Pamietnik Remusa Lupina! Pamiętnikiem opiekuje się Syrcia Do 20 marca 2009r pamiętnikiem opiekowała się K@si@@@ Do 07.07.08 pamiętnik prowadził Nowicjusz Magii Do grudnia 2007 pamiętnik prowadziłą The Halfblood Princess
Przeraziłam się normalnie, jak zobaczyłam, ile czasu nic tu nie dodałam, więc dodaję taki oto strzępek. Żeby nie było, że zostawiłam ten pamiętnik, czy coś.
Zaprawdę powiadam wszelkiemu stworzeniu… Baby mają nasrane w bani! W dodatku uderzyłem dziewczynę, pierwszy raz w życiu!
Ledwo wróciłem do szkoły po pełni, dowiedziałem się, że Syriusz już nie jest z Donną. Bynajmniej nie od niego, po prostu jakimś cudem w mojej torbie znalazła się łajnobomba, która wybuchła mi w twarz, gdy otwierałem ją na lekcji. Wybuch sprawił, że z torby wyleciał mi wyjec, z którego zdrowo się już dymiło. Niezdarnie wycierałem twarz z łajna rękawami, a list zaczął wrzeszczeć, że mnie zniszczy, zniszczy mnie („...rozumiesz?! ZNISZCZĘ CIĘ!!!”), obrzucał mnie wyzwiskami, groził i darł się coś o łamaczach serc. Klasa miała beki, a ja z początku nie wiedziałem, o co chodzi. Na przerwie Donna szybko rzuciła mi się w oczy, a jej triumfalny wyraz twarzy sprawił, że momentalnie wszystko się we mnie zagotowało.
- Ty!... – warknąłem rozjuszony, doskakując do niej.
- Co? – prychnęła.
Chwyciłem ją za koszulę na piersiach, mnąc ją w garści. Zaczęła piszczeć, chyba sądząc, że mam na celu obmacywanie jej, a nie trzymanie przed sobą, żeby mi nie uciekła. Kątem umysłu zarejestrowałem, że na korytarzu zapadła cisza.
- Zamknij się! – warknąłem. – Jaka ty jesteś tępa! Na mózg ci się już rzuciło?! Co to za jakieś posrane pomysły?! Wyjec, łajnobomby?! Czy ty do cholery normalna jesteś?! Do łba ci nie przyszło, że jak coś wybucha w twarz to może zrobić krzywdę?!
- Przestań mnie dotykać! Zostaw!...
- To TY zostaw MNIE w spokoju, znajdź sobie jakieś inne zajęcie i przestań wkurzać ludzi! – darłem się.
- Trzeba mi było nie odbijać Syriusza, pedale!
To stało się szybciej, niż zdążyłem pomyśleć. Puściłem jej ubranie, wziąłem zamach i z całej siły uderzyłem ją otwartą dłonią w policzek. Upadła, zapewne z wrażenia, bo nie sądzę, bym miał aż tyle siły. Stałem nad nią, dysząc ciężko i z jakąś dziwną satysfakcją patrzyłem na czerwony ślad na jej twarzy. Niebieskie oczy napełniły się jej łzami, co nie wywarło na mnie głębszego wrażenia.
- Zejdź ze mnie, ty tępa… – zacząłem cicho, zaciskając dygocące dłonie w pięści.
- Remus! – zawołał James, doskakując do mnie. Złapał mnie za ramiona, odciągając od niej, Black podniósł Krukonkę z ziemi i również do mnie podszedł, po czym pociągnęli mnie za sobą do dormitorium. Uczniowie na korytarzu odsuwali się nam z drogi, łypiąc na mnie – zwłaszcza niewiasty – rozsierdzonymi spojrzeniami. Niecałe pół godziny później stałem w gabinecie dyrektora razem ze szlochającą i zgrzytającą Donną, spokojnie mówiąc mu, że ta oto porąbana niewiasta, delikatnie mówiąc leciała sobie ze mną w kulki, rozpuszczając ploty po Hogwarcie, że niby gustuję w panach, że skradłem Blackowi serce i opowiadając resztę jej porąbanych akcji. Z góry dodałem również, że nawet nie musi próbować mnie prosić, żebym ją przeprosił, bo i tak tego nie zrobię – kretynka sama się przecież prosiła. Nie sądziłem, że potrafię być na coś tak obojętny jak wtedy, kiedy byłem na dywaniku. Zaskakujące było dla mnie również to, że w jakiś sposób czułem satysfakcję z tego, co zrobiłem.
Na bal z okazji Nocy Duchów nie poszedłem, bowiem mimo iż dziewczę samo się prosiło, to ogół miał mi to strasznie za złe. Nie miałem ochoty wystawiać się na ogień krzyżowy ich spojrzeń. Nawet Huncwoci krzywo na mnie patrzyli, bo jak to – uderzyć kobietę?!... Mimo iż byłem przekonany o słuszności swych działań, na początku listopada dopadłem Donnę jak wychodziła z wielkiej sali i przeprosiłem ją. Nie widziałem jednak sensu w tłumaczeniu się, bo nie czułem się winny. Uśmiechnęła się (?!...) i powiedziała, że nie szkodzi, że rozumie i takie tam, bla bla. Również mnie przeprosiła i poprosiła, żebym nie miał jej tego wszystkiego za złe, bo ona go tak kocha i że… Tutaj wykręciłem się, że niby czegoś nie wziąłem z biblioteki i dałem w długą.
Dziewczyny są popieprzone.
Kapitan Gryfonów organizuje eliminacje do drużyny. Pokłócił się ze ścigającym, a że szukająca była dziewczyną owego ścigającego, który został wykopany, to też odeszła. Ach, cóż za wspaniały akt miłości!
Kiedy czytałem ogłoszenie, że następnego dnia odbędą się owe sprawdziany, psychiczny uśmiech wcisnął mi się na twarz. Pójdę na nie, wszak co mi szkodzi? Postanowiłem startować na ścigającego, bowiem na latacza za zniczem napalił się okularnik. Postanowiłem nikomu choćby słówka nie pisnąć o mym szatańskim pomyśle, więc w tym wielkim dniu zjadłem w tempie ekspresowym – wciągałem z talerza prawie jak mugolski odkurzacz – i pognałem do dormitorium, by ubrać się wygodniej i wymknąć z zamku. Buchnąłem miotłę szkolną ze schowka – oczywiście za pozwoleniem profesorki od latania – i dziarsko ruszyłem na stadion. Nie mogłem powstrzymać głupiego uśmiechu wciskającego mi się na twarz. Prawdopodobnie się tak kokosił przez łaskotki, które maltretowały mój żołądek. Zabawne uczucie.
Zasiadłem sobie na murawie, czekając, aż zjawią się inni.
- Remus?...
Drgnąłem, słysząc głos Gilberta. Wyszczerzyłem do niego zęby w szerokim uśmiechu, machając energicznie. Przykucnął przede mną.
- Ty, tutaj? Quidditch jest zbyt brutalnym sportem dla takich kruszynek jak ty…
Prychnąłem, nie bez rozbawienia.
- Nie jestem taki delikatny na jakiego wyglądam – rzuciłem zdawkowo, zadzierając lekko podbródek, by wygodniej mi się patrzyło mu w oczy. – Chcę się po prostu sprawdzić.
- A w jakiej pozycji?
Zrobiłem się czerwony od podtekstu obijającego mi się o wnętrze czaszki. Nienawidzę tego. Chrząknąłem lekko, starając się ignorować jego rozbawienie.
- Ścigający.
Zacmokał, kręcąc głową.
- Zmiażdżą cię w grze.
Uśmiechnąłem się przekornie.
- Ścigający powinien mieć drobną budowę; może lecieć szybciej, bo powietrze stawia mu mniejszy opór i jest znacznie zwinniejszy od dużych, barczystych zawodników.
Gilbert wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Wiesz, co jest na rzeczy, mały.
- Zaiste – odparłem w syriuszowy sposób.
Dalsze czekanie upłynęło nam w milczeniu. Niebawem zeszli się pozostali ochotnicy do ścierania się o miejsca w drużynie, w tym, oczywiście, Potter. Na mój widok wytrzeszczył gały, widocznie nie dowierzając temu, że mnie zobaczył. Oczywiście był zbulwersowany, że mu nie powiedziałem o swych jakże mrocznych zamiarach próby dostania się do składu, ale stwierdziłem, że tak jest bardziej pazernie, więc dał mi spokój. Na trudne pytania Jamesa wystarczy odpowiedzieć, że coś jest pazerne, a on już czuje się usatysfakcjonowany. Nie rozumiem jego sposobu myślenia i nawet nie zamierzam próbować tego ogarnąć, bo skończy się to dla mnie śmiercią, kalectwem albo trwałym uszczerbkiem na psychice.
Znów krótko, w sumie o niczym - ale przynajmniej nie trzeba było długo czekać. W następnej, mam nadzieję, będzie ciekawiej.
Znów to samo… Znów byłem żywym trupem, jak co miesiąc. Wszystko mnie bolało, było mi niedobrze i warczałem na wszystko, co się rusza. Nienawidziłem dosłownie wszystkiego, od podłogi, po sufit i całokształtu w tej przestrzeni zawartego. Do szału doprowadzała mnie nawet myśl, że jest wtorek, że muszę chodzić, siedzieć na lekcjach. Wierciłem się, pyskowałem profesorom i dzięki temu jednego dnia straciłem dwadzieścia punktów i wlepili mi szlaban, który odrobię jak będę mógł w miarę normalnie funkcjonować po przemianie.
Z ciężkim westchnieniem rzuciłem się na miękkie łóżko, wciskając zarumienioną od gorączki twarz w poduszkę. Wgryzłem się w nią, rozzłoszczony z bliżej nieokreślonego powodu. Jeszcze ta cholerna Donna musi przy każdej okazji syczeć mi do ucha, jaką to jestem świnią i „kradziejem serc”.
Zacisnąłem mocniej powieki, by wyrzucić tę idiotkę ze swej głowy. Już i tak przez cały dzień chodziłem nabuzowany, a nie miałem siły się zerwać i krążyć po dormitorium. W trupi sposób zareagowałem na trzaśnięcie drzwi i dziarskie kroki. Nagle urwały się, a ich właściciel nabrał powietrza. Nim zdążył się odezwać, ja już czułem mieszaninę bzu i jaśminu z lekką nutką czekolady.
- O, tu jesteś!
Syriusz. Nawet nie burknąłem w odpowiedzi, dalej imitując zwłoki. O uszy obiło mi się jego westchnienie, a następnie słyszałem, że podszedł do mnie. Zacisnąłem pięści na szkarłatnej kołdrze, wydając z siebie męczeński świst. Nie poruszałem się, aż nazbyt wyraźnie pamiętając, jak gdzieś koło południa strzeliłem go w twarz, wrzeszcząc coś o idiotach i zakazie zbliżania się do mnie pod karą śmierci. Uwielbiam, kiedy ponoszą mnie emocje. Spiąłem gwałtownie wszystkie mięśnie, kiedy wsunął mi swą zimną dłoń we włosy, zaczynając mnie delikatnie głaskać. Czułem od niego jeszcze… Zapach wiatru i świeżego powietrza. Po chwili się rozluźniłem, przechylając nieco głowę, by było mi łatwiej oddychać. Poza tym, dzięki temu mogłem jednym okiem obserwować kruczowłosego. Był nieco potargany, a policzki coś lekko podmalowało mu na zdrowy, rumiany kolorek.
- Jak się czujesz? – spytał, patrząc na mnie uważnie.
Wbiłem w niego sztylet swego szyderczo-zirytowanego spojrzenia. Cmoknął cicho, ściągając mi z włosów gumkę, prawdopodobnie, by było mu łatwiej mnie miziać.
- Rozumiem – przyznał współczującym tonem i pochylił się, z głośnym cmokiem całując mnie w skroń. Przymknąłem oczy, czując, że miał przyjemnie chłodne wargi. Pewnie dopiero co wrócił z dworu.
- Daj mi coś zimnego… - wymamrotałem ledwo zrozumiale.
- Co?
- Coś zimnego… - z wysiłkiem podniosłem głos.
Sięgnął za siebie, chwytając szklankę z mojej szafki nocnej. Przyłożył mi jej ściankę do skroni i policzka, dzięki czemu mogłem poczuć jej cudowny chłód. Rozkoszne dreszcze przetoczyły się mi po ciele, wyrywając mi z piersi ciche westchnienie. Uwielbiam to chwilowe uczucie ulgi… Nie ma nic piękniejszego od tego słodkiego doznania.
Zakręciłem się, unosząc nieco na łokciach i podpełzłem do niego. Ulokowałem swą cholernie ciężką głowę na jego udach, niezdarnie oplatając go rękami w pasie. Potrzebowałem czułości. Bardzo. Jak zwykle zresztą przed i po pełni… Czarny dobrze o tym wiedział, więc mogłem na niego w tej kwestii liczyć, bez względu na to, ile razy mu będę groził, bił go czy wyzywał. Nie wiem, czy jest w stanie sobie wyobrazić, jak mu jestem za to wdzięczny. Między innymi właśnie dlatego z taką radością piszę za niego wypracowania na historię magii.
Pochylił się, przygarniając mnie bliżej do siebie i przytulając. W takiej pozycji zawsze lekko szokowało mnie to, że jest ode mnie tyle większy - czubkiem głowy ledwo sięgam mu do szyi! – i tak ciepły. Zaczął pocierać wciąż jeszcze zmarzniętym podbródkiem o mój kark, co sprawiało, że miałem lekkie, aczkolwiek przyjemne ciarki. Bardzo skutecznie mnie to rozluźniało. Ułożyłem się nieco swobodniej, przymykając oczy. Pozwalałem mu się gładzić po boku i głowie, raz po raz się przeginając przez łaskotki i pomrukując.
- Wiesz co? Na urodziny kupię ci takiego wielkiego miśka! – Uśmiechnąłem się leniwie, słysząc zapał w jego głosie. – A potem go tak zaczaruję, że będzie cię obejmował i głaskał, kiedy ja nie będę mógł tego robić. Mam nadzieję, iż jesteś świadom, że mam wyłączność do tego przywileju? – dodał, niby groźnie.
Parsknąłem cicho.
- Ależ oczywiście – mruknąłem niemrawo i potarłem głową o jego brzuch. – Przytul…
Ponownie się schylił, wzmacniając uścisk. Zwinął kołdrę, przykrywając mnie. Chłód materiału, ciepło rozgrzanego już ciała Syriusza i jego delikatny, czuły dotyk sprawił, że wręcz zrobiło mi się błogo, a nieznośny ucisk w skroniach znacznie zelżał, przynajmniej na chwilę. Nie chciałem pytać go, która jest godzina. Nie chciałem wiedzieć, ile czasu mi zostało… Bałem się usłyszeć, że muszę się wysunąć z jego objęć, w których zawsze czuję się tak dobrze i bezpiecznie, by znów przeżywać te wszystkie katusze w znienawidzonej przeze mnie chacie. Mocniej objąłem go w pasie, wciskając mu rozpaloną twarz w podbrzusze. Tak bardzo nie chciałem iść…
Niestety, nic nie może przecież wieczne trwać, tak więc po kilkunastu minutach drzwi od dormitorium ponownie się otworzyły i wszedł James.
- Remi! – zawołał. – Ośmielę się zauważyć, nie bez przykrości, że musisz już iść. A ty, szanowny panie Black, masz szlaban…
- O rzesz… - mruknął, spinając się gwałtownie. – Zapomniałem!
- McGonagall nie zapomniała – powiedział z powagą okularnik.
Wysunąłem się z ramion Syriusza, wzdychając ciężko. Zaraz po tym przed twarzą pojawiła mi się Jamesowi garść z za dużym dresem, który brałem ze sobą do chaty, żeby mieć co na siebie wciągnąć, czekając na pielęgniarkę. Skinąłem mu niemrawo głową, patrząc na jego smutny uśmiech.
- Chodź, odprowadzę cię. – Wyciągnął do mnie rękę.
Pozwoliłem pomóc sobie wstać i chwiejnie ruszyłem do drzwi. Chwycili mnie pod łokcie, podnosząc i zaczynając znosić mnie po schodach. Zachichotałem słabo, nie mogąc się powstrzymać. Przetransportowali mnie tak do przejścia pod portretem, gdzie zniknęliśmy, odprowadzeni zaskoczono-rozbawionymi spojrzeniami Gryfonów. Na korytarzu postawili mnie na moich trzynastoletnich nogach, bym mógł iść samemu. Wiedzieli, że nie cierpię ograniczeń swojego ciała, choć mimo wszystko opiekowanie się mną sprawia mi przyjemność. Wszak to nie ja nienawidzę takiej jakby… Niedołężności spowodowanej moim wilkołactwem, skręceniem nogi czy czymkolwiek innym. To ten wilkołak we mnie się wścieka, kiedy coś go hamuje.
Wsłuchując się w głupawą rozmowę chłopaków, dotarłem do skrzydła szpitalnego. Syriusz objął mnie delikatnie i nic nie mówiąc pogładził po włosach. Odwzajemniłem ten gest, uśmiechając się lekko. Następnie szarooki pomachał nam i puścił się pędem w stronę gabinetu profesorki. James zmiażdżył mnie w uścisku, aż stęknąłem.
- Trzymaj się, potworze – szepnął, chyba się bojąc, że ktoś w tym pustym korytarzu nas usłyszy. – Wszystko jest na dobrej drodze, żebyś za jakiś czas nie musiał być sam.
Odsunął się i puścił mi oczko z szerokim wyszczerzem, po czym wepchnął mnie do skrzydła. Z duszą na ramieniu podszedłem do pielęgniarki, która pogłaskała mnie po głowie – może dlatego jestem taki niski… - i podała mi trzy buteleczki z zawartością o nieciekawych walorach smakowych. Grzecznie wszystko wypiłem, pozwoliłem oplątać się szalikiem i posłusznie ruszyłem za nią w stronę wierzby. Nic nie mówiła, jedynie raz po raz zerkała na mnie ze smutkiem i ciężkim westchnieniem. Nie poprawiało mu to nastroju.
- Poradzisz sobie? – spytała kilka metrów przed wierzbą.
Skinąłem głową, przebiegając spojrzeniem po niebie. Kilka cumulusów leniwie sunęło po czarnym nieboskłonie, zakrywając część gwiazd i kawałeczek księżyca. Podobała mi się ta nocna panorama.
- Jak zawsze – dodałem jeszcze.
Podniosła z ziemi patyk i podeszła do pnia, szturchając na nim narośl. Gdybym miał wilcze uszy, zapewne zastrzygł bym nimi energicznie, słysząc chroboty i trzaski rozplątujących się korzeni, odsłaniających tajne przejście. Nie powiem, lubię ten dźwięk. Chwilę później, do mego nosa dotarł słodki zapach wilgotnej gleby.
- Przyjdę rano, tak jak zawsze.
- Dobrze – bąknąłem, osuwając się na kolana.
- Uważaj na siebie – poprosiła jeszcze ta miła, młoda kobieta, po czym odwróciła się, ruszając w stronę zamku.
Zaciągnąłem się słodkim zapachem ziemi, po czym wgramoliłem do środka. Zjechałem bezwładnie po wilgotnych, wystających kamieniach w dół kilka metrów. Opadłem ciężko, uderzając się w biodro. Uniosłem się na łokciach, po czym zacząłem sunąć w stronę chaty. W tym miejscu tunel jest tak niziutki, ma około metra wysokości. Nawet gdybym jako wilkołak wpadł na to, by podnieść klapę w podłodze i ruszył tym oto przejściem, to i tak nie dałbym rady wyjść. Jak niby przecisnąć niemal dwa i pół metra przez ledwo jeden na jeden?... Przyznam, że pomysłowe. Ja bym pewnie nie wpadł na tak oczywistą rzecz.
Po owej szopce, którą Syriuszowi sprezentowaliśmy po powrocie z Hogsmeade nie odzywał się do nas tydzień, kiedy w końcu postanowiłem z nim pogadać i go przeprosić. Było mi głupio na myśl o tym, że on wziął to wszystko tak do siebie i mówił te wszystkie rzeczy, które, gdy teraz to wspominam, sprawiają, że się zwyczajnie peszę. I tak byłem w lepszej sytuacji niż chłopcy, bo nie ignorował mnie, gdy do niego mówiłem, odpowiadał mi… I nie spychał mnie ze schodów, co spotkało Petera. Poza tym, Donna jakimś cudem dowiedziała się o tej akcji i wyciągnęła swoje wnioski – rzekomo skradłem Syriuszowi serce swą nieprzeciętną aparycją i spiskowałem z przyjaciółmi, by wyrwać go z jej szpon. Najlepsze w tym było to, że ona tak mi rzuciła w twarz na środku korytarza, że tak powiem, w hogwarckich godzinach szczytu. Teraz cała szkoła uznała, że jestem pedałem i dostawiam się do Blacka, a on, żeby mnie spławić, związał się z tą Krukonką, więc jeszcze większe dziewczyna ma pretensje, jako że niby szarooki ją wykorzystuje przeze mnie. Trochę się w tym wszystkim pogubiłem, ale przynajmniej Syriusz znów ze mną rozmawia. Cały głupi żart wymyślony przez Jamesa obrócił się przeciwko mnie, jak powiedziałem z żalem do Czarnego, kiedy siedzieliśmy na fontannie stojącej na szkolnym dziedzińcu. Swoją drogą, październik się już kończy.
- Przepraszam za nią – mruknął.
Wzruszyłem ramionami.
- I tak wszyscy mieli mnie za ciotę – burknąłem. Zerknęliśmy na siebie z ukosa.
- No cóż, teraz jesteś nie tylko dziewczęcym maleństwem, ale w dodatku uganiasz się za chłopakami.
- Weź nie dobijaj, co? – jęknąłem, szarpiąc bezwiednie blond włosy do łokcia. Zerknąłem na kosmyki z ciężkim westchnieniem.
- Nie przejmuj się tym.
- Czy ja się przejmuję? Nie obchodzi mnie, jak mnie widzą inni, po prostu denerwujące jest to, że robią to tak… Ostentacyjnie. Dzisiaj rano nawet znalazłem koło łóżka liścik, że niby jakiś piątoklasista jest mną zainteresowany. Marny żart, a w dodatku nawet ten żartowniś się niby podpisał.
- Tak? I któż to ma na ciebie chrapkę?
- Kapitan Gryfonów.
Black zadławił się powietrzem, zaczynając się krztusić i kaszleć. Nie odrywałem tępego spojrzenia od swych włosów.
- Podobno bardzo by chciał dorwać mnie w jakimś ciemnym zaułku szkoły. Albo wręcz ma ochotę na perwersyjne zagrywki; stół, ściana, kajdanki, te sprawy… A w postscriptum łaskawie dorzucił, że jeśli to dla mnie za ostro, to mogę się przebrać za owieczkę. – Parsknąłem cicho sam do siebie, ubawiony debilizmem tego listu.
Syriusz wydawał się jednak być zaniepokojony. Popatrzyłem na niego ze zdziwieniem.
- No chyba nie bierzesz tego na serio? Syri, daj spokój, jakiś idiota się po prostu nudzi i robi sobie jaja.
- Jakoś mnie nie przekonałeś.
Wzruszyłem ramionami.
- Trudno. Ja nie zamierzam sobie tym zawracać głowy. Skąd niby mam wziąć strój owieczki?...
- To dla mnie nie problem, szczęśliwym trafem taki właśnie posiadam.
Drgnąłem, słysząc za sobą głos Gilberta. Odwróciłem się, kierując wzrok na kapitana szkarłatno-złotej drużyny Quidditcha. Spojrzałem w jego jasnobrązowe oczy i poczułem, że sztywnieję.
- E… W-wiesz, że nieładnie podsłuchiwać?
Wyszczerzył się w uśmiechu i obszedł fontannę, stając przed nami.
- Nie podsłuchiwałem. Przechodząc obok usłyszałem fragment rozmowy o moim liście.
W tamtej chwili miałem wrażenie, że zostałem zamknięty w jakiejś ciasnej klateczce, czy pudełku i że bardzo mi z tym źle, więc chciałem uciec. Zacisnąłem wargi.
- A… Więc to ty napisałeś? – spytałem, siląc się na spokój. Zacisnąłem w kieszeniach dłonie w pięści.
- No, przecież mówię. Syriuszu, nie miej takiej wojowniczej miny…
- Nie przypominam sobie, byśmy byli na ty – upomniał go wrogim głosem Czarny.
Gilbert westchnął, rozbawiony.
- Przykro mi, że nie bierzesz moich słów na serio.
Zrobiłem wielkie oczy.
- No wybacz, trochę mi ciężko uwierzyć, że prefekt i kapitan drużyny, pupilek profesorów i sporej części żeńskiego nawału w tej szkole ma TAKIE zapędy do zniewieściałego trzecioklasisty! Coś tu jest nie tak, nie uważasz? – odparowałem szybciej, niż zdążyłem pomyśleć.
Zmrużył oczy.
- Niegrzeczny… - Uśmiechnął się szeroko, po czym machnął ręką i nachylił się do mnie, wyraźnie chcąc coś powiedzieć. Odgiąłem się w tył i nim zrobiłem coś jeszcze, Syriusz wyciągnął rękę, odpychając piątoklasistę stanowczym gestem.
- Remi – warknął, zsuwając się z fontanny. Chwycił mnie za rękę. – Chodź gdzieś indziej, bo aktualnie, jak widzisz, jakiś debil się nam wcina w rozmowę. – Szarpnął mnie do siebie, więc posłusznie za nim podążyłem, nie oglądając się za siebie.
- N-no dobra - wyjąkałem. – Masz rację… Cholera jasna, co to ma być?! – wysyczałem.
- Nie wiem – burknął. – Ale nie podoba mi się to.
Zatrzymałem się jak wryty, Syriusz zresztą też, bo przed nami niemal z podziemi wyrosła Donna, biorąc się pod boki.
Wywróciłem oczami, czując, że irytacja coraz mocniej kotłuje mi się w piersi.
- Nie! – warknąłem, nim zdążyła coś powiedzieć. – Nie odwalę się, nie zostawię „miłości twego życia” i nie, nie przestanę się do niego dostawiać! Jakbym w ogóle to kiedykolwiek robił! – Zamilkłem na chwilę, po czym żeby ją choć trochę wkurzyć, dodałem:
- On i tak jest MÓJ! ŻEGNAM!
Tym razem to ja chwyciłem Czarnego za ramię i pociągnąłem za sobą, na błonia, czując dziką satysfakcję na widok oburzenia na jej twarzy. Nie było na nich wielu osób, a chwila spokoju od tłumu była mi wtedy potrzebna. Sapiąc ciężko przez nos stąpałem po kamiennych stopniach, a Black podtruchtywał za mną.
- Szlag by ich wszystkich! – wrzasnąłem nagle, aż sam się zdziwiłem. Echo mojego głosu przeszła po włościach. Dotarliśmy pod buk na błoniach. – Porąbało ich już totalnie! Mam się przebierać za owcę i dać się skuwać, w dodatku odbijam jakiejś babie faceta, jestem gejem… No ludzie! Czego ja się jeszcze o sobie dowiem?! – Machałem wściekły rękami, a Syri z dyplomatycznie obojętną miną usiadł pod drzewem. – Szlag mnie już trafia… - Usiadłem obok.
- Widzę – stwierdził spokojnie. – Ale nie martw się, przynajmniej możesz się szczycić bogatym życiem osobistym.
Zaśmiałem się cicho, podnosząc z żółknącej trawy opadły, złoty liść.
- Jakie te dziewczyny są głupie i wkurzające… - warknąłem jeszcze do siebie pod nosem.
Zapadła cisza, zakłócana stłumionymi odgłosami życia tętniącego w zamku, przeplatana z szumem wiatru w koronach drzew zakazanego lasu. Odchyliłem głowę, opierając ją o pień, wlepiając znużone spojrzenie w szarawe niebo. Wziąłem kilka głębokich wdechów i z zadowoleniem stwierdziłem, że złość powoli mnie opuszcza. Po kilku minutach odchyliłem głowę w lewo, by spojrzeć na Syriuszowi profil.
- Przepraszam – rzuciłem. – Chyba się przeze mnie pokłóciłeś z dziewczyną.
Wzruszył ramionami.
- I tak zaczynała mnie już wkurzać… Nie spodziewałem się, że okaże się taka… Taka głupia. – Zerknął na mnie z pokrętnym uśmieszkiem. – Albo, że wszystkim będzie się wydawać, że ze sobą jesteśmy.
Uniosłem brwi.
- Zastanawia mnie tylko, po czym to wnoszą.
Zachichotał.
- Mnie również… - Stuknął mnie w ramię. – Nie złość się, to jest na swój sposób śmieszne.
Założyłem ręce za głowę, uśmiechając się z rozmarzeniem.
- Ooch, tak. Black i Lupin szkolną parą gejów.
Wymieniliśmy spojrzenia i zaczęliśmy się śmiać, kiwając na boki. Uspokoiliśmy się po paru minutach.
- Syri…
- Mmm?
- Ile ty właściwie z nią jesteś?
- Od września.
Wytrzeszczyłem na niego oczy.
- I tyle czasu NIC nam nie powiedziałeś?!
Wyszczerzył się w uśmiechu.
- Prawdę mówiąc, kroiło się między nami już od zeszłego semestru.
Zmrużyłem groźnie oczy, mając nadzieję, że go tym onieśmielę.
- Z której ona w ogóle jest klasy? – spytałem przyciszonym głosem, by jeszcze bardziej obniżyć jego morale.
- Czwartej.
Otworzyłem usta, a po chwili je zamknąłem.
- Uhu, Syriuszek wyrywa starsze panienki…
Parsknął śmiechem.
- Nie ja miałem cztery lata starszego chłopaka, Luniaczku…
Natychmiast zamilkłem.
- Ej, co się wściekasz o te plotki? Przecież to się zgadza, jesteś gejem!
Kopnąłem go w kolano.
- No chyba żeś na głowę upadł! Nie jestem!
- Niee, uhuhu… O. Właśnie, bo mnie to zastanawia już dłuższy czas. Właściwie to czemu już ze sobą nie jesteście? Pomijając fakt, że to był… - Tutaj przybrał dramatyczną pozę i ton głosu. - związek bez perspektyw!... Więc?
Poczułem, że robię się czerwony, więc by jakoś odwrócić swą uwagę od nagłego zażenowania, zacząłem bawić się dłońmi. Czarny był pierwszą osobą, która mnie o to spytała, to było trochę dziwne uczucie, kiedy mu to opowiadałem.
- Cóż… W wakacje zaprosił mnie nad morze. Nie rób takiej miny, baryło. Byli tam też jego znajomi. Drugiego wieczora zrobiliśmy grilla i ognisko, bez picia też się nie obeszło. Jakaś dziewczyna ciągle mi dolewała wina do kubka…
- …i biedny, niewinny, skrzywdzony ja zostałem upity przez tę wredną dziewoję…
- Skąd wiesz? – zdziwiłem się, a Czarnemu opadła szczęka. Uniosłem lekko brwi, po czym kontynuowałem, niezrażony:
- Stwierdziłem, że chcę iść spać, bo źle się zacząłem czuć, więc poszliśmy się wykąpać i do łóżka… Mówię, nie rób tej miny… - mruknąłem ponownie, bo Black znowu przybrał ten irytujący, rozbawiono-dwuznaczny wyraz twarzy.
- I co? – spytał z uprzejmym zainteresowaniem, podpierając głowę ręką, uprzednio kładąc się obok mnie. Zgiął nogi w kolanach, zaczynając nimi machać.
- No poszliśmy się położyć, tamten się w ogóle nawet nie ubrał…
- I tak paradował przed tobą?
- A co za różnica? I tak ledwo go widziałem.
Szarooki roześmiał się głośno na tę uwagę, a mnie udzieliła się jego wesołość, więc również zacząłem chichotać.
- I co dalej? – spytał, na chwilę przerywając chichot.
- Hehehe… Hehe… I, kheheh, zaczął się do mnie dobierać… - Znów parsknąłem śmiechem, a na twarzy Syriusza pojawiła się śmiertelna powaga.
- Nie patrz tak, nic mi nie zrobił! Uciekłem mu do kibla, a potem poszedłem spać. Nie, nie w kiblu – dodałem, zanim zdążył mi się wciąć. – Jak się rano obudziłem to spakowałem manatki i zwiałem.
- Kurczę, Remusku, jaki ty strachliwy jesteś…
Łypnąłem na niego spode łba.
- Też byś się przestraszył jakby ci ktoś wszędzie łapy pakował, a ty był byś zbyt nawalony, żeby się bronić!
- …Przecież mówiłeś, że nic ci nie zrobił.
- No bo nie zrobił, uciekłem mu!
Ukrył twarz w dłoniach. Westchnąłem, wlepiając wzrok w niebo. Położyłem mu dłoń na głowie.
- Nie załamuj się, wciąż jestem dziewiczkiem – powiedziałem słodziutkim tonem, chcąc mu poprawić humor. Nie myliłem się, że to zadziała. Chichrał się przez następne pięć minut. Nagle przez moje skronie przeszedł przenikliwy ból, więc syknąłem, przyciskając palce do głowy, pochylając się lekko. Wziąłem głęboki wdech, czując, że opuścił mnie cały dobry humor. Za trzy dni przecież była pełnia. Zanotowałem sobie w pamięci, by podpytać chłopaków o tę ich animagię. Wkurza mnie strasznie sama myśl o tym, a jednocześnie jestem okropnie ciekaw, jak im idzie.
Po krótkiej naradzie, postanowiliśmy spróbować znaleźć naszego tajemniczego Syriusza, by dowiedzieć się, jakąż to tajemnicę próbuje przed nami zataić. Na początek ruszyliśmy w stronę, w którą pobiegł Czarny.
- Podejrzewam, że jest albo w Miodowym Królestwie, albo w Trzech Miotłach… - zaczął zaskakująco rzeczowym tonem James.
- ...albo u Puddifoot.
- Gdzie? – spytałem, kierując zaskoczony wzrok na Martinę, która dorzuciła trzecią propozycję. Rudzielec wyszczerzył do mnie zęby w uśmiechu.
– Taka urocza kawiarenka dla zakochanych par.
- Sugerujesz, że Syriusz poszedłby tam ze swoją ręką?... Lewą?... – spytałem, osłupiały.
- Co? – prychnęła Julie. – Z dziewczyną, zboczeńcu!
- Cóż, z takimi jak Black to nigdy nie wiadomo – mruknąłem, rozglądając się. Wsunąłem dłonie do kieszeni. – Co?! Że niby Syri ma dziewczynę?! – zawołałem.
- No! Co wy, nie widzicie jak zaczyna flirtować z koleżaneczkami? – Martina uśmiechnęła się z wyższością.
Prychnąłem, nagle podirytowany. Spojrzenie Jamesa, w którym czaiło się zaskoczenie i rozbawienie wcale mi nie poprawiało humoru. Niemal krzyczało, że jestem zazdrosny, co było taką abstrakcją, że aż warknąłem pod nosem na samą myśl o tym.
- Nie może być!
- Ależ owszem, może.
- Nie może! – Rozejrzałem się, nadąsany.
- Zazdrosny? – spytała konspiracyjnie Julie.
- Nie bądź śmieszna – prychnąłem ozięble.
- Widzę go! – syknął Peter. – Tam, w oknie Trzech Mioteł…
Bez choćby wzrokowej konsultacji udaliśmy się truchtem w tamtym kierunku. Poczułem, że zaczyna mnie delikatnie ściskać w gardle i łaskotać w żołądku. Ach, znów to uczucie, które zawsze mi towarzyszy, gdy coś broję… Uśmiechnąłem się do siebie lekko, podciągając wyżej spodnie. Dopadliśmy do ściany, rozkładając się na niej plackiem plecami. Mimo iż miałem ubaw, bawiąc się w szpiega, czułem jednocześnie coś nieprzyjemnego gdzieś w kącie swojej świadomości. Zacisnąłem pięści na myśl, że Black rzeczywiście może spotykać się z jakąś panienką. To było dla mnie jakieś… Niedorzeczne, dziwne. Niemal nienormalne, żeby Syriusz…
Podkradłem się do okna, po czym po krótkiej, cichej naradzie, chwyciłem się dłońmi parapetu, wychylając zza niego czoło, a po chwili oczy i nos.
- Widzisz go?... – spytał konspiracyjnie James.
Rozejrzałem się, po czym dałem nura, bo ktoś chyba kierował wzrok w stronę okna.
- Widział cię?!
- Nie on, ktoś się spojrzał po prostu i ja tak instynktownie… - wymamrotałem. Wziąłem głęboki wdech, policzyłem do trzech i ponownie wystawiłem czoło za krawędź. Szybko przebiegłem wzrokiem po wnętrzu izby. Mocniej zacisnąłem palce, kiedy go dostrzegłem przy stoliku pod ścianą.
- Jest…
- Sam? – dopytywały dziewczyny.
Zamarłem, widząc, że trzyma za rękę jakąś szatynkę, z którą siedział. Wychylali się do siebie, rozmawiając, wyraźnie bardzo sobą zajęci.
- N-nie – bąknąłem. – Z jakąś dziewoją z… - Wytężyłem wzrok, by dostrzec kolory jej domu na płaszczu. – Ravenclaw.
Ściągnąłem brwi, nie odrywając od parki wzroku, jednym uchem rejestrując złorzeczenia chłopaków i podniecone, triumfalne popiskiwania bliźniaczek. Skrzywiłem się nagle.
- O błeeee!... – jęknąłem, kiedy wychylili się do siebie nad blatem do pocałunku, w którym to następnie stracili kilka sekund.
- Co? No co?! – James ciągnął mnie za szatę.
- Idioto, nie zachowuj się jakbyś mnie na drugie piętro podsadzał, tylko sam się wychyl i zobacz! – warknąłem.
Następnie kątem oka wychwyciłem jego opadającą scenę.
- No nie! Nie wierzę! Black całował się przede mną! – fuknął z żalem, kiedy się od siebie odlepili.
Usiadłem pod parapetem, opierając się nadąsany o ścianę.
- I nic nam nie powiedział! – Peter był oburzony.
Wlepiłem tępy wzrok w ziemię, czując się tak, jakby mi ktoś wyjął coś ze środka, zostawiając ziejącą dziurę wiejącą pustką.
- Ej no, Remi, nie rób takiej miny! – zawołała Martina, otaczając mnie ramieniem. – Może chciał wam zrobić niespodziankę?
- Nie, to nie o to chodzi – rzuciłem szybko, potrząsając głową. Popatrzyłem na nią, uśmiechając się. – Chodźmy do Miodowego Królestwa! Skończyły mi się słodycze.
Pozostała połówka Huncwotów z chęcią przystała na moją propozycję, ale dziewczyny lustrowały mnie uważnym wzrokiem. Zrobiło mi się trochę głupio, kiedy dotarło do mnie, że zachowałem się jakbym przyłapał Czarnego na zdradzie i miał teraz złamane serce. Parsknąłem szczerym śmiechem, kiedy dostrzegłem ten absurd. Podnieśliśmy się, otrzepując ubrania i raźnym krokiem ruszyliśmy w
stronę raju. Tak, Miodowe Królestwo nie jest jakimś tam sobie zwykłym sklepem ze słodyczami… To jest istny raj na ziemi, w którym zatraciliśmy się całą piątką na kolejne dwie godziny.
Do zamku wróciliśmy około czwartej po południu. Zjedliśmy obiad przy jednym stole w wielkiej Sali. Kiedy wychodziliśmy, przez otwarte drzwi na dziedzińcu widzieliśmy, jak Syriusz żegna się z tą Krukonką. Kompletnie o nich zapomnieliśmy. Wymieniliśmy z chłopakami konspiracyjne spojrzenia i uśmieszki, rzucając się pędem w stronę wieży Gryffindoru. Postanowiliśmy przywitać chłoptasia dramatyczną sceną w dormitorium. W związku z tym, na miejscu ustaliliśmy jakiś ogólny zarys, po czym zajęliśmy dogodne nam miejsca. Ja rzuciłem się na łóżko, wcześniej targając je, jakbym zdemolował je w chwilach wielkiej zgryzoty. James oparł się o kolumienkę swego łóżka, dłonie chowając do kieszeni, a na twarz przywołał wyraz wewnętrznego cierpienia, wręcz konkluzji niechcianych, bolesnych myśli, nieobecny wzrok wlepiając w okno. Chciało mi się śmiać, kiedy na niego patrzyłem, ale przybrałem na swoją twarz podobną refleksję. Peter skulił się na parapecie.
Niespełna kilka minut później pojawił się Syriusz z nieco nieobecnym, głupawym uśmieszkiem. Rozejrzał się.
- Co to za miny? – spytał dziarsko.
Prychnąłem cicho, odwracając głowę. Zacisnąłem powieki, starając się wymusić na sobie łzy. Miałem robić za głównego pokrzywdzonego. To był pomysł Jamesa, a ja ochoczo na niego przystałem, bo mimo wszystko naprawdę poczułem się dotknięty tym, że Syri to przed nami ukrywał. Właściwie... Przede mną.
- Jeszcze pytasz? – spytał cicho Peter z okna.
- …Ale co się stało?
- On jeszcze pyta, co się stało! – zawołał z niedowierzaniem James. – Remi, słyszałeś to?
Wydałem z siebie zdławione jęknięcie, które bardziej zabrzmiało jak kwilenie.
- No pytam się! – warknął Czarny, wyraźnie zaczynając się przejmować.
Westchnąłem powoli, czując, że oddech zaczyna mi drżeć, tak samo jak dłonie. Ukryłem twarz w pościeli, wyginając twarz w żałosnym wyrazie. Wstrzymałem powietrze, lekko się nadymając. Po chwili poczułem pieczenie w nosie i wilgoć pod powiekami. Zacząłem cicho łkać.
Jestem aktorem doskonałym.
- R-remi?... – spytał niepewnie. Sądząc po odgłosach, próbował do mnie podejść.
- Zostaw go! – warknął James.
- Co?... No przecież on płacze!
- Ciekawe przez kogo?! – zawołał okularnik z pasją.
- Sugerujesz mi coś?! – najeżył się szarooki.
- N-nie, James, przes-stań… - wykrztusiłem, siadając. Łzy płynęły mi potokami po twarzy, nawet nie musiałem się do tego zmuszać. – To nie jest jego wina! S-skąd mógł wiedzieć?...
- Jeszcze go bronisz? – spytał, rozzłoszczony. Westchnął, robiąc jakiś dziwny gest.
Wlepiłem średnio widzące spojrzenie w zszokowanego Syriusza. Podszedł do mnie, przykucając na przeciwko. Był… Przestraszony.
- Remi, zrobiłem ci coś? – spytał cichutko, jakby prosząco, bym mu powiedział.
Zamknąłem oczy, ciężko wzdychając przez nos. Odwróciłem głowę.
- Nie, nie ważne… James jak zwykle po prostu robi sceny…
- Nie płakałbyś przecież bez powodu! – syknął, świdrując mnie wzrokiem szarych oczu.
- Nic się nie stało!...
- Skończ pieprzyć! – warknął James. – Black, niech cię szlag! Takich rzeczy się nie robi! Jak mogłeś?!...
- Ale o co, kuźwa, chodzi?! – krzyknął, zdezorientowany, uderzając pięścią w podłogę.
- Nie udawaj, że nie wiesz, o co chodzi! – zawołał Peter. Zeskoczył z parapetu, zaciskając dłonie. – Najpierw go przytulasz, mówisz, że go nie zostawisz, patrzysz tak głęboko w oczy, śpisz z nim w jednym łóżku i robisz te wszystkie dziwne rzeczy, a teraz tak po prostu spotykasz się z jakąś Krukonką!
- Peter! – jęknąłem żałośnie. – Przestań, to nic takiego!...
- C-co? – wyjąkał Czarny, wyraźnie rozumiejąc jeszcze mniej, niż przed tym, co Peter się wciął. Usiadł, patrząc na nas z szokiem wypisanym na śniadej twarzy, która zaczynała tracić chłopięce rysy i powoli nabierać zdecydowanych, męskich akcentów. W tamtej chwili musiałem przyznać przed samym sobą, że robił się coraz… Atrakcyjniejszy. Kiedy tylko to do mnie dotarło, włos zjeżył mi się na całym ciele.
- Nieważne, nie słuchaj go… - poprosiłem, wstając chwiejnie. Złapał mnie za rękę, ciągnąc do siebie na posadzkę.
- Zostaw go! – warknął James, rzucając się ku nam.
- Zjeżdżaj, Potter! – prychnął Syriusz, klękając przede mną. Żeby nie było, ja też byłem w klęczkach. Chwycił mnie za ramiona, chyba, żebym nie mógł mu uciec.
- Remi… Ja…
Otarłem rękawem łzy z oczu, by lepiej go widzieć. Nie zmieniałem jednak żałosnego wyrazu, który tworzyły moje mięśnie mimiczne.
Syri wyglądał po prostu… Nie wiem, jak to ująć. Patrzył na mnie z takim żarem w oczach, wręcz niemym błaganiem o wybaczenie, nieświadom, że my po prostu brutalnie robimy sobie z niego jaja tygodnia. Czarne łuki brwi utworzyły daszek nad dwiema szarymi obręczami, które wwiercały się we mnie tak intensywnie, iż poczułem, że się rumienię.
- Ja nie wiedziałem, że ty tak to wszystko bierzesz do siebie na serio… Tak na poważnie. Robiłem to wszystko bo jesteś moim przyjacielem… Bo jesteś dla mnie… bardzo ważny… - Usta same mi się uchyliły, kiedy usłyszałem, jak bardzo drży mu głos przy ostatnich dwóch zdaniach. W życiu bym nie pomyślał, że aż tak przejmie się tym naszym przedstawieniem. Oblizał nerwowo wargi. – Wiem, że przyjaciele nie powinni ze sobą sypiać, przytulać się i tak dalej, ale ja po prostu nie wiem jak inaczej mam ci pokazać, jak bardzo cię lubię!
Zrobiłem wielkie oczy. Nawet przestałem płakać, a głos ugrzązł mi w gardle. Wpatrywałem się w Czarnego z niedowierzaniem. Zatkało mnie. Totalnie. W dormitorium zapadła głucha cisza. Widać nawet Jamesa i Petera zamurowało.
- Przepraszam… - szepnął Syriusz. Pokręcił powoli głową. – Jeśli tak bardzo cię rani, że jestem z Donną, to… Powiedz tylko jedno słowo, a nawet teraz pójdę to skończyć! Ty jesteś ważniejszy…
Przechyliłem lekko głowę, zamykając usta. Kurczę, to wyznanie było wręcz urocze, a jednocześnie tak niekompatybilne do Syriego, niemal patetyczne, że wręcz dziwne. Mimo to, zrobiło mi się po prostu bardzo przyjemnie. Ale nie w ten sposób, nie.
Nabrałem powietrza, wyciągając dłoń, by dotknąć jego twarzy. Miał miękki, ciepły policzek. Musnąłem go lekko paznokciami w okolicach ucha.
- Ale… Syri… - zacząłem cicho, mając nadzieję, że brzmię tak, jakbym bał się zakłócić swym głosem magię tej delikatnej chwili. – Wiesz… Czy wiesz, że… Czy jesteś świadom tego, że właśnie dałeś się zrobić w konia?...
- E…?
Uśmiechnąłem się do niego ciepło, wplatając mu dłoń we włosy.
- Ale doceniam twoje poświęcenie. – Przysunąłem się, oplatając go ramionami. – Wiele to dla mnie znaczy, naprawdę… - wyszeptałem mu do ucha, po czym spiąłem się, żeby nie ryknąć śmiechem. Ukryłem twarz w zagięciu jego szyi.
- Wy… - zaczął cichym, drżącym głosem. Zagryzłem wargę, słysząc, jak strzelając mu kości, gdy zaciskał pięści. Zacząłem dygotać od dławionego rechotu, wciąż nie wysuwając się z jego ramion. Nagle poczułem coś na kształt zagrożenia, a mój instynkt samozachowawczy wył mi do lewego ucha, bym spieprzał gdzie tylko mogę. Zignorowałem to, mocniej oplatając Syriuszowi kark.
- Nie złość się, przecież to nic takiego – powiedziałem wesoło. – To było naprawdę miłe.
Odsunąłem się na tyle, by mógł na mnie popatrzeć.
Zgrzytnął zębami, wlepiając pełne mordu spojrzenie w chłopaków. Odniosłem dziwne wrażenie, że na kogo, jak na kogo, ale na mnie nie był nawet odrobinkę zły, a całą swą agresję ukierunkował na postacie Pottera i Pettigrew. Przyznam szczerze, że to również mile połechtało moje wbrew pozorom męskie ego.
Zatrważający okres czasu nic tutaj nie dodałam, więc niech będzie i to. Mam nadzieję, że szybko uda mi się wyskrobać coś nowego.
Zardzewiałe szyny niemal znikły między źdźbłami pożółkłej trawy. Rozwalony kamienny mur odgradzał tory od tego, co znajdowało się za nim. Nie widziałem więc, co znajduje się dalej. Ponownie popatrzyłem na tory. Nie wyglądały jakoś nadzwyczajnie. Zwykła, nieuczęszczana linia.
Patrzyłem na to dłuższą chwilę. Nie wiał nawet delikatny wietrzyk, panowała idealna cisza. Nie czułem nic. Jakbym był, ale mnie nie było. Nie słyszałem nawet swojego oddechu. Nie oddychałem?...
Przestąpiłem z nogi na nogę, pokuszone betonowe płyty zagrzechotały mi pod stopami. Z krawędzi spadło kilka kamyczków. Przełknąłem ślinę. Doskonale znałem ten sen…
Obudziły mnie delikatne pieszczony słońca kierowane na mą twarz, szyję i ramiona. Wyraźnie czułem to przyjemne ciepło, które mi dawało. Rozciągnąłem usta w lekkim uśmiechu, przekręcając się na plecy. Uniosłem ręce nad głowę, wyginając się w łuk z głośnym pomrukiem. Zamarłem, słysząc kaszlnięcie ze swej prawej strony. Opadłem bezwładnie na poduszki, powoli kierując wzrok w bok. Poczułem, że czoło samo mi się wygładza, kiedy ujrzałem obok siebie leżącego na kołdrze, kompletnie roznegliżowanego Atzego. Zrobiło mi się piekielnie gorąco, a po chwili było jeszcze gorzej, bo dotarło do mnie, że ja mam na sobie jedynie bokserki. W dodatku nie moje. I… I tak strasznie chciało mi się pić. Wystraszyłem się, prawdę mówiąc. Korzystając z tego, że wszyscy spali, albo byli po prostu nieprzytomni, ubrałem cię szybko, odnalazłem swe manatki i zawinąłem się Błędnym Rycerzem do domu. Wieczorem dostałem sowę od zielonookiego, że „…z nami koniec”. To było takie dramatyczne!
Wzruszając ramionami, rzuciłem zmięty w kulkę list w bliżej nieokreślonym kierunku i w podskokach udałem się do Meggie. Przysiadłem obok pudełka, wyciągając rękę, by pogłaskać ją za uchem.
Większość czasu spędzałem w domu bawiąc się z Meg i małymi. One są takie śmieszne… Każdy z nim jest inny. Dwie sunie i dwa pieski. Jedna z nich, Aza, jest wysoka i chuda. Drugiej dałem na imię Falbana, bo jest strasznie tłusta. Maks i Spike właściwie niczym się nie różnią.
Otwierają już oczy i zamiast pełzać, zaczynają już chodzić. Uwielbiam po prostu spędzać z nimi czas… Pod koniec sierpnia Jamie zabrał do siebie dwa szczeniaki. Jednego zaadoptowali dziadkowie, a czwartego wzięła jakaś znajoma mamy z pracy.
Wakacje minęły mi bardzo szybko, nim się obejrzałem, a znów stałem na peronie koło wściekle czerwonej lokomotywy, wieszając się Blackowi na szyi.
Teraz już kończy się wrzesień siedemdziesiątego trzeciego i za tydzień jest pierwsza wycieczka do Hogsmeade. Nie mogę się doczekać tak prawdę mówiąc… Koniecznie muszę się wybrać do Miodowego Królestwa! Umówiliśmy się już we czterech z Julie i Martiną, tylko Syriusz coś utyskuje, że chyba nie będzie mógł iść z nami. Kiedy pytamy, dlaczego, robi się strasznie zmieszany i daje jakieś wymijające odpowiedzi. Coś ukrywa, hultaj jeden, ale my i tak się dowiemy, o co chodzi. Prawda wyjdzie na wierzch! Już my się z Jamesem o to postaramy...
Poza tym Jamie postanowił się zgłosić do drużyny, bowiem na początku października odbywają się eliminacje. Namawia mnie, żebym też spróbował, chociaż ja osobiście się w tym nie widzę, nie moja bajka. No cóż, ale mimo wszystko raz się żyje, a później tylko straszy, więc pewnie pójdę razem z nim. Nie zależy mi na tym, więc nie będę się przejmował, jeśli odpadnę. Prędzej się zdziwię, jeśli mnie przyjmą... No, ale czas pokaże. Syriusz stwierdził, że on nie zamierza się w to bawić, bo... Zniszczy mu się fryzura. Tak w ogóle, tradycyjnie pierwszy mecz odbędzie się ze Slytherinem. Nie rozumiem, co to za jakieś poronione tradycje - pierwszy mecz Ślizgoni na Gryfonów, na eliksirach Ślizgoni i Gryfoni... Co to za jakiś chory podział? Potem się dziwić, że nieustannie dochodzi do jakichś zgrzytów, sprzeczek i pojedynków, jak nasze domy się po prostu nienawidzą. Powiedzenie, że nie darzą się sympatią, byłoby wręcz eufemizmem. Taaak, nauczyłem się nowego słowa i teraz się chwalę, nie trudno się domyśleć.
Pomijając tego typu rewelacje, to przez ten miesiąc nie działo się nic godnego uwagi - życie kręci się nam głównie wokół szlabanów, jakichś numerów, dręczeniu Severusa i doprowadzania profesorów do szału. Trochę wieje nudą, prawdę mówiąc...
Jestem tu z nimi już jakiś czas, prawdę mówiąc całkiem długo, wszak to już dwa lata, ale chwilami wciąż czuję się jakby… Nie na miejscu, nie mam nic do powiedzenia i najchętniej bym się po prostu gdzieś skrył, gdzieś daleko, gdzie nikt by mnie nie znalazł. W szafie na przykład… Nie wiem, dlaczego. Chwilami wręcz tak... Obco i nieswojo. To nie jest wcale przyjemne, ale nic nie mogę na to poradzić. To przykre. Nie chcę tak, nie mogę sobie z tym poradzić. Po prostu odwracam się w środku rozmowy i idę się gdzieś schować. Często zawędrowuję aż do lochów, gdzie panuje półmrok, jest całkiem przyjemny chłód. Opieram się plecami o ścianę i dotykając palcami szorstkiej ściany chłonę jej temperaturę, niemal wilgoć. Nie znoszę, kiedy jest zbyt gorąco i zbyt ostro świeci
słońce… Ostatnio zaczęło mnie to drażnić i mi przeszkadzać. Poza tym, zwyczajnie nie chcę podchodzić do ludzi. Coś w środku mnie blokuje… Nie wiem, dlaczego.
Ano właśnie, nie wiem. Ja wciąż czegoś nie wiem. To jest dziwne, może nawet wręcz trochę niepokojące. Nie wiem, a tak naprawdę czuję, że za czymś tęsknię, czegoś pragnę, chwilami tak bardzo, że aż mnie w dołku ściska. Irytujące, bo nie wiem o co chodzi. I ta melancholia, przez którą bym tylko siedział, patrząc w jakiś sobie tylko znany punkt na horyzoncie i patrzył. Na niebo, wierzchołki drzew… Czasem sam, a czasem z… Syriuszem. Tak, on miewa dokładnie tak jak ja. Również brakuje mu czegoś, czego nie potrafi zdefiniować. Przynajmniej nie jestem z tym sam.
Długo nie mogę się tak zawieszać, bo wiem zaraz wpada James i wyje mi do ucha „Yesterday… All my trouble seems so faaaaaaar aawaaaaaaaaaaaaay!...”. Aż mam mroczki przed oczami, na przykład również wtedy, kiedy szliśmy w szóstkę do Hogsmeade.
- Zaaaamknij się! – wrzasnął w końcu Syriusz, popychając go. Prawie się przewrócił, a kiedy odzyskał równowagę, natychmiast zaczął udawać wściekłego koguta. Nawet pogdakiwał…
Bardzo mrocznie podrapałem się po nosie, a Julie i Martina chwyciły mnie pod łokcie. Swym tajemniczym kątem oka spostrzegłem, że Syri nieustannie zerka na zegarek. Wygiąłem wargi w wesołą podkówkę.
- Uuu… Syriuszku, czyżby ci się gdzieś spieszyło?
Zerknął na mnie z roztargnieniem.
- Tak i nie – stwierdził wymijająco.
Zafalowałem brwiami.
- Nie bądź taki skryty, kochany! – zapiałem, wyrywając się dziewczynom i wieszając mu się na szyi. Otarłem się o niego ruchem falowym, na co ten wygiął się dziwnie, by się ode mnie odsunąć. – No, już nie udawaj takiego nieśmiałego… - Zacząłem mu wykreślać palcem kółeczka na policzku.
Objął mnie niemal natychmiast gwałtownie w pasie, ściskając tak mocno, że mi oczy wyszły.
- Ty hultaju!... – wysapałem jedynie, jednocześnie mijając bramy Hogsemade.
Roześmiał się głośno. Zmarszczyłem czoło, słysząc to. Black nigdy się tak nie śmiał.
- Ej – burknąłem. Uniósł brwi, patrząc na mnie z pytającym wyrazem twarzy. – Coś mi tu śmierdzi.
- No, to trzeba się myć! – zaświergotał Peter.
- Powiedział ten, który jedne skarpety nosi przez tydzień – dodałem w roli narratora. Żachnął się, wpychając ręce do kieszeni. Uśmiechnąłem się z wyższością i zamaszystym gestem odrzuciłem do tyłu blond pukle, zgarnięte mi na twarz przez wiatr. Pokiwałem proroczo głową, postanawiając dokończyć urwaną przed chwilą myśl:
- Coś mi tu śmierdzi… - W następnej chwili zacząłem chichotać, kiedy James z miną gangstera zaczął sobie obwąchiwać pachy. Syriusz przyłączył się do niego, niuchając go ostrożnie. Skrzywił się, machając sobie dłonią przed twarzą i wywalając na wierzch język.
Nagle wpadłem na genialny pomysł.
- James! – zawyłem więc. Odłożyłem na bok śmierdzącą sprawę, dopadając do rozczochrańca. – Daj mi swoje okulary! Zawsze chciałem nosić…
Taak, odkąd tylko pamiętam, chciałem nosić okulary. Niestety przez wilkołactwo widzę wręcz perfekcyjnie niemal zawsze. Niemal… Czasem jak czytam dłuższy czas to literki mi się zamazują i nie mogę skupić wzroku. Prawdę mówiąc, ostatnimi czasy mam tak coraz częściej.
Potter posłusznie oddał mi swe bryle, więc od razu wcisnąłem je sobie na nos. Natychmiast wszystko zacząłem widzieć jak przez mgłę, całość się zlała i kolory przenikały się wzajemnie. Postawiłem niepewny krok w przód, wyciągając przed siebie ręce jak ociemniały.
- I co widzisz? – spytał pogodnie głos Jamesa.
- Prawdopodobnie to, co ty teraz…
- Czyli nic.
Zachichotaliśmy.
- Kurczę, Remi, jak ty teraz głupio wyglądasz! – parsknął Czarny, stając przede mną.
- Oj tam, oj tam, przesadzasz – zaświergotał głos Julie. – Okrągłe szkła są na swój sposób urocze…
- Oj tam, oj tam! - ryknął Potter, aż się wzdrygnąłem. – I tak niedługo zmieniam na prostokątne.
- Uhuhu… - zahuczał Peter. – Będziesz wyglądał niemal inteligentnie.
- Niemal… - powtórzył znacząco Syriusz.
Zachichotałem, chwytając za drugą parę oczu, wytężając wzrok, by coś zobaczyć. Gdzieś po mojej prawej chyba majaczyła fontanna na dziedzińcu, przy skrzyżowaniu głównych uliczek Hogsmeade.
- Jaką masz wadę? – spytałem z ciekawością.
- Minusy. Prawe dwa i pół, lewe trzy. No i jestem astygmatykiem…
Zwróciłem się w jego stronę, wyciągając rękę, by poklepać go współczująco po ramieniu.
- Bieeedny…
- Czy ja wiem? – odpowiedział mi na to głos Syriusza. – W Gringottcie mam naprawdę dużo złota…
Opuściłem głowę, by spojrzeć znad szkieł. Nie klepałem Jamesa, tylko jego szanownego kuzynka. Fuknąłem, zadzierając nos.
- Chwaliwaciel…
Zapewne zrobił minę cwaniaczka, czego nie dostrzegłem. Nie miałem zbytnio jak… Zaczęły mnie boleć oczy, ale nie powiedziałem tego na głos. Puściłem się za to biegiem w byle jaką stronę, zacieszając. Po kilku krokach moje nogi stały się dziwnie ciężkie, horyzont mi się chybotał i nawet nie zauważyłem, kiedy tak właściwie zaryłem w ziemię. Reszta zebranych rechotała gdzieś tam za mną, a ja chichrałem się w kamienie. Podniosłem się do siadu, ściągając okulary.
- O jaaaa!... – zawołałem z szerokim uśmiechem, od którego wręcz szczypały mnie policzki. – Ale faza, mówię wam!...
Przez następne pół godziny po kolei biegaliśmy w okularach Jamesa, a on, biedny, siedział na ławeczce z niepewną miną. Nie dziwiłem mu się, prawdę mówiąc, ja też nie czułem się pewnie, kiedy widziałem w jego szkłach tyle, co on bez nich. Miałem jednak zbyt wielką radochę, żeby do niego podejść i go pocieszyć. Wiem, jestem wredny… Po jakimś czasie nam się znudziło, więc postanowiliśmy się wybrać na spacer. Kiedy byliśmy w połowie zaliczania wszystkich możliwych sklepów w wiosce, postanowiliśmy się wybrać na kremowe piwo do Trzech Mioteł. Syriusz zaczął wtedy wyglądać, jakby walczył z wyjątkowo złośliwym zatwardzeniem. Zatrzymałem się, kierując na niego pytające spojrzenie. Położyłem mu dłoń na ramieniu, usiłując zajrzeć mu w oczy.
- Coś nie tak? – spytałem niewinnie.
Pokręcił głową, wlepiając we mnie dziwne spojrzenie. Miał nieodgadniony wyraz twarzy.
- Ja muszę iść – mruknął.
- Uuhuhu… Oni cię wzywa? – Przybrałem tajemniczy ton głosu.
- Co? Chyba oni mnie wzywają?
Pokręciłem głową, wzdychając ciężko.
- Syri, jak ty nic nie rozumiesz… Oni to japoński demon. Brodaty taki, z maczugą…
Popatrzył na mnie jak na wyjątkowo ciekawe zjawisko biologiczne. Zmieszałem się, odwracając od niego wzrok. Chrząknąłem bardzo wymownie, kołysząc się na piętach i wsuwając ręce do kieszeni, żeby mi przestały marznąć, bo aż mnie szczypało w palce. Dzień był chłodny i wietrzny, strącał z drzew złocące się liście.
James uwiesił mi się na ramieniu, poprawiając już odzyskane okulary.
- Jakiż pąs! – zapiał.
- Dobra – uciął Syriusz dyskusję, nim zdążyła się zacząć. – Nie wiem, jak wy, ale ja idę. Mam pewną sprawę do załatwienia.
- To idziemy z tobą! – zawołał Peter. Drgnąłem, wlepiając w niego wzrok. Zapomniałem, że w ogóle z nami był! Zaczął zapuszczać włosy, tak w ogóle. Wygląda teraz jak debil, jak mu te dość rzadkie kosmyki sterczą na wszystkie strony. No i nie myje ich zbyt często… Czasem nazywamy go Seviczkiem, ale to tajemnica.
- NIE – warknął Czarny, brzmiąc jak wyjątkowo wściekły piesek. Pettigrew jakby się zapadł w sobie pod wpływem syriuszowego spojrzenia. – Wy zostajecie tutaj!
Zasalutowaliśmy mu z Jamesem.
- Ta jest!
Bliźniaczki wymieniły spojrzenia, kiedy odwrócił się na pięcie i szybkim krokiem ruszył w tylko sobie znanym kierunku. Widziałem jeszcze, że odsuwał rękaw płaszcza, by popatrzeć na zegarek, po czym przyspieszył, niemal truchtając. Popatrzyłem na towarzyszące nam wściekle rude niewiasty.
- Cóż to za miny? – spytałem dziarsko.
Westchnęły.
- Nie widzicie, tępolce, że Syriusz coś…
- Jakie znowu tępe stolce?! – wyrwał się Potter, przerywając Julie.
Śmialiśmy się przez następne pięć minut, kiwając się i zataczając. Jedynie James patrzył na nas nieufnie, mamrocząc coś do siebie cicho i poruszając nozdrzami.
- TĘPOLCE, nie stolce! – wykrztusiła Martina, wieszając się na mnie.
- Cichooo! – wyrknął w odpowiedzi James. – Się pomylić nie można… Ja nie wiem, co z tą młodzieżą się dzieje… Za moich czasów nie było czegoś takiego!
- Taaak, za twoich czasów, kiedy dinozaury stąpały po ziemi, to było wręcz nie do pomyślenia – wciąłem mu się.
Martina zarzuciła rudymi lokami.
- Dobra, ludu! Syriuszek coś ukrywa, bez dwóch zdań!
Popatrzyłem na nią uważnie, uśmiechając się z rozbawieniem.
- A my się dowiemy, cóż to takiego jest… - dodała Julie.
Podniosłem wzrok na ołowiane niebo, tak podobne do oczu Syriusza. Coś ścisnęło mnie w żołądku, kiedy uświadomiłem sobie to podobieństwo.
Cóż... Wyszło, co wyszło. Zapraszam do czytania, nie przedłużając...
Zapewne będziecie chcieli mnie zlinczować za końcówkę, choć i tak napisałam co innego, niż miałam ochotę
Smutno mi. Po prostu. Siedzę w domku letniskowym Atzego, piszę i tęsknię, nie wiadomo za kim. Po prostu czuję w sobie coś takiego... Przykrego. Tłumi, dusi i przyciska do podłogi. Strasznie tego nie lubię. Nie wiem, co ze sobą zrobić, czym się zająć, dokąd pójść... Nieprzyjemne uczucie, które od jakiegoś czasu zaczyna mnie nawiedzać, najczęściej wieczorami, kiedy już leżę w łóżku i czekam na sen.
No i jeszcze to, że jestem sam, bo nikogo przy mnie nie ma. Ale to nawet lepiej... Nikt nie będzie pytał, czy wszystko w porządku, nikt nie będzie naciskał na wyjaśnienia. Bo i co bym mu powiedział? Że nie wiem? Że nie rozumiem, dlaczego tam mam? To śmieszne... Ktoś by się zirytował i dalej by zapewne próbował dociec, o co chodzi. Ale ja naprawdę nie wiem, o co chodzi... Dlaczego tak się dzieje.
No bo jak mam to wytłumaczyć? Jak mam wyjaśnić to, że patrzę w niebo i czuję dziwny ucisk w piersi? Jak mam wyjaśnić to, że patrzę w dal i jest mi tak strasznie, cholernie ciężko?... Że... Chyba tęsknię?...
Nie wiem.
Nawet nie mam pojęcia, za kim mógłbym tęsknić. Przecież mam tu wszystkich - matka, przyjaciele... No, ojca brakuje. Ale to na pewno nie chodzi o niego. To... To nie jest to.
Słyszę... Cykanie świerszczy. Bardzo głośno grają... Aż szkoda włączać muzykę. Okno mam otwarte na oścież i słucham. Och, wiem! Napiszę, co działo się dwa dni temu:
- Ale... - zacząłem niepewnie.
- Och, Remi, nie bój nic. Nic się nie stanie, przecież twoja matka i tak się o niczym nie dowie. Jesteś przez tydzień pod moją opieką, wyluzuj... - odparł Atze, sadzając mnie na krześle. Jeden z jego kolegów postawił przede mną kubek w kwiatki, drugi nalał mi niemal po brzegi jakiejś ciemnej cieczy.
Pachniała alkoholem.
- Atze, ja nigdy nie piłem.
Roześmiali się głośno.
- Masz trzynaście lat, najwyższy czas zacząć! Pij, pij!
Zagryzłem wargę, czując, że jestem na przegranej pozycji. Chwyciłem ucho naczynia i przyłożyłem brzeg do warg. Wypiłem kilka pierwszych łyków i westchnąłem.
Było naprawdę smaczne. Takie... Słodkie w pierwszej chwili, ale zaraz wykrzywiło mi twarz, takie się zrobiło kwaśne.
- I jak, dobre? - spytał Ernest.
Skinąłem głową.
- Smakowe - mruknąłem, po czym wychyliłem szklankę do dna.
Zaczęli się śmiać i klaskać, kiedy uderzyłem kubkiem o stół, pochylając głowę, sapiąc ciężko. Popatrzyłem na nich spod przymrużonych powiek.
Oblizałem się, z uniesionymi brwiami patrząc, jak Ern nalewa mi kolejny kubek.
- Do dna, Remi!
- Oj nie, upiję się...
- Nie maaarudź, raz się żyje! Do dna! - Unieśli swoje szklanki, więc podniosłem i swoją.
Atze zgarnął mnie na tydzień do domku letniskowego kilkadziesiąt metrów od morza. Należał on kiedyś do jego rodziców, ale teraz był jego i jego babci. Przyjechał tu z kolegami, zabierając i mnie. Czułem się wśród nich nieswojo, nie znałem właściwie nikogo, no i Atze długo się nie odzywał i tak nagle wyskoczył z propozycją wyjazdu. Ucieszyłem się, wszak dość dawno go nie widziałem... Myślałem, że to będzie wyglądało nieco inaczej, a jak się okazało, nawet nie zauważyłem kiedy wlałem w siebie już cztery szklanki dwudziestoprocentowego wina.
Mocniej zacisnąłem dłonie na kubku, ze zmarszczonym czołem patrząc, jak dziewczyna jednego z nich, czerwona jak dojrzała malina, ze śmiechem mówi do swojego chłopaka:
- Kochanie, ty masz jakieś takie mokre spodnie... Daj, zdejmiemy je, żeby wysuszyć. Pomogę ci, bo sobie tu przy rozporku możesz nie poradzić...
Parsknął śmiechem.
- Dam sobie radę, mała. - Pocałował ją długo, po czym oderwał się od niej i sięgnął po coś ze stołu i ugryzł to coś.
- Kotek, może masz ochotę na ciasto? - Nie czekając na odpowiedź, władowała mu łyżeczkę do ust. Zgarnął wszystko, wyraźnie ubawiony. Przełknął po chwili.
- Taaak... Świetnie smakuje z ogórkiem...
Wszyscy się roześmialiśmy.
Obejrzałem się, zdziwiony, kiedy nagle z otwartego okna ryknęła donośna muzyka Paul McCartney'a. Uśmiechnąłem się do siebie. Lubiłem tę piosenkę.
Nie pamiętam dokładnie, co się działo, tak prawdę mówiąc... Wiem na pewno, że strasznie piekł mnie żołądek. Stwierdziłem, że to pewnie przez to, że piłem na pusty bęben, więc powlokłem się zygzakiem do domku, by zrobić sobie coś jeść. Wytworzyłem dwie kanapki z serem. Nie mogłem jednak znaleźć ketchupu, więc obijając się o ściany, chichocząc do siebie, wróciłem na dwór, do stolika w ogrodzie. Opadłem na swoje miejsce.
Widok w zabawny sposób mi się zaciemniał, rozjaśniał, mazał... Miałem tak dziwnie ciężką głowę i z trudem utrzymywałem równowagę. Wszystko docierało do mnie z lekkim opóźnieniem.
Sięgnąłem po ketchup, ale ni cholerę nie mogłem go uchwycić. Atze zlitował się nade mną i mi go podał.
- Dzięki...
Otworzyłem buteleczkę za drugim podejściem i zacząłem chlapać pomidorową masę na kanapkę. Więcej i tak znalazło się na moim ręku i spodniach, niż na jedzeniu, ale po chwili to naprawiłem, ścierając ją kanapką ze spodni. Jadłem mozolnie, czując nieprzyjemne uczucie w brzuchu. Miałem dziwne wrażenie, że wkrótce zwyczajnie zwymiotuję. Westchnąłem ciężko. Dojadłem niechętnie śniadanio-obiado-kolację i chwyciłem za ponownie napełniony przez chłopaków kubek. Nie słuchałem zbytnio, co mówili, bo i tak niewiele do mnie docierało.
W pewnym momencie, Ernest coś do mnie powiedział, co nie bardzo mi się spodobało. Chlapnąłem więc go połową zawartości ósmej chyba szklanki, kiwając się na swym siedzisku.
- Oooo tyyy! - odparł i odpowiedział mi tym samym. Krzyknąłem ze śmiechem, kiedy dostałem w twarz. Widząc, że chyba zamierza mnie bardziej oblać, poderwałem się w celu ucieczki. Wypieprzyłem się razem z krzesłem do tyłu, padając ciężko na plecy, szklankę trzymając wysoko w górze. Wszyscy ryknęli dzikim śmiechem, a ja zawyłem z ziemi:
- Ale nie uroniłem ani kropli! - Byłem zaskoczony bełkotliwym dźwiękiem swego głosu. Jęknąłem, podnosząc się chwiejnie, dopiero za którymś kolejnym podejściem. Dopiłem wszystko, co mi zostało.
- Pij, Lupin!
- Ja już nic nie mam! - jęknąłem.
- Jak to nie? To jak ty, na Merlina, to pijesz?! Dawaj to... - Znów polano mi po brzegi, a ja, machinalnie już, wychyliłem to na dwa łyki. Odstawiłem kubek z hukiem, chwytając się stołu. Jęknąłem cicho.
- Atze... - zacząłem.
- Tak?
- Źle się czuję... Ja już idę spać. Ch-chyba się upiłem...
Zamknąłem oczy, chyba opuszczając głowę. A może sama mi opadła... Nie wiem, wszystko pamiętam jak przez mgłę.
Wiem na pewno, że kiwałem się namiętnie na boki.
- No nie kitraj kota w bambus, no! Piiij! - ryczała ta dziewczyna, która karmiła jakiegoś szatyna ciastem.
- Nie, ja już nie... - odparłem słabo. Znowu mi polała. Nie wiem dokładnie, dlaczego, ale wypiłem i to. Aż jęknąłem, kiedy odstawiłem szklankę.
- Idę się myć... Ja już idę - bełkotałem.
Atze, sam też wstawiony, chwycił mnie pod ramię.
- Idę z tobą.
Chwiejąc się, raz idąc bardziej na lewo, potem na prawo, dotarliśmy do drzwi. Wpadliśmy do łazienki.
- Chcę się umyć! - oświadczyłem, nie ruszając się jednak z miejsca. Skrzywiłem się. - Niedobrze mi, chyba będę rzygać...
Nie czekając na reakcję, powlokłem się do sedesu, przyklękając. Zgarnąłem włosy rękami, podnosząc klapę. Długo nie musiałem czekać.
Doskonale byłem świadom faktu, że puszczam pawia, ale to jednocześnie wydawało mi się takie... Nierealistyczne... Jakbym tylko o tym śnił.
Spuściłem po chwili wodę i wstałem. Zdjąłem zalaną alkoholem koszulkę przez głowę, wpadając na ścianę.
- Atze?
- No?
- Ja rzygałem przed chwilą, czy mi się wydaje?
- Rzygałeś. Niestety to widziałem.
- Ach, spoko... Kąpiemy się razem, czy oddzielnie?
Wzruszył ramionami.
- Jak razem, to gasimy światło - oświadczyłem, chwiejąc się przy ściąganiu butów.
- Dobra... - mruknął.
Rozebrałem się w miarę sprawnie, sam nie wiedząc dlaczego, nie czując jakiegoś skrępowania, czy coś. Pewnie przez to, że byłem zwyczajnie zalany. Władowałem się pod prysznic, niemal się wywracając. Atze zgasił światło i ciemność ogarnęła nas jak zaklęcie. Po chwili stał obok mnie.
Westchnąłem ciężko, opierając się o niego.
Odkręcił wodę, która spłynęła na nas ciepłą kaskadą z wielkiej słuchawy umocowanej pod sufitem. Chwyciłem pierwszą lepszą butelkę stojącą w kabinie, wylewając sobie trochę pod ciśnieniem na brzuch. Na ręce mogłem nie trafić, było ciemno.
Potarłem się tu i tam, maltretowałem chwilę włosy i spłukałem. Obok mnie Atze też się na sobie wyżywał.
Wytoczyłem się z kabiny na kolanach, sięgając po coś, co przypominało mi jakiś ręcznik.
- Aaatze... Ja nie wiem gdzie zostawiłem torbę z ubraniami...
- Nie sikaj, coś ci znajdę - odparł.
Jeszcze przez chwilę słuchałem plusku wody, wycierając się mozolnie, po czym zgrzytnął cicho zakręcany kurek. Westchnąłem, zaplątując głowę w poły tego materiału.
Ciche kliknięcie i w toalecie znów było jasno.
Nie przejąłem się tym, dalej siedząc na golasa i się wycierając.
Atze wyszedł, można rzec, w głąb domu, pewnie po coś do ubrania. Wrócił po paru minutach, chwiejąc się. Rzucił we mnie jakimiś bokserkami i ciemną koszulką. Bez słowa to na siebie wciągnąłem.
Mrugając zacięcie, zlustrowałem wzrokiem rozebranego chłopaka.
- Ty się nie ubierasz?...
- Nie chce mi się. Wyzwolenie takie - odparł i chwycił mnie za ramię. Poszedłem posłusznie za nim, gasząc za sobą światło. Zaprowadził mnie do jakiegoś niewielkiego pokoiku z dwuosobowym łóżkiem. Z cichym jękiem wgramoliłem się w miękką, pachnącą pościel. Atze poszedł w moje ślady.
Ułożyłem się na wznak, ręce kładąc obok głowy. Poczułem się tak... Ciężki, jeszcze cięższy niż przed paroma minutami. Westchnąłem głęboko.
Zza okna słychać było jeszcze, jak reszta zebranych drze ryje i ryk muzyki.
Otworzyłem zdziwiony oczy, czując, że Atze się do mnie przykleja.
- Co ty robisz? - zdziwiłem się niewyraźnie.
Nie odpowiedział, przenosząc się nade mną w klęczki. Nim zdążyłem zadać kolejne pytanie, moje już uchylone usta zamknęły jego.
Wytrzeszczyłem oczy, jakby ciut trzeźwiejszy. Szarpnąłem głową na bok, co skończyło się tym, że zamiast do warg, przysysał mi się do szyi.
Złapałem go za włosy, wyginając się z chichotem.
Łaskotało.
- Nie rób tak - poprosiłem, rozbawiony.
- Mhm... - Jego ciepłe ręce wkradły mi się pod jego stanowczo na mnie za wielką koszulkę, w której wyglądałem jak w worku. Byłem jakiś taki... Słaby i nie miałem siły go odepchnąć. Ramiona same mi opadły, kiedy jego palce przejechały mi po żebrach. To takie... Straszliwe miejsce tortur na moim ciele. Starczy jedno tyknięcie, żebym ryczał ze śmiechu. Westchnąłem, postanawiając nie oponować z myślą, że może zaraz się znudzi. Trwało to dłużej niż sądziłem, prawdę mówiąc. Nie stawiałem się, pozwalając mu się całować, głaskać, ściskać i co tam jeszcze chciał robić.
Nie wiem, ile czasu pozwalałem mu się sobą bawić, wyraźnie czując, że jest coraz cieplejszy, troszkę jakby podnosiła mu się temperatura. I oddychał jakby ciężej.
Prawdę mówiąc, choć głupio mi się przyznać, ja też czułem się w końcu trochę jak w gorączce. Chlasnąłem go w końcu - a naprawdę długie mam, za opuszek mi wystają kilka milimetrów - paznokciami po plecach, aż jęknął.
- Przepraszam - bąknąłem, sądząc, że go zabolało.
Parsknął.
- Lubisz tak na ostro?
Wytrzeszczyłem oczy.
- Nie! Po pros-stu chciałem żebyś... Hik... Przestał...
- Dlaczego? Nie podoba ci się coś?...
- N-nie... Znaczy... Po prostu przestań, nie chcę.
- Nie marudź...
Zakryłem twarz dłońmi, odwracając się tyłem. Palcami zakradł mi się pod koszulką na ramiona.
Zacisnąłem powieki, wzdychając cicho i drżąco.
- Łaskoczesz mnie! - zawołałem.
Odkręciłem się do niego przodem, mocno do niego przylegając.
- Chodźmy spać, Atze... Jestem zmęczony.
Burknął coś niewyraźnie pod nosem, ale objął mnie w pasie. Oparłem więc głowę na jego piersi, przymykając oczy. Wsłuchiwałem się przez chwilę w jego bijące szybko serce. Podniosłem się jednak.
- Gdzie idziesz?
- Do łazienki...
Wyszedłem więc do toalety. Nie wróciłem do pokoju, dopóki nie miałem pewności, że Atze zasnął. Wsunąłem się pod kołdrę i zasnąłem, mając uszy bombardowane kanonadą donośnego chrapania.
Zapewne ilość wypitego alkoholu sprawiła, że mi to nie przeszkadzało.
Byłoby dłuższe, ale odechciało mi się pisać. No więc daję to. Z pozdrowieniami dla Doo
Odkryłem w sobie nową pasję. Niby nic specjalnego, ale lubię... Leżeć pod prysznicem. Wiem, powiało inteligencją... Trochę ciasno, ale jak oprzeć głowę o brzeg brodzika, a wyprostowane nogi zarzucić na ścianę, to jest całkiem wygodnie, prawdę mówiąc. Tylko się chlapie, bo trzeba mieć otwarte drzwi... Ale i tak jest super. Mam wtedy idealny wzgląd na swoje nogi, buehehe.
Meggie jest u mnie już tydzień. A maluchy zaczynają otwierać oczka. Jejkuu, mógłbym się nad nimi godzinami roztkliwiać... Mają takie śliczne łapki, słodkie pyszczki... A jak pachną! Całe dnie potrafię leżeć i patrzeć, jak pełzają w koszyku, unosząc nieporadnie główkę, popiskując.
Czysta słodycz.
Syriusz reaguje na nie identycznie jak ja, a James się śmieje. Niech się śmieje, buc jeden...
Pytanie co z nimi zrobić, jak podrosną - bo mama stwierdziła, że nie zostaną... - częściowo rozwiązane. Atze i James zaoferowali się, że wezmą trójkę. Potter chce dwa, bo stwierdził, że jednemu samemu będzie smutno, jak pójdzie do szkoły.
Któregoś słonecznego dnia na początku sierpnia wybrałem się z Potterem do jego domu, bo okularnik zażyczył sobie z matką, bym ja i moja rodzicielka zjadł u nich obiad. Pani Potter nawet nie chciała słyszeć o odmowie...
Po obiedzie poszliśmy do pokoju Jimmy'ego, odpocząć trochę po posiłku, po którym ja osobiście pękałem w szwach, bo zwyczajnie głupio mi było zostawić coś na talerzu. Jakiś czas później wybyliśmy na dwór, pobawić się w coś bliżej nieokreślonego. Trochę pokopaliśmy piłkę, strzelając sobie karniaki (najpierw musiałem mu wyjaśnić zasady piłki nożnej, co wcale nie było proste), ale niedługo było trzeba, byśmy opadli z sił. Był straszliwy upał... Zatankowaliśmy półtora dzbanka lemoniady, by znowu ganiać za tą nieszczęsną piłką z rozdzierającym wrzaskiem. Po jakimś czasie nam się znudziło, więc zasuwaliśmy w ogródku wokół drzewek. Długo też to nie trwało, bo po jakimś czasie siedziałem z Jamesem na jednej gałęzi, machając nogami w powietrzu i śmiejąc się do siebie. Zjadaliśmy z drzewa wiśnie. Było... wspaniale. Po prostu. Było to dla mnie w jakiś swoisty sposób naturalne. Wiem, że chcę aby zawsze tak było.
Wiśnie były krwistoczerwone i słodkie. Soczyste... Czerwone krople soku płynęły nam po podbródkach, ściekały po szyi i wilgotnych palcach.
Stadko szpaków usadowiło się na sąsiednim drzewku. Wymieniliśmy spojrzenia i uśmiechy, zaczynając napychać sobie usta owocami, do oporu. Nie bez trudu pozbyłem się z pestek miąższu, zjadając go. Została mi garść pestek, Jamesowi też. Wycelowaliśmy i zaczęliśmy pluć w to stadko. Kilka razy nawet udało się nam trafić... A potem strzelaliśmy do siebie. Jak skończyła się nam amunicja, ładowaliśmy od nowa. W pewnym momencie James zeskoczył z drzewa i pognał w stronę domu.
Zmarszczyłem czoło, powolutku zajadając się wiśniami. Zamarłem, widząc, że Potter nadbiega z ogrodowym szlauchem. Nie myśląc wiele, przełknąłem szybko to, co się dało, splunąłem pestkami i zwiałem z drzewa, byle dalej od okularnika.
James z dzikim rechotem doskoczył do mnie, uderzając mnie smugą lodowatej wody. Wrzasnąłem ze śmiechem, robiąc szybki unik i puszczając się pędem za stół stojący w ogrodzie, a James za mną. Krzyczałem do niego, że to niesprawiedliwe, bo ja nie mam się jak bronić, o ataku nie wspominając.
Porwałem wielką, blaszaną pokrywę od grilla, robiąc sobie z niej tarczę. Z okrzykiem bojowym rzuciłem się na niego, zasłaniając się tą kupą żelastwa. Czułem opór uderzającej w nią wody, widziałem jak rozpryskuje się na wszystkie strony, lśniąc w słońcu. Dopadłem do niego, powalając go na ziemię.
Upadliśmy w mokrą trawę, rechocząc na całe gardła. Zaczęliśmy się kotłować i walczyć o węża. Wierzgaliśmy wściekle rękami, nogami, szarpaliśmy się za przemoczone koszulki i chwytaliśmy za ociekające wodą włosy. James gdzieś po drodze zgubił okulary, ja buty... Nie przejęliśmy się tym zbytnio, nie ustając w zażartej walce. Przygniotłem go w końcu do ziemi, siedząc mu na brzuchu. Chwyciłem szybko szlauch, zaczynając go polewać po twarzy, szyi, gdzie tylko się dało. Zerwałem się, odbiegając kawałek. Wstał szybko i chwiejnie na niestabilnym, śliskim podłożu, ruszając na mnie z rozbrajającą niepewnością w krokach, wyciągając do mnie ręce.
Odchyliłem głowę w tył, głośno się śmiejąc do błękitnego nieba i mocno grzejącego słońca. Nagłym pomysłem skierowałem szlauch w górę, lejąc wodę w stronę nieboskłonu. Opadała na ziemię łagodnym łukiem, a tam, gdzie były najdrobniejsze kropelki godne mżawki, lśniła łagodnie tęcza. Szeroki, rozmarzony uśmiech rozciągnął mi usta. Długo tak nie stałem, powalony cielskiem Pottera. Władowałem mu węża w spodnie, katując go lodowatą wodą.
Nigdy jeszcze nie słyszałem, by śmiał się w tak psychiczny sposób, jak wtedy.
Któregoś razu Syriusz u mnie nocował. Rodzice w jakiś tajemniczy sposób dali mu się przekonać, a Czarny nie chciał zdradzić szczegółów tego, jak udało mu się tego dokonać. Spakował co mu tam było potrzebne w szkolną torbę i po południu został przywieziony przez ojca. Jako, że mamuśki nie było, czułem się bardzo niezręcznie, kiedy musiałem zająć się takim gościem. Niepewnie zaprosiłem pana Blacka do środka, proponując coś do picia i ciasteczka. Syriusz był bardzo rozbawiony, patrząc na moje skrępowanie i coś na kształt wysiłku. Pan Black został ze zwykłej grzeczności na czas wypicia herbaty z Ognistą Whisky mojej roboty, przez którą zaczął się strasznie krztusić. Chyba dolałem za dużo alkoholu... Podziękował i wyszedł nie zamykając za sobą drzwi. Popatrzyłem na Syriego niepewnie. Powiedział, żebym się nie przejmował, bo jedynie naruszyłem jego delikatne podniebienie, a te drzwi to manifestacja urażenia. Zachichotałem, podenerwowany, patrząc jak robi to, o czym zapomniał jego ojciec. Dopił również herbatę, tracąc głos na kilkanaście sekund i przyjmując kolor dorodnego pomidora. Z jego krztuszenia dosłyszałem tylko coś jak pytanie, czy dodałem tu choć krztynę herbaty. Tłukliśmy się jakiś czas na poduszki, po czym wpakowaliśmy się obaj wieczorem do łazienki, stwierdzając, że tak będzie ciekawiej. W nieznanych nam okolicznościach pękło lustro, urwał się wieszak oraz półka, przez co na posadzkę runęła kaskada szamponów, kremów, perfum i innych kosmetyków. A i łazienka była dziwnie mokra... Nie przejęliśmy się tym, wzajemnie nacierając na siebie z suchymi, wręcz drapiącymi ręcznikami, maltretując sobie plecy, brzuchy i ramiona do czerwoności. Piekło... W tak przyjemny sposób.
Stwierdziliśmy więc zgodnie, że jesteśmy masochistami. Przybiliśmy piątki z góry, z dołu, z boku i skoczyliśmy sobie "na klaty", aż zadudniło. Potem zajęliśmy się chociaż względnym ogarnięciem łazienki, żeby mi matka zawału nie dostała, jak by to zobaczyła. Złapaliśmy za i tak mokre ręczniki, zaczynając nimi wycierać podłogę. Syriusz ponownie ustawił półkę, choć coś słabo się trzymała, po czym zaczął układać na niej to, co spadło i się nie stłukło. Przy tym też mieliśmy ubaw, choć tak naprawdę nie wiem z czego, bo jak teraz to wspominam, to nic śmiesznego w tym nie było. No, co bądź, uśmialiśmy się zdrowo. Jak skończyliśmy, to zasuwaliśmy po domu w samych bokserkach, tłukąc się ręcznikami. Gdy stłukliśmy wazon, postanowiliśmy się przenieść na dwór, więc naciągnęliśmy szybko jakieś buty i wyfrunęliśmy na ulicę, na przemian wrzeszcząc dziko i rechocząc do zdarcia gardła. Wywracając się, Syriusz nieciekawie obtarł sobie całą rękę, krew płynęła mu po palcach wręcz... Robiłem więc za "siostrę". Żeby było bardziej realistycznie, wyszarpałem z szafy jakąś jasną sukienkę mamy i dopiero potem zająłem się ręką Syriusza. Wyglądałem w niej tak głupio, że Czarny zamiast narzekać i słać, że go boli, bo nie patyczkowałem się z ową ciężką raną wojenną, kiwał się na krześle od tłumionych hahów i hihów. Od kciuka do łokcia musiałem mu zawinąć rękę w bandaż. Stwierdziliśmy, że nie będziemy już wychodzić na dwór. Około jedenastej wieczorem wpadliśmy w radiu na jakąś mugolską stację, gdzie pewien facet o niskim, nieco chropowatym głosie czytał jakiś kryminał. Zasłuchaliśmy się
w tym do pierwszej. Trochę dziwny wydał mi się fakt, że mamuśka jeszcze nie wróciła, trochę nawet zaczynałem panikować. Miała przecież wrócić koło dziewiątej... Syriusz próbował mnie uspokoić, choć marnie mu to szło. Bynajmniej dopóki nie zaczął udawać sałatowego potwora wynurzającego się z czeluści podłóżkowych.
Całą noc siedzieliśmy i żarliśmy ciasteczka z czekoladą...
Świeżo po egzaminach, wizycie w nowej szkole - siadłam i napisałam dla was notkę. Trzymajcie kciuki, żebym się dostała, co?
Och, Syriuszu… Gdybyś tylko wiedział, jak bardzo pokocham muzykę Buddy’ego Holly, chyba nigdy byś mi jej nie pokazał. A zwłaszcza piosenki: „Baby, I don’t care”. Choćbym chciał, za Chiny ludowe nie usiedzę przy niej spokojnie.
Pokochałem rock’n’roll.
Urządziliśmy sobie z chłopakami małą… Hm… Zabawę… U mnie w domu, jak nie było mamy. Cała nasza czwórka, Julie i Martina, była nawet Lily i Jack.
Głośno rozkręcona muzyka grzmiała w salonie, na stole pod ścianą były różnorakie chrupki, mamuśka zrobiła nam jeszcze kanapek, soki… A my świrowaliśmy na środku salonu, zdzierając drewno z podłogi oraz swoje nieszczęsne gardła.
Najwięcej tańczyłem z Martiną, z Julie wywijał Syriusz, James porwał Lily, a Jack tańczył z Peterem. Jakoś tak się obaj dobrali…
You don't like crazy music
You don't like rockin' bands
You just wanna go to the movie show
And sit there holdin' hands
You're so square
Baby I don't care
Kilka szybkich obrotów, nieustanne przytupywanie, dużo machania rękami… Falbaniaste spódniczki dziewczyn fruwały we wszystkie strony, nie mając nawet chwili spokoju. Jak to w tańcu. W pewnym momencie Syriusz zrobił “odbijane” i porwał mnie w serię piruetów, wyrzutów, podskoków czy przetaczania po plecach tudzież podłodze… Nie wiedziałem nawet, że tak potrafię…
W wakacje, jak nie trudno się domyślić, słońce grzało bardzo… Namiętnie. Nie dało się żyć. Z łóżka dosłownie czołgałem się do kuchni po szklankę wody.
Wolę chłód.
Siedziałem sobie na schodkach przed domem, tak jak kiedyś, jak byłem mały. Zamknąłem oczy przed promieniami słonecznymi, nastawiając uszu na śpiew ptaków. Uśmiechałem się lekko do siebie, nie mogąc się powstrzymać.
Ponownie upiłem łyk soku pomarańczowego, otwierając oczy. Marszcząc się jak śliwka spojrzałem w błękitne niebo, czując jak słońce atakuje mi oczy. Patrzyłem dłuższą chwilę na płynące leniwie obłoki, zwyczajnie nie umiejąc odmówić sobie tej maleńkiej przyjemności. Bardzo lubię patrzeć na chmury. Uspokaja mnie to, pomaga się rozluźnić no i samo w sobie jest relaksujące. Gdyby tak jeszcze pachnąca łąka pod plecami i śpiew ptaków wokół…
Westchnąłem cicho do siebie, odwracając się twarzą do wnętrza otwartego na oścież domu. Mama zasuwała od lewej do prawej, z kuchni do salonu, z salonu do łazienki, z łazienki do kuchni, potem znowu do łazienki, kuchnia, salon… Tup, tup, tup, tup drewnianymi schodkami na górę, na pięterko, gdzie jest jedynie pokój mój i mamy.
Sądzę więc, że zwyczajnie się nudziła, bo przecież nie widzę sensu w generalnych porządkach. Co tydzień prawie… A fu.
Nagle mój wzrok przykuł puchaty obiekt wlokący się smętnie ulicą. Był brudny, z mojego miejsca widziałem, że strasznie chudy… Wyglądał trochę jak owczarek niemiecki. Nie namyślając się długo, odstawiłem szklankę i ruszyłem na spotkanie z futrzakiem.
Przekroczyłem ulicę, na której jakieś dziewczynki z sąsiedztwa narysowały sobie planszę do gry w klasy i żarliwie ową dyscyplinę gier uprawiały.
Kopnąłem lekko piłkę, którą dostałem w bok od niejakiego… Mathewa. Zamarłem, widząc go.
- Oohohoo, cześć, maleńka! – zawołał w aż nazbyt dobrze mi znany, głupkowaty sposób. Zacisnąłem dłonie w pięści.
- Witam szanownego… Piękny mamy dzisiaj dzień, nieprawdaż? – spytałem kąśliwie. Kątem oka spojrzałem na pieska, który zajął się obwąchiwaniem słupka w siatce.
- Co tu robisz? – Głos miał już normalny.
- Jakby…. Mieszkam? – burknąłem.
Podszedł bliżej, trzymając piłkę pod pachą.
- Ej no, coś taki niemiły?
- Nie, bo zupełnie nie mam powodu! – zawołałem z przesadną radością.
Mathew wydął wargi.
- Hej, Math! Idziesz, czy nie?! – ryknął też znany mi głos. Jerry.
- Zaaaaraz, nie gorączkuj się tak, jeszcze febry dostaniesz! Sorry za to w szkole – dodał już do mnie.
Uniosłem lekko brwi.
- Co to za jakiś spęd? – spytałem, puszczając mimo uszu wzruszający moment przeprosin.
- Aaa, gramy u Jacoba w kosza. Przyłączysz się?
- Yyy…
- No nie bądź Żyd, chodź.
- Nie. Nie umiem, nie chcę, za gorąco mi i… - Wzrok sam uciekł mi do psa.
- Ojoj, nasz kochany samarytanin chce przygarnąć brudnego kundla? – zaśmiał się.
Uniosłem głowę, zadzierając podbródek.
– Tak, chcę.
- No dobra. Fakt, przyda ci się przyjaciel. W samotności można zdziczeć, nie? – spytał.
- Co?
- Człowieku, od dwóch lat cię w szkole nie widzieliśmy, gdzie ty się podziewasz?
- W szkole? - odparłem.
- Niby jakiej?
- No, na pewno nie w starej. Do innej teraz chodzę.
- Tak? Jaka ona jest?
- Eee… Bardzo fajna – mruknąłem, nie do końca wiedząc, jak mam temu pustakowi opisać Hogwart. – Rewelacyjna wręcz…
- Musi być daleko, skoro wracasz tak późno, że cię w ogóle w okolicy nie widać – stwierdził, podrzucając piłkę.
- No jest… Bynajmniej się tam nie dojeżdża, to szkoła z tym… Jak mu tam… Internatem.
Uniósł brwi, kiwając lekko głową.
- Ooo, no to faktycznie rewelka – przyznał z czymś na kształt podziwu. – No, dobra, Lupin. Zbawiaj świat zwierząt, a jak już skończysz, to wpadnij do nas, gramy do wieczora dzisiaj. Akurat nam brakuje jednej osoby…
Skinąłem głową, czując zwykłą ochotę, żeby się przyłączyć. Uniósł rękę w geście pożegnania, po czym odbiegł do reszty grupy chłopaków z mojej dawnej klasy, odbijając piłkę od asfaltu.
Zagwizdałem, podchodząc do pieska. Zatrzymał się, patrząc na mnie z podkulonym ogonem. Ukucnąłem obok, wyciągając powoli rękę.
- Heeej... Czeeść piesku. Nie bój się... - zacząłem do niego miękko nadawać. - Nie bój, nic ci nie zrobię... Dasz mi się pogłaskać?...
Dotknąłem ostrożnie czubek jego nosa, pozwalając, by mnie obwąchał. Zamachał nieśmiało ogonem, podchodząc bliżej.
- Jaki ty jesteś śliczny… - szepnąłem, patrząc na niego. Tknięty nagłym pomysłem, pochyliłem się nieco, zaglądając mu pod brzuch. – Em… Śliczna… Chodź. Choodź…
Głaskałem ją jeszcze chwilę, nim wstałem powoli i łagodnie do siebie przywołałem. Po kilku dłuższych chwilach, psina ruszyła za mną. Wciąż zachęcając ją łagodnym tonem, doszedłem w końcu do domu i wpuściłem ją do środka.
- Mamo… - zacząłem niepewnie.
- Tak? – odkrzyknęła z kuchni.
- Chcę psa! Obiecałaś mi…
- Tak, skarbie, wiem… Niedługo się wybierzemy, dobrze?
- Nie chcę.
- No to chcesz, czy ni… - urwała, stając w drzwiach. – Remusie…
- Zapomnij – odparłem natychmiast. – Żadnego spania na dworze, żadnego wyrzucania… Ona z nami zostaje – oświadczyłem stanowczo.
Pokręciła głową.
- Nic z tych rzeczy. Remusie, ten pies jest w ciąży.
Zamrugałem.
- To nie pies… To sunia jest – sprostowałem niezbyt mądrze.
Kąciki jej ust zadrgały lekko.
- Wiem.
Zrobiłem maślane oczy.
- Może z nami zostać? Może?... – miauknąłem.
- Synku…
- Prroszę!
- Ech… A jak byś ją nazwał?
Popatrzyłem na tego wychudzonego futrzaka, któremu z powodzeniem można by grać na żebrach. Podniosła głowę i wlepiła spojrzenie brązowych gał prosto w moje oczy, lekko merdając ogonem.
- Meggie – odparłem bez zastanowienia. – To będzie Meggie…
Następnego dnia, obudziłem się skoro świt. Zdawało mi się, że w nocy słyszałem jakieś dziwne dźwięki z legowiska Meg, ale za każdym razem, jak do niej wstawałem, nic podejrzanego nie zauważyłem. Poprzedniego wieczora wykąpałem ją solidnie, wysuszyłem i wyczesałem starą szczotką. Najadła się, napiła i spała dwie godziny z głową na moim udzie, a ja w tym czasie czytałem sobie „Makbeta”. Jakoś tak mnie wzięło na taki rodzaj twórczości.
Wracając do nocy, w końcu padłem i spałem jak kamień. Od razu podreptałem do łazienki, czując podejrzane wręcz napięcie ścian mojego pęcherza. Nie było to przyjemne… Od razu wziąłem krótki prysznic, wyszorowałem zęby i ubrałem się w jakieś szmaty leżące pod ręką. Wczorajsze spodnie chyba i jakaś tam bluzka…
Boso wróciłem do pokoju, gdzie swoje miejsce miała Meg. Podszedłem do dużego, kartonowego pudełka, by się z nią przywitać.
- Cześć, piękna – powiedziałem wesoło, przyklękając obok. – Dobrze ci się spa… - urwałem w pół słowa, robiąc wielkie oczy. Poczułem jeszcze, że usta same mi się uchylają, a brwi wyginają w łuki. – Nyaaa! – wydałem z siebie. – Jakie śliczne! – jęknąłem, wkładając ręce do pudła i wyciągając z niego małego, puchatego psiaczka. – Jeeej…
Przytuliłem go ostrożnie, ocierając o niego policzkiem. Jak on ślicznie pachniał… I był taki malusi! Chwyciłem w dwa palce jego maleńką łapkę.
- Jejuu… - kolejny inteligentny wyraz wyrwał się z mojej krtani. Cmoknąłem ten tyci, mokry nosek, wkładając szczeniaczka powrotem do pudełka, pozwalając obserwującej mnie z wyjątkową uwagą Meg odsapnąć od zaniepokojenia. Podliczyłem szybko maluchy.
Pięć!
Zatupałem kolanami w podłogę z radości. Siedziałem dłuższą chwilę z nimi, nie mogąc oderwać od nich wzroku. Prześliczne są…
Wziąłem innego, ostrożnie przytulając do siebie i wyszedłem z pokoju. Meg wylazła z pudła, idąc za mną i kręcąc mi się pod nogami. Uchyliłem drzwi sypialni mamy. Spała jeszcze.
- Mamo… - zacząłem. – Mamo!
Wierciła się chwilę w białej pościeli, wyraźnie nie mogąc się zorientować w czasoprzestrzeni.
- Zobacz… - dodałem, podchodząc bliżej. Usiadłem obok na łóżku.
Zrobiła duże oczy, patrząc na malucha.
- Ojej… - sapnęła na dzień dobry.
- Razy pięć! – dodałem z uśmiechem szaleńca. Nasze spojrzenia skrzyżowały się na moment.
- Pięć?
- Cudnie, nie? – wywaliłem klawisze.
Zamrugała, po czym ponownie zakopała się w pościeli.
- Taak, wspaniale…
Po chwili usłyszałem jej chrapanie.
Zerknąłem na zegarek. Piąta dwadzieścia.
- Aha… - szepnąłem do siebie. – To wiele wyjaśnia…
Wycofałem się z pokoju, odnosząc malca do jego łóżeczka. Cały ranek siedziałem koło nich, nie mogąc oderwać wzroku. One są takie… Drobne, malutkie i delikatne.
Meg raz po raz lizała mnie po rękach, kiedy poszedłem na chwilę do kuchni, wracając z miską jedzenia.
Chyba była mi wdzięczna…
Pogłaskałem ją po jej kudłatej głowie.
- Smacznego – powiedziałem, po czym z szerokim bananem patrzyłem, jak jadła. Bardzo głośno jadła…
Jak widać, ostro wyrżnęłam do przodu Nie zamierzam porzucać tego pamiętnika tylko przez to, że nie mam pomysłów, o nie. Będę pisać! ^ ^
A i ten. Nie wiem, kiedy następna… Pewnie będę jeszcze tak skakać, nie wykluczam, ale dzięki temu notki pewnie będą częściej.
Proszę bardzo - dziesięć stron Worda dla was Z dedykacją dla wszystkich, którzy czekali.
Uniosłem delikatnie brwi, nie mogąc powstrzymać uśmiechu. Te "motylki"…
- Po nocy? - zdziwiłem się.
James żachnął się na to gwałtownie.
- A coś myślał? Po nocy lepiej! Ten dreszczyk emocji i w ogóle!
Uniosłem dłonie w obronnym geście.
- Okej, okej!... Tylko gdzie?
Wzruszył ramionami.
- Po ulicach.
- Brzmi fascynująco - mruknął Black, tłumiąc ziewnięcie.
- Nie ziewaj, bo mi też zachciewa się spać! - fuknąłem na niego.
Uśmiechnął się złośliwie, po czym przymrużył oczy, przykładając dłoń do ust. Wydał z siebie coś pośredniego między jękiem a pomrukiem, przeciągając się.
Poczułem w gardle dość wymowną gulę, a powieki same mi opadły. Ziewnąłem cicho.
- Głupek - wyrknąłem w jego stronę.
Zachichotał.
A następnie ziewnął James.
Niby nic takiego, ale wystarczyło, byśmy ryknęli śmiechem.
Łaziliśmy więc bez celu blisko dwie godziny, zahaczając o kolejne londyńskie place zabaw i parki. Potter nawet skąpał się w fontannie. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie panowie w mundurach, którzy zainteresowali się trójką chłopców szwendającą się po nocy.
- Chłopaki... - zacząłem niepewnie, widząc dwójkę panów wyraźnie zmierzających w naszą stronę.
- No? – Black popatrzył na mnie ze znikomym zainteresowaniem znad paczki mugolskich chipsów kukurydzianych.
- Chyba mamy problem… - mruknąłem.
Odwrócili się obaj w tym kierunku, na który wskazałem lekkim ruchem głowy.
- Cholera – syknął Czarny, podnosząc się z huśtawki.
- Co wy tu robicie o tej porze, dzieciaczki? – zapytał przesadnie uprzejmie jeden z nich. Miał okrągłą twarz z nieco głupkowatym wyrazem, który zapewne nadał jej wymuszony, „ojcowski” uśmiech.
Zrobiło mi się gorąco ze strachu, a ręce zaczęły mi niekontrolowanie drżeć.
Policja.
- Widzisz tu jakieś dzieci? – najeżył się Potter.
Wymienili spojrzenia.
- Wybaczcie, panowie – sprostował z lekką dozą złośliwości drugi. – Dlaczego panowie są tu sami o tak później godzinie?
- Wcale nie jesteśmy sami – mruknął obojętnie Syriusz. – Jesteśmy tu razem, całą trójką.
Wzrok tak zwanych stróżów prawa spoczął na mnie. Pokręcili głowami, jeden z nich zacmokał.
- Nie ładnie ciągać ze sobą po nocy koleżanki…
Wydąłem wargi.
- Nie jestem dziewczyną! – obruszyłem się, zaciskając trzęsące ręce w kieszeniach bojówek.
- Dziwne, bo wyglądasz jakbyś nią była…
Nim zdążyłem mu się jakoś w miarę sensownie odgryźć, wtrącił się beztroski głos Jamesa:
- Tak tu ciemno….
- …nie dziwne, że się pan pomylił… Jednak wypadałoby przeprosić – upomniał chłodno Syriusz.
Policjant wycelował w niego gumową pałkę.
- Nie pyskuj, młody – powiedział typowym tonem człowieka dorosłego, który upomina małe, niegrzeczne dziecko.
Syriusz przyłożył dłonie do piersi.
- Czy ja pyskuję? Przypominam o manierach jedynie.
- Właśnie to są pyskówki, chłopcze – burknął opryskliwie.
- No jasne – westchnąłem. – Dorosłych nie można upominać nawet jeśli się mylą, bo przecież wtedy się pyskuje.
Grubszy z panów policjantów poprawił skórzany pas, sapiąc z irytacją.
- No dobra, PANOWIE – zaznaczył, zerkając na mnie wymownie. – Pokażcie, co macie w kieszeniach.
Bez choćby grama zdenerwowania, zacząłem wywlekać na lewą stronę kieszenie spodni. Niby czego miałem się bać, skoro nie miałem w nich niczego niewłaściwego? No, poza…
- A te patyki wam, to po co? – zaśmiał się wyższy, będący jednocześnie tym szczuplejszym. – W wojnę się bawicie?
- Nie widzę powodu bawienia się w coś, przez co giną miliony ludzi… - mruknąłem, mając na myśli skończoną przed prawie trzydziestoma laty wojnę.
- Więc po co one wam? – drążył.
- A co, nie możemy sobie nosić patyków w kieszeni? – zapytał z uprzejmym zdziwieniem James.
- Polakierowane, rzeźbione? – w głosie grubszego pana policjanta dosłyszałem nutkę cynizmu.
- Lubię ładne rzeczy – mruknął Syriusz, po czym wyrwał mu z ręki swoją różdżkę. Schował ją ponownie do kieszeni spodni.
- Oj, coś kręcicie, chłopcy…
Wymieniliśmy spojrzenia. Wyczuwałem kłopoty.
- Chyba jesteśmy zmuszeni zabrać was na posterunek i powiadomić rodziców, bo nie sądzę, by wiedzieli o waszej nocnej wycieczce.
- Nie wydaje mi się, żeby była taka konieczność – zaprzeczył ostrożny, uprzejmy głos Syriusza.
- Nazwiska? – spytał funkcjonariusz.
- Pańskie? Nie znam - odparłem.
- He, he, he, bardzo zabawne – prychnął. – Wasze nazwiska.
Ponownie wymieniliśmy z chłopakami spojrzenia. James wskazał podbródkiem na różdżki, a potem za siebie. Zagryzłem wargę. No tak, trzeba wiać…
- Mowę wam odjęło? – warknął wyższy. – Nazwiska!
Nasze oczy znów na chwilę się spotkały. Syriusz skinął nieznacznie głową.
Jednogłośnie doskoczyliśmy z Jamesem do grubego, wyrywając mu różdżki z dłoni.
- Hej! – zawołał ze złością.
- CHODU!!! – ryknął dziko Potter, wytrzeszczając trwożnie gały.
Odwróciliśmy się na pięcie, zaczynając uciekać. Panowie, oczywiście, ruszyli za nami.
Serce miałem tuż pod gardłem; łomotało głucho, utrudniając mi złapanie oddechu. Czysta adrenalina krążyła mi w żyłach.
- Chodu, chodu, chodu, chodu!... – powtarzał do siebie okularnik, biegnąc w dość komiczny sposób.
Odwróciłem od niego głowę, by nie zacząć się śmiać – nie mógłbym wtedy dalej uciekać tak efektywnie, jak teraz.
Wypadliśmy z parku na ulicę. Black zatrzasnął jeszcze szybko bramę.
- Ty w lewo, my w prawo! – nakazał Potterowi Czarny.
- Widzimy się później! – syknął Jamie, po czym puścił się w długą po oświetlonej latarniami ulicy. Głośne kroki odbijały się echem od murowanych ścian piętrzących się zewsząd kamienic.
Syriusz złapał mnie za rękę i pociągnął w drugą stronę.
Za sobą słyszałem krzyki tych dwóch kolesi – również się rozdzielili. Wyższy, oraz jak się szybko okazało naprawdę szybki, pobiegł za nami.
- Rzesz w mordę jeża! – warknął Black.
Przyspieszyłem, pomagając sobie nieco ukrytym we mnie wilczkiem, tak więc już nie mnie ciągnął szarooki, ale ja jego. Zerknąłem przez ramię. Black ledwo nadążał przebierać nogami.
Pędziliśmy na złamanie karku przed siebie, wypadając na skrzyżowanie, prawie tym samym ładując się pod przejeżdżający samochód. Głośny klakson, mój zaskoczony krzyk, przekleństwo Blacka zlewające się z bluzgiem kierowcy i pisk opon przerwały nocną ciszę na spółkę ze stukotem podeszw naszych butów. Na tym jednak się skończyło, bo dysząc ciężko biegliśmy dalej.
Sapnąłem z zaskoczeniem, kiedy Czarny pociągnął mnie nagle mocno w bok, wciągając do jakiegoś baru.
W środku nie było nikogo, krzesła były pozakładane na stół. Ciężko dysząc, rozejrzałem się w czymś na rodzaj paniki.
- Schowajmy się gdzieś, zaraz tu wleci!...
Pochylił się, opierając dłonie na ugiętych kolanach.
- Nie… Wejdzie do… Dziurawe-ego Kotła…
Zapowietrzyłem się z zaskoczenia, po czym ponownie obiegłem wzrokiem pomieszczenie, już na spokojnie.
- Rzeczywiście…
- Coś podać? – zapytał niespodziewanie uprzejmy głos barmana, niemal przyprawiając mnie tym samym o zawał. Chwyciłem się za serce.
Czarny zaczął się śmiać, widząc moją reakcję.
- Może dwa razy sok dyniowy – wysapał. – Tylko z lodem!
Skinął głową, wkładając ręce pod blat baru.
- W ogóle co tu robicie o tej godzinie? – zapytał dobrze wszystkim znany Tom.
- Uciekamy przed policją – odparł śmiertelnie poważny, pomiętolony Syriusz.
Roześmiałem się, już całkowicie rozluźniony.
Mężczyzna skinął głową, lekko unosząc brew. Wyglądał na zaskoczonego tą odpowiedzią, ale nie zadawał więcej pytań, tylko dał nam nasz sok - jak to ujął: „Na koszt firmy”.
Nocowałem też raz u Atzego. Przyznam szczerze, że się nie wyspałem... Z lekka utrudniały mi to jego ręce. Ostatecznie, kiedy prośby i groźby nie pomagały, nazwałem go głupkiem, odwróciłem się tyłem i postanowiłem próbować spać. Nie będę się rozwodzić nad tym, co robiliśmy... Co bądź, po prostu kładł rączki trochę nie tam, gdzie trzeba. Nie miałem nic do tego, żeby biegały mi po plecach, szyi, ramionach czy brzuchu, ale o irytację przyprawiało mnie to, że "gubiły drogę", pakując mi się nieco poniżej pasa.
Dopiero jak go ugryzłem w ramię, to przestał...
Matka przeprowadziła ze mną poważną rozmowę na temat mej "drugiej połówki". Dosłownie w cudzysłowie. Mówiła, że ogólnie się trochę zawiodła i nie spodziewała tego po mnie - swym jedynym synu, chlip. Przyprowadziłem ją niemal o palpitację, kiedy jej powiedziałem, że mam już za sobą ten pierwszy raz. Z Atze, oczywiście... W tę noc, kiedy spaliśmy razem. Zbladła i opadła na krzesło, a ja z niewinną minką wierciłem stopą dziurę w podłodze, po czym spytałem słodziutko: "To chyba nic złego?...".
Huehehee... Jestem kwintesencją zUa. Tak bezczelnie zmyślać!
Ponad to przyznam szczerze, że przyjemnie jest mieć w nocy u boku kogoś bliskiego. Jeszcze jak jest większy od ciebie...
Poza tego typu rewelacjami z matką, która nawet miała okazję poznać swojego zięcia, to w moim życiu nie działo się w te wakacje nic ciekawego. Druga, sierpniowa pełnia nie była jakoś szczególnie ciężka. Zniosłem ją całkiem dobrze, nawet nie poobijałem się zbytnio...
Nie brakło również spotkań z chłopakami. Naturalnie, za każdym razem robiliśmy sobie jakieś jaja.
Poza tym, wakacje mijały szybko i spokojnie. Ani się obejrzałem, a ponownie otrzymałem list z Hogwartu z listą podręczników, następnego dnia buszowałem z chłopakami chyba z osiem godzin po Pokątnej (np. nadzialiśmy się na drogie panienki Hudgens, Evans albo nawet na Snapea. James szarżował za nim aż na Nokturn, wymachując buchniętym na chwilę ze sklepu tłuczkiem. To był jeden z tych momentów mojego życia, których nigdy nie zapomnę, khehe), a tydzień później siedziałem już w jednym z przedziałów ekspresu Londyn-Hogwart, grając z chłopakami w Eksplodującego Durnia i zasypując się wzajemnie w szóstkę coraz to kolejnymi żartami.
Z początku w szkole nie działo się nic ciekawego. Typowa monotonia – sprawy organizacyjne, przypomnienie regulaminu, ponowne wdrażanie się do szkolnego rytmu.
Zakochałem się w zachodach słońca, rzucającymi długie, złote liźnięcia na taflę jeziora i grubo ciosane mury zamku. Ten wieczorny spokój, ciepłe promienie i lekko chłodny wiatr…
Już w drugim tygodniu władowaliśmy się w trzy szlabany. Dwa przez Jamesa – znowu uganialiśmy się przez tego debila za Smarkerusem – a trzeci przez Pettigrew, bo nas wsypał. Frajer… Byłyby cztery, ale z jednego wybronił nas przyjaciel Atzego, prefekt, a z drugiego ja.
Niemal wszystkie wieczory września upływały nam więc na szorowaniu kibli i zbroi, a w tych niewielu pozostałych wolnych chwilach odrabialiśmy prace domowe, włóczyliśmy się po zamku albo naparzaliśmy na poduszki. Nie wiem, jak to zrobiliśmy, ale któregoś ranka jedna wojna zakończyła się dopiero w wielkiej sali, kiedy rzuciliśmy się na Blacka, wpieprzając go do wazy z flaczkami chyba.
Z rozpędu, zamiast McGonagall, rozjuszony Black wywrzeszczał w dzikiej furii, że mamy szlaban (prawie pękliśmy przez to ze śmiechu, nawet przez twarz psorki przebiegł cień rozbawienia), więc w pierwszym tygodniu października też nie mogliśmy narzekać na braki wieczornych zajęć.
Spodobało mi się to. Po prostu polubiłem ten ciągły szum i zamieszanie, wieczną akcję, intrygi, włóczęgi, ucieczki i maleńkie wojny. Stało się to nieodłączną częścią mojego życia.
Peter wpadł na – nie powiem, całkiem niezły – pomysł, byśmy jakoś naszą paczkę nazwali.
Postanowiłem więc przekopać kilka książek w poszukiwaniu jakieś dobrej, nie tak znowu banalnej nazwy, pod którą kryłoby się to, co sobą reprezentujemy.
No i znalazłem, po dwóch dniach poszukiwań, wszak nie ma to jak słowniki. Tu zarządził przypadek – zwyczajnie dostałem tą książką przez banię od Evans, celującą w Pottera. Jakoś tak się złożyło, że książka padła na ziemię na literze „h”. Nim zacząłem się wydzierać o dewastacji cennego księgozbioru szkoły, w oczy rzucił mi się pewien uroczy wyraz. Ochrzciliśmy się więc na Huncwotów, co zostało ogłoszone całej szkole przy jednej z kolacji, jakoś samo tak wyszło. Taka trochę jedność myśli;
Szkoła już nawet nie zwracała jakoś szczególnie uwagi na wywód profesora. Wyraźnie zaczynali się przyzwyczajać, że często się na nas piłowali.
My zresztą też…
- Banda bezmózgich debili!!! Co wy sobie w ogóle wyobrażacie?! Szaleju żeście się nażarli?! – darł się facet od klubu pojedynkowego. Aaach, nie wspomniałem – no, jest klub pojedynków w tym roku w szkole.
- Skąd! Jedynie pasztecików dyniowych…
- …czekoladowych żab…
- …musów-świstusów…
- …fasolek wszystkich smaków…
- CIIIIIIIIIIIISZAAAAAAAAAAAAA!!! – zagrzmiał, aż echo poszło po korytarzu. Dysząc lekko, patrzył na nas ze złością przez chwilę. – Kim wy w ogóle według was jesteście?
Wypinając dumnie pierś, zagrzmieliśmy:
- Huncwotami!
Chwycił się pod boki kręcąc głową.
- Toście sobie piękną nazwę nadali, Huncwoci!
…chwila kojącej ciszy i to magiczne słowo:…
- SZLABAN!!!
Tak więc zaczęła się seria kolejnych, romantycznych wieczorów nad kiblami.
No i tak już zostało, nawet na lekcjach, gdy profesorowie czegoś od nas chcieli, zwracali się do nas per: Huncwoci. Było nam to bardzo na rękę. Zresztą, nie tylko nauczyciele nas identyfikowali tym słowem. Nie trzeba było wiele czasu, byśmy stali się nimi dla całej szkolnej społeczności
Syriusz wysłał sowę do swojego ojca chrzestnego z pewną małą, na kilka dni tajną prośbą. Po owych kilku dniach wręczył nam w dormitorium nieśmiertelniki z wygrawerowaną literą „H”.
- Bajer – parsknął Peter.
- Tak, dla podkreślenia. – Uśmiechnął się dziarsko Czarny.
Przewiesiłem swój przez szyję. Chłód metalu podrażnił mi pierś pod koszulką. Zachichotałem, czując to.
- No więc, panowie Huncwoci… - zaczął wesoło James, wyciągając rękę.
Stanęliśmy w kółeczku, łącząc dłonie.
- Jako, że teraz wszyscy teraz wiedzą, kim jesteśmy, trzeba będzie zadbać o małą klauzulę w kartach historii dla potomnych.
- Niby jak chcesz to zrobić? – spytał nieco sceptycznie Pettigrew.
- Czynami! Zapiszemy się choćby w kartotece woźnego!
Fala śmiechu przebiegła po dormitorium.
- Da się załatwić – rzucił z błyskiem w oku Black.
Rozpoczęliśmy więc żmudne działania na celu wyrycia się jakoś w dziejach tej szkoły. Nie chcieliśmy być jednostkami w szarej masie przelewających się przez te mury uczniów. Chcieliśmy się wyróżniać…
Uchyliłem się szybko przed lecącą w moją stronę śnieżką.
- GIŃ! – zawyłem, odpowiadając dwiema.
Pach, pach!
Pettigrew udał agonię, po czym legł w bezruchu w śniegu.
- Miło było, panowie – zaczął z uśmiechem Syriusz, otrzepując płaszcz z białych śnieżynek. – Ale za pół godziny zaczynamy szlaban w lochach, wypadałoby się powoli zbierać… Nie mam ochoty siedzieć w podziemiu parę godzin w przemoczonych ciuchach.
- Narzeeekasz – parsknął Potter.
Pociągnąłem nosem.
- Nie, ja też nie chcę… Jeszcze się przeziębię i co będzie?
- Wpierd…
- Black! – ryknął głos prefekta.
Parsknąłem śmiechem, chowając się za plecami Jamesa.
- Co to za słownictwo?!
-…dziel będzie! – zapiał na koniec nienaturalnie wysoko, wznosząc oczy do nieba.
Kocham po prostu…
Zamlaskałem, odstawiając kubek z porażająco słodką herbatą z dodatkiem malinowego soku na biurko. Zakręciłem pióro w drugiej dłoni, obserwując, jak chłopaki usiłują zmusić swoje piórniki do posłuszeństwa. Mianowicie jeden miał zagryzać drugiego… Na twarzy czułem przyjemny dotyk ciepła bijącego od wieczornego ognia w kominku.
Pokręciłem głową z rozbawieniem, chowając się za grubym podręcznikiem od historii magii.
Właśnie tak… Jak wyżej. Jedno, a zaraz potem drugie. Właśnie tak mijają mi dni.
Nie wiadomo, kiedy kończy się jedno, a zaczyna drugie. Niby ledwo zaczął się dzień, a nim się obejrzę, już jest pora kolacji…
Jeszcze nigdy tak słodko nie upływał mi czas.
Spojrzałem w bok, na Lily. Cóż… Przyjaźń się nam urwała. Ja poszedłem w swoją stronę, ona w swoją. Nie zmienia to faktu, że zawsze druga strona jest na miejscu, gdy ta pierwsza czegoś potrzebuje.
A Jack… No cóż. Z nim to zupełnie co innego. Nie mam najzieleńszego pojęcia, co mu odbiło, że postanowił opuścić Hogwart i kontynuować mugolsku edukację.
No debil. Debil do kwadratu.
Nie mogłem powstrzymać chichotu, kiedy Atze prowadził mnie gdzieś, idąc za mną i trzymając mnie za ramiona. Miałem opaskę na oczach, więc nie widziałem, gdzie idę.
- No dokąd mnie ciągniesz? – spytałem przez śmiech.
- Cii… Już późno, nikt nie powinien nas usłyszeć. Chciałem ci coś pokazać.
- No, to już mówiłeś…
- Uwaga, schody…
Potknąłem się na pierwszym stopniu. Kilkadziesiąt kroków wyżej podprowadził mnie do barierki.
- Patrz – powiedział miękkim głosem, ściągając mi chustkę z oczu.
Zachłysnąłem się powietrzem, widząc idealną, przenikającą do głębi czerń nieba, na której poprzetykane było miliony gwiazd.
- O jaaa… - Wyciągnąłem ręce w górę. – Ma się wrażenie, że wystarczy po nie sięgnąć…
- Wiedziałem, że ci się spodoba.
Odwróciłem się po chwili, by z impetem przywalić mu twarzą w brzuch. Znaczy, wtulić się…
Zainteresowaliśmy się z Huncwotami bardzo zaklęciami bez użycia różdżek. Ja wiem… Jakieś pole ciepła, płomyki na ręku, nawet lewitacja. Pożeramy dosłownie książki o tym.
W czasie jednej z wielu zwiadowczych wycieczek po szkole, przypadkowo trafiliśmy na pralnię. Kiedy weszliśmy do środka i zobaczyliśmy stertę świeżo upranych i wyprasowanych, czekających tylko na wysłanie do dormitoriów damskich mundurków, byłem niemal pewny, że jednogłośnie pomyśleliśmy o tym samym.
Powciskaliśmy się w te kiecki, podkolanówki i staniki, ledwo mogąc ustać na nogach od nieustannie nas zalewającej fali śmiechów-chichów. Zgarnęliśmy również obecne tam wstążki, by Potter i Pettigrew zrobili mnie i Blackowi urocze kucyki po bokach głowy. James zaplótł mi dodatkowo warkocze.
Wyszliśmy na korytarz, przewieszając sobie nasze torby przez ramię i dziarskim krokiem ruszyliśmy w stronę bardziej używanej części szkoły.
Właściwie to chyba nas nawet nie poznali zbytnio… Bynajmniej natknęliśmy się na raczej starsze roczniki, więc nie groziło nam prędkie zdemaskowanie.
Przeszliśmy w tłumie, kręcąc biodrami. Policzki wyły mi z bólu od nieustannego chichotu i ciągłego banana na ustach.
Wkręciliśmy się w tłum, podbijając do grupki piątoklasistów. Nie przeszkadzało im nasze towarzystwo, może dlatego, że zachowywaliśmy się trochę jak tzw. podlotki. W życiu nie zapomnę miny Syriusza, kiedy jeden z tych kolesi objął go w pasie, wyraźnie zdradzając zainteresowanie dużo bliższego poznania. Uprzejmy uśmiech i mordercza iskra w szarych oczach Syriego powaliła nas na kolana. Podpuszczaliśmy tego kolesia na większą śmiałość, a Syriusz niezręcznie starał się wykręcić, raz po raz zabierając ręce ze swoich pośladków wyżej, na plecy. Po jakimś kwadransie, w akcie skrajnej desperacji wręcz, wziął zamach i strzelił go z liścia, odchodząc z nosem zadartym ku sufitowi. Po tym zdarzeniu przez pół godziny ocieraliśmy z Jamesem i Peterem łzy śmiechu z bolących policzków.
- Ale masz rwanie, Syri! – parsknąłem, nie mogąc się powstrzymać. Zgięło mnie w pół za zbroją, za którą się skitraliśmy.
- Zamknij się – warknął, purpurowy ze złości.
- „No, maleńka… Może spotkamy się dzisiaj wieczorem, żeby się nieco bliżej… Poznać…”? – zapytał James zgrubiając sobie głos, jednocześnie obejmując zbroję i gładząc ją po przyłbicy.
Zakrztusiłem się ze śmiechu.
Głuche tąpnięcie i rozbawione stęknięcie powiedziało nam, że Potter zarobił kopniaka.
Koniec roku siedemdziesiątego drugiego przywitaliśmy w gronie uczniów, którzy pozostali w zamku. Od ilości wypitego przeze mnie szampana oraz piwa kremowego miałem lekkie trudności w chodzeniu prosto, tak jak i w zrozumiałym tworzeniu zdań, co jednak nie przeszkadzało mi w zdzieraniu parkietu z Martiną do rana. Setki fajerwerków wykwitły na czarnym, styczniowym już niebie.
Rano wkurzało mnie nawet jak bahanka łaziła po stole… Biedna zginęła pod ciśniętym przeze mnie podręczniku.
Nie brakło również lekkiego dokuczania Severusowi. Zabieraliśmy mu torbę, przez co musiał uganiać się za nami po całej szkole. Wysyłaliśmy mu głupie liściki na lekcjach, raz nawet pokusiliśmy się o list miłosny. Ukryci pod niewidką obserwowaliśmy go, gdy go czytał. Peter nie wytrzymał napięcia i zwyczajnie popuścił ze śmiechu, czemu i ja sam byłem bardzo bliski. Błyszczące oczy i efektowne rumieńce Ślizgona dały nam powód do śmiechów na następne dwa tygodnie. Bawiliśmy się tak ponad miesiąc, wkręcając w to jakąś trollicę z trzeciego roku. Dziewczę po prostu obrzydliwe – trądzik, tłuste włosy, okrągłe okulary i spora tusza. Pisaliśmy do nich wzajemnie w ich imionach (nie zdradzając nazwisk), by w końcu obustronnie zaproponować spotkanie. Oczywiście również pod naszą obserwacją.
Gdy Snape tylko ją zobaczył, wykonał niekontrolowany tik brania nóg za pas. Powstrzymał się jednak, przywołując na twarz uśmiech człowieka dręczonego szczękościskiem.
- To TY?!... – skrzywiła się Betty. Do złudzenia przypominała wtedy Jęczącą Martę.
- Też jestem mile zaskoczony…
Milczeli przez chwilę, po czym Snape odchrząknął, niemal rwąc w pałąkowatych palcach rękawy szaty.
- Skoro… Khym… Skoro już tu oboje jesteśmy, to może się przejdziemy?...
Wymieniliśmy zachwycone spojrzenia z chłopakami, po czym rozbawiony Syriusz dał znak, byśmy się wycofali. Na wstecznym pokonaliśmy kilka metrów, dopóki nie ukryliśmy się za rogiem.
- Dobra, żarty żartami, ale trochę prywatności moglibyśmy im dać…
Wróciliśmy więc do dormitorium.
- Uuuhuhu! Lochy Hogwartu zapłoną od gorącego płomienia miłości! Konwoje Amorów nadchodząąąą!!! – zawył Pettigrew, rzucając się w piruet, by wypieprzyć się o kufer Jamesa. Roześmiałem się głośno, siadając na swoim łóżku.
- Ej… A jeśli oni serio zaczną się ze sobą spotykać? – parsknął Potter, poprawiając swój dobytek, skopując uprzednio z niego tyłek Petera.
- No to co? – Wzruszyłem ramionami.
- Jak to co? Mamy go dręczyć, a nie znajdować miłość życia!
Syriusz zakrztusił się kandyzowanymi ananasami, które głośno ciamkając wyżerał z puszki.
Profesor Slughorn ma tę samą słabość, khehe.
- Jego tak – potwierdziłem. – Ale ona nie ma nic do tego.
- Bettyy… - zanucił namiętnie Czarny. – Och, Betty… Uwielbiam wyciskać ci pryszcze z czoła… Mmmh… A twój słodki zapach spoconych pach doprowadza mnie do ekstazy… Ach… Pozwól mi je polizać…
- Błeee!... – krzyknął Potter, krzywiąc się malowniczo. Nie on jeden zresztą.
- Jesteś obrzydliwy i zachowujesz się obscenicznie! – parsknąłem.
- No dobra – rzucił władczo Peter. – Zobaczymy, jak dalej to się potoczy.
Rozwój sytuacji przekroczył nasze najśmielsze marzenia, oraz granice wyobraźni.
Zaczęli ze sobą chodzić! Atak śmiechu, który mnie dopadł gdy zobaczyłem jak Betty miażdży go w swych serdelkowatych ramionach pod ścianą w walentynki sprawił, że przez dwa kolejne dni piekący ból sprawiało mi choćby przełykanie śliny. Nie, ja się nie śmiałem leżąc bezwładnie pod ścianą. Ja ryczałem, bo śmiechem tego nazwać się nie da. Pierwszy raz w życiu widziałem zalewającego się łzami śmiechu Czarnego. Zwyczajnie płakał jak dziecko, choć dźwięki aż nazbyt jasno wskazywały na to, że się rechotał.
Śmierć i przerażenie, wręcz jawne błaganie o pomoc w oczach Snapea, kiedy Betty oderwała się na chwilę od niego, by złapać oddech dobiła nas ostatecznie.
James i Peter nie mieli szczęścia zobaczyć tego na żywo. Szybko też się nie dowiedzieli o co chodzi, bo w ogóle nie mogliśmy przestać się śmiać.
Najgorsze były lekcje. Pech chciał, że na eliksirach przez nieustający chichot wywaliłem swój kociołek, na zaklęciach nie byłem w stanie zrobić nic, to samo z zielarstwem. Ale dzika salwa, która mi się wyrwała na transmutacji przelała czarę, przez co obaj wylądowaliśmy u dyrektora.
- Możecie mi to wyjaśnić, chłopcy? – poprosił Dumbledore, kiedy oburzona profesorka skończyła swą skargę.
Te kilka sekund zdołaliśmy zachować powagę, ale gdy przyszło nam zabrać głos, znów pękaliśmy w szwach.
Profesorka zabrała nas do skrzydła szpitalnego, gdzie dostaliśmy eliksiry na uspokojenie. Inaczej się nie dało z nami rozmawiać…
Wtedy nadeszła kolej na repertuar radości Pottera i Pettigrew, przez co pielęgniarka zużyła kolejne dwie dawki leku.
Nawet Lily śmiała się razem z nami, choć ona bardziej… Serdecznie i po przyjacielsku. My mieliśmy po prostu z tego zwykłe jaja.
James skombinował skądś gazetkę z gołymi paniami. Najpierw dokładnie ją obejrzeliśmy wieczorem w dormitorium najbardziej skupiając się na obrazkach, by dopiero później wyrywać pojedyncze kartki, żeby z premedytacją wsadzać je pomiędzy stronice podręczników Smarka, w wypracowania i do kieszeni ubrań. Kilka razy podwędziliśmy gacie Betty, po czym używaliśmy ich w tym samym celu, co gazetkę. Jego mina, gdy wyciągał je z torby na lekcji była przepiękna, a śmiechy wszystkich wokół przeurocze.
Dlaczego Smark?
Cóż…
Na jednej z lekcji transmutacji – wbrew pozorom to właśnie u profesor McGonagall dzieje się najwięcej śmiesznych rzeczy – Syriusz został usadzony z Severusem. To było w listopadzie, kiedy połowa szkoły chodziła zasmarkana i zakatarzona.
Sev był jednym z nich.
Zaczęli się w głębokiej zawiści szturchać, zabierać i strącać z ławki rzeczy. McGonagall w końcu nie wytrzymała i przyczaiła się za nimi, by z rozmachu przygrzać Snapeowi grubą księgą w tył głowy.
Snapea przygięło nieco w przód, jednocześnie wyciskając mu zaskoczone sapnięcie przez zatkany nos. Siła wydechu była na tyle silna, by z obu dziurek nosa wyfrunęły mu dwie zielonkawe świece, które lśniącymi kolumnami przykleiły się do kawałeczka kartki. Wciągnął jeszcze je szybko, przyciągając sobie do twarzy ten pergamin. Jeszcze przełknął coś wyjątkowo głośno i wyraźnie, po czym wykrzywił lekko usta.
Syriusz prawie umarł w tej ławce ze śmiechu – spadł z krzesła, przewrócił ławkę i miotał się na posadzce, nie wiedząc co ze sobą zrobić, podobnie jak i ja, bo wszystko widziałem jakby w zwolnionym tempie.
Całą naszą trójkę profesorka wykopała z sali. Snape, oszołomiony, nawet się na nas nie wkurzał, tylko nieobecnym wzrokiem wpatrywał się w okno.
Wkrótce wiedziała o tej wpadce cała szkoła, więc Sev ogólnie jest znany jako Smarkerus.
Za każdym razem kiedy go widzieliśmy, albo udawaliśmy, że obłapiają nas grube łapska Betty, albo że zasmarkujemy się w wyjątkowo widowiskowy sposób.
Wracając do Betty – Snape chyba specjalnie z nią chodzi, albo byśmy dali sobie spokój i zajęli czymś innym, albo żebyśmy mieli więcej zabawy.
Obstawiamy to drugie.
Syriusz nie oszczędzał również swojego młodszego brata. Wpychał go w zaspy i w nich zakopywał, zrzucał z górki, przez co kotłował się w śniegu, dopóki nie stoczył się na sam dół, a gdy przyszedł marzec, przynosząc ze sobą ulewne deszcze, zamykał go za zewnątrz zamku i z wrednym uśmieszkiem wsłuchiwał się, jak wystawiony na deszcze i burze Reg dobija się do wrót. Innym razem zarzucił mu kaptur na głowę i przyciskając go do twarzy, wytargał na zewnątrz i przywiązał do drzewa. To było już pod wieczór, a ten kretyn, zamiast kogoś zawołać, spędził uwiązany na dworze całą noc. Czarny jeszcze bardzo lubi pobiegać doniego, chwytać go za spodnie i podciągać mocno w górę. Młodszy Black wydaje wtedy z siebie idealnie czysty, wysoki skowyt. Nie bawi mnie to jakoś szczególnie, ponieważ znam ten ból. James kilkakrotnie mi tak zrobił, nic przyjemnego, naprawdę.
Poza tym, że Syriusz dręczył swojego brata, to jednak spędzał z nim trochę czasu w inny sposób. Rozmawiali, czy tam mu czasem coś tłumaczył w lekcjach…
No cóż. Raz po raz spokój śniadania przerywają wrzaski wyjców, które dostajemy z chłopakami.
- HAŃBA! CO BY NA TO POWIEDZIELI TWOI PRZODKOWIE?! TY BEZMÓZGI GÓWNIARZU!...
- NIE PO TO JESTEŚ W SZKOLE, ŻEBY SIĘ WYDURNIAĆ! MASZ SIĘ UCZYĆ, A NIE ROBIĆ Z SIEBIE POŚMIEWISKO!...
- …WRÓĆ TYLKO DO DOMU TO POGADAMY…
- …NIE TAK CIĘ WYCHOWYWALIŚMY Z OJCEM!...
I tym podobne teksty sypią się z wrzeszczących, szkarłatnych kopert.
Potem, nie wiadomo kiedy, nadszedł maj. I więcej nie trzeba tu mówić – wiadomo, jak to w maju. Słońce, ciepły wiatr, woń kwiatów wirująca w głowie. Przez cały dotychczasowy czas nauczyciele już przestali nam zwracać uwagę, kiedy biegliśmy na złamanie karku po korytarzu, bo wiadomo było, że i tak się nie zatrzymamy. Woźny Filch, gdy tylko nas widział, od razu przybierał pozycję obronną, ściskając mopa i łypał na nas podejrzliwie małymi oczkami, wykrzywiając groźnie twarz. Za każdym razem, kiedy nas na czymś przyłapał, to krzyczał, tupał i machał rękami, przez co zamiast choćby próbować udawać skruszonych, dalej robiliśmy sobie z niego żarty, przedrzeźniając go i wydając z siebie okrzyki plemion Indian.
Właśnie, odnośnie Indian… Poprzebieraliśmy się któregoś dnia za czerwonoskórych i popylaliśmy tak po szkole z toporkami, wymalowanymi twarzami i pióropuszami na głowach. Samoistnie rozwiązała się tym samym zagadka, dlaczego tyle piór poznikało uczniom. Stwierdziliśmy, że nic nam nie mogą udowodnić, bo ich pióra były białe, szare lub w innych typowych kolorach, a nasze były soczyście czerwone, żółte, zielone czy niebieskie.
Więc obyło się bez kary.
Tyle razy byliśmy już w gabinecie McGonagall, że z pamięci mogliśmy opisywać, co gdzie stoi i jak wygląda. Trafilibyśmy do niego nawet z zamkniętymi oczami.
Jednak, co wcale nie dziwne, w naszej paczce bez zgrzytów się nie obyło. Pokłóciłem się z nimi na cały ostatni miesiąc szkoły, a pogodziliśmy się dopiero wtedy, gdy wracaliśmy już pociągiem do Londynu.
Mianowicie, ci idioci postanowili zostać animagami. Gdy mi to powiedzieli, myślałem, że im zaraz łby pourywam i zagram sobie w Quidditcha. Nawet już byli w trakcie ćwiczeń, kiedy mi o tym powiedzieli. Że niby dla mojego dobra… Żebym nie był wtedy sam. Bo jakby nie było, obecność innych wilkołaków lub zwierząt wpływa na konkretnego mieszańca w czasie pełni w pewien kojący sposób. Nie wiem, jak to działa, ale tak rzeczywiście jest.
Nigdy chyba nie byłem tak wściekły, jak wtedy. Nadarłem się na nich za wszystkie czasy, ponownie w tym roku zdzierając sobie gardło.
Mówili, żebym się nie martwił i nie denerwował. Że dadzą sobie radę, bo dużo o tym czytali i bardzo się starają.
Jakoś mnie nie przekonali. Przecież to cholernie trudna sztuka, tego się uczy latami, pod okiem instruktorów, ma się z tego egzaminy… A za bycie niezarejestrowanym animagiem trafia się do Azkabanu. A oni nie zamierzają się rejestrować…
A ja… Ja nauczyłem się wyczarowywać sobie płomyki na dłoni. Ten ogień właściwie mnie nawet nie parzy, muska jedynie przyjemnym ciepełkiem. Miłe uczucie, nawet bardzo.
Najlepsze w tym jest to, że mogę nadal to trenować, mimo, że są już wakacje. Takie czary są dozwolone poza szkołą. Ciemności już nie są mi więc tak straszne.
Aaa! Bym zapomniał... Khym. Mam już trzynaście lat, hue, hue!
Notka napisana niemal z rozmachu. Wena chyba wraca! Duuużo krótsza, niż planuję, ale postanowiłam ją pochlastać
Następnego dnia z samego rana udaliśmy się na rynek po mąkę, cukier, sól i trochę zieleniny. Nie wydarzyło się nic ciekawego, co byłoby godne zapisania, cóż.
Reszta całego pobytu na tej nieszczęsnej wsi minęła właściwie tak samo - wciąż i wciąż jakieś głupie sytuacje, śmiechy i odpały. Nie nudziłem się, można się domyślić.
Raz zamknęliśmy na noc Petera w gołębniku. Ot, dla jaj. Nie spaliśmy całą noc, bo co rusz któreś z nas parskało śmiechem, nie dając spać reszcie. Jesteśmy wredni, buehehe.
Innym razem urządziliśmy sobie małe rodeo po chlewie, ścigając prosiaki. Przynajmniej miały trochę ruchu...
Któregoś dnia było tak straszliwie gorąco, że niemal nie dało się wytrzymać. Cały ten dzień spędziliśmy nad rzeką, okazyjnie poznając kilka osób z tejże okolicy. Wszak nie tylko my znamy drogę nad tę wodę...
W międzyczasie była pełnia. Na tę jedną noc zjawiła się po mnie mama, by teleportacją łączną zabrać mnie wieczorem do domu. Zwyczajowo skryłem się w piwnicy, kuląc w jednym z zimnych, kamiennych kątów tego małego pomieszczenia z dość niskim sufitem. Podkurczyłem nogi do piersi, obejmując je ramionami, a głowę oparłem na kolanach.
I czekałem.
Czekałem na to, co jak zwykle stać się musi. Mimo wszystko, czułem jakiś dziwny, wewnętrzny spokój, być może spowodowany tym, że już nie muszę się nigdy tłumaczyć z niczego chłopakom. Przecież już wiedzą...
Nie chcę opisywać tego, co się ze mną działo... To zupełnie jakbym na własne życzenie przechodził przez to jeszcze raz.
Nic miłego, wszak przemiana przyjemna nie jest…
No i, oczywiście, nadszedł dzień powrotu do domu. Tym razem jednak nie tłukliśmy się pociągami, mama podłączyła kominek u dziadków do sieci Fiuu na jeden dzień. Pożegnaliśmy się niezwykle wręcz wylewnie, rzucając się sobie wzajemnie w ramiona i szlochając rozdzierająco. Poza tym, bez większych rewelacji.
Wparowałem do swojego pokoju natychmiast po powrocie, krzywiąc się przez ból obitej kostki. Ciągle o tym zapominam, samoistnie czyniąc sobie krzywdę. Masochizm, hi hi.
Usiadłem przy biurku, nabierając powietrza. Wydąłem wargi.
Wypadałoby w końcu powiedzieć o Atze…
Na me usta wkradł się z grama wredny uśmieszek. Ooo tak…
Wstałem, zgarniając z szuflady kopertę z naszym zdjęciem.
- Maaamooo!... – miauknąłem, stając w drzwiach kuchni.
- Tak, synku?
Przygryzłem dolną wargę, teatralnie opuszczając głowę.
- Muszę ci o czymś powiedzieć... - powiedziałem cicho, zupełnie jakbym chciał ją poinformować, że kogoś zabiłem, czy coś.
Wyprostowała się, przestając ścierać kurze z półki nad kominkiem.
- Słucham ciebie.
Odrzuciła szmatkę na bok, biorąc się pod boki.
Westchnąłem cicho.
- To… Delikatna sprawa.
Posuwistym krokiem, jak cień, podszedłem do kanapy, osuwając się na nią powoli.
Zmarszczyła brwi.
- Noo?...
Złączyłem kolana, stopy jednak rozsuwając. Zapadłem się głębiej w mebel, gładząc opuszkami palców krawędzie koperty.
Popatrzyłem na nią spod pasm przydługiej grzywki.
- Kochasz mnie? – spytałem drżącym głosem.
- Oczywiście, że cię kocham! – zapewniła natychmiast.
- Bo… Ale na pewno nic tego nie zmieni? Jestem twoim zajączkiem na dobre i na złe?
Usiadła obok, wyraźnie zaniepokojona.
- Remus, o co chodzi?
Nigdy nie lubiłem nazywania mnie zajączkiem. Powiedzenie, że nim jestem naprawdę wróżyło złe wieści.
- Bo… Bo ja… No… Ale nie złość się, nie moja wina… J-ja… - zacząłem się jąkać, zacinać i wiercić niespokojnie, nerwowo przygładzając włosy, by zaraz znów je zmierzwić. Popatrzyłem na nią z płaczliwą miną.
Była już zwyczajnie przestraszona.
Zdławiłem w sobie ochotę do ryknięcia śmiechem, stwierdzając, że nie jest to dobry pomysł.
Nabrałem powietrza, zamykając oczy. Wstrzymałem je chwilę, aż zakręciło mi się w głowie.
- Jestem gejem – wypaliłem. Oczywiście to nie prawda (chyba…), ale sprawdzić reakcję matki można, nie? Wszak to nic złego, buehehehe!... Khy, khy…[pokasłując, uderza się w pierś, po czym wyszczerza się w nieskazitelnym uśmiechu, by zaraz powrócić do pisania].
Ponownie popatrzyłem na jej zszokowaną twarz, wypuszczając powietrze z płuc. Zawroty głowy przybrały na sile, by po chwili zniknąć. Sięgnąłem do koperty, po zdjęcie moje i Atzego. Podałem je rodzicielce.
- Aaaa… To Atze, mój chłopak…
Drżącymi dłońmi wzięła fotografię do ręki, by móc się jej przyjrzeć. Za stosowne uznałem powiedzenie jej czegoś o nim.
- Nazywa się Freebairn. Ma szesnaście lat… I jest bardzo fajny – stwierdziłem zabójczo rzeczowo. Cholernie wręcz rzeczowo, taaak…
Przygryzłem wewnętrzną stronę policzka.
Popatrzyła na mnie z niewyraźną miną.
- Dziecko… Bój się Boga!
Przybrałem sceptyczny wyraz twarzy.
- Jak mam się bać kogoś, kogo nie ma?!...
Popatrzyła na mnie z taką miną, że niekontrolowanie skurczyłem się w sobie. Stłumiłem parsknięcie śmiechem, brzęcząc coś pod nosem o umówionym spotkaniu z Syriuszem, Jamesem i Peterem.
Wstałem więc z kanapy, idąc do pokoju po portfel, torbę i czapkę. Posuwistym krokiem opuściłem dom, zostawiając zszokowaną matkę sam na sam ze swymi myślami.
Podniosłem wolną dłoń – czyli tą, w której nie dzierżyłem jedzonego jabłka – i zapukałem energicznie do pociągniętych białą farbą drzwi. Nie musiałem długo czekać, by otworzył mi wysoki, czarnowłosy mężczyzna z okularami na nosie, zakrywającymi niebieskie oczy. Na twarzy widniał kilkudniowy zarost.
- Dzień dobry – przywitałem się natychmiast.
Uśmiechnął się w odpowiedzi.
- Cześć – odparł pogodnie.
- Jest James?...
Skinął głową.
- Wrócił niedawno, wejdź….
Odsunął się, bym mógł przekroczyć próg domu Potterów.
- James! – ryknął, aż się wzdrygnąłem. – Jakiś kolega do ciebie!
- Remus – uświadomiłem go półgębkiem.
Spojrzał na mnie krótko, nim ponownie się wydarł;
- Mówi, że Remus!
- IIIIIIIIIIIDĘĘĘĘĘĘĘĘĘĘĘĘĘĘĘ!!! – odwrzasnął jamesowy głos.
Uniosłem brwi.
Bez wątpienia, styl bycia najprawdopodobniej Potter odziedziczył po ojcu.
- Czego się tak drzecie jeden z drugim, jakbyście normalnie zawołać się nie mogli! – powiedział wesoły, ciepły głos dość niskiej kobiety, która weszła do przedpokoju. Jej oczy były brązowe, a włosy lekko rude – prawdopodobnie matka Jima, jak stwierdziłem w myślach.
Wytarła ręce w kraciastą szmatkę.
- Dzień dobry! – przywitałem się raźnie.
Uśmiechnęła się do mnie szeroko i serdecznie.
- Ooo, witaj, Remusie!
Rozległo się głuche łomotanie, prawdopodobnie czyichś stóp na schodach.
- Dama! – huknął od progu.
Uniosłem brwi.
- To ja – oświadczyłem z półukłonem.
- No, widzę przecież. Cóżeś przylazł?
Przybrałem obrażony wyraz twarzy.
- A mam sobie iść?
- No, chyba ty!
Wzruszyłem ramionami.
- Jak se chcesz… Do widzenia – zwróciłem się do jego rodziców, z zamiarem wyjścia.
- Ej no, bambaryło, czekaj! Idę z tobą, jego jakieś butki przyodzieję…
Westchnąłem z rozbawieniem.
- Rozmawiałeś dopiero z Syrą, tak?
- Ano, siecią Fiuu – przyznał pełnym godności głosem.
Wygiąłem wesoło wargi.
- Słychać.
Zachichotał, naciągając adidasy.
- Wychodzę! – wrzasnął.
Jego ojciec uniósł brwi.
- Przecież stoję obok.
James popatrzył na niego tak, jakby go widział pierwszy raz w życiu.
- Jak wrócę, to będę – stwierdził następnie zwyczajnie, po czym złapał mnie za rękę i wytargał z domu. Przez ramię jeszcze krzyknąłem pożegnanie, nim Potter zatrzasnął drzwi.
- Co cię do mnie sprowadza?
- Stęskniłem się.
Wywalił gały.
- Już?!
- Co ta miłość robi z człowiekiem… - westchnąłem teatralnie.
Szturchnął mnie w bok, kiedy szliśmy główną ulicą Doliny Godryka.
- Ej, ej! A co z Atze?
Parsknąłem przez nos.
- Powiedziałem matce.
Zarechotał.
- I co?
- No, zamurowało ją. Jedynie rzekła: Dziecko, bój się Boga!...
Obaj się roześmialiśmy.
Przystanął.
- Ale mam pomysł! – jęknął.
- No?... – popatrzyłem na posąg stojący na placyku, obok którego przechodziliśmy.
- Dawaj do Syry!
Skrzywiłem się, momentalnie przypominając sobie opowieść Blacka na początku wakacji. Aktualnie minęła już pierwsza połowa.
- Nie wiem, czy to dobry pomysł…
- Oj chodź! Poprawimy mu humor chociaż…
- A Peter? Jego też bierzemy?
- Tego prostaka? – parsknął wyniośle, nim zarzucił dynią.
Zaśmiałem się.
-Tak spytałem…
- Wieeeem! – ryknął znów.
- Zachrypniesz ty w końcu, czy nie? – jęknąłem, rozcierając ucho.
- Pojedziemy do niego w nocy!
Zrobiłem wielkie oczy.
- Co?
- No, to! Teraz dawaj do Petera!
Wyciągnąłem więc lewą dłoń, zaczynając nią machać.
Nie czekaliśmy nawet kilku chwil, nim pojawił się przed nami wściekle czerwony, trzypiętrowy autobus – Błędny Rycerz.
- Sieeemka! – zakrzyknął Potter z miną cwaniaczka, garbiąc się i wpychając ręce do kieszeni, kiedy otworzyły się przed nami drzwi, ukazując breloczek i kierowcę.
- Debil – podsumowałem go z parsknięciem.
Wsiedliśmy więc do środka, by pojechać do Yorkshire.
Około jedenastej, kiedy zapadł już zmrok, a ja powinienem już spać, wysunąłem się cichaczem spod kołdry. Matka siedziała w salonie rozmawiając z jakimiś tam koleżankami – trochę się zasiedziały, myślę sobie niewinnie… Nie, żeby mi to wadziło, skąd!
Zrzuciłem z siebie możliwie cicho i szybko piżamę, naciągając na siebie skarpetki z palcami do połowy łydki, luźne bojówki z nogawką trzy czwarte i koszulkę z wizerunkiem Boba Marleya. Naciągnąłem też na siebie granatową bluzę z kapturem – tak, na wszelki wypadek. Z racji tego, że po ciemku nie mogłem znaleźć paska do spodni, uczepiłem do nich szelki. Naciągnąłem jeszcze schowane pod łóżkiem trampki z cholewką za kostkę i szybko, byle jak związałem włosy.
Otworzyłem ostrożnie okno, siadając na parapecie. Wcześniej, dla zmyłki, wpakowałem pod kołdrę Rikki’ego – swojego wielkiego miśka. Gdyby mamuśka chciała sprawdzić, czy jestem w pokoju, to zawsze jedynie na chwilę zagląda, nigdy nie podchodząc. Nie powinna się zorientować…
Wyskoczyłem na zewnątrz, ciesząc się w duchu z faktu mieszkania w jednopiętrowym domku z dość bujnym ogrodem. Łatwo więc było mi przemknąć do ulicy, uprzednio oczywiście bezdźwięcznie przymykając okiennice.
Chyłkiem, przy ścianie domu podreptałem do ulicy, by stając już na chodniku, puścić się pędem kilkadziesiąt jardów dalej. Starałem się jak najdelikatniej stawiać stopy.
Przystanąłem po owym dystansie, lekko dysząc.
Ostrożności nigdy za wiele, ot co. Zresztą, usłyszała by Błędnego Rycerza…
Sapnąłem, odgarniając grzywkę z oczu. Przygryzłem wargę, czując jakąś dziwną sensację w żołądku – lekkie łaskotanie, roznoszące się tymi dziwnymi motylkami w pierś. Serce też nie biło mi normalnie, choć nie miało to nic wspólnego z biegiem. No i oddech miałem szybszy…
Stwierdziłem, że to prawdopodobnie lekkie podniecenie związane z dokonanym dopiero co czynem – wszak jakby zwiałem na noc z domu, hie, hie. Spodobało mi się to uczucie, szczerze mówiąc...
Podniosłem głowę, kierując wzrok na niebo.
Granatowe, usiane milionami gwiazd. Uśmiechnąłem się do siebie. Pięknie to wyglądało. Było tak czyste, że nawet widziałem zarys drogi mlecznej!
Nów…
Ponownie tego jeszcze dnia, wezwałem do siebie Błędnego Rycerza machaniem różdżki. Tym razem wziąłem ją ze sobą . Po co – nie wiem.
- Dokąd cię zawieźć, mały? – spytał facet za kółkiem obojętnym tonem. Najwyraźniej lał na to, kogo wiezie o której godzinie. Grunt, że utarg był… Lepiej dla mnie.
Przygryzłem wargę, wygrzebując z kieszeni odpowiednią ilość sykli.
- Dolina Godryka, na główny plac.
- Się robi…
W ostatniej chwili chwyciłem się barierki, by nie runąć jak długi na podłodze. Trzymając się tego kawałka metalu, rozejrzałem się z zaciekawieniem wokół siebie.
Zamiast krzesełek, jak to było w dzień, stało kilka poupychanych łóżek. Prawie jak te w izolatkach.
Westchnąłem, zawieszając wzrok na kryształowym żyrandolu, brzęczącym nad głowami ostrzegawczo.
Podszedłem do jednego z wolnych miejsc, opadając na nie. Położyłem się wygodnie, podkładając ręce pod głowę.
Mimo iż autobus raz po raz skręcał gwałtownie, czy ostro hamował, nie miotało mną na wszystkie strony. Nocą jeździ się wygodniej; rozłożysz się na łóżku i niech się dzieje, co chce.
Owszem, dokonałem kolejnego odkrycia. Nóż-widelec zostanę naukowcem?...
Przymknąłem oczy, biernie czekając na Dolinę. Zgodnie z tym, jak się umówiliśmy, kilkanaście minut potem wsiadł James. Był bardziej potargany, niż zwykle, ale uśmiech i błysk w oczach pozostawał ten sam.
Opadł na łóżko obok mnie, rzucając przez ramię adres. Całą drogę wzajemnie przyduszaliśmy się poduszkami.
Po kilku kolejnych przystankach, na których wsiadali bądź wysiadali inni pasażerowie, wyskoczyliśmy na uśpione ulice Londynu.
Przymrużyłem oczy.
- Grimmuald Place?
- Pod dwunastką mieszka Syriusz – oświecił mnie.
Skinąłem sztywno głową, wydając z siebie ciche: „A-ha…”.
Zacmokał.
- Nie będziemy się dobijać od frontu… Dawaj na tyły, pod jego okno.
Zmarszczyłem czoło.
- Niby skąd wiesz, które jest jego?
Uśmiechnął się wesoło.
- Mówił mi dzisiaj, że na szybie wywiesił sobie proporczyk Gryffindoru, co by trochę rodziców podenerwować.
Zachichotałem cicho, skradając się po nieprzystrzyżonym trawniku. Ominąłem kipiące worki na śmieci.
- Naprawdę Syriusz tu mieszka?... - spytałem z powątpiewaniem. Nie pasowały mi te "ozdobniki" do wizji młodego arystokraty. Jeszcze biorąc pod uwagę to, co wiedziałem o jego domu i rodzinie...?
- Nie patrz na pozory, to tylko brudna ulica Londynu. Żebyś ty wdział jego chałupiszcze w środku…
Milcząc, przeszliśmy na tył budynku, przeciskając się wąskim przejściem między nim i drugim jakimś innym. Westchnąłem, wychodząc na otwartą przestrzeń. Rozejrzałem się.
- No, tu jest trochę miejsca… Piłkę pokopać, czy coś…
Spojrzałem na Jamesa, mamroczącego pod nosem: „ Okno Sera, okno Sera…”, rozglądając się po szybach.
Wskazałem na jedno, na którym wisiał średniej wielkości proporzec.
- Ooo, tam chyba…
Skinął głową. Zaczął się rozglądać po ziemi, by po chwili podnieść kamień.
- Oczadziałeś? – spytałem głośnym szeptem.
Westchnął.
- No przecież nie wybiję tego okna.
Uniosłem brew w sceptycznym geście.
- Takiś pewny?
- Tak, takim pewny…
Wziął zamach, po czym cisnął w szybę.
Rozległ się suchy trzask przywodzący na myśl pękające szkło.
- Ups!...
Syknąłem.
- Debilu! – warknąłem, trącając go w ramię.
Atakowane okno otworzyło się po chwili, ukazując nam zaspanego, rozzłoszczonego Syriusza.
- Co za palant!... Chłopaki? – dodał z wyraźnym zaskoczeniem.
Gdyby oczy nie były trzymane przez mięśnie, nerwy i wszystko inne, pewnie bym ich teraz szukał w trawie. Bynajmniej nie swoich, a tych z szarymi tęczówkami.
James wywalił cały asortyment swego uzębienia, wykonując zamaszysty gest ręką.
- Cho do nas! Powłóczymy się troszeczkę!
Odwrócił się, zerkając do środka.
- Pięć minut! – rzucił do nas, po czym znikł, zamykając okno.
Wymieniliśmy spojrzenia.
- Ta noc szykuje się równie zabawnie, co ta, gdy zamknęliśmy Petera w gołębniku.
Stłumiłem ryk śmiechu.
- Chodź na ulicę – sapnąłem tylko, po czym skierowałem się do przejścia między dwoma budynkami.
Wyszliśmy więc ponownie na Grimmuald Place, chichocząc do siebie.
Nie musieliśmy czekać długo, by w czarnych, dość wysokich i szerokich drzwiach pojawił się Black, przygładzając ostatecznie długie włosy.
Podszedł do nas cicho, stukając podeszwami butów o asfalt.
- Czy was już do reszty pogięło? – spytał na wstępie. – Wybiliście mi dziurę w szybie.
Łypnąłem na Pottera.
- To jego pomysł.
Wyszczerzył się przepraszająco.
- Za mocno rzuciłem…
Popatrzył na niego wymownie unosząc brew i przekrzywiając wargi.
- Debil – podsumował.
- Już nie wiem który raz dzisiaj słyszę, że jestem debilem!
- Ano, coś w tym widać jest – odparł Czarny.
Na koszulę jasną niczym jego nazwisko narzucił płaszcz do kolan. Miał mu widocznie służyć za bluzę.
- No, to co robimy, geniusze? – spytał, wsuwając ręce do kieszeni jeansów.
Uśmiechnąłem się wesoło, słysząc teatralnie zniżony głos Jamesa.
- Włóczymy się, panowie. Włóczymy się…
Na twarzy Syriusza pojawił się przebiegły uśmieszek.
Ooooj, ta noc zapowiadała się naprawdę ciekawie… Czułem to w żołądku, znaną mi już, przyjemną sensacyjką.