Startuj z namiNapisz do nasDodaj do ulubionych
   
 

Pamiętnikiem opiekuje się Parvati Patil!
Do 17 lutego 2008 pamiętnikiem opiekowała się Domcik4
Pamiętnikiem do 15 lutego 2007 opiekowała się Scarlet

  I tak się kończy historia.
Dodał Wiktor Krum Sobota, 15 Maja, 2010, 14:12

Z najmocniejszymi przeprosinami za tak późny termin dodania notki i za niedotrzymaną obietnicę z notką w weekend majowy- nie miałam wtedy komputera. Przepraszam najmocniej!
A oto na zakończenie:


Puściliśmy się biegiem. Nic innego się nie liczyło prócz zgubienia aurorów. Przed oczami migały mi sceny z mojego życia, niczym przyspieszony film. Nie wiem, ile biegliśmy we czwórkę- wiem tylko, że gdy dotarliśmy na przedmieścia Londynu, ledwo żyliśmy. Cali czerwoni, mokrzy, wciąż z tym samym przerażeniem w oczach- a jednak żywi i wolni. Najwyraźniej był już wieczór, słońce zachodziło w czerwonych barwach. Nie obchodziło nas, co będzie dalej- do szczęścia potrzebowaliśmy tylko zgubienia ministerstwa i odrobiny wody. Po paru latach, jak mi się wydawało, dotarliśmy do jakiegoś zagajnika. Wyglądał to na nędznie utrzymany podmiejski skwerek, ale dla nas był rajem: był pusty, a w perspektywie pięciuset metrów widniał strumyk wątpliwej czystości, ale jednak z wodą. Zmobilizowaliśmy pulsujące bólem mięśnie i padliśmy bez życia po wypiciu paru kropel. Gardło piekło mnie do tego stopnia, że nawet picie bolało. Czułem, że jeśli nie prześpię się choć godziny, już nie wstanę. Bez słowa więc w czwórkę legliśmy pod paroma brzózkami, modląc się, by nikt nas tu nie zobaczył.
Gdy obudziłem się, był już ranek. Rozejrzałem się wokoło- chłopacy już powstawali, Suzan wraz z Digelem próbowali sporządzić jadalny posiłek z tego, co zostało każdemu w kieszeniach- czyli kiełbasy i paru sucharków. W okropnie małych ilościach, ale zawsze coś, pomyślałem, patrząc z wdzięcznością na tę dwójkę. A raczej na Suzan. Na jej piękne, brązowe loki, na pobrudzone dżinsy, poszarpaną po ucieczce szatę…Ba, pokochałem nawet jej koszmarne odblaskowe buty! Tak, pokochałem. Jak wszystko w niej. Karciłem się w duchu- Wiktor, przecież to, bądź co bądź, córka śmierciożerców! Nie wiadomo, jakie ma zamiary!- a jednak kochałem ją. Po niecałej dobie znajomości! To się chyba nazywa bezwarunkowa miłość- zebrał się we mnie czarny humor, bo parsknąłem szyderczym śmiechem. Obrażenie Digel i Suzan rzucili mi piorunujące spojrzenia, sądząc, że nabijam się z ich śniadania, szybko więc zacząłem plątać się w wyjaśnieniach. Digel wzniósł oczy do nieba, a na oblicze Suzan wpłynął uśmiech Mony Lizy. Pomyślałem, że chciałbym ten uśmiech oglądać zawsze, bez względu na wszystko. Wariujesz, Wiktorze.

10 lat później
Kolejny, żmudny dzień. Ministerstwo (ha, kto by pomyślał! A zaledwie dziesięć lat temu...), potem metro do domu, następnie wieczór przy krzyku maluchów. Czasem chciałbym wrócić do czasów Durmstrangu...Chociaż nie, zbyt wielu osób wtedy nie było jeszcze w moim życiu. Uśmiechnąłem się pod nosem, patrząc na smukłą postać Suzan. Dziesięć lat… Z czego dwa miesiące ukrywania się wraz z chłopakami, dopóki nie złapano czarodzieja z tamtego baru. Rok nieporozumień, gdy okazało się, że to ojciec Suzan. Niezliczone kłótnie, rozejścia w różne strony- chłopacy osobno, ja zostając z Suzan. Tak, z nią. Pomimo to, że z Digelem przyjaźnię się od zawsze. Chyba do końca nigdy mi tego nie wybaczył- nawet teraz, gdy znów przyjaźnimy się, choć raz na tydzień musi rzucić coś na ten temat. Ja sam zadaję sobie pytanie, co mną wtedy kierowało i wciąż mną dziś kieruje, bo nawet gdybym mógł cofnąć czas, za nic nie zmieniłbym decyzji. Znałem ją wtedy tylko dwa miesiące, miała bliskie kontakty ze śmierciożercami, a jednak zostałem. Bez względu na wszystko. Kolejne decyzje zaś poskutkowały tak, że w piorunującym tempie zostałem mężem, ojcem, Aurorem i kumplem od lat przyjaciół ze szkoły, którzy też teraz są Aurorami. Dziś zastanawiam się nad wszystkimi rzeczami w swoim życiu z perspektywy posiadania lat 25. I co? Nic. Sporo zmian, przygód, a jednak to samo. Jakbym od zawsze czuł, że tak się pokieruje moje życie. Taa jasne, ironicznie rzucają kumple wraz z Suzan. Sądziłeś, że ożenisz się z córką śmierciożerców, zamkną cię za to, że facet wcisnął ci narkotyki, zostaniesz Aurorem i podczas podróży zaatakuje cię Voldemort? Wariujesz, Wiktorze.

[ 353 komentarze ]


 
Słów parę.
Dodał Wiktor Krum Wtorek, 02 Marca, 2010, 13:09

Drodzy Czytelnicy- a właściwie Syrciu i Doo :)
Po pierwsze- bardzo, bardzo przepraszam za tę nieobecność, półtoramiesięczną właściwie. Początkowo to były ferie, potem powrót do szkoły, zwyczajnie nauka, a potem miesięczne przygotowywanie do konkursu, które mnie zupełnie pochłonęło. Warto było, bo się udało, ale mam bardzo duże wyrzuty sumienia związane z zaniedbaniem pamiętnika- naprawdę przepraszam!
Co z tego wynikło- data rocznicy Pamiętnika nie została uwieczniona we wpisie- o Wiktorze piszę już 2 lata.
I na tych dwóch latach chciałabym poprzestać. Wiktor zawsze będzie ogromną częścią mnie- tak naprawdę w tego sympatycznego chłopaka przelewałam w dużej mierze sporo swoich uczuć i emocji, a nawet parę cech charakteru. Ze strony odeszły jednak wszystkie moi internetowi przyjaciele z ZKP, a także parę spoza, prócz Was, dziewczyny, choć słabiej się znamy. Czuję, że to pisanie to już nie to samo, a Wiktor, choć ciągle- czuję to- jest we mnie, jakby trochę "oddalił się ode mnie". Być może to wypalenie- sześdziesiąt notek to sporo, choć nie wcale jakoś horendalnie dużo- aczkolwiek sądzę, że to nie jest to, bo tworzenie opowiadań nigdy, ale to nigdy mi się nie znudzi- zbyt to kocham. Pisanie jest teraz zupełnie inne niż kiedyś i myślę, że czas pożegnać się z pamiętnikiem. Rozwijać pisarsko chciałabym się nadal, lecz spróbuję z innej perspektywy na to spojrzeć, zacząć pisać inne rzeczy, na inny temat. Wpadać na pewno będę, by komentować Wasze wpisy :)
Oczywiście, tak jak zawsze planowałam, historię zakończę. Będą to prawdopodobnie trzy notki, w których doprowadzę rozpoczęty wątek (od dawna, zresztą, planowałam, że ten wątek będzie kończczyć opowieść o Wiktorze) do końca. Mam nadzieję, że zakończenie miło Was zaskoczy ;)
Przepraszam, jeśli zawiodłam, jeśli miałam pisać dłużej. Myślę jednak, że czas przyszedł i nie ma co uciekać od skończenia, skoro chyba trochę oddaliłam się od Wiktora, a może po prostu nadszedł czas, w którym zwyczajnie czas się pożegnać. Zawsze będzie częścią mnie, ale strona się zmieniła, ludzie wchodzący na nią odeszli w większości, a ja, mimo że pamiętnik uwielbiam i zawsze będę, czuję, że po prostu czas się pożegnać. Ten pamiętnik dał mi wszystko- wspaniałe znajomości (ha, nawet dalszą rodzinę poznałam przez interenet! :) ), niezwykłe chwile z Wiktorem, umiejętność pisania. Dziękuję wszystkim, którzy przez te 2 lata pomagali mi, komentowali, żartowali na gg i forum, wpadali do pamiętnika i byli motywacją do dalszego pisania. Przede wszystkim dziękuję ZKP: Ann- Britt, Marcie, Dag, M., Dianie, Damare (która wraz z Aurorą, której też ogromnie dziękuję, pierwsza uczyła mnie pisać), Rovenie, Nutrii, Hermionie 18, Arwenie, Meg i K@asi. Ogromnie też wdzięczna jestem Doo i Syrci, dzięki którym wróciłam po zawirusowaniu strony i które tak pomagały mi w pisaniu swoimi trafnymi i przydatnymi komentarzami i ocenami:) Bardzo, bardzo Wam wszystkim dziękuję oraz tym, którzy zajrzeli raz czy dwa, a których nie wymieniłam- dziękuję Wam, naprawdę!
A więc na koniec, jeszcze przed zakończiem tej opowieści (notka pojawi się w przeciągu tygodnia) chciałabym powiedzieć czytelnikom i autorom ze strony, Wiktorowi, panelowi admina, Lunie, która organizowała konkurs na ten pamiętnik i Guardianowi, który tę wspaniałą stronę w ogóle założył i za wspaniałe chwile i cudowne dwa lata: dziękuję.

[ 347 komentarze ]


 
58. Przesłuchanie, ucieczka i nieznajoma.
Dodał Wiktor Krum Poniedziałek, 11 Stycznia;, 2010, 19:39

Z dedykacją dla Doo i Syrci, z przeproszeniami za późne dodanie notki ; )

- Że co, proszę?- Zamarłem. Ręka sama powędrowała mi do ust, a brwi hen, ku górze. Słowem, patrzyłem na Knota jak na idiotę i chyba, niestety, to zauważył, bo prychnął lekceważąco, obruszając się:
- Musi mieć pan o sobie niezwykle wysokie mniemanie, panie Krum, skoro sądzi pan, że nie jestem w stanie podpatrzeć paru istotnych sytuacji.
-A co pana zaintrygowało najbardziej?- podchwytliwie rzucił Digel, mrugając do mnie. Odpowiedziałem wzniesionym nieznacznie kciukiem.
Knot zaś odparł entuzjastycznie, aż dziwnie, jak na niego:
- Wszystkie pojedynki były dobre, trzeba przyznać, ale ja kibico...- przerwał gwałtownie, oblewając się purpurą, a głowy wszystkich zgromadzonych ze zdziwieniem powędrowały ku niemu, sprawiając, że jego twarz czerwieniała z sekundy na sekundę. Wydał się.
Padło oczywiste pytanie:
- A co pan tam robił, panie ministrze?- z oburzeniem w głosie spytał czarodziej w szkarłatnej szacie z Wizengamotu.
- Ja...byłem tam w sprawach służbowych.
- Ach...Służbowych?- drwiąco spytał czarodziej.- Wolno wiedzieć, jakich?
Knot rozpaczliwie rozejrzał się, wyraźnie szukając wsparcia. Nikt jednak nie kwapił się zbytnio mu pomóc. Po chwili, nie wiedząc, co zrobić, rzucił, pogrążając się jeszcze bardziej:
- Sprawdzałem ilość czarodziei spędzającej czas na nielegalnych pojedynkach- wybąkał, poprawiając nerwowo melonik.
- I co, policzył pan też siebie?- pogardliwie prychnął czarodziej.
I tak się zaczęła dyskusja. Podniesione głosy domagały się dodatkowych wyjaśnień, wstając demonstracyjnie z miejsc, część Wizengamotu patrzyła zaś tylko z wyższością na zapędzonego w kozi róg ministra, a inni ostentacyjnie nie zwracali na niego uwagi, prowadząc głośne rozmowy z kolegami. Zapanował kompletny chaos i postanowiłem to wykorzystać. Po kilkunastu minutach wyczekiwania na dalszy ciąg rozprawy stwierdziłem ze zdziwieniem,, że nikt nie zwraca na nas uwagi w tym rozgardiaszu. Nie mamyślałem się dłużej niż pięć sekund. Syknąłem tylko do najbliżej siedzącego Digela, który znudzony liczył guziki we własnej szacie:
- Zmywamy się.
To krótkie stwierdzenie zadziałało na Digela jak porażenie prądem. Poderwał się z miejsca, przewracając przy okazji krzesło. Pobliscy stojący czarodzieje raptem przerwali rozmowę, ale widząc mojego przyjaciela udającego, że jedynie sznuruje sobie tenisówki, ze spokojem kontynuowali wymienianie uwag na Knota. Tymczasem chłopacy zorientowali się, o co chodzi, i nieco delikatniej niż Digel wstali, po czym po cichu wspólnie skierowaliśmy się ku drzwiom. Droga nie była daleka, bo nasze krzesła znajdowały się nie dalej niż kilkanaście stóp od wyjścia. Przeszliśmy niezauważeni koło setki ludzi, wykłócających się z Knotem, i delikatnie otworzyliśmy drzwi. Pech chciał, że były gorzej niż nie naoliwione, więc dosyć donośnie zaskrzypiały. Zamarliśmy, oczekując najgorszego, ale nikt nie zwrócił na nas, na szczęście, uwagi. Dopiero gdy podekscytowany bezpieczną ucieczką John zatrzasnął drzwi, rozległy się głosy:
- A gdzie są chłopcy? Gdzie się podziali winowajcy? Halo, ludzie, gdzie oni są?
Krew mnie zalała, gdy usłyszałem pierwsze określenie. Doprawdy, lepsze już drugie. Czyli najpierw zamyka się na godzinę w ciemnym, cuchnącym pleśnią pokoju, a potem pieszczotliwie nazywa się więźniów chłopcami? Wolałbym odwrotnie, szczerze mówiąc.
To było coś więcej niż telepatia- nie potrzebowaliśmy ani ułamka sekundy, by zrobić dokładnie to samo- zwiać ile sił w nogach. Ba, to był chyba zwyczajnie instynkt samozachowawczy, ale mniejsza z tym.
Mknęliśmy przez ogromne, demonstracyjne korytarze, z trudem łapiąc dech i potykając się co chwila. Wydawało mi się, jakbyśmy biegli przez kilkadziesiąt minut czy nawet godziny. I wciąż te same, chłodne miejsca, jakbyśmy zagubili się w labiryncie, z którego nie ma ucieczki. Za nami z krzykiem biegła połowa czarodziejów z Wizengamotu, a na samych końcu truchtał zdyszany Knot, wciąż poprawiający melonik i krzyczący żałośnie:
- Stać w imieniu prawa!
Gdzieniegdzie na podłogach leżały perskie dywany, puszyste niczym wyszczotkowane kocury. Potykaliśmy się o nie co każdy szybszy bieg podczas ucieczki, zwłaszcza John, który, gdy chwycą go nerwowe emocje, staje się czerwony i wszystko wypada mu z ręki lub staje w złym momencie na drodze. Zresztą, czułem się dokładnie tak samo. Nie wiem, ile biegliśmy naprawdę, ale wiem, że pod koniec drogi opadliśmy z sił. Nogi miałem jak z waty, włosy mokre, a twarze czerwone. Byłem praktycznie pewny, że zaraz nas złapią. Już nastawiłem się na definitywny koniec, a nawet zacząłem głowić się, co powiedzieć Aurorom Wizengamotowi. Wiedziałem aż za dobrze, że teraz, jeśli wpadniemy w ich ręce, nie ma ucieczki ani wyjaśnień. W sumie sam nie wiedziałem, czy postąpiłem dobrze. Gdyby nie ta klamka Johna...Zresztą, i tak w końcu by się zorientowali, i tak ich w sumie zgubiliśmy. Tyle że oni są na swoim terytorium i znają ministerstwo tysiąc razy lepiej niż my. Za każdym rogiem korytarza wyglądałem blady, czy czasem nie czają się tam czarodzieje. Chłopakom oczy błyszczały niezdrowo, a ja miałem ochotę zwymiotować i prawdopodobnie nastąpiłby ciąg dalszy obydwu rzeczy, gdybyśmy nie zobaczyli po widoku kilkunastu schodów, że wreszcie trafiliśmy na prawdziwe. Były równoległe do windy, z której jednak nie chcieliśmy skorzystać z obawy na to, że na każdym piętrze wystarczy nacisnąć guzik, by nas zatrzymać. Poza tym głos kobiety- robot był donośny, a winda szumiała- jako że rzadko w tych godzinach używana, mogła wzbudzić podejrzenia. Zbiegliśmy więc schodami, gdy nagle zobaczyliśmy tego ogromnego Aurora z trojgiem innych. Wpadliśmy, stwierdziłem z przerażeniem, myśląc gorączkowo, co zrobić. Nic nie przychodziło mi do głowy, dopóki gdy zobaczyłem, że jeden z Aurorów niezwykle nisko pochyla się, by podnieść papierek. Wtedy mnie olśniło. Wyrwałem (i tu, co ciekawe, po raz pierwszy popełniłem przestępstwo, o które mogliby mnie oskarżyć, no ale...) zgrabnie różdżkę Aurorowi i udałem, że wypada mi z rąk. Mężczyzna schylił się, a wtedy pozostali ryknęli i próbowali mnie chwycić, ale nie traciłem ani sekundy. Szturchnąłem chłopaków i jednym gestem przekazałem im mój plan. John zaczerwienił się swoim zwyczajem, ale błyskawicznie przygotował się do akcji, na oblicze Digela zaś wstąpił złośliwy i pełen satysfakcji uśmieszek.
Równocześnie poderwaliśmy się w górę i przeskoczyliśmy nad schylonym Aurorem, po drodze chwytając upuszczoną różdżkę. Bezmyślnie rzuciłem:
- Confunfus!
I wtedy wszystko potoczyło się jak lawina- oni stanęli jak wryci, po czym przybrali pełen niewiedzy wyraz twarzy, a my błyskawicznie wybiegliśmy przez barokowe drzwi wyjściowe. Kobieta- robot próbowała coś nam powiedzieć, ale po dziesięciu sekundach już nas nie było. Mijaliśmy czerwone autobusy, zatłoczone ulice i mnóstwo przechodniów, których, notabene, ciągle potrącaliśmy. Zręcznie wtopiliśmy się w kolorowy tłum. Spojrzałem przez ramię- tłum z ministerstwa z niedowierzaniem wpatrywał się w nasze plecy, a przynajmniej w plecy przechodniów, bo nie sądzę, by nas widzieli. Po chwili zorientowali się, że nas zgubili, i ze wściekłymi minami ruszyli z powrotem, udając, że nic się nie stało. Knot nawet wybuchnął na Bogu winnych pobliskich gapiów, śledzących z zainteresowaniem przebieg afery, wrzeszcząc jak opętany:
- Rozejść się, rozejść!
Dalej już nie wiem, bo skręciliśmy w pobliską uliczkę. Była praktycznie pusta, jedynie kilkoro przechodniów szło koło nas, zaś w rogu stała wysoka brunetka, czytająca ze znudzeniem "Proroka codziennego". Była ubrana w czarny, trochę poszarpany płaszcza, narzucony na szatę czarodziejską - a więc była czarodziejką- brązowe loki zaś spięła czerwoną wstążką, na głowie zaś miała ogromnym kapelusz. Spodnie- lekko pobrudzone dżinsy- rażąco kontrastowały z odblaskowo pomarańczowymi butami. Kiedy przechodziliśmy obok niej, zauważyłem, że z zainteresowaniem spojrzała na nasze plakietki z ministerstwa, świadczące o tym, że jesteśmy pod obserwacją. Jakby im ciemny pokój nie wystarczył! Widocznie musiała też znać aferę naszej ucieczki, bo rzuciła lekko:
- Na waszym miejscu nie włóczyłabym się pustymi uliczkami. Jeśli będą was szukać, to tylko tutaj.
Wzdrygnąłem się, słysząc jej głos. Był wysoki, lecz stonowany, chłodny, lecz wyluzowany. Taki...inny.
Kiwnąłem głową w podziękowaniu za radę, gdy nagle poczułem się tak, jakby w sekundę zamarzła mi krew w żyłach. Kiedy dziewczyna podnosiła rękę, by poprawić włosy, odsunął się rękaw. Na ręce miała wypalony mroczny znak.
Chłopacy stanęli jak wryci. Zdziwiła się, widząc naszą reakcję, ale gdy zobaczyła, na co patrzymy, szybkim ruchem zasłoniła rękę i obrzuciła nas wrogim spojrzeniem. Nie wiedziałem, co robić. Z jednej strony wydawała się miła, pomogła nam, z drugiej strony to śmierciożerczyni! Albo córka śmierciożerców, przemknęło mi przez głowę. Błyskawicznie oceniłem sytuację i już chciałem coś powiedzieć, gdy brunetka mnie wyprzedziła:
- Nie jestem tym, kim myślisz. Nie jestem po ICH stronie. Nie moja wina, że ONI są moimi rodzicami- wypaliła, schylając głowę.
Tak jak szybko poprzednio przeraziłem się, tak samo szybko poczułem ogromną litość. Wyciągnąłem rękę:
- Wiktor jestem, a to Digel i John.
Odwzajemniła uśmiech i rzekła dużo delikatniejszym głosem:
-Suzan.
Suzan, oceniłem w myślach. Ładne imię, choć niepasujące do takiej nietypowej dziewczyny.
Zapadła niezręczna cisza, którą przerwał odgłos radiowozów.

[ 256 komentarze ]


 
Życzenia świąteczne :)
Dodał Wiktor Krum Czwartek, 24 Grudnia, 2009, 14:08

Kochani, a właściwie kochana, bo same Czytelniczki są :)
Wigilia dzisiaj, więc życzę Wam przede wszystkich wspaniałych, niezapomnianych, jedynych w swoim rodzaju Świąt Bożego Narodzenia, z mnóstwem rodziny i miłości.
Poza tym szczęścia, spełnienia wszystkich, ale to wszystkich marzeń, samych uśmiechów i wytrzymania w szkole ; ) Do tego jeszcze wspaniałych, prawdziwych i licznych przyjaciół oraz znośnych nauczycieli ; )
Po prostu: wesołych Świąt! :**
Parvati : )

[ 400 komentarze ]


 
Przesłuchanie, Ministerstwo i niespodziewany świadek.
Dodał Wiktor Krum Poniedziałek, 21 Grudnia, 2009, 12:33

Notka pisana niedługo po chorobie, w której wenę wykorzystałam na inne dziełko, a Wiktor poczekał te dwa tygodnie. Przepraszam za jednodniowe opóźnienie, ale wczoraj nie szło i nie chciałam pisać na siłę. Oddaję więc dziś w Wasze monitory nową notkę i zapraszam do czytania. Z dedykiem dla Doo i Syrci, które serdecznie pozdrawiam :)

W tym momencie coś we mnie pękło. Jakaś ogromna kula stanęła mi w gardle i nie chciała dać spokoju. Podparłem się o stojące najbliżej krzesło, żeby nie upaść. John i Digel zareagowali podobnie, jedynie Tom powstrzymał emocje, chociaż i on miał bledsze oblicze. Dementorzy mają stać zaledwie kilka metrów od nas, jak na horrorach magicznych? Brrr, otrząsnąłem się z odrazą i przerażeniem zarazem. Ale jedynie na tym mogłem poprzestać. bo w pobliżu stali Aurorzy, łupiący na nas spode łba z jawną niechęcią, woleliśmy się więc nie narażać. Mimo że poczułem ogromną chęć walnięcia najwyższego w nos. Tak mocno.
Poprowadzono nas do ciemnego, obskurnego pomieszczenia, będącego tak rażąco przeciwieństwem ekskluzywnego holu, gabinetów personelu oraz demonstracyjnych korytarzy. Światło ledwie przenikało przez brudne, rozlatujące się okno, więc w pomieszczeniu panowała kompletna duchota i odór pleśni. Trudno tu też było mówić o urządzeniu, bo znajdowały się w nim tylko krzesła i mały stolik. Spojrzeliśmy na siebie wzajemnie z coraz większym przerażeniem. Przestałem się łudzić, że ta sprawa zakończy się dobrze.
Wepchnięto nas brutalnie do tego pokoju, po czym opuszczono bez słowa wyjaśnienia. Nie bardzo było o czym rozmawiać, siedzieliśmy więc pogrążeni w krępującym milczeniu, aż w końcu pierwszy nie wytrzymał Digel, najgorzej chyba z nas znoszący milczenie:
- I co teraz, chłopacy? Co teraz?- rzucał w nadmiarze stresu i nerwowych uczuć Digel, miotając się po pokoju. Patrzyliśmy na jego obciążoną emocjami postać i czuliśmy, że z nami jest dokładnie tak samo. Teraz, gdy już każdemu z nas ulotniła się wszelka nadzieja na wydostanie się z tego sytuacyjnego bagna, mieliśmy ochotę krzyczeć i milczeć zarazem, robić wszystko i nic, pobyć z ludźmi i samotnie równocześnie. Jedynie co do jednego nasze uczucia były całkowicie zgodne- myślami byliśmy hen, daleko od ciemnego pokoju, gdzieś w spokojnym i słonecznym o tej porze roku Durmstrangu.
Przerwano nam nieoczekiwanie po, jak spojrzałem na zegarek, godzinie, choć wlekło się nam, jakbyśmy ich kilka spędzili w tym obskurnym pokoju. A konkretnie wtargnęli nagle bezpardonowo, zamaszyście otwierając drzwi. W drzwiach ukazała się kwadratowa twarz najwyższego Aurora, który bezbarwnym głosem wypowiedział z kamiennym wyrazem twarzy:
- Wizengamot gotowy, proszę za mną.
Podniosłem brwi wysoko ku górze. "Proszę za mną"? Niezwykle uprzejme w porównaniu do przetrzymywania w dusznym pokoju, ale dobra...
Poprowadzono nas tymi samymi długimi, barokowymi korytarzami, tyle że ze ścian tych patrzyły na nas przenikliwie ruchome portrety wielkich szych Ministerstwa. Patrząc na nich, znowu zastanawiałem się, dlaczego przeniesiono nas do brytyjskiego gmachu sądowniczego, skoro cała sprawa toczyła się na terenie Bułgarii. Nie wytrzymałem więc i zagadnąłem niepewnie Aurora:
- Przepraszam bardzo, ale dlaczego przeniesiono nas do tego Ministerstwa, a nie do bułgarskiego?
Chłopacy niespodziewanie ożywili się i z zainteresowaniem zaczęli przyglądać się wysokiemu czarodziejowi, który nagle przyjął bardziej ludzki wyraz twarzy, wyraźnie wahając się, co odpowiedzieć. Z jednej strony, jak się domyślałem po jego oczach ( bo po jego kamiennej mimice niczego nie można było dociec), prawdopodobnie bał się, że powie zbyt dużo informacji. Z drugiej strony, mimo całej postawy wyglądał na czarodzieja o w miarę człowieczych uczuciach i po chwili pożałowałem trochę moich hardych spojrzeń i nienawistnego wyrazu twarzy. A jeszcze większą poczułem do niego sympatię, gdy odpowiedział szczerze:
- Tak dokładniej to nie wiem, ale mieliśmy angielskiego świadka, który zażądał przesłuchania brytyjskiego, które było mu prawdopodobnie bardziej na rękę. Szczegółów nie znam, naprawdę- Skrzywił tak twarz, że wyglądało to na próbę uśmiechnięcia się. Odwzajemniłem, a wtedy ten znów spoważniał i utkwił wzrok w windzie, przed którą staliśmy. Ja natomiast zacząłem głowić się nad jego odpowiedzią. Chłopaków najwyraźniej jego słowa też zdziwiły, bo nawet po Tomie, tak bardzo zazwyczaj spokojnym, widać było zdenerwowanie. Z drugiej strony- nienachlany świadek to dobry świadek, chyba że jest przeciwko nam. A że różne były stosunki Durmstrangu z Hogwartem, zacząłem się poważnie obawiać następnej godziny. Co prawda Karkarow zawsze starał się przy Dumbledorze, ale odkąd zwiał przed Sam-wiesz- kim, władzę przejęła profesor Hogwal, która za dyrektorem brytyjskiej szkoły nie przepadała, stąd różne stosunki. Tak samo, zresztą, ministrów Knota i Oblanskiego, bułgarskiego.
- Depertament Tajemnic- oznajmił chłodny kobiecy głos.
Oblałem się zimnym potem, ale powstrzymałem emocje. Jeszcze nie teraz, jeszcze nie teraz, powtarzałem w myślach, chcąc zachował logiczny, niezmącony uczuciami umysł. Weszliśmy do sali.
Pomieszczenie było ogromne i nieprzyjemne, podobnie jak atmosfera w nim panująca. Tu i ówdzie porozmieszczany były mniejsze ławki, na których siedzieli reporterzy i sekretarze, natomiast wyżej, na demonstracyjnych siedzeniach, znajdowali się członkowie Wizengamotu, tyle że bez Dumbledore'a, który ostatnio został wykluczony z Rady, ministerscy radcy prawni oraz Korneliusz Knot wraz z naszych ministrem, zwykle pogodnym i z serdecznym wyrazem twarzy, dziś jednak poważnym i stanowczym. W rogu sali stało trzech dementorów z kapturami skierowanymi w naszą stronę. Zadrżałem. I tak dobrze,że nie stoją koło nas, pomyślałem z dreszczem na plecach.
Gdy tylko zajęliśmy najniższe siedzenia, Knot wstał.
- Zebraliśmy się dziś, by odbyć dwieście sześćdziesiąte piąte zabranie zebranie Wizengamotu tego roku. Sprawcami incydentu są Digel Weston, Wiktor Krum, Tom Jones i Brian Harrinson. Przemycanie narkotyku...
- Ale przecież to nie było przemycanie narkotyku!- przerwałem, wściekły za zmienianie faktów.
Knot spojrzał na mnie zimno, a potem mruknął cicho:
- Doskonale wiem, jak było, panie Krum.
Taa, jasne, odparłem w myślach. Dopiero potem dowiedziałem się, że ma rację.
- A więc przemycanie narkotyku...- ciągnął dalej.
- Nie!- wykrzyknąłem, czując, jak wzbiera się we mnie fala złości.
-Odbyło się w karczmie Bamberce w Bagdolu na terenie Bułgarii.
No właśnie, mruknąłem po nosem. No właśnie.
-W torbie chłopców znajdowały się narkotyki takie jak urtyks czy teksofilia. Świadkowie...Ano właśnie...
Tu Knot po raz pierwszy uśmiechnął się i omiótł nas zmęczonym spojrzeniem.
-Świadkowie: Korneliusz Knot.

[ 352 komentarze ]


 
W pułapce Aurorów, czyli ciąg dalszy "torbowej" afery.
Dodał Wiktor Krum Piątek, 04 Grudnia, 2009, 16:43

Notka po długiej przerwie, z dedykacją dla Doo i Syrci, dzięki którym notka w ogóle się pojawia. Dzięki! : )
Parvati

***
-Że co, proszę?!- wykrzyknęliśmy równocześnie, czując, jak oblewamy się zimnym potem. Pode mną ugięły się nogi i po raz pierwszy poczułem, co to znaczy kompletny mętlik w głowie. Nie mogłem ogarnąć tego, co się dzieje- zresztą moi przyjaciele tak samo, sądząc po ich minach. Przecież to nie nasza wina! To nie my! Chciałem wykrzyczeć to tym czarodziejom prosto w twarz, ale się powstrzymałem. Jeszcze nie teraz, pomyślałem. Tylko pogorszę sprawę.
Daliśmy więc zakuć sobie ręce w kajdany, nie protestowaliśmy, gdy poprowadzono nasz średnio delikatnie ku świstoklikowi, pomimo, że z trudem hamowaliśmy wyjaśnienia. I tak by nas nie słuchali, a nie wyglądali na zbyt cierpliwych. Zresztą trudno im się dziwić, też nie był bym zbyt zadowolony, pracując w wakacje, zwłaszcza w taki upał. Ale nie, nie, żal mi ich nie było ani trochę, wręcz przeciwnie- wzrastał we mnie coraz to większy gniew i naprawdę nie wiem, jak się powstrzymałem od rzucenia kilku ostrzejszych słów.
Wyszliśmy popychani na ogromne pole, otoczone z trzech stron gęstym i starym lasem. Pogoda była śliczna, niebo błękitne bez ani jednej chmurki, jedynie gorąco dawało w kość. Kiedy pomyślałem, że tak piękne lato spędzę w Azkabanie, to zagryzłem wargę, żeby nie jęknąć. Za jakie grzechy!
Próbowałem przestać o tym myśleć, ale gdy tylko zmuszono nas do chwycenia świstoklika, trudno było uchronić się od ponurych wizji naszych kolejnych dni. Nie mieliśmy przecież żadnego dowodu, nic, co by było na naszą korzyść. Nawet świadkowie byli zbyt schlani, by poświadczyć o naszej niewinności, a przecież nawet gdyby, to posiadałem dziwne przeczucie, że połowa z nich sama powinna wylądować w tym samym miejscu, co my, i to chyba nie bez winy. No, ale...
Poczułem najpierw nieprzyjemne mrowienie, a potem wszyscy naraz wrzasnęliśmy i opuściliśmy gwałtownie polanę. Miotało i szarpało nami przez kilka minut- wyglądało na to, że świstoklik był chyba odrobinę zużyty. Z początku było nam już obojętne, jak długo będziemy lecieć, ale po chwili zbledliśmy i kiedy spojrzałem na twarz Digel, zorientowałem się, że nie tylko ja mam ochotę zwymiotować. Chciałem coś do niego rzucić, ale wiatr tak gwizdał, że nie słyszałem własnych myśli. Ba, nawet się z tego cieszyłem, bo nie były za szczególne.
Kiedy po kilku latach, jak mieliśmy wrażenie, wylądowaliśmy, miałem zawroty głowy i prawie przewaliłem się na Johna. Kiedy mnie przytrzymał, spytałem retorycznie bezbarwnym głosem:
- I co teraz?
Wyraz jego twarzy- a była to kamienna twarz kompletnie bez emocji- uświadomił mi, że czuje dokładnie to samo, co ja. Czyli kompletną pustkę.
Rozejrzałem się dookoła mnie. Znajdowaliśmy się przed gmachem jakiegoś demonstracyjnie urządzonego budynku, pełnego licznych złoceń i ruszających się magicznych rzeźb. Były niezwykle piękne, wydłutowane co do jednej rysy twarzy, a przedstawiały głównie kobiety z wagami, będące symbolem sprawiedliwości i uczciwości. Tja, ministerstwo...bardzo wiarygodne, zdobyłem się w myślach na gorzki humor. Zawsze jakiś.
Miejsce to było urządzone z ogromnym przepychem i rozrzutnością, więc poczułem się jak mała mrówka w wielkim mieście. Co zresztą zgadzało się z prawdą, bo po pędzących czerwonych autobusach poznałem, że to Londyn.
Mijający nas przechodnie często przechodzili pomiędzy nami, wpadając na nas, a jednak nie wyczuwając naszej obecności. No tak, przypomniałem sobie. Zaklęcie kamuflujące.
Ruchem głowy postawny, szeroko zbudowany czarodziej z czarną bródką i trójkątnymi okularami wskazał mi kierunek, w którym mamy pójść. Kiwnąłem więc na chłopaków i niechętnie weszliśmy do budynku.
Jeśli z początku sądziłem, że budynek jest ogromny, to się grubo myliłem. Tamto to nic w porównaniu z wnętrzem. Błyszcząca, biała podłoga, szare ściany i barokowe, złocone meble upewniły mnie w przekonaniu, że to pałac, a nie budynek…No właśnie, czego?
Zerknąłem na napis i zamarłem. Czułem, że krew odpływa mi z twarzy. Że też wcześniej się nie domyśliłem! Stałem przed ogromną, unoszącą się w górę i w dół tabliczką:
Gmach Ministerstwa Magii, Londyn.
Szturchnąłem najbliżej stojących Johna i Digela, choć Brian i Tom też się zorientowali. Ich reakcja była dokładnie taka sama, no, może z wyjątkiem Toma, ale on zawsze przyjmował wszystkie przeciwności losu z niesamowitym stoicyzmem, czego mu zresztą od zawsze zazdroszczę. Mnie znajomi mówią, że moja twarz jest jak „otwarta księga”- rumienię się i bledną jak na zawołanie, dosłownie.
Widząc nasze przerażenie, jeden z Aurorów- bo teraz już zorientowaliśmy się, kim ci czarodzieje są, choć nadal nie wyjaśniło się, skąd znaleźli się nagle w Bagdolu brytyjscy przedstawiciele Ministerstwa- roześmiał się szyderczo śmiechem tak złowieszczym i pełnym złości, że przeszły mi ciarki po plecach. Wzdrygnąłem się, co z kolei zauważył drugi i szturchnął mnie boleśnie. Albo naprawdę nie lubią tej pracy, albo uważają nas za przestępców. W sumie, nie znając prawdy, mają powód, przyznałem z goryczą w duchu.
Nagle nasze kajdanki zniknęły i znów mogliśmy swobodnie poruszać rękoma. Z początku pomyślałem z radością, że może domyślili się, że jesteśmy niewinny, ale była to bardzo naiwna i złudna nadzieja. Po prostu z Ministerstwa nie da się uciec. Jest strzeżone prawie tak jak Azkaban, z tą różnicą jedynie, że strzegą go bardziej ludzkie istoty.
Kiedy szliśmy ogromnymi, szerokimi korytarzami, teraz prawie opustoszałymi przez to, że był środek dnia i wszyscy byli zamknięci w swoich biurach, koło głów przelatywały nam malutkie liściki. Przypomniałem sobie opowieści wuja o latających, magicznych papierach zastępujących dla porządku ogólnego sowy. Był to niesamowity widok, zwłaszcza, gdy „wsiadały” z nami do windy, która, jak z przerażeniem zanotowałem w głowie, pojechała na ósme piętro, czyli Departament Nielegalnych Magicznych Przedmiotów. Kiedy rozległ się donośny dźwięk, oznajmiający o tym, że dotarliśmy na miejsce, poczułem, jak z nerwów skręca mi się żołądek. Zawsze byłem podatny na tremę, ale tego uczucia z niczym nie mogę porównać. Uczucia pewności, że zaraz zamkną cię w ciupie z dementorami.
Chłodny kobiecy głos powtórzył nazwę departamentu na tym piętrze, a my, drżący z niepokoju, wysiedliśmy i ruszyliśmy w kierunku zdobionych, starych drzwi. Gdyby nie to, że zaraz miałem je otworzyć, mógłbym uznać je za ładne.
- Witam, w czym mogę służyć?- sztucznie zaćwierkała młoda, elegancka kobieta około lat 30.
Poczułem się dziwnie, jakbym wkroczył do świata uprzejmych robotów. Milczeliśmy, bo wyraźnie nie do nas skierowała pytanie. Aurorzy zaś długo nie czekali z odpowiedzią. Ten potężnie zbudowany wyparował:
- Chłopcy- tu zagotowałem się ze złości. Phi, chłopcy! Tja, tyle że prawie szesnastoletni!- posiadali nielegalne narkotyki, zakazane w Bułgarii- głównie uryteks i teksofilię.
Po prostu mnie zatkało. Oczywiście, wiedziałem, że wsadzili nam do torby jakieś nielegalne narkotyki, ale że tak silne i niebezpieczne? Zwykle były powodem do żartów w szkole, na zasadzie żartobliwego pytania, jak tam nasz urteks, ale nigdy, nawet w najgorszych koszmarach, nie wyobrażałem sobie, że kiedykolwiek będę je miał w zasięgu ręki, i to na dodatek we własnej torbie!
- Co oczywiście jest szczególnie zabronione w Bułgarii - kontynuował uparcie Auror- ze względu na niezwykle silną i uzależniającą działalność tych dwóch najgroźniejszych narkotyków magicznych. Z tego, co sobie przypominam, za powyższe wykroczenia skazuje się na ok. 5- 10 lat w Azkabanie, mam rację?
- Oczywiście.- Wciąż monotonnym i wysokim głosem zapiszczała sekretarka- robot.- Czyli wszystko wyjaśnione, rozprawa odbędzie się...Chwileczkę...- Tu kobieta zerknęła w kalendarz i profesjonalnie zmarszczyła czoło.- Hmm...Mecenas Trokurowski może się tym zająć jutro po południu, godz. 16:00. Czyli jesteśmy umówieni?
Olbrzym spojrzał na pozostałych. Pokiwali głowami.
- Oczywiście, załatwię resztę.
- Jaką resztę?- wtrąciłem, coraz mniej z tego wszystkiego rozumiejąc.
Wszyscy spojrzeli na mnie chłodno, jedynie kumple żywo poparli.
- Zgromadzenie Rady, Wizengamot…- ozięble wymieniał Auror.- I oczywiście dementorzy na czas przesłuchania.

Cdn.

[ 60962 komentarze ]


 
Długa przerwa.
Dodał Wiktor Krum Środa, 02 Grudnia, 2009, 14:59

Hej, hej!
Może najpierw wytłumaczę moją długą nieobecność. Cały wrzesień i październik strona była zawirusowana, więc przez listopad również na nią nie wchodziłam. Teraz dopiero dzięki Doo i Syrci zorientowałam się, że dalej ktoś tu pisze i postanowiłam koniecznie wrócić do Wiktora. Więc jestem i postaram się do końca tygodnia dodać kolejną notkę. Dzięki, dziewczyny!
Więc do kolejnej notki!
Uściski,
Parvati ; *

[ 371 komentarze ]


 
1. Choroba zwana życiem.
Dodał Wiktor Krum Poniedziałek, 14 Września, 2009, 17:01

Kochani! Spóźnione najlepsze życzenia wesołego i bezstresowego nowego roku szkolnego, trzymam kciuki za naszego ZKP- owskie pierwszo licealistki :-) Dziękuję wszystkim czytelnikom za zajrzenie do pamiętnika, w tym Ann- Britt i Doo :-) Dzięki, dziewczyny! :-)
Zamieszczam nowy, od dawna nie dodawany z problemów technicznych wpis:


Ze zdumienia odebrało mi mowę. Z kim mieliśmy do czynienia, że w nagrodę dostaliśmy zakazane produkty? I co, na Boga, mamy teraz z nimi zrobić? Gorączkowo rozmyślałem, podczas gdy ciekawski tłum próbował podpatrzeć, co trzymamy w torbie. John nieźle potrafi zwrócić na siebie uwagę, pomyślałem z przekąsem. Jego krzyk sprawił, że nagle staliśmy się w centrum zainteresowania, co nie było zbyt korzystnym położeniem ze względu na zaistniałą sytuację. Nie można mu się jednak było dziwić, bo była to naturalna reakcja na taki szok- sam z trudem się powstrzymałem, a i to tylko dlatego, że od razu nad zdumieniem wzięło górę przerażenie i nawracające się pytanie- co dalej? Wiadomo, że nie możemy się z tym pokazać- wina za kupno poszłaby na nas, z kolei zostać z tym...Jeszcze gorzej.
Wymieniliśmy z chłopakami przerażone spojrzenia. Żaden z nas nie wiedział, co robić. Kiwnęliśmy do siebie. Wszyscy zgodnie stwierdziliśmy w myślach to samo- trzeba się stąd wynosić, i to im szybciej, tym lepiej, na dodatek bez rozgłosu. A ponieważ to ostatnie było praktycznie niewykonalne, baliśmy się drgnąć.
Tak mijały minuty, a napięcie, które przed chwilą jeszcze sięgało zenitu, teraz zaczęło delikatnie spadać. Ktoś wybuchnął śmiechem, ktoś rzucił siarczyste przekleństwo, kto inny zaczął gderać o tej "dzisiejszej młodzieży". Nikt jednak poważniej nie zareagował, nikt nie zdawał się zdawać z powagi sytuacji- bo oto staliśmy przed dorosłymi czarodziejami- może trochę podpitymi, fakt, ale zawsze czarodziejami- którzy bez problemu mogli oskarżyć nas o przemycanie magicznych narkotyków i niebezpiecznych sytuacji. Nikt jednak tego nie zrobił.
Po krępującym wszystkich milczeniu- nie wiem, jak długo to było, może 10 minut, może pół godziny, a może tylko 10 sekund- nie wytrzymaliśmy. Pierwszy wymiękł Digel, który nie znosił oficjalnej i sztywnej atmosfery, potem dałem sobie spokój i ja, a chłopacy w milczeniu opuścili karczmę chwilę po nas. Kiedy wychodziliśmy, ludzie z powagą patrzyli na nas, próbujących ukryć drżenie kolan. Odetchnęliśmy z ulgą, a "nagrodę" schowaliśmy pod płaszcze. Lepiej jednak się z tym nie pokazywać na ulicy- kto wie, czy szczęście wciąż nam będzie dopisywało tak, jak przed chwilą...
Dopiero gdy znaleźliśmy się o dobre 500 metrów od pojedynkowego pubu, to jest przy skrzyżowaniu, wymieniliśmy ze sobą pierwsze słowa.
-Uff...Kuczę, ale się udało!- gwizdnął z podziwem John, kręcąc z niedowierzaniem głową.
Potwierdziliśmy to gorliwymi skinieniami głową, a potem dodałem:
- Swoją drogą, co to za pomysł...Ten facet nas wrobił, mamy teraz zakazane w całej Bułgarii produkty, na dodatek nie wiadomo, co z nimi zrobić, bo mogą nas oskarżyć, a przecież tamci "świadkowie" byli zbyt nietrzeźwi, by cokolwiek nam pomóc w tej sprawie, o ile w ogóle chcieliby nam pomóc jako świadkowie...Ech...- westchnąłem i zacząłem niespokojnie krążyć, próbując wpaść na jakiś pomysł. Jedynie Digel się nie odzywał, dopóki nie spojrzeliśmy na niego wymownie. Wtedy rzekł tylko z rezygnacją:
-Wracajmy lepiej...
Bez słowa go posłuchaliśmy. Pogoda wciąż dopisywało, był upał, na niebie nie było ani jednej chmurki, a jednak nie było nam radośnie i lekko na duszy, a wręcz odwrotnie. Wiedzieliśmy, przeczuwaliśmy po prostu, że to wszystko poszło zbyt gładko, za łatwo. Po chwili jednak nasze ponure rozmyślania przerwała grupka znajomych, którzy ze śmiechem dołączyli do nas, również będąc już w drodze powrotnej. Ich poczucie humoru szybko nas rozweseliło i zapomnieliśmy o całej sprawie.
- Wiedzieliście, że Ann Fokus chodzi z Danielem Durkosem?- spytał z przejęciem Knightel, nasz kolega z roku. I tak rozpoczęła się wesoła konwersacja.
Właśnie gadaliśmy o najnowszej plotce na temat domniemanego, podobno planowanego buntu u siódmoklasistów w przyszłym roku, gdy nagle otoczyła nas ciemność, którą przerywały tylko cosekundowe zaklęcia barwy czerwonej- Drętwoty. Rozpoczęła się bieganina, szarpanina, krzyki- każdy próbował ratować samego siebie. Nikt nie wiedział, co się dzieje, bo proszek natychmiastowej ciemności przysłonił wszystko i wszystkich, prócz zaklęć. Przez moją głowę przelatywały krótkie, nerwowe myśli- śmierciożercy? Nie, to niemożliwe. Więc kto, na Boga?
Po chwili się okazało. Kiedy proszek ciemności opadł, a nasze ogłuszenie z wolna mijało, zorientowaliśmy się, że otaczają nas nie kto inny niż czarodzieje z naszego ministerstwa. Moja głowa, i tak już mocno ogłuszona, nie mogła pojąć tych wszystkich informacji, skrzywiłem się więc tylko i poddałem się stwierdzeniu, że myślenie czasami boli. Wolałem już wszystko od zadręczania się ciągłymi niewiadomymi.
Rozejrzałem się dookoła. Czarodzieje ubrani byli w codzienne, szaro- zielone szaty bułgarskie, jeden z nich miał na głowie kapelusz. Otoczyli nas kawałek za granicą Bagdolu, w parku, miny mieli zawzięte i stanowcze. Serce tłukło mi się w piersi, bałem się wykonać jakikolwiek ruch, irracjonalnie w sumie, bo wiedziałem, że bez powodu nic nam nie zrobią. Próbowałem więc wyjaśniać, zacząłem nawet mówić bez składu, plącząc wyrazy i słowa, czarodziej w kapeluszu jednak, wyraźnie zniecierpliwiony (sądząc po gestykulacji, bo twarz całkowicie przykrył reprezentacyjny i okazały kapelusz), przerwał nam z cichym syknięciem, po czym lodowato wycedził:
- Jesteście aresztowani pod zarzutem nielegalnego posiadania narkotyków i innych niedozwolonych produktów dnia 1 lipca bieżącego roku.

[ 368 komentarze ]


 
54. Wizyta w karczmie pojedynków.
Dodał Wiktor Krum Piątek, 17 Lipca, 2009, 11:09

Wyjścia praktycznie nie miałem. Początkowo sądziłem, że zupełnie obleję i że prawdopodobnie mnie wyrzucą, ale po ostatnich wydarzeniach ten problem wydał mi się błahy. O takiej szansie, jak ta, nawet nie marzyłem, toteż po raz pierwszy w życiu poczułem promyczek sympatii do dyrektorki naszej szkoły. A może była to wdzięczność...? Dość, że upiekło mi się, mówiąc potocznie, i że zostać w szkole mogłem. Nawet nie było mi żal tego, że zmarnują mi się wakacje- byłem zbyt wdzięczny losowi za to, że dał mi szansę, poza tym przeczuwałem, że gdzieś w kątach mrocznego zamku czyha na mnie jakaś wielka przygoda.
Nikt jeszcze przecież nie zgłębił bliżej tajemnic ponurego zamczyska, jakim był Durmstrang, więc możliwość spędzenia dwóch miesięcy na nauce, owszem, ale i na zwiedzaniu twierdzy zapowiadała się bardzo obiecująco, poza tym miałem gwarancję dobrej zabawy z kumplami, co bardzo doceniałem, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, iż były to moje ostatnie wakacje szkolne, potem już czekał mnie ostatni rok nauki w tym gmachu szkolnym. Było to też wspaniałą możliwością dlatego, że po śmierci ojca praktycznie nie miałem już wakacji- żeby utrzymać nas dwoje (a Durmstrang nie jest najtańszą szkołą) mama pracowała do późnego wieczoru nawet w wakacje i o jakimkolwiek wyjeździe nie mogło być mowy również z przyczyn finansowych. Poza tym w Durmstrangu miałem mieć darmowy, dwumiesięczny trening Quiddicha, którego nie mogłem się doczekać zwłaszcza dlatego, że podczas tego bogatego w straszne przygody roku nie było go najwięcej. Bałem się jedynie, że sprawię mamie przykrość swoją nieobecnością, jednakże po skontaktowaniu się z nią odzyskałem pewność, że wakacje w Durmstrangu, nawet spędzone na dodatkowej nauce, mają same plusy. Brakowało mi tylko jednego- Petera. Pocieszałem się myślą, że Peter i tak by ze mną tutaj nie był- za dobrze się uczył- ale mimo wszystko myśl, że obecność przyjaciela jest teraz już rzeczą niemożliwą przepełniała mnie ciągłym smutkiem, od którego nie mogłem uciec. Mimo to wierzyłem, że te wakacje będą fantastyczne i że spędzony czas wraz z przyjaciółmi będzie czasem bogatym w przygody i wrażenia.
Tymczasem szykował się koniec roku. Durmstrang lśnił od porządków, których zarządziła dyrektorka, każąc panu woźnemu przydzielić każdemu z naszej szkoły jakieś zadanie. Oczywiście, nasze protesty na nic się zdały, tylko dostaliśmy więcej do roboty i wieczorami wracaliśmy do dormitorium wściekli i zmęczeni. Jeśli ktokolwiek z nas myślał, że koniec roku będzie czasem luźniejszym, to grubo się mylił- ba, sądzę nawet, że robiliśmy jeszcze więcej niż w ciągu normalnych tygodni nauki, bo przygotowań do zakończenia było naprawdę mnóstwo. Nie dość, że trzeba było, nie wiadomo w sumie, po co, bo i tak prawie błyszczał, wysprzątać zamek, to jeszcze część z nas miała pomagać w kuchni, przygotowując, a raczej pomagając przygotować (co wcale nie jest mniejszą robotą) jedzenie na zakończenie. Z początku byliśmy totalnie zirytowani na kadrę, że kazano nam wykonywać nagle, bez żadnego uprzedzenia, dodatkowe prace, ale później domyśliliśmy się, o co chodzi. Stwierdziliśmy, że chcą w ten sposób zająć nas, nie pozwalając nam dzięki temu myśleć o tym, co zdarzyło się zaledwie trzy tygodnie temu- śmierci Petera. I choć zapomnienie było okupione niezłą pracą i sporym wysiłkiem, skutkowało.
Nic więc dziwnego, że kiedy nadszedł dzień zakończenia roku szkolnego, zamek lśnił, a jedzenie było wyśmienite. Męka się opłaciła, chociaż zmęczony byłem bardzo podczas uroczystości. Najsmutniejsze było chyba pożegnanie siódmych klas, z którymi musieliśmy się rozstać, a z którymi mocno się zżyliśmy, zwłaszcza dlatego, że byli od nas niewiele starsi i mieliśmy z nimi wiele zajęć i lekcji czy nawet meczów Quiddicha, choć mniej w tym roku. Natomiast z pozostałymi rocznikami żegnaliśmy się na wesoło, ponieważ z większością i tak mieliśmy spotkać się tu, w Dumstrangu, podczas wakacji ( najgorzej ze zdaniem egzaminów poszło piątym, czwartym i drugim klasom). Ludzie tak się cieszyli z zakończenia tego strasznego i intensywnego roku, że praktycznie nie słuchali, włącznie ze mną, przemowy dyrektorki. Ale nawet nauczyciele nie poświęcali jej zbytniej uwagi, gdyż, nawet jak na ich cierpliwość, przemawiała zbyt nużąco. Po rozdaniu różnorodnych nagród i dyplomów oraz świadectw nastąpiło szybkie przepakowanie się z zamku do latających pojazdów, którymi mieliśmy wrócić. Większość z nas została od razu w zamku, nie wracając już do domu, w tym i ja, chociaż niektórzy z tych, którzy wakacje mieli spędzić w Durmstrangu, wracali do domu na kilka dni, by chociaż tyle czasu pobyć w domu. Mnie to się nie opłacało- więcej bym podróżował, niż był w domu, więc bez zbytnich ceregieli zadecydowałem, że zostaję tu. Decyzji nie żałowałem, zwłaszcza, że przygoda dopadła nas już w pierwszych dniach wakacyjnego pobytu w szkole.
Pierwszego dnia, a był to słoneczny, upalny dzień, postanowiliśmy wyruszyć nad szkolne jezioro. Jest to stosunkowo mały, aczkolwiek czysty i zadbany naturalny polodowcowy zbiornik wodny- ulubione miejsce wszystkich uczniów naszej szkoły, tym bardziej, że wzdłuż niego rozciąga się szeroka, piaszczysta plaża, położona w cieniu rozłożystych dębów. Rok temu wybudowano nawet malutkie boisko do Quiddicha, pozwalające trenować sobie wypoczynkowo nawet wtedy, gdy jest się nad jeziorem, co dla nas oznaczało szczyt marzeń. Nic więc dziwnego, że już pierwszego dnia wybraliśmy się w to bajeczne miejsce, zwłaszcza, że chcieliśmy wykorzystać dzień, w którym jeszcze nie mieliśmy zaplanowanych zajęć.
Kiedy dotarliśmy na miejsce, miny nam zrzedły, ponieważ nad jeziorem zebrali się chyba wszyscy, którzy zostali w zamku- a więc jedna piąta szkoły. Żeby przejść przez przeludnioną plażę, by dotrzeć do zatłoczonego jeziora, trzeba by chyba chodzić na palcach, by nikogo nie nadepnąć. Po kilku minutach wpatrywania się w rozwrzeszczany tłum stwierdziliśmy, że nie ma sensu męczyć się w tym rozgardiaszu i postanowiliśmy znaleźć sobie jakieś spokojniejsze, a równie atrakcyjne miejsce. Biorąc pod uwagę fakt, iż połowa durmstrandzkiego parku to lodowce- trudno było takie wybrać. Prócz jeziora bowiem mamy jeszcze, nie licząc lodowców, rzecz jasna, duże i małe boisko Quiddicha, puszczę i karczmę, blisko też znajduje się Bagdol, mała, czarodziejska miejscowość, położona o milę drogi od zamku. Po krótkim namyśle i wymianie pomysłów postanowiliśmy w trójkę- tj. ja, Digel i John- że wybieramy ostatnią opcję, czyli wyruszamy na wycieczkę do Bagdolu.
Droga, i tak krótka, minęła nam niesamowicie szybko, a to dzięki świetnym humorom wszystkich trojga oraz przepięknej pogodzie, która wręcz zachęcała do śmiechu i żartów. Ani się obejrzeliśmy, a już byliśmy na miejscu i nadszedł czas, by podjąć decyzję, dokąd się udać. Wkrótce potem okazało się, że nikt z nas nie był jeszcze w karczmie „Bamberka”, która słynęła z niezwykłej popularności gry w karty oraz walki na pojedynki. Nie bacząc na to, że różnie się kończą wizyty w czarodziejskich pubach, żwawym krokiem ruszyliśmy w jej kierunku. Dotarliśmy w przeciągu pół godziny dzięki dobremu oznakowaniu Bagdolu. Gdy tylko weszliśmy do środka, poczuliśmy ostry zapach piwa kremowego, tak uwielbianego napoju zwłaszcza przez ludzi z naszej szkoły, choć słyszałem, że Hogwart również nie pogardzi dobrze uwarzonym piwem kremowym, tak popularnym w ich miasteczku, Hogsmeade. Co innego Beaxbatoms- oni piją tylko swoje tradycyjne napoje francuskie, poza tym to same dziewczyny, inaczej podchodzą do karczm i pubów z piwem kremowym.
W każdym bądź razie, po pierwszym szoku wywołanym tak silnym zapachem napoju, zwróciliśmy uwagę na pozostałe charakterystyczne cechy wnętrza pubu- ściany pomalowane na nieładny, bury kolor, brudne stoły, zakurzone komody, ledwie świecące magiczne lampy, wszechogarniająca ponurość karczmy i jej szarość oraz kiepskie oświetlenie wraz z depresyjną muzyką, puszczaną przez bułgarskie, magiczne radio, co tylko dodawało barowi mroczności. Z początku wszyscy troje się wzdrygnęliśmy, mimo to jednak nie opuściliśmy pomieszczenia. Próbując wziąć się w garść, weszliśmy do środka przepełnionej karczmy. Znajdowali się w niej przeróżni ludzie- od zwykłych czarodziei, przez zaniedbanych kanciarzy, po wiedźmy i tajemnicze wilkołaki. Większość z nich pojedynkowała się, część jedynie piła piwo kremowe i grała w karty. Szybko ogarnął nas strach, który przeszedł potem wręcz w paniczny lęk, jednak nie daliśmy po sobie tego poznać i wciąż pozornie śmiało kroczyliśmy przez pub. Nasze wejście nie zwróciło praktycznie niczyjej uwagi, co dodało nam odrobinę pewności siebie. Usiedliśmy w kącie pomieszczenia przy wyjątkowo zakurzonym stoliku z brudnymi kuflami położonymi na nim i powoli zaczęliśmy żałować tego, że tu przyszliśmy. Dopiero po chwili podszedł do nas niski, przysadzisty czarodziej z twarzą zakrytą ogromnym kapturem oraz z praktycznie większą od niego torbą. Kiedy go zauważyłem, serce podeszło mi do gardła- dosłownie!- ale mimo wszystko milczałem. Chłopacy wyglądali na nie mniej przerażonych, choć również starali się nie dać tego po sobie poznać. Przybysz jednak okazał się, przynajmniej na pierwszy rzut oka, porządnym i całkiem serdecznym człowiekiem. Jego twarz była miła w wyrazie, oczy jasno świeciły koleżeńskim blaskiem, a uśmiech był wciąż obecny. Miało się wrażenie, że ten człowiek nie potrafi się gniewać, co bardzo nas uspokoiło. Niestety, przedwcześnie.
On pierwszy nas zagadnął, patrząc na nas przyjacielsko i ufnie wyciągając rękę:
- Jestem Ted. Pojedynkujecie się?- błyskawicznie i bez zbędnych ceregieli zaproponował nam, nie bacząc na nasz wiek czy postawę.
Spojrzeliśmy po sobie zdziwieni, szczęki nam opadły. Nie wiedzieliśmy, co zrobić. Z jednej strony- nieznajomy, starszy, uzbrojony, acz wyglądający na porządnego, z drugiej- odmówić pojedynku? Nawet pierwszoklasistom w naszej szkole było wiadomo, że zrezygnować z walki na różdżki to prawie tak samo, jak całkowicie się poddać i okazać się najgorszym z możliwych tchórzem, a nie wchodziło to w rachubę. W sumie nie mieliśmy wyjścia. Pozostała tylko decyzja, kto pierwszy pójdzie. Padło na Jona. Zdawało się, że nie jest zbyt smutny z tego powodu, wręcz odwrotnie- nie mógł się doczekać, to on wpadł w końcu na pomysł, byśmy tutaj przyszli. Stanęli więc naprzeciwko siebie, z twarzami poważnymi, a różdżkami w gotowości. Ukłonili się sobie, nastąpiła chwila ciszy, potem odliczanie do trzech. Gdy tylko sędzia wymówił pierwszą literę liczebnika „trzy”, rozległ się głośny i przeciągły świst, który wydała różdżka przybysza oraz głośny krzyk:
- Drętwota!
Przerażeni, wrzasnęliśmy głośno i już mieliśmy podbiec do Johna, gdy
sędzia przypomniał, że w czasie pojedynku nie możemy podchodzić do pojedynkujących się. Musieliśmy więc ze zgrozą patrzeć, jak przyjaciel z trudem wstaje, zaciska zęby i powoli się prostuje, dumnie podnosząc podbródek. Wtem, ni stąd, ni zowąd, padło zaklęcie:
-Petryfikus Totalus!
Zamarliśmy. Czarodziej został zaatakowany z zaskoczenia- chyba nie spodziewał się, że tak szybko John weźmie się w garść.
Efekt zaklęcia był niesamowity- przybysza gwałtownie szarpnęło do tyłu, wzbił się mimowolnie do góry i z ciężkim jękiem opadł na ziemię. Milczeliśmy, nie wiedząc, jak zareagować. Nasz pojedynek obserwował już tłum, pomimo licznych innych, może nawet ciekawszych walk. Nikt jednak nic nie powiedział, kiedy czarodziej upadł, nikt nawet nie krzyknął współczująco. Zrobiło mi się go żal- wyglądało na to, że nie miał zbyt wielu przyjaciół. Jak już mówiłem- przedwcześnie.
Czekaliśmy więc, aż mężczyzna podniesie się z ziemi. Taki moment nie nastąpił. Dopiero gdy sędzia ogłosił koniec meczu, który wygrał John, podbiegliśmy do przysadzistego czarodzieja. Z trudem go podnieśliśmy, gdyż nie ważył najmniej, i podprowadziliśmy do stolika. Po kilku łykach piwa kremowego jego stan wrócił do normy. Milczał.
Odezwał się dopiero po kilku minutach, a jego głos był pełen pychy i wyższości:
- Tu twoja należność- rzucił ozięble, po czym z chłodnym wyrazem twarzy odszedł, szurając nogami. Spojrzeliśmy po sobie. Na stole leżał obszerny worek- ten, z którym był już od początku naszego spotkania. Bez słów się rozumiejąc, zgodnie go otworzyliśmy. Wrzask Johna ściągnął na niego więcej uwagi tłumu niż jego pojedynek, bowiem w worku leżału przeróżne gadżety magiczne i artykuły spożywcze zakazane w całej Bułgarii.

[ 365 komentarze ]


 
53. Testy i ich wyniki oraz to, co z tego wszystkiego wynikło.
Dodał Wiktor Krum Niedziela, 14 Czerwca, 2009, 12:05

Moi drodzy! Na początku chciałam podziękować serdecznie ZKP za przyznanie pamiętnikowi Wiktora Kruma I miejsca na Pamiętnik Maja. Jest to dla mnie ogromna radość i nieopisany zaszczyt- dziękuję!
Najmocniej przepraszam również Czytelników za tak małą ilość wpisów ostatnio, ale zaliczenie ocen okazało się chwilowo czynnością nadrzędną i pamiętnik musiał poczekać. Ponieważ przed rozpoczęciem wakacji prawdopodobnie notka się już nie pojawi, chciałabym już teraz życzyć Wam wesołych, przyjemnych, ciepłych wakacji, wspaniałej zabawy, czasu na książki i spotkania z przyjaciółmi oraz ładnej pogody i niezapomnianych przygód! Trzymajcie się ciepło i jeszcze raz wspaniałych wakacji!
Wasza Parvati :)


Mijały dni. Coraz częściej na błoniach szkolnych można było zobaczyć uczniów, wylegujących się wśród rozłożystych drzew. Promienie słońca padały na odlegle lodowce, błyszczące śniegiem tak bardzo kontrastującym z zielonymi, wiosennymi krajobrazami łąk szkolnych. Pogoda sama wręcz zachęcała do wyjścia na dwór, a niebieskiemu niebu i kolorowym błoniom naprawdę nie sposób było się oprzeć. Odnosiło się wrażenie, że wszystko budzi się do życia po długiej, mroźnej zimie. Tyle że budziły się nie tylko rośliny i zwierzęta- powracały też wspomnienia.
Zastanawiam się, jak wiele zdarzyło się podczas tego roku- najpierw śmierć taty, później afera z Missel, potem przykre spotkanie z Hermioną, atak śmierciożerców, aż wreszcie śmierć najlepszego przyjaciela. Wydawałoby się, że po tym wszystkim nie dam rady wrócić do dawnego życia. A jednak potrafię. Zastanawiam się, czy to jest w porządku wobec Petera, mojego ojca, Hermiony, że pomimo tych nieszczęść, które ich spotkały, wciąż potrafię się śmiać, cieszyć z życia, czerpać radość ze świata. Gdzie jest granica bólu, w którym momencie należy przestać? Czy śmierć najlepszego przyjaciela nie powinna być dla mnie rysą na całe życie? Tęsknię za nim, brakuje mi go, a jednak żyję. I tak się zastanawiam, dlaczego pozornie wszystko wraca do normy. Tak być powinno? I wreszcie- głupie, bezpodstawne, ale strasznie dające się we znaki pytanie- dlaczego ja? Dlaczego akurat ja, dlaczego akurat mnie się to przydarzyło? Z drugiej strony- dlaczego to Peter zginął, mój ojciec, czemu nie ja? W czym jestem lepszy, a może gorszy...? Czy zasługuję na takie życie, co robię źle, czy odróżniam to, co dobre, od tego, co złe? I wreszcie- gdzie jest ta granica dobra i zła, którą trudno dostrzec w dzisiejszym świecie?
Na te pytania nie mogłem i wciąż nie mogę znaleźć odpowiedzi. Mam wrażenie, że jeszcze nigdy tak bardzo nie byłem zagubiony, i to nie pogrążony w bólu- nie po rozmowie z Peterem w tajemniczym pokoju- ale zwyczajnie bezradny, zagubiony, jakbym już nic sensownego w tym świecie nie był w stanie dostrzec. Czy na tym ma polegać życie? Na ciągłych stratach, na ciągłym uciekaniu przed rzeczywistością- kto wie. Nieraz próbowałem wziąć się w garść, wrócić do dawnych ideałów, dawnych celów, mądrości, wartości. Problem w tym, że w obliczu śmierci one wszystkie wydały mi się chorobliwie błahe, jakby nic nieznaczące w stosunku do tego, co i tak nas czeka. A jednak z nimi zawsze było mi łatwiej, dawały poczucie gruntu, poczucie dobrze obranej drogi. Tyle ze kto może nam tę drogę wskazać, skoro każdego z nas czeka ostatecznie to samo?
Chaotyczne myśli, nieogarnięte życie, ciągła bieganina wskutek egzaminów, smutek, żałoba- to wszystko złożyło się na to, że zgubiłem wśród brutalności świata samego siebie. I cały problem tkwił w tym, że nie potrafiłem siebie odnaleźć. Przez całe życie uczono mnie moralności, a teraz z kolei kazano jej zniknąć. Czego trzeba się w życiu trzymać, by, walcząc z wrogiem, nie stać się takim jak on?
Tymczasem szkoła wymagała od uczniów otrząśnięcia się z ostatnich przeżyć i wzięcia się w garść, ponieważ egzaminy wymagały solidnej i systematycznej nauki, na którą nikt nie potrafił się zdobyć. Nie po tym, co się zdarzyło w czasie ostatniego miesiąca, w porównaniu do tego egzaminy wszystkim wydały się takie błahe, nieważne. A jednak trzeba było postarać się, w końcu chodziło tu o siódmą klasę, ostatni rok nauki w Durmstrangu.
Rano wszyscy wstali zbyt podenerwowani, by ze sobą rozmawiać. Szybkie pozbieranie rzeczy, umycie się, pędem narzucony na ramię plecak i bieganiny po pokoju zaowocowały niemiłą i pełną nerwów atmosferą, która tylko pogarszała i tak już zepsute egzaminami humory. Dzień zapowiadał się wyjątkowo niefortunnie, nawet jak na sprawdziany, ponieważ zaczynaliśmy od Logiki Magii, znanej powszechnie jako najbardziej trudny i skomplikowany przedmiot w całej szkole wraz z podobną, jeśli chodzi o charakter, wykładającą nauczycielką a zarazem dyrektorką szkoły, profesor Mafaldą Hogwal. Na śniadaniu więc wszyscy milczeli, woląc stresować się w ciszy i samotności, a jedzenie jakoś dziwnie wolno znikało z talerzy. Ten rok był dla wszystkich tak dziwny i hojny w niebezpieczne i przykre wydarzenia, że poziom nauki był znacznie niższy niż w poprzednich latach. Nic więc dziwnego, że nikt nie był pewny swoich umiejętności do tego stopnia, by się nie denerwować. Tak sobie teraz myślę, że jedyną osobą, która mogłaby być w miarę spokojna, mógłby być Peter, ale teraz to niemożliwe...
Byłoby nieprawdą uznanie, że na egzaminach poszło mi dobrze. Co do Logiki Magii- jestem pewny, że zawaliłem, z Historią Magii nie jest źle, Transmutacja zaś oraz Eliksiry poszły mi najgorzej, do tego stopnia wręcz, że oddałem pustą kartkę. Jedynie test z Obrony Przed Czarną Magią chyba nawet nieźle napisałem, ale do zaliczenia roku jeden dobrze napisany egzamin nie wystarczy. Wraz z zakończeniem pisania sprawdzianów rozluźniła się atmosfera, ale tylko, jeśli chodzi o stres. W dalszych kwestiach wciąż wszyscy się denerwowali, głównie z powodu niepewnych wyników testów. Czując, że w atmosferze smutku połączonego z nerwami dłużej nie wytrzymam, postanowiłem potrenować. Wziąłem więc miotłę i szybkim, żwawym krokiem ruszyłem w kierunku boiska, nie rozglądając się dookoła. Już po kilku przebytych metrach w powietrzu poczułem niesamowitą ulgą. Wreszcie byłem w swoim świecie, gdzie miałem dostęp li i jedynie do marzeń, a nie do rzeczywistości.
Moją fascynację lataniem gwałtownie przerwała profesor Hogwal, która nadeszła ze strony zamku. Już na sam jej widok poczułem, że coś jest nie tak. Coś chwyciło mnie za gardło, gdy zobaczyłem powiewające na wietrze testy, trzymane przez nauczycielkę. Jej poważna twarz również nie świadczyła o niczym dobrym. Kiedy tylko znalazła się na boisku, władczo kiwnęła ręką, by gestem zachęcić mnie do zejścia ma ziemię. Bez wahania brawurowo zanurkowałem i po pięciu sekundach wylądowałem, nie zwracając uwagi na wysoko uniesione brwi dyrektorki. Bez zbędnych ceregieli rzekła:
- Panie Krum, muszę ze smutkiem pana poinformować, że nie zdał pan do następnej klasy. Napisał pan, reasumując wyniki poszczególnych testów, na trzydzieści procent wymaganej wiedzy, co równa się z oceną ledwie dopuszczającą. Problem tkwi jednak w tym, że do siódmej klasy wymagane jest co najmniej pięćdziesiąt procent. Przychylne jednak spojrzenia grona pedagogicznego po całokształcie twojej nauki oraz ostatnich wydarzeniach pozwoliły mi jednak dać ci szansę. Polegałaby na poprawieniu całego materiału z szóstej klasy przez całe wakacje, tutaj, w Durmstrangu.

[ 357 komentarze ]


1 2 3 4 »  

| Script by Alex

 





  
Kolonie Harry Potter:
Kolonie Travelkids
  
Konkursy-archiwum

  

ŻONGLER
KSIĘGA HOGWARTU

Nasza strona JK Rowling
Nowości na stronie JKR!

Związek Krytyków ...!
Pamiętnik Miesiąca!
Konkurs ZKP

PAMIĘTNIKI : KANON


Albus Severus Potter
Nowa Księga Huncwotów
Lily i James Potter
Nowa Księga Huncwotów
Pamiętnik W. Kruma!
Pamiętnik R. Lupina!
Pamiętnik N. Tonks!
Elizabeth Rosemond

Pamiętnik Bellatrix Black
Pamiętnik Freda i Georga
Pamiętnik Hannah Abbott
Pamiętnik Harrego!
James Potter Junior!
Pamiętnik Lily Potter!
Pamiętnik Voldemorta
Pamiętnik Malfoy'a!
Lucius Malfoy
Pamiętnik Luny!
Pamiętnik Padmy Patil
Pamiętnik Petunii Ewans!
Pamiętnik Hagrida!
Pamiętnik Romildy Vane
Syriusz Black'a!
Pamiętnik Toma Riddle'a
Pamiętnik Lavender

PAMIĘTNIKI : FIKCJA

Aurora Silverstone
Mary Ann Lupin!
Elizabeth Lastrange
Nowa Julia Darkness!

Joanne Carter (Black)
Pamiętnik Laury Diggory
Pamiętnik Marty Pears
Madeleine Halliwell
Roxanne Weasley
Pamiętnik Wiktorii Fynn
Pamiętnik Dorcas Burska
Natasha Potter
Pamiętnik Jasminy!

INKUBATOR
Alicja Spinnet!
Pamiętnik J. Pottera
Cedrik Diggory
Pamiętnik Sarah Potter
Valerie & Charlotte
Pamiętnik Leiry Sanford
Neville Longbottom
Pamiętnik Fleur
Pamiętnik Cho
Pamiętnik Rona!

Pamiętniki do przejęcia

Pamiętniki archiwalne

  

CIEKAWE DZIAŁY
(Niektóre do przejęcia!)
>>Księgi Magii<<
Bestiarium HP!
Biografie HP!
Madame Malkin
W.E.S.Z.
Wmigurok
OPCM
Artykuły o HP
Chatka Hagrida!
Plotki z kuchni Hogwartu
Lekcje transmutacji
Lekcje: eliksiry
Kącik Cedrica
Nasze Gadżety
Poznaj sw�j HOROSKOP!
Zakon Feniksa


  
Co sądzisz o o zakończeniu sagi?
Rewelacyjne, jestem zachwycony/a!
Dobre, ale bez zachwytu
Średnie, mogłoby być lepsze
Kiepskie, bez wyrazu
Beznadziejne- nie dało się czytać!
  

 
© General Informatics - Wszystkie prawa zastrzeżone
linki