Rozdział 2 Dodał/a Elizabeth Sobota, 10 Kwietnia, 2010, 12:36
W końcu odzyskałam laptop i mogę dodać notkę. Dedyk dla Doo i Maxsia
Nawet dziwny gość z poprzedniego dnia nie mógł zmusić Liz do wstania o odpowiedniej porze. Chociaż latem śniadanie odbywało się o ósmej trzydzieści, a nie o siódmej jak w roku szkolnym to dla takiego śpiocha jak ona było wyzwaniem nie spóźnić się na nie. Ale, na szczęście dla niej, oprócz zwykłego zegarka miała dwa osobiste budziki.
Gdy piętnaście po siódmej Monic wyszła do łazienki na schodach czaili się już Susan i Tom - pięcioletnie bliźniaki, które traktowały Liz jak starszą siostrę. Ich główki otoczone były plątaniną złotych loczków pośród, których na obu twarzyczkach widać było dwa zielone punkciki ciekawskich oczek.
Bez skrupułów wskoczyły na łóżko Liz i zaczęły skakać po śpiącej dziewczynie, która szybko się obudziła.
- Przestańcie, już nie śpię. Naprawdęęę… - zakończyła potężnym ziewnięciem i podniosła się do pozycji siedzącej. Maluchy usadowiły się na łóżku naprzeciwko niej i czekały aż skończy swój poranny koncert ziewnięć, westchnięć i stęknięć.
- No, to jak minęła nocka? – Było to standardowe pytanie zadawane co ranek. Wesołe dotąd twarzyczki sposępniały.
- Czyżby znowu śniły się wam koszmary? – Dwie burze loków pokiwały się zgodnie w dół i górę.
- Nie przejmujcie się, przecież wiecie, że to tylko wymysły naszych głów. Jesteście cali i zdrowi, prawda?
- Tomy stłukł sobie wcolaj kolano – oznajmiła Susy i spojrzała na brata, który dumnie pokazał kolano skryte pod plastrem.
- Wspinaliśmy się na drzewa i wszedłem wyżej niż John, ale zejść już nie mogłem.
- Brawo, mówiłam ci, że John to tchórz, a ty wyrośniesz na dzielnego mężczyznę. A ty, Susy, co wczoraj robiłaś?
- Chodziłam za chłopcami i kiedy Tom spadł pobiegłam po panią. Oczywiście zawołałam pannę Tludy, pani Moos byłaby wściekła.
- A ty Lizy? Gdzie wczoraj byłaś? Nie było cię na kolacji i nie przyszłaś pożegnać nas na dobranoc.
- Przepraszam was bardzo, ale byłam u Franka i graliśmy w szachy, ale za to dziś mogę zabrać was do parku, co wy na to? – odpowiedzią był oczywiście wybuch radości ze strony dzieci.
***
- Dlaczego nie? – zapytała ponownie z buntowniczo wysuniętym do przodu podbródkiem.
- Wczoraj wróciłaś za późno i musiałam najeść się za ciebie wstydu, przed tym mężczyzną. Nie pozwolę by dziś się to powtórzyło. Cały dzień spędzisz na podwórku. Nie wyjdziesz stąd nawet na krok!
Susan i Tom, którzy trzymali Liz za ręce zaczęli drżeć słysząc krzyk, dziewczyna wyczuła to, postanowiła, więc zakończyć dyskusję, na razie.
- Zrozumiałam pani Moos – powiedział potulnie jednak jej spojrzenie mówiło: „jeszcze zobaczymy”.
Wyszła z gabinetu dyrektorki sierocińca ciągnąc za sobą bliźniaków, przeszła przez korytarz i wyszła drzwiami prowadzącymi na podwórko. Poszła ścieżką w głąb zarośniętego ogrodu i stanęła pod starym bukiem. Dzieci cały czas były w lekkim szoku, więc kiedy dziewczyna usiadła na trawie opierając się o pień drzewa i oddychając głęboko one dalej stał z otwartymi szeroko ustami. Liz spostrzegła, że naokoło panuje dziwny spokój, więc otworzyła oczy.
- Hej, nic się nie stało – uklękła przed dziećmi i zajrzała im w oczy. – Wszystko dobrze, prawda? No już, spokojnie. Chyba nie boicie się pani Moos, co? Ona naprawdę nic wam nie zrobi.
- Nie boimy się, że coś nam zlobi, Liz – powiedziała Susan i chwyciła dziewczynę za rękę.
- Nam nic się nie stanie – dodał Tom.
- To co się stało?
- Liz, nie lób nic głupiego, co?
- Pani Moos byłaby wściekła. Naprawdę.
- Czy wy… Boicie się o mnie? –zapytała, z niedowierzaniem patrząc na poważne miny swoich podopiecznych, którzy przytaknęli i przytulili się do niej.
- Susy… Tomy… Nie musicie się o mnie martwić. Przecież pani Moos nic mi nie zrobi.
- Więc posłuchasz i nigdzie dziś nie pójdziesz?
- Ale… - zaczęła już ulegać i prawie się rozkleiła, kiedy przypomniała sobie, że to ona jest opiekunem tych maluchów a nie odwrotnie. Zebrała się w sobie i przystąpiła do kontrataku:
- Posłuchajcie – zaczęła i odciągnęła ich od siebie kawałek trzymając ręce na ich ramionach. – Wiem, że bardzo się o mnie martwicie, ale naprawdę nie potrzebnie. Ja jestem już duża i sama o siebie zadbam, wierzcie mi. Dzisiaj wieczorem będę miała bardzo ważnego gościa i bardzo chciałabym porozmawiać o tym z Frankiem. Musicie, więc zrozumieć, że muszę się z nim zobaczyć. To dla mnie bardzo ważne.
Dwa szkraby patrzyły na nią uważnie, wymieniły głębokie spojrzenia i Susy już chciała coś powiedzieć, kiedy cała trójka zamarła słysząc:
- Tam są proszę pani! Wyglądają jakby się żegnali. Ona na pewno chce uciec!
Liz podniosła wzrok i zobaczyła stojącego na ścieżce między krzakami chłopca. Był to Mike, pupilek pani, wredny donosiciel. Za nim właśnie pokazała się pani Moos, zmierzyła Liz surowym spojrzeniem i zaczęła przedzierać się przez krzaki.
To była jej jedyna szansa. Musiała ją wykorzystać. Nie mogła się poddać. Złożyła szybkie pocałunki na czółkach swoich podopiecznych i wyszeptała do ich uszek:
- Muszę lecieć – i już jej nie było. Złapał się za rosnące wyżej gałęzie, podciągnęła i już siedziała dwa metry nad ziemią, wspięła się jeszcze wyżej i jej stopy znajdowały się już na wysokości muru otaczającego ogród. Usłyszała jeszcze wściekły krzyk pani Moos:
- Elizabeth Rosemond! – i już siedziała na murze, a po krótkim skoku stała na ulicy.
Nie musiała oglądać się za siebie by słyszeć nerwowe krzyki i przedzieranie się przez krzaki. Złość pani Moos rozbawiła ją i dziwnie podniosła na duchu. Szybkim krokiem ruszyła w stronę domu Franka. Już chwile później usłyszała dochodzące z podwórka przyjaciela głośne odgłosy.
- Nie wierzę, Frank Perkinson wziął się do pracy – takimi słowami przywitała kolegę gdy przeszła przez furtkę. Chłopak wyłączył pracującą do tej pory kosiarkę i uśmiechnął się do dziewczyny.
-Liz, powiedz mi, to ja źle widzę czy ty musiałaś przedrzeć się przez busz by tu dojść?
- Tak jakby zgadłeś, ale skąd wiesz?
- Masz we włosach pełno gałązek i liści, co ty robiłaś Liz?
- Szczerze? Właśnie uciekłam przed panią Moos.
***
Przyjaciele przemyśleli razem wszystkie plusy i minusy sytuacji. Niektóre z poddawanych do oceny pomysłów nie pasowały jednak do żadnej z grup, albo nie można ich było przydzielić.
Na przykład ucieczka z sierocińca. Z jednej strony była ogromnym plusem, ale z drugiej kiedyś i tak musiała tam wrócić, a wtedy na pewno spotka ją kara. Również tajemniczy gość nie został przyłączony do żadnej grup, ponieważ nie wiadomo było co przyniesie jego wizyta.
***
Od wpół do ósmej Liz i Frank siedzieli w krzakach i obserwowali wejście do sierocińca, by nie przegapić przybycia tajemniczego Albusa Dumbledora. Kryjówka znajdowała się po przeciwnej stronie ulicy niż dom dziecka, więc nie znaleźli by lepszego punktu obserwacyjnego.
Liz nie wróciła jeszcze do sierocińca od swojej ucieczki, ponieważ Frank uznał, że pani Moos na pewno jakoś ją ukaże, a przecież mogłaby nawet nie dopuścić do spotkania z gościem. Co innego jeśli Liz wróci równo z przybyciem mężczyzny i od razu się mu przedstawi. Wtedy pani Moos już jej nie zaszkodzi.
Z każdą kolejną minutą Liz traciła nadzieję, że mężczyzna w ogóle przybędzie. Może pani Moos powiadomiła go telefonicznie o jej ucieczce? A może po wczorajszym wyczekiwaniu uznał, że nie ma sensu przychodzić tu ponownie? Ponure myśli zżerały ją od środka. Mała dawka nadziei wpłynęła do jej ciała kiedy na końcu uliczki pojawiła się jakaś postać.
Przyjaciele wpatrywali się w nią z napięciem. Przybliżała się do nich, a oni zauważali kolejne cechy. Był to wysoki mężczyzna. Miał długie włosy i brodę w dziwnym odcieniu brązu. W ręku trzymał czarną teczką. Pomimo upału był ubrany w długi płaszcz. Na czubku jego nosa odbitym światłem zalśniły okulary. Liz uległa dziwnemu uczuciu, że widziała już tego mężczyznę. Nie mogła sobie tylko przypomnieć gdzie.
Poczuła szturchnięcie w bok i usłyszała głos Franka:
- Liz, musisz iść! Musisz przywitać się z nim zanim wejdzie do środka. No już, chodź! – Chwycił jej ramię i wyciągnął z krzaków. Otrząsnęła się z dziwnego stanu otępienia i razem z przyjacielem przebiegła na drugą stronę ulicy, gdzie stanęła przed pomalowaną zieloną farbą furtką. W tym samym momencie mężczyzna zatrzymał się przed nimi, a ona rozpoznała go.
Widziała go wczoraj na skrzyżowaniu gdy wracała od Franka. Patrzył się na nią, a ona myślała, że jest jakimś psychopatom. A może był? Może wcale nie był to ten oczekiwany gość? Nie miała innego wyjścia jak sprawdzić, więc powiedziała:
- Dzień dobry, czy… - pomyślała, że na pewno jest to ktoś ważny i szybko znalazła w głowie stosowne sformułowanie – Czy mam przyjemność z panem Albusem Dumbledorem? – Stało się. Zadała pytanie. Zaraz dowie się czy stoi przed właściwą osobą, czy opuściła kryjówkę zbyt wcześnie. Na chwilę przestała oddychać, jednak ta chwila nie trwała długo.
- Tak – odpowiedział z uśmiechem na twarzy. Liz poczuła szturchnięcie. Frank próbował przekazać jej coś wzrokiem. Wyciągnęła przed siebie rękę i powiedziała:
- Nazywam się Liz Rosemond. Podobno wczoraj chciał się pan ze mną widzieć – Dumbledore uścisnął jej dłoń i powiedział:
- Liz? Nie Elizabeth?
- Ee… Nie przepadam za moim pełnym imieniem, wolę skrót.
- Rozumiem. Rzeczywiście chciałem się z tobą spotkać –powiedział i momentalnie przeniósł wzrok z dziewczyny na jej kolegę. Zauważyła to.
- To mój przyjaciel. Frank Perkinson.
- Miło mi cię poznać – uścisnął dłoń chłopca. – Mogę zapytać dlaczego chowaliście się w krzakach? – zamarli na chwilę, jednak na twarzy mężczyzny cały czas gościł uśmiech. Liz nie miałby nic przeciwko opowiedzeniu o swoim dzisiejszym dniu, jednak teraz zależało jej na czym innym:
- Chętnie opowiedziałabym o tym panu, jednak bardzo ciekawi mnie dlaczego pan tu jest. To znaczy, po co chciał pan się ze mną spotkać?
- Żeby odpowiedzieć na to pytanie musimy przenieść się do bardziej ustronnego miejsca. Czy moglibyśmy wejść do środka?
Liz coś ścisnęło w gardle spojrzała na Franka, który z dziwną miną wzruszył ramionami.
- Oczywiście, że tak – powiedziała i uchyliła bramkę.
- To cześć, Liz! – Frank przesłał jej podnoszące na duch spojrzenie i zaczął oddalać się w stronę swojego domu.
Liz westchnęła cicho i spojrzała na Dumbledora, który puścił do niej perskie oko. Lekko zdziwiona zachowaniem mężczyzny przeszła przez furtkę i otworzyła drzwi do budynku. Przełykając ślinę weszła do środka czując na plecach spojrzenie mężczyzny. Zatrzymała się po środku korytarza czekając na wybuch.
- ELIZABETH ROSEMOND!!! – drzwi od gabinetu dyrektorki otworzyły się z hukiem. Kobieta wypadła na korytarz z furią w oczach. Zgrzytała zębami, a spod jej stóp obutych w trzewiki sypały się iskry. Najprawdopodobniej zaczęłaby bardzo długie kazanie, ale zobaczyła stojącego za dziewczyną mężczyznę.
- Pp… pan Dumbledore?... Och… Miło pana widzieć… - skołowana skakała wzrokiem od dziewczyny do mężczyzny. Pan Dumbledore pomógł kobiecie w tej lekko kłopotliwej sytuacji. Ujął jej dłoń i ucałował.
- Miło mi widzieć panią w tak dobrym humorze – uśmiechnął się do niej. – Poznałem się już z panną Rosemond. Właściwie wczoraj wszystko pani wyjaśniłem, więc teraz chciałbym tylko porozmawiać z Liz – położył rękę na ramieniu dziewczyny.
- Elizabeth, zaprowadź pana do swojego pokoju. Wyjaśni ci wszystko. Kiedy skończycie przyjdź do mojego gabinetu, musimy porozmawiać – udając całkowity spokój wycofała się do swojego królestwa i cicho zamknęła za sobą drzwi. Dziewczyna chciała już pójść schodami na górę, kiedy otworzyły się drzwi po drugiej stronie korytarza.
- Nareszcie wróciłaś. Czy ty chcesz mnie kiedyś przyprawić a jakiś zawał? Gdzie się włóczyłaś przez cały dzień? Pewnie nic nie jadłaś. Chodź tu, zostawiłam ci porcję obiadu. – Panna Trudy spojrzała na dziewczynę krytycznym wzrokiem, w którym kryła się czułość i dodała ściszonym głosem – Dziwnie gładko poszło ci dzisiaj z panią Moos. Zaczarowałaś ją czy co?
W tej chwili kobieta usłyszała cichy chichot i zauważyła stojącego z tyłu mężczyznę.
- Cały dzień spędziłam u Franka i zjadłam u niego obiad, więc naprawdę nie jestem głodna. Niech pani wybaczy, ale właśnie prowadziłam pana Dumbledora do mojego pokoju.
- Och… Dzień dobry… Może zrobić kawy… lub herbaty…?
- Dziękuję bardzo, nie trzeba. Przepraszam ale przyszedłem do Liz w bardzo ważnej sprawie i muszę porozmawiać z nią na osobności.
Dziewczyna uśmiechnęła się do kucharki i ruszyła w górę schodami. Miała nadzieję, że w końcu dowie się w jakiej sprawie przybył ów tajemniczy jegomość, ale nie miała szczęścia. Kiedy stanęła na pierwszym piętrze, by wejść na ciąg schodów prowadzących na poddasze zza rogu wyłoniły się dwie jasne główki.
- Liz! Wiedziałam, że wrócisz! – zachwiała się kiedy dwa szkraby objęły ją w pasie.
- Pani Moos była wściekła kiedy uciekłaś. Wyglądała tak strasznie!
- Susy! Tomy! Puśćcie mnie proszę. Mam teraz bardzo ważną sprawę do załatwienia. Muszę porozmawiać panem Dumbledorem, opowiadałam wam o nim. Obiecuję, że przyjdę pożegnać was na dobranoc i wtedy pogadamy, dobrze? Zmykajcie do pokoju – ucałowała ich w czółka, wyprostowała się i odprowadziła wzrokiem kiedy biegli do sali, w której mieszkał młodsze dzieci. W końcu pokonała ostatni ciąg schodów słysząc za sobą kroki mężczyzny. Otworzyła drzwi swojego pokoju i zaprosiła gościa do środka. Zaproponowała mu krzesło stojące przy stole, które chętnie zajął, a sama usiadła na swoim łóżku opierając się o ścianę.
Nie czekała aż mężczyzna się odezwie, chciała jak najszybciej dowiedzieć się po co przyszedł, jednak zaczęła od krótkiego wyjaśnienia:
- Przepraszam za to co stało się w holu. Panna Trudy jest dla nas wszystkich jak ciocia i martwi się o każde dziecko. I za zachowanie bliźniaków też przepraszam. Susy i Tomy… po prostu już tacy są – podniosła wzrok, który do tej pory utkwiony był gdzieś za oknem i spojrzała na mężczyznę. Śmiesznie wyglądał w tym swoim płaszczu siedząc na starym krześle w szarym pokoju. – Bardzo chciałabym się dowiedzieć po co pan przyszedł.
- Ja też najchętniej od razu bym do tego przyszedł, ale muszę najpierw wyjaśnić ci kilka rzecz. Są one w różnym stopniu powiązane z celem mojej wizyty – okrążył wzrokiem pokój, spojrzał na dziewczynę i kontynuował :
- Masz w sobie pewną moc. Pewne zdolności, które są bardzo cenne. Teraz czasami korzystasz z nich nieświadomie, na przykład wczoraj. Widziałem jak otworzyłaś zamek w furtce. Zgaduję, że nie użyłaś do tego wsuwki do włosów.
- Więc to pan – powiedziała, a mężczyzna uniósł lekko brwi. – To pana widziałam wczoraj na skrzyżowaniu, prawda?
- Ach, tak. Zastanawiałem się gdzie jesteś o takiej godzinie. Nie chciałem cię wystraszyć.
- Nie, nic się nie stało. To ja przepraszam, że musiał pan na mnie czekać.
- Wróćmy do głównego tematu naszej rozmowy. Ta moc, która objawia się choćby w umiejętności otworzenia zamka to… magia.
- Słucham? – Liz była zszokowana. Czyżby się przesłyszała?
- Powiedziałem magia. Jesteś czarodziejką. Jeszcze nie wyszkoloną, ale za jakiś czas będziesz zapewne wprawnie posługiwać się różdżką.
- Ale… jak to? Czarodzieje, magia, różdżki… to wszystko… to nie są zwykła bajki?
- Rzecz w tym, że… nie.
- Jakoś nie mogę w to uwierzyć – było to łagodne określenie tego co czuła w środku. Magia? Różdżki? Czarodzieje? Może jeszcze latające miotły i smoki? To było bardzo dziwne.
- Może uwierzysz gdy wytłumaczę ci więcej. Jestem dyrektorem szkoły o nazwie Hogwart. Jest to szkoła magii. Uczymy tam jak panować nad swoimi zdolnościami i je wykorzystywać – nie przestając mówić sięgnął za pazuchę i wyjął sporych rozmiarów kopertę. Podał ją oszołomionej dziewczynie. – To list, który mówi o przyjęciu cię do szkoły, zawiera także spis potrzebnych rzeczy – dziewczyna przyglądała się woskowej pieczęci i adresowi wypisanemu granatowym atramentem:
Elizabeth Rosemond
Orphan street 8
Pokój na poddaszu
Londyn
Może to wszystko co usłyszała było trochę dziwne i wydawało się nieprawdopodobne, ale może… Właściwie… Czemu nie miałaby to być prawda?
- Ale skąd… skąd mam te moce? Czy moja mama… Czy ona też była czarodziejką? – zadała to pytanie patrząc na podłogę. Czyżby w końcu miała szansę dowiedzieć się czegoś o swojej matce? A może nawet o ojcu?
- Twoja matka była charłaczką – odpowiedział Dumbledore po chwili, a Liz podniosła wzrok. Nie wiedziała jak mam zareagować na to nowe słowo. Nie wiedziała co oznacza. Czyżby dyrektor obrażał jej matkę? A może było to zwykłe słowo oznaczające … No właśnie, kogo? Mężczyzna jakby czytał w jej myślach:
- Charłak oznacza w naszym świecie osobę, która pochodzi z rodziny czarodziejów, ale sama nie posiada żadnych mocy, nie jest czarodziejką.
- Czyli moi dziadkowie byli czarodziejami? – sama nie wiedziała czemu użyła czasu przeszłego. Ale przecież gdyby żyli na pewno by się nią zaopiekowali.
- Tak, byli. Wiesz, znałem Lucasa i Alice. Nie byliśmy bliskimi znajomymi, ale czasem bywałem w ich domu. Oboje pochodzili z rodzin czarodziejów, więc kiedy urodziła się Marie nawet nie przypuszczali, że mogłaby nie być czarodziejką. Ale to się zdarza i właśnie twoja matka była takim wyjątkiem. Oczywiście kochali ją, jednak nigdy do końca nie pogodzili się z tym faktem. Nie wiem o niej zbyt wiele, szybko wyprowadziła się z domu. Chociaż nigdy nie usłyszała żadnej uwagi na ten temat czuła, że przynosi wstyd rodzicom. Nic więcej o jej losach nie wiem. Przekażę, ci za to inną wiadomość dotyczącą twoich dziadków i twojej przyszłości jako czarodziejki. Lucas i Alice założyli w banku oddzielną skrytkę, w której złożyli część swojego majątku. Ich postanowieniem odziedziczy go pierwszy potomek, który będzie przejawiał zdolności magiczne, i który podejmie naukę. Jeśli, więc postanowisz uczęszczać do Hogwartu nie będziesz musiała troszczyć się o pieniądze na książki i inne przybory.
- Nie umiem wyobrazić sobie całej tej nauki. Popołudniu wracam do swojego pokoju i ćwiczę tu zaklęcia? A może do szkoły będę latała na miotle?
- Chyba nie powiedziałem ci jednej z ważniejszych rzeczy: Hogwart to szkoła z internatem. A dokładniej mówiąc uczniowie dzielą się na cztery domy. Każdy z nich ma swojego opiekuna, dormitorium z Pokojem Wspólnym i sypialniami. Między domami panuje rywalizacja o Puchar Domów i Puchar Quiditcha…
- Quiditcha? Co to?
- A zdecydowałaś już co zrobisz w związku z moją wizytą? Bo jeśli nie zamierzasz rozpocząć nauki to nie będę nie potrzebnie strzępił języka.
- Oczywiście, że zdecydowałam. Najwyższy czas uwolnić się od pani Moos.
***
- Wydaje mi się, że nie jesteś do końca zadowolona z mojej wizyty.
- Nie panie profesorze – miała tak się teraz do niego zwracać. – Po prostu miałam nadzieję, że może… wie pan kto jest moim ojcem – dokończyła patrząc na czubki swoich trampek. – No i smutno mi kiedy pomyśle, że będę musiała zostawić tu wszystkich znajomych i nagle znajdę się w zupełnie innym świecie. Bo tak będzie, prawda? – teraz śmiało patrzyła w oczy dyrektora.
- Będziesz wracała tu na wakacje i na święta jeśli zechcesz. Wszyscy uczniowie mogą wysyłać do swoich rodzin i przyjaciół listy, więc nie stracisz z nimi całkowitego kontaktu. A teraz naprawdę muszę już iść. Powiem tylko jeszcze jedno. Myślę, że ten chłopiec, Frank zasługuję na to by wiedzieć. Jako dyrektor Hogwartu pozwalam ci powiedzieć mu o wszystkim – wyszedł zamykając za sobą drzwi.
Wielkanoc... Dodał/a Elizabeth Sobota, 03 Kwietnia, 2010, 10:56
Niestety nie mam dla was nowej notki i mogę jedynie złożyć wam życzenia na nadchodzącą Wielkanoc.
By święta były zdrowe, pogodne i spędzone razem z rodziną. Namalujcie całą masę pisanek, a w poniedziałek zmoczcie kogoś do suchej nitki
Rozdział 1 Dodał/a Elizabeth Piątek, 26 Marca, 2010, 17:58
Muszę jeszcze raz wkleić tą samą notkę, bo po problemach strony nie dało się jej odtworzyć. Co więcej mój laptop jest w naprawie i nie wiem kiedy będę go miała spowrotem, a na nim mam zapisane swoje notki. Następną notkę dodam najszybciej za tydzień.
Kolejny ciepły, lipcowy dzień dobiegał końca. Ostatnie promyki wtorkowego słońca wpadły przez okno do pokoju Franka Perkinsona, dwunastolatka, z powodu upału ubranego tylko w luźne bojówki. Siedział on na podłodze przed szachami, a schowanym pod jasną czupryną narządem rozmyślał właśnie nad kolejnym ruchem. Pilnie studiował położenie wszystkich figur swoimi czekoladowymi oczami. Nie grał jednak sam.
Po drugiej stronie planszy, na ciemno zielonym dywanie, siedziała dziewczyna o imieniu Liz. Na brązową czuprynę nałożyła czapkę z daszkiem, niebieskie oczy z wesołą iskierką śledziły każdy grymas na twarzy przyjaciela, a z uśmiechniętej szeroko buzi co chwila wydobywał się cichy chichot. Ubrana była w błękitną bluzkę, i krótkie spodenki z jeansu.
- No dobra, wygrałaś – poddał się Frank i uścisnęli sobie dłonie nad planszą. Zaczęli ustawiać figury do następnej partii kiedy usłyszeli kroki na schodach. Wyraźnie słychać było, że kroki należą do kobiety. Przyjaciele spojrzeli po sobie, a potem na budzik stojący na biurku. Za pięć minut miała wybić dziewiąta.
- Wyjdziesz dziś oknem – oświadczył chłopak jakby było to coś normalnego. Bo i dla nich była to normalna rzecz. Liz przytaknęła tylko, szybko (i cicho) podeszła do łóżka, położyła się na podłodze i wczołgała do kryjówki.
Kiedy tylko jej trampki zniknęły w ukryciu za resztą ciała do drzwi ktoś zapukał i, nie czekając na odpowiedź, otworzył je. Do pokoju weszła mama Franka, w ręku niosła tacę z kolacją dla syna. Pani Perkinson, jak mówiła na nią Liz, była kobietą o średnim wzroście, długich, czarnych, lekko falowanych włosach i czekoladowych oczach.
- Myślałam, że Liz jest jeszcze u ciebie – powiedziała rozglądając się po pokoju.
- Nie, wyszła przed ósmą – odpowiedział chłopak bez zająknięcia.
- Siedziała u ciebie cały dzień.
- Mamo… Była u mnie od czternastej, a pierwszą godzinę bawiła się z An - Anabell była młodszą siostrą Franka.
- Chciałam żebyś skosił dziś trawnik, ale byłeś zajęty swoją koleżanką, więc skosisz go jutro.
- Oj mamo… Mogłaś powiedzieć, Liz z chęcią by mi pomogła.
- Przyniosłam ci kolację – postawiła na biurku tacę zmieniając temat. – Anabell dopiero co zasnęła, więc staraj się nie hałasować.
- Dobrze mamo.
- I znieś naczynia na dół – dodała zamykając już za sobą drzwi.
Kiedy kroki ucichły Liz wyszła z ukrycia i otrzepała się z kurzu.
- Mógłbyś wreszcie odkurzyć pod tym łóżkiem – rzuciła koledze z naganą w głosie.
- Mamy kanapki z dżemem, szynką i… twoje ulubione, z serem.
W ciszy i bardzo krótkim czasie zjedli wszystkie kanapki i wypili po pół kubka kakao. Chłopak poszedł odnieść tace z naczyniami i zostawił niedomknięte drzwi. Liz przeglądała komiks o Batmanie kiedy drzwi skrzypnęły cicho. Podniosła głowę, a w szczelinie między drzwiami, a framugą zobaczyła czarną kulkę. Chwilę później pojawiła się kudłata głowa ze sterczącymi uszami i ciemnymi oczami, a w następnej chwili Liz leżała na podłodze czując mokry jęzor na swojej twarzy i nie mogąc się podnieść.
- Rambo! Przestań! Uspokój się!
Rambo był psem Franka, trzyletnim owczarkiem belgijskim o czarnej maści. Od czułego powitania uratował ją właściciel zwierzęcia odciągając psa za obrożę.
- Rambo! Siad! – Pies usiadł grzecznie skruszonym wzrokiem patrząc na swojego pana. – Nic ci nie jest Liz?
- Wszystko gra – odpowiedziała wycierając sobie twarz rękawem.
- To co, jeszcze jedna partyjka? – zapytał z wyzywającym uśmiechem na ustach. – Ostatnio miałaś farta.
- Tak? Zobaczymy – odpowiedziała siadając po stronie czarnych figur. – Możesz nawet zacząć. I tak wygram.
Rambo położył się obok dziewczyny, która głaskała go gdy tylko miała wolną chwilę. Grali zacięcie przez pół godziny zbijając nawzajem swoje pionki aż Liz udało się ponowić sukces.
-Jutro rewanż – mruknął Frank z zawiedzioną miną.
- Ojoj… - jęknęła dziewczyna patrząc na budzik. – Jak wpadnę na panią Moos to nie licz na to, że się jeszcze zobaczymy.
- Za kwadrans dziesiąta. Rzeczywiście trochę się zasiedzieliśmy – chłopak podszedł do otwartego na oścież okna. Jak już wiele razy wcześniej Liz zręcznie weszła na parapet, zeskoczyła z niego i cicho wylądowała na płaskim dachu garażu. Podeszła do krawędzi, pomachała jeszcze Frankowi i zaczęła schodzić po przymocowanej do ściany pergoli, na której rósł bluszcz. Skulona przemknęła przez ogród i wyszła przez dziurę w płocie, którą zrobił dla niej Frank w najciemniejszym kącie. Spokojnie wyszła na ulicę i roześmiała się myśląc o tym co kiedyś powiedział Frank:
- Jeśli kiedyś, ktoś będzie chciał wkraść się przez to okno, to może i Rambo usłyszy jakieś skrzypienie, ale pomyśli, że to ty i będzie dalej smacznie spał.
Było to możliwe, jednak korzystała z tego okna tylko jako wyjścia. Przychodząc kulturalnie dzwoniła do frontowych drzwi, albo pukała do kuchennych.
Do tej pory patrzyła pod nogi nie rozglądając się zbytnio, jednak doszła już do skrzyżowania, więc musiała zobaczyć czy nikt nie jedzie. Kiedy podniosła głowę przypadkowo spojrzała na mężczyznę stojącego po drugiej stronie ulicy i na dłuższą chwilę zawiesiła na nim swój wzrok.
Był wysoki, a kasztanowe włosy sięgały mu prawie do pasa, podobnej długości była broda. Nie była pewna, ale na nosie miał chyba okulary. Nie zainteresował jej jednak jego wygląd, a to co robił. A mianowicie stał tam sobie z rękoma puszczonymi luźno wzdłuż tułowia i patrzył na nią. Bezczelnie i bez żadnych skrupułów przyglądał się jej. Tylko po co? Liz zawahała się. Nie raz oglądała wiadomości i słyszała o napaściach na dziewczyny.
Rozejrzała się. W pobliżu nie było nikogo, kogo mogłaby poprosić o pomoc. Jak na złość nie jechał nawet żaden samochód. Ponownie spojrzała na mężczyznę i zmieszała się widząc jego twarz. Wyraźnie widziała bowiem, że na jego twarzy gościł uśmiech. Parsknęła ze złości, myśląc o swojej głupocie i weszła na jezdnię. Szła szybkim, pewnym krokiem, czasem rzucając ukradkowe spojrzenie zagadkowemu mężczyźnie. Ten jednak nie zamierzał się ruszyć. Zaciskając dłonie w pięści i na chwilę przestając oddychać minęła go wyprostowana jak kij od miotły.
Starając się nie odwrócić i zarazem nie zacząć biec doszła do znajdującego się na końcu ulicy budynku. Był podobny do otaczających go domów pod względem wielkości, z wyglądu jednak reprezentował się dużo gorzej. Był pomalowany białą farbą, a przynajmniej kiedyś musiała być biała, bowiem teraz wyglądała na szarą. Obok drzwi, do ściany przymocowana była tabliczka, a napis na niej informował, że w budynku mieści się dom dziecka.
Sierociniec był domem Liz od prawie jedenastu lat. Jej mama umarła, gdy dziewczyna miała trzy miesiące, a ona trafiła tutaj. Wiedziała tylko, że jej mama nazywała się Marie Rosemond. O swoim ojcu nie wiedział nic. Miała tylko swoje własne przypuszczenia. Podejrzewała, że zostawił jej matkę kiedy dowiedział się, że będzie miała dziecko, albo zostawił ją nie wiedząc o tym, że za parę miesięcy zostałby ojcem. Wolała wierzyć w drugą możliwość i marzyła o tym, że jej tata żyje gdzieś na ziemi po prostu nie wiedząc o jej istnieniu, a ona odnajdzie go kiedy dorośnie.
Dziewczyna zakończyła swoje rozmyślania i pchnęła furtkę. Tak jak przewidywała bramka ani drgnęła. Nie przejęła się tym zbytnio. Nie wiedziała czemu tak jest, ani właściwie jak to się dzieję, ale umiała bez trudu otworzyć stary zamek. Położyła rękę na klamce i skupiła na niej całą uwagę zaciskając mocno powieki. Po krótkiej chwili usłyszała cichy trzask i bez trudu, ale z głośnym skrzypieniem, otworzyła furtkę przeszła i zamknęła ją za sobą. Była już dość zmęczona, więc nie bawiła się w powrotne zamykanie zamka. Co jakiś czas zostawiała ją niezamkniętą, a kiedy rano pan Smith, dozorca, chciał otworzyć otwarty już zamek myślał po prostu, że zapomniał go zamknąć.
Teraz pozostawało już tylko wejście do budynku. Delikatnie zapukała w okno na parterze, w którym paliło się światło. Po chwili otworzyło się i wyjrzała przez nie kobieta w średnim wieku.
- Liz?
Dziewczynka uśmiechnęła się szeroko w odpowiedzi, wciągnęła się na parapet, usiadła na nim, przerzuciła nogi na drugą stronę i zeskoczyła na podłogę w kuchni.
- Oj Liz… Trochę dziś przesadziłaś, nie uważasz?
- Wiem panno Trudy, ale graliśmy z Frankiem w szachy i nie mogłam wyjść w połowie gry.
Panna Trudy była tutejszą kucharką i bardzo lubiła Liz, więc pomagała jej w bezpiecznym wejściu do sierocińca kiedy wracała później niż by wypadało.
- Pani Moose cię szukała, Liz. Nie uwierzysz, ale…
Dziewczynka, nie słuchała jednak, uchyliła drzwi kuchni i, nie widząc żadnego zagrożenia, wymknęła się na korytarz. Była już w połowie schodów na piętro, kiedy drzwi za jej plecami otworzyły się i pojawiła się w nich wysoka kobieta. Liz usłyszała skrzypnięcie i zatrzymała się zaciskając powieki.
- Elizabeth Rosemond! – usłyszała i odwróciła się ze złością. No tak, jej imię brzmiało naprawdę Elizabeth, ale tak bardzo go nie lubiła, że poprawiała wszystkich mówiąc, że ma na imię Liz. Pani Moos była jedyną osobą, która ciągle i uparcie nazywała ją Elizabeth.
- Liz – mruknęła cicho widząc, że pani Moos jest wściekła.
- Gdzie ty byłaś Elizabeth! – Liz zacisnęła mocno zęby, żeby nie być niegrzeczną. – Naprawdę, nie myślałam, że będę kiedyś musiała tak się wstydzić za któregoś z moich podopiecznych, ale ty! Miałaś gościa, lecz oczywiście nie było cię. – Liz drgnęła na wzmiankę o gościu. No bo kto mógłby chcieć się z nią widzieć? Czasami odwiedzał ją Frank, ale nigdy nikt inny.
– Przyszedł o dwudziestej i czekał na ciebie godzinę. Rozumiesz jaki był to dla mnie wstyd?! Co on sobie pomyślał?! Że nie wiem gdzie znajdują się moi podopieczni?! Że ich nie pilnuję?!
- Ale, kto to był?... Pani Moos.
- Przedstawił się jako Albus Dumbledore. Powiedział, żebym uprzedziła cię, że przyjdzie jutro o tej samej porze. A teraz marsz do łóżka!
- Nie powiedział o co chodzi?
- Trzeba było nie włóczyć się po osiedlu! Do łóżka powiedziałam!
Liz nie zamierzała czekać na kolejny wybuch swojej opiekunki. Szybko zaczęła wspinać się po schodach, aż doszła na sam szczyt. Stanęła na krótkim korytarzu z czworgiem drzwi. Podeszła do tych najbardziej po prawej i przyłożyła ucho do dziurki od klucza. Cisza. Czyli Monic nie ma jeszcze w pokoju.
Liz mieszkała w małym pokoju na poddaszu, który musiała dzielić z Monic, starszą o dwa lata dziewczyną. Współlokatorki nie przepadały za sobą nawzajem. Nie przepadały delikatnie mówiąc. Dziewczyna weszła do pokoju i, nie zapalając światła, usiadła na jednym z dwóch łóżek, tym, które stało bliżej okna. Obok obu miejsc spoczynku stały metalowe szafki nocne. W pokoju była jeszcze szafa, którą dziewczyny musiały dzielić, a pod sufitem wisiała żarówka bez jakiegokolwiek abażuru.
Liz zdjęła trampki, kopnęła je pod łóżko i położyła się na nim w ubraniu. Sięgnęła pod poduszkę i wyjęła stamtąd swój najcenniejszy skarb. Zdjęcie rodziców. Była to jej jedyna pamiątka po mamie i tacie. Na fotografii stali na plaży przytulając się. Zdjęcie było czarno białe i nie wyraźne. Nie było nawet widać ich twarzy, ale na odwrocie pisało: „Marie ze swoim chłopakiem”.
Dziewczyna głęboko wierzyła w to, że owym chłopakiem jest jej ojciec, jednak nie miała jak tego sprawdzić. A przy najmniej nie dopóki będzie gnić w tym zatęchłym sierocińcu pod opieką pani Moos. Musi się stąd wyrwać, tylko jak?
W momencie jej myśli zmieniły tor. Co to za Albus Dumbledore? Czego od niej chciał? Może on pomoże się jej wyrwać z sierocińca i odnaleźć ojca? A może to wysłannik ojca, który szuka swojej córki, o której istnieniu się dowiedział?
Następny dzień miał przynieść wiele odpowiedzi i równie wiele nowych pytań.