Ostatnio co� mnie nasz�o na pisanie, wi�c pisa�am.. a skoro ju� napisa�am to wstawi� to, mo�e kto� jeszcze b�dzie chcia� to przeczyta�.
By� jeden z pierwszych dni lata. S�o�ce �wieci�o przyjemnie, na niebie by�o tylko kilka chmur. Wie�a ko�ci�ka rzuca�a cie� na placyk po�rodku miasteczka. Wszyscy ludzie w zasi�gu wzroku kierowali si� w�a�nie w tamtym kierunku. Nic dziwnego jak na niedzielne przedpo�udnie. Liz przystan�a pod drewnianym p�otem jakiego� domku i rozejrza�a si� dooko�a. Miejsce wygl�da�o na bardzo spokojne, tak samo jego mieszka�cy ubrani od�wi�tnie na nabo�e�stwo. Jeszcze raz spojrza�a na ko�ci�ek i wraz z innymi lud�mi ruszy�a w jego stron�.
***
Msza nie trwa�a d�ugo a prowadz�cy j� wysoki ksi�dz wygl�da� na przyja�nie nastawionego do innych. Liz wydawa�o si� nawet, �e kilka razy u�miechn�� si� do niej. Stan�a pod �cian� z ty�u i robi�a to co inni ludzie chocia� jako, �e nigdy nie chodzi�a do ko�cio�a nie rozumia�a do ko�ca tego nabo�e�stwa. Kiedy msza si� sko�czy�a ko�ci� powoli pustosza�. Liz sta�a przy wyj�ciu czekaj�c na ksi�dza i coraz bardziej si� denerwuj�c. Czy wszystko p�jdzie dobrze? Ju� nied�ugo si� oka�e.
Us�ysza�a kroki i zobaczy�a ksi�dza. Spojrza� na ni� jakby wiedzia�, �e czego� od niego chce, a b�d�c ju� blisko zatrzyma� si� przy niej nie czekaj�c a� cokolwiek powie.
- Dzie� dobry –zacz�a ko�lawo, na co m�czyzna tylko kiwn�� prawie ca�kiem �ys� g�ow� – Chcia�abym prosi� ksi�dza o pomoc.
- Jak mog� ci pom�c dziecko?
- Chodzi o to, �e moja matka bra�a w tym ko�ciele �lub. Podejrzewam, �e znajd� tu jakie� dokumenty?
- Oczywi�cie, ale przyda�oby mi si� wi�cej informacji.
- Wiem, �e by�o to wiosn� albo wczesnym latem 1957.
- To wystarczy, chod� ze mn�.
Przeszli przez ko�ci�, przykl�kn�li przed o�tarzem i weszli do pomieszczenia znajduj�cego si� z boku. By� to ma�y pokoik, w kt�rym znajdowa�o si� kilka szaf, kt�re ksi�dz zacz�� przeszukiwa�.
- 57… Jest tutaj. Jak nazywa si� twoja matka?
- Marie Rosemond.
- Rosemond? Zaraz… C�rka Lucasa i Alice?
- Tak, sk�d ksi�dz wie…
- Oh, dziecko. Jestem tu ju� tyle lat… Pami�tam ich. Nie przychodzili do ko�cio�a ale czasem rozmawiali�my, a nawet zapraszali mnie na herbat�. Alice robi�a wy�mienit� szarlotk�.
- Moja babcia?
- Skoro m�wisz, �e jeste� c�rk� jej c�rki to tak. Znajd�my t� dat�. Je�li dobrze pami�tam to by�o w czerwcu – przek�ada� kartki w wielkiej ksi�dze a� znalaz� odpowiednie nazwisko i dat�.
- Tak, 17 czerwca 1957. Sp�jrz – wskaza� jej palcem konkretn� linijk� a ona zobaczy�a podpis swojej matki, jaki� dw�ch znajomych albo krewnych, kt�rzy byli �wiadkami, no i jego. Podpis a z nim nazwisko po kt�re przyjecha�a. Wiedzia�a ju� kto jest jej ojcem, a przynajmniej jak si� nazywa. Mathew Wild. A wi�c ona powinna nazywa� si� Elizabeth Wild.
Poczu�a jak �zy nap�ywaj� jej do oczu, czu�a, �e zaraz si� rozp�acze. Wykrztusi�a z siebie „dzi�kuj� bardzo” i szybkim krokiem opu�ci�a zakrysti�. Wybieg�a z ko�ci�ka, odesz�a kawa�ek i przysiad�a na murku otaczaj�cego cmentarz p�otu. Ociera�a twarz ramieniem szukaj�c w swojej nowej torebeczce chusteczek. Otar�a oczy i nos i wyprostowa�a si� patrz�c prosto na schody ko�ci�ka, na kt�rych sta� teraz ksi�dz patrz�c na ni�. Podszed� do niej i po�o�y� d�o� na jej ramieniu.
- Rozumiem, �e sta�o si� dzi� co� wa�nego.
- O, tak prosze ksi�dza. W�a�nie dowiedzia�am si� kto jest moim ojcem. To dla mnie co� bardzo wa�nego.
- D�ugo na to czeka�a�, prawda?
- Odk�d pami�tam nie marzy�am o niczym innym.
- Jak ma na imi� wnuczka moich dawnych znajomych?
- Liz. To znaczy Elizabeth ale wol� gdy m�wi� na mnie po prostu Liz.
- A wi�c Liz, mo�e napijesz si� ze mn� herbaty?
- Bardzo dzi�kuj�, ale chcia�abym jak najszybciej wr�ci� do domu i zacz�� szuka� mojego taty. Mo�e nast�pnym razem – u�miechn�a si� przyja�nie do m�czyzny.
- Wiesz, �e twoi dziadkowie zgin�li w po�arze? –pokiwa�a g�ow� w odpowiedzi – Nie wiem czy powinienem ci to m�wi�, bo nie jest to przyjemny widok, ale je�li p�jdziesz w tamt� stron� to znajdziesz ich dom. A raczej to co z niego zosta�o.
Liz wsta�a ju� opanowana i zacz�a si� odwraca�, gdy ksi�dz jeszcze raz zwr�ci� jej uwag�.
- Wydaje mi si�, �e jeszcze czego� nie wiesz – spojrza�a na niego zaskoczona – Ona tu le�y, Liz. Marie zosta�a pochowana na tym cmentarzu – wskaza� r�k� za p�ot, na kt�rym przysiad�a Liz – znajdziesz jej gr�b gdzie� przy tamtych brzozach.
- Dzi�kuje – powiedzia�a i ruszy�a do bramy cmentarza. Szybkim krokiem sz�a �cie�k� do odleg�ego kra�ca cmentarza. Kiedy zacz�a ju� zbli�a� si� do dw�ch wysokich brz�z zwolni�a i czyta�a nazwiska na mijanych nagrobkach. Jej gr�b by� ostatnim w tym rz�dzie. Liz obawia�a si�, �e zobaczy zaniedbany, brudny i zaro�ni�ty gr�b ale ku jej zdziwieniu by� on zadbany. W wazonie znajdowa� si� bukiet forsycji, po �rodku sta� jeden znicz i ci�gle si� pali�. Kto dba o ten gr�b? Czy�by to jej ojciec? Przygl�daj�c si� nagrobkowi spojrza�a na zamieszczone tam daty. Marie Rosemond urodzi�a si� 8 wrze�nia 1932 i zmar�a 3 listopada 1961. Liz mia�a zam�t w g�owie. Nie rozumia�a ju� niczego. Czemu nie ma nikogo kto m�g�by jej wszystko wyja�ni�? Usiad�a pod brzoz�, kt�ra ros�� prawie przy samym grobie jej matki i zap�aka�a cicho. My�la�a, �e jest coraz bli�ej, tak si� cieszy�a… Jeszcze raz spojrza�a na daty. Co� tu si� nie zgadza�o. Jak jej matka mog�a umrze� w dzie� jej narodzin skoro Liz trafi�a do domu dziecka dopiero maj�c roczek. Kto zajmowa� si� ni� przez ten czas? Czy�by… Czy to mo�liwe, �e ojciec j� porzuci�… Nie chcia� jej? Odda� swoj� c�rk� do sieroci�ca? Nie chcia� jej zna�. Mathew Wild. Jej ojciec. Porzuci� j� gdy mia�a roczek. A ona tak bardzo, przez ca�e �ycie chcia�a go odnale��. Tak go kocha�a, nawet go nie znaj�c. Teraz Liz rozp�aka�a si� ju� ca�kiem. Patrzy�a na gr�b, kt�ry nie m�g� opowiedzie� jej na �adne z pyta� chocia� kilka metr�w pod ziemi� le�a�a jej matka.
- Mamusiu… - szepta�a przez �zy- Chce do ciebie mamusiu…
Obj�a kolana r�koma wci�� p�acz�c i tak zasn�a.
***
Kiedy przebudzi�a si� kilka godzin p�niej wcze�niej czyste niebo by�o zakryte chmurami. Zbiera�o si� na deszcz. Ostatni raz otar�a twarz i spojrza�a na gr�b swojej matki.
- Jeszcze do ciebie wr�c� mamusiu – powiedzia�a cicho i odesz�a.
***
Po�egna�a si� z Patrickiem, kt�ry w wakacje zast�powa� w B��dnym Rycerzu swojego ojca i niezbyt szybkim krokiem ruszy�a w stron� sieroci�ca. Niezauwa�ona wesz�a do �rodka i przemkn�a na g�r�. Jako, �e przez ca�y rok mieszka�a w Hogwarcie to jej miejsce zaj�a inna dziewczyna, a teraz w wakacje musia�a zadowoli� si� polowym ��kiem wci�ni�tym w rogu pokoju. Po�o�y�a si� i si�gn�a pod poduszk� po Proroka Codziennego. By�� w pokoju sama wi�c mog�a swobodnie go przegl�da�, nie boj�c si�, �e kto� zauwa�y ruszaj�ce si� zdj�cia.
Przewraca�a strony staraj�c si� nie my�le� o dzisiejszych odkryciach. Nie wiedzia�a bowiem co ma z nimi zrobi�. Powinna odnale�� ojca? Czy zostawi� go w spokoju?
�aden z artyku��w nie wzbudzi� jej zainteresowania, na ostatnich stronach gazety znajdowa�y si� r�ne zawiadomienia, og�oszenia i reklamy. Mo�e powinnam da� og�oszenie do gazety, �e szukam ojca? Kiedy to pomy�la�a, spojrza�a jednocze�nie na jedn� z reklam i oniemia�a. „Sklep zoo –magiczny. Takich gatunk�w zwierz�t nie spotkacie nigdzie indziej. Oferujemy prawie 40 gatunk�w s�w. Zapraszamy. Mathew Wild, Londyn, Pok�tna 83”
- M�j ojciec prowadzi sklep zoologiczny na Pok�tnej?- powiedzia�a, a wtedy przypomnia�o jej si� co� jeszcze. Zna�a przecie� osob� o nazwisku Wild. Luke wiele razy opowiada� jej o sklepie swojego ojca i o tym jak pomaga mu w wakacje.
Dziewczyna zacz�a rozmy�la� o Lucasie. O wi�zi mi�dzy nimi i o pewnych jego s�owach, �e czuje si� jak jej starszy brat i uwa�a, �e musi o ni� dba� i jest za ni� odpowiedzialny. Czym by�a ich przyja��? Przypadkiem? Prawdziw� wi�zi� mi�dzy rodze�stwem? Czy mo�e k�amstwem uknutym przez Luke, kt�ry wiedzia� kim tak naprawd� dla siebie s�? Nie wiedzia�a ale zamierza�a si� dowiedzie�. Spojrza�a na zegarek. Chwile po czwartej. Czy w niedziele sklepy na Pok�tnej s� czynne tak d�ugo? Postanowi�a jednak, ze dzi� sobie odpu�ci, ale jutro rano jedzie na Pok�tn�.