Rozdział 19 Dodał/a Elizabeth Poniedziałek, 12 Września, 2011, 15:03
Dzięki Tysia, tym razem coś dłuższego. Cały weekend nad tym siedziałam, mam tylko nadzieję, że nie uznasz, że przesadziłam.
Chociaż poprzedniego dnia do późna nie mogła zasnąć i nie czuła się wyspana to przez stres obudziła się już po szóstej. Słyszała oddechy dwóch dziewczyn, z którymi dzieliła pokój i żałowała, że nie jest teraz w Hogwarcie, że nie są to Sha i Carmi, z którymi mogłaby pogadać. Starała się zamknąć oczy i zasnąć ale nie mogła przestać myśleć o Lucasie i swoim ojcu, którego może dzisiaj pozna. Przekręcała się i wierciła ale wstać też jeszcze nie chciała. Przecież i tak musi poczekać do śniadania, które zaczyna się o 7.30. A sklepy na Pokątnej są czynne od 9. Leżała na plecach z rękoma założonymi za głową rozmyślając nad tym jak minie dzisiejszy dzień. Przecież dziś może stać się to o czym marzyła od tylu lat… Niestety albo ten dzień rozpocznie jej nowe życie, albo, jeśli okaże się, że ojciec po prostu ją porzucił, stanie się najbardziej znienawidzonym dniem jej życia. Zresztą również ojca, którego zawsze chciała poznać i tak kochała, może znienawidzić. No i jest jeszcze Luke, jak on zareaguje jeśli okaże się, że rzeczywiście są rodzeństwem?
Kiedy w końcu wybiła 7 uznała, że zanim uda się na Pokątną musi wpaść do Franka. Zjadła śniadanie jako jedna z pierwszych tego dnia, powiedziała pannie Trudy, że nie będzie jej cały dzień i chwile po 8 była u Franka. Była pewna, że od pani Perkinson usłyszy, że Frank jeszcze śpi i ma przyjść później ale śpieszyło jej się, więc uznała, że wejdzie oknem. Frank rzeczywiście jeszcze spał ale szybko obudził się po kilku szturchnięciach.
- Liz? Co ty tu robisz? I czemu nie przyszłaś wczoraj wieczorem?
- Frank. Wiem już jak on się nazywa. Jadę właśnie na Pokątną… Chcę się z nim spotkać i porozmawiać. Wiesz… Jeśli się nie mylę to mam też brata. Przyjdę do ciebie jak wrócę, dobra?
- Czy musisz tam jechać tak szybko? Nie mogłaś obudzić mnie chociaż za pół godziny?- ale Liz już zbierała się do wyjścia i go nie słuchała – tylko tym razem nie zapomnij i przyjdź. Będę czekał. Powodzenia! – Liz wyszła również przez okno, a Frank chwilę później dalej spał.
***
Liz włóczyła się po Pokątnej robiąc szkolne zakupy i szukając sklepu zoo – magicznego Mathew Wilda. Po tym jak już przynajmniej trzy razy przeszła wzdłuż długą ulicą Pokątną i nic nie znalazła zauważyła uliczkę odbijającą miedzy kamienice, która po kilkunastu metrach zmieniała się w placyk. Wtedy zauważyła również wiszącą na ścianie reklamę sklepu zoo-magicznego i strzałkę kierującą między kamienice.
Znalazła się prawie pustym i niewielkim placyku otoczonym wysokimi budynkami. Po lewej zobaczyła małą kawiarenkę o bardzo przytulnym wyglądzie, w której siedziało kilka osób. Przed lokalem również stały stoliki i wiklinowe fotele, wszystkie otoczone kwiatami w wielkich donicach. Zauważyła, że po prawej, przed miejscem, którego szukała również stały kwiaty w podobnych donicach. W oknie sklepu wisiała kolejna zapraszająca do środka reklama. Liz stała niezdecydowana na środku placyku. Brakowało jej odwagi, żeby tam wejść. Co miałaby powiedzieć? Hej, jestem twoją córką, pamiętasz, że mnie porzuciłeś, czy może nie wiedziałeś że istnieję?
Jej rozmyślania przerwało otwarcie się drzwi, na które tak usilnie patrzyła. Speszona, odruchowo zrobiła krok w tył. Chciała już odwrócić się i odejść ale w tej samej chwili stanęła twarzą w twarz z Lukiem.
- Liz? Co za niespodzianka! Cześć! – po pierwszej chwili zdziwienia Luke wyszczerzył zęby i przytulił Liz na powitanie, a ona odpowiedziała starając się zachowywać normalnie.
- Cześć Luke. Właśnie wybierałam się do twojego sklepu. Miałam tylko problemy ze znalezieniem go.
- To super, zaraz sam cię obsłużę, tylko właśnie idę po kawę dla ojca i coś dla siebie. Idziesz ze mną? Może też chcesz coś ciepłego? Trochę chłodny poranek… - objął ją ramieniem, przeprowadził przez placyk i wprowadził do kawiarenki.
- Cześć Emily! – zawołał od progu machając do kobiety stojącej za ladą. Była ona smukła i bardzo ładna chociaż musiała być już przed czterdziestką. Czarne i lekko falowane włosy sięgały jej do ramion. Wyglądała na bardzo sympatyczną i wesołą i taka też była naprawdę.
- Hej Lu… Kolejny rok w Hogwarcie i znów muszę cię uczyć szacunku do starszych?
- Przesadzasz Emy…
- Oczywiście, zaraz usłyszę jeszcze, że mi się wydaję… To samo co zwykle?
- Tak i jeszcze coś dodatkowo. Na co masz ochotę Liz? – dziewczyna do tej pory nieuczestnicząca w rozmowie stałą cicho z boku rozglądając się po wnętrzu udekorowanym w przytulny i przyciągający sposób. Dopiero teraz Emily zwróciła na nią uwagę a gdy spojrzały sobie w oczy Liz wydawało się, że zobaczyła w nich jakiś dziwny błysk.
- Witam, nie przedstawisz mi swojej znajomej Lu?
- Ah, Emily to Liz, Liz to Emily – kobieta wyciągnęła do niej rękę i uśmiechnęła się szeroko co Liz odwzajemniła.
- Zaproponowałbym ci gorącą czekoladę. Ta robiona przez Em jest najlepsza w całym Londynie…
- Już się robi – i rzeczywiście za moment dwie czekolady i kawa były już gotowe. Luke odliczał pieniądze kiedy Em powiedziała:
- Dla twojej przyjaciółki czekolada jest gratisowa. A tak właściwie to powiedz ojcu, że będę potrzebowała jego pomocy w malowaniu, więc nie płać mi. Tylko pamiętaj odnieść szklanki! – zawołała gdy byli już przy drzwiach. Patrzyła za nimi aż zniknęli po drugiej stronie placyku. Przyglądała się szczególnie Liz. Nawet nie wiedziała jak jest podobna do swojej matki. Emily ciekawiło tylko kiedy wszyscy dowiedzą się prawdy. Czy stanie się to już dziś? Wydawało się jej, że Elizabeth doskonale wiedziała, że zaraz pierwszy raz w życiu spotka swojego ojca. Elizabeth… To imię tak do niej pasowało, i brzmiało dużo ładniej niż Liz. Kobieta sięgnęła do swojego notesu i wyjęła z niego fotografie. Na czarno białym zdjęciu byłą jej najlepsza przyjaciółka i jej dopiero co narodzona córeczka – Elizabeth.
***
Ostrożnie weszli do sklepu niosąc gorące napoje. Wnętrze sklepu było wypełnione regałami, na których stały dziesiątki klatek i akwariów ze zwierzętami.
- Jak wypijemy to wszystko ci pokażę, chodź za mną – powiedział Luke i poprowadziła ją do drzwi prowadzących na zaplecze sklepu.
- Tato! Otwórz drzwi! – zawołał a Liz nachwalę wstrzymała oddech. Zaraz zobaczy swojego ojca. Usłyszeli kilka kroków i drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem. Liz jak oczarowana patrzyła na stojącego w nich mężczyznę. Pierwszy w oczy rzucał się jego wzrost, już Luke był od niej wyższy o ponad głowę, ale nawet on sięgał mężczyźnie tylko do ramion. Nie miał szat czarodzieja. Był ubrany w wytarte jeansy, jakiś t-shirt i luźną flanelową koszulę w kratę. Spojrzała na jego twarz otoczoną brązowymi włosami i ich spojrzenia się spotkały. Speszona spuściła wzrok
- Może nas przepuścisz tato?
- A może mi powiesz kogo przyprowadziłeś synu?
- Ciekawe ilu jeszcze osobom będę cię dzisiaj przedstawił – spojrzał na Liz z uśmiechem - To Liz, moja przyjaciółka z Hogwartu. Opowiadałem ci o niej tato.
- Dzień dobry… – powiedziała nieśmiało Liz w myślach dodając „tato”.
- Cześć Liz. Rzeczywiście słyszałem już o tobie. Wchodźcie. Daj moją kawę Luke.
Na zapleczu nie było żadnych zwierząt, tylko trochę podniszczona sofa, stół z krzesłem, szafa i kamienny kominek. W kącie stało sporo pustych i pełnych kartonów. Było też okno, otwarte teraz na oścież. Liz i Luke usiedli na sofie a mężczyzna przysiadł na krześle naprzeciwko nich. Liz zerkała na niego ukradkiem i wydawało się jej, że on też na nią patrzy. Właśnie znajdowała się niecałe dwa metry od swojego ojca i nie wiedziała co ma powiedzieć. Wzruszenie przejmowało jej serce kiedy znowu spotkała się z nim wzrokiem. On też miał niebieskie oczy. Zupełnie jak ona. Czuła, że to on. Wiedziała to. Czuła też, że mając takiego ojca czułaby się bezpiecznie. Czuła, że zaraz się rozpłacze. Ostatnio zdarzyło jej się to już tyle razy.. Co się z nią działo? Czy nie będzie już tą twardą Liz, która ze wszystkim daje sobie radę?
- Liz! Słuchasz mnie w ogóle? - zrozumiała, że Luke mówi coś do niej dopiero po chwili.
- Słucham? Zamyśliłam się…
- Zauważyłem… Wypiłaś już? Oprowadzę cię po sklepie.
- Tak, już… A jak tam Zeus? Nie tęskni za mną? – spytała z uśmiechem.
- Wiesz, prawie cały czas śpi, więc po prostu nie ma na to pewnie czasu. Musisz wpaść kiedyś do mnie do domu, Zeus na pewno się ucieszy. No i poznasz najwspanialszego psa na świecie.
- No chyba, że najpierw cie zje – wtrącił jego ojciec.
- No bez przesady. To, że dokładnie każdego sprawdza nie znaczy, że jest groźny…
- Jasne, jasne… Będziesz w sklepie? Muszę popracować tu nad papierami...
- Tak, nigdzie nie idziemy.
Kręcili się między regałami, a Luke opowiadał jej o różnych zwierzętach i ostrzegał, których lepiej nie dotykać. W między czasie do sklepu przyszło kilka osób, które chłopak musiał obsłużyć. Liz w tym czasie zatrzymała się na dłużej przy kojcu z kotką i jej młodymi. Przyglądała się im i myślała o tym jak ma powiedzieć ojcu, że jest jego córką. Małe kociaki przekomarzały się i zaczepiały. Było ich pięć. Cztery i matka miały czarną lśniącą sierść z białymi krawatami albo skarpetkami. Piąty kociak był za to mleczno biały, tylko na prawej przedniej łapce miał czarną skarpetkę. Chociaż wyglądał na najmniejszego z rodzeństwa był największym rozrabiaką. Liz pochyliła się i wyciągnęła rękę, żeby pogłaskać kociaki, jednak zanim dotknęła któregokolwiek poczuła na swojej dłoni ostry pazur. Odruchowo zabrała rękę i cofnęła się o krok. Kotka siedziała z napuszonym ogonem nie spuszczając z Liz wzroku, a baraszkujące wcześniej młode przyczaiły się za matką i wyglądały zza jej pleców zaciekawione.
- Przecież nie chciałam im nic zrobić, o co ci chodzi? – spytała się kotki, która tylko machnęła ogonem – Dobra, dobra, już idę… - spojrzała na swoją rękę. Niestety szczypiące zadrapanie biegnące przez wierzch jej dłoni było dość długie, głębokie i zaczynało krwawić. Rzuciła jeszcze jedno spojrzenie kotce i poszła szukać Luke’a.
- Luke… Pomożesz? – chłopak robił coś za kasą, gdy zobaczył żałosną minę Liz i jej krwawiącą rękę przetarł oczy dłonią i spojrzał na nią z rozbawieniem.
- Zapewne widzę tu robotę Blanki?
- Jeśli masz na myśli tę czarną kotkę z młodymi to tak. Chciałam je tylko pogłaskać – wzruszyła ramionami, co miało wszystko wyjaśnić.
- Chodź, mój tata coś z tym zrobi – powiedział, a Liz pomyślała „nasz tata” i westchnęła głęboko.
- Tato… Blanka zadrapała Liz… - mężczyzna siedział przy stole nad jakąś papierkową robotą. Na słowa syna spojrzał na Liz, która przytrzymywała sobie krwawiącą dłoń. Wstał szybko i podszedł do nich. Wziął jej zadrapaną dłoń w swoją i mruknął coś pod nosem.
- Siadaj Liz – pociągnął ją w kierunku sofy, na której usiadła. Odszedł na chwilę szukając czegoś w szafie. Luke usiadł obok niej. Liz nie spuszczała ojca oczu. Patrzyła na jego ruchy i twarz, która teraz wyrażała zaniepokojenie. W końcu znalazł apteczkę. Wyciągnął z niej wodę utlenioną i przyklęknął przed Liz biorąc jej dłoń w swoją.
- Będzie szczypać – powiedział patrząc jej w oczy. Liz tylko kiwnęła głową nie spuszczając z niego wzroku. Czy on mógłby ją porzucić? Nie wyobrażała sobie tego. On, jej ojciec, był dobrym człowiekiem. Patrzyła na jego twarz kiedy polewał jej ranę wodą i obcierał z krwi cały czas trzymając ją jedną ręką.
- Luke, idź do sklepu, wydaję mi się, że ktoś przyszedł, ja założę Liz jakiś opatrunek – chłopak wyszedł bez słowa, a mężczyzna znowu spojrzał Liz w oczy –Chyba nie było tak źle, co? Nakleiłbym plaster ale po co, poczekaj… - Puścił rękę Liz i podszedł do stołu po swoją różdżkę. Ponownie wziął jej rękę. Liz cieszyła się każdą sekundą jego dotyku. Boże, gdyby on wiedział. Za pomocą zaklęcia po rozcięciu pozostała tylko blada linia.
- Blizna powinna zniknąć za kilka godzin – kolejny raz spojrzał jej prosto w oczy a ona poczuła się jakby patrzyła w lustro. Te oczy… były identyczne jak jej. Niebieskie, z dziwnymi plamkami wokół źrenic. Patrzyli tak przez chwilę na siebie, aż Liz poczuła, że zaraz się rozpłacze. Wstała gwałtownie wyrywając z uścisku ojca swoją rękę, chociaż chciałaby już zawsze czuć jego dotyk.
- Dziękuję… - „tato” dodała w myślach ale nie odważyła się tego wypowiedzieć. Bała się. Co jeśli ją odrzuci? Czemu miałby chcieć ją przygarnąć? Czy jest możliwe, że naprawdę nie wiedział o jej istnieniu?
- Do widzenia. Jeszcze raz dziękuję – powiedziała odwracając się w drzwiach. Patrzył na nią ze smutkiem w oczach.
- Nie ma za co. Musisz już iść? – kiwnęła tylko głową i szybko wyszła. Nie chciała się tu rozpłakać. Luke rozmawiał z kimś przy klatkach z sowami, zauważył ją jednak ona wybiegła nie zwracając na niego uwagi. Nie zatrzymując się przebiegła placyk i zwolniła trochę w tłumie ludzi na Pokątnej. Szła przed siebie z pochyloną głową by nikt nie widział licznych łez płynących po jej policzkach. Po chwili zauważyła ciemny zaułek, w którym skryła się by dojść do siebie. Otarła twarz i wzięła kilka głębokich oddechów. Usłyszała jakieś zamieszanie i zobaczyła przepychającego się między ludźmi i rozglądającego na wszystkie strony Lucasa. Przeszedł obok zaułka nie zauważając jej. I dobrze. Nie chciała z nim rozmawiać. Nie chciała rozmawiać już z nikim. Przykucnęła pod ścianą kryjąc się w cieniu. Czemu nic nie zrobiła? Czemu nie powiedziała kim jest? I co ma zrobić teraz?
***
Minęło kilka godzin. Liz kręciła się po sklepach pilnując by nie natknąć się gdzieś na Luke’a. Chociaż kilka razy przechodziła przy wejściu na placyk nie odważyła się choćby zerknąć w tamtą stronę. Kiedy dochodziła szósta Liz podjęła decyzję. Porozmawia dziś z ojcem. Powie mu wszystko co wie. Przecież jeśli tego nie zrobi nigdy nie dowie się co kiedyś się stało. Będzie tylko zgadywała jak by zareagował. Poczeka jednak jeszcze trochę. Chce porozmawiać z ojcem sama. Nie chce żeby Luke też przy tym był. Włócząc się po różnych zakątkach Pokątnej co chwila dotykała jedną ręką drugiej i myślała o dotyku swego ojca. Przypominając sobie to z jaką czułością trzymał jej dłoń znowu prawie się rozpłakała.
***
Słońce o tej godzinie było już nisko nad horyzontem przez co na placyku panował półmrok mimo niezbyt późnej pory. Liz niepewnie podeszła do drzwi sklepu, ostatni raz odetchnęła głęboko i weszła do środka. Lampy zawieszone pod sufitem rozmywały mrok. Rozejrzała się w progu, jednak Luke’a nigdzie nie dostrzegła. Podeszła do sklepowej lady. Ojciec musiał usłyszeć, że ktoś przyszedł, więc na pewno zaraz się tu pojawi. Stała nerwowo pocierając paznokciami bliznę. Stała twarzą do drzwi zaplecza, jednak one ciągle się nie otwierały.
- Liz? - usłyszała zza pleców jego głos. Odwróciła się szybko. Szedł w jej stronę przyglądając się jej uważnie – Czemu wtedy tak zniknęłaś? Luke martwił się, że coś się stało. Wszystko w porządku? – stał już naprzeciw niej i znowu patrzyli sobie w oczy.
- Ja… Chciałabym porozmawiać… O czymś ważnym – mężczyzna pokiwał wolno głową.
- Elizabeth… - cicho wypowiedział jej pełne imię.
- Słucham..?
- Tak miała nazywać się nasza córka – mówił to patrząc jej w oczy – Luke został nazwany po ojcu swojej matki, a dziewczynka miała mieć imię po mojej matce, czyli Elizabeth.
- Luke ma siostrę? – spytała ostrożnie.
- Nie, jego matka umarła gdy miał trzy latka – oboje wiedzieli, że ta rozmowa do czegoś doprowadzi, nie byli tylko pewni do czego.
- Jak nazywała się pana żona? – widziała grymas bólu, który przemknął przez jego twarz.
- Marie. Miała na imię Marie.
- Ja… Ja jestem Elizabeth Rosemond. Jestem córką Marie Rosemond – widziała jak bardzo był zaskoczony –J…ja… - jąkała się – szukałam swojego ojca. I… wydaje mi się, że to… ty jesteś moim ojcem.
- Elizabeth… Moja córeczka… - czuła, że chce do niej podejść, ale coś go powstrzymywało – To niemożliwe… Marie umarła. Ale… - Liz słuchała jego słów, ale wydawało jej się, że mówi do siebie, próbuje sobie wszystko jakoś wytłumaczyć.
- Tato… -pierwszy raz i z wielkim wahaniem wypowiedziała te słowa, niestety zaraz tego pożałowała.
- Nie mów tak Liz. To jest niemożliwe. Przecież ja nie mam córki. Wiedziałbym o tym. To niemożliwe – widziała niepewność w jego oczach, jednak on musiał zobaczyć jak bardzo zabolały ją jego słowa – Możemy to sprawdzić, ale... to jest niemożliwe. Mam tylko syna – Luke’a i nigdy nie miałem córki.
Nie wierzył jej. Niczego nie rozumiał. Nie chciał jej. Ale czego ona się spodziewała? Że weźmie ją do swojego domu i będzie jej ojcem? Dlaczego miałby to zrobić? Przecież nic dla niego nie znaczy. Przez prawie dwanaście lat nie wiedział, że ma córkę a teraz miałby ją przygarnąć? Mówi, że nie ma córki… Że to niemożliwe… A więc ona nie ma i nigdy nie będzie miała ojca.
Już nie patrzyła mu w oczy, w ogóle na niego nie patrzyła. Bez słowa minęła go i odeszła. Była już na placu kiedy usłyszała jak drzwi sklepu otwierają się, a on wykrzykuje jej imię. Wtedy zaczęła biec. Nie chciała go już nigdy widzieć. Nigdy. Zawiódł ją pierwszy i ostatni raz.
Biegła przed siebie przez łzy nie widząc właściwe dokąd. Trafiła jakoś do Dziurawego Kotła i wróciła do mugolskiego świata. Włóczyła się po ulicach Londynu cały czas płacząc i nigdzie nie przystając. Cały czas szła przed siebie i nie mogła przestać myśleć o tym jak bardzo się zawiodła, a za każdym razem kiedy zaczynała myśleć o tym od nowa, uspokojony już trochę płacz na powrót się wzmagał. W końcu zawędrowała do jakiegoś parku. Nie wiedziała która godzina. Było już ciemno a park był pusty. Zatrzymała się pierwszy raz od kilku godzin i usiadła na ławce. Dopiero wtedy poczuła coś oprócz całkowitej rozpaczy i cierpienia rozrywającego ją od środka. Bolały ją nogi i była głodna. W końcu nie jadła nic od śniadania. Ukryła twarz w dłoniach, jednak łzy już nie leciały. Co ma ze sobą począć? Nie chce wracać do sierocińca. Nie chce też iść do Franka bo nie chce rozmawiać z nim o tym co się stało. Nie chce rozmawiać o tym z nikim. To tylko jej sprawa. Zresztą ta sprawa już się zakończyła.
***
- To ty, tato? Co tak długo robiłeś? Już po dziesiątej – Luke usłyszał, że ktoś wylądował w kominku w salonie. Wszedł do pokoju i zobaczył swojego ojca stojącego pośrodku pokoju. Już w pierwszej chwili wiedział, że coś się stało. Mężczyzna był dziwnie nieobecny, nawet nie przywitał łaszącego się do niego psa. Bez słowa przeszedł do kuchni, napił się wody i usiadł przy stole.
- Tato? Co się stało? – Luke stał w drzwiach oparty o framugę. Usłyszał odpowiedź dopiero po chwili.
- Liz przyszła do mnie.
- Liz? Co z nią? Tato otrząśnij się, czy coś się jej stało?
- Luke ja nic już nie rozumiem – Luke był coraz bardziej zaniepokojony.
- Ale o co chodzi? Tato powiedz coś…
- Liz przyszła… Zaczęliśmy rozmawiać… Wiesz, ona jest taka podobna do twojej matki. Kiedy ją dziś zobaczyłem pomyślałem, że mogłaby być jej córką. A ona… Powiedziała mi, że szukała swojego ojca i, że… że jest moją córką Luke… - chłopak nie powiedział nic zaskoczony – To niemożliwe ale… Twoja mama była w ciąży Luke. Nie było mnie wtedy tu. Wiesz o tym. Ciąża była zagrożona. Marie powiedziała mi, że poroniła. Ona nie donosiła tej ciąży, więc… jak to możliwe Luke? –chłopak ocknął się, łącząc dwa fakty w jeden.
- Tato, mama zmarła trzeciego listopada prawda? W tym dniu urodziła się Liz. Merlinie, czemu nie skojarzyłem jej nazwiska z mamą? Tato, ale… Gdzie ona teraz jest? – ich spojrzenia spotkały się a Luke przeraził się widząc strach i cierpienie w oczach ojca.
- Luke… Popełniłem okropny błąd. Ja… Przestraszyłem się… I nie umiałem tego zrozumieć… ja…
- Tato, gdzie Liz?
- Nie mam pojęcia. Luke… Ona mnie nienawidzi.
- Co? To niemożliwe.
- Właśnie to powiedziałem – patrzył na syna wstydząc się powiedzieć co zrobił – Mówiła mi, że jest córką Marie, że ja jestem jej ojcem. Ja sam powiedziałem jej, że naszą córkę chcieliśmy nazwać Elizabeth. Widziałem, że jej oczy są takie same jak moje. Widziałem, że jest tak podobna do Marie. Ale powiedziałem jej, że to niemożliwe. Że ja nie mam córki. Że mam tylko ciebie. A potem… Boże, jaki byłem głupi. Powiedziała do mnie tato… A ja… - w tym momencie się zaciął.
- Co powiedziałeś? – spytał Luke, bojąc się odpowiedzi.
- Powiedziałem jej, żeby tak do mnie nie mówiła. Że ja nie mam córki. Że to niemożliwe.
- Tato… Nie wyobrażasz sobie… Ja sam nie umiem wyobrazić sobie… jak bardzo ją zraniłeś. Tylko raz mówiła mi o tym, że szuka swojego ojca. Ale ten jeden raz wystarczył żebym wiedział, że niczego innego nie pragnie tak jak go poznać. Nie masz pojęcia co zrobiłeś, tato.
- Luke pomóż mi… Muszę ją znaleźć.
***
Przesiedziała na ławce do północy, jednak wtedy zaczęła odczuwać również chłód, więc podniosła się i znowu poszła przed siebie nie mając żadnego konkretnego celu. Teraz nie miała już nawet nadziei. Wszystkie jej marzenia, całe jej życie legło w gruzach.
- Czemu umarłaś mamusiu, z tobą było by mi tak dobrze. Czemu nie mogę być teraz z tobą? –szepcząc do siebie te słowa zatrzymała się nagle i już wiedziała dokąd chce dotrzeć. Rozejrzała się dookoła, jednak o tej godzinie nikogo w pobliżu nie było. Wyciągnęła różdżkę i machnęła nią nad drogą. W następnej chwili stał przed nią trzypiętrowy Błędny Rycerz.
- Witam w Błędnym… - spojrzała na konduktora rozpoznając w nim Patricka Shunpike, on chyba też ją rozpoznał ale zaskoczył i przeraził go jej stan. Było widać, że długo płakała, miała na sobie tylko cienką sukienkę i trzęsła się z zimna. Zeskoczył na chodnik, objął ją i wprowadził do środka. Posadził na pierwszym z brzegu łóżku, które w noc zastępowały krzesła, i dał znać kierowcy, że może ruszyć.
- Liz? Co się stało? Nic ci nie jest?
- Nie. Wszystko w porządku –powiedziała jednak jej głos był jakby nieobecny – Muszę dojechać do Doliny Gryffindora. Ile muszę zapłacić?
- Liz… Na pewno dobrze się czujesz? Po co chcesz tam jechać?
- Ja… mieszkam tam. O co ci chodzi? – Patrick, chociaż nie do końca przekonany, wydrukował bilet i przyjął od Liz pieniądze.
- Zdrzemnij się, obudzę cię jak dojedziemy.
- Ile to zajmie? – spytała. Patrick zająknął się, zamierzał wysadzić jak najpóźniej się da, ale skoro spytała musiał coś odpowiedzieć.
- Pewnie z godzinkę – mocno zawyżył czas, w którym mogliby tam dojechać.
- A nie mógłbyś zmienić trasy i wysadzić mnie szybciej? – spojrzał na niego już trochę bardziej przytomna i zaczęła kręcić.
- Jak już powiedziałam mieszkam tam. Mama na mnie czeka i na pewno jest wściekła, bo jest już późno, więc chciałabym dotrzeć tam jak najszybciej.
- No dobra, dobra, zobaczę co da się zrobić.
***
Frank wiedział, że czegokolwiek dowiedziałaby się Liz to na pewno przyszłaby mu o tym powiedzieć. Nie przyszła do ósmej wieczorem… może cały czas była z ojcem. Minęła dziesiąta… może czekała na autobus żeby wrócić do domu? Wybiła północ. Frank nie wytrzymał. Zaczął się już naprawdę denerwować. Czyżby po prostu nie przyszła? Było to możliwe jednak… Frank czuł, że coś się stało. Jeszcze chwilę kręcił się po swoim pokoju, a potem zarzucił kurtkę i wymknął się przez okno do ogrodu. Musiał sprawdzić co się dzieje z Liz.
Już zbliżając się do sierocińca czuł, że coś jest nie tak. Było po dwunastej, więc w budynku powinno być już ciemno tymczasem na parterze paliło się światło i ktoś kręcił się po korytarzu. Bramka była otwarta więc wszedł na podwórko i uznał, że jeśli będzie tylko stał to niczego się nie dowie. Wszedł po schodach pod drzwi wejściowe i zapukał. Otworzyły się one niemal natychmiast.
- Eliza… - w drzwiach stała pani Moose, a jej reakcja potwierdziła jego obawy.
- Dobry wieczór.
- Dobry wieczór. Co tu robisz o tej porze?
- Wieczorem miałem się spotkać z Liz ale ona nie przyszła i zastanawiałem się czy wszystko z nią w porządku – pani Moose zaprosiła go do środka. W środku była jeszcze panna Trudy i jakiś facet.
- Elizabeth wyszła rano i jeszcze nie wróciła. Wiesz dokąd się wybierała? – spytała pani Moose.
- Ona… Dowiedziała się jak nazywa się jej ojciec. Mówiła, że chce go dziś odnaleźć – nie był pewny czy Liz pochwaliłaby to, że wyjawił im te informacje ale martwił się o nią.
- Wiesz gdzie może być? – Frank myślał już o tym ale nic nie przychodziło mu do głowy, co też powiedział.
- Idź do domu. Jeśli ją znajdziemy to damy ci znak –powiedziała panna Trudy.
Frank wyszedł i stanął przed bramką, jeszcze raz oglądając się za siebie. Chciał odejść kiedy zobaczył dwie osoby idące szybkim krokiem chodnikiem w stronę sierocińca. Gdy zbliżyli się bardziej zobaczył, że to trochę starszy od niego chłopak i jakiś dorosły facet. Oni również go zauważyli. Zatrzymali się przed nim, wyglądali na zdenerwowanych. W ciszy patrzyli na siebie, w końcu odezwał się mężczyzna:
- To dom dziecka? – Frank pokiwał głową.
- Kim jesteście? – spytał.
- A ty? – odezwał się Luke. Chłopacy mierzyli się chwilę wzrokiem a potem obojgu coś się przypomniało.
- Luke?
- Frank?
- Wiecie co się dzieje z Liz?
- Czyli tu jej nie ma? – Frank pokręcił głową na pytanie mężczyzny.
- To pan?
- Słucham?
- Pan jest jej ojcem?
- Tak.
- I nie wie pan gdzie ona jest? Przecież poszła dziś do pana… I nie wróciła… Co jej pan powiedział?
- Frank… Wyluzuj… Nie dogadali się, ale teraz chcemy ją znaleźć, więc może byś nam pomógł?
- W środku jest pani Moose. Pytała mnie czy nie wiem gdzie jest Liz, no ale nie wiem. Może pogadajcie z nią. Mi kazali iść do domu.
Chłopak odszedł, a oni podeszli do drzwi i zapukali. Otworzyły się szybko.
- Pani Moose? Jestem ojcem Elizabeth Rosemond.
- Proszę wejść. Z kim mam przyjemność?
- Mathew Wild i, jak już mówiłem, ojciec Elizabeth.
- Wie pan gdzie ona jest? Podobno była dziś u pana.
- Tak, ona mnie znalazła, ale… nie dogadaliśmy się i ona uciekła. Myślałem, że tu ją znajdę.
***
Pół godziny później Liz przekroczyła bramę cmentarza. Ciemność nocy rozświetlał księżyc. Chociaż szła tędy dopiero raz to doskonale pamiętała drogę i bez trudu trafiła na grób swojej matki. Usiadła pod brzozami. Znicz na grobie ciągle się palił.
- Mamusiu… Czemu musiałaś umrzeć… - Skuliła się obejmując podgięte nogi ramionami i oparła głowę na kolanach. Chociaż wcześniej udało się jej już uspokoić to teraz znowu zaczęła myśleć o swoim ojcu.
To co dziś się stało był ciosem prosto w jej serce. Jak on mógł w kilka minut zawalić jej całe życie? Przez te wszystkie lata nie pragnęła niczego innego jak tylko go poznać a on tak ją zawiódł.
Nie miała już siły na rozmyślanie, na płacz, na pójście dalej przed siebie. Po prostu zasnęła.
***
Po rozmowie z panią Moose Mat odesłał syna do domu mimo jego sprzeciwów. Sam zaś chodził ulicami Londynu mając nadzieję, że natknie się gdzieś na swoją córkę i, że będzie ona cała i zdrowa. Jego wyrzuty sumienia nie milkły ani na chwilę. Jak mógł ją tak potraktować. Czemu tak stchórzył. Znał odpowiedź ale ona go nie usprawiedliwiała. Musi znaleźć swoją córkę.
***
Kiedy Liz obudziła się przemarznięta na kość, właśnie zaczynało świtać. Wstała by rozprostować kości i przeciągnąć się. Starała się nie myśleć o niczym. Bo o czymkolwiek zaczęłaby myśleć, zaraz przypomniałby się jej on. Uznała, że przejdzie się gdzieś, może uda się jej rozgrzać, a potem znów wróci do mamy i zostanie tu na dłużej. Zostanie tu bardzo długo.
- Do zobaczenia mamo. Ty mnie nie zostawisz i nie zranisz, prawda?
Wyszła z cmentarza i poszła drogą przed siebie. Nie zwracając większej uwagi na to gdzie idzie. Czułą tylko przejmujący chłód i zmęczenie. Po obu stronach drogi mijała ładne domki jednorodzinne. Po pewnym czasie było ich coraz mniej, zbliżała się do końca miejscowości. Chociaż do tej pory szła patrząc na drogę, to teraz coś ją tknęło i rozejrzała się dookoła i zobaczyła miejsce, do którego nawet nie planowała trafić. Zbliżyła się do zarośniętego płotu, którego nie strawił ogień. Właśnie patrzyła na zgliszcza domu swoich dziadków. Lewa połowa domu była całkowicie spalona, ale z prawej widać było wyraźniejsze kontury jakie kiedyś musiał mieć dom. Przeszła przez dziurę w rozwalającym się płocie i podeszła bliżej. Po lewej było tylko jedno wielkie zwalisko spalonych belek i mebli, ale po prawej, chociaż wszystko również było spalone, znalazła otwór, w którym kiedyś musiały być drzwi. Bez wahania weszła do środka. W górze brakowało sporego kawałka podłogi i wszędzie walały się masy różnych rzeczy, których nie dało rady zidentyfikować. Po przeciwnej stronie pokoju Liz zauważyła schody, które zachowały się w jako takim stanie. Przedarła się do nich brudząc się od wszechobecnej sadzy i popiołu i rozdzierając sukienkę. Kiedy doszła do schodów zrozumiała, że nie spaliły się bo były z kamienia, pokrywała je gruba warstwa kurzu. Nie zastanawiając się nad tym co robi zaczęła wchodzić na górę. Szła powoli i nic się nie stało. Z ostatniego stopnia przyjrzała się jak wygląda na górze. Po lewej zobaczyła tą samą zawaloną część co z dołu, ale część korytarza i to co po prawej wyglądało lepiej. Stanęła na podłodze w korytarzu słysząc skrzypienie desek i przytrzymując się resztek ściany po lewej podeszła do zwęglonych resztek drzwi. Uchyliła je i weszła do małego pokoju. Nie było tu dachu, ale podłoga wyglądała bezpiecznie. W frontowej ścianie domu ziała dziura, w której kiedyś musiało być okno, bo na podłodze poniżej leżały kawałki szkła. Liz podeszła do niego i wyjrzała na ulicę. Całkiem ładny widok. Usiadła na podłodze i oparła się o ścianę rozglądając się po pokoju. Wszystko co w nim było stało na swoim miejscu jednak zwęglone i nie zdatne do jakiegokolwiek użytku.
- Na razie zostanę tutaj. Chyba nie mielibyście nic przeciwko? – powiedziała zwracając się do swoich dziadków – Mam od was pieniądze na szkołę, teraz dajecie mi schronienie w swoim domu. Dzięki, fajni jesteście – siedząc tak znowu zaczęła myśleć o tym, którego nie chciała już znać.
- On nie potrafił dać mi niczego. I nic już od niego nie chce. Nie potrzebuję go. Nikogo nie potrzebuję. Sama dam sobie radę. Nic od niego nie chce- spojrzał na swoją rękę niemal ze wstrętem. Leczył skaleczenie z taką czułością… a potem ją odtrącił – Tego też nie chcę! Weź to sobie!
Chwyciła jeden z leżących obok kawałków szkła i nierównym ostrzem rozcięła skórę na swojej dłoni. Nagle zauważyła, że ból przynosi ukojenie. Nie przestała więc na jednym cięciu. Zacisnęła rękę na odłamku, raniąc również ją, i jeszcze kilka razy przejechała ostrzem po wierzchu dłoni. Rozluźniła rękę i szkło upadło na ziemię. Ułożyła obie ręce na kolanach i uśmiechnęła się. Taki ból był dobry. Wypełniał ją całą i nie myślała o niczym innym. Skupiła się na tym bólu i przysnęła.
***
Luke czekał na ojca w salonie. Kiedy zasnął na kanapie było przed drugą. Obudził się słysząc otwieranie drzwi. Podniósł się i spojrzał na zegar. 5.03. Za oknami było już jasno. Wstał i spotkał się z ojcem w korytarzu, gdy tamten zdejmował z siebie kurtkę. Spojrzał na syna przepraszająco. Wiedział, że dla niego Liz była ważna już za nim dowiedzieli się o byciu rodzeństwem.
- Nigdzie jej nie spotkałem. Noc była zimna. A ona miała na sobie tylko tą sukienkę. Musiała bardzo zmarznąć.
- Spokojnie tato. Znajdziemy ją. Chcesz coś zjeść? – chociaż Luke był na ojca wściekły, za to jak potraktował Liz to przecież teraz starał się ją znaleźć a on nie zamierzał go dobijać. Mat pokręcił tylko głową i usiadł na kanapie w pokoju. Luke poszedł zrobić mu kawę. Siedzieli w ciszy. Każdy myślał nad tym co powinni zrobić teraz. Na genialny pomysł wpadł Luke. Około szóstej, nagle, bez żadnego ostrzeżenia poderwał się z kanapy, wykrzyknął „wiem!” i wybiegł z pokoju. Jego ojciec szybko się podniósł i pobiegł za nim. Kiedy wyszedł przed domem, na ulicy właśnie pojawił się Błędny Rycerz wezwany przez Luka.
- Co ty robisz?
- Nie wpadliśmy na to, że jeśli chciała gdzieś dojechać to na pewno użyła właśnie Błędnego Rycerza.
- Dzień dobry, podwieźć gdzieś panów? – spytał zmęczony Patrick, który dopiero za godzinę miał się zmienić z ojcem.
- Patrick?
- O, cześć Lucas. O co chodzi?
- Mam ważne pytanie. Bardzo ważne. Kojarzysz Liz Rosemond?
- No jasne. Widziałem ją nawet wczoraj. Wyglądała okropnie, ale mówiła, że wszystko w porządku.
- Coś jej się stało? – spytał starszy Wild.
- Chyba płakała. No i kiedy wsiadała do Rycerza było dość późno, około północy, a ona była gdzieś we wschodnim Londynie. No i była cała zmarznięta.
- Gdzie wysiadła?
- W Dolinie Gryffindora.
- Po co pojechała do Doliny?
- Mówiła, że tam mieszka, że mama na nią czeka, na pewno martwi się i będzie na nią wściekła – po tych słowach syn i ojciec wymienili bardzo zaniepokojone spojrzenia.
- Jedziecie? Nie mogę robić takich długich przystanków.
- Tak, dwa razy do Doliny Godryka.
***
Wysiedli na placu pośrodku miejscowości i pobiegli w stronę cmentarza. Po krótkiej chwili stali pod brzozami, przy grobie Marie.
- Nie ma jej tu – stwierdził oczywisty fakt zaniepokojony ojciec.
- Ale chyba tu była – pokazał wygniecioną trawę pod drzewem – siedziała tutaj.
- A gdzie jest teraz? Dom dziadków.
- Myślisz, że wie, że tu mieszkali? Poza tym to ruina.
- I wchodzenie do środka jest niebezpieczne…
- Lepiej się pośpieszmy.
***
Liz co jakiś czas przebudzała się z drzemki i po chwili znów w nią zapadała. Podczas jednego z wielu przebudzeń poczuła, że coś jest nie tak. Usiadła na podłodze i rozbudziła się. Ktoś był przed domem. Usłyszała dwa głosy, a po chwili je rozpoznała. Poderwała się z wściekłością i przez dziurę po oknie zobaczyła Luka i jego ojca. Osobę, która tak ją zraniła i której nie chciała już znać.
- Liz! – zobaczyli ją i odetchnęli z ulgą, a z drugiej strony przerazili się jej stanem.
- Idźcie stąd!
- Liz, jak ty tam weszłaś? To niebezpieczne, musisz zejść do nas – zawołał do niej Luke.
- Nigdzie nie idę! Zostawcie mnie w spokoju!
- Jeśli nie chcesz zejść to ja idę po ciebie, zostań tam gdzie jesteś – powiedział jej ojciec.
- Nie chcę cię znać! Daj mi spokój! Zostawcie mnie! – po tych słowach osunęła się na ziemię wycieńczona. Chwila krzyków odebrała jej zbierane podczas snu siły. Zobaczyła leżące kawałek od niej szkło i wyciągnęła po nie rękę. Skoro wtedy ból jej pomógł teraz też powinien. Chwyciła odłamek mocno w prawą rękę i zaczęła ciąć się po lewej dłoni, której wierzch do tej pory pozostawał nieuszkodzony.
Stojący na dole Mat i Luke jęknęli kiedy upadając zniknęła im z oczu.
- Idę po nią – Mat był już po drugiej stronie płotu.
- Tato, ona jest na ciebie wściekła, ja pójdę.
- Nienawidzi mnie, ale jestem za nią odpowiedzialny i to przez ze mnie jest w takim stanie, muszę coś z tym zrobić. Poczekaj tu Luke.
Wchodząc do spalonego domu mężczyzna nawet nie pomyślał, że jemu może się coś stać. Ważna była tylko Liz i to żeby bezpiecznie ją stąd wydostać. Wszedł schodami na górę i ruszył przed siebie korytarzem. Drzwi od pokoju, w którym była Liz były przymknięte. Otworzył je szukając wzrokiem dziewczynki. Leżała na wprost niego, pod oknem.
Liz słyszała jak ktoś wchodzi na górę a potem idzie korytarzem. Drzwi się otworzyły i pojawił się w nich jej ojciec. Ból po cięciach zagłuszał ból serca, jednak widok tego mężczyzny, który miał spełnić wszystkie jej marzenia ale zawiódł wszystko pogorszył
- Idź stąd- powiedziała na tyle głośno na ile dała radę.
- Jestem twoim ojcem. Muszę się tobą zaopiekować i chcę to zrobić.
- Nie wysilaj się. Zostaw mnie tu w spokoju.
- Jeśli cię zostawię to umrzesz.
- Umrę. A wtedy będę miała spokój.
- Nie chcę żebyś umierała. Chcę mieć córkę – rozmawiając z nią powoli przesuwał się do niej coraz bliżej. Dopiero po kilku krokach zobaczył kawałek szkła w jej ręce i liczne rozcięcia na dłoniach.
- Liz… Czemu się krzywdzisz? To nic nie pomoże.
- Skąd wiesz? To pomaga. Taki ból jest lepszy.
- Nie pozwolę, żebyś coś jeszcze sobie zrobiła. Odłóż to szkło, Liz. Niepotrzebnie się ranisz.
- Robię to co chcę. Nie możesz niczego mi zabronić, bo nie jesteś moim ojcem – mówiąc to usiadła i podniosła rękę ze szkłem w górę zastanawiając się gdzie zrobić kolejne cięcie.
- Jestem twoim ojcem. Liz odłóż to szkło.
- Nie mam ojca. Przecież ty nie masz córki – w tym momencie wbiła szkło głęboko w swoje przedramię i pociągnęła w bok. Jej krzyk bólu połączył się z przerażonym okrzykiem jej ojca. Wypuściła szkło i upadła na podłogę a leżące tam inne odłamki szkła pokaleczyły jej prawy policzek i prawe ramię. Ojciec był przy niej już w następnej chwili, jednak nie zdążył złapać jej zanim uderzyła w podłogę. Delikatnie, uważając na skaleczenia, których była cała masa, wziął ją w ramiona i wyniósł. Czuł tylko wściekłość na samego siebie i ogromny ból, jak mógł tak skrzywdzić własną córkę? Marie nigdy by mu tego nie wybaczyła.
Luke słysząc krzyk Liz i ojca podbiegł do dawnych drzwi i nerwowo patrzył na schody. Po chwili zobaczył swojego ojca niosącego Liz.
- Co z nią, tato?
- Nie jest dobrze Luke. Chodź tu, będzie szybciej - Luke przeszedł przez pokój i czekał na nich u podnóża schodów – złap się mnie. Teleportuję nas do domu.
***
- Leć siecią Fiuu do Emily i sprowadź ją tu jak najszybciej. Jest tu potrzebna, nawet gdyby właśnie piłą herbatę z ministrem magii.
- Zaraz wracam – i zniknął w kominku.
Mężczyzna zaniósł córkę do swojej sypialni. Położył ją na łóżku. Liz cały czas była nieprzytomna i mocno krwawiła z głębokiej rany na ramieniu. Cały czas stał przy niej i patrzył na jej chude i kruche ciałko kiedy do pokoju wpadli Emily i Luke.
- Co jej się stało? – spytała ostrym głosem, patrząc na dziewczynkę z przerażeniem a Mat otrząsnął się i zaczął myśleć o działaniu.
- Muszę przygotować coś silnego do przemycia jej ran i coś wzmacniającego. Zajmij się nią Em. W łazience znajdziesz coś, żeby trochę ją obmyć. Luke, poszukaj jej czegoś świeżego do ubrania. A ja muszę się pośpieszyć. Nie obudźcie jej, śpiąc szybciej wróci do siebie i łatwiej będzie się nią zająć.
***
Po godzinie Liz, spała spokojnie w koszulce Luka, w którą przebrała ją Em, po nieświadomym wypiciu wywaru wzmacniającego. Jej wszystkie rany zostały oczyszczone, wszystkie płytkie rozcięcia przestały istnieć za pomocą zaklęcia, ale jedno głębokie na przedramieniu musiało zagoić się samo, więc założony został opatrunek. Spała bez przebudzenia kilkanaście godzin i ktoś cały czas siedział przy niej. Najczęściej był to jej ojciec, który ciągle nie dawał sobie rady z wyrzutami sumienia.
Kiedy wybiła północ do pokoju przyszła Em.
- Mat. Z nią już wszystko w porządku. Głęboko śpi. Chodź na chwilę, musimy porozmawiać. - - Poproś Luka, żeby do niej przyszedł, dobrze?
- Kazałam mu iść spać. Dla niego również był to ciężki dzień i noc, z tego co mi opowiadał.
- Nie chcę zostawić jej samej. A jeśli się obudzi?
- Nie musisz cały czas przy niej być. Chodź, zrobiłam kawę i kanapki. Nie jadłeś nic cały dzień. Proszę cię, Mat –położyła mu rękę na ramieniu – z nią już wszystko dobrze, musi się tylko wyspać.
- Dobrze – wstał i chciał wyjść za Em ale odwrócił się jeszcze raz i pocałował swoją córkę w blade czoło. Nawet tam miała małe skaleczenie, ale to już nie ważne. Prawie wszystkie rany zagojone. Przeczuwał jednak, że ranę na jej sercu będzie zagoić znacznie trudniej.
***
Liz przebudziła się chwilę po wyjściu swojego ojca. Może lepiej, że nie było go wtedy przy niej. Nie wiedziała gdzie jest, ale pamiętała, że przed utratą przytomności rozmawiała ze swoim ojcem. Teraz, nawet pamiętając jak ją zranił, nie czuła już takiej wściekłości i na pewno nie zamierzała kroić sobie rąk. Przypomniała sobie okropny ból przy tym głębokim cięciu. W świetle lampki stojącej na szafce obok łóżka zobaczyła, że na przedramieniu ma bandaż, pod którym czuła lekki ból, ale reszta cięć na dłoniach zniknęła. Na pewno to on ją wyleczył. Wyleczył ją i doprowadził do porządku a przedtem odnalazł. Szukał jej. Czy to możliwe, że kierowały nim tylko wyrzuty sumienia? Czy może jednak zależało mu na niej? Teraz, kiedy była spokojna, zaczęła go rozumieć i uznała, że źle postąpiła. Facet dowiaduje się, że ma prawie 12 letnią córkę, a ona spodziewa się, że przyjmie normalnie tą wiadomość? No a teraz najwidoczniej zawdzięczała mu pewnie nawet życie. Przecież taka słaba, zostałaby w tym spalonym domu już na zawsze.
Teraz czuła się już dobrze, nie dręczył jej nawet ból przedramienia, bo niedawno poznała dużo gorszy. Jednak coś cały czas jej przeszkadzało. Dopiero po chwili zrozumiała, że to zwykły głód, w końcu nie jadła nic od… Nie wiedziała nawet która godzina. Jak długo spała? Chyba czas się rozejrzeć. Zaczęła już podnosić się kiedy usłyszała jakieś ostre głosy gdzieś w domu. Położyła się udając, że śpi, ale nikt nie przyszedł do pokoju, a chwilę później zapanowała taka cisza jak przedtem.
***
Mat usiadł przy stole w kuchni na przeciwko Emily i wziął jedną z przygotowanych przez nią kanapek. Wtedy też zauważył fotografię leżącą na blacie.
- Co to jest, Em?
- Mat, muszę ci coś powiedzieć. Wiem, że będziesz wściekły i tego nie zrozumiesz, ale wysłuchaj mnie, a potem może przebaczysz – spojrzała na niego, ale jego wzrok utkwiony był w fotografii. Nie powiedział nic, co uznała za pozwolenie na mówienie dalej.
- To zdjęcie z porodówki, na której Marie urodziła Elizabeth. Zdjęcie zrobiłam około 10, czyli dwie godziny po narodzinach Elizabeth i tyle samo przed śmiercią Marie. Wiedziałeś, że Marie zaszła w ciąże, ale potem powiedziała ci, że poroniła, prawda? Tak naprawdę ciąża była zagrożona ale Marie ją donosiła. Gdyby poszła do uzdrowiciela to najprawdopodobniej wszystko ułożyłoby się inaczej i lepiej. Jednak ona wzbraniała się od pójścia ze swoją ciążą do jakiegokolwiek czarodzieja. Chodziła do zwykłych ludzi, mówiąc, że ma swoje powody. W szpitalu, w którym rodziła podała lekarzowi panieńskie nazwisko i dlatego Liz nie nazywa się tak jak ty. Po porodzie była bardzo słaba. Kazała przyrzec mi, że powiem ci o córce dopiero w odpowiednim czasie. Miałam zająć się nią przez pierwszy rok, a potem umieścić gdzieś w świecie mugoli i mieć na nią oko, ale nigdy się z nią nie poznać. A przynajmniej dopóki ona nie odnajdzie ciebie.
- Jak mogłaś przez 12 lat nie powiedzieć mi, że mam córkę? Przez tyle lat myślałem, że moja córeczka zmarła jeszcze w brzuchu matki. Przez to, że nic o niej nie wiedziałem, nie mogła wychowywać się w normalnym domu tylko musiała mieszkać w domu dziecka. Czy ty wiesz na co skazałaś tą dziewczynkę? Moją córkę? A teraz ona myśli, że jej nie chcę, że jej nie kocham. Nienawidzi mnie! Powiedziała, że nie chce mnie znać! Czy ty wiesz jak ja się czuję?- podczas swoich wyrzutów Mat powoli podnosił głos aż zaczął krzyczeć na Emily.
- Daj mi dokończyć to wszystko zrozumiesz! Ja też byłam oburzona gdy usłyszałam czego oczekuje ode mnie Marie, ale jak widzisz potem przystałam na to i mogę powiedzieć, że nie żałuję.
- Nie wiesz co zrobiłaś!
- Pozwól mi dokończyć! To wszystko tylko i wyłącznie dla dobra i bezpieczeństwa Elizabeth!
- Uważasz, że w sierocińcu była bezpieczniejsza niż przy ojcu?!
- Wrócę jak się uspokoisz, wtedy wszystko ci wytłumaczę, bo teraz nic do ciebie nie dociera! Trzymaj się – powiedziała już spokojniej i wyszła.
Mat ukrył twarz w dłoniach. Było to równie ciężkie jak wieść o śmierci Marie. Nie było go przy najważniejszej dla niego osobie gdy umierała i zawsze uważał to za swój największy grzech. Jednak wiedząc, że przez ostatnie dwanaście lat mógł dać Elizabeth normalny dom zamiast sierocińca czuł się równie źle jak wtedy.
***
Liz odczekała jeszcze chwilę i postanowiła wstać. Odrzucając na bok kołdrę i zauważyła, że ma na sobie jakąś, męską i za dużą na nią koszulkę, która sięgała jej do połowy ud. Podciągnęła ją do nosa i wciągnęła jej zapach. Czy to jego? Nie, tak pachnie Luke, przypomniała sobie. Odwróciła się na bok wtulając nos w poduszkę. Ten zapach był trochę inny. Inny, ale podobał się jej. Czyżby leżała w jego łóżku? Usiadła spuszczając nogi na miękki dywan. Zignorowała lekkie zawroty głowy. Oprócz lampki, na szafce nocnej stało jeszcze zdjęcie w ładnej ramce. Chociaż nigdy wcześniej nie widziała swojej matki od razu wiedziała, że to ona. Była do niej bardzo podobna. Uśmiechnęła się do zdjęcia po czym ostrożnie wstała. Bała się, że nogi odmówią posłuszeństwa albo okażą się zbyt słabe, ale wszystko było dobrze. Doszła do drzwi i zatrzymała się nasłuchując, jednak nic nie usłyszała. Powoli nacisnęła klamkę i uchyliła drzwi. Wyszła na korytarz. Poszła na prawo w stronę pokoju, w którym paliło się światło. Stanęła w progu trzymając się ściany i przyzwyczajając oczy do ostrego światła.
Była to kuchnia, pośrodku niej stał drewniany stół i kilka krzesał dookoła niego. Na jednym z nich siedział, a właściwie półleżał na stole jej ojciec. Stała tak przez chwile w ciszy patrząc na niego i zastanawiając się co zrobić. Kiedy zauważyła na stole talerz z kanapkami głód podjął decyzję za nią. Kiedy robiła pierwszy krok do przodu zaskrzypiała framuga której się przytrzymywała. Mężczyzna wyprostował się i spojrzał prosto na nią.
- Elizabeth… - wstał z krzesła i chciał do niej podejść ale zatrzymał się przestraszony, że znów zrobi coś źle.
- Cześć – powiedziała Liz to patrząc na niego to spuszczając wzrok.
- Nie powinnaś wstawać. Jesteś jeszcze słaba.
- Jakoś się trzymam – stała w progu ocierając o siebie zmarznięte już lekko stopy – Mogę się poczęstować? – głód znowu przeważył i nieśmiało wskazała na talerz na stole.
- Przepraszam cię, zapomniałem, że nic nie jadłaś. Siadaj i częstuj się.
Usiadła na pierwszym z brzegu krześle i sięgnęła po kanapkę.
- Zrobię coś ciepłego do picia- wstał i zagotował wodę – Herbatę?
- Tak, poproszę – patrzyła jak wyjmuje dwa kubki z szafki u góry. Do jednej wsypał granulki czarnej herbaty ze słoika, a wtedy sięgnął po puszkę z kawą i zauważył, że dziewczyna cały czas mu się przygląda.
- Chyba nie pijesz kawy?
- Ja nie, ale… Czy nie jest trochę późno jak na kawę? Która właściwie godzina?
- Przed pierwszą. Masz rację. Trochę późno – odstawił puszkę i jeszcze raz sięgnął po herbatę – Słodzisz? – pokiwała głową i odpowiedziała:
- Łyżeczkę.
- Ja też.
Postawił przed nią herbatę i usiadł naprzeciw niej. Nie rozmawiali. Oboje jedli kanapki i pili herbaty. Liz zauważyła, że wyjął dla nich identyczne czerwone kubki.
- Jak się czujesz? – spytał ojciec po jakimś czasie, Liz spojrzała mu w oczy:
- Całkiem dobrze. Tego nie można było uleczyć zaklęciem? – spytała wskazując swoje przedramię.
- Ta rana jest głęboka, a ja nie mam aż takiej wprawy w zaklęciach leczniczych. Lepiej żeby zagoiła się sama. Boli?
- Trochę, ale bez porównania z tym co było wcześniej.
- Elizabeth, bardzo cię proszę, nie rób sobie więcej krzywdy, dobrze?
- Nie zamierzam się więcej ciąć. Nie trzeba mi mówić, że to było głupie. Już nie będę zachowywać się nieodpowiedzialnie. Dzięki za uleczenie reszty ran.
- Nie ma sprawy – patrzył na nią bojąc się, że zaraz wybuchnie. Wcześniej była w takim złym stanie a teraz spokojnie z nim rozmawiała. Tak dobrze umiała panować nad sobą?
- Mogę skorzystać z łazienki?
- Jasne, chodź - Poprowadził ją korytarzem do końca i jeszcze kawałek w prawo. Otworzył drzwi i zapalił światło. Po prawej, pod ścianą była umywalka, lustro nad nią i ubikacja, a po lewej wanna z zasłonką, a w rogu za drzwiami wysoka szafka.
- Pewnie chcesz się umyć – sięgnął na jedną z górnych półek w szafce i podał jej puszysty zielony ręcznik – Nie musisz przejmować się bandażem. I tak już czas żeby zmienić opatrunek. Będę czekał w kuchni - Zamknął za nią drzwi i usłyszała jego oddalające się kroki.
***
Długa ciepła kąpiel dobrze jej zrobiła. Co prawda musiała umyć włosy męskim szamponem ale po porządnym spłukaniu zapach nie był intensywny. Wytarła ciało i włosy i z powrotem założyła na siebie za dużą koszulkę. Zawiesiła swój ręcznik obok dwóch innych i wróciła do kuchni.
Mat pił kolejny kubek herbaty. Elizabeth usiadła tam gdzie wcześniej i spróbowała jedną ręką rozwiązać bandaż.
- Ja to zrobię, Elizabeth – mężczyzna stał już przy niej i delikatnymi ruchami zdjął jej bandaż i przemoczoną gazę. Dziewczyna odgarnęła mokre włosy za ucho i nagle dotarło do niej, że jemu nigdy nie zwróciła uwagi gdy mówił do niej pełnym imieniem. Podobało jej się jak je wymawia, akcentował je inaczej niż wszyscy i chciała, żeby tak do niej mówił. Uśmiechnęła się nieśmiało pierwszy raz od wielu godzin.
- Śmiesznie wyglądasz w tej koszulce, ale nie mamy w domu niczego dla dziewczyny – powiedział smarując ranę jakąś maścią. Pięciocentymetrowe rozcięcie nie wyglądało dobrze.
- Zagoi się. Za jakiś czas. A jak na razie raczej nie powinnaś wysilać tej ręki. Krwawienie było bardzo mocne, lepiej żeby się już nie odnowiło. Jutro mogę przywieźć twoje rzeczy, żebyś miała swoje ubrania – na te słowa Liz wzdrygnęła się.
- Słucham? – spytała, a Mat czuł, że powiedział coś nie tak.
- Przywiozę twoje rzeczy – powtórzył z wahaniem.
- Po co?
- Chyba nie rozumiem twojego pytania.
- Ja nie rozumiem po co mi tu moje rzeczy. Jutro ubiorę swoją sukienkę i wrócę do sierocińca. Nie będę przeszkadzała dłużej niż to konieczne.
- Nie przeszkadzasz. I nie wrócisz już do sierocińca.
- Muszę tam wrócić, do końca wakacji to mój jedyny dom.
- Tutaj jest twój dom Elizabeth.
- Nie – powiedziała dobitnie patrząc mu w oczy. Wyrwała mu swoją rękę z niedokończonym opatrunkiem i wyszła z kuchni. Przeszła korytarzem do pokoju, w którym się obudziła czując i słysząc idącego kawałek za nią ojca.
-Elizabeth, nie rób tego. Proszę cię.
Zamknęła za sobą drzwi, zatrzaskując mu je przed nosem. Usiadła na brzegu łóżka i jedną ręką próbowała zawiązać bandaż. Usłyszała ciche pukanie do drzwi. Nie zareagowała, ale usłyszała, że drzwi się otworzyły a on wszedł do środka i patrzył na nią. Cały czas bezsensownie trudziła się z bandażem.
- Oh, przestań – Mat uklęknął przed nią i ignorując
jej sprzeciw dokończył robienie opatrunku.
- Połóż się, przyniosę ci jeszcze trochę wywaru wzmacniającego – stanął obok czekając aż się położy ale ona nie ruszała się z miejsca.
- Elizabeth połóż się- ruszyła się i już myślał, że go posłucha, ale ona stanęła przed nim, uniosła głowę do góry, spojrzała mu w oczy i powiedziała:
- Przepraszam, nie chciałam zabierać nikomu sypialni – a wtedy odwróciła się i chciała wyjść, lecz Mat nie pozwolił jej na to. Nie zdążyła zrobić drugiego kroku kiedy położył jej dłoń na ramieniu. Dla obojga z nich było to coś ważnego. Liz czuła jego dotyk tylko kiedy dwa razy zajmował się jej ranami, a on oprócz leczenia niósł ją jeszcze nieprzytomną ale i tak było to bardzo mało. Czując jego dotyk odwróciła się i spojrzą mu w oczy kręcąc głową.
- Elizabeth… - widział w jej oczach strach i ból, a ona ciągle kręciła głową. Przecież była jego córką. A on chciał być jej ojcem. Musiał w końcu się na to odważyć.
- Kochanie proszę cię… -słysząc te słowa Liz przeszedł dreszcz.
- Nie… Nie rób tego… -wyszeptała, jednak jej ojciec już bez wahania zrobił to na co miał ochotę odkąd dowiedział się kim jest. Objął ją ramieniem i przygarnął do siebie. Oparła czoło na jego mostku. Czuł, że ciągle lekko kręci głową. Jedną ręką głaskał ją po plecach a drugą po mokrych włosach.
- Kocham cię Elizabeth. Jesteś moją córką – czuł jak zamarła a potem przekręciła głowę i wtuliła się w jego koszulę policzkiem jednocześnie łapiąc mocno w ręce jego koszulkę. Poczuł że drży i zrozumiał, że płacze. Oderwał od siebie jej ręce. Uklęknął przed nią i spojrzał w jej załzawione oczy trzymając ją za delikatne ramiona.
- Jestem i zawsze będę twoim ojcem. Uwierz w to – po tych słowach Liz wybuchła jeszcze mocniejszym płaczem i przytuliła się do ojca obejmując ramionami jego szyję i kładąc mu głowę na ramieniu.
- Kocham cię Elizabeth – powiedział gładząc ją po plecach i mokrych włosach.
- Powiedziałeś to – odezwała się uspokajając płacz- Teraz już nie możesz mnie zawieść – wyszeptała mu do ucha mocno się do niego przytulając, wdychając jego zapach , ocierając mokrą twarz o jego włosy.
- Nigdy cię nie zawiodę kochanie. Już zawsze będę przy tobie. Kocham cię.
Wtedy dogłębnie wzruszona Liz odważyła się powiedzieć słowa, których tak długo nie miała komu powiedzieć:
- Kocham cię tato… - głos jej zadrżał, a Mat nie mógł uwierzyć, że to powiedziała.
- Kochanie…
- Tatusiu…
Przytulali się tak płacząc długo. Po jakimś czasie Mat poczuł, że Liz już nie drży a jej oddech się wyrównał. Również jej uścisk zelżał i teraz całym ciężarem opierała się na nim. Tak jak zawsze powinno być. Jedną ręką przytrzymał jej plecy, drugą złapał ją pod kolanami i podniósł ją wstając z kolan. Ona cały czas obejmowała jego szyję i słyszał jak przez sen szepcze do niego „tato”. Delikatnie ułożył ją w łóżku i zdjął jej ręce ze swojej szyi. Zadrżała wtedy jednak kiedy przykrył ją kołdrą wtuliła twarz w poduszkę i spała dalej. Przysiadł na krawędzi łóżka pierwszy raz widząc ją tak spokojną. Jej usta poruszał się co chwile szepcząc coś przez sen. Podniósł wzrok i spojrzał na swoją zmarłą żonę.
- Zaopiekuję się nią. Wszystko będzie dobrze. Możesz być pewna. Kocham was obie – uśmiechnął się do kobiety, jeszcze raz ucałował córkę w czoło i wyszedł gasząc światło.
Rozdział 18 Dodał/a Elizabeth Środa, 07 Września, 2011, 17:44
Ostatnio coś mnie naszło na pisanie, więc pisałam.. a skoro już napisałam to wstawię to, może ktoś jeszcze będzie chciał to przeczytać.
Był jeden z pierwszych dni lata. Słońce świeciło przyjemnie, na niebie było tylko kilka chmur. Wieża kościółka rzucała cień na placyk pośrodku miasteczka. Wszyscy ludzie w zasięgu wzroku kierowali się właśnie w tamtym kierunku. Nic dziwnego jak na niedzielne przedpołudnie. Liz przystanęła pod drewnianym płotem jakiegoś domku i rozejrzała się dookoła. Miejsce wyglądało na bardzo spokojne, tak samo jego mieszkańcy ubrani odświętnie na nabożeństwo. Jeszcze raz spojrzała na kościółek i wraz z innymi ludźmi ruszyła w jego stronę.
***
Msza nie trwała długo a prowadzący ją wysoki ksiądz wyglądał na przyjaźnie nastawionego do innych. Liz wydawało się nawet, że kilka razy uśmiechnął się do niej. Stanęła pod ścianą z tyłu i robiła to co inni ludzie chociaż jako, że nigdy nie chodziła do kościoła nie rozumiała do końca tego nabożeństwa. Kiedy msza się skończyła kościół powoli pustoszał. Liz stała przy wyjściu czekając na księdza i coraz bardziej się denerwując. Czy wszystko pójdzie dobrze? Już niedługo się okaże.
Usłyszała kroki i zobaczyła księdza. Spojrzał na nią jakby wiedział, że czegoś od niego chce, a będąc już blisko zatrzymał się przy niej nie czekając aż cokolwiek powie.
- Dzień dobry –zaczęła koślawo, na co mężczyzna tylko kiwnął prawie całkiem łysą głową – Chciałabym prosić księdza o pomoc.
- Jak mogę ci pomóc dziecko?
- Chodzi o to, że moja matka brała w tym kościele ślub. Podejrzewam, że znajdę tu jakieś dokumenty?
- Oczywiście, ale przydałoby mi się więcej informacji.
- Wiem, że było to wiosną albo wczesnym latem 1957.
- To wystarczy, chodź ze mną.
Przeszli przez kościół, przyklęknęli przed ołtarzem i weszli do pomieszczenia znajdującego się z boku. Był to mały pokoik, w którym znajdowało się kilka szaf, które ksiądz zaczął przeszukiwać.
- 57… Jest tutaj. Jak nazywa się twoja matka?
- Marie Rosemond.
- Rosemond? Zaraz… Córka Lucasa i Alice?
- Tak, skąd ksiądz wie…
- Oh, dziecko. Jestem tu już tyle lat… Pamiętam ich. Nie przychodzili do kościoła ale czasem rozmawialiśmy, a nawet zapraszali mnie na herbatę. Alice robiła wyśmienitą szarlotkę.
- Moja babcia?
- Skoro mówisz, że jesteś córką jej córki to tak. Znajdźmy tą datę. Jeśli dobrze pamiętam to było w czerwcu – przekładał kartki w wielkiej księdze aż znalazł odpowiednie nazwisko i datę.
- Tak, 17 czerwca 1957. Spójrz – wskazał jej palcem konkretną linijkę a ona zobaczyła podpis swojej matki, jakiś dwóch znajomych albo krewnych, którzy byli świadkami, no i jego. Podpis a z nim nazwisko po które przyjechała. Wiedziała już kto jest jej ojcem, a przynajmniej jak się nazywa. Mathew Wild. A więc ona powinna nazywać się Elizabeth Wild.
Poczuła jak łzy napływają jej do oczu, czuła, że zaraz się rozpłacze. Wykrztusiła z siebie „dziękuję bardzo” i szybkim krokiem opuściła zakrystię. Wybiegła z kościółka, odeszła kawałek i przysiadła na murku otaczającego cmentarz płotu. Ocierała twarz ramieniem szukając w swojej nowej torebeczce chusteczek. Otarła oczy i nos i wyprostowała się patrząc prosto na schody kościółka, na których stał teraz ksiądz patrząc na nią. Podszedł do niej i położył dłoń na jej ramieniu.
- Rozumiem, że stało się dziś coś ważnego.
- O, tak prosze księdza. Właśnie dowiedziałam się kto jest moim ojcem. To dla mnie coś bardzo ważnego.
- Długo na to czekałaś, prawda?
- Odkąd pamiętam nie marzyłam o niczym innym.
- Jak ma na imię wnuczka moich dawnych znajomych?
- Liz. To znaczy Elizabeth ale wolę gdy mówią na mnie po prostu Liz.
- A więc Liz, może napijesz się ze mną herbaty?
- Bardzo dziękuję, ale chciałabym jak najszybciej wrócić do domu i zacząć szukać mojego taty. Może następnym razem – uśmiechnęła się przyjaźnie do mężczyzny.
- Wiesz, że twoi dziadkowie zginęli w pożarze? –pokiwała głową w odpowiedzi – Nie wiem czy powinienem ci to mówić, bo nie jest to przyjemny widok, ale jeśli pójdziesz w tamtą stronę to znajdziesz ich dom. A raczej to co z niego zostało.
Liz wstała już opanowana i zaczęła się odwracać, gdy ksiądz jeszcze raz zwrócił jej uwagę.
- Wydaje mi się, że jeszcze czegoś nie wiesz – spojrzała na niego zaskoczona – Ona tu leży, Liz. Marie została pochowana na tym cmentarzu – wskazał ręką za płot, na którym przysiadła Liz – znajdziesz jej grób gdzieś przy tamtych brzozach.
- Dziękuje – powiedziała i ruszyła do bramy cmentarza. Szybkim krokiem szła ścieżką do odległego krańca cmentarza. Kiedy zaczęła już zbliżać się do dwóch wysokich brzóz zwolniła i czytała nazwiska na mijanych nagrobkach. Jej grób był ostatnim w tym rzędzie. Liz obawiała się, że zobaczy zaniedbany, brudny i zarośnięty grób ale ku jej zdziwieniu był on zadbany. W wazonie znajdował się bukiet forsycji, po środku stał jeden znicz i ciągle się palił. Kto dba o ten grób? Czyżby to jej ojciec? Przyglądając się nagrobkowi spojrzała na zamieszczone tam daty. Marie Rosemond urodziła się 8 września 1932 i zmarła 3 listopada 1961. Liz miała zamęt w głowie. Nie rozumiała już niczego. Czemu nie ma nikogo kto mógłby jej wszystko wyjaśnić? Usiadła pod brzozą, która rosłą prawie przy samym grobie jej matki i zapłakała cicho. Myślała, że jest coraz bliżej, tak się cieszyła… Jeszcze raz spojrzała na daty. Coś tu się nie zgadzało. Jak jej matka mogła umrzeć w dzień jej narodzin skoro Liz trafiła do domu dziecka dopiero mając roczek. Kto zajmował się nią przez ten czas? Czyżby… Czy to możliwe, że ojciec ją porzucił… Nie chciał jej? Oddał swoją córkę do sierocińca? Nie chciał jej znać. Mathew Wild. Jej ojciec. Porzucił ją gdy miała roczek. A ona tak bardzo, przez całe życie chciała go odnaleźć. Tak go kochała, nawet go nie znając. Teraz Liz rozpłakała się już całkiem. Patrzyła na grób, który nie mógł opowiedzieć jej na żadne z pytań chociaż kilka metrów pod ziemią leżała jej matka.
- Mamusiu… - szeptała przez łzy- Chce do ciebie mamusiu…
Objęła kolana rękoma wciąż płacząc i tak zasnęła.
***
Kiedy przebudziła się kilka godzin później wcześniej czyste niebo było zakryte chmurami. Zbierało się na deszcz. Ostatni raz otarła twarz i spojrzała na grób swojej matki.
- Jeszcze do ciebie wrócę mamusiu – powiedziała cicho i odeszła.
***
Pożegnała się z Patrickiem, który w wakacje zastępował w Błędnym Rycerzu swojego ojca i niezbyt szybkim krokiem ruszyła w stronę sierocińca. Niezauważona weszła do środka i przemknęła na górę. Jako, że przez cały rok mieszkała w Hogwarcie to jej miejsce zajęła inna dziewczyna, a teraz w wakacje musiała zadowolić się polowym łóżkiem wciśniętym w rogu pokoju. Położyła się i sięgnęła pod poduszkę po Proroka Codziennego. Byłą w pokoju sama więc mogła swobodnie go przeglądać, nie bojąc się, że ktoś zauważy ruszające się zdjęcia.
Przewracała strony starając się nie myśleć o dzisiejszych odkryciach. Nie wiedziała bowiem co ma z nimi zrobić. Powinna odnaleźć ojca? Czy zostawić go w spokoju?
Żaden z artykułów nie wzbudził jej zainteresowania, na ostatnich stronach gazety znajdowały się różne zawiadomienia, ogłoszenia i reklamy. Może powinnam dać ogłoszenie do gazety, że szukam ojca? Kiedy to pomyślała, spojrzała jednocześnie na jedną z reklam i oniemiała. „Sklep zoo –magiczny. Takich gatunków zwierząt nie spotkacie nigdzie indziej. Oferujemy prawie 40 gatunków sów. Zapraszamy. Mathew Wild, Londyn, Pokątna 83”
- Mój ojciec prowadzi sklep zoologiczny na Pokątnej?- powiedziała, a wtedy przypomniało jej się coś jeszcze. Znała przecież osobę o nazwisku Wild. Luke wiele razy opowiadał jej o sklepie swojego ojca i o tym jak pomaga mu w wakacje.
Dziewczyna zaczęła rozmyślać o Lucasie. O więzi między nimi i o pewnych jego słowach, że czuje się jak jej starszy brat i uważa, że musi o nią dbać i jest za nią odpowiedzialny. Czym była ich przyjaźń? Przypadkiem? Prawdziwą więzią między rodzeństwem? Czy może kłamstwem uknutym przez Luke, który wiedział kim tak naprawdę dla siebie są? Nie wiedziała ale zamierzała się dowiedzieć. Spojrzała na zegarek. Chwile po czwartej. Czy w niedziele sklepy na Pokątnej są czynne tak długo? Postanowiła jednak, ze dziś sobie odpuści, ale jutro rano jedzie na Pokątną.
Rozdział 17 Dodał/a Elizabeth Wtorek, 03 Maja, 2011, 16:33
Witam po dłuuuugiej przerwie i przepraszam za nieobecność. Mam wielką nadzieję, że ktoś jeszcze tu zajrzy i zapraszam do czytania :
Drobny cień przemykał korytarzami zamku mijając kolejne zakręty. Niezauważona przez nikogo kierowała się z powrotem do Wieży Gryffindoru. Przez chwilę na korytarzu dało się słyszeć ziewnięcie zanim dziewczyna zakryła usta ręką.
- Jutro muszę się wyspać – mruknęła do siebie i włożyła rękę z powrotem do kieszeni by buteleczki które w niej miała nie hałasowały obijając się o siebie.
Była już blisko portretu Grubej Damy gdy nagle usłyszała ciche chrząknięcie. Zatrzymała się jak wryta, i odwróciła wystraszona. Kto ją przyłapał? McGonagall? Inny nauczyciel? Jednak to kogo zobaczyła zupełnie ją zdziwiło. Nie wiedziała czy ma się cieszyć czy może jest w jeszcze gorszej sytuacji niż gdyby był to ktokolwiek inny.
- Em… Dzień dobry profesorze Dumbledore –powiedziała spuszczając wzrok i krzyżując ręce za plecami.
- Dzień dobry panno Rosemond – powiedział tylko i zamilkł na chwilę, która wydawała się Liz bardzo długa.
- Możesz mi powiedzieć czemu w środku nocy, zamiast spać albo przynajmniej być w Wieży Gryffindoru chodzisz po zamku? – powiedział spokojnym głosem.
- Ja… No bo…- zapadła niezręczna chwila ciszy.
- Rozumiem. Wyjmij to co masz w kieszeni, Liz. Profesor Slughorn chciałby odzyskać swoje barwniki. – dziewczyna wyjęła buteleczki czując, że dyrektor wie wszystko.
- Przepraszam ale… Ślizgoni są zbyt pewni siebie, nie mogłam już tego wytrzymać.
- Rozumiem to ale nie chciałbym żeby komuś coś się stało. Nie wiedzą kto wypisuje te hasła na ścianach więc mogą się zemścić na którymkolwiek uczniu a zwłaszcza Gryfonie. Chciałabyś tego? Niektórzy podejrzewają Ciebie. Sama o tym wiesz ale nic sobie z tego nie robisz. Przecież Lukas nie zawsze jest blisko. Gdyby wczoraj nie był z Tobą w bibliotece możliwe że znalazłabyś się w Skrzydle Szpitalnym.
- Skąd pan wie…
- Wiem o wszystkim co dzieje się w tym zamku. Nie powinnaś przesadzać Liz. Wystarczy już tych napisów na ścianach.
- Oczywiście panie profesorze.
- Chcesz odnaleźć ojca, prawda? – dziewczyna drgnęła na poruszenie tego tematu.
- Oczywiście.
- Jak zrobisz to jeśli coś ci się stanie? Zastanów się nad ty zanim będzie za późno.
- Czy… miał pan jakąś wiadomość od tego kogoś, profesorze?
- Może miałem. A może nie. Nie chodź nocami po zamku , Liz. A jutro po lekcjach przyjdź do mojego gabinetu. Zgłosisz się do profesor McGonagall, przyprowadzi cię do mnie.
- Wie pan coś o moim ojcu? Profesorze…
- Teraz idź już spać, Liz – chciała zaprotestować i wypytać dyrektora o wszystko ale widząc jego wzrok odpuściła.
- Dobranoc profesorze – westchnęła i odeszła.
Chociaż piasek pod powiekami był denerwujący a oczy często samowolnie się zamykały dziewczyna nie chciała zasypiać. Siedziała na parapecie otwartego okna patrząc na niebo i myśląc o ojcu. Czyżby już niedługo miała go spotkać? Czy w końcu dowie się kim właściwie jest?
***
Następny dzień ciągnął się w nieskończoność. Liz ciągle myślała o słowach dyrektora i o tym czego może od niej chcieć. Nie potrafiła skupić się na lekcjach przez co niestety kilka razy podpadała nauczycielom. Głównym tematem rozmów tego dnia były kolejne napisy obrażające Ślizgonów, które od kilku dni pojawiały się w toaletach. Tego jednak dnia Liz nie zwracała na nie większej uwagi, tak samo jak na wyzywające spojrzenia Ślizgonów rzucane w jej stronę. Nie mogła jednak zignorować Lucasa który znalazł ją na przerwie i wyglądał na dość zdenerwowanego.
- E…liza…beth… Co Ty sobie myślisz? Długo jeszcze zamierzasz to robić? Myślałem, że po wczorajszym wydarzeniu coś zrozumiałaś. Czy naprawdę nie mogę na chwilę spuścić cię z oka? Koniecznie chcesz się doigrać? – chłopak zaciskał dłonie na krawędzi parapetu na którym siedziała Liz, a ona nie miała najmniejszej ochoty go słuchać.
- Już nie będę. To było ostatni raz – powiedziała spokojnie, a potem zeskoczyła na ziemię i szybkim krokiem zaczęła oddalać się w stronę toalety dla dziewczyn. W pierwszej chwili Luke był bardzo zaskoczony. Jeszcze dzień wcześniej mówiła, że nie przestanie dopóki Ślizgoni nie przestaną się puszyć, a teraz… Doszedł do wniosku, że coś musiało się stać. Co aż tak na nią wpłynęło?
Kiedy chciała już otworzyć drzwi do toalety poczuła jak ktoś łapie ją za ramię.
- Co się stało, Liz? Coś ci zrobili? Powiedz mi a zaraz się tym zajmę!
- Co? O czym ty mówisz, Luke?
- Nie wierzę, że sama z siebie uznałaś, że nie powinnaś tego robić. Coś musiało na ciebie wpłynąć. Czy ktoś coś ci zrobił?
- Uspokój się, nic takiego się nie stało.
- Liz… Proszę cię, powiedz mi prawdę. Jeśli cię skrzywdzili…
- Lucas! Uspokój się! I puść mnie. Przestań robić sceny i daj mi spokój. Nic takiego się nie stało. Dobra… Coś na mnie wpłynęło ale nie był to żaden Ślizgon i nikt mnie nie skrzywdził. Czy mogę teraz spokojnie pójść do toalety? – wyrwała ramię z jego uścisku i weszła do toalety , szybko zamykając za sobą drzwi.
Podeszła do rzędu umywalek i oparła się o jedną rękoma. Poczuła na karku powiew chłodnego powietrza i wywołane nim ciarki. Przemyła twarz wodą i wzięła kilka spokojnych oddechów. Miała ochotę się rozpłakać. Usiąść w kącie i ryczeć jak dziecko. Pierwsza łza miała już wypłynąć z jej oka gdy od strony kabin doszedł ją jakiś odgłos.
Szybko przetarła oczy dłonią po czym uniosła wzrok. Tym razem ciarki biegnące przez jej plecy nie były wywołane zimnem. W lustrze odbijała się dziewczyna z burzą czarnych loków. Oparła się o drzwi jednej z kabin po prawej i pewna siebie patrzyła Liz w oczy.
Gryfonka odwróciła się i spojrzała śmiało na Bellatrix Lestrange.
- Cóż za zbieg okoliczności! Kogo ja widzę? Czyżby to była to mała Gryfonka, która nie wie, że Ślizgonów nie obraża się bez konsekwencji? – Ślizgonka powoli robiła kolejne kroki w stronę Liz jednocześnie odcinając jej drogę do drzwi – Ym… Czyżbym właśnie miała okazję nauczyć ją szacunku dla lepszych od siebie?
- W tym celu musiałabyś raczej wziąć lekcje ode mnie – odcięła się spokojnie Liz jednocześnie próbując znaleźć najlepsze wyjście z sytuacji.
- Dalej pyskujesz? Ty mała…
- No co? Co mi zrobisz, hę? – nie miała najmniejszej ochoty okazać tego, że tak naprawdę się boi. Pamiętała ostatnie bliższe spotkanie z tą dziewczyną i nie miała najmniejszej ochoty na powtórkę. Włożyła do kieszeni ręce, które do tej pory trzymała kurczowo na brzegu umywalki. Starała się wyglądać na wyluzowaną i jednocześnie wzięła do ręki różdżkę. Zacisnęła na niej mocno dłoń czując się silniejsza.
Bellatrix stała kilka metrów od niej wbijając w nią przeszywające spojrzenie. Liz chciała wyglądać na równie pewną siebie i myślała o tym jak uciec ale jednocześnie nie okazać strachu. Czy da się to pogodzić? Przez chwilę miała nadzieję, że może ktoś jeszcze przyjdzie do łazienki ale właśnie wtedy rozbrzmiał dzwonek na lekcje.
- Nie łudź się, dziś nie nadejdzie żadna pomoc. Jesteśmy tu same. Jesteś zdana tylko na siebie i na moją… Nie, nie dostaniesz nawet mojej litości – Lestrange uśmiechnęła się ponuro a w następnej chwili jej różdżka była już wycelowana a usta wypowiadały zaklęcie. Liz w ostatniej chwili rzuciła się na prawo boleśnie upadając na kafelki. W tym samym momencie lustro przed którym stała rozprysło się na kawałeczki, które doleciały również do niej. Na szczęście jedyną odsłoniętą częścią ciała Liz była twarz, którą w porę ukryła w ramionach. Nie czekała na kolejne zaklęcie. Szybko podniosła się i pobiegła w stronę kabin po lewej. Kolejne zaklęcie uderzyło w ścianę kiedy Liz zniknęła w jednej z kabin. Trzymała w ręku różdżkę jednak nie umiała posługiwać się nią tak dobrze jak Ślizgonka. Nie znała nawet tylu zaklęć. I co teraz zrobić? Myśl, spokojnie. Musisz pozbawić ją tego w czym cię przewyższa. Musisz odebrać jej różdżkę.
Spokojne kroki zbliżały się do drzwi, za którymi się chowała, towarzyszył im głos Ślizgonki, która wypowiadała niepochlebne słowa o Liz ale ona tego nie słyszała. Wsłuchiwała się w kroki by określić w jakiej odległości od niej znajduje się dziewczyna.
Chodź tu, chodź… Trzeba tylko wyczuć ten moment i…
Nagle, z całej siły i pewnie otworzyła drzwi napierając na nie całym ciałem. Poczuła, że wpada na coś, usłyszała cichy, pełen zaskoczenia jęk i wiedziała już, że jej się udało.
Bellatrix staranowana drzwiami zachwiała się i już by upadła ale udało jej się złapać równowagę. Od razu też wypowiedziała kilka niecenzuralnych epitetów ale Liz nie zwróciła na to uwagi. Musiała działać dalej póki jej przeciwniczka jest jeszcze w lekkim szoku. Doskoczyła do niej szybko, kopnęła w piszczel i jednocześnie mocno pociągnęła za długie włosy. Ślizgonka chciała ją złapać, więc jednocześnie wypuściła różdżkę. Liz szybko kopnęła ją daleko w kąt i starała się odsunąć kiedy poczuła jak ktoś mocno chwyta jej włosy tuż przy głowie i ciągnie mocno. W jej oczach pojawiły się łzy jednak nie dała się otumanić bólowi. Szybko i mocno nadepnęła na stopę przeciwniczki po czym uderzyła ją łokciem w brzuch a drugą ręką ciągle ciągnęła za jej włosy. Niestety jednocześnie, Bellatrix nie wypuszczała z uścisku jej włosów, a drugą ręką zamachnęła się i uderzyła ją w twarz. Jej długie paznokcie rozcięły skórę Gryfonki zostawiając na policzku cztery długie ślady, które od razu zaczęły lekko krwawić. Liz szybko się otrząsnęła i nie zwracając uwagi na pieczący ból policzka zaczęła gorączkowo myśleć.
Musiała wykorzystać to, że ma jeszcze różdżkę. Nie znała wielu zaklęć, które mogłyby przydać się w pojedynku ale jedno przypomniała sobie od razu. Niestety ćwiczyli je dopiero od dwóch lekcji i na razie uzyskała pożądany efekt tylko raz ale… Teraz po prostu musi jej się udać. Przecież nie może przegrać w takiej chwili. Nie przestawała kopać, by Bellatrix nie zorientowała się co zamierza i nie przeszkodziła jej, i jednocześnie wyjęła różdżkę i skierowała ją w stronę dziewczyny.
Musi się udać. Po prostu musi. Uda ci się, Liz – mówiła sobie w myślach jednocześnie starając się skupić.
- Expelliarmus!!! – wykrzyknęła Liz pewnym głosem w chwili kiedy Ślizgonka przymierzała się do zadania następnego ciosu w twarz. Bellatrix odleciała w tył ale jej dłoń zdążyła jednak uderzyć w Liz a paznokcie pozostawiły jeszcze kilka mocnych zadrapań, a drugą ręką wyrwała jej trochę włosów, które ciągle kurczowo trzymała. Liz zacisnęła oczy, ból przez chwilę ją przyćmił, do oczu napłynęły łzy. Postarała szybko się otrząsnąć. Spojrzała na Bellatrix. Lekko oszołomiona leżała na ziemi, ale Liz nie zamierzała czekać aż się pozbiera. W pośpiechu wyszła z łazienki, zabrała swoją torebkę, którą zostawiła na parapecie i chciała pójść na lekcje i przeprosić za spóźnienie ale czując pieczenie policzka i ból w kilku miejscach głowy zrezygnowała. Ruszyła przed siebie by oddalić się od Bellatrix i znaleźć miejsce, w którym mogłaby doprowadzić swoje włosy do porządku. Po chwili skierowała się do Wieży Gryffindoru.
- Tam przynajmniej po mnie nie przyjdzie – stwierdziła i przyśpieszyła kroku oglądając się przez ramię, a potem wzdrygając lekko.
Kiedy zobaczyła się w lustrze uznała, że naprawdę dobrze postąpiła nie idąc na lekcje, miała też szczęście, że nikogo nie minęła po drodze. Jej włosy były, delikatnie mówiąc, rozczochrane. Swój prawy policzek przemyła wodą i starła z niego krew, która powoli ciekła kilkoma wąskimi strużkami. Niestety ciągle pozostały na nim zadrapania. Cztery długie, równoległe do siebie i cztery krótsze, pod innym kątem. Nie wyglądało to ciekawie. Liz bardzo się to nie podobało chociaż nie chodziło jej o sam wygląd a o to, że zadrapania na pewno zostaną zauważone. Już widziała jak Luke, jak zwykle lekko nadopiekuńczy, wypytuje ją co się stało i nie chce uwierzyć w jej pokrętne wymówki.
Dopiero teraz uprzytomniła sobie, że powinna przejmować się raczej reakcją innej osoby. Przecież niedługo skończy się jej ostatnia tego dnia lekcja a wtedy zobaczy się dyrektorem. A co on powie na te podejrzanie wyglądające ślady? Przekona się już niedługo.
***
Czekając pod drzwiami Liz nerwowo skubała rękaw swojej szaty. Kiedy nie miała już na głowie Bellatrix znowu zaczęła myśleć o tym czego dowie się od dyrektora. Usłyszała coś po drugiej stronie drzwi i chwilę później stała już przed McGonagall.
- Dzień dobry, pani profesor – przywitała się jednocześnie nerwowo dotykając prawego policzka i zaraz karząc się za to w myślach.
- Dzień dobry, Rosemond. Spodziewałam się ciebie trochę później. Myślałam, że pójdziesz najpierw na obiad.
- Prof. Dumbledore mówił, że mam się zgłosić zaraz po lekcjach, więc przyszłam od razu.
- Dobrze, chwileczkę – zniknęła w swoim gabinecie a po krótkiej chwili wróciła z teczką pod ramieniem – A więc chodźmy.
Liz specjalnie szła po prawej stronie nauczycielki i lekko za nią, by nie mogła ona zobaczyć jej prawego policzka. Na szczęście, jako że większość uczniów była teraz na obiedzie, nie minęły nikogo kto zainteresował się policzkiem Liz.
Kiedy doszły do gargulca, kobieta cicho podała mu hasło, po czym weszła na schody, a Liz za nią. Potem już tylko pukanie do drzwi, zaproszenie mężczyzny i wejście do środka. McGonagall przekazała teczkę Dumbledore’owi, wymienili jeszcze kilka zdań i kobieta opuściła pomieszczenie żegnając się z nimi. Wtedy dyrektor uśmiechnął się do Liz i wskazał jej fotel naprzeciwko biurka. Dziewczyna trochę nerwowo usiadła w nim i spojrzała na mężczyznę. Nie mogła już wytrzymać. Nie obchodził jej podrapany policzek ani nic innego. Chciała tylko dowiedzieć się o co chodzi.
- Czy dostał pan jakąś wiadomość od tej osoby? Profesorze? - spytała nim zdarzyła się powstrzymać. On tylko spojrzał na nią z uśmiechem ze swojego fotela po drugiej stronie biurka i powiedział:
- Jesteś bardzo niecierpliwa.
- Niech profesor uwierzy, że wielkiej cierpliwości wymagało doczekanie tej chwili w spokoju –odważnie się uśmiechnęła.
- Dobrze, nie będę cię już trzymał w niepewności. Rzeczywiście dostałem kolejny list od owego anonimowego kogoś. Twój informator ma bardzo ciekawy charakter. Nie zamierza po prostu powiedzieć ci kim jest Twój ojciec.
-Ale przecież… W pierwszym liście było napisane, że się tego od niego dowiem! Czemu teraz… - Liz lekko załamana opadła głębiej w fotel. Przecież miało być tak pięknie. Miała się dowiedzieć kim on jest. A teraz? Musi znaleźć inny sposób.
- Elizabeth… - zaczął Dumbledore.
- Liz, profesorze.
- A więc Liz. Nie załamuj się, bo nie powiedziałem, że ten ktoś zamierza zostawić cię bez jakichkolwiek informacji – dziewczyna uniosła głowę i spojrzała na niego z nadzieją.
- To znaczy?
- Sama przeczytaj – wyciągnął z szuflady kawałek pergaminu, obszedł biurko i podał go dziewczynie. Była ona tak skupiona, że nie zwróciła uwagi na to, że dyrektor podszedł do niej od prawej strony i nie zauważyła jak zmarszczył brwi kiedy spojrzał dokładniej na jej twarz.
- Dolina Gryffindora? To znaczy… Godryka Gryffindora? Założyciela Hogwartu?
- Tak, jednego z założycieli Hogwartu. Jest to miejscowość, w której mieszka wielu czarodziejów.
- Moi rodzice wzięli tam ślub…
- Tam też mieszkali twoi dziadkowie z mamą zanim się wyprowadziła – Liz zaskoczona spojrzała na dyrektora.
- Nie powiedział pan tego wcześniej – w jej głosie dało się dosłyszeć nutkę wyrzutu.
- Nie powiedziałem. Nie chciałem, żebyś tam pojechała i odnalazła ich dom.
- Ale… Czemu?
- Bo nie powiedziałem ci też nigdy jak umarli – spojrzał na nią z powagą – Zginęli w pożarze. Ich dom spalił się gdy spali. Pozostały tam tylko zgliszcza. Nie był to przyjemny widok.
Liz w zamyśleniu pokiwała głową, oparła łakocie na kolanach i schowała twarz w dłoniach.
- Kiedy to się stało, profesorze?
- W 1958. We wrześniu. Przepraszam, ale dokładnego dnia nie pamiętam.
- Dziękuję… Czy w szkolnej bibliotece są przechowywane gazety z tamtych lat?
- Tak, poproś panią Pince a na pewno pomoże ci to odnaleźć.
- Dziękuję profesorze – wstała, by wyjść, jednak dyrektor, który przysiadł na biurku, zatrzymał ją:
- Nie masz mi nic do powiedzenia? – dziewczyna zastanowiła się szybko, ale nie zrozumiała o co pyta, więc tylko spojrzała na niego trochę niegrzecznie wzruszając ramionami – Może wytłumaczyłabyś mi skąd wzięły się te zadrapania na twojej twarzy? Wydaję mi się, że kiedy ostatnio rozmawialiśmy jeszcze ich nie było.
Liz odruchowo podniosła rękę i dotknęła swojego policzka. I co ma mu powiedzieć? Nie chciała kłamać, ale nie chciała też powiedzieć prawdy.
- Wygoniłam kota z łóżka. Niezbyt mu się to spodobało – wymyśliła to już wcześniej, ale naprawdę źle się czuła kłamiąc temu szczeremu zawsze człowiekowi. Nie umiała spojrzeć mu w oczy.
- Panno Rosemond… Uznajmy, że nie próbowała pani właśnie oszukać dyrektora szkoły, do której pani uczęszcza i z której mógłby on panią wyrzucić – spojrzał na nią z udawaną powagą – Poza tym… ślady po pazurach kota byłyby bliżej siebie – mrugnął do niej uśmiechnięty, ale jednocześnie zastanawiał się w co jeszcze wpakuje się ta mała i tak niepozorna osóbka – A więc proszę teraz o prawdziwą wersję wydarzeń.
Dziewczyna niepewnie przestępowała z nogi na nogę i patrzyła na podłogę.
- Naprawdę wierzę, że wzorek na moim dywanie jest iście zajmujący ale prosiłbym o skupienie. Może spróbujmy inaczej. Wiesz gdzie twoi rodzice się pobrali ale… nie wiesz kiedy to było. Zamierzasz przeszukać dokumenty z ilu lat? 5? 10?
Teraz Liz spojrzała na niego. Miał rację. Przecież nie ma pojęcia kiedy to było.
- To przekupstwo ale… Powiedz mi co się stało i kto w tym uczestniczył. A ja powiem ci, w którym roku pobrali się twoi rodzice – dziewczyna spojrzała na dyrektora uważnie. Chyba musi na to przystać.
- Wysoka, czarnowłosa Ślizgonka. Chyba ma na imię Bellatrix. Spotkałam się z nią w łazience przed ostatnią lekcją. Uważa, że to ja jestem autorem tych napisów, więc chciała… jak to powiedziała, nauczyć mnie szacunku dla lepszych. No i… tak jakoś wyszło – nieokreślonym ruchem wskazała na swoją twarz. Dyrektor pokiwał powoli głową a potem sam się odezwał:
- 1957. Rok przed śmiercią twoich dziadków. Wiem, że było to wiosną albo wczesnym latem ale niestety nic dokładniejszego nie pamiętam – tym razem to Liz kiwnęła głową. I tak było to dużo informacji jak na jeden dzień. Pomyślała jeszcze o jednej sprawie.
- Profesorze… Przez to zajście nie było mnie na ostatniej lekcji.
- Co to była za lekcja?
- Zaklęcia z prof. Flitwickiem.
- Dobrze, porozmawiam z nim. Tylko… Postaraj się więcej nie uczestniczyć w takich zajściach.
- Oczywiście. Dziękuję.
***
Zaraz po wyjściu z gabinetu chciała udać się do biblioteki, ale słysząc burczenie w brzuchu zaszła do Wielkiej Sali, gdzie, chociaż uczniów nie było już wielu, na stołach wciąż stało jedzenie. Jedząc miała nadzieję, że idziesz przy stole Slytherinu, do którego siedziała tyłem, nie siedzi Bellatrix i nie wpatruje się mściwie w jej plecy.
Gdy już wychodziła usłyszała swoje imię. Zauważyła Lukasa przy bardziej odległym końcu stołu, machał do niej jednocześnie idąc w jej stronę. Nie chciała z nim teraz rozmawiać. Pomachała mu próbując przekazać, że się śpieszy i szybkim krokiem ruszyła do biblioteki. Co prawda powinna pouczyć się z zielarstwa, ale… Poszuka dziś tylko informacji o śmierci dziadków.
Niestety nie było to ‘tylko’. Gazety z września 1958 stanowiły porządny stosik, a na dodatek nie można było wynosić ich poza teren biblioteki. Usiadła więc na jednym z twardych, drewnianych, niewygodnych krzeseł i zaczęła przeglądać po kolei każdą gazetę. Każdą stronę. Każdą rubryczkę. Każdą fotografię. Czasem ruchome postacie odciągały jej uwagę, ale szybko opamiętywała się i czytała dalej.
Bibliotekarka wyrzuciła ją kiedy była w połowie Proroka z 17 września. Niezadowolona z braku znalezienia jakichkolwiek informacji i zmęczona monotonnym zajęciem powlokła się do Wieży Gryffindoru. Kiedy znalazła się w Pokoju Wspólnym był kwadrans po dziewiątej a ją czekała nauka zielarstwa. Okazało się jednak, że jest też coś innego. A dokładniej mówiąc ktoś.
Luke zobaczyła ją jak tylko przeszła przez dziurę za portretem. Wyprostowała się, przeczesała palcami włosy i wolnym, zmęczonym krokiem poszła prosto na klatkę schodową z dormitoriami dziewcząt. Na szczęście przewidział to i siedział w fotelu tuż obok prowadzących na schody drzwi. Teraz na pewno z nią pogada. Zresztą ciekawe gdzie była przez całe popołudnie
- Możemy pogadać? – spytał gdy się zbliżyła, nie zauważyła go wcześniej. Przystanęła patrząc na niego w półmroku. O co mu chodzi?
- O co chodzi?
- Nie było cię na ostatniej lekcji.
- Skąd wiesz?
- Twoje koleżanki pytały czy nie wiem czemu nie przyszłaś. Sam byłem ciekawy, bo przecież na jeszcze przerwie rozmawialiśmy. A więc? Co tak pilnego ci wyskoczyło?
- Czy to takie ważne? To tylko jedna lekcja.
- Przez tą jedną lekcję dużo mogło się wydarzyć.
- Mogło ale nie musiało. Właściwie nie stałoby się gdyby nie ty.
- Ja?
- Tak. Gdyby nie ty, nie zdenerwowałabym się. Jakbym się nie zdenerwowała to nie… – poszłabym do łazienki, gdzie spotkałam Bellatrix – opuściłabym lekcji.
- Aż tak się na mnie zdenerwowałaś? Wybacz, ale nie wierzę. Jesteś słabą kłamczuchą.
- Myśl sobie co chcesz. Ja muszę się uczyć…
- A gdzie byłaś całe popołudnie?
- W bibliotece.
- Aha… Jasne.
- A co twoim zdaniem robiłam?
- Moim zdaniem coś się stało. A ty znowu nie chcesz nic powiedzieć.
Liz cieszyła się, że światło pada na nią od tyłu i jej twarz pogrążona jest w cieniu. Przynajmniej nie musi się na razie tłumaczyć z zadrapań.
- Przesadzasz, Luke. I to mocno. Odpocznij, wyśpij się, zrelaksuj. Może powrócisz do normalności. Muszę się uczyć. Na razie – pożegnała się i zniknęła za drzwiami. Wszystko zdawało się być dobrze ale coś mu jednak nie pasowało. Hej! A co zobaczył na jej policzku gdy szła przez pomieszczenie? Potem niczego nie widział, ale to dlatego że miała twarz w cieniu. A więc jednak coś… Dziwna dziewczyna. Całkowicie dziwna.
Rozdział 16 Dodał/a Elizabeth Sobota, 19 Lutego, 2011, 00:11
Hmm... Niezbyt się poprawiłam. Przepraszam. Niestety szkoła tak ogólnie brak czasu utrudniają mi regularne pisanie. To co dodaję też nie jest zbyt długie...
Dziewczyna spała jak zabita dobrych kilka godzin. Kiedy wróciło poczucie bezpieczeństwa jej ciało zapragnęło w końcu odpocząć i nie czekało aż dotrze do swojego łóżka. Dlatego też, kiedy chwilę po południu przeciągnęła się i otworzyła oczy poczuła się bardzo nieswojo. Chociaż łóżko i kołdra była taka sama jak jej to na pewno nie była ona w swoim dormitorium. Dziewczyny nigdy nie zrobiłyby takiego bałaganu, no i skąd miałyby wytrzasnąć te wszystkie chłopięce rzeczy?
- Czyżby Śpiąca Królewna w końcu się obudziła? – dopiero teraz zauważyła Lucasa siedzącego na parapecie w cieniu. Na stoliku obok dostrzegła talerz pełen grzanek i przypomniała sobie jak długo nie miała nic w buzi. Głośno zaburczało jej w brzuchu.
- Tak myślałem, że będziesz głodna. Częstuj się, to dla ciebie.
- Dzięki Luke – powiedziała, usiadła przy stoliku i pochłonęła pierwszą grzankę w kilku szybki kęsach.
-Na Merlina, co za głodomor. Ktoś cię głodzi czy jak? – naśmiewał się Luke, więc następne jadła już spokojniej.
Kiedy się najadła i napiła Luke znów się odezwał:
- Teraz czekam na wyjaśnienia Liz. Nie było cię całą noc. Wróciłaś po świcie całkiem przemoczona i wyczerpana. Potem przespałaś pół dnia i pożarłaś cały talerz grzanek kiedy normalnie ledwo mieścisz w siebie trzy. Więc powiedz mi co się wczoraj stało.
Spojrzał jej poważnie w oczy. Wiedział, że jeśli nie będzie chciała mu nic powiedzieć to w żaden sposób jej do tego nie zmusi, a on przecież po prostu się o nią martwi.
- Liz…
-No co?
- Powiesz mi?
- Tak… Ale…
- Ale. Zawsze jest jakieś ale – Liz roześmiała się na jego słowa.
- Ale najpierw chciałabym się przebrać w coś innego. Nie zniosę dłużej tego zapachu jeziora.
- Ale… - powiedział niepewnie Luke zastanawiając się czy dziewczyna nie chce po prostu wymigać się od odpowiedzi.
- Zawsze jakieś ale! Oszaleć można! – zaczęła przedrzeźniać go Liz, po czym po prostu wyszła zostawiając go lekko skołowanego.
***
- Regulus Black mówisz.
Luke wyjrzał przez okno sowiarni żeby Liz nie mogła odczytać z jego twarzy żadnych emocji. Oczywiście, z jednej strony był szczerze wdzięczny, że ten chłopak uratował Liz życie. Z drugiej jednak, znając Ślizgonów, obawiał się, że może teraz jakoś to przeciw niej wykorzystać. Zrobi jej coś i powoła się na ten dług by nie powiedziała nikomu. A co ona wtedy zrobi? Mała, ale jakże uparta i odważna. Zapewne dotrzyma słowa, nawet danego wrogowi. Nie pozwoliłaby sobie na niehonorowe zachowanie. Nie ona.
Rozmyślania przerwała mu kolejna część historii.
- Co?! Wyrzucił twoją różdżkę?! Przecież to…
- A czego byś się po nim spodziewał? Przecież to tylko Ślizgon. Wredna…
- Ej ej Liz… Tylko bez wulgaryzmów. Jesteś dziewczyną.
- Co nie zmienia faktu, że Ślizgoni…
- Słucham uważnie. Co Ślizgoni? – do rozmowy wkradł się nowy głos. Oboje odwrócili się gwałtownie spoglądając w stronę drzwi.
Stał w nich wysoki chłopak o długich, jasnych, prawie białych włosach. Obie ręce trzymał w kieszeniach długiej zielonej szaty. Na jego twarzy pojawił się lekko ironiczny uśmieszek.
- Co was tak zamurowało? – puścił oczko do Liz, jednak jego twarz cały czas miała ten ironiczny wyraz.
- Lucjusz? Prefekt Slytherinu? –odezwał się Luke jednocześnie wkładając rękę do kieszeni z różdżka.
- Lucjusz Malfoy jak dla ciebie.
- Ah, Malfoy… no tak teraz sobie przypominam – powiedział Luke luźnym, niedbałym tonem.
- Z kolei ja ciągle nie do końca wiem z kim mam do czynienia. Miło mi cię widzieć Rosemond, słyszałem o tobie od Belli i Rega, nie znam jednak twojego przyjaciela.
- Naprawdę? Nie dostąpiłeś zaszczytu poznania Lucasa Wild’a? Widocznie to za wysokie progi jak dla ciebie. – Liz denerwował ten wysoki i jakże po ślizgońsku zachowujący się chłopak. Widząc jego chłodny wzrok odruchowo zacisnęła rękę na różdżce.
- Rosemond… Rosemond… Rosemond… - mówił stawiając kolejne kroki w jej stronę i nie spuszczając z niej swego ostrego spojrzenia. Zatrzymał się kiedy dzieliło ich około metra, a dziewczyna zobaczyła, że nie zrobił tego z własnej woli.
- Masz jakiś problem, Malfoy? – powiedział Luke, którego ręka spoczywała na piersi Ślizgona odgradzając go od Liz.
- A jak myślisz, Wild? Tak. W tej chwili moim problemem jesteś ty i twoja zbyt pewna siebie koleżanka – rzucił dziewczynie miażdżące spojrzenie spod przymrużonych powiek – Jeszcze pożałujesz tego przejawu odwagi – Liz stała już oparta plecami o ścianę, a Lucjusz próbował zrobić kolejny krok, kiedy Luke z gracją obrońcy wślizgnął się między nich. Obiema rękoma popchnął chłopaka mocno w pierś, tak że ten zatoczył się do tyłu. Teraz jego twarz wyrażała autentyczną złość. W ręce trzymał już różdżkę. Liz zobaczyła w jego oczach dziwny błysk, kiedy to w ułamku sekundy zdecydował jakim zaklęciem ich poczęstuje.
- Co tu się dzieję? Proszę się natychmiast uspokoić! – Rozległ się nowy głos. W drzwiach stał profesor Slughorn. Gryfon i Ślizgon szybko schowali różdżki.
- Cóż to za zachowanie młodzieńcy? I kto to? Ty Lucjuszu? Prefekt z mojego domu? To mi dopiero zachowanie. Kogo jeszcze tu mamy? Pan Wild. Wstydziłby się pan, naprawdę, naprawdę. Nie, w to już nie uwierzę. Panna Rosemond! Czy pani naprawdę nie ma lepszych rozrywek niż denerwowanie starszych uczniów i nauczycieli?
- Ja…
- Tak, właśnie ty. No… To co tu się dzieję?
- Właściwe to nic się nie dzieję, profesorze – powiedział Luke, a Malfoy mu przytaknął.
- To po prostu małe nieporozumienie. Nic więcej.
- Nieporozumienie mówicie? – wszyscy pokiwali głowami – No to co ja was tu będę zatrzymywał. Idźcie, cieszcie się wiosną.
Nie trzeba im tego było powtarzać. Chwilę potem Luke i Liz byli już na korytarzu i szybkim krokiem oddalali się w stronę Wieży Gryffindoru.
- Mamy szczęście. Każdy inny nauczyciel dałby nam szlaban. Slughorn nie chciał karać swojego ucznia żeby nikt nie dowiedział się o jego występku, a nam się upiekło. Nie mógł ukarać tylko nas.
- Mamy szczęście.
- I to jakie. Czy ty naprawdę musisz ciągle tak podpadać wszystkim Ślizgonom dookoła? Malfoy nieźle dałby nam popalić. Nie jestem najlepszy w tego typu zaklęciach i jakoś nie wydaję mi się, żebyś ty dała radę długo z nim walczyć. Nie zdążyłem ci też powiedzieć, że znam zaklęcie przywołujące i to nie ja jeden w tym zamku, więc twoje zachowanie poprzedniej nocy było naprawdę lekkomyślne. Nie możesz się tak narażać dziewczyno!
- Nie wiem o czym mówisz – powiedziała lekko naburmuszona jednocześnie odwracając wzrok do ściany.
- Ślizgoni naprawdę nie są kimś z kim powinnaś zadzierać, Liz. Proszę, posłuchaj mnie.
- Przecież ja z nimi wcale nie zadzieram… - z niewinną minką spojrzała na przyjaciela a ten zmarszczył brwi.
- Lizzy…
- To oni zadzierają ze mną Luke…
Rozdział 15 Dodał/a Elizabeth Sobota, 22 Stycznia;, 2011, 00:35
Półtora miesiąca... Sorki. Obiecuję poprawę. Teraz będę dodawłą nowe notki co dwa, góra trzy tygodnie. Nie mogę powiedzieć, że nawet jeśli miałabym zawalić sprawdzian z fizyki, bo moi starsi by mnie zabili i już nigdy nie dodałabym notki, ale naprawdę będę starałą się pisać.
Notka właściwie o niczym szczególnym, ale i tak proszę o komentarze.
Jak zwykle od kilku dni, zaraz po przebudzeniu Liz otworzyła na oścież okno w dormitorium i wyjrzała przez nie uśmiechnięta. Błonia wyglądały inaczej niż jeszcze tydzień temu. Zniknął śnieg, trawa i rośliny stawały się coraz bardziej zielone. Mieszkańcy zamku też jakby obudzili się z zimowego snu. Na korytarzach zrobiło się gwarniej, na przerwach wiele osób wychodziło na błonia, częściej było słychać śmiechy i rozbawione okrzyki.
Liz ostatni raz wciągnęła w płuca świeże powietrze i zaczęła przygotowywać się do nadchodzącego dnia.
***
Lekcje Obrony z dyrektorem szkoły były dużo ciekawsze niż z poprzednim nauczycielem. Przede wszystkim nie uczyli się tylko teorii, ale także najprostszych zaklęć, które mogą przydać się w pojedynku, jak na przykład zaklęcie Tarczy.
Jak zwykle po skończonej lekcji Liz nieśpiesznie spakowała swoje rzeczy i jako ostatnia opuściła salę odwracając się jeszcze do profesora. Liczyła na to, że może w końcu przekaże jej nową wiadomość od tej anonimowej osoby. Od pierwszego listu minęły już cztery miesiące, jednak ona starała się odnajdywać w sobie kolejne pokłady cierpliwości i czekać dalej. Nie mogła zrobić nic lepszego. Dumbledore spojrzał na nią znad swoich okularów połówek i wzruszył ramionami.
Eh… Już cztery miesiące… Ale będzie czekać dalej… Do ostatniej kropli nadziei…
***
Liz uwielbiała wiosnę. Wszystko budziło się na nowo do życia. Powietrze pachniało świeżością. Wiele osób tak jak ona postanowiło spędzić piątkowe popołudnie na błoniach. Liz znalazła sobie miejsce między kamieniami nad jeziorem, gdzie nikt nie powinien jej znaleźć i w spokoju zaczęła czytać książkę, którą przysłał jej Frank. Historia bardzo ją wciągnęła, więc nie przerywała czytać kiedy większość Hogwartczyków poszła na kolacje ani kiedy zrobiło się zimniej. Dopiero kiedy słońce przestało świecić chociaż do zachodu było jeszcze sporo czasu, spojrzała na niebo i ze zdziwieniem zauważyła, że wiosenny wietrzyk przywiał chmury, które zasłoniły większą część nieba.
- Chyba czas się zbierać – powiedziała do siebie i wstała sprawdzając czy różdżka nie wypadła jej z kieszeni powycieranych jeansów. Nie musiała się spieszyć, więc wolnym krokiem ruszyła wzdłuż brzegu jeziora. Dopiero po wyjściu spomiędzy głazów zobaczyła, że została na błoniach sama. Było to miłe uczucie. Taka przestrzeń i tylko ona jedna. Postanowiła wejść jeszcze na stary pomost. Spróchniałe deski wyglądały jakby miały zaraz się połamać, ale mimo to Liz doszła na sam koniec. Zadowolona stanęła na samym krańcu i ogarnęła wzrokiem płaską tafle wody. Wszystko umilkło. Zrobiło się cicho jak przed burzą. Liz zauważyła jak kilka ptaków nadlatuje od Hogsmeade kierując się w stronę Zakazanego Lasu.
Nadchodziła burza. To było pewne. A Liz nie zamierzała przepuścić pierwszej wiosennej burzy. Zeszła z pomostu, ale nie byłaby sobą gdyby pobiegła teraz do zamku. Zdjęła bluzę, owinęła w nią książkę i położyła na ziemi mając nadzieję, że nie zamoczy się zbytnio. Wracając na pomost czuła na skórze pierwsze krople deszczu. Chwilę później, gdy siedziała już na krańcu pomostu rozpadało się na dobre. Duże krople gęsto leciały z nieba. Jezioro wyglądało jakby woda w nim zaczęła się gotować. Zerwał się silny wiatr poruszając drzewami w lesie i wyjąc przeraźliwie. A po chwili… Niebo przeszyła piękna błyskawica i prawie w tym samym momencie rozległ się ogłuszający grzmot.
Liz była zafascynowana. Nie czuła strachu, nie obchodziło jej też to, że jest przemoknięta do suchej nitki. Z podziwem oglądała to niezwykłe przedstawienie zaaranżowane przez naturę. Obejrzała się za siebie. W większości okien zamku paliły się światła. Dziewczyna nie rozumiała jak w takiej chwili można siedzieć w środku. Uśmiechała się do siebie patrząc na granatowe niebo poprzecinane złotymi błyskami.
Siedząc tak nie myślała o niczym konkretnym ale coś jej się przypomniało. Jakaś rozmowa z Frankiem. On nie pochwaliłby czegoś takiego. Siedzenie tak blisko wody, a właściwie nad wodą w czasie burzy? Zwariowałaś Liz? – bez trudu usłyszała jego karcący głos w swojej głowie i uśmiechnęła się pod nosem.
- Czemu ty zawsze masz racje Frank? – powiedziała, sama nie słysząc swoich słów przez ogłuszający grzmot. Jeszcze raz przyjrzała się wszystkiemu i wstała by odejść. Spojrzała na pomost i w zamyśleniu podrapała po karku. Co innego chodzić po rozwalających się deskach gdy są suche a co innego gdy leje jak z cebra a one ociekają wodą. Te Twoje pomysły Liz. Znowu nieźle nas wpakowałaś! – w jej głowie znów odezwał się głos Franka. Zaśmiała się wyobrażając sobie jego minę i zaczęła przesuwać się do przodu. Po jakimś czasie zaczęła w myślach niepochlebnie wyrażać się o twórcy pomostu. Po co zbudował aż taki długi pomost?
Co chwila ślizgała się i już myślała, że wyląduje w jeziorze kiedy udawało jej się złapać równowagę i robiła kolejny krok. Kiedy minęła połowę była już pewniejsza siebie i spróbowała trochę przyspieszyć mozolny proces ale nie był to dobry pomysł.
Krok postawiony nieuważnie na luźnej desce. Chwila machania ramionami i nogą. A potem zetknięcie się taflą jeziora. I woda była już wszędzie. Naokoło niej, a także w buzi której nie zdążyła zamknąć. Na szczęści okazało się, że woda sięga jej do piersi, więc po chwili szamotaniny stanęła i odetchnęła spokojnie. Dalszą drogę do brzegu przebyła już w wodzie i bez większych komplikacji oprócz tego, że teraz była już doszczętnie przemoczona i bardziej zmarznięta, ale niezbyt się tym przejęła. Miała przynajmniej pewny grunt pod nogami. Zabrała swoje zawiniątko nie sprawdzając stanu książki i ruszyła w stronę zamku często oglądając się za siebie z uśmiechem.
***
Zamek wydawał się całkiem pusty. Zapewne wszyscy uczniowie pochowali się w ciepłych Pokojach Wspólnych, a nauczyciele w swoich komnatach. Liz była z tego powodu zadowolona. Wolała nikogo nie spotkać. Jeszcze ktoś czepi się, że zostawia ze sobą mokre ślady, a właściwie jedną wielką kałużę, którą trudno przegapić. Nawet postacie z obrazów patrzyły na nią z lekkim oburzeniem ale przynajmniej się nie odzywały.
Szła tak, cała przemoczona, z wodą chlupoczącą w butach i kapiącą z włosów na ramiona, trzymając w ręce zawiniątko, gdy nagle uzmysłowiła sobie coś okropnego. Nie czuła różdżki schowanej w kieszeni. A skoro jej nie czuła… Upuściła zawiniątko i zaczęła niespokojnie przeszukiwać kieszenie. Robiąc to myślała tylko o jednym… A jeśli zgubiła ją gdy wpadła do jeziora? Przecież nigdy jej nie znajdzie! Musiała ją jak najszybciej odszukać. Cofając się w stronę Sali Wejściowej znalazła zbroję, za którą schowała książkę i przemoczoną bluzę by nie nieść ich ze sobą po czym popędziła z powrotem na błonia.
***
Wiatr ciągle wiał mocno, a deszcz padał, tylko błyskawice rzadziej pojawiały się na niebie przez co na błoniach panował prawie całkowity mrok rozwiewany tylko przez światła z okien. Liz biegła w stronę pomostu starając się jednocześnie nie znaleźć w żadnym w jasnych prostokątów światła. Ktoś wyglądając przez okno mógłby bez trudu ją wtedy zauważyć, a chociaż nie miała zegarka była pewna, że za niedługo nie powinna już przebywać poza Wieżą Gryffindoru.
Dobiegła do pomostu i zaczęła kląć w myślach. Wiatr przewiewał jej mokre ubranie i nieźle ochłodził a do tego było tak ciemno, że nie miała pojęcia jak uda jej się znaleźć różdżkę. Zrozpaczona weszła do jeziora i rękoma zaczęła przeszukiwać wodę wokół swoich nóg. Nic. Jedno wielkie nic. Postanowiła sprawdzić na pomoście.
- Wejście po ciemku na ślizgi, ledwo trzymający się pomost. To się nazywa inteligencja. Nie ma co.
Wiedziała, że w jej zachowaniu nie ma ani krztyny rozsądku a tylko strach przed utratą różdżki ale musiała to zrobić. Nie byłaby sobą zostawiając jakąś sprawę nierozwiązaną. Powzięła jednak pewne środki ostrożności i pokonywała pomost na czworaka. Co chwila przystawała by przetrzeć ręką twarz mokrą od deszczu. Kładąc ręce coraz dalej starała się znaleźć gdzieś różdżkę. Może zaklinowała się między deskami? Przeszukiwała dłońmi każdy centymetr kwadratowy powierzchni, ale nic nie znajdowała. Zbliżała się już do końca pomostu i powoli traciła nadzieję. Dalej nic. Przysiadła na chwilę przez strugi deszczu patrząc na wyjątkowo malowniczą błyskawicę. Kolejny raz przetarła twarz i wycisnęła z włosów trochę wody po czym… Tak! Kładąc rękę w przypadkowe miejsce natrafiła na patyk zaklinowany między dwoma deskami. Tyle że to nie był żaden patyk. Ostrożnie wyciągnęła różdżkę i zamknęła w stalowym uścisku. Krzyknęła z radości, poderwała się na nogi i zaczęła skakać ze szczęścia ignorując deszcz i wiatr. Nie pomyślała również o wytrzymałości pomostu…
Coś trzasnęło pod jej nogami a chwilę później dziewczyna miała dziwne uczucie deja vu. Woda znowu była wszędzie dookoła. Tym razem wlała się jej nie tyle do buzi co aż do płuc.
Liz zaczęła się krztusić pod wodą. Nie miała czym oddychać. Nie miała też gruntu. Poczuła nagle że coś chwyta ją za nogę. Wstrząsnął nią spazm strachu. Czyżby jakiś wodny stwór? Nie, to zapewne tylko wodorosty. Zaczęła szarpać nogą próbując wypłynąć na powierzchnię, jednocześnie pamiętając o trzymaniu różdżki, jednak nie mogła. Rośliny mocno trzymały ją za nogę. Utopi się. Umrze.
Pod wodą panowała cisza. Nie było słychać wiatru, grzmotów ani deszczu uderzającego o powierzchnię jeziora.
Mimo tego spokoju wokół Liz targały emocje. Musi zaczerpnąć powietrza. Potrzebuje tego życiodajnego gazu jak nigdy dotąd. Umrze tutaj? Pod wodą? Nikt nie wie, że ona tu jest. Nie zjawi się żadna pomoc. Umrze… Czy ktoś znajdzie jej ciało?
Zdesperowana przestała szarpać nogą. Włożyła sobie różdżkę do ust i mocno zacisnęła na niej zęby jednocześnie wpuszczając do gardła więcej wody. Rękoma odnalazła wodorosty, w które się zaplątała i zaczęła szarpać. Gdyby chociaż znała jakieś przydatne zaklęcie. Taka z niej czarodziejka, że nawet nie umie się uratować.
Próbowała rozerwać wodorosty jednocześnie nie wypuszczając z zębów różdżki. Ból w klatce piersiowej narastał. Powtarzała sobie w myślach: spokojnie, tylko nie panikuj. Przestała próbować uwolnić się od wodorostów. Zacisnęła rękę na różdżce ale nie znała żadnego zaklęcia, które mogłoby jej pomóc. Chciała zamknąć usta by do płuc nie wlewało się więcej wody ale uznała że to niepotrzebne. Woda i tak była już wszędzie.
Jej myśli miały coraz mniej sensu. Już nawet nie próbowała się uratować. Przecież i tak umrze. Nie uda jej się stąd wydostać. Zostanie tu na zawsze. A co stanie się po śmierci? Już niedługo pozna odpowiedź na to pytanie. Nie chciała już czuć tego bólu. Chciała by w końcu nadszedł koniec. Czy tam gdzie się znajdzie będzie mogła zaczerpnąć świeżego powietrza?
Zamknęła oczy i przestała myśleć o czymkolwiek. Straciła przytomność.
***
Czuła ból. Skoro czuła musiała żyć. A może ten ból będzie towarzyszył jej już zawsze? Nie była całkiem przytomna. Nie wiedziała co to znaczy. Nie był to tylko ból w piersiach jaki odczuwała przez niedostatek tlenu. Wydawało się jej że ktoś z dużą siłą uderza ją w mostek. Nagle coś jakby się w niej przełamało.
Poczuła jak z ust wypływa jej woda. Ktoś przechylił ją na bok więc spokojnie spływała ona na ziemię. Dziewczyna zaczęła się krztusić chcąc jednocześnie wypluć cały płyn i zaczerpnąć powietrza. Wydawało jej się, że cały czas musi wypluwać wodę, chociaż oddychała już bez problemu. Dopiero po chwili zorientowała się, że to ciągle padający deszcz. Potrząsnęła głową by dojść do siebie jednak niewiele to pomogło. Rozejrzała się wokół. Kto wyciągnął ją z wody? Dzięki komu żyje? Niedaleko na trawie ktoś siedział. Oddychał głęboko cały mokry.
- Żyjesz? – spytał, a po głosie poznała że to chłopak i że jest zdenerwowany. Wydawał jej się znajomy. Chciała coś powiedzieć, ale nie dała rady więc tylko pokiwała głową. Przypomniała sobie dlaczego wróciła nad jezioro i zaczęła przeszukiwać trawę wokół siebie. Różdżki nigdzie nie było.
- To dobrze, jeszcze ktoś by mnie o coś oskarżył – z jego głosu zniknęło zdenerwowanie a pojawiła się złość i dziwna niechęć, a Liz wiedziała już kto był jej wybawcą.
- Masz u mnie spory dług, Rosemond - A co jeśli mi jej nie odda? Co zrobił z moją różdżką. Chłopak zauważył i zrozumiał jej zachowanie.
- Tak, mam twoją różdżkę. Raczej mi się nie przyda, prawda? Ale nie bój się. Nie zniszczę jej. Byłoby to marnowanie pracy i wysiłków pana Ollivander`a. Hmm…
Obracał w rękach jej różdżkę. Coś co łączyło ją ze światem magii. Nagle przestał się nią bawić. Spojrzał w oczy przestraszonej Liz. Zamachnął się, a różdżka wyleciała w powietrze i zniknęła w mroku.
-No to ja się zbieram a ty nie zapomnij, że jesteś mi coś winna. Do następnego spotkania!
Odwrócił się kiedy na niebie rozbłysła błyskawica. Szedł lekko przygarbiony z rękoma w kieszeniach. Po chwili Regulus Black rozpłynął się w mroku niczym postać z horroru.
Liz wydawało się, że zaraz padnie ze zmęczenia. Nie jadła nic od skromnego obiadu, a potem sporo przeżyła. Udało jej się przeżyć. Cały czas żyła. Oddychała. Ale musiała trochę odpocząć. Położyła się na mokrej trawie i przymknęła powieki.
***
Po zdrzemnięciu się Liz zaczęła szukać różdżki, ale w ciemnościach była to bezsensowna robota. Po dobrej godzinie poszukiwań skuliła się z zimna pod jednym z rosnących na błoniach drzew. Była przemarznięta na kość, głodna jak wilk i bardzo, bardzo zmęczona. Oparła się o pień, podkuliła nogi i ułożyła głowę na kolanach. Postanowiła znowu trochę się przespać. Po ciemku i tak nic nie znajdzie. Gdyby chociaż ten deszcz przestał padać…
***
Luke przebudził się nagle. Wiedział, że coś wyrwało go ze snu, ale nie mógł sobie przypomnieć co to było. Ah… Poczuł kocie pazury na swojej twarzy.
-Zeus… Daj spokój, chcę jeszcze spać…
W odpowiedzi usłyszał miauknięcie kota i jeszcze coś innego. Jakiś niezidentyfikowany odgłos. Przetarł oczy i wstał by się przeciągnąć. Czemu spał w fotelu? Miał jakiś powód, przez który musiał zostać w Pokoju Wspólnym. Ale co to było? Otworzył oczy, a na widok bladej dziewczyny w mokrym i zbłoconym ubraniu wszystko sobie przypomniał.
- Liz! To ty? Gdzieś ty była?
Dziewczyna spojrzała na niego lekko nieprzytomnym wzrokiem po czym wzruszyła ramionami. Wyglądała okropnie. Chłopak podszedł do niej szybko i w ostatniej chwili złapał by nie upadła na podłogę. Przeniósł ją na kanapę i tam położył.
- Jestem tylko trochę zmęczona Luke… No i głodna… Ale to naprawdę nic takiego. Muszę tylko się wyspać.
- Ledwo trzymasz się na nogach! A właściwie to się nie trzymasz… Czy ty naprawdę nie możesz zachowywać się normalnie? Spać w dormitorium. W łóżku. Jeść. Gdzie ty byłaś przez całą noc? Co ty wyprawiasz? Chcesz…
Chłopak dopiero po chwili zauważył, że Liz ma zamknięte oczy i zapewne głęboko śpi. Rozejrzał się po pokoju. Dopiero świtało, więc nie było tu jeszcze nikogo, ale niedługo wszyscy zaczną schodzić na śniadanie.
Cholera. Cholera. Cholera. Czy musiał wybrać sobie na młodszą siostrę, akurat tak dziwną osóbkę?
Podniósł Liz myśląc o tym, że trzeba ją dożywić, bo bardzo mało waży, i zaczął wnosić po schodach prowadzących do męskich dormitoriów. Chłopacy będą musieli być cicho. Wygoni ich jak szybko będzie mógł. A kiedy Liz się wyśpi będzie musiał poważnie z nią porozmawiać.
W nadchodzącym roku... Dodał/a Elizabeth Piątek, 31 Grudnia, 2010, 17:51
... życzę Wam by spełniły się Wasze najskrytsze marzenia i byście jak najczęściej doznawali szczęścia i radości. Autorkom innych pamiętników i samej sobie życzę nieskończoneego zapasu weny i zapału do pisania.
By rok 2011 był dla Was rokiem szczęśliwym,
życzą Daria i Liz Rosemond
PS. Notka w trakcie pisania ale nie wiem kiedy zostanie ukończona.
Rozdział 14 Dodał/a Elizabeth Sobota, 04 Grudnia, 2010, 22:19
Przepraszam was bardzo, że tak długo nic nie dodawałam, ale masa nauki w szkole uniemożliwiała mi napisanie czegokolwiek. To co dodaję, napisałam dziś (jutro czeka mnie dzień kucia), niema w tym zbyt wielu wątków - sorry, ale nie miałam lepszego pomysłu. Dwa i pół tygodnia, które dzielą nas od świąt też mam zapchane sprawdzianami, więc dodam coś właśnie w okresie świątecznym. I przepraszam za błędy, ale nie chce mi się sprawdzać.
Tego dnia przerwę na drugie śniadanie Liz spędziła w sowiarni. Od kilku dni próbowała napisać list do ojca Carmen. Chciała jakoś go przeprosić i wytłumaczyć swoje zachowanie, ale miała problem z ubraniem tego w słowa. Dziś już od śniadania myślała nad tym co powinna napisać, i wydawało jej się, że w końcu na coś wpadała, więc zamiast na drugie śniadanie pobiegła do sowiarni. Siedziała na parapecie trzymając w dłoni kawałek pergaminu i pióro i wpatrywała się w horyzont. Nakreśliła kilka słów i zaczęła ssać końcówkę pióra. Hekate wierciła się na jej ramieniu coraz wbijając pazury w skórę dziewczyny.
- Uspokój się Heki, jeszcze chwilę…
Chwila zaczęła się przedłużać, aż w końcu do uszu Liz dobiegł, ledwo słyszalny w sowiarni, dźwięk oznaczający koniec przerwy. Ze złością zacisnęła dłoń w pięść i wychyliła się by wyrzucić zmięty kawałek pergaminu. Patrzyła jak spada w dół, aż straciła go z wzroku gdy wpadł pomiędzy gęsto rosnące u stóp wieży krzaki. Z westchnieniem zeskoczyła z parapetu na podłogę sowiarni, spojrzała na Hekatę moszczącą się na jednej z belek pod sufitem, i wyszła przez ciężkie drewniane drzwi, by zbiec na sam dół stromych schodów. Ruszyła powoli korytarzem, próbując przypomnieć sobie na jakiej lekcji powinna właśnie być. I nagle ją oświeciło. Dziesięć minut temu zaczęła się lekcja Obrony z nowym nauczycielem.
- Po prostu świetnie… - mruknęła pod nosem zirytowana i przyspieszyła krok. Spóźnić się na pierwszą lekcje… Może powinna w ogóle nie iść… Powie, że źle się czuła… To tylko jedna lekcja… Ale z nowym nauczycielem…
Nie wiedziała nawet kto jest tym profesorem, bo przy stole prezydialnym nie pojawił się nikt nowy. Westchnęła ciężko.
- Iść czy zwiać? Oto jest pytanie…
Uśmiechnęła się do własnych myśli, szybkim krokiem przemierzając puste korytarze i przybliżając się do właściwej klasy. Minęła ostatni zakręt i zawahała się. Oparła się o kamienną ścianę obok drewnianych drzwi i wsłuchała w odgłosy dochodzące ze środka. Nie było słychać, żadnego gadania uczniów, czy śmiechów. Tylko spokojny dobrze słyszalny głos mężczyzny, który wydawał się jej znajomy. Gdyby chociaż wiedziała, która godzina. Spojrzała na pusty nadgarstek, na którym nigdy nie było zegarka i westchnęła.
Chwilę później podskoczyła gwałtownie. Drzwi, za którymi trwała lekcja otworzyły się powoli. W środku panowała cisza. Usłyszała ten dziwnie znajomy głos:
- Zapraszam do środka panno Rosemond.
Skąd on zna moje nazwisko?
Wzięła głęboki oddech po czym stanęła w progu. Twarzą w twarz z Albusem Dumbledorem.
-Dzień dobry, panie profesorze…. Ja… Przepraszam za spóźnienie…
-Dzień dobry. Staraj się nie spóźniać więcej. Proszę, zajmij miejsce. Mówimy dziś o zaklęciu tarczy – i z uśmiechem zaprosił ją do klasy.
Lekcja z dyrektorem była całkiem przyjemna, a zapowiedź uczenia się zaklęcia tarczy na następnej lekcji wzbudziła jeszcze większy entuzjazm. Liz opuszczała salę jako jedna z ostatnich i w progu obejrzała się jeszcze na profesora. Ze zdziwieniem zobaczyła, że przygląda się jej. Poruszył lekko ręką, więc odwróciła się i podeszła do katedry, przy której stał.
- Tak, profesorze? Naprawdę postaram się już nie spóźniać…
- Oh, nie o to chodzi panno Rosemond. Dostałem dziś rano list – powiedział dość poważnym głosem i utkwił w niej spojrzenie, jakby czekając na jakąś reakcję z jej strony.
- List? Zapewne jako dyrektor Hogwaru często dostaje pan listy, profesorze.
- Masz rację – rzekł i znowu umilkł, a dziewczyna nie wiedziała o co chodzi, ale zaczęło ją to intrygować.
- Więc… czym różnił się ten list od innych, profesorze?
- Tym, że dotyczył on pewnej uczennicy… a dokładniej ciebie, Liz.
- Mnie? Ale kto? Czy pani Moos… - najpierw pomyślała o swojej opiekunce, ale zaraz zrozumiała, że to niemożliwe i w jej głowie rozbłysła iskierka nadziei.
- Czy to… Kto napisał ten list? Panie profesorze… - dodała po chwili.
- Przykro mi, Liz ale nie wiem. Nie ma żadnego podpisu.
- Nie ma…? – iskierka zgasłą jakby wylano na nią kubeł wody. Jednak mały płomyczek powrócił do życia. Przecież ktoś musiał to napisać.
- Ale co było w tym liście, profesorze?
- Może chciałabyś sama go przeczytać? – zapytał mężczyzna i sięgnął do kieszeni swojej szaty. Położył na blacie katedry kawałek pergaminu zwinięty w rulonik i obwiązany zieloną tasiemką. Dziewczyna sięgnęła po niego drżącą ręką. Rozwiązała tasiemkę. Rozprostowała pergamin trzymając go w dwóch dłoniach. Poczuła krótkie ukłucie zawodu. Ładnym pismem nakreślonych zostało tylko kilka zdań. Jednak po przeczytaniu ich zrozumiała, że wcale nie jest to mało.
***
Sobotnie popołudnie było naprawdę ładne. Chociaż mróz nie zelżał na niebie nie było ani jednej chmurki. Słońce oświetlało wszystko, śnieg skrzył się zabawnie w jego promieniach. Pogoda wyciągnęła na błonia wielu uczniów, którzy szaleli na śniegu i zamarzniętym jeziorze.
Z sowiarni wyleciała sowa niosąca dwa listy. Liz patrzyła na nią dopóki nie zniknęła. Wspięła się na parapet w sowiarni. Podciągnęła nogi do góry siadając jakby równolegle do szyby, której nie było. Po chwili uśmiechnęła się do siebie i odwróciła jeszcze raz o kąt prosty. Zamachała nogami w powietrzu trzymając się krawędzi okna. Spojrzała w dół, na błonia i zaczęła wyszukiwać wzrokiem znajomych postaci, jednak nikogo nie zauważyła. Przyjemny choć mroźny wiatry muskał jej twarz. Słońce lekko oślepiało. Słyszała szum drzew w Zakazanym Lesie. Odetchnęła głęboko. Czułą się jakby nie miała żadnych zmartwień. No bo czy miała jakieś zmartwienia? Właśnie wysłała list z przeprosinami do ojca Carmen, a także list do Franka. Jej szlaban u Slughorna właśnie się skończył, a na eliksirach profesor usadził ją i dwóch Ślizgonów przy stole przed biurkiem, więc Black już tak jej nie dokuczał. No i ten list.
Na samo wspomnienie jego treści uśmiechnęła się szeroko. Pomyślała o kilku zdaniach, które dały jej tyle radości. Zapamiętała je od razu i ciągle powtarzała w myślach, a często także przyglądała się kawałkowi pergaminu, który Dumbledore pozwolił jej zabrać. Napisane ładnym pismem, właściwie wykaligrafowane. Zapewne damską ręką. Kim była ta tajemnicza osoba? Kim była osoba, która znała jej ojca? Kim był ten ktoś, który chciał jej to powiedzieć? No i kiedy on się ujawni? Kiedy zdradzi jej tą tajemnicę?
Dziewczyna wychyliła się do przodu pełna optymistycznych myśli. Jeszcze jakiś czas temu była bliska skoku w dół, jednak teraz…
Drzwi sowiarni otworzyły się głośno, a zaraz po tym do Liz doszedł czyjś przestraszony okrzyk:
- NA MERLINA!
Dziewczyna nie zdążyła się nawet odwrócić. Poczuła tylko jak silne ramię oplata ją w pasie i została gwałtownie ściągnięta z parapetu. Dzięki mocno trzymającej ją ręce zamiast wylądować brutalnie na kamiennej podłodze ledwo dotknęła nogami ziemi. Ktoś chciał odciągnąć ją jak najdalej od okna, jednak trochę przesadził. Próbowała wyrwać się ze stalowego uścisku, kiedy poczuła jak nieznana jej osoba (która była bardzo kreatywna w szeptanych pod nosem przekleństwach) dziwnie się zachwiała. Tym razem przekleństwo było świetnie słyszalne, a ona poczuła, że razem z tym kimś leci do tyłu. Z hukiem upadli na schody i stoczyli z nich jako kłębowisko odnóży.
Tajemnicza osoba zatrzymała się na pierwszym półpiętrze, ale Liz przeleciała nad nią i obijając się okropnie spadała dalej, do następnego półpiętra.
Usiadła powoli z cichym jękiem i ułożyła głowę na kolanach ignorując poobijane kolana, łokcie i całą resztę ciała. Usłyszała szybkie kroki i chwilę później pojawił się nad nią Lucas. Mimo, że on też był strasznie poobijany nie poczuła współczucia a tylko rozdrażnienie, którego nie umiała zagłuszyć.
- Co ty myślałeś rzucając się na te schody?
- Co ja myślałem? Co ja myślałem!! O czym ty do cholery myślałaś dziewczyno! Dlaczego chcesz się zabić?!- słysząc jego krzyki dziewczyna osłupiała, chciała mu wyjaśnić, że źle wszystko zrozumiał, ale nie dał jej dojść do słowa- Co ty sobie myślisz?! Że śmierć rozwiąże wszystkie problemy?! Jesteś taka naiwna?! Nigdy bym nie pomyślał, że akurat ty postanowisz ze sobą skończyć!!! Wydawało mi się, że jesteś mądrzejsza. Jak mogłaś?!
- Przestań! Uspokój się! – Liz spróbowała przekrzyczeć chłopaka, ale on zdenerwował się jeszcze bardziej. Złapał ją za ramiona i zaczął potrząsać.
- Jak mogłaś o czymś takim pomyśleć! Liz… Nawet jeśli masz problemy to życie jest lepsze od śmierci! Dziewczyno otrząśnij się!
- Przestań Luke! Zostaw!
- O nie Liz! Nie zostawię tak tego! Idziemy do McGonnagall! Musi się o tym dowiedzieć!
- Luke! Ja wcale nie chciałam się zabić! Nigdy o tym nie myślałam! Przecież to niedorzeczne! Daj mi spokój!
- Myślisz, że ci uwierzę? Zostawię cię a ty pójdziesz tam i skoczysz. Na merlina, gdybym nie przyszedł… - Gryfon przestał krzyczeć, ale jego poważny głos zabarwiony nutą zawodu był jeszcze gorszy.
- Lucas! Ja naprawdę nie zamierzałam się zabić! Chyba oszalałeś! I puść mnie! Przez ciebie jestem cała poobijana!
- Rzeczywiście… Nie powinienem cię tak szarpać, ale wolę żebyś była poobijana niż w ogóle nie żyła. Idziemy do McGonnagall.
- Nie chcę nigdzie iść Luke! Przecież to niedorzeczne! Myślisz, że chciałam się zabić?
- Myślałem, że… Ale widocznie się myliłem, bo wiem co widziałem.
- A co widziałeś? Że siedzę na parapecie z nogami na zewnątrz. I tyle.
- I tyle? Wyglądałaś jakbyś zaraz miała skoczyć. To nie było śmieszne. Wiesz jak się przestraszyłem? – w zamyśleniu pokręcił głową, po czym machnął różdżką wyjętą z kieszeni i zaczął schodzić po schodach.
- Skoro nie chciałaś się zabić to nie powinnaś mieć nic przeciwko odwiedzeniu McGonnagall.
- Nie zamierzam do niej iść. Nie ma potrzeby – kiedy to powiedziała stoją kilka stopni wyżej od Lucasa poczuła dziwną siłę, która popchnęła ją w dół po schodach. Luke uśmiechnął się smutno widząc jej zdziwienie.
- Skoro nie zamierzasz tam iść to muszę cię tam zabrać. Nie masz wyjścia Liz.
***
Przez całą drogę do gabinetu opiekunki Gryffindoru Liz wlokła się kilka metrów za chłopakiem wściekłą za to, że jej nie wierzy. Kiedy doszli pod drzwi z małą plakietką zobaczyła rozdrażnienie Luka, stanęła obok, wepchnęła ręce w kieszenie spodni i utkwiła wzrok w podłodze prawie wypalając w niej dziurę. Chłopak zastukał do drzwi, jednak w odpowiedzi nie usłyszeli głosu McGonnagall.
- O co chodzi? – rozejrzeli się w poszukiwaniu głosu, który nie pochodził zza drzwi, chociaż byli sami na korytarzu.
- Macie jakąś sprawę do profesor McGonnagall?
- Tak… -odpowiedział w przestrzeń Luke.
- Rzeczywiście spostrzegawczy ci Gryffoni. Tu jestem! Na obrazie!
Liz i Luke wydali z siebie zdumione westchnienie patrząc na przysadzistą kobietę w ramach obrazu po prawej stronie drzwi.
- Przepraszamy… Wiec, gdzie możemy znaleźć profesor McGonagall?
- Nie ma jej.
- To znaczy… gdzie ona jest?
- Wyjechała. Ma ważne sprawy do załatwienia. Wróci jutro wieczorem.
- Oh… Dziękujemy… To my.. Pójdziemy już…
Luke złapał Liz za nadgarstek i odciągnął do najbliższych schodów, na których przysiadł zamyślony. Dziewczyna myślała, że zaklęcie już nie działa. Powoli zaczęła wycofywać się za róg, jednak kilka metrów dalej znowu poczuła działanie tej dziwnej sił i zarazem usłyszała śmiech chłopaka. Wróciła do schodów z wściekłością patrząc na kolegę.
- I co? Zamierzasz pilnować mnie tak do jutrzejszego wieczoru? Daj spokój, to bezsensu. Puść mnie i już.
-Liz… Chciałbym… ale się boję. Jeśli kłamiesz i wrócisz tam? Albo wyskoczysz z najbliższego okna? Nie wybaczyłbym sobie tego. Zrozum mnie.
- To ty mnie zrozum Luke! Moja matka nie żyje! Wczoraj okazało się, że gdzieś żyje sobie osoba, która wie kto jest moim ojcem, kiedy ja nie mam o tym pojęcia! Myślisz, że to właśnie dlatego chcę się zabić? Bo wczoraj w końcu przybliżyłam się do poznania prawdy, której szukam od zawsze? Pomyśl o czym mówisz!
- Ty… Nie wie…
-Pewnie, że nie wiedziałeś. Skąd mogłeś wiedzieć? Moja matka nie żyje, a ojciec prawdopodobnie nie wie o moim istnieniu. A to, że lubię siedzieć na parapecie nie oznacza, że chcę się zabić! Uwolnij mnie! Daj mi spokój!
Chłopak wpatrywał się w nią chwilę z dziwnym uczuciem w oczach, po czym anulował zaklęcie. Dziewczyna bez słowa odwróciła się i szybkim krokiem ruszyła w stronę Wieży Gryffindoru.
***
Liz przekręciła się na drugi bok. Choć myślała, że jest zmęczona i szybko położyła się do łóżka to nie mogła zasnąć. Rozmyślała o dzisiejszych wydarzeniach. Cały czas miała w pamięci twarz Lucasa kiedy powiedziała mu, że nie zna swoich rodziców.
Znowu się przekręciła wywołując tym niezadowolone miauknięcie Zeusa, który zeskoczył z łóżka i poszedł pod drzwi. Wiedząc, że zaraz zacznie drapać i domagać się o wypuszczenie czym prędzej wyszła z łóżka i na boso przeszła przez pokój. Patrząc jak oburzony kot schodzi po schodach uznała, że skoro nie może spać ogrzać się przy kominku w Pokoju Wspólnym. Nie zawracając sobie głowy ubraniem szlafroka czy choćby butów wyszła na klatkę schodową i cicho przymknęła drzwi. Szła szybko na palcach by jak najmniej ochłodzić stopy na kamiennych stopniach i jak najszybciej znaleźć się przed ciepłym kominkiem.
Weszła cicho do pustego pomieszczenia. Na stolikach, parapetach, komodach a nawet podłodze leżały rzeczy pozostawione przez śpiących teraz uczniów. Ostrożnie przeszła między nimi w stronę kominka, jednak po chwili się zatrzymała. Na kanapie, która oddzielała ją od paleniska zauważyła oświetloną blaskiem płomieni postać. Luke okrył się kocem, ale jego gołe palce mimo to wystawały śmiesznie u szczytu sofy. Oparł głowę na założonych u góry rękach i patrzył nieprzytomnie w sufit. Nagle odwrócił wzrok i przez chwilę Liz i on patrzyli sobie prosto w oczy zanim speszona dziewczyna nie odwróciła wzroku.
-Hej –powiedziała nieśmiało patrząc w ogień.
- Hej… Też nie możesz spać?
Nie słysząc w jego głosie złości czy bólu odważyła się na niego spojrzeć. Uśmiechał się lekko, trochę przepraszająco. Na ten widok dziewczyna pomyślała o tym jak na niego nakrzyczała i poczuła się strasznie głupio.
- Wiesz… Sory, że… że tak się zachowywałam…
- Nie… To ja przepraszam, że pomyślałem, że chcesz się zabić…
Oboje roześmiali się na te zabawnie brzmiące słowa.
- Zimno ci? -Luke usiadł i zobaczył jak pociera jedną stopę o drugą. Dziewczyna poczuła, że nie ma już między nimi żadnych uraz i złości, więc uśmiechnęła się przekornie i usiadła na dywanie, opierając się o kanapę i wyciągając nogi w kierunku ognia. Luke zarzucił na nią nagrzany już koc, mówiąc, że jest mu ciepło i znów położył się na kanapie patrząc w sufit. Siedzieli tak chwilę w milczeniu, które nie było uciążliwe. Nie czuli potrzeby rozmowy. Każdy myślał o czym innym.
Po jakimś czasie Luke odchrząknął cicho po czym powoli zaczął mówić.
- Dziś… kiedy usłyszałem, że twoja mama nie żyje… Pomyślałem, że jesteśmy podobni, że może dlatego tak mnie… nie umiem inaczej tego ująć… ciągnie do ciebie… Dlatego, że poznałem inną osobę, która wychowywała się bez matczynej opieki… i tych wszystkich uczuć, które może czuć dziecko do matki …i którymi matka obdarza dziecko… A potem… dodałaś, że nie znasz swojego ojca… Że on może w ogóle nie wiedzieć, o twoim istnieniu… I poczułem się jak jakiś… Pierwszy raz zrozumiałem, że nie doceniam tego co mam… Użalałem się nad sobą, bo… moja matka zmarła gdy miałem 3 lata… i nie miałem czasu lepiej jej poznać… Teraz tak mi wstyd… Mam przecież wspaniałego ojca, który bardzo się starał bym wyrósł na ludzi i zawsze był blisko mnie… Tak mi głupio Liz… Przepraszam…
Dziewczyna odwróciła się zaskoczona. Chłopak nakrył oczy dłonią, ale łza, która spłynęła szybko po policzku i wsiąkła w kanapę nie została niezauważona. Liz nie wiedziała co ma powiedzieć. Lekko speszona i niepewna tego co chce zrobić, uniosła rękę i kierując ją za swoją głowę położyła dłoń na nodze chłopaka. Uścisnęła ją krótko przez piżamę. Luke uniósł rękę i spojrzał na nią, a ona speszona zabrała swoją dłoń z jego nogi i uśmiechnęła lekko starając się przekazać mu to co czuje. Docenił to odwzajemniając uśmiech, po czym tak jak ona usiadł na dywanie patrząc w ogień.
- Liz… nie zdziwiło cię kiedy powiedziałem, że coś mnie do ciebie ciągnie? Chciałbym ci to wytłumaczyć, tylko… Jesteśmy przyjaciółmi czy tam znajomymi, tak? Chodzi mi o to czy… to głupie, ale… nie jesteś we mnie zakochana czy coś, nie?
Liz prychnęła śmiesznie myśląc o takiej możliwości, po czym zreflektowała się, że mogło to urazić Luke.
- Wiesz, przepraszam, ale… nie żebym… yy… ale jesteś dość starszy ode mnie… nie jestem w tobie zakochana…
- Myślisz, że mnie uraziłaś tym pełnym rozbawienia prychnięciem? Cieszę się, że jesteśmy tylko znajomymi.
- Tak… tylko znajomymi… - właściwie chciała powiedzieć, że uważa go za przyjaciela.
- Więc… chciałem ci wyjaśnić to co do ciebie czuję… yh.. to głupio brzmi, ale zrozum mnie… Kiedy cię poznałem siedziałaś na tej kanapie w piżamie z moim kotem i przedstawiłaś się tym śmiesznym zdrobnieniem… Potem, po meczu… Widziałem jak wychodzisz z Pokoju Wspólnego… Słyszałem, że masz na pieńku ze Ślizgonami… Pomyślałem, że nie będą zadowoleni, że uzyskaliśmy taką przewagę nad Krukonami i jeśli się im napatoczysz to może nie być wesoło, więc poszedłem cię szukać i… sama wiesz… Ja jakoś tak… Wydaje mi się, że jesteś taka bezbronna, że powinienem cały czas cię chronić, chociaż ty potrafisz o siebie zadbać… Ale jednak… Sam nie wiem Liz… A kiedy dziś wszedłem do sowiarni i… zobaczyłem jak się wychylasz… To było okropne… Pomyślałem, że chyba skoczyłbym za tobą by próbować uratować ci życie…
Podkulił nogi, oparł czoło na kolanach i szarpnął rękoma swoje włosy. Liz przemyślała to co zamierza powiedzieć i zaczęła cicho:
- Może nie jesteśmy tylko znajomymi. Myślę, że to normalne uczucie wśród przyjaciół. Ja dla Franka zrobiłabym wszystko. To mój przyjaciel z Londynu, jest dla mnie jak brat. Masz jakiegoś prawdziwego przyjaciela? Pewnie czujesz do niego to samo.
- Zrobiłbym dla moich przyjaciół wszystko, ale… wydaje mi się… Hmm… Może rzeczywiście o to chodzi… Może podświadomie uznałem, że potrzebujesz opieki i postanowiłem być twoim starszym bratem? Co o tym myślisz? – Uśmiechnął się do nie nieśmiało.
- Przydałby mi się starszy brat – uśmiechnęła się – Frank jest prawie że w moim wieku, więc jesteśmy bardziej jak bliźniacy. Starszy brat… Tylko sobie nie myśl, że możesz mi z tego powodu rozkazywać czy coś... Bo odwołam twój dopiero co nadany tytuł – roześmiała się widząc, że Luka też bawi trochę ta sytuacja.
-No coś ty… Nie jestem jakimś… sam nie wiem kim… Ale wiesz… jest późno, idź już spać… – powiedział z mądrą miną.
- Ty wredny hipokryto! –powiedziała Liz, po czym zaczęła okładać go poduszką leżącą na kanapie.
- Nie! Przestań! Aaa! Pomocy!
Chłopak bronił się przez chwilę, po czym zaczął atakować. Bez najmniejszych problemów przerzucił Liz przez swoje ramie trzymając ją na wysokości kolan. Dziewczyna zaczęła okładać go pięściami po plecach i krzyczeć „hipokryta!”, kiedy ten zaczął biegać wkoło kanapy i łaskotać ją w bose stopy. Nie zważali na to, że przy swojej zabawie robią dość dużo hałasu i że jest druga w nocy. Niestety ktoś inny to zauważył i niezbyt mu się to podobało.
Z klatki schodowej prowadzącej do dormitoriów chłopców wypadł rozczochrany prefekt w na odwrót założonym szlafroku.
- Co tu się dzieje? Uspokójcie się! Co to ma znaczyć?
Słysząc surowy głos Luke postawił Liz na ziemi i uśmiechnął się do chłopaka.
- Cześć Tymothy. Co tam?
- Lucas? Myślałem, że to jakieś pierwszoroczniaki się wygłupiają, a zastaję ciebie? Co ty sobie myślisz budząc cały Gryffindor? Oszalałeś? – chociaż jego gniew skupił się na chłopaku to po chwili zobaczył Liz, która stała cicho z boku.
- Więc jednak pierwszoroczniacy, tak? Gdzie twoi znajomi? Nie mów, że wyszli z Wieży? Dziękuję, że próbowałeś ich uspokoić Lucasie. Muszę znaleźć resztę tych bachorów… - Luke i Liz wymienili rozbawione spojrzenia, po czym Luke wzruszył ramionami, głośno przełknął ślinę i zwrócił się do prefekta:
- Tymothy… Tu nie ma nikogo innego… - powiedział z udawaną skruchą i wlepił zawstydzone spojrzenie w dywan. Liz poszła za jego przykładem – Przepraszam cię za nasze zachowanie. Wiesz… Jakoś tak głupio wyszło… To się już nie powtórzy… Obiecujemy…
- Yy… No dobrze… dobrze… Idę spać, jeśli jeszcze raz was usłyszę to pożałujecie.
I odszedł z uniesioną do góry głową. Liz uśmiechnęła się do Luka, a on zaczął cicho chichotać, na co Liz zwinęła się w kłębek na dywanie by nie zacząć ryczeć za śmiechu.
- Tymothy jest świetny…
Rozdział 13 Dodał/a Elizabeth Czwartek, 04 Listopada, 2010, 19:26
Dziewczyna stała pośrodku pokoju. Trzymała w ręku zdjęcie, które w jednej chwili wywróciło jej świat do góry nogami. Czas jakby stanął. Powoli uniosła głowę i spojrzała na stojącego przed nią mężczyznę. Pytanie, na które odpowiedź zawsze chciała znać, tkwiło w jej głowie. Czas przyspieszył, jakby ktoś gwałtownie przycisnął pedał gazu. Dziewczynie zakręciło się w głowie. Zrobiła kilka chwiejnych kroków w tył i oparła się plecami o drzwi.
- Rosemond. Na Merlina , jak mogłem nie pamiętać. Przez myśl mi nie przeszło… – mężczyzna zdawał się równie zdezorientowany jak Liz, jednak ona otrząsnęła się już z pierwszego szoku.
- Jak mogłeś… Jak mogłeś ją zostawić!? Jak mogłeś nas zostawić! Wiedziałeś, że jest w ciąży!? Jak mogłeś!!! – dziewczyna bezwolnie zacisnęła pięści tym samym zgniatając zdjęcie. Mężczyzna wydawał się oszołomiony jej nagłym wybuchem.
- Nie rozumiesz… To nie…
Ale Liz nie chciała już nikogo słuchać. Nie umiała też dłużej powstrzymywać łez. Wiele razy wyobrażała sobie jak poznaje swojego ojca. Myślała co powie, jak on się zachowa, a teraz… Wybiegła z pokoju zatrzaskując za sobą drzwi i pobiegła do łazienki. Nie widziała nic przez zasłonę łez, ale jakimś cudem trafiła. Skupiła się na tym by przestać płakać. Nie umiała myśleć o czymkolwiek poza opuszczeniem tego budynku. Chciała znaleźć się jak najdalej.
***
Jej twarz zalewała letnia woda, a ona prychała tylko czasem kiedy wlała się jej do ust. Wpatrywała się tępo w kafelki na ścianie. Nie chciała o niczym myśleć. Ale myślała o wszystkim.
Czy to był jej ojciec? Dlaczego tak wybuchła, zamiast z nim porozmawiać? Mogła się czegoś dowiedzieć, a zamiast tego nakrzyczała na niego. Dlaczego? Czy Carmen była jej siostrą? Czy on naprawdę nie domyślił się wcześniej prawdy? Znał jej nazwisko. Może Marie Rosemond była dla niego tak mało ważna, że całkiem o niej zapomniał? W jej głowie kłębiło się tak wiele „czy” i „dlaczego”, że sama nie wiedziała o czym właściwie myśli.
Powoli doszła do siebie. Uspokoiła się. Łzy przestały wypływać z zaciśniętych oczu. Zakręciła wodę i wyszła z łazienki owinięta w puszysty ręcznik. Z włosów kapała woda. Dziewczyna zdziwiła się widząc, że jest już po dziewiątej. Stała pod prysznicem prawie godzinę. Teraz powoli przebrała się w piżamę i skuliła na łóżku. Starała się nie zerkać na szafkę nocną, na której stała ramka ze zdjęciem. Osoby na nim były jej obce. Wcale ich nie znała.
Nie mogła usiedzieć w miejscu. Najpierw zaczęła chodzić po pokoju. Przysiadła na parapecie, wyjrzała przez okno. W końcu naciągnęła na piżamę spodnie i bluzę i wyszła z wieży Gryffindoru. Bezwiednie przemierzała puste korytarze, by trafić do sowi arni. Zimnej, albo wręcz mroźnej, ale przyjaznej. Jak zwykle przysiadła na parapecie i wyjrzała na zewnątrz. Nie przeszkadzało jej zimno przedzierające się przez ubranie i zagnieżdżające w wilgotnych jeszcze włosach. Oddychała spokojnie patrząc w dal i w końcu nie myślała o niczym.
Siedziała tak dość długo zanim dopadło ją zmęczenie i chłód. Była w połowie drogi, kiedy na korytarzu przed nią pojawiła się niewyraźna sylwetka.
- Rosemond! Znowu włóczysz się po zamku nocą?
- Dobry wieczór profesor McGonagall – powiedziała niepewnie Liz.
- Och… dziewczyno! Szukam cię już prawie godzinę – głos kobiety nie był wściekły a jedynie zirytowany.
- Szuka mnie pani? Przecież nic nie zrobiłam – odpowiedziała szczerza zdumiona dziewczyna.
- Jakoś trudno mi w to uwierzyć, skoro po twoim powrocie profesor Dumbledore poprosił bym cię znalazła.
- Ale przecież ja…
- Powiesz to profesorowi Rosemond.
***
Pomieszczenie, w którym mieścił się gabinet dyrektora, wydawało się Liz całkiem miłe. Portrety byłych dyrektorów rozmawiały ze sobą. W kominku trzaskał przyjemny ogień dający ciepło, za biurkiem siedział zaś mężczyzna o bardzo przyjaznej twarzy. Liz nie miała pojęcia dlaczego chciał ją widzieć. Tym bardziej zdziwiła się, kiedy poprosił profesor McGonagall o wyjście.
- Ja naprawdę nic nie zrobiłam profesorze…
-Och… Jestem tego pewny – uśmiechnął się do niej promiennie, po czym trochę spoważniał - Chciałem cię widzieć w związku z inną sprawą. Chodzi o twoją dzisiejszą wizytę u Morganów. I o to czego się dowiedziałaś. Liz… Przykro mi ale muszę ci to powiedzieć. Nie chciałbym byś wierzyła w kłamstwa. On nie jest twoim ojcem. Nie jesteś z nim w żaden sposób spokrewniona.
Po tych słowach mężczyzna umilkł na chwilę, zauważając jak wzrok Gryfonki kieruje się w stronę podłogi. Myślał, że właśnie odebrał jej rodzinę, którą dopiero co odzyskała, jednak był w błędzie. Dziewczyna powoli spojrzała mu w oczy, na jej wargach błąkał się lekki uśmiech.
- To właściwie dobrze. Ja… Zdziwiłam się, że nie ma między nami żadnych podobieństw. Nic nie poczułam… Gdyby to był mój ojciec byłabym zawiedziona. Chyba powinnam go przeprosić, trochę na niego nakrzyczałam.
- Zapewniam cię, że nie jest zły, a przy najmniej nie na ciebie tylko na siebie. Nie zdążył zareagować zanim wybiegłaś, dlatego wysłał do mnie sowę z wiadomością. – mruknęła tylko w odpowiedzi zatopiona we własnych myślach.
- To skąd wzięło się to zdjęcie? – powiedziała bardziej do siebie i zdziwiła się bardzo słysząc odpowiedź.
- Pan Morgan znał twoją mamę, ale było to ponad pięć lat przed twoimi narodzinami. Wtedy zrobiono zdjęcie.
Dziewczyna wpatrywała się w ciemność za oknem zapomniawszy gdzie się znajduje. Ocknęła się po dłuższej chwili i zauważyła, że profesor nie siedzi już za biurkiem tylko stoi przy jednym z licznych stolików i przegląda jakąś książkę.
- Przepraszam, zamyśliłam się… - powiedziała wstając i powoli odchodząc do drzwi.
- Nie szkodzi, „kto mało myśli, błądzi wiele”. Myślę, że powinnaś pójść już do łóżka, sen dobrze ci zrobi.
- Tak. Dziękuję. Dobranoc, panie profesorze.
***
Chłodny wiatr targał płaszczem i uderzał w twarz. Słońce skryte za chmurami nie dawało ciepła, przez co dzień był dość mroźny. Śnieg skrzypiał w rytm kroków. Prawdziwie zimowa pogoda nie zachęcała do wyjścia na świeże powietrze i błonia były całkiem opustoszałe, za to w zamku znowu panował rozgardiasz, ponieważ kilka godzin wcześniej wszyscy uczniowie wrócili z domów po świętach.
Właśnie przed tym ożywieniem i gwarem szukała ucieczki Liz. W ostatnie dni pragnęła spokoju potrzebnego do rozmyślań, od których nie mogła uciec. Odkąd trafiła do Hogwartu miała wiele różnych spraw na głowie i rzadko miała czas by myśleć o swojej rodzinie. Po ostatnim wydarzeniu znowu zaczęła marzyć i rozmyślać o swoich przypuszczalnych krewnych, których w ogóle nie znała. Najbardziej dręczyła ją myśl o ojcu. Nie mogła znieść myśli, że być może wie o jej istnieniu i po prostu nie chce jej znać. To było najgorsze. Nie umiała znieść tego bólu. Tak bardzo chciała wierzyć, że jest inaczej.
Pojedyncza łza spłynęła po jej policzku i wsiąkła w szalik, zostawiając po sobie tylko niewyraźny ślad na skórze. Przygryzła wargą i zaczęła mrugać oczami by nie poleciało ich więcej. Nie chciała się smucić. Była całkiem szczęśliwa. Wzięła głęboki oddech i ruszyła z powrotem do zamku by spotkać się Rudim.
***
Sorki, że takie krótkie ale jakoś weny zabrakło, no ale w przyszłym tygodniu dwa wolne dni to coś dłuższego skrobne i dodam w sobotę.
Rozdział 12 Dodał/a Elizabeth Wtorek, 12 Października, 2010, 15:52
Już myślałam, że stroną koniec, a tu... Sprawdzam kolejny raz i wszystko ok. Ulżyło mi. A teraz notką którą miałam dodać już wcześniej. Dedyk dla Doo i Victoria11.
23 grudnia od rana panował rozgardiasz. Pociąg odwożący do domu uczniów miał odjechać o dziesiątej. Chyba niewiele było osób, które spakowały się wcześniej. Liz żwawym krokiem wyszła z sypialni, zbiegła po schodach i przedarła się przez pełen ludzi Pokój Wspólny. Na korytarzu owinęła się szczelnie czarnym płaszczem i ruszyła schodami w dół.
Czuła się znakomicie. Pierwszy raz od dłuższego czasu przespała całą noc bez jakiegokolwiek koszmaru. Na dodatek wiedziała już, że Frank nie jest jedyną osobą na świecie którą jej los choć trochę interesuje. To było naprawdę miłe.
Szybko załatwiła sprawę oddania wypracowania i zabrała się do śniadania. Przez zamieszanie wczorajszego popołudnia nie jadła nic od piątkowego drugiego śniadania. Posmarowanie chleba z tylko jedną sprawną ręką było trochę trudne, ale głód umożliwia wszystko. Kiedy kończyła jeść kanapkę z dżemem dosiadły się do niej Carmen i Shaunee.
- W końcu się spakowałyśmy. Teraz mamy spokój do odjazdu pociągu.
- Czyli przez godzinę, Sha. Posłuchaj Liz, chciałam zaprosić cię na moje urodziny. 29 grudnia. Wiem, że zostajesz tutaj na święta, ale mój tata uzgodnił wszystko z McGonagall. Przyjedziesz do nas Błędnym Rycerzem. No, oczywiście jeśli chcesz przyjechać. Będziemy tylko my trzy. Będzie fajnie, mówię ci. Przyjedziesz?
Co jej szkodzi spędzić dzień w towarzystwie koleżanek? Na pewno będą się dobrze bawiły. Na pewno… Tak. Trzeba myśleć pozytywnie
- Ja… No, dobra. To, o której mam być?
***
Kiedy Liz wróciła do Pokoju Wspólnego około dwunastej nie mogła uwierzyć jaki panuje tam spokój. Z tego co wiedziała do domu nie pojechało tylko kilku Gryfonów, ale z tych niewielu ludzi znała tylko dwie osoby. Jeśli można powiedzieć, że zna się kogoś, z kim nawet za dużo nie rozmawiałeś. Byli to Remus Lupin i Syriusz Black. Jasnowłosy siedział na fotelu nieopodal kominka z książką, która wyglądała na cięższą od niego, a Syriusza nie było nigdzie widać ani słychać. Zaczytany Gryfon nawet jej nie zauważył, więc nie przerywając mu lektury poszła do swojej sypialni.
Chyba po raz pierwszy od początku roku po pokoju nie walały się ubrania i inne rzeczy Carmen i Shaunee. Liz co prawda nie przeszkadzał bałagan, ale sama trzymała wszystkie swoje rzeczy w określonych miejscach i zawsze wiedziała gdzie co ma.
Chociaż w dormitorium do dyspozycji miała ładną szafkę nocną z szufladą zamykaną na kluczyk, to niektórych przyzwyczajeń nie da się zmienić. Sięgnęła pod poduszkę i wyciągnęła stamtąd złożoną na pół fotografię. Przysiadła na parapecie okna przyglądając się widzianemu tak wiele razy obrazowi. Znała na nim każdy cień, każdą rysę, która powstała przez lata. Przejechała dłonią po pogniecionej fakturze przymykając oczy.
Co takiego stało się gdzieś kiedyś, że nie może nawet spędzić świąt ze swoją matką? Czemu nie zna swojego ojca? Dlaczego nie wie czy na tym świecie jest ktoś, w kogo żyłach płynie ta sama krew co w jej? Dlaczego…
Stop. Przecież miała się nad sobą nie użalać. Z czasem na pewno wszystkiego się dowie. Na pewno. Musi w to wierzyć.
Spod jej powieki wypłynęła pojedyncza łza, ale jej żywot nie był długi. Liz szybko otarła ją wierzchem dłoni i uśmiechnęła się sama do siebie.
- Spędzę te święta jak najlepiej. Jestem szczęśliwa, bo… Mam przyjaciół którzy mogą zastąpić rodzinę – powtórzyła zdanie jak mantrę - Nie ma się co martwić. Oj Liz, Liz… Lepiej weź się za coś pożytecznego.
***
- O… Cześć!
Liz właśnie wysłała Hekate z listem do Franka i przyglądała się błoniom przez okno, kiedy drzwi sowiarni otworzyły się i do środka wszedł Gryfon o jasnych włosach i miodowych oczach.
- Cześć! Remus, tak? – spytała zeskakując z parapetu.
- Zapamiętałaś. Więc zostałaś w Hogwarcie? – zapytał, jednocześnie przywołując sowę i przywiązując list do jej nóżki.
- Tak. Ty jak widzę też.
- Tak. Rzeczywiście. – powiedział i zakaszlał w rękaw, a Liz uprzytomniła sobie, że chłopak wygląda dość mizernie.
- Chory?
- Przez całe życie – odrzekł z dziwnym grymasem na twarzy. – Piłem za mało mleka w dzieciństwie i teraz już tak jest – dodał po czym pokręcił głową jakby sam do siebie.
- Sarkazm? –rzuciła Liz przekrzywiając głowę. Chłopak zachowywał się inaczej niż poprzedniego wieczoru.
- Przepraszam – powiedział Remus jakby się z czegoś otrząsnął. – Chyba choruję dziś na apatię. – powiedział powoli i westchnął. – Idziesz? Trochę tu zimno.
Spojrzał na nią beznamiętnym wzrokiem, a ona krótko kiwnęła głową i ruszyła za nim. W ciszy przemierzali puste korytarze. Remus rozmyślał nad czymś i wzdychał ciężko, a Liz rozmyślała o tym co wprawiło go w taki nastrój.
- Przepraszam, że tak milczę, ale naprawdę nie jestem w nastroju do rozmowy.
- Nie szkodzi. Mi milczenie nie przeszkadza.
- Idziemy do Wielkiej Sali? To już pora obiadu.
- Rzeczywiście.
- Może Syriusz zgłodniał i też przyjdzie. Nie widziałem go odkąd odprowadziliśmy Jamesa i Petera. Nie powinien przebywać sam przez dłuższy czas. Jest niebezpieczny dla otoczenia.
Kiedy usiedli przy stole Gryfonów nie zauważyli jednak Syriusza wśród kilku uczniów, którzy jedli już obiad. Liz nie czuła dotąd głodu i nie zamierzała jeść jednak widząc pieczone ziemniaczki na talerzu Remusa uśmiechnęła się w odpowiedzi na jego nieme pytanie, a on nałożył jej kilka na talerz.
Gdy mówiła Remusowi, że milczenie jej nie przeszkadza chciała być przede wszystkim szczera, jednak podczas „cichego” obiadu wcale nie czuła się zakłopotana tym milczeniem. Wręcz przeciwnie towarzystwo Remusa wystarczało by czułą się po prostu dobrze. Chociaż może wpływ na to miały też te pyszne pieczone ziemniaki…
- Tu jesteś Remi! Szukam cię po całym zamku! No naprawdę! Chowasz się przede mną czy co?– do Wielkiej Sali wpadł z rozpędem Syriusz i zaczął wydzierać się na całe gardło. Dopiero po chwili zauważył, że jego przyjaciel nie siedzi sam
- O, Liz! Cześć Mała!
- Następny! Czemu mnie tak nazywacie? Przecież wcale nie jestem mała! – dziewczynie nie spodobała się nowa ksywka. Chciała zakopać ją we wspomnieniach zanim przylgnie.
-Nie byłem pierwszy? Coś takiego jeszcze się nie zdarzyło. Kto mnie wyprzedził? Raczej nie jakiś Ślizgon, oni chyba nie są dla ciebie tak przyjacielscy, co?
- Luke z czwartej klasy. Obrońca.
- Luke? Lubię chłopaka. Pogratuluję mu wymyślenia fajnej ksywki.
- Nie możesz! Nie jestem żadna mała!
- Przykro mi słońce, ale duża to ty nie jesteś. Nie masz wyjścia. Mała zostaje – powiedział i uśmiechnął się do niej po czym łapczywie zabrał się do pałki z kurczaka.
***
Po obudzeniu w dzień Bożego Narodzenia Liz nie od razu otworzyła oczy. Zazwyczaj rano miała przy sobie Zeusa, ale nawet on wrócił do domu na święta. Dziewczyna przeciągnęła się, uderzyła w coś nogą i usłyszała głuchy odgłos gdy to coś spadło na podłogę. Otworzyła oczy i zobaczyła stosik prezentów w nogach łóżka. Zazwyczaj dostawała dwa prezenty – jeden od sierocińca, który nigdy nie był zbyt ciekawy, i drugi od Franka, a tutaj… Z niedowierzaniem na twarzy sięgnęła po pierwszą z brzegu paczkę. Płaska, prostokątna, zawinięta w ozdobny papier z choinkami. Otworzyła ją powoli i położyła na kołdrze przed sobą ramkę na zdjęcie. Była naprawdę ładna. Prosta ale tak wspaniała. W kolorach Gryffindoru i z motywem lwa. Za szkło włożona była mała karteczka.
Wesołych Świąt! To ramka na zdjęcie, które trzymasz pod poduszką. Mam nadzieję, że ci się spodoba. Do zobaczenia u Carmen. Uściski - Sha
Liz kilkakrotnie przeczytała wiadomość z uśmiechem na twarzy, po czym sięgnęła pod poduszkę i wyjęła stamtąd swój największy skarb. Zdjęcie pasowało idealnie. Ustawiła ramkę na stoliku obok łóżka, popatrzyła chwilę i sięgnęła po następną paczuszkę. Nie była duża, ale dość ciężka. Spod szkarłatnego papieru wychynęło spore pudełko z fasolkami wszystkich smaków Bertiego Botta i kolejna karteczka.
Spędź te święta rozrabiając jak wlezie,
Poszukaj choinki w Zakazanym Lesie.
Ze Ślizgona zrób bałwana,
Śmiej się z niego aż do rana!
Remus, Syriusz, Peter i James życzą BARDZO wesołych świąt!
Po przeczytaniu rymowanki aż zachichotała z uciechy. Święta naprawdę mogą być fajne. W kolejnych paczkach znalazła: portmonetkę wyszywaną koralikami od Carmen, rysunek od Tomiego i Susy przedstawiający ich dwoje i Liz, szkarłatne rękawiczki, szalik i czapkę od panny Trudy (Frank musiał maczać w tym palce). Obaj jej najlepsi przyjaciele podarowali jej książki. Rudi „Transport w świecie czarodziejów”, a Frank „Tomek w krainie kangurów”.
***
Jako, że miała czasu pod dostatkiem zeszła do Pokoju Wspólnego dopiero po dziewiątej, ale i tak zastała puste pomieszczenie. Wyjrzała przez okno na błonia zasypane śniegiem i zamarznięte jezioro, po czym umościła się w fotelu niedaleko kominka i zaczęła czytać książkę, którą dostała od Franka. Spokój nie trwał jednak długo, gdyż już po kilku przeczytanych stronach Liz usłyszała tupot stóp na schodach i do pokoju wpadli dwaj chłopcy w piżamach i włosach nieogarniętych po śnie.
-Cześć Mała! – przywitał się z nią Syriusz, po czym ziewnął i rozsiadł się na podłodze przed kominkiem. Remus pomachał do niej z uśmiechem i przysiadł na kanapie obok.
- Smakowity był ten prezent od ciebie. Uwielbiam czekoladowe żabki… Są dobre zwłaszcza na śniadanie – powiedział Remus po czym próbował usunąć ślady czekolady z kącików ust.
- Nie dorównują waszemu poematowi. Kto z was ma taki talent?
- To praca wspólna. Całą noc wymyślaliśmy rymy. Każdemu inny.
- Mi podobał się zwłaszcza wers o bałwanach. Nieźle to James wymyślił.
- Już widzę Regulusa z marchewką zamiast nosa…. – powiedziała Liz, po czym przypomniała sobie, że Syriusz to jego brat i spojrzała na niego z niepokojem.
- Spoko. Zawsze fajnie pomarzyć, nie? Ja osobiście widziałbym w roli bałwana pewnego Ślizgona z naszej klasy. Myślę, że wyśmienicie się nadaje.
- Pojechał do domu – oznajmił Remus z obojętną miną. Gdy Syriusz to usłyszał jego reakcji na pewno nie można było uznać za obojętną.
- Smark pojechał do domu?! Nie wierzę! Serio?
- Tak – powiedział krótko Remus i odwrócił się w stronę Liz. Kiedy Syriusz nie mógł zauważyć chłopak robił dziwne miny, aż Liz w końcu zrozumiała, że ma poruszyć jakiś inny temat rozmowy. Gdyby to było takie łatwe. No bo o co miała go zapytać?
- To.. ymmm… Jest jakiś powód dlaczego zostaliście w Hogwarcie na święta?
- Pomyślmy… Czy jest coś w moim domu lepszego niż w Hogwarcie? Tam czekają na mnie rodzice, którzy z chęcią trochę się powydzierają na temat moich przydługich włosów i obetną je w nocy. Tu nauczyciele, którzy uważają mnie za istnego aniołka – uśmiechnął się przy tym zaczepnie – Tam kochany braciszek i walnięty skrzat domowy do kompletu, a tu przyjaciele i całkowita wolność. Gdyby jeszcze wujek Alphard miał przyjechać, ale wybrał się na święta z jakimś przyjacielem. No więc w moim domu nie ma nic lepszego niż w Hogwarcie. I tyle. – Remus spojrzał na nią nie do końca zadowolony z jej próby zmiany nastroju Blacka.
- Może przejdziemy się po obiedzie po błoniach, co? Chyba, że macie już jakieś plany – zaproponowała dziewczyna.
- Przykro mi chyba nie znajdziemy czasu – powiedział Syriusz – Mamy w planie lenienie się przez całe ferie. Obawia się, że spacer byłby zbyt wyczerpujący. Co o tym myślisz Remusie?
- Ja też chętnie bym się przeszedł.
- No to załatwione.
***
Kolejne dni w towarzystwie Syriusza i Remusa były całkiem przyjemne. Spędzali razem popołudnia grając w szachy, spacerując i obrzucając się śnieżkami. Syriusz zaczarował jedną tak, by wleciała do gabinetu Dumbledora. Po chwili wyleciała z powrotem w ich kierunku tyle, że jakieś dziesięć razy większa. Zwaliła Syriusza na ziemię, ale on tylko się roześmiał i pomachał Dumbledoreowi, który stał w oknie.
W piątkowy ranek Liz obudziła się zdenerwowana. W końcu miała spędzić całe popołudnie z koleżankami. Nie będzie mogła nigdzie się zaszyć, pójść do sowiarni czy biblioteki. Co właściwie będą razem robiły? Malowały paznokcie? Liz z przerażeniem spojrzała na swoje poobgryzane pazurki. Może jeszcze się jakoś wykręci?
- Przestań Liz. Nie będzie źle. Na pewno.
O wpół do trzeciej pan Filch odprowadził ją za mury Hogwartu i zostawił bez słowa. Dziewczyna zrobiła tak jak mówiła profesor McGonagall i chwilę później stał przed nią ostro czerwony, trzypiętrowy autobus.
- Witam w imieniu załogi Błędnego Rycerza. Gdziekolwiek chcesz się dostać i o ile jest to na lądzie, zawieziemy cię tam bez problemu! – Na śnieg przed dziewczyną wyskoczył chłopak o kilka lat starszy od niej, z rudymi włosami, szerokim uśmiechem na twarzy i w przydużym purpurowym uniformie.
- Hej… Jesteś Rosemond, nie? – chłopak nachylił się do niej tak, że poczuła na twarzy jego oddech.
- Yyy… Tak? – jej odpowiedź zabrzmiała raczej jak pytanie, ale chłopak tylko się uśmiechnął i zaprosił do autobusu.
- Słyszałem o tobie, no wiesz, chyba każdy słyszał o tej sprawie z Prime’em.
- Jesteś z Hogwartu? – Liz usiadła na jednym z wielu krzeseł, a obok niej usadowił się chłopak.
- Tak, jestem Patrick Shunpike z piątej klasy.
- Skoro chodzisz do szkoły, to jak to możliwe, że pracujesz?
W tym momencie autobus ruszył i dziewczyna razem z krzesłem poleciała kilka dobrych cali do tyłu, ale Patrick w ogóle się tym nie przejął.
- Och… Na co dzień mój tata jest tu konduktorem, ale to taka rodzinna posada, mój dziadek tu pracował, i pra, i ja też będę, więc jak mam wolne zastępuje ojca. Zawsze odpali mi coś ze swojej pensji, a ja przyuczam się do zawodu… Właśnie… Dokąd właściwie jedziesz? – Liz podała mu adres, a on poszedł do kierowcy. To, że autobus pędził po drogach jak oszalały zdawało mu się nie przeszkadzać.
Kwadrans później Liz z ulgą wyskoczyła na śnieg.
- Do zobaczenia! – krzyknął za nią Patrick, a ona odmachała mu nie pewnie.
Na dworze znowu zrobiło się jej zimno. Uznała, że musi ubrać się ładnie, założyła więc białą koszulę od szkolnego mundurka, na to swój najlepszy zielony sweterek i spódniczkę z sierocińca, siwą z zakładkami sięgającą nad kolana.
Widząc dom Carmen zawstydziła się, że nie ma nic lepszego. Był to bardzo ładny i spory budynek. Liz nie pewnie otworzyła bramkę z kutego żelaza i ruszyła długim podjazdem w stronę domu. Pod drzwiami niepewnie zastukała kołatką, ale po chwili trochę się rozluźniła widząc znajomą twarz Carmen. Weszła do środka, trochę zdezorientowana odpowiedziała na uścisk koleżanki po czym wykrztusiła zduszone „ojej” i rzuciła się na zamek swojej torby by wyjąć prezent.
- Wszystkiego najlepszego! I przepraszam, pogniótł się trochę w podróży – paczka rzeczywiście nie wyglądała najlepiej.
- To nic. Chodź. Sha czeka już w jadalni. Zjemy tylko obiad z moimi rodzicami i pójdziemy do mojego pokoju. I… ładnie wyglądasz Liz. Powinnaś częściej rozpuszczać włosy. – Gryfonka poczuła się lepiej. Przecież od pół roku mieszkała z Carmen w jednym pokoju. To, że ona miała na sobie stare rzeczy, a solenizantka ładną sukienkę we wrzosowym kolorze nie miało znaczenia.
Rodzice Carmen okazali się bardzo mili, a prezent od Liz – skórzana torba – podobał się wszystkim jako świetna do szkoły. Później dziewczyny poszły do pokoju i rozmawiały, śmiały się i grały w eksplodującego durnia. Było naprawdę fajnie. Po jakimś czasie picia napojów i jedzenia słodyczy Liz wyszła do toalety. Gdy wracała przystanęła na chwilę by przyjrzeć się jednemu z ruszających się zdjęć wiszących na ścianie. Drzwi za jej plecami otworzyły się i stanął przed nią ojciec Carmen.
- O, Liz… - wyglądał na mile zaskoczonego – Może wejdziesz na chwilę? Chciałbym z tobą porozmawiać.
Dziewczyna niepewnie przekroczyła próg i stanęła naprzeciw potężnego dębowego biurka. Nieprzyjemne skojarzenia zaczęły pojawiać się w jej głowie.
- Chciałem ci podziękować, że pomagasz Carmen w lekcjach. Wiem, że nie radzi sobie najlepiej.
- Och... To nic takiego…
- Słyszałem o twojej sytuacji – spojrzał na Liz znacząco, jednak łagodnie, a ona poczuła się bardzo dziwnie. – Gdybyś czegoś potrzebowała. Zawsze możesz się do mnie zwrócić. Nie będzie to żaden problem.
- Dziękuję, ale naprawdę nie ma takiej potrzeby. Jak na razie świetnie sobie radzę.
- Dobrze, ale w razie czego pamiętaj. – Powiedział i zaczął przyglądać się książkom na pułkach. Dziewczyna nie wiedziała czy może już iść. Mężczyzna wybrał jakąś książkę i odwrócił się otwierając ją. Zdziwił się widząc ją.
- To wszystko. Chcesz o coś spytać?
Ale dziewczyna nie usłyszała tego. Spomiędzy kartek książki wyleciał jakiś mały kawałek papieru i spadł pod jej nogi. Nie myśląc co robi schyliła się po niego i odwróciła. Zamarła rozpoznając zdjęcie. Zdjęcie wyglądające jak to, które kilka dni temu włożyła do ramki. Zdjęcie, które znała na pamięć.
Mam nadzieję, że się podobało Proszę o komentarze.
Rozdział 11 Dodał/a Elizabeth Sobota, 25 Września, 2010, 22:45
Powracam do żywych. Wena przestała się buntować i spowrotem zamieszkała w mojej główce. W szkole coraz lepiej, więc już drugi plus. Świetne komentarze pod notką, do której się nie przyłożyłam - następny.
Kończąc, byście mogli zacząć czytać, dedyk dla: Doo, Iguś, a także Sam -wielkie dzięki!
Jestem też prawie pewna, że za tydzień będzie coś nowego.
Plotki o Optimusie Prime pojawiały się coraz rzadziej. Liz nie słyszała już tak dużo wzmianek o nim idąc korytarzem, w łazience, przy posiłkach czy w Pokoju Wspólnym. Temat zszedł na drugie miejsce, ustępując wiadomości, o czwórce Gryfonów, którzy całą noc spędzili na Wieży Astronomicznej, oczywiście bez pozwolenia. Wściekłej McGonagall powiedzieli, że przeprowadzali badania. Chcieli sprawdzić czy światło gwiazd i księżyca może spalić jak słońce. Skutkiem było tylko mocne przeziębienie. No i tygodniowy szlaban.
Kiedy trzy tygodnie po powrocie na lekcje, Liz szła korytarzem prawie nikt nie zwracał na nią uwagi. Była to dla niej wielka ulga. Kiedy wszyscy się na nią gapili szepcząc do siebie, nie umiała się na niczym skoncentrować. Potykała się o własne nogi, upuszczała książki, a raz weszła do męskiej łazienki. Wybiegła z niej czerwona jak burak.
Po niezbyt przyjemnej przygodzie Liz przestała włóczyć się po szkole nocą. Brakowało jej tego, ale siedząc w sowiarni i tak zmarzłaby na kość. Grudzień nieźle dawał o sobie znać. Kilka dni wcześniej spadł pierwszy tegoroczny śnieg. Na zewnątrz było 5 stopni mrozu, a na korytarzach niewiele cieplej. Na lekcjach każdy chciał zając ławkę jak najbliżej kominka, a w PW też trwały walki o kanapę i fotele przed źródłem ciepła. Chociaż na co dzień nawet Gryfoni z najstarszych klas byli tolerancyjni dla młodszych, to ostatnio przypomnieli sobie, ze to oni rządzą i zaczęli przeganiać młodszych z najlepszych miejsc.
Liz dość mocno zaczęła odczuwać zimę. Jak każdy wychowanek sierocińca miała trzy swetry. Jeden, prosty w zgnito zielonym kolorze, drugi, ciemno granatowy z golfem, i trzeci, czerwony, cienki . Na szczęście miała też bluzę Franka, z której on już wyrósł. Bardzo przydatny był też czarny płaszcz, który figurował na liście umundurowania.
Chociaż na szkolnych korytarzach było zimno to atmosfera stawała się coraz cieplejsza. Do świąt został już tylko tydzień. Chyba każdy myślał o świętach i tygodniu bez jakichkolwiek sprawdzianów i prac domowych.
Liz nie do końca podzielała wesoły nastrój innych. Święta w sierocińcu nie były może najwspanialsze, ale dziewczyna chciałaby spędzić je w Londynie. Już wyobrażała sobie śnieżną bitwę z Frankiem. Wesołe buzie Susy i Tomiego, po rozpakowaniu prezentów, nawet jeśli były to po prostu kredki czy nowa para skarpet. Kiedyś Liz zawsze wymyślała dla nich jakieś prezenty. Czasami nie było to nawet nic materialnego.
-Widzicie ją? To ta najjaśniejsza! Nie, bardziej po prawej. Tak, Susy ta. Widzisz ją Tomy?
- Tak! Tak! Jest piękna!
- To prezent ode mnie. Musicie dokładnie zapamiętać, która to gwiazda. Jeśli uda wam się ją znaleźć będziecie mogli pomyśleć życzenie, a ono na pewno się spełni. Nie wiadomo kiedy, ale na pewno się spełni. Musicie być cierpliwi. I nie możecie nikomu zdradzić swojego życzenia. Wtedy nie będzie już ważne. Rozumiecie?
Dwoje dzieci pokiwało z powagą głowami. Siedziały na parapecie i wpatrywały się w niebo, które w ten wigilijny wieczór było bezchmurne.
Z zamyślenia wyrwał ją Rudi, który właśnie dotarł do biblioteki.
- Hej, sorry , że musiałaś czekać, ale rano dostałem list z domu i chciałem jak najszybciej odpisać. Deidre się rozchorowała. Ma zapalenie płuc. Miała leżeć w łóżku, ale oczywiście ona nie umie usiedzieć w miejscu i dostała jeszcze gorszą gorączkę. - Chłopak z roztargnieniem usiadł na krześle i wbił nieobecny wzrok w ścianę. Chciałbym być już w domu. Mama przygotowuje dom na święta i nie ma dla niej zbyt dużo czasu. Kiedy wrócę będę czytał jej bajki. Ona może przez cały dzień słuchać o księżniczkach, rycerzach i smokach. Lubi też wróżki, ale nie cierpi jednorożców. Nie wiem czemu. Ohh… Niech ten tydzień szybko zleci…
- Też chciałabym wrócić do domu – powiedziała Liz, kiedy Rudi skończył. – Strasznie się stęskniłam za Frankiem i bliźniakami. Są dla mnie jak rodzeństwo. Naprawdę szkoda, że muszę zostać w Hogwarcie. Zobaczę ich dopiero w czerwcu.
- Szczerze mówiąc nie do końca cię rozumiem. Masz tam przyjaciela i te bliźniaki, ale przecież masz też okropną współlokatorkę i opiekunkę, z którą musisz się cały czas użerać.
- Niby tak, ale.. Czy ty nie tęsknisz za swoim bratem, chociaż uważasz, że go nienawidzisz? Nie chcę zaraz mówić, że kocham panią Mose, ale nie można mieć wszystkiego.
-Rzeczywiście… Wiesz, szkoda, że nie mam trochę większego domu. Mama nie miałaby pewnie nic przeciwko temu, byś spędziła z nami święta. Szczerze mówiąc wolałbym być blisko ciebie… Tak w razie czego… No wiesz…
Liz doskonale wiedziała o co mu chodzi. Kiedy wróciła do szkoły opowiedziała mu o tym co stało się w gabinecie Optimusa Prime’a. Kiedy wszystko z siebie wyrzuciła poczuła… Poczuła się słaba. Zrozumiała, że przez cały czas tłumiła w sobie strach. Bała się gdy była w gabinecie profesora. Czuła strach kiedy wszystko sobie przypomniała. Bała się nocy i tego co czeka ją po zaśnięciu.
***
Stała w gabinecie profesora. Mężczyzna był rozwścieczony. Krzyczał na nią. Chciała się gdzieś ukryć. Uciec. Ale nie mogła. Drzwi pozostawały zamknięte. Odwracała się z powrotem w stronę nauczyciela. Uderzenie w twarz wydawało się jej bardzo realne.
Sen był dużo gorszy od rzeczywistości. Liz obudziła się krzycząc. Wtuliła twarz w poduszkę i starała się myśleć pozytywnie, ale przed oczami cały czas przelatywały jej pojedyncze sceny ze snu.
- To ty Shaunee?
- Nie… Myślałam, że to ty krzyczałaś… Liz? – Dziewczyny podeszły do łóżka koleżanki lekko przestraszone.
- Co się stało?
- Ja… - Liz próbowała zebrać się do powiedzenia czegokolwiek. – Miałam koszmar. Przepraszam, że was obudziłam.
- Nie szkodzi. Dobranoc.
Shaunee i Carmen zasnęły ponownie, ale Liz zamknęła oczy dopiero o świcie.
Przez kilka następnych nocy dziewczyna budziła się krzycząc. Nie chciała mówić nic nikomu mówić, ale nie mogła całkiem kontrolować koleżanek. Powiedziały o wszystkim Rudiemu.
- Co to za koszmary? Wydawało mi się, że ty nie miewasz złych snów. Zawsze jesteś taka… No wiesz. O co chodzi? Czy… Czy to ma związek z Prime’em? Powiedz coś Liz… Proszę…
Siedzieli razem w jakiejś pustej klasie. Dziewczyna nie miała ochot rozmawiać. Nie chciała przyznać się do słabości. Nie chciała, ale nie umiała już wytrzymać. Zawiodła samą siebie. Powiedziała Rudiemu o wszystkim co się wydarzyło. A potem opowiedziała mu swój sen. Powtarzał się co noc i zawsze był taki sam.
- Liz… To musiało być okropne… Ja… Nie wiem co powiedzieć… Może powinnaś iść do Pomfrey? Da ci coś na sen.
- Muszę iść – powiedziała Liz po czym nagle wybiegła z pokoju. Znalazła najbliższą łazienkę i zamknęła się w jednej z kabin. Po je policzkach spłynęły łzy. Zawsze była twarda i umiała sobie poradzić, a teraz? Nie może się złamać. Jeśli nie będzie twarda to nigdy nie odnajdzie taty i nie wyrwie się z sierocińca. Otarła rękawem twarz. Nie będzie już płakać. Weźmie się w garść. W końcu to tylko głupie sny. Nie musi się ich bać. Nie musi.
***
Kto powiedział, że eliksir zmieniający barwę włosów jest łatwy? Profesor Slughorn zaproponował by na ostatnich zajęciach w semestrze zajęli się czymś prostym, przyjemnym i zabawnym. Liz nie określiłaby tego wywaru, żadnym z tych słów.
Może nie dodałaby o jedną śledzionę szczura za dużo. Może przestałaby mieszać widząc, że wywar, który miał być turkusowy był granatowy. Może wlałaby kilka kropel, a nie ćwierć buteleczki żółci pancernika. Może nawet eliksir byłby całkiem udany.
Może gdyby nie głupie komentarze Blacka. Dwaj Ślizgoni, z którymi dzieliła stolik, przez całą lekcję prowadzili rozmowę na temat każdego Gryfona w sali. Nieprzyjemne epitety wytrącały Liz z równowagi psychicznej. Na dodatek nie mogła nawet posłać jakiegoś złośliwego komentarza na temat Ślizgonów, ponieważ profesor co chwila podchodził do ich stolika, sprawdzając czemu z kociołka Liz unosi się tak dużo dymu. Ta lekcja była prawdziwą męczarnią.
Najgorsze wydarzyło się jednak na koniec. Liz chciała wyczyścić swój kociołek, ale nie zdążyła. Regulus złapał ją za nadgarstek z złośliwym uśmieszkiem na twarzy. Dziewczyna zauważyła, że drugi Ślizgon nabiera na chochlę trochę gorącego wywaru. Próbowała wyrwać rękę, ale była ściśnięta w mocnym uścisku. Na jej rękę kapnęła pierwsza kropla, a ona syknęła z bólu i poczuła, że uścisk słabnie. Na jej rękę zaraz miał spłynąć gorący wywar. Nie do końca rozumiała dlaczego zaciska rękę na rękawie Blacka, ale chwilę później pisnęła z bólu i jednocześnie usłyszała okrzyk Ślizgona. Próbował się jej wyrwać, przy czym potrącił swojego znajomego i wszyscy troje wylądowali na podłodze. Stolik i trzy kociołki zachwiały się niebezpiecznie. Liz czuła okropny, piekący ból całej dłoni. Te kociołki nie mogą się przewrócić. Profesor Slughorn zadziałał w samą porę. Wylewitował stół pod sufit i zamaszystymi krokami podszedł do trójki uczniów zbierających się z podłogi. Liz i Regulus syczeli z bólu. Profesor nie wydawał się zadowolony.
- Co wy wyprawiacie?! Chcecie się pozabijać?! Takie oparzenia byłyby bardzo niebezpieczne! Dobrze, że nic się nie stało!- powiedziała i chyba dopiero wtedy zobaczył dłonie Liz i Regulusa. Czerwone, całe w pęcherzach. – Do skrzydła szpitalnego! Migiem!
Liz zaciskała zdrową rękę na nadgarstku drugiej, dawało jej to złudzenie iż zmniejsza ból. Regulus znalazł inny sposób. Klął pod nosem i wyzywał na dziewczynę. Ona nie pozostałą mu dłużna. Gdy dotarli do skrzydła szpitalnego rzucali sobie wściekłe spojrzenia, a to, że czuli jakby dłonie miały im odpaść zeszło na drugi plan.
- Na hipogryfa! –przywitała ich pielęgniarka – Chodźcie tu szybko. Eliksiry? – odpowiedzią na jej pytanie było tylko kiwnięcie głów. Bez wściekłości w krwi ból powrócił jeszcze większy. – Dwoje naraz! Och… Usiądźcie – rzuciła do nich i pobiegła do swojego gabinetu. Zajęli łóżka obok siebie. Regulus syczał z bólu, a Liz odczuwała mściwą satysfakcję. Przy najmniej nie cierpiała sama. Pielęgniarka wróciła szybko i zajęła się dziewczyną. Nasmarowała jej dłoń jakąś zielonkawą maścią, po czym to samo zrobiła z Regulusem.
- Musi wsiąknąć. Poczekajcie trochę, za chwilę ból zacznie ustępować. Co to właściwie za eliksir? Odpowiecie mi?
- To wywar na zmianę koloru włosów – powiedziała Liz z wzrokiem wbity w podłogę. Wydawało jej się, że kobieta kiwa głową.
- Będzie się goiło kilka dni. W przygotowaniach do świąt zbytnio rodzicom nie pomożecie.
- Pfff… - Black odezwał się po raz pierwszy. Widząc minę pielęgniarki wyjaśnił z wyższością swoje zachowanie – Mamy domowego skrzata. Nie muszę zajmować się takimi rzeczami. Poświęcam czas na studiowanie mojego drzewa genealogicznego, które jest niezwykłe. A dokładniej mówiąc niezwykle czyste. – rzucił drwiące spojrzenia w stronę Liz.
- Na pierwszy rzut oka widać, że pracowitością nie grzeszysz. A dokładniej mówiąc jesteś niezwykle leniwy. Może masz w rodzinie jakiegoś leniwca? Przestudiowałeś już dobrze to swoje drzewo genealogiczne?
- Zastanawiałbym się raczej czy w twojej rodzinie nie było jakiejś tchórzofretki. Wiesz chociaż co to?
- Masz kompleksy? Jesteś synkiem mamusi, ale boisz się do tego przyznać?
- Ty... – Ślizgon zaczął się podnosić, a na jego ustach zawisło przekleństwo.
- Hej! Spokojnie! – powiedziała pielęgniarka i lekko popchnęła go by z powiatem usiadł. – Chyba maść dość już wsiąkła.
Kobieta nasmarowała dłoń inną maścią, ta była lekko fioletowa, i zawinęła ją w bandaż. Nad jej ramieniem Liz widziała Regulusa. Posłał jej uśmiech, w którym nie było ani krztyny wesołości, po czym powiedział bezgłośnie niecenzuralne słowa skierowane w jej kierunku. Tymczasem pielęgniarka skończyła już bandażować jej rękę i przeszła do Ślizgona. Liz uśmiechnęła się do niego ponad jej ramieniem. Posłała mu buziaka i odpowiedziała na wyzwanie. Wstała, ale pielęgniarka ją zatrzymała.
- Chyba nie muszę zostać na noc?
- Nie, ale poczekaj jeszcze chwilę.
Gryfonka usiadła, a kobieta powoli skończyła opatrywać chłopaka.
- Musicie przyjść jutro rano, na zmianę opatrunku. Skoro wracacie na święta do domów dam wam trochę maści na kilka następnych dni. Za cztery, góra pięć dni obejdziecie się już bez niej, a za tydzień wszystko powinno być w najlepszym porządku.
Uczniowie szli już w stronę wyjścia, kiedy drzwi otworzyły się i do środka wpadł Slughorn. Nie wyglądał na zadowolonego.
- Co wyście sobie wyobrażali! Jak mogliście zachować się tak nieodpowiedzialnie? Naprawdę wolałbym tego uniknąć. Dwa dni do świąt a tu takie coś. Ale niestety. Zasłużyliście. Czeka was tygodniowy szlaban. Zgłoście się do mnie na pierwszej lekcji po feriach. I nawet nie myślcie, że o tym zapomnę.
- Ale profesorze! – powiedziała Liz.
- Przecież to tylko jej wina! – z oburzeniem krzyknął Regulus w tej samej chwili, po czym rzucił jej wściekłe spojrzenie, a ona odpłaciła mu tym samym. Profesorowi nie spodobała się ta niema wymiana poglądów.
- Jak wy się zachowujecie? Szlaban nie jest wystarczającą karą? Dobrze. Jutro przed śniadaniem macie przynieść mi wypracowania na temat eliksiru wieloskokowego. Półtora rolki pergaminu. Nawet nie próbujcie się wywinąć, bo odejmę waszym domom po sto punktów! Idźcie lepiej do biblioteki! I to już!
***
Liz wpadła do Wieży Gryffindoru kipiąc wściekłością. Pomieszczenie było prawie puste. No tak, przez to wszystko zapomniała o obiedzie. Padła na sofę w rogu mrucząc pod nosem.
- Co za tępak rąbnięty. Cholerny dureń. Dupek do kwadratu.
- Kto tak cię rozzłościł? – Liz zaniemówiła gdy zza jej pleców doleciał głos i chichoty. Odwróciła się i zobaczyła, że w małej przestrzeni za sofą siedzi czterech chłopaków. Znana w całej szkole paczka.
- Co tam robicie? -spytała z zaciekawieniem. Odpowiedzią były tylko nazywane „dziwnymi” uśmieszki i chóralne „Nic…”.
- A więc kto tak cię rozsierdził, że bez krępacji zwymyślałaś go tymi słodkimi epitetami? – James patrzył na nią z zainteresowaniem i rozbawianiem.
- Ten chory na umyśle Black.
- Co? – ich miny z rozbawionych zmieniły się na szczerze zdziwione.
- Czym Syriusz ci zawinił?
- Syriusz? Jaki Syriusz? Nie chodzi mi o żadnego Syriusza.
- Ej ej! Uważaj! Nie możesz mówić „żaden Syriusz”, bo ja jestem zupełnie niepowtarzalny.
- Nie miałam na myśli ciebie, tylko Regulusa Blacka z mojej klasy.
- Aaa… W takim razie możesz kontynuować swoje wyżywanie się na nim. Nie mam nic przeciwko. Ale… - przez jego na powrót rozbawioną twarz przemknął dziwny cień. Zlustrował ją szybkim spojrzeniem i przyjrzał ręce zawiniętej w bandaż. – Co stało się z twoją ręką? Reg coś ci zrobił?
- No… tak… ale właściwie za to już mu odpłaciłam. Jego dłoń też nie wygląda lepiej, ale przez niego oprócz szlabanu u Slughorna na jutro musimy przynieść mu wypracowania o eliksirze wieloskokowym. Półtora rolki pergaminu. Albo odbierze każdemu po sto punktów.
- Reg też musi napisać to wypracowanie?
- Tak… Jest to małe pocieszenie. Nie będę jedyną osobą, która zakuwa w ostatni dzień przed feriami.
- Nie martw się, za twoją dzielną walkę z wrogiem możemy pomoc ci z tym wypracowaniem. Musimy załatwić pewną sprawę, ale spotkajmy się w bibliotece o piątej.
Po zaoferowaniu pomocy Syriusz wstał z podłogi, zasalutował jej, przeskoczył oparcie sofy i odmaszerował wojskowym krokiem. Pozostali uczynili to samo.
***
Liz siedziała w bibliotece już dobre pół godziny. Sama. Czemu myślała, że przyjdą? Dlaczego mieliby jej pomagać? Zażartowali sobie z niej i tyle. Starała się nie myśleć o tym i pisać wypracowanie, ale nie umiała. Myślała, że są fajni, że chcą jej pomóc. A oni co?
- Sorry za ten poślizg czasowy, ale sprawa okazała się bardziej skomplikowana niż sądziliśmy – spomiędzy półek wyrosło trzech chłopaków. Przodem szedł Syriusz, a za nim Peter i Remus.
- Mam nadzieję, że w nas nie zwątpiłaś, co? – czarnowłosy puścił do niej oko i rozsiadł na krześle obok. Daj pozostali Gryfoni usiedli po drugiej stronie stołu.
Powinnam bardziej ufać ludziom – pomyślała Liz. Nie była jednak pewna jak ma to robić, skoro tyle razy życie ją zawiodło.
- Gdzie wasza ostatnia ćwiartka? Zaginęła w akcji?
- Wręcz przeciwnie. Ćwiartka o którą pytasz poszła organizować małą pomoc. Bo tak szczerze mówiąc to nikt z nas nie przepada za eliksirami. Jeśli nasz szlachetny przyjaciel wróci z bitwy pokonany to coś ci podpowiemy, ale jeśli wygra będziesz naprawdę zadowolona. Albo raczej Slughorn będzie. Tak przy okazji, jestem Syriusz. A dla ścisłości ten mądrzejszy z Blacków. To Peter Pettigrew i Remus Lupin. A ostatnia ćwiartka to James Potter.
- Hm.. fajnie… Ja jestem Liz.
- A więc Lizzy… Pyknęłaś już jakiś wstęp? – Dziewczyna skinęła bez przekonania głową, lekko skonfundowana zdrobnieniem imienia. Chłopak wyciągnął spod jej ręki pergamin i zaczął czytać, a zmarszczka między jego brwiami trochę się pogłębiła. Tymczasem Remus zaczął czytać jakąś książkę wyjętą z torby, a Peter przegryzać fasolki Bertiego Botta wyjmowane z kieszeni.
- Dam ci radę. Ślimak lubi ładny język, kwiecistą wymowę i takie tam… Rozumiesz, nie? Trzeba dorzucić tu parę ładnych epitetów. Ale niekoniecznie te, które używałaś po południu. Pomyślmy… - wyjął z jej ręki pióro i umaczał w atramencie. Skreślił coś, coś dopisał. W chwili zamyślenia dorysował na marginesie buźkę.
- Dzień dobry pani Pince! Pięknie pani dziś wygląda! – doleciał ich rozochocony głos. Chłopacy uśmiechnęli się do siebie, a po chwili do stolika podszedł James. Trzymał rękaw zielonego swetra, w który ubrana była Lily Evans.
- Witaj ćwiartko, i ty zielonooka damo, ważąca wspaniałe eliksiry, potocznie nazywana Lily.
- To dobrze, zę mówiłeś prawdę Potter, bo inaczej zawisł byś jako bombka na jednej z choinek w Wielkiej Sali. – Cześć Liz! Nie wierzyłam, kiedy mi o tobie powiedział. Jak ręka? – uśmiechnęła się serdecznie. Zabrała Blackowi pergamin i pióro i zaczęła przesuwać wzrokiem po tekście.
- Co to za bzdury?- powiedziała po chwili – Możesz wymyślać jakieś głupoty Black, nikomu to nie szkodzi, ale nie zapisuj ich, a już na pewno nie w pracy do sprawdzenia.
- Dobrze, dobrze… Chociaż jestem zasmucony, że nie podeszły ci moje porównania i epitety… Ale nie przejmuj się, że ranisz moje uczucia… Rób swoje… - z histerią zsunął się z krzesła pod stół, a James wczołgał się do niego by pomóc mu wydostać się z depresji, jak to wyraził.
- Ignoruj ich Liz, może przestaną – mruknęła Lily pod nosem. – Potrzebuję około dwóch godzin i będzie świetnie. Wtedy tylko przepiszesz to swoim pismem i masz problem z głowy.
- Wielkie dzięki. Wiesz… to nie musi być świetne… Byle by tylko było mniej więcej na temat.
- Jak coś robię to porządnie, nie umiem inaczej… - wzruszyła ramionami nawet nie odwracając wzroku od książki leżącej na stole.
O dziesiątej wieczorem Liz padła na łóżko wycieńczona. Prawie półtora godziny zajęło jej przepisanie całego wypracowania. Nie mogła uwierzyć, że ktoś siedział dla niej przez ponad dwie godziny w bibliotece, w ostatni dzień semestru pisząc pracę z eliksirów. Czuła, że tego popołudnia odnalazła w zakamarkach swojej duszy nowe pokłady nadzieji. Śnieg za oknem nie był już szary tylko mleczno biały. Świat nie był smutny. Wszyscy cieszyli się nadchodzącymi świętami i dniami wolnymi od szkoły. Liz też.