Startuj z namiNapisz do nasDodaj do ulubionych
   
 

Pamietnik Remusa Lupina!
Pamiętnikiem opiekuje się Syrcia
Do 20 marca 2009r pamiętnikiem opiekowała się K@si@@@
Do 07.07.08 pamiętnik prowadził Nowicjusz Magii
Do grudnia 2007 pamiętnik prowadziłą The Halfblood Princess

  20. Wpis dwudziesty.
Dodał Remus Lupin Poniedziałek, 25 Stycznia;, 2010, 22:01

Tak, tak! Notka! Padnijcie na twarz przed monitorem xD
Pozwolę sobie zadedykować ten wpis Zielakowi, Doo i Alice.
Cała notka pisana przy słuchaniu "Ciągle pada" i "Ktoś mnie pokochał".


Zostańmy przyjaciółmi - powiedział mi mój własny głos w głowie, kiedy siedziałem na zaklęciach. Była już połowa października. Tak, wiem. Szybko zleciało. Bardzo szybko.
Mogłem odetchnąć. Cudowne uczucie...
Spojrzałem na Blacka, obracając pióro w dłoni. Siedział obok mnie. Jak zwykle, odkąd powiedziałem te dwa słowa: Zostańmy przyjaciółmi.
To jest takie głupie, niezdarne. Ilekroć niepewnie zbliżymy przyjaźnie do siebie swoje dłonie, coś nas od siebie odepchnie. Mój zły dzień, Syriuszowe humorki, pojawienie się Pottera czy zwykła niewiedza. Nie miałem pojęcia jak to zrobić, by się z nim zaprzyjaźnić. Co źle robiłem?... Co my źle robiliśmy?
Staraliśmy spędzać ze sobą czas, rozmawiać. Przecież na tym polega przyjaźń, czyż nie?... Z pierwszym nie było problemu, wystarczyło razem chodzić na śniadanie, siedzieć na lekcjach, jeść obiad, razem pracować na zielarstwie, razem odrabiać prace domowe. Z rozmowami było ciężej. Nie miałem pojęcia, o czym możemy porozmawiać. Zbyt mało o sobie wiemy. Stanowczo.
- Syriusz... - mruknąłem mu do ucha, lekko ryzykując. Flitwick patrzył na nas. Udałem więc, że sięgałem po syriuszowy kałamarz. To nic, że swój miałem w zasadzie przed nosem. Wymówka prosta w razie wpadki - atrament mi się zglucił.
Wychwyciłem spojrzenie Syriusza.
- Co? - wyartkułował bezgłośnie, jako że nauczyciel przechodził obok nas. Machnąłem obojętnie różdżką w stronę szafki, mówiąc niedbałe: Alohomora. Tak, ćwiczyliśmy zaklęcia otwierające. Szafka nie drgnęła. Zignorowałem swe niepowodzenie, przyodziewając szatę obojętności. To nic, że miałem ochotę rzucić ławką w tą durną szafkę.
- Chciałem poga... Nie, nie tak. Chodzi o tą naszą - Zrobiłem cudzysłów z palców. - przyjaźń.
Black zmarszczył czoło, odwracając się do mnie przodem.
- O co chodzi?
Sięgnąłem do torby po żelka Haribo. Trafił mi się malinowy. Ukryłem go szybko w swoich ustach, nie chcąc narażać nieszczęśnika na zdemaskowanie.
- My źle to robimy - powiedziałem cicho, udając, że trenuję prosty ruch nadgarstka. Wycelowanie. - Za bardzo się przykładamy.
- Zauważyłem - mruknął. - Odpuśćmy sobie - powiedział cicho. Spojrzałem na niego, unosząc brwi. Potrząsnął ciemną głową. - Nie całkowicie, oczywiście. Po prostu niech dzieje się, co chce. Mam wrażenie, że obaj się do tego zmuszaliśmy, zmienialiśmy na siłę.
Westchnąłem, kiwając głową.
- Niech to się potoczy po swojemu. Dobra? - zapytałem, tak, dla pewności. Skinął głową, nawet nie próbując wymusić uśmiechu.
- Panie Lupin, niech pan nam zaprezentuje skuteczność zaklęcia Alohomory!
- ...Kto, ja? - zdziwiłem się, niezgrabnie wstając. Usłyszałem parsknięcie Jamesa. Wytknąłem mu język. Lubiłem go, nie powiem, że było inaczej. Taki wiecznie uchachany pajacyk-wesołek, gotów rozwiać wszystkie ponure myśli z głów swych towarzyszy. Bardzo mi pomagał zapomnieć o tym, co stało się w sierpniu. Nieświadomie z pewnością, ale pomagał.
- Tak, pan! - zawołał żwawo mały profesorek, podchodząc do katedry. Wskazał różdżką na tablicę, jej skrzydła odsunęły się od ściany, delikatnie otulając środkową część zielonego masywu, po którym to nauczyciele od wieków mają w zwyczaju bazgrać. - Proszę bardzo. Ruch ręką i formułka!
Skinąłem głową, starając się nic nie powiedzieć. Czułem na sobie krępujące spojrzenia całej klasy. Nie pomagało mi to wcale, a wcale. Miałem ochotę powiedzieć im, żeby przestali się na mnie gapić. Co ja, okaz jakiś w ZOO, czy co?...
Podniosłem lewą rękę z mą różaną różdżką, celując nią w tablicę. Biedna...
- Alohomora!
Tablica opadła z hukiem na podłogę, a ja, oczywiście, zrobiłem się czerwony. Flitwick pokiwał głową.
- Dodatkowe zadanie, panie Lupin.
Kiwnąłem głową, krzywiąc się lekko. Opadłem na swoje miejsce.

***

Siedziałem na błoniach, gapiąc się turkusowe, jesienne niebo. Miałem ochotę poderwać się ze swojego miejsca i z donośnym śmiechem rzucić w wir tańca z opadającymi liścmi, otulony złocistymi promieniami słońca. Sobota... I pierwsza nauka latania. Nie powiem, cieszyłem się. Kiedy już opanuję tę sztukę, będę mógł w powietrzu ścigać wiatr...
Nie miałem w zasadzie żadnych zmartwień. Z mamą regularnie piszę co drugi dzień. Wprawdzie pierwszy raz odezwała się dopiero po dwóch tygodniach rozstania ze mną, ale napisała. Nic jej nie jest. Z tego, co wywnioskowałem z listu, to próbuje stanąć na nogach. I bardzo dobrze, cudownie!

...staram się wrócić do normalnego życia, kochanie. Wiesz pewnie sam, że nie jest to łatwe. Warto próbować. Tata na pewno byłby szczęśliwy, widząc, że dalej cieszysz się dniem, tak, jak do tamtej chwili...

Nie mam pojęcia, co w tych rozmazanych łzami słowach było. Niesamowicie mnie to podniosło na duchu, jakby wbiło mi w lewy pośladek wielką igłę przymocowaną do gigantycznej strzykawki z napisem: "SZCZĘŚCIE". Mam wrażenie, że wszystko się do mnie śmieje, że słońce świeci tylko dla mnie, że wiatr tylko dla mnie snuje się po szkolnych błoniach, delikatnie łaskocząc me zaróżowione jak dawniej policzki.

...Kocham Cię, syneczku...

Łzy spłynęły obficie przy tych słowach.
Odchyliłem głowę w tył, przymykając oczy.
- Mnóstwo słonecznego światła jest na mojej drodze. ZIP-A DEE-DOO-DAH, ZIP-A-DEE.. Drozd na moich ramionach, ZIP-A DEE-DOO-DAH, ZIP-A-DEE... I jeśli to jest prawdziwe, i aktualnie wszystko jest zadowalające! Yeha, yeah, yeah! - Wyrzuciłem w górę zaciśniętą pięść, śmiejąc się samemu do siebie.
- Cześć! - zawołał głos Jamesa. Poderwałem się, odkręcając w jego stronę. Odkrzyknąłem mu to samo. Strasznie chciało mi się śmiać, gdy go tylko widziałem. Chodząca endorfina. Sięgnąłem do kieszeni, po tę w kostkach. Wyjąłem ciemnogranatowe, papierowe opakowanie. Wyciągnąłem je do Jamesa z wymownym zapytaniem na twarzy. Skinął głową. Po chwili oboje żuliśmy naładowane do ust kostki czekolady, śmiejąc się do siebie głupkowato. Polubiłem to, jeśli nawet i nie pokochałem. Po prostu śmiać się. Z niczego. Do siebie. Bo żyjemy. Bo nasze policzki mają dziwne kształty i usta nam się nie domykają. O, Jamesowi strąk śliny wyciekł z buzi, spływając po podbródku. Otarł go z głupią miną. Zaśmiałem się bardziej. Ktoś objął mnie za szyję, Jamesa po chwili też. Syriusz. Parsknąłem na jego widok, niebywale ubawiony. Oplułem go. Zakryłem usta dłonią, zaczynając się głośno śmiać, nieskromnie opuszczając szczękę. Z doświadczenia wiem, że żuta zawartośc jamy ustnej nie wygląda zachęcająco... Wyjęczałem przeprosiny.
Black puścił mnie, ocierając twarz rękawem wierzchniej szaty.
- Dziękuję. Naprawdę, wielkie dzięki.
Przyklęknąłem, nie mogąc powstrzymać śmiechu. Sam nie wiem, co mnie tak ubawiło...


Wymieniłem niepewne spojrzenia z Jackiem. Remus i Syriusz stali na przeciwko nas, wyciagając ręce nad miotłami. Zewsząd dało się słyszeć chłopięce i dziewczęce, czasem nie do odróżnienia: "Do mnie!". Histeryczne, spokojne, pełne agresji bądź czułości, tu i ówdzie stanowczość.
- No, moi drodzy. Spokojnie, czule - usłyszałem za sobą miękki głos profesora.
Ponownie spojrzałem w prawie czarne oczy Skreeg'a, czując się jak debil. Wyciągnąłem prawą rękę nad miotłą.
- Do mnie - bąknąłem. Miotła ani drgnęła. Przez chwilę wydawało mi się, że zachichotała szyderczo. Wydąłem wargi. - Do mnie - bąknąłem ponownie. Jack parsknął. Podniosłem na niego swe niezaprzeczalnie piękne i niewinne, bursztynowo-złote oczy. Miną wyraziłem błaganie o to, by przestał się ze mnie nabijać, bo to bardzo ważna chwila przecież.
- Do mnie! - usłyszałem hardą komendę Blacka. - Co za zołza - mruknął, widząc, że miotła się na niego w zasadzie wypięła.
- Nie lubię cię! - wrzasnąłem do swojej. Zatkało mnie. W następnej chwili trzymałem ją w garści, zewsząc dobiegały mnie śmiechy i brawa. Nie mogłem powstrzymać głupiutkiego uśmiechu cisnącego mi się na twarz.

***

Padało. Oj, bardzo padało we wtorkowe popołudnie...
Oderwałem się od pisania listu do matki, zerkając tęsknie w okno. Rozejrzałem się po salonie Gryfonów. Był pełen uczniów. Jak zwykle w taką pogodę, co mogłem zauważyć od początku roku szkolnego. Ponownie skierowałem wzrok na ciemne niebo.
- Kusi, co nie? - zapytał umiejętnie James, stając za mną. Oj tak, on już wiedział, jak namawiać mnie do drobnych grzeszków. Skinąłem głową, nieszczęśliwie nie mogąc powstrzymać spojrzenia w okno. Potter wyjął mi pióro z ręki, inna para rąk podciągnęła mnie w górę. Pokręciłem głową.
- O nie. Nie ma mowy, nie wyciągniecie mnie...
- Ciii... - szepnął Syriusz, jakby chciał uspokoić podenerwowane dziecko. Prychnąłem, posłusznie jednak pozwalając prowadzić się na górę, do dormitorium. Ciężkie, drewniane drzwi zamknęły się za nami z trzaskiem.
- Ciągle pada - zanucił James, grzebiąc w szafie. Wyjął z niej trzy peleryny przeciwdeszczowe. - Asfalt ulic jest dziś śliski jak brzuch ryby...
Całą trójką zgodnie wybuchliśmy śmiechem. Nawet Syriusz, który zwykle ograniczał się tylko do parsknięć i chichotów. Teraz jednak śmiał się na całe gardło, a śmiech miał po prostu zabójczy. Nie muszę chyba więc pisać, że zacząłem się jeszcze bardziej cieszyć.
Syri odebrał od Jamesa długi do kostek, czarny płaszcz z jakiegoś jakby gumowego tworzywa. Przysiadł na łóżku, zakładając jeszcze kalosze. Poszliśmy z okularnikiem w jego ślady. Moja była zielona, Jamesa czerwona. Zgodnym krokiem wyszliśmy z dormitorium, niemal pędem kierując się do wyjścia z salonu, a potem w pełnym galopie po szkolnych korytarzach.
Stanęliśmy zadyszani w wejściu do zamku. Wymieniliśmy spojrzenia i szerokie uśmiechy. Spletliśmy wzajemnie swoje palce. Ja byłem w środku. Huknęło zdrowo, ciemnogranatowe niebo przecięła błyskawica. Jęknąłem, widząc to.
- Jaaaaak pięknie! - zawyłem, podskakując w miejscu. Po lewej stronie usłyszałem śmiech Pottera.
- Na trzy wybiegamy. - powiedział Black. - Raz... Dwa... Trzy!
Z donośnym wrzaskiem rzuciliśmy się przed siebie, wybiegając w deszcz. Unieśliśmy nasze ręce jak najwyżej się dało, stawiając wyzwanie śmigającemu po szkolnych terenach wiatrowi. Biegliśmy ile sił, starając się go prześcignąć. Nasze przystosowane do tego typu wariacji obuwie tylko rozchlustywało kałuże na boki, chroniąc nas przed zmoczeniem stóp i jednocześnie dostarczając zabawy. Skakaliśmy przez kałuże, po kałużach, po błocie. W pewnym momencie Syriusz wymyślił zawody; kto zaliczy więcej kałuż w minutę.
Śmiałem się jak szalony, wesoło, głośno i ochryple. Odchyliłem głowę w tył, kaptur od peleryny opadł mi luźno na plecy. Mocniej zacisnąłem dłonie na palcach Blacka i Pottera, czując to słodkie uczucie, które odkąd tylko pamiętam, wypełniało mnie właśnie w takich chwilach, jak ta. Lekkie łaskotanie w brzuchu, wrażenie, że rosną mi skrzydła, wiara, że mogę odlecieć gdzie tylko bym chciał... Tak. Byłem szczęśliwy. Po prostu.
Przystanęliśmy w końcu, śmiejąc się głośno. Uspokoiłem się nagle, prostując. Popatrzyłem w ciemne niebo. Kolejne błyskawica przecięła je jasną, pogiętą linią z wieloma rozgałęzieniami. Była lekko czerwona. Chwilę później dało się słyszeć donośny, jeżący włosy na karku grzmot. Krople deszczu tak przyjemnie pieściły mi usta, woda przelewała mi się dłońmi strumieniami.
Nie wiem, czy wszyscy tak mają. Ja w deszczu zapominam, kim jestem. Zapominam wszystko, co było "be" - zupełnie jakby spływający po mnie deszcz zmywał ze mnie wszystko to, co złe i niedobre. Przymknąłem oczy, uśmiechając się lekko. Uwielbiam czuć uderzenia kropli na twarzy, na ciele. To mnie uspokaja, koi nerwy i pozwala uporządkować myśli, opanować emocje.
W tym oto momencie dostałem lekcję, którą zapamiętam chyba na zawsze: Nigdy, ale to nigdy nie stój z zamkniętymi oczami, kiedy w pobliżu znajduje się Potter, bo przypłacisz to sińcem lub trwałym kalectwem.
Nim zorientowałem się, o co w ogóle chodzi i skąd to łomotanie, poczułem solidnie uderzenie w bark, poczułem piekący ból ramienia, w uszach zadźwięczał mi jamesowy śmiech, a następnie... BACH! Leżałem rozciągnięty na przemoczonej ziemi. Och, kochana pelerynka. Nie zmoczyłem sobie nawet ubrań. Podniosłem głowę, odgarniając przemoczone włosy z twarzy. Potter śmiał się jak wściekły pawian, opierając się na zgiętych kolanach. Nieustanny szum deszczu i grzmot zagrał na moją korzyść - podniosłem się i podszedłem bliżej. Pochyliłem się, szybkim ruchem wystawiając prawą nogę i podcinając okularnika. Uderzył w ziemię z donośnym plaśnięciem. Pociągnął mnie za sobą, więc zrobiłem drugie "bach". Skrzyżowałem obrażony ręce na piersi, a Black stał kilka metrów dalej i głośno się śmiał. Popatrzyłem na Pottera z uniesionymi brwiami. Błyskawicznie zapomniałem o dąsach. Skinęliśmy sobie głowami. Wstaliśmy. Z grobowymi minami, ramię w ramię, równym krokiem ruszyliśmy na Blacka. Natychmiast przestał się cieszyć.
- Ooo nieee... - mruknął, wyciągając ręce w niezaprzeczalnie obronnym geście. - Nie odważycie się... Ja jestem Black! Szlachcic! - ryknął.
- A wielki, plastikowy guzik mnie to obchodzi! - wrzasnąłem, puszczając się biegiem w jego stronę. James również momentalnie przyspieszył. Black okręcił się na pięcie, uniósł ręce w górę i wymachując nimi dziko, zaczął uciekać. Piszczał przy tym przeraźliwe.
- Ale ja nie jestem Żydem! - zawył. No zabił mnie tym. Padłem na kolana, nie mogąc wytrzymać ze śmiechu.
- Idiota! - zawołałem za nim jeszcze. Zerwałem się jednak, krztusząc wesołością, kiedy zobaczyłem groteskowy upadek Blacka.
- Syri! - zawołałem, kucając obok niego. - Kiedy tak leciałeś na twarz, wyglądałeś tak pięknie, jak żuraw o zachodzie słońca!
Patrzyliśmy na siebie przez chwilę w milczeniu. Wybuchliśmy głośnym śmiechem.
Kochane wariaty z nich... To nic, że nie ma takiego słowa. Oni również nie mieszczą się w żadnej skali.

[ 74 komentarze ]


 
19. Wpis dziewiętnasty.
Dodał Remus Lupin Niedziela, 17 Stycznia;, 2010, 06:22

Tak, mam już komputer. Owszem, notka pisana w nocy, o czym świadczy godzina dodania. Specjalnie dla was ; *
Z dedykacją dla Doo, Parvati, Łapomanki i Zielaka, oraz dla Alice, której serdecznie dziękuję za przemiłą opinię ^^.



Minął tydzień. Dziś jest ósmy września. Trzy i pół tygodnia temu umarł mój tata. Od ponad trzech tygodni nie mam ojca... Dziwnie mi jakoś, gdy patrzę na to zdanie. To jest jakieś... Nienormalne! Do tamtej pory nie byłem wstanie sobie w ogóle wyobrazić tego, że mógłbym nie mieć taty. Przecież to oczywiste, każdy ma! Każdy, zawsze i wszędzie... Tak myślałem. Myliłem się. Oj, bardzo się myliłem...
Jestem blady jak upiór, wzrok mam mętny i jakiś taki... Martwy troszeczkę. Poruszam się mozolnie, jakby niechętnie. Twarz ciągle mam lekko napuchniętą, wyglądam jak siedem nieszczęść. Nie moja wina... Od tych trzech tygodni bardzo mało spałem. Przez ostatnie siedem dni mniej niż pozostałe osiemnaście razem wzięte. Po prostu nie mogę spać. Płaczę po nocach. Nie chcę płakać, ale nie mogę powstrzymać tych łez, które cisną mi się do oczu. Zwłaszcza gdy patrzę na zdjęcie, które wziąłem z domu; ja, mama i tata. Coś niebezpiecznie ściska mnie w gardle, gdy o nim myślę. Czuję pieczenie w nosie i kącikach oczu, gdy patrzę na fotografię.
Tęsknię. Strasznie tęsknię. Tato, dlaczego mnie zostawiłeś?...


* * *


- Pet, możesz podać mi ketchup?... Peter, heeej! Ziemia do Petera! Tu Hogwart, tu Hogwart! Zgłoś się!
- Przymknij chałapę - mruknął głos Syriusza. James zamilkł. Na chwilę, bo zaraz wymamrotał płaczliwe:
- Ja tylko chciałem dostać odrobinę ketchupu...
Usłyszałem rozbawione parsknięcie Czarnego. Niby zimny, a jednak ciepły. Zwykła gra pozorów. Ja robię to samo. Udaję. Ciągle udaję. Że wszystko jest dobrze...
Grzebałem bezsensownie w talerzu jajecznicy. Nie przełknąłem ani kęsa. Westchnąłem ciężko, chrapliwie. Zamknąłem oczy, odkładając widelec. Wbrew sobie wygiąłem wargi w smutną "podkówkę". Czułem, jak zaczynają drżeć.
Przełykając ślinę, wstałem od stołu, flegmatycznym ruchem przekładając pasek torby przez głowę. Starając się nie zwracać na siebie niczyjej uwagi, wyszedłem z sali, czując na sobie zdziwione spojrzenia chłopaków. Tylko przez chwilę. Być może przywykli przez te kilka dni, że często się "ulatniam". Pewnie myślą, że po prostu chcę być sam. Że to lubię. Owszem, lubię... Chwilami. Ogółem panicznie boję się samotności. Tata mówił, że nigdy nie będę sam. Że zawsze będzie choć jedna osoba, która będzie po mojej stronie. Która będzie mnie kochać, bez względu na wszystko. Pierwsze, co przychodzi mi na myśl, gdy wspominam te słowa, to, oczywiście, mama. To, że chwilami zachowuję się tak, jakbym nie życzył sobie czyjegoś towarzystwa, nie musi być przecież prawdą. Wbrew pozorom zawsze chcę, by ktoś przy mnie był. Czuję się wtedy lepiej, jakby bezpieczniej.
Nawet nie zauważyłem, kiedy dotarłem pod salę od transmutacji. Pierwszą dziś mamy historię. Klasa jest po drugiej stronie korytarza. Minąłem ją, zrzucając torbę. Upadła z cichym tąpnięciem na marmurową posadzkę. Westchnąłem ciężko, wsuwając ręce do kieszeni. Powłócząc nogami, mijałem kolejne fragmenty szarej ściany, kolejne obrazy w złoconych ramach. Stanąłem przy oknie. Gapiłem się na nie chwilę bezwiednie, po czym sięgnąłem do klamki. Ustąpiła z cichym zgrzytem, okiennica odchyliła się na zewnątrz. Na zmęczonej twarzy poczułem lekki powiew jesiennego wiatru. Spojrzałem w niebo, zastanawiając się, gdzie teraz jest tata. Co dzieje się z mamą?... Pisałem do niej przez ostatnie trzy dni dwa razy dziennie. Ani razu nie odpowiedziała. Mamo, co się z tobą dzieje?...
Drgnąłem, słysząc czyjeś kroki na korytarzu. Niemal natychmiast odzyskałem spokój, zamykając oczy i wciągając solidny chaust powietrza. Było tak przyjemnie świeże i czyste, tak ładnie pachniało...
Wpatrywałem się uparcie w wierzchołki drzew, usilnie starając się ignorować Blacka, który wlepił we mnie uparte spojrzenie. Kątem oka widziałem, że oparł się bokiem o ścianę, skrzyżował ręce i lekko przechylił głowę. Jego zapach świdrował mnie w nos.
- Wszystko w porządku? - zapytał, przerywając trwającą ciszę. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Jakbym potwierdził, nie uwierzyłby i drążył dalej. Z drugiej strony gdybym zaprzeczył, pewnie też by spytał, o co chodzi. Nie wiedziałem, czy byłem gotów z kimś o tym rozmawiać. Tłumienie tego w sobie również z kolei też nie było dobrym wyjściem. Nie wiedząc, co robić, milczałem. Skierowałem jedynie spojrzenie na swoje dłonie, którymi leniwie kreśliłem kółeczka na kamiennym parapecie.
- Ma to może jakiś związek z tym snem sprzed trzech nocy? - zapytał cicho. Nieco wbrew sobie skinąłem głową. To chyba był błąd, bo ta tama, która powstrzymywała wszystkie uczucia, które się we mnie kotłowały, pękła lekko. Z trudem powstrzymałem się od krzyku i walenia na oślep pięściami w najbliższą ścianę. Łez jednak nie powstrzymałem. Spłynęły dwie; wolno, niespiesznie, żłobiąc wilgotne korytarze na mojej bladej twarzy. Westchnięcie Czarnego obiło się o moje uszy, kolidując z cichym plaśnięciem słonej kropli uderzającej w parapet.
- Mogę spytać, co ci się śniło? Jeśli nie chcesz, to nie musisz odpo... - Nie dałem mu dokończyć. Spojrzałem na niego, nabierając głośno powietrza. Mówiłem szybko, lekko łamiącym się, drżącymm głosem.
- Sam nie wiem, co to było. Jakaś stacja. Nie wiem, gdzie. I pociąg. Jakby pociąg-widmo. Wszystko było takie strasznie dziwne. Ślady krwi, totalna pustka. Chyba w nim nawet nie oddychałem. Nie wiem, nie mam pojęcia... Śnili mi się też moi rodzice, tata w ogóle tam zginął, ja nagle zacząłem spadać, były jakieś schody i ogień... Topiłem się, bolało, strasznie bolało. I potem znowu spadałem... I się obudziłem.
Zamilkłem, patrząc w jego duże, szare oczy. Właściwie to ciągle były jakieś takie... zimne, nieprzyjemne. Teraz wyraźnie dostrzegłem w nich zwykłą troskę, uwagę. Wydął wargi.
- Ale twojemu tacie przecież nic nie jest...
- On nie żyje, zginął w wypadku prawie miesiąc temu. - Po wypowiedzeniu tych słów miałem wrażenie, że coś ciężkiego opadło mi z klatki piersiowej i pleców na posadzkę, uwalniając od swojej masy. Poczułem się... lżejszy.
Black zamilkł, wpatrując się we mnie z malowniczym zdziwieniem. Znowu strasznie chciało mi się płakać. Zagryzłem wargę, wzrok kierując na kołnierz syriuszowej koszuli.
- Ach... Nie wiedziałem. Przepraszam...
Potrząsnąłem głową, podnosząc rękę do twarzy. Otarłem gwałtownie policzki. Zamknąłem oczy, przestępując z nogi na nogę.
- Nie mogę sobie z tym poradzić... Nie mogę spać, nie mogę jeść, nic mi się nie chce. Miałem ochotę w ogóle wypiąć się na cały ten Hogwart, magię i tak dalej. Żyć wśród mugoli. To przeze mnie tata zginął, po mnie jechał na Pokątną... - Głos mi się załamał. Poczułem dłonie Czarnego na ramionach, jedna uniosła mi głowę za podbródek.
- Remi, spójrz na mnie - poprosił cicho. Niechętnie wykonałem polecenie, patrząc na niego obojętnie. Był strasznie niewyraźny. - Nie mów tak... To nie twoja wina, różne rzeczy się dzieją... Nie wolno się obwiniać w takich sytuacjach, wiesz? To zabrzmi strasznie banalnie, ale... No musisz chociaż spróbować dalej żyć... A to może zabrzmieć chamsko: ty żyjesz, twój ojciec... Nie. Nie możesz przez to przegapić własnego życia, Remi. Zawsze tak jest.
Parsknąłem, roniąc kolejne łzy.
- Łatwo ci powiedzieć! Zawsze łatwo jest mówić, kiedy jest się osobą trzecią, niezaangażowaną. To... po prostu boli.
Teraz on milczał jakiś czas. W tle rozległ się dźwięk dzwonu, nawołującego uczniów do zbierania się pod salami.
- Wiem, że coś takiego boli. Nie pytaj, skąd. Po prostu wiem. To przecież oczywiste...
Wyciągnął ręce, oplatając je dość ciasno na moich plecach. Nie oponowałem, jedynie westchnąłem ciężko, wtulając nos w jego ramię.
- Obsmarkam cię - wymamrotałem. Parsknął dość wesoło, wbrew sobie zaśmiałem się lekko. Odwzajemniłem jego uścisk. - Syriusz... - dodałem, bo nagle przyszło mi coś do głowy. - Może tak zostaniemy przyjaciółmi? Wiesz, tak na serio...
- Okej - odpowiedział mi jego cichy, zdawkowy głos. Uśmiechnąłem się lekko, czując kolejną łzę na policzku.
- To super...
Odsunąłem się dopiero wtedy, gdy kroki hogwartczyków stały się naprawdę wyaźne. Pociągnąłem nosem, wycierając twarz rękawem. Black sięgnął do kieszeni. Podał mi chusteczkę. Wymamrotałem niemrawe podziękowanie. Doprowadziłem w miarę możliwości do ładu swoją twarz. Przez ten czas Czarny poszedł po moją torbę. Podał mi ją. Westchnąłem, wsuwając zużytą chustkę do kieszeni plecaka. Spojrzałem na Sernika mętnym wzrokiem. Nagle strasznie zachciało mi się spać. Tłumiąc ziewnięcie, skierowałem kroki w stronę sali od historii.
- Chłooopcy! Gdziewyście żeście bywali? - zawył łoś na rykowisku, czyli James.
- Ano tu i tam - odparł ze znużeniem Syriusz. Znów był tym chłodnym i wyniosłym Blackiem. Potarłem dłonią czoło, starając się ukryć twarz. Na pewno widać było, że płakałem. We trójkę weszliśmy do sali. Jak zawsze na historii usiadłem z Lily. Spojrzała na mnie pytająco, widząc mój... Hymm... Stan. Potrząsnąłem w odpowiedzi głową, wyjmując z torby pergamin, pióro i atrament. Po chwili namysłu oderwałem kawałek kartki, by naskrobać na niej krótką wiadomość:

Dziękuję.

Zgiąłem ją na czworo. Napisałem na jednym boku powstałego kwadracika "Do Syriusza", po czym podałem kartkę siedzącej za mną dziewczynie. Jakaś blondynka z czarnymi oczami. Krukonka.
- Podaj to Blackowi. Wiesz, który to?
Skinęła głową, odwracając się do mnie plecami. Ja również zrobiłem to, co ona, uwagę kierując na notatki. Chwilę później poczułem lekkie uderzenie w głowę, niewątpliwie czymś małym. Podniosłem to z ziemi. Zgnieciona kulka pergaminu. Rozprostowałem ją. Pismo Blacka. Zmarszczyłem czoło, starając się odczytać rozmazany atrament, który wykreślił sztywne, grube literki;

To ja dziękuję.

Odkręciłem się na swoim krześle, wyszukując wzrokiem Czarnego. Uśmiechnął się do mnie. Odwzajemniłem gest.


* * *


Cisza, spokój. Od czasu do czasu jedynie szelest pergaminowych stronic wielu grubych, zakurzonych woluminów. Zapach książek, ta słodka woń kartek. Biblioteka...
Od pierwszych chwil, które tu spędziłem, po raz pierwszy przekraczając jej próg, już wiedziałem, że to będzie mój azyl. Moje miejsce w tym zamku. Idealne miejsce dla mnie. Tyle książek... Mnóstwo książek. Setki, tysiące książek. Morze ksiąg i woluminów... No po prostu coś pięknego.
Spacerowałem niespiesznie pomiędzy dziesiątkami regałów. Opuszkami palców delikatnie gładziłem okładki mijanych książek, bezwiednie odczytywałem napisy na ich grzbietach.
Szedłem powoli, z przymkniętymi oczami. Spokojnie wciągałem kolejne dawki niezbędnego do życia tlenu, delektując się jednocześnie tą książkową wonią. Dlaczego ja tak to lubię? Nie mam pojęcia...
Znajdowałem się właśnie w dziale o eliksirach, kiedy do moich uszu dotarł jakiś szelest. Brzmiał naprawdę głośno w tej napierającej zewsząd ciszy. Po krótkiej chwili napięcia ponownie się rozluźniłem. To przecież bliblioteka, dopiero osiemnasta. Pewnie po prostu ktoś tu jest i szpera w różnych wszechobecnych tu tomiszczach.
Odwróciłem się, nagłym pomysłem postanawiając iść tyłem. Ponownie przymknąłem oczy, opuszczając głowę. Wyrzuciłem z siebie wszelkie emocje, skupiając się tylko na tym, co czułem palcami i nosem. Po chwili również plecami...
Wydałem z siebie bliżej niezidentyfikowany dźwięk, podskakując. Okręciłem się na pięcie, automatycznie przybierając pozycję pod tytułem brania nóg za pas.
- Jackie?!
- Remus...
- Skąd ty tu? Ale jak? Przecież... Ja pierdzielę! - Przywitałem się inteligentnie, po czym nieprzemyślanym gestem zarzuciłem Jackowi ręce na szyję. Ścisnąłem go tak mocno, jak tylko umiałem. Poczułem w pasie, że moja sympatia została odwzajemniona. Odsunąłem się, czując, jak szeroki uśmiech rozciąga mi wargi.
- Nie wierzę! Jak to się stało? - zapytałem, czując, że na policzki wkrada mi się lekki rumieniec, nie mogłem powstrzymać uśmiechu. Jack chwycił mnie za łokieć.
- Chodź, pogadamy,
- No ale...!
- Nie wiem, Remusie. Po prostu pewnego wakacyjnego dnia, do domu przyszedł jakiś siwy facet z długą brodą i w pelerynie.
- Dumbeldore! - powiedziałem wesoło. Zatrzymałem się nagle w połowie drogi do wyjścia z biblioteki. - Jack, to ty jesteś z magicznej rodziny?
- Nie... Nie słyszałem, aby ktokolwiek umiał robić takie sztuczki, jak ja. Umiałem wprawić w ruch liście nie dotykając ich... Raz nawet nic sobie nie zrobiłem, choć powinienem, jak wyleciałem z okna.
- Po prostu magia - powiedziałem cicho. Pokonałem ostatnie metry dzielące mnie od wyjścia z biblioteki. Nacisnąłem klamkę, otwierając wielkie drzwi z ciemnego drewna. Wyszliśmy na korytarz, portal zamknął się za nami z głuchym trzaskiem. Echo przeszło korytarzami. Jack wlepił we mnie spojrzenie.
- A ty jesteś z...?
- Z magicznej. Rodzice posłali mnie do mugolskiej tylko dlatego, że jest jakiś kruczek prawny czy coś... Że trzeba chodzić do szkoły - powiedziałem, wsuwając ręce do kieszeni. Ruszyliśmy w stronę rozwidlenia korytarza. Skreeg zamyślił się na chwilę. Spojrzałem nań pytająco.
- Co jest?
- Nic. Po prostu zastanawiam się, czy to ma jakieś znaczenie.
- Co, pochodzenie? Skąd! To jest akurat najmniej ważne - zapewniłem. Zerknąłem na jego szatę. - Ravenclaw - powiedziałem. Zagryzłem wargę, przenosząc wzrok na jego twarz. - Jak to możliwe, że nie zauważyłem ani ciebie, ani Lily? A właśnie, gadałeś z nią?
Skinął głową.
- Codziennie rozmawiamy. A ja widziałem cię już na stacji. Znaczy myślałem, że mi się przywidziało... Ceremonia przydziału potwierdziła, że to ty.
Nachmurzyłem się, wyglądając przez okno.
- Czemu nie zagadałeś?
- Jakoś nie wyglądałeś na szczególnie skorego do rozmowy. A dziś przed historią magii chyba płakałeś... Tak przynajmniej wyglądałeś.
- Ee... Taa, troszeczkę. Czasem tak mam - wymamrotałem zmieszany. Ręka sama uciekła mi do karku. Wyszczerzyliśmy do siebie z Jackiem zęby w uśmiechu.
- Kruczek - zachichotałem nagle, wskazując na naszywkę jego szaty. Jack fuknął, krzyżując ręce na piersi. Odwrócił się teatralnie.
- Obraza stanu! - oświadczył. Parsknąłem.
- Przepraszam - powiedziałem spokojnie. Zerknął na mnie przez ramię. - Jaaackie... Przepraszam. Oj Jaaackie... - Zacząłem miauczeć mu w kark. Wiedziałem, że tego nie znosił.
- No dobra, dobra! - prychnął w końcu, machając rękami. Uśmiechnąłem się do siebie, niebywale wręcz ze swej przebiegłości zadowolony.
- Fajnie, że tu jesteś - powiedziałem. Zafalował brwiami, a ja parsknąłem śmiechem.

Przez resztę dnia w głowie tłukła mi się piosenka The Jackson5, "ABC":

Chodziłeś do szkoły uczyć się dziewczyny,
Rzeczy o których wcześniej nie wiedziałeś,
jak ,,I'' przed ,,E'' tyle że po ,,C'',
i dlaczego 2 plus 2 wynosi 4?
Teraz, teraz, teraz...
Nauczę cię, nauczę cię, nauczę cię,
Wszystkiego o dziewczęcej miłości, wszystkiego o miłości,
Usadów się, zajmij miejsce,
Wszystko co musisz robić to powtarzać za mną,

A B C, to łatwe jak
1 2 3, to proste jak
Do re mi, A B C, 1 2 3,
Skarbie ty i ja, dziewczyno

Chodź i pokochaj mnie choć trochę,
Nauczę cię jak to zaśpiewać,
Dalej, dalej, dalej,
Pozwól mi powiedzieć o co chodzi,
Czytanie, pisanie, arytmetyka,
Są gałęziami uczącego się drzewa,
Ale bez źródeł miłości każdego dnia dziewczyny,
Twoja edukacja nie kończy się,
Nauczycielka pokaże ci (ona pokaże ci)
Jak zdobyć ,,A'' (na,na,na,na,na,na),
Jak przeliterować ,,me'', ,,you'' dodać dwa,
Słuchaj mnie skarbie, to wszystko co musisz zrobić,

A B C, to łatwe jak
1 2 3, to proste jak
Do re mi, A B C, 1 2 3,
Skarbie ty i ja, dziewczyno
A B C jest łatwe, jak liczenie do 3
Śpiewając proste melodie,
Jak prosta może być miłość,
Śpiewając proste melodie,
1 2 3 skarbie, ty i ja

Usiądź dziewczyno, myślę, że cię kocham,
Nie, wstań dziewczyno, pokaż mi co możesz zrobić,
Potrząśnij tym, potrząśnij tym skarbie, dalej, teraz
Potrząśnij tym, potrząśnij tym skarbie, oooh, oooh
Potrząśnij tym, potrząśnij tym skarbie, tak
1 2 3 skarbie, oooh oooh
A B C skarbie, ah, ah
Do re mi skarbie, wow,
Jak prosta może być miłość,
A B C jest łatwe jak liczenie do 3
Śpiewając proste melodie,
Jak prosta może być miłość,
Nauczycielka nauczy cię jak
Zaśpiewać to, zaśpiewać to, zaśpiewać to, skarbie.

[ 5969 komentarze ]


 
18. Wpis osiemnasty.
Dodał Remus Lupin Czwartek, 24 Grudnia, 2009, 02:49

Notka może dziwna, urwana z choinki. Jakoś tak mnie wzięło. Może wydawać się chwilami chaotycznie. Tak wyszło...
Pisząc to, słuchałam dwóch piosenek. "Keine Lust" i "Moskau" w wykonaniu Rammstein.
Parvati, tak. Słucham reggae : D Na dokładkę jeszcze metalu i jego pochodnych oraz popu.
Z dedykacją dla Doo, Parvati, oraz niejakiej B. i Marthy.



Zardzewiałe szyny niemal znikły między źdźbłami pożółkłej trawy. Rozwalony kamienny mur odgradzał tory od tego, co znajdowało się za nim. Nie widziałem więc, co znajduje się dalej. Ponownie popatrzyłem na tory. Nie wyglądały jakoś nadzwyczajnie. Zwykła, nieuczęszczana linia. Patrzyłem na to dłuższą chwilę.
Nie wiał nawet delikatny wietrzyk, panowała idealna cisza. Nie czułem nic. Jakbym był, ale i mnie nie było. Nie słyszałem nawet swojego oddechu. Nie oddychałem?...
Przestąpiłem z nogi na nogę, pokruszone betonowe płyty zagrzechotały mi pod stopami. Z krawędzi spadło kilka kamyczków.
Przełknąłem ślinę. Odwróciłem się, wzrok kierując na stary, kwadratowy budynek z pochyłym dachem. Wszystkie szyby były powytłukiwane, drzwi trzymały się na jednym zawiasie. Nie miały klamki ani dziurki na klucz. Podszedłem nieco bliżej. Mozaika tworząca posadzkę była brudna, utytłana w jakiejś dziwnej, nieznanej mi substancji. Jakby krew?... Krew, błoto i piach. Gdzieniegdzie plamy promieni słonecznych, wdzierające się przez poszatkowany dosłownie dach. Zawędrowałem spojrzeniem dalej, śledząc krwiste odciski butów na podłodze. Doprowadziły mnie do ściany. I na tym koniec, jakby właściciel tego obuwia wsiąkł w ścianę. Duch? Tylko duchy nie zostawiają śladów podeszw...
Do moich uszu doszedł dźwięk alarmujący kierowców samochodów o zbliżającym się pociągu. Sznur poruszał sercem dzwonka samodzielnie, nikt nie trzymał jego końca. Gdzie tu pociąg?...
Wyszedłem na peron. Nie słyszałem swoich kroków, choć stawiałem je odważnie, zdecydowanie. Nie bałem się tego faktu. Przecież nic nie czułem. Czy ja w ogóle żyłem?...
Podszedłem do krawędzi platformy, ignorując białą, prawie niewidoczną linię, ostrzegającą, gdzie kończy się bezpieczna odległość od nadjeżdżających pojazdów. Spojrzałem w lewo. Słup, na końcu którego znajdowała się sygnalizacja świetlna. Szlabany opuszczały się z donośnym, świdrującym w uszy zgrzytem. Przymrużyłem od dołu lewe oko, wydymając wargi. Były drewniane. Stare, zacinały się. Zielona farba odłaziła płatami, widziałem to z odległości kilku metrów.
Moją uwagę przykuł nadjeżdżający samochód. Granatowy. Identyczny jak ten, którym jeździł mój tata. Kierowca wyraźnie się gdzieś spieszył, zignorował opuszczające się szlabany. A może ich nie zauważył? Zerknął na zegarek, widniejący na jego ręku. Nie zorientował się, kiedy znalazł się w zamknięciu pomiędzy szlabanami. Podniósł głowę, rozglądając się.
Wycie, mrożące krew w żyłach śmiechy i dźwięk rogu. Identycznie wyobrażałem sobie dźwięk tego z "Pieśni o Rolandzie". Mgła. Otoczyła mnie mgła, zimna, błękitna mgła. Niebo pociemniało, powlekło się czarnymi chmurami. Na latarni, drzewie, szlabanach i słupie, pojawiły się postrzępione, niebieskawe szmaty. Wyglądały na delikatne, miłe w dotyku tkaniny. Falowały lekko, zgodnie w jednym kierunku, choć nie było wiatru. Drzwi zaczęły skrzypieć. Znów ten róg. Chichoty, krzyki. I róg. I wszystko w różnych odcieniach niebieskiego, cienie podrygiwały lekko, ziemia drżała, mgła panoszyła się coraz bardziej, coraz wyżej. Była coraz gęstsza. Niebieskawo-sine mleko.
Ciało pokryła mi gęsia skórka. Popatrzyłem na samochód. Obok kierowcy siedziała jakaś kobieta.
- Reja, wyskakuj! - krzyknął mężczyzna. Był przerażony. Kobieta usłuchała. Loki opadły jej na twarz, gdy pochyliła się do pasów bezpieczeństwa. Odgarnęła je niecierpliwym ruchem ręki. Odpięła pas, odrzuciła go niedbale. Nacisnęła klamkę, wypadła na zewnątrz. Zatrzasnęła drzwi, odbiegła kawałek, przełażąc pod szlabanem. Mężczyzna dalej się szarpał.
- John! - zawołała ochryple. Zagłuszył ją ten róg. Mężczyzna dalej szarpał się z zapięciem. Chciała podbiec, nawet wykonała taki ruch.
- Nie! Ani mi się waż! - ryknął.
Donośny, niemal ogłuszający dźwięk wydawany przez pociąg wypełnił me uszy. Rechoty nasiliły się. Huknęło, przez chwilę było całkiem czarno. Kilka sekund całkowitej ciemności. Szum, stukanie kół na szynach. Odwróciłem się przodem do tego publicznego środka transportu. Nie myśląc, co robię, wskoczyłem na szyny, rozkładając ręce. Nie miałem pojęcia, co mi to miało dać. W zasadzie nic.
Plakietka informująca cel podróży pociągu była pusta, całkiem biała. Światła pociągu zaświeciły się mocniej, oślepiając mnie. Przez chwilę miałem nawet wrażenie, że pociąg uśmiechnął się do mnie złośliwie, ściągając brwi i przymrużając relfektory. Zacisnąłem z całej siły powieki, zasłaniając się rękami. Krzyknąłem, kiedy uderzył we mnie. Czułem to tylko przez chwilę, jakby coś grzmotnęło mnie ze średnią siłą w brzuch. Spojrzałem niepewnie. Byłem... W środku. Miałem wrażenie, jakbym szybko, bardzo szybko biegł na tył pojazdu. Ale ja stałem, nie ruszałem się. Tylko patrzyłem. To pociąg się przemieszczał, nie ja.
I nagle wszystko znikło, zachłysnąłem się powietrzem. Podmuch wiatru potargał mi rozpuszcznone włosy, długą do kostek czarną, postrzępioną u dołu szatę wprawił w dziki taniec. Nie pamiętałem, bym przyodziewał owy materiał. I byłem boso. Kaszląc, osunąłem się na kolana, kaptur opadł mi na głowę. Usłyszałem jeszcze huk i krzyk. Donośny, przerażony, kobiecy krzyk. Pełen bólu... Nie musiałem się odwracać, by wiedzieć, co się stało.
Zakręciło mi się w głowie, świat wirował. Dziwny, widmowy efekt obejmującego mnie otoczenia znikł, jakby go ktoś ręką odjął. Zamiast tego, wokół mnie, we mnie, pojawiła się ciemność. Pustka, nicość... Jakby wrzechświat? Z tą różnicą, że mogłem oddychać i nie było żadnych ciał niebieskich. Jedynie biała półka, na której stałem. Nieco niżej, pojawiła się inna. Skoczyłem na nią. Kawałek dalej zmaterializowała się jeszcze jedna. Ponownie skoczyłem. Powtórzyło się to kilkanaście razy, tworząc schody. Ostatnia znikła, nim zdążyłem dotknąć jej stopami. Nie mogłem też się zatrzymać, powstrzyać tego, co miało się wydarzyć. Wrzasnąłem, zaczynając spadać. Wnętrzoności podjechały mi do gardła, okręcałem się bezwładnie w przestrzeni. Spadałem jak szmaciana lalka z zatrważającą prędkością, wirując. Słyszałem urywki różnych rozmów. Swój głos, własne krzyki, szybkie kroki. Płacz matki, wołanie ciotki. Trzaśnięcie drzwi, płacz. Ktoś wyraźnie biegł.
Zrozumiałem. Wiedziałem, skąd te sceny.
Uderzyłem w podłogę, kiedy tylko zorientowałem się co do ich pochodzenia. Rozsypałem się na setki maleńkich kwadracików. Niczym puzzle, w napadzie szału ciścięte o ścianę. Potoczyłem się we wszystkie możliwe strony, odbijałem się chwilę od ziemi. Grzechotałem cicho na idealnie gładkim podłożu. Niesamowity ból rozrywał każdy z nich, każdy z moich fragmentów. Chciałem krzyczeć, lecz nie mogłem nabrać oddechu, brakowało mi tchu. Bolało. Czułem ból nieznośnie pustych płuc. Czułem, że łzy napływają mi do oczu. Nie wiedziałem tylko, gdzie one są. Nie wiedziałem prawie nic. Jedynie to, że boli. Każda moja maleńka cząsta, każdy fregmencik wrzeszczał w proteście. Miałem wrażenie, że krew popłynęła mi z uszu cienkimi stróżkami. Nie mogłem tego sprawdzić. Nie miałem przecież uszu, nie miałem rąk. Dlaczego ja to wszystko czułem?!
Pod podłogą, na której znajdowały się moje fragmenty, buchnął wielki, nieznośnie gorący płomień. Lizał wszystkie kostki, obejmował je. Rozgrzewał, nie chciałem tego, ale je rozgrzewał. Coraz bardziej i bardziej... Zajaśniały czerwienią, powoli zmieniały się w ciecz. Stopiłem się. Przesiąkłem przez kraty, które pojawiły się tak samo nagle, jak nagle setki kropli zlały się w całość, na nowo rzęźbiąc moje ciało. Nie miałem ubrań, nadal spadałem. Jak wtedy; szybko, bezwładnie. Znów głosy, tym razem jakieś inne. Byłem cały mokry, zlany potem. Ponownie uderzyłem w jakąś powierzchnię.
Poderwałem się z krzykiem do pozycji siedzącej. Wydarłem się głośniej, niespodziewanie widząc tak dobrze mi znane twarze Jamesa i Syriusza. Obok nich stał ten cały Pettigrew. Cały dygotałem, włosy pozlepiały się w strąki od potu, koszulka od piżamy kleiła mi się do ciała. Jęknąłem cicho, dysząc ciężko. Dotknąłem swojego brzucha, piersi i twarzy. Uśmiech rozciągnął mi wargi. Byłem cały, w jednym kawałku. Zacząłem się głośno śmiać, wyrażając tym swoją ulgę.
- To sen! - szepnąłem, uspokajając się. - Tylko sen... - powtórzyłem, po czym wybuchnąłem płaczem. Ktoś mnie objął. Nawet dwie osoby. Nie musiałem nawet pytać, które. Nie zadały nawet jednego pytania.

[ 12 komentarze ]


 
17. Wpis siedemnasty.
Dodał Remus Lupin Sobota, 12 Grudnia, 2009, 19:38

I notka. Nowa pewnie niedługo, łatwo mi się teraz pisze rozdziały do Remuska.
Z dedykacją dla Parvati i Doo, która o mały włos nie zabiła mnie swą ostatnią notką. No i dla autorów tych wszystkich piosenek z lat 60-tych, 70-tych, 80-tych i 90-tych, których słuchałam, pisząc ten rozdział.



W końcu nadszedł wieczór, dokładniej pora kolacji. Jakoś nie byłem głodny, mimo iż ostatni raz jadłem w okolicach godziny siódmej rano. Teraz dochodziła dwudziesta.
W dormitorium zostałem sam. Chłopcy, robiąc szumu za dziesięcioro, z czego James wyrabiał z tego cztery piąte udziału, wyszli jakiś czas temu. Gdy tylko zamknęli za sobą drzwi, raban przenosząc na schody, wolnym krokiem poszedłem do łazienki. Przyklęknąłem przy tym wielkim, fantastycznym oknie, wzrok kierując na choryzont.
Słońce chowało się leniwie za górami, roztaczając wokół siebie złocisto-różową aurę, delikatnie przechodzącą w delikatny granat, stopniowo przybierający na mocy. Pociągnąłem nosem, wyginając się, by móc dojrzeć pierwsze gwiazdy, które być może zaczynały się już pokazywać. Niestety nie...
Przytuliłem policzek do szkła, wzdychając cicho. Było mi tak strasznie źle... Najgorsze było w tym to, że nie chciało mi się płakać, a to było mi wtedy potrzebne. I muzyka. Moje reggae. Pech chciał, że nie miałem tu do niej dostępu. Niestety... Nawet nie miałem chęci jej sobie zanucić, czy chociaż wystukać palcami o posadzkę.
Chciałem do domu. Naprawdę, chciałem wrócić do przedmieści Londynu, iść do nowego gimnazjum, poznać nowych ludzi... Chciałem wrócić do mamy. Nie miałem pojęcia, od dobrych trzydziestu godzin nie miałem z nią kontaktu. Nigdy nie rozstawaliśmy się na tak długo...
W tamtej chwili byłem gotów pójść do Dumbeldore'a i powiedzieć, że chcę wracać.
Wybiłem sobie ten pomysł z głowy. Przecież on tyle zrobił, bym mógł tu być. Ten cały tunel. Chata w tej wiosce, nowe zasady w regulaminie...
Zagryzłem wargę, uparcie gapiąc się na tę choryzontalną linię. Słońca już nie było widać. Oparłem czoło o szybę, przymykając oczy. Zacisnąłem z całej siły powieki, przykładając otwartą dłoń do szkła. Nieświadomie, jakby wbrew sobie, błądziłem myslami w różnych miejscach, które odwiedziłem. Spacerowałem niespiesznie, przyglądając się wszystkim sytuacjom, w których brałem udział. Spotykałem wiele osób... Na widok jednych lekko rozciągałem wargi w uśmiechu, obecność drugich marszczyłem czoło. Nie lubiłem ich...
Podniosłem głowę dopiero wtedy, kiedy ktoś szturchnął mnie w ramię. Otworzyłem oczy, patrząc na sprawcę tego czynu ze zdziwieniem.
- Co jest?...
- Rany, już myślałem, że coś ci jest!
- Niby czemu? - rzuciłem obojętnie, nawet nie patrząc na Jamesa.
- No, siedziałeś taki skulony pod tym oknem, nie ruszałeś się, nie odzywałeś się, jak coś mówiłem...
- A mówiłeś coś? - zdziwiłem się, dopiero wtedy przenosząc na niego spojrzenie. Uniósł brwi, potakując mi ruchem głowy. - Aha - odparłem, wymijając go. Złapał mnie za rękę. Wzdrygnąłem się, czując to. Spojrzałem nań pytająco.
- Na pewno wszystko okej?
Wymusiłem uśmiech, kiwając głową. Rozpromienił się, podskakując w miejscu. Co za dzieciak...
- To chodź!
- Gdzie?
- Daleko - rozległ się nowy głos od drzwi. Syriusz. Zmarszczyłem nos.
- Chłopaki - powiedziałem, posłusznie dając się ciągnąć za rękę Potterowi. Black złapał mnie za drugą. Wydali z siebie pełne entuzjazmu "Hmmm?". - A ten czwarty, co z nami mieszka... To jak on się w ogóle nazywa?
- Peter Pettigrew - nadeszła odpowiedź z wiecznie szeroko rozciągniętych ust Jamesa. Zastanawiałem się raz albo dwa, czy on kiedykolwiek przestaje się uśmiechać.
- Aha.
Milcząc, pozwoliłem się im przeciągnąć przez pokój wspólny. Wyszczerzyłem zęby w uśmiechu, odpowiadając na powitanie Lilki. Siedziała z jakimiś dziewczynami przy jednym ze stolików z ciemnego drewna. Potoczyłem spojrzeniem po tej dużej komnacie. Wydałem z siebie zduszone kwęknięcie, kiedy przyrżnąłem kolanem w kant jednego ze stołów. Wyzywając owy mebel w myślach od głupków, wyszedłem za chłopcami na korytarz.
- No, to co teraz? - Wsadziłem ręce do kieszeni. Jakoś mi dziwnie, kiedy mnie ktoś trzyma za dłoń. Eh, traumatyczne wspomnienia, łahaha... Gdy przypomniała mi się Helen, zrobiło mi się jakoś tak nieprzyjemnie. Albo Andrew. I Katie...
- No, to teraz szukamy potencjalnej ofiary - odparł James.
- Aum... Rozumiem - odparłem, starając się dostosować do jego humoru. W nastrój Syriusza ciężko byłoby mi się wczuć, bo w zasadzie nigdy nie wiem, jakie odczucia nim władną. Jest taki... Tajemniczy i niedostępny. A te oczy...
Wzdrygnąłem się. Wydąłem wargi, robiąc z ust "kaczorka". - Może ta waza?...
- Nie, nie. To musi być coś, co się rusza - mruknął Black, patrząc na postacie z obrazów spod przymkniętych powiek. Aż mi się zrobiło ich przez chwilę żal. Miałem nawet chęć poprosić ich, żeby przestali się ruszać. Stłumiłem to w sobie jednak, przestępując z nogi na nogę.
- Remi, jakiej ty właściwie słuchasz muzyki? - zapytał James, zaglądając pod przyłbicę zbroi. Uniosłem brwi.
- A czemu pytasz?
- Daj spokój, Remusie... Mamy mieszkać ze sobą w jednym pokoju przez najbliższe siedem lat, nie rób cyrku... Przecież musimy coś o sobie wiedzieć...
Nie spodobał mi się tan nacisk syriuszowego głosu na "musimy". Chrząknąłem cicho, starając się zamaskować swe zmieszanie.
- Ale sorbet - mruknął Black, kierując się korytarzem odbijającym w lewo. Poszedłem za nim, lekko popchnięty w środek pleców przez Jamesa. Wyszczerzył się jeszcze szerzej, o ile to w ogóle było możliwe. Uniosłem lekko brwi, patrząc na niego.
- Nie bolą cię policzki? - zapytałem. Widząc zdziwone spojrzenie orzechowych oczu, wskazałem nieśmiało palcem na ten wyszczerz. - No, od tego opalania zębów...
- Dostanie kiedyś od kogoś porządnie, to przestanie opalać. Trzeba znaleźć tylko chętnego, bo ja się nie piszę na dotykanie jego... Ekhyym... Ust.
Skojarzył mi się z Mathewem. Wcale nie dodało mi to odwagi, wręcz przeciwnie. Skrzywiłem się, spuszczając głowę. Westchnąłem cicho, postanawiając odpowiedzieć na wcześniej postawione mi pytanie.
- Słucham reggae... I The Jackson 5.
- Ja wolę country - zaświergotał Jamie. Podniosłem wzrok, patrząc na niego pomiędzy pasmami grzywki. Uśmiechnąłem się do niego lekko. Zafalował brwiami, robiąc przy tym tak debilną minę, że musiałem się roześmiać.
- Ty się śmiejesz? - zdziwił się Black, odwracając do mnie przodem. Spojrzałem na niego, przykładając dłoń do ust. Skinąłem głową, krztusząc się własną radością. Czarny uniósł brew. - A już myślałem, że nie umiesz porządnie się zaśmiać. Wiesz, tak z przytupem. - Tupnął prawą nogą, przybierając zawziętą minę; zmarszczył czoło i zagryzł dolną wargę. Fajnie to wyglądało.
Parsknąłem, opuszczając rękę.
- O właśnie... Tak się uśmiechaj - powiedział Black, kiwając powoli głową. Wycelował we mnie palce wskazujące, zginając ręce w łokciach. Trzymał je przy bokach. - Teraz wyglądasz tak mało inteligentnie, że dorównujesz Jamesowi. Podtrzymasz go na duchu...
- Hej! - zawołałem z oburzeniem, przybierając nachmurzony wyraz twarzy, podczas gdy James cieszył się gdzieś za mną. Skrzyżowałem ręce na piersi. - Jesteś podły!
Black skłonił mi się w pas, jedną ręką kładąc sobie na brzuchu, uprzednio wykręcając dłonią dwa młynki. Drugie ramię odgiął w tył, tak samo jak odsunął jedną nogę, krzyżując ją z drugą.
- Ależ padam do nóżek w swej pokorze i uniżeniu, oraz nieśmiało wznosząc swe oczy na twe szlachetne oblicze... - Tu popatrzył na mnie. - ...ośmielam się prosić o wybaczenie. Liczę na litościwy i łaskawy osąd z twych ust...
Uniosłem brwi.
- Że co?
- Przepraszam - powiedział Czarny, stojąc już normalnie, jak zwykle w lekkim rozkroku. Założył ręce za głową.
Znów przybrałem minę, przez moją mamę zatytułowaną "Kaczorkiem". Wbrew sobie ponownie się uśmiechnąłem, czując, że po prostu jest mi wesoło. Zupełnie, jakby ich towarzystwo działało na mnie jak kubek gorącej czekolady.
- To gdzie idziemy?
- Na zwiady! - podniecił się James. - Może kogoś spotkamy? Zawrzemy nowe znajomości, wszak to rozwija elokwencję, wzbogaca słownictwo, dostarcza nowych wrażeń, daje nauki na przyszłość...
Uniosłem dłonie w obronnym geście.
- Okej, okej! - zawołałem, potrząsając głową. - Zrozumiałem! Tylko z kim ty tu chesz zawierać nowe znajomości, rozwijać elokwencję, wzbogacać słownictwo, dostarczać sobie nowych wrażeń i pobierać nauki na przyszłość? Przecież w tych godzinach prawie wszyscy są pewnie już w pokojach wspólnych.
- Nie duchy. I nie pan woźny - zauważył Syriusz, wykreślając palcem w powietrzu jakieś hieroglify. Uniosłem brew, przenosząc ciężar ciała z jednej nogi, na drugą.
- Tata mówił, że na drugim piętrze jest taki jeden. Właściwie ciągle tam siedzi. Musi mu być smutno, nie sądzicie? - zatroszczył się James. Przeniosłem na niego wzrok.
- Gdzie dokładniej?
- W klopie.
Zacząłem się śmiać, Black zresztą też. Syri otarł nieistniejące łzy radości, po czym zarzucił głową. Czarne włosy, teraz już prawie do ramion, odskoczyły do tyłu, niemal natychmiast wracając na swoje miejsce. Popatrzyłem na niego.
- Syriusz, a ty czego słuchasz? - naskoczyłem dość napastliwym tonem. Uśmiechnął się lekko, unosząc jdynie prawy kącik ust.
- Rock'n'Rolla. Sex, drugs and rock'n'roll... - Roześmiał się ironicznie. Uśmiechnąłem się lekko do siebie. Znałem to połączenie słów.
- Aha. - Odgarnąłem włosy za ucho. - Kołysać i kręcić się. To idziemy do tej łazienki? Znaczy... Do tego ducha?
- Idziemy, co się będziemy oszczędzać. Raz się żyje, potem tylko straszy! - oświadczył z dziką, dziecięcą radością Potter. Syriusz wydał z siebie jedynie pełne entuzjazmu "Tja...". Westchnąłem, wsuwając ręce do kieszeni.
Wszystkie korytarze, które mijaliśmy, były w zasadzie takie same. Ciosane, wielkie, szare kamienie tworzyły ściany i sufity. Wprawdzie na sufitach były jeszcze łuki z betonowych bloków w odległości mniej więcej półtora metra od siebie, ale i tak było szaro. Stąpaliśmy po wielkich, marmurowych płytach. Całość tworzyłaby zimne i odpychające wrażenie, jednak przytulności dodawały te wszystkie obrazy, rozwieszone na ścianach. Piękne, złote, zdobione ramy. Żywe postacie na nich, ta dynamika i perspekrtywy, różnorodnośc tematów. Na jednym łączka z krową, na drugim grupa mnichów w brązowych szatach, gapiąca się na ludzki szkielet. Kontrasty... Kontrasty głównych barw, tematyczne, postaciowe... No po prostu coś pięknego. I pochodnie. Rzucały złotawo-pomarańczowe światło, rozdzierające ciemności. Ogień na nich szumiał cicho, miło łaskotał w uszach. Lubiłem ten dźwięk. Najpiękniejsze w tym wszystkim były jednak ręcznie tkane gobeliny, przedstawiające, jak sądzę, założycieli Hogwartu w różnych sytuacjach. Tkane z jedwabiu. Wiem, bo dotknąłem kilku. Na niektórych korytarzach były nawet dywany. Nie wiem, po co. Może dlatego, by sprawić, by obecni w zamku czuli się bardziej jak w domu?
- No i mamy drugie piętro! - zawołał James. Potarł dłonie o siebie, idąc w stronę jakichś drzwi. Jedynych w tym odcinku zamczyska. Obok nich były drugie.
Jamie odważnie przekroczył próg, ale chwyciłem go za kołnierz. Popatrzył na mnie przez ramię zdziwiony.
- Co?
- To łazienka dziewczyn.
Spojrzał na znaczek widniejący na drzwiach. Dziecko kucające nad wiaderkiem. Miało warkoczyki i sukieneczkę. Zagryzłem wargę, starając się nie śmiać. Zawsze mnie te symbole śmieszyły.
- Wiem.
- Czy jesteś świadomy tego, co to za duch może być?...
- No, dziewczyny. Przecież nie trolla!
- Ja nie chcę - oświadczyłem, odsuwając się od przejścia. Puściłem potterową szatę. Westchnął, kręcąc głową. Podskoczyłem, czując czyjeś ramię oplatające mnie w pasie. Dość mocny uścisk, syriuszowy zapach...
- Black, puść mnie!
- Nie - przejął się, bezceremonialnie wciągając mnie do klopa. Zacząłem się rzucać, wściekle wierzgając nogami, znów przypomniała mi się podstawówka. Blackowi nie przeszkadzał mój jawny protest; chwycił mnie drugą ręką, unosząc nad ziemię. Wrzasnąłem wymownie, okładając jego ręce pięściami.
Puścił mnie, przygrzałem w ziemię kolanami. Syknąłem z bólu, James zamknął drzwi.
- Odwala ci?! Czego dziczejesz? - zezłościł się Black.
- Nigdy nie każ m robić tego, czego nie chcę! - zawołałem, próbując się podnieść. Nie mogłem, za bardzo bolały mnie te nieszczęsne stawy w kolanach. Kiedyś już je sobie uszkodziłem, zleciałem z ponad dwóch metrów na beton. Centralnie na kolana. Skrzywiłem się, siadając.
- Oh, wybacz, księżniczko - prychnął Czarny, podchodząc do umywalek.
- Nie nazywaj mnie tak!
- Bo co? Nawet pasuje, panna księżna Lupin!
- Zamknij się! - wrzasnąłem. Od tych kolan i wyżerającej mnie od środka złości, łzy napłynęły mi do oczu. Black patrzył na mnie krzywo, Jamesa nie słyszałem. Syriusz podszedł do mnie po chwili, wyciągając rękę. Znów miał tak typową dla siebie, nieodgadnioną twarz, tajemniczy wyraz oczu.
Chwyciłem ją, rękawem ocierając policzki. Pomógł mi wstać.
- Przepraszam - mruknął. Skinąłem mu głową. Dokuśtykałem do okna, przysiadając na parapecie. Na błoniach było już całkiem ciemno.
Przez następne kilka minut, trwała niezręczna cisza, której żaden z nas nie śmiał, lub po prostu nie chciał przerwać. W końcu Syriusz zdecydował się na ten krok.
- A James gdzie?
Odpowiedź nadeszła z jednej z kabin, mając postać dzikiego wrzasku Pottera i przerażonego pisku dziewczyny. Syriusz wyjął różdżkę. Drzwi otworzyły się gwałtownie, Potter wyleciał plecami na przód, padając plackiem na ziemię.
- Aaaah! - rozdarł twarz. - To dziewczyna! - zasłonił się rękami.
- A co myślałeś, baranie? - pisnął urażony, dziewczęcy głosik. Jego właścicielka ukazała się tuż po tym, kiedy przestała mówić.
Jak na ducha przystało, była półprzezroczysta. Na oko, najwięcej przypisałbym jej z piętnaście lat. Na prostym nosie, miała duże, okrągłe okulary w ciemnej oprawce. Wyglądała przez nie trochę jak mucha. Długie, ciemne włosy związała w dwa kucyki po obu stronach głowy. Naszywka na jej szacie powiedziała mi, że należała do domu, które w proporczyku ma borsuka. A więc była Puchonką.
Usiadła w powietrzu, krzyżując nogi. Poprawiła spódniczkę, następnie podciągając podkolanówkę, która zjechała jej do kostki. Zastukała butem o but na niewielkim obcasie. Zmierzyła nas wzrokiem ducha zirytowanego.
- W ogóle co wy tu robicie? - zaskrzeczała ze złością, wyciskając sobie krostę na podbródku. Skrzywiłem się lekko, widząc to. Ohyda... - To jest toaleta dla dziewczyn!
- Im to powiedz - burknąłem, wskazując na Blacka i Pottera, bo zadając pytanie, patrzyła na mnie. Skierowała na nich wzrok.
- To toaleta dla dziewczyn!
- No co ty nie powiesz! - zawołał Black, łapiąc się za głowę. - W życiu bym się nie domyślił - sarknął. Wepchnął ręce do kieszeni, mając wyraźnie wkurzoną minę. James stanął obok niego.
- Przyszliśmy cię poznać - zaszczebiotał Jamie, robiąc słodkie oczy. - Pomyśleliśmy sobie, że możecz czuć się osamotniona, więc postanowiliśmy do ciebie przyjść. Zostańmy przyjaciółmi! - napalił się okularnik, a Black przez chwilę wyglądał jak ryba wyjęta z wody. Panna duch zresztą też.
- Przyszliście tu... Dla mnie? - zapytała zaskoczona. Wyraźnie minęła jej złość. Zsunąłem się z okna, z zadowoleniem stwierdzając, że mogę już chodzić.
- Oczywiście! Jestem Remus, a ty?
- Marta... - szepnęła. Ukryła twarz w dłoniach, zaczynając wyć. Ale to dosłownie. Uniosłem brwi.
- Ee... Marto, wszystko w porządku? - Podszedłem nieco bliżej. Black stanął tuż obok, wyciągając do niej rękę. Mając skupiony wyraz twarzy, machał delikatnie ręką w powietrzu, udając, że poklepuje ją pocieszająco po ramieniu. Jak zwykle poważny i pomocny...
- Nie płacz. Jutro będzie nowy dzień, nowe perspektywy... Spojrzysz na wszystko z zupełnie innej strony! - nadawał współczującym tonem.
Marta zaskomlała, opuszczając dłonie. Kręciła głową, mając tak żałosną minę, że przez chwilę byłem gotów płakać razem z nią. Uniosła się nieco wyżej, rozprostowując nogi. Wydając z siebie żałosne łkanie, pofrunęła do otwartej kabiny. Przekręciła się głową w dół, po czym jak wystrzelona z procy, wleciała do środka, rozchlustując wokół wodę, zachlapując podłogę. Zapadła cisza, przerywana jedynie jej cichym popłakiwaniem, rozbrzmiewającym gdzieś spod podłogi.
Popatrzyliśmy na siebie z chłopakami, mając malowniczo zdziwione miny. Zgodnie wzruszyliśmy ramionami, kierując się do wyjścia. Black zamknął za nami drzwi.
- A więc TO jest Jęcząca Marta...
Uniosłem brwi, kierując się w stronę, z której przyszliśmy. Syriusz i James szli po moich obu stronach.
- Czemu akurat jęcząca? - zapytałem, kładąc nacisk na przymiotnik.
- Nie słyszałeś? - rzucił do mnie Czarny, idąc dalej. Zatrzymałem się, marszcząc czoło. Stałem tak przez chwilę, patrząc, jak chłopcy oddalają się ode mnie z każdym krokiem. Stanęli w pewnym momencie.
- Idziesz?
Skinąłem powoli głową, dobiegając do nich.
Jakoś przestałem nagle się czuć tak obco i nieswojo w ich towarzystwie...?

[ 24 komentarze ]


 
16. Wpis szesnasty.
Dodał Remus Lupin Niedziela, 06 Grudnia, 2009, 18:46

I znowu notka! Łaha, napisałam ją zamiast uzupełniać ćwiczenia z chemii. Powinniście mi dziękować...
Z dedykiem dla Doo i Parvati ^^



Wymachując rękami, wybiegłem z lochu, wypadając na wyższe sfery zamku. Rozejrzałem się, przełykając ślinę. Oparłem się plecami o kamienną ścianę. Była zimna, nawet bardzo. Wzdrygnąłem się lekko, opuszczając głowę. Włosy opadły mi na twarz. Trwałem tak kilka minut, nie myśląc dosłownie o niczym, wsłuchując się w narastający na korytarzu szum. Coraz więcej głosów, kroków i dźwięków.
Podniosłem wzrok. Przesunąłem się nieco w bok, by móc przycupnąć na oknie. Popatrzyłem na uczniów. Wszyscy poubierani jednakowo, rozmawiali żywo gestykulując lub głośno się śmiejąc. Inni podskakiwali, robili głupie miny, wołali kogoś. Po prostu robili na przerwie to, czego ja nigdy nie miałem okazji.
- Z drogi, szlamo! - rozległ się czyjś ostry, wyniosły głos. Automatycznie rozejrzałem się w poszukiwaniu nadawcy owego tonu.
Jego właściciel rozepchnął na boki dwójkę dziewcząt z... Eum... Chyba Ravenlcaw... Popatrzyły na siebie, unosząc brwi, a potem na niego. Ja również skupiłem na nim swoją uwagę.
Był wysoki, niedokładnie zawiązany zielono-srebrny krawat sprawiał, że wyglądał na niezłego zawadiakę. Duże, szare oczy patrzyły na wszystko z pogardą spod przymrużonych powiek. Długie, platynowe włosy związał z tyłu głowy kawałkiem czarnego materiału. Jakby wstążka?... Taki laluś...
Za nim szła grupka uczniów, najbliżej niego takie typowe goryle. Szerokie bary, tępa twarz i niskie czoła, małe oczka... Skojarzyli mi się trochę ze świniami. Oczywiście, wszyscy Ślizgoni...
- Lucjuszu! - zawołał czyjś dziarski, ale chłodny głos. Syriusz. Podszedł do Ślizgona, zaczynając rozmowę. W oczy rzucił mi się fakt, że obaj mieli dość podobne rysy twarzy, z takim szlacheckim przytupem. Ten sam zimny, obojętny wyraz oczu. Pewnie rodzina...
Wydąłem wargi. Jakoś nie miałem ochoty znajdować się w pobliżu jego osobistości. Zsunąłem się z okna. Powoli, pod ścianą, usunąłem się z pola rażenia, wychodząc na inny korytarz. Najlepsze jest to, że wyglądał niemal tak samo, jak tamten, z którego dopiero co wyszedłem. Ruszyłem na jego oględziny. Długi. Stwierdziłem to po kilku krokach. Spojrzałem na zegarek, uczepiony mojego lewego nadgarstka. Ósma pięćdziesiąt. Wyjąłem z kieszeni plan zajęć. Według tej karteluszki, kolejną lekcję zaczynam za dziesięć minut. Historia magii. Może być ciekawie... Sala sto czterdzieści. Ściągnąłem brwi. A gdzie ja ją u licha znajdę?... Rozejrzałem się bezradnie wokół siebie, mając nadzieję, że ktoś mi powie, którędy do sali od historii magii. Westchnąłem ciężko, wpychając ręce do kieszeni. Nie mając w zasadzie wyboru, ruszyłem dalej.
Owy korytarz, w którym się znajdowałem, rozłamywał się na trzy części. W którą stronę iść? Nie miałem pojęcia. Wykonałem krótką wyliczankę, decydując się, by iść w prawo. Kilkanaście metrów dalej znów skręcał, również w prawo. Westchnąłem, idąc dalej. Chyba znów skręcał. Doszedłem do końca, z nietęgą miną stwierdzając, że on się po prostu skończył.
- Zaułek?... - bąknąłem, dotykając szarej ściany.
- Nie zaułek, dotknij tej najciemniejszej cegły - rozległ się czyjś niski, gruby głos. Wrzasnąłem ze strachu, upuszczając torbę. Rozejrzałem się nerwowo, nikogo nie dostrzegłem. Było tu właściwie ciemno, co właśnie łaskawie zauważyłem. Wcisnąłem się plecami w ścianę, coś kliknęło i moje oparcie zaczęło się poruszać. Znów zaskoczony krzyknąłem.
Wyleciałem plecami na jakiś inny korytarz, był pełen ludzi. Tu było jaśniej... Z najzwyklejszym w świecie zdziwieniem stwierdziłem, że leżałem jak przewalony żuk tuż obok Blacka i tego całego Lucjusza. Obaj patrzyli na mnie jak na wyjątkowo malowniczym zaskoczeniem.
- A ty tu skąd? - warknął blondas, łypiąc na mnie groźnie. Podniosłem się niezgrabnie, przydeptując pelerynę od mundurka.
- Stamtąd - odparłem mądrze, wskazując na ścianę za mną. Palnąłem się ręką w czoło, zaciskając powieki. - Torba!
- Jaka torba? - zdumiał się Black, przechylając głowę. Skojarzył mi się nagle z pieskiem, nie wiem, czemu.
- No, moja...
- Pewnie tam została - mruknął Syriusz, podbródkiem wskazując na ścianę, z której wyleciałem. - Pamiętasz, jak się tam znalazłeś? - dodał, patrząc na mnie pytająco. Skinąłem głową. - No, to chodźmy.
Odwróciłem się w stronę wyjścia z owego korytarza, w ścianie którego po jednej stronie były takie okna, przez które można było wyskoczyć na zewnątrz. Dziedziniec chyba...
- Co ci odbiło na eliksirach? - zagadnął, kiedy skręcaliśmy w prawo na tym potrójnym rozwidleniu. Obruszyłem się z lekka.
- Nic. Ty byś się cieszył, gdybyś zabił swoją przyjaciółkę?
- Tę dżdżownicę? - Parsknął ironicznym śmiechem. - Dziwny jesteś.
- Dziękuję za komplement - burknąłem. Wepchnąłem ręce do kieszeni. Kątem oka dostrzegłem, że w tym samym momencie, Black zrobił to samo.
Dotarliśmy do tego "ślepego zaułka".
- Gdzieś tu powinna być - powiedziałem cicho, próbując coś dostrzec w panujących tu ciemnościach. Przyklęknąłem, przybierając pozycję raczkującego niemowlaka, błądząc palcami po posadzce.
- Trochę na lewo! - oświecił mnie ten sam głos, przez który wcześniej omal nie dostałem zawału. Tym razem z trudem powstrzymałem się od wymownego ryku ze strachu.
- Dzięki - wymamrotałem drżącym głosem, posłusznie szukając po lewej stronie. Jest... Podniosłem się, zarzucając zgubę na ramię.
- A jak stąd wyszedłeś? - usłyszałem głos Blacka. Podszedł bliżej, w nosie zawiercił mnie jego zapach. Nie bardzo potrafiłem go określić. Może z czasem mi się uda...
- Oparłem się o ścianę - odparłem cicho. - Tamtą - dodałem, podchodząc do niej. Syriusz stanął obok.
- No, to się o nią oprzyj jeszcze raz - zarządził. Westchnąłem, posłusznie wykonując polecenie. Słysząc znane mi już kliknięcie, odsunąłem się nieco, by nie wylecieć jak wystrzelony z procy na ziemię.
Równym krokiem podeszliśmy z Syrim do punktu wyjścia. Że co napisałem?... Syrim?! Ugh...
- Lu, mógłbyś być tak dobry i wskazać, którędy do sali... Remi, co teraz mamy? - zadał mi kolejne tego dnia pytanie Black. Chrząknąłem cicho.
- Historia magii.
- O zgon... - mruknęła jedna z dziewczyn towarzyszących Lucjuszowi. Była średniego wzrostu, miała postrzępione włosy do ramion, mieniły się kilkoma kolorami. Koszulę miała zapiętą łaskawie pod tym no... Biustem... Żuła zawzięcie jakąś gumę, raz po raz strzelając zrobionymi z niej balonami. Uniosłem lekko brwi. Dziwna jakaś.
- Ja nie, ale Detlef na pewno będzie. Det, wiesz, co masz robić - rzucił władczo do dość krępego blondyna z gęstymi, ciemniejszymi od zaczesanych w tył jasnych włosów. Skinął na nas głową, po czym odwrócił się, łopocząc połami mundurka. Zacmokałem cicho do siebie, posłusznie ruszając za nim. Właściwie nie tyle za nim, co za Syriuszem. Zbliżyłem się do bruneta na tyle, na ile mogłem.
- Skąd ty ich znasz?... - szepnąłem mu do ucha. Spojrzał na mnie krótko, niemal natychmiast wzrok spowrotem kierując na włosy Detlefa.
- Ten blondyn, Lucjusz Malfoy, to mój kuzyn. Dość daleki, ale mniejsza. Poza nim, znam jeszcze Narcyzę, też kuzynka. Resztę dopiero poznaję... Tego Detlefa na przykład, pierwszy raz w życiu na oczy widzę - odparł półgębkiem.
- Aha... - mruknąłem, odsuwając się na neutralną odległość. Zerknąłem na zegarek w tym momencie, w którym zabrzmiał dzwonek. Zdziwiłem się z lekka, wydawało mi się, że minęło więcej czasu, niż tylko dziesięć minut. Detlef przyspieszył, my też.
- To tutaj - rzekł kilkadziesiąt sekund później, niezbyt zachęcającym tonem, teatralnym gestem wskazując na wielkie, drewniane drzwi z ciemnego drewna. U góry, centarlnie na środku, widniała finezyjnie wykonana z jakiegoś metalu tabliczka z wygrawerowanym numerkiem sto czterdziestym.
- Dzięki - rzekł Black, podchodząc do portalu. Detlef skinął głową i odwrócił się na pięcie. Stukając obcasami butów, nie wiem, czemu na obcasie, zniknął za zakrętem.
Syri załomotał w drzwi pięścią, echo przeszło po korytarzach. Nacisnął mosiężną, srebrną klamkę, ustąpiła z cichym zgrzytem.
- Ale jaja - wyrwało mi się wesołym tonem. - Tu jest świetnie!
Syriusz uśmiechnął się do mnie.
- Mi też się tu podo... - urwał w pół słowa, gapiąc się na coś, co było w klasie, mając szeroko otwarte usta. Zaciekawiony, czemuż to tak nagle zamilkł, stanąłem obok. Moja mina zapewne też stała się niezbyt inteligentna.
- ...stłumiono krwawo wszczęte goblińskie bunty, złota szczepu Mariach'ów nie odnaleziono. Na następne dwa lata zapanował względny spokój, nikt z monarchii nie podjrzewał, iż gobliny po cichu planują kolejny zamach na...
Duch. Najprawdziwszy w świecie duch. Zamrugałem szybko, wydając z siebie ciche rzęszenie. Potrząsnąłem głową, zaciskając powieki.
- Od kiedy to duchy prowadzą lekcje?... - zapytałem najciszej jak mogłem, przecierając ręką oczy.
- To Hogwart - odmruknął Syriusz, wchodząc odważnie do środka. - Dzień dob... - Znów zamilkł, tym razem zmarszczył czoło. Stanąłem obok niego, zamykając za sobą dosyć głośnodrzwi. Cała klasa skupiła na nas swą uwagę, a profesor nadal nadawał. Autentycznie nas nie zauważył. Wymieniliśmy spojrzenia, wzruszyliśmy ramionami i zajęliśmy swoje miejsca koło Jamesa.
- Gdzieście się włóczyli? - naskoczył okularnik, odrywając się od stawiania kleksów na kartce, która pewnie miała być na notatki.
- Tu i tam... - odparłem cicho. Spojrzałem na nauczyciela. - I co, on tak cały czas?
- Tak. Gada i gada, zaciął się chyba. Zresztą, to nawet lepiej - mówił pełnym głosem James. - Spóźniliście się, a on nic nie zauważył. Miodzio! - Klasnął w ręce z szerokim uśmiechem. Wyjąłem z plecaka pergamin, pióro i atrament. Oparłem się plecami o krzesło, mając zamiar notować.
Ostatecznie całą kartkę zarysowałem w jakimś komiksie, dziwnym trafem ilustrującym to, co mówił profesor. Nigdy mi się coś takiego jeszcze nie zdarzyło...

[ 2 komentarze ]


 
15. Wpis piętnasty.
Dodał Remus Lupin Piątek, 04 Grudnia, 2009, 21:05

Końcówka ponoć luniakowata. Cóż... "The boys does nothing" słuchałam, pisząc ją, i jakoś tak wyszło... Komentujcie!



Trochę się zdziwiłem, że obudziłem się sam z siebie, a nie za sprawą jakiejś zrytej intrygi. Biorąc pod uwagę lokatorów z dormitorium...
Kiedy otworzyłem oczy i spojrzałem na zegarek, wskazał mi godzinę szóstą. Ponownie opuściłem powieki na oczy, głębiej zakopując się w miękkiej, pachnącej pościeli. Nie miałem choćby mikroskopijnej ochoty na pozbawienie się tego jej przyjemnego ciepła. Westchnąłem cicho, zakładając ręce pod głową.
Czułem się całkiem nieźle, biorąc pod uwagę mój stan psychiczny. Nie chciało mi się wyć ani śmiać, a to znaczyło tylko jedno - mój nastrój będzie zalezał od sytuacji. Nic gorszego dla mnie chyba nie ma, no bo przepraszam bardzo! Jak przyjdzie do śmiechu, to będę czuł się z tym źle, że się śmieję. To przecież... Przecież tak nie powinno być, mój tata nie żyje, jak mógłbym się normalnie się teraz cieszyć?... To byłoby chyba nie w porządku w stosunku do niego. Mam wrażenie, że śmiechem jakby... Niszczę pamięć o nim.
Otworzyłem gwałtownie oczy, tępy wzrok wbijając w baldachim łóżka. W pomieszczeniu było stosunkowo ciemno. Przeniosłem leniwie spojrzenie w stronę okna. No tak. Niebo było pokryte ciemnymi chmurami. Padało...
Jeszcze bardziej straciłem ochotę do wstania. Zmusiłem się jednak do tego. Wiedziałem, że niedługo mój żołądek zacznie się buntować, a kiszki będą wygrywać zażyłego i niebywale wręcz namiętnego marsza.
Powłócząc nogami, ospale ruszyłem w stronę łazienki. Potargałem i tak poplątane włosy, nie mogąc pohamować potężnego ziewnięcia. Otworzyłem ciężkie, drewniane drzwi pchnięciem obu rąk. Pod naciskiem jednej nie chciały ustąpić...
Znalazłem się w średniej wielkości, okrągłym pomieszeczniu. Utrzymane było w chłodnych, błękitnych barwach z domieszką złotego. Tu i tam błysnął szkarłat, przykładowo w zasłonie przy prysznicu albo w kupce puchatych, zachęcająco wyglądających ręczników. Największą bazę krwistej czerwieni skupiał na sobie wielki, szkarłatny dywan z długimi włosami, dumnie leżący na podłodze. Czując nieodpartą ochotę, by się po nim przespacerować, podszedłem bliżej, powolutku stawiając na nim prawą stopę, od palców zaczynając.
Przyjemnie łaskotał mnie po skórze. Był taki mięciutki i ciepły. Zagryzłem delikatnie wargi, dostawiając drugą nogę. Chwyciłem jego włókna palcami, przymykając oczy. Pewnie wyglądałem jak debil, ale to nic. Jakoś tak mam, że lubię wszystko dokładnie poznawać przez dotyk.
Kiedy znudziło mi się dreptanie po dywanie, rozejrzałem się nieco dokładniej. Sufit był wysoki, zwężał się ku górze. Przeleciało mi przez myśl wrażenie, że znajduję się w samiusieńskim środku wieży lwów, dormitoria przecież są bardziej po bokach, z tego, co zauważyłem...
Zbliżyłem się do wielgachnego, gotyckiego okna. Sięgało od podłogi po sufit, poprzecinane finezyjnie czarnymi rureczkami, tworzącymi przeróżne kształty. Kwiaty, jakieś inne rośliny... Nie jestem pewien, ale był tam też chyba wielki gryf. Tak na środku samym... Skupiłem się na tym, co było za oknem.
Za oknem... Niewiele widziałem, szczerze mówiąc. Strasznie lało, deszcz nieustannie obijał się o to duże okno, spływając po nim strugami. Zacząłem się nagle zastanawiać, kiedy jezioro wyleje... O ile już tego nie zrobiło. Przyłożyłem otwartą dłoń do szyby. Była zimna i gładka. Przymrużyłem oczy, lekko przechylając głowę. Bezwiednie głaskałem ją przez chwilę, gapiąc się w to, co mogłem za nią dostrzec. Nawet nie zauważyłem, kiedy przestałem być sam.
- Ładne, co? - mruknął Black, stojąc tuż za mną. Podskoczyłem nerwowo, wciskając się plecami w okno.
- Głupek z ciebie - skwitowałem na wstępie. Parsknął cichym śmiechem, szare oczy zabłysły mu jakoś dziwnie. W jego towarzystwie czułem się jakoś tak... Nieswojo. Chrząknąłem cicho, kiedy się odwrócił, kierując się w stronę umywalki. Nad nią wisiało takie duże lustro, na krawędziach ozdobione niebiesko-zielonym szkłem. Mozaika taka.
Obserwowałem go bezwiednie, gdy mył zęby. Po chwili namysłu podszedłem do niego, sięgając po swoją szczoteczkę.
Staliśmy tak obok siebie z pięć minut, w milczeniu szorując kły. Raz po raz zerkaliśmy na siebie, ja nieco wbrew sobie, co kończyło się tym, że parskaliśmy śmiechem. Jak wcześniej pisałem, nie było mi to na rękę...
- Wiesz może, jakd dojść do tej... Eum... Wielkiej sali? - zapytałem, kiedy pół godziny później wkładałem skarpetki. W tym samym czasie, Syriusz podjął się próby obudzenia Pottera i tego drugiego, którego nie znam. Black spojrzał na mnie krótko.
- Nie. Najwyżej się zabawimy śledząc kogoś ze starszego rocznika.
Westchnąłem w odpowiedzi. Następnie poderwałem się jak oparzony ze swojego kufra, słysząc rozdzierający wrzask Jamesa. Syriuszkowi bowiem na dzień dobry zachciało się wykręcić Potterowi rękę... Jak usłyszał jego skowyt, wygiął ją mocniej.
- Syriusz, przestań, gamoniu! - wrzasnąłem, roześmiał się. Puścił łaskawie okularnika, na co ten błyskawicznie się zerwał.
- Syri! - zawołał, sięgając po okulary. - Jutro po prostu nastaw budzik!
- Jak sobie życzysz... - mruknął z dziwnym błyskiem w zimnych oczach. Znów poczułem te ciarki, co wczoraj.


Tak, wiem już na pewno... Nie przywidziało mi się wczoraj. Naprawdę widziałem kasztanowe włosy Lilki. Ona też jest czarownicą. Nie narzekam... Przynajmniej jest tu ktoś, kogo znam i dobrze mi się z nim rozmawia... Gadałem z nią dziś na śniadaniu.


Dziennik opadł na katedrę ze średnio donośnym trzaskiem. Podniosłem głowę znad żwawo się wijącej dżdżownicy, wzrok kierując na nauczyciela od eliksirów. Był... Hmm... Pękaty. Tak, "pękaty", to dobre określenie. Miał okrąglutki jak mój kociołek brzuch, uktyty pod ciemnozieloną szatą. Guziki owej szaty były podejrzanie napięte, zresztą, od kiedy to w ogóle szata ma guziki?... Pokręciłem głową, starając się wrócić na ziemię, do lochów...
- Dzień dobry!
Odpowiedział mu szmer cichych odpowiedzi. Niezrażony profesor uśmiechnął się szeroko, głaszcząc po brzuchu.
- Nazywam się Horacy Slughorn i przez najbliższe pięć lat będę waszym nauczycielem od eliksirów. Pięć na pewno, dalsze dwa zależą od waszych wyników z sumów. Mam nadzieję, że nie jeden talent do tak subtelnej dziedziny magii znajdzie się w tej klasie. Eliksiry nie są łatwym przedmiotem, trzeba mieć do tego rękę. Nic na siłę, z wyczuciem i delikatnością. Trzeba je czuć, szanować i respektować ich moc.
Z niezadowoleniem stwierdziłem, że oczy same mi się zamykają, a głowa pochyla się do przodu... Głos faceta staje się coraz mniej wyraźny i monotonny... Podparłem ją ręką, zmuszając się, by popatrzeć na profesora.
- Kiedy nauczycie się już o tych wspaniałych płynach podstawowych rzeczy, zrozumienie, co mam na myśli mówiąc, że należy respektować ich moc. One są wspaniałe, jedyne w swoim rodzaju. Potrafią wzbudzić euforię, doprowadzić do szaleństwa, uśmiercić lub bez pamięci rozkochać... Niektórzy mówią o nich z nienawiścią, pogardą. Dlatego, że ich nie rozumieją. Je trzeba ujarzmić, lecz nie siłą. Wyczuciem i delikatnością... Inni z kolei mówią i myślą o nich jak o najcudowniejszej kochance...
Zagryzłem wargę, unosząc brwi. On z pewnością jak o kochance, łahaha... Ja już ich nie lubię.
Nie mając ochoty wysłuchiwać, jak profesorek pieje z zachwytu nad tymi owymi "cudownymi, zachwycającymi płynami", czy jak on to tam ujął, ponownie swe zainteresowanie okazałem dżdżownicy.
Łaziła w stałym tępie bo blacie mojego stolika, wilgotne, różowe pierścienie raz po raz delikatnie pobłyskiwały w słabym świetle sali. Odgarnąłem włosy za ucho, cichutko odjeżdżając z krzesłem. Rozłożyłem się na stoliku, jednym uchem wsłuchując się w monolog nauczyciela, drugie natomiast mając otwarte, by owy ciąg wyrazów mógł sobie swobodnie wypłynąć z mojej biednej, skołowanej czaszki. Będąc bardzo złym i niedobrym chłopcem, chwyciłem leżący przede mną srebrny nóż i dla zabawy odgradzałem mojej nowej przyjaciółce drogę, przez co raz po raz musiała zawracać. Tak śmiesznie chodziła. W jednym miejscu robiła się ze trzy razy grubsza, w drugim jednocześnie wyciągając jak gęsia szyja.
- Dam ci na imię... Krishi. - szepnąłem, delikatnie ją głaszcząc.
Krishi w końcu skręciła, chcąc wyminąć ostrze noża, a ja, nie koncentrując się zbytnio nad tym, co robię, uniosłem je i spowrotem opuściłem na blat zdecydowanym ruchem. Zawyłem nagle na całą klasę, zrywając się z miejsca, krzesło poleciało do tyłu. Facet przestał gadać, wszyscy uczniowie skierowali na mnie wzrok.
- Co się stało, moja droga? - zapytał profesor. W pierwszej chwili zachciało mi się na niego rzucić z pięściami i zębami, przecież śmiertelnie mnie obraził. Zignorowałem to, bo przecież...
- ...zabiłem Krishi! - jęknąłem, wskazując palcem na ławkę. Leżał na niej nożyk i dwie połówki mojej przyjaciółki. Wszyscy zamarli, gapiąc się na mnie jak na gumochłona z zębami.
- Kogo?...
- No, Krishi! - prychnąłem zirytowany. - Leży przecież! - zaskomlałem, gwałtownie wskazując na stół. Facet podszedł bliżej, po chym pochylił się nad stolikiem. Widząc przepołowioną dżdżownicę, popatrzył na mnie dziwnie.
- Ty się aby na pewno dobrze czujesz?...
Zapowietrzyłem się ze złości, ale nie zdążyłem skomentować, bo zabrzmiał dzwonek.
- Jest pan niedobry! - wrzasnąłem, wymachując rękami. - Wyzywa mnie pan od dziewczyn, kpi pan sobie ze mnie, gada jakieś głupoty i jeszcze bezczelnie się uśmiecha, kiedy ja mam żałobę, bo zabiłem dżdżownicę! I w ogóle to jest pan brzydki i pana nie lubię! I niech pan się na mnie nie patrzy! - ryknąłem. Pochyliłem się po torbę. Porwałem ją w objęcia, w dzikim pędzie wypadając z klasy. A i owszem, puściły mi nerwy, przez co na samym wstępie ukazałem się ze swej najdebilniejszej strony, na jaką było mnie stać.

[ 4 komentarze ]


 
14. Wpis czternasty.
Dodał Remus Lupin Niedziela, 29 Listopada, 2009, 01:30

Jestem, haaa! Dosiadłam się półtorej godziny temu do kompa i naskrobałam wam notkę. Do Hunncy napiszę później. I wreszcie, bo ostatnio nie miałam komputera. Dalej nie mam, okupuję sprzęt brata. Tak więc przepraszam za nieobecność i z góry dziękuję za opinie. ^^


Bezsens, totalny bezsens. Odkąd wyleciałem z domu jak nawiedzony, minął tydzień. Jutro pierwszy września. Nie wzbudza to już we mnie jakichś specjalnych emocji, sam nie wiem, czemu nagle tak na to zobojętniałem.
Przedwczoraj był pogrzeb. Mama płakała przez całe siedem dni, na tej "uroczystości" zemdlała. Ja nie czułem nic. Tak samo jak teraz nie czuję nic. Jestem jak pusta muszla, ziarnko piasku.


Co za wydarzenie, normalnie fala. Jest godzina szósta rano. Znowu wstałem zbyt wcześnie, nie mogę spać dłużej niż osiem godzin. To wkurza, naprawdę. Dziś pierwszy września, jadę do szkoły. Dziwnie mi jakoś. Nawet bardzo dziwnie. O tej porze to normalnie wlokę się pod prysznic, a nie leniwie skrobię długopisem po kartce pamiętnika.
Czuję się jakoś nieswojo. Zaraz, że co napisałem? Czuję? Oh, jak miło. I szczerze to wiele bym dał, żebym nie dostał tego durnego listu, nie był na tej cholernej Pokątnej i żeby ojciec nie musiał po mnie jechać.
Dziś, jak wszystkie dzieci w Londynie, maszerowałbym o ósmej do szkoły, na rozpoczęcie dziesięciu miesięcy katorżniczego wiszenia nad książkami.
Nie spieszy mi się już do tego Hogwartu. Straciłem zapał, nic na to nie poradzę. Mam jeszcze co najmniej cztery godziny wolnego, a spać mi się nie chce. Rysować też nie. Ah, no tak. Zapomniałem napisać. Wszystkie rysunki pozrywałem ze ścian i spaliłem. Nie wiem, co mi wtedy odwaliło, ale mało brakowało, a zapaliłbym firankę. Nie ma to jak ognisko w blaszanej misce...
Dobra, muszę się jakoś zebrać. Może się wyrobię. Ostatnio nawet organizacja mycia zębów mi nie idzie...


Para buchnęła z komina. Rozległ się długi, donośny gwizd, uczniowie wskakiwali do wagonów, wykrzykując różne rzeczy przez ramię. Do rodziców. Obojga. Ja na peron przyszedłem sam. Mama mi tylko powiedziała, jak się na niego dostać. Nie chciałem wyciągać jej z domu, nie nadawała się do tego. Boję się tylko, że coś sobie zrobi. Sam miałem różne głupie myśli. To się zdarza. Tak sądzę...
Aktualnie wciskam się w kąt na siedzeniu, w przedziale jestem sam. I dobrze, nie mam ochoty na towarzystwo. Gdy zamykam oczy i staram się skupić na tym, co mnie otacza, to czuję jak pociąg mną kołysze. Czerwony Express Londyn-Hogwart. Sunie z miarowym stukotem po szynach, słyszę, jak stuka. Do mych uszu dobiega też świst wiatru, okno jest uchylone. Po korytarzu szwędają się jakieś dzieciaki, poznaję po głosach. Obijają się o ściany, rechocząc jak idioci. Niby czemu im tak wesoło?!
Zacisnąłem dłonie w pięści, gdy ktoś otworzył drzwi.
- Można? - spytał jakiś chłopięcy chyba głos.
- Nie, zjeżdżaj! - warknąłem. Chciałem być sam. Nawet nie zauważyłem, kiedy łzy napłynęły mi do oczu. Może wtedy, gdy patrzyłem na migający za oknem świat?...


Ceremonia przydziału. Teraz wiem, na czym polega. Nic strasznego, nie rozumiałem, czym te dzieciaki w łódkach się tak stresowały. Przecież nie mogli nas uszkodzić, jak byśmy poszli na lekcje drugiego dnia?
Chyba mam zwidy, albo naprawdę mignęły mi kasztanowe kucyki Lily. Chociaż wątpię w to, nie widziałem u niej niczego... Magicznego.
Mianowicie, na ceremonii musiałem usiąść na stołku i przymierzyć stary, wyświechtany kapelusz. Największą w nim rewelacją było to, że się rozpruł i zaczął śpiewać, że tak się wyrażę. Jedno jest pewne - mimo otępiającego mnie nastroju, nigdy tych minut nie zapomnę. Nigdy w życiu. Wszak należą do jednych w nim z najważniejszych...
Stałem w zmniejszającej się grupce pierwszoklasistów, tyłem do czterech długich stołów. Naturalną rzeczą zaczynałem się zastanawiać, przy którym z nich będę codziennie jadał przez najbliższe siedem lat. Siedem... O ile mnie nie wywalą.
- Lupin Remus! - zawołała młoda czarownica w prostokątnych okularach. Ciemnobrązowe włosy miała zapleciony w warkocz, wedle tego, co zauważyłem. Wbrew sobie drgnąłem nerwowo, przez co oczywiście poczułem się nad wyraz głupio. Sam nie wiem, dlaczego. Każdy pierwszak miał tiki nerwowe. Na nazwiska nie zwracałem uwagi, choć i tak, raz po raz, miałem dziwny skurcz w żołądku.
Zagryzając dolną wargę, podszedłem do stołka chwiejnym krokiem. Odwróciłem się gwałtownie, przydeptując sobie skraj szaty. Opadłem ciężko na stołeczek, aż się przesunął. Zgrzyt potoczył się echem po sali. Wydałem z siebie niekontrolowane... Kwiknięcie? Gdy profesorka założyła mi zbyt wielką na moją głowę tiarę. Nie spodziewałem sie tego... Opadła mi na ramiona, zasłaniając twarz. Otoczyły mnie ciemności, a ja tego nienawidzę. Bardzo nie lubię ciemności. Boję się ich.
Zniknęło wszystko. Sala, wpatrzone we mnie oczy, nawet i cały stres. W uszach brzmiało mi bicie mojego serca i mój oddech. Uspokoiło mnie to. Następnie znów mnie poderwało, bo tiarze zachciało się pokokosić mi na łbie, więc zaczęła się wiercić. Mościła się kilka sekund, robiąc mi coraz większe gniazdo z fryzury polegającej na czymś imitującym koński ogon. Lubię się tak czesać.
- Lupin! - zagrzmiała na całą salę. - Gdzie by cię tu wsadzić...
Pasknąłem niekontrolowanym śmiechem. Powaga, powaga...
- Dość przebiegły, szlachetny, tęga głowa i chęć do pracy. Tak. - Znów chwilę się wierciła. - Gryffindor!
Aż mi w uszach zadzwoniło. Ta to ma głos.
Profesorka odsłoniła mi mój widok na świat, zabierając owy niezwykle sędziwy kapelusz. Podniosłem się, wzrok kierując na stół pod samą ścianą. Patrzeć z mojej pozycji, to po lewej. Wszyscy klaskali. Idąc śladami innych wcześniej przydzielonych, skierowałem w jego stronę kroki. Usiadłem gdzieś z brzegu, na wolnym miejscu.
- Cześć, kochaneczku - rozległ się znajomy głos. Podniosłem wzrok z podłogi najpierw w przestrzeń, a póżniej za siebie. Zrobiłem wielkie oczy. Widząc chłód stalowych tęczówek, poczułem dreszcz przebiegający mi wzdłuż kręgosłupa.
- Cześć, Syriuszu...
Uśmiechnął się zimno.


- Remusik?! Ten od słowiczego głosu, ten sam remusowaty Remusik?! - darł się James, skacząc wokół mnie.
-Tak, nie widać?! - wrzasnąłem w końcu, opędzając się od niego rękami. Złożył dłonie przy ustach, trochę jak do pacierza. Uniosłem brwi, widząc jego cielęce spojrzenie.
- Wiedziałem, że z Syrą trafimy do Hogwartu, ale ty?!
- Nie nazywaj mnie tak! - warknął Black przez ramię, grzebiąc w kufrze. Jakimś nieznanym mi sposobem wlazł w niego do połowy, tak że widać było tylko jego wypięty tyłek i podkulone nogi. Zacisnąłem wargi w ciup, nieprzemyślanym gestem ładując sobie palec do ucha.
- Ale będzie jazda, Hogwart będzie nasz! Prawda, Syra?
- Głupiś czy głuchy? - burknął, prostując się. Ściskał w garści czarną piżamę w białe kosteczki. Potter przybrał tępą minę.
- Że co proszę? Ja się chyba byłem przesłyszałem, bo jestem i nie rozumiem...
Dom wariatów... Gdzie ja trafiłem?!
Syriusz uderzył się z otwartej w czoło i poszedł do łazienki. Westchnąłem ciężko w męczeński sposób. Rozejrzałem się, po czym usiadłem na swoim łóżku. Klapnąłem tyłkiem na poduszkę, podciągając kolana pod brodę.
- Nie wierzę, ale zbieg okoliczności! - huknął po chwili błogiego milczenia James. Zakryłem dłońmi narządy słuchu, zaciskając z całej siły powieki.
- Na żelki Haribo, nie umiesz ciszej?! - jęknąłem.
- Przyzwyczaj się, on tak zawsze - usłyszałem stłumiony głos Blacka. Wydałem z siebie chrapliwe westchnięcie.
- Cudownie. Nie wiem, czy moje uszy to zniosą.
Black opadł ciężko na łóżko. Zamachał bosymi stopami.
- Czas pokaże.
James zaskowyczał w łazience radośnie.
- Pewnie zobaczył mydło - mruknąłem, rozkładając się w poprzek posłania. Usłyszałem na poły rozbawione parsknięcie szarookiego.
- Pewnie tak.
Spojrzałem na czwarte łóżko, zajęte przez jakiegoś nieznanego mi chłopaka. Spał z szeroko otwartymi ustami, przyciskając do siebie pudełko czekoladowych żab. Westchnąłem. Ten to najwięcej do szczęścia potrzebuje.
Spojrzałem w stronę okna, znajdującego się nad syriuszowym łóżkiem. Gwiadzy zamigotały do mnie smutno. A może tylko mi się tak wydawało?
Twarda gula urosła mi w gardle, na dodatek działając podobnie jak zapach cebuli. Schowałem twarz w pościeli, starając się ukryć łzy. Nie chciałem, żeby Black widział, że płaczę. Znając życie, doszłoby do pytań. Nie miałem wtedy na nie kompletnie ochoty.
Znów powrócił ten przeklęty dół, który dławił mnie od ostatniego tygodnia.
Jutro lekcje. Nie mam na nie siły...

[ 5 komentarze ]


 
13. Wpis trzynasty.
Dodał Remus Lupin Piątek, 30 Października, 2009, 17:49

Dość długa... ^^ Końcówka denna, ale taki mam humor. No i pomysł...
Z dedykiem dla Aleksy ;**




- To o siedemnastej się widzimy.
Ojciec poklepał mnie po ramieniu, jednocześnie wciskając mi w ręce wypchaną sakiewkę. Chrząknąłem cicho, odwracając się, by widzieć, jak wsiada do samochodu i dołącza się do ruchu, zostawiając mnie samego przed wejściem do Dziurawego Kotła. Westchnąłem, unosząc brwi. Wszedłem do baru, po czym zgodnie z instrukcją ojca, podszedłem do barmana, by otworzył mi przejście na drugą stronę.
Chwilę później stałem sam jak kołek za zamykającym się właśnie portalem do świata mugoli. Z tępym zachwytem wyrytym na twarzy, wędrowałem wzrokiem od dołu w górę ulicy i z powrotem. Westchnąłem, wsłuchując się w tupanie setek kroków po brukowanym podłożu, w głosy innych czarodziei, innych poniekąd podobnych do mnie. Odprowadziłem spojrzeniem jedną z czarownic w granatowej pelerynie do wejścia sklepu z ziołami. Lekko przechyliłem głowę na bok, obserwując przez chwilę jakiegoś mężczyznę w ponadgryzanym, wielkim kapeluszu z postrzępionymi, białymi piórami. Zamrugałem szybko, chłonąc to wszystko wzrokiem. Po chwili poczułem, jak szeroki uśmiech rozciąga mi wargi.
Trafiłem do swoich, do czarodziei. Co tam, rodzice – oni i tak zbytnio magią domu nie wypełniają, no a tu? Wszystko wręcz tętniło niezwykłością, choć wyglądało na tradycyjną ulicę Londynu. Miało w sobie „to coś”.
Postawiłem do przodu pierwsze kilka kroków. Wszedłem między ludzi. Wziąłem głęboki wdech przez nos, chcąc poczuć zapach tego wszystkiego. Pachniało... niesamowicie. Świeżością, drewnem i ziołami. Zamyśliłem się, zaczynając iść wolnym krokiem, biernie rozglądając się wokół. Zachwiałem się od dość mocnego uderzenia w ramię. Jakaś brązowowłosa kobieta potrąciła mnie łokciem, idąc. Odwróciła się natychmiast, kierując na mnie spojrzenie. Uśmiechnęła się szeroko.
- Przepraszam, nie zauważyłam cię – powiedziała czystym, mocnym głosem. Skinąłem jej lekko głową.
- Przywykłem – odparłem zdecydowanie ciszej niż ona. Zmierzyła mnie wzrokiem.
- Na pewno wszystko w porządku?
- Tak, proszę się nie przejmować – oświadczyłem. – Jeżeli w ogóle miałabyś taki zamiar... – dodałem cichutko pod nosem. Na szczęście tego nie usłyszała. Zerknęła na zegarek.
- Przepraszam, spieszę się.
Ponownie kiwnąłem głową, wymuszając ciepły uśmiech.
- Miłego dnia! – powiedziała, po czym odeszła, znikając w tłumie.
- I wzajemnie – wymamrotałem do siebie.
Nie miałem pojęcia gdzie iść ani co ze sobą zrobić. Czułem się taki... mały. Mały i bezbronny. Założenie było proste: przyjść, kupić, wrócić. Najlepsze było w tym wszystkim to, że nie miałem pojęcia, czego gdzie szukać. Pokręciłem ze zrezygnowaniem głową, podnosząc wzrok wyżej, na sklepowe szyldy. Uniosłem lekko brwi, widząc wejście do sklepu z kociołkami. Wsunąłem rękę do kieszeni, wyszukując listy, wedle której miałem się zaopatrzyć do szkoły, po czym niezbyt pewnym ruchem pchnąłem drzwi, które ustąpiły przede mną z cichym skrzypnięciem.
- Dzień dobry!... – rzuciłem na początek, zamykając za sobą przejście. Rozejrzałem się po pomieszczeniu, w którym się właśnie znalazłem.
Kociołki. Mnóstwo kociołków. Mnóstwo rodzai kociołków. Od małych, wielkości słoika na ogórki konserwowe, po przywodzące na myśl beczki, w których na spokojnie zmieściła by się osoba siedząca. Złote, srebrne, czarne, brązowe, z mosiądzu, miedzi... Na półkach za ladą, oko przyciągały skomplikowane układy szklanych rureczek, probówki, fiolki, wszelkie miary i rodzaje. Westchnąłem, zbliżając się do lady. Drgnąłem, wydając z siebie dziwny odgłos, kiedy niespodziewanie ujrzałem sprzedawcę. Prychnął.
- Czego?
Skrzywiłem się lekko.
- A po co przychodzi się do sklepu z kociołkami?
- Jaki?
Zerknąłem w rozpiskę.
- Dwójkę, cynowy.
- Chwila – burknął.
Miał rzadkie włosy i zapadnięte policzki. Wodniste oczy i rysy twarzy nieco upodabniały go do basseta, a cudowny zapach tytoniu i jakiegoś trunku powiązał mi go z kanciarzem albo innym żulem. Sądząc po kaczkowatym chodzie miał krzywe nogi. I co wcale nie było dziwne, był ode mnie wyższy.
- Pięć galeonów – mruknął, stawiając przede mną jakże przeze mnie upragniony kociołek. Rzuciłem mu na ladę pięć grubych, złotych monet, po czym bez słowa wyszedłem. Nie będę się silił na uprzejmość dla takiego gbura. Jeszcze ten zapach...
Odgarnąłem włosy za ucho, ponownie zerkając do kartki, trzymanej w dłoni.
- Przydałaby mi się szata – stwierdziłem, wyszukując wzrokiem odpowiedniej witryny. Nie musiałem długo szukać. – Madame Malkine, szaty na wszystkie okazje. Świeeetnie... – wybąkałem, naciskając klamkę. Od progu przywitała mnie młoda, szeroko uśmiechnięta czarownica. Z oczu wręcz wylewało się jej ciepło i radość, co zaowocowało tym, że wyszczerzyłem zęby w lekkim uśmiechu.
- Dzień dobry, kochanie! Pierwszy rok, prawda?
Skinąłem głową, zaproszony gestem podchodząc bliżej.
- Hogwart – uzupełniłem.
- Nie trudno się domyślić. Od ostatniego tygodnia sporo hogwartczyków mnie tu odwiedza... Wspaniała szkoła, również do niej uczęszczałam. Stań tu sobie na stołeczku, kochanie. I rozłóż ręce.
Posłusznie wykonałem jej polecenia, wodząc za nią wzrokiem. Podeszła do wieszaka z czarnymi szatami, składających się z kilku części. Odwróciła się do mnie przodem, patrząc na mnie niepewnie. Roześmiałem się z lekka nerwowo.
- Wbrew pozorom, proszę pani, nie damską.
Posłała mi zakłopotany uśmiech, po czym zdjęła jedną i przewiesiła ją sobie przez ramię. Wróciła do mnie i zarzuciła mi materiał przez głowę. Z najzwyklejszym w świecie zainteresowaniem patrzyłem, jak dopasowuje mi go do ciała i mojego wzrostu, tu i tam wbijając kilka szpilek. Machnęła następnie różdżką, a materiał samoczynnie się przeszył tak, jak wskazywały mu to igiełki z kolorowymi łebkami.
To samo było zimowym płaszczem, koszulą i bezrękawnikiem. Tiarę wystarczyło przymierzyć, a szalik i rękawiczki nie stanowiły wielkiego problemu. Odnośnie spodni, to jedynie zmierzyła mnie w pasie i od pasa wzdłuż nogi.
Podziękowałem i wyszedłem, uprzednio zabierając kociołek, a zostawiając kilka galeonów.
Podobnie, bez większych emocji zaopatrzyłem się w kufer i różne pierdółki do eliksirów. O wiele więcej uwagi włożyłem w kupowanie książek, co niektórym może wydawać się głupie. Ale czy to moja wina, że tak bardzo kocham książki?...
Pchnąłem drzwi wiodące do księgarni „Esy i Floresy”, po czym oczywiście wśliznąłem się do środka. Automatycznie już spojrzałem na dzwoneczek, obwieszczający wesołym brzęczeniem moje wejście. Tradycyjnie się już przywitałem, zostawiając kufer pod ścianą. Spojrzałem krótko na sporą kolejkę przy kasie. Nieznacznie wzruszyłem ramionami w zasadzie sam do siebie, po czym resztę swego zainteresowania przekazałem książkom.
Powoli poszedłem między półki, rozglądając się spod półprzymkniętych powiek. Rozchyliłem delikatnie usta, zaczynając głębiej oddychać. Byłem wtedy taki spokojny...
Delikatnie dotknąłem ich grzbietów opuszkami palców. Przesunąłem po nich powoli dłonią, w skupieniu rejestrując wszystkie bruzdki i nierówności na okładkach.
Ten zapach...
Wyjąłem jeden gruby tom. Pogładziłem go dłonią, ostrożnie odginając okładkę. Oblizałem dolną wargę czubkiem języka, otwierając książkę na środku. Przytuliłem do niej twarz, powoli wciągając powietrze. Zakręciło mi się w głowie, gdy poczułem tę słodką woń kartek. Odsunąłem się, po czym wziąłem kilka stronic w rękę, przysuwając je do ucha. Przesuwając po nich kciukiem, słuchałem jak ocierają się o moją skórę, cicho przy tym szeleszcząc. Delikatny wietrzyk poruszył mi włosy.
Uśmiechnąłem się lekko do siebie, ponownie rozkoszując się tą wonią.
Podręczniki kupiłem dopiero dwie godziny później. Wiem, że jestem szybki.
- No, to teraz różdżka... – powiedziałem do siebie, kiedy ponownie stanąłem na Pokątnej. Uniosłem brew, przesuwając nieco w prawo dolną wargę. Żebym to ja jeszcze wiedział, skąd tę różdżkę wziąć... Nie musiałem się nad tym długo zastanawiać, bo w me piękne oczy rzucił się szyld informujący, iż w tym oto sklepie można zaopatrzyć się w ten oto hokuspokusowaty patyk. Co było oczywiste oraz siłą rzeczy, poszedłem tam.
Sklep ten wyglądał dosyć nędznie, w porównaniu z resztą. Był również dosyć wąski. Zaczynające się łuszczyć złote litery nad drzwiami układały się w zawijasowaty napis:
OLLIVANDEROWIE: WYTWÓRCY NAJLEPSZYCH RÓŻDŻEK OD 382 R. PRZED NOWĄ ERĄ.
Na zakurzonej wystawie leżała na wyblakłej poduszce jedna jedyna różdżka. Uniosłem lekko brew, patrząc na nią z powątpiewaniem. Nie zmienia to jednak faktu, że bardzo byłem ciekaw, na czym w ogóle polega ten cały „ceremoniał” z różdżką.
Kiedy przekroczyłem próg, gdzieś w głębi sklepu zabrzmiał dzwoneczek. Westchnąłem cicho, stwierdzając w myślach, że to się robi już nudne. Co sklep to dzwoneczek... Był to maleńki sklep, zupełnie pusty, jeśli nie liczyć jednego krzesła z wysokim oparciem i wąskich pudełek piętrzących się od podłogi do sufitu. Ciarki przebiegły mnie po plecach – miałem dziwne wrażenie, że znalazłem się w jakiejś zakazanej bibliotece. Na dodatek jakby wyraźnie coś nie chciało, żebym tu był.
Zagryzłem wargę, powstrzymując się od natychmiastowego wybiegnięcia na ulicę. W tym momencie naprawdę żałowałem, że byłem sam.
- Dobry wieczór – rozległ się cichy, spokojny głos, który sprawił, że podskoczyłem o co najmniej kilka cali.
Jak spod ziemi wyrósł przede mną starszy mężczyzna o wielkich oczach, które w panującym półmroku płonęły blado jak dwa księżyce. Poruszyłem się niespokojnie, widząc to. Owe skojarzenie wcale nie dodało mi odwagi, wręcz przeciwnie. Zmusiłem się do przełknięcia śliny i wyduszenia cichej odpowiedzi:
- D-dobry...
Pal Ollivander zbliżył się do mnie. Miałem wręcz dziką ochotę zamrugać. Te jego oczy były zdecydowanie zbyt przenikliwe. Widziałem swoje odbicie w tych tajemniczych, srebrnych oczach. Zacisnąłem ukryte w kieszeniach pięści.
- Hmm... No dobrze – mruknął, przeszywając mnie wzrokiem. Zachciało mi się poprosić, żeby się tak na mnie nie patrzył. Pohamowałem się od powiedzenia tego, bo zabrzmiałoby to co najmniej głupio. – Popatrzmy... – Wyciągnął z kieszeni długą taśmę ze srebrną podziałką. Zupełnie jak ta taśma krawiecka. – Która ręka ma moc?
- Ee... – powiedziałem inteligentnie. Chrząknąłem. – Jestem leworęczny...
- Wyciągnij ją. O tak.
Zachciało mi się śmiać, kiedy mierzył mi rękę od ramienia do palca wskazującego. Miał przy tym powalający wyraz twarzy. Opanowałem się jednak, nadal biernie obserwując jego poczynania. Kolejne kilka miar. Od nadgarstka do łokcia, odległość ramienia do podłogi i od kolana do pachy – w tym momencie zacząłem niekontrolowanie chichotać – i w końcu obwód głowy.
- Każda różdżka od Ollivandera ma rdzeń z potężnej substancji magicznej... – zawiesił głos, wyraźnie oczekując, aż się przedstawię.
- Remus – powiedziałem zaskakująco dziarsko jak na mnie.
- ...Remusie. Używamy rogów jednorożca, piór z ogona feniksa i smoczych serc – kontynuował spokojnie, a ja przysłuchiwałem mu się z zainteresowaniem. – Nie ma dwóch jednakowych jednorożców, smoków czy feniksów. No i, oczywiście, nigdy się nie osiągnie równie pomyślnych rezultatów, używając różdżki innego czarodzieja... To już nie byłoby to samo. Brak odpowiedniego dopasowania miary, rdzenia, który pokrywa się po części z cechami charakteru czarodzieja. Nawet, jeśli ich w sobie nie zna lub nie są one całkowicie wykształcone.
Zrobiłem głupią minę, widząc, że taśma mierzy mi szerokość czoła. Kątem oka zauważyłem, że Ollivander krzątał się przy pudełkach.
– No dobrze. Proszę spróbować tej. Buk i ogon feniksa. Osiem i pół cala. Bardzo giętka.
Wziąłem ją do ręki. Z nietęgim wyrazem twarzy spojrzałem na trzymany patyk i na sprzedawcę. Ollivander szarpnął głową.
- No, proszę nią machnąć!
Czując się niebywale wręcz idiotycznie, wykonałem to polecenie. Nic szczególnego się nie stało. Wydąłem wargi i unosząc brwi, obejrzałem ją krótko. Poczułem lekkie ukłucie zawodu, sam nie wiem, czemu. Nic więcej nie zdążyłem zrobić, bo Ollivander niemal wyrwał mi ją z ręki.
- Kasztanowiec i serce smoka. Siedem cali. Dość giętka. Proszę spróbować...
No to spróbowałem. A raczej... Próbowałem spróbować.
- Nie, nie... proszę, heban, i róg jednorożca, osiem i pół cala, dość sztywna. No, proszę spróbować...
Zostawiłem to bez komentarza, posłusznie ową różdżką machając. Krzyknąłem wbrew sobie, kiedy stojący na biurku wazon rozleciał się z trzaskiem na tysiące kawałeczków. Z przerażoną twarzą, ostrożnie odłożyłem różdżkę do pudełka.
Po zniszczeniu jeszcze pawiego pióra i rozsypaniu stosu pudełek z różdżkami, co stało się za przyczyną dwóch kolejnych magicznych patyczków, Ollivander wręczył mi ładny, średnio długi kawałek drewna.
- Drzewo różane i włos jednorożca. Dziesięć cali, rozkosznie giętka.
Wziąłem ją do ręki i drgnąłem, czując uderzenie gorąca w palcach, rozchodzące mi się po całym ciele. Wzniosłem różdżkę nad głowę, biorąc solidny zamach. Przeciąłem nią ze świstem powietrze, a od góry do dołu poleciał snop złotych, czerwonych i pomarańczowych iskier, rzucając roztańczone plamy światła na okno, ściany i podłogę. Zalśniły w wielkich oczach sprzedawcy, niektóre spadły stojącemu obok staruszkowi na rękaw szaty. Zignorował to, uśmiechając się szeroko.
- Brawo, bardzo dobrze! Świetnie...
Uniosłem brwi, nie bardzo rozumiejąc, o co chodzi.
- Widzisz, Remusie, różdżka sama sobie wybiera czarodzieja. Kombinacja, która wybrała pana, jest dość delikatna, aczkolwiek skuteczna do rzucania zaklęć obronnych.
Uśmiechnąłem się blado na wizję siebie, wywrzaskującego jakieś poplątane serie czarów.
Zostawiłem u niego siedem złotych galeonów, po czym wyszedłem, odprowadzony do drzwi.
Zgodnie z tym, jak umówiłem się z ojcem o siedemnastej w Dziurawym Kotle, na pięć minut przed wybiciem piątej po południu wszedłem do tejże knajpki, siadając na jednym z niezbyt wielu wolnych miejsc w kącie pomieszczenia. Nie miałem ochoty rzucać się zbytnio w oczy, jutro ma być pełnia, widać to już po mnie – jestem strasznie blady, na policzkach kwitnie mi niezdrowy rumieniec, oczy mi się nienaturalnie błyszczą, są mętne, jakby bez wyrazu. I włosy jakieś tak dziwnie nastroszone...
Spuściłem głowę opuszczając jednocześnie powieki, słuchając natarczywego szumu rozmów, śmiechu i raz po raz szurania krzeseł. Wszystko to łącznie wzmogło się, kiedy odebrałem sobie możliwość patrzenia na to wszystko. Pociągnąłem nosem, nie dlatego, że zbierało mi się na płacz czy coś w tym stylu, a po prostu miałem katar i mi, że tak się wyrażę, ciekło. Z nosa, oczywiście...
Przyłożyłem dłonie do skroni, które zaczęły pulsować natrętnym, nie dającym się zignorować bólem, którego tak nienawidzę. Westchnąłem, podnosząc wzrok. Drzwi od pubu otworzyły się, ukazując wszystkim jakąś kobietę w szmaragdowozielonym płaszczu, którego poły lekko rozwiewały się przy każdym dostojnym kroku. Zagryzłem wargę. Widać, że albo szlachcianka, albo członkini jakiegoś znanego i poważanego rodu czarodziejskiego. Spojrzałem na zegarek. Siedemnasta piętnaście. Ściągnąłem brwi. Tata się spóźnia, to do niego niepodobne. Zawsze był punktualny, wręcz chorobliwie, co nieraz mnie denerwowało.
Poprawiłem się na swoim krześle, sprawdzając ukradkiem, czy aby na pewno wszystko mam. Z niepokojem rzucałem krótkie spojrzenia na obecnych, czując ich wzrok na sobie. Wiem, że muszę dziwacznie wyglądać z tymi tobołami, ale to nie moja wina! Chrząknąłem lekko w zaciśniętą pięść.
Kiedy ponownie spojrzałem na zegarek, dobijało pół do szóstej. Potarłem czoło dłonią, czując się już naprawdę bardzo źle, zaczynał mną władać niepokój i strach. Muszę wziąć eliksiry!... Z nimi przemiana jest mordęgą, mimo iż łagodzą jej skutki i towarzyszące temu odczucia. Jeśli ich nie zażyję, to wolę nie wiedzieć, przez jakie piekło czeka mnie jutro przejść.
Kiedy minęło kolejne pół godziny, wyznaczające porę wzięcia tych przeklętych wywarów, zamlaskałem nerwowo, niepewnie się rozglądając. Coraz więcej osób zaczynało zwracać na mnie uwagę, szczególnie martwiło mnie zainteresowanie mą osobą jakiegoś tęgiego osiłka w niezbyt czystym płaszczu. Popatrzyłem na swoje buty, by następnie skierować wzrok na drzwi.
Czując się naprawdę niepewnie, do tego stopnia zacząłem się bać, sam nie wiem, czego, że zacząłem wyglądać wręcz dziko, jeśli by spojrzeć na moją twarz. Widziałem w oknie...
Z duszą na ramieniu westchnąłem ciężko, zbierając się ze swojego miejsca, starając się zachowywać naturalnie. Opuściłem włosy na twarz i wyłamałem palce, sięgając po rączkę kufra, drugą ręką obejmując klatkę ze szczurem, którego nie miałem serca zamykać w tym drewnianym pudle.
- Przepraszam... Przep... Em... Oj, przepraszam!
Nie bez trudu, raz po raz się potykając czy gwałtownie uchylając, wyszedłem z pomieszczenia, niechcący strącając komuś kufel na podłogę. Roztrzaskał się w drobny mak, jak w zwolnionym tempie widziałem rozbryzgujące się odłamki, niektóre jeszcze wirowały w powietrzu, nim natrafiły na jakieś przeszkody typu czyjejś nogi albo ściany. Czerwona ciecz rozchlapała się po drewnianej posadzce, miejscami zawijając do góry, by jej krople opadły z powrotem do swej mokrej większości. Obejrzałem się na osobę, której to naczynie strąciłem z zamiarem przeprosin, a widząc jego twarz, od razu zmieniłem zdanie – przywodził mi na myśl zwierzę, nienaturalnie grube rysy zaznaczały kontur kwadratowej szczęki, mocno uwydatnione kości policzkowe i porządnie zarysowane łuki brwiowe. Ostre kły leciutko wbijały się w dolne wargi, fioletowe tęczówki patrzyły na mnie przenikliwie, niemalże świecąc w lekkim mroku panującym w pomieszczeniu, do połowy ukryte pod ciemnobrązowymi pasmami przydługiej grzywki. Wąskie, przeraźliwie wręcz sine usta wykrzywiły się w zimnym uśmiechu, odsłaniając nieco więcej żółtych zębów. Nie był to jednak wilkołak, tego byłem pewien...
Zamrugałem szybko, przeklinając w myślach ojca za to, że mnie tak zostawił, ba, nawet nie raczył po mnie przyjechać czy chociaż uprzedzić, że się spóźni.
Z ulgą wypadłem na ulicę mugolskiego świata, czując, że koszulka klei mi się do ciała od potu, spowodowanego wysoką temperaturą w miejscu, z którego dopiero wyszedłem. No i jeszcze moja gorączka...
Rozejrzałem się bezradnie, nie mając pojęcia, w którą stronę się w ogóle udać. Odstawiłem kufer pod ścianę, usuwając się przechodnim z drogi, po czym nagle trzasnąłem się ręką w czoło. Przechodząca obok mnie kobieta popatrzyła na mnie dziwnie, ale nie skomentowała, idąc dalej. Jakby w życiu nie widziała dzieciaka bijącego się po twarzy...
Sieć Fiuu!
Stałem przez chwilę rozdarty, nie wiedząc, czy zostawić tu kufer, czy jednak go ze sobą zabrać. Po chwili namysłu machnąłem ręką, z powrotem wbiegając do knajpy – bo niby co może się stać przez te dwie czy trzy minuty?
Już o wiele zręczniej slalomując między zebranymi, dosłownie dopadłem do kontuaru, wspinając się na palce, by widzieć nieco więcej, co się za nim znajdowało. Dojrzałem barmana, stuknąłem lekko pięścią w blat. Nie zwrócił na mnie uwagi.
- Przepraszam!
Odwrócił głowę w moją stronę, marszcząc czoło, a widząc dzieciaka, który wyszczerzył zęby w uśmiechu, również się uśmiechnął. Podszedł bliżej, wycierając szklankę.
- O co chodzi, smyku?
Po krótce wyjaśniłem mu całą sprawę, kiwnął ze zrozumieniem głową. Odłożył naczynie pod blat, rzucił w nieładzie ścierkę, po czym pocierając dłonią o nos, wyprowadził mnie przed bar. Moje rzeczy, na szczęście, nadal tam były, choć pewien młody facet ubrany na czarno, stojący przy skrzyżowaniu, wyraźnie zaczął się nimi interesować – rzucał na nie raz po raz ukradkowe spojrzenia.
- Jak się nazywasz, tak w ogóle?
- Lupin – odparłem, biorąc klatkę ze szczurem w objęcia. Popatrzył na mnie, prostując się. Uniosłem brwi. – No co?
Pokręcił głową, mimo to uśmiechając się lekko. Rozejrzał się skrupulatnie wokół siebie, po czym otworzył drzwi i przytrzymał je, wpuszczając mnie przodem.
Niedługo potem znalazłem się w domu, a zaraz po mnie kufer i szczur. Ciekawe, dlaczego wyglądał na takiego, co jest mu niedobrze?
Postawiłem klatkę z nim na stole, odwracając się do kufra, który wypadając z kominka skromnie się otworzył, rozsypując wokół siebie zawartość. Z lekkim westchnieniem postawiłem go tak, jak stać powinien, po czym zacząłem zbierać porozrzucane pakunki i książki. Kiedy wszystko zostało w miarę porządnie wrzucone do kufra i w nim zamknięte, rozejrzałem się wokół siebie, z lekkim zdziwieniem stwierdzając, że najwyraźniej jestem sam.
- Mamo?... – rzuciłem niepewnie w przestrzeń. Odpowiedziała mi cisza. Zagryzłem wargę, kierując się ostrożnie w stronę kuchni. – Tato?
Kiedy nie dosłyszałem odpowiedzi, przełknąłem ślinę, otwierając kuchenną szafkę, w której zawsze były wszystkie moje eliksiry. Całe szczęście, że mama zostawiła jeszcze rozpiskę z czasów, kiedy to dopiero się uczyła je dawkować i mi je podawać. Popatrzyłem na kartkę, wyszukując odpowiedni podpunkt. Lekko unosząc brwi, wyjąłem wszystkie potrzebne mi teraz sześć buteleczek, po czym po krótkiej kalkulacji, odliczyłem sobie w szklance odpowiednie dawki. Odłożyłem resztę do szafki, po czym spojrzałem na szklankę. Jej zawartość miała zgniłozielony kolor, kiedy skończyłem je ostrożnie mieszać.
- Wyglądasz zabójczo apetycznie – rzekłem z niesmakiem do mieszanki eliksirów, które, na szczęście, można było ze sobą łączyć. Skierowałem wzrok na zegarek i wydąłem wargi. – Prawie pół godziny spóźnienia... Oby to nie zrobiło różnicy – mruknąłem do siebie, po czym zatkałem nos i kilkoma dużymi łykami, opróżniłem naczynie. Odstawiłem je do zlewu, zakrywając usta rękawem i pokasłując lekko. – Obrzydliwe...
Poszedłem do swojego pokoju, zaciągając tam kufer. Na biurku po chwili znalazła się też klatka z gryzoniem.
Snułem się po domu blisko godzinę, nie mając w tym większego celu. Miałem dziwne wrażenie, niezbyt przyjemne zresztą, że nie jestem sam, mimo iż przecież poza mną nie było nikogo. Jakby pojawił się jakiś duch, czy co... I w dodatku to nieprzyjemne mrowienie karku, kiedy ktoś cię obserwuje... Wzdrygnąłem się na samą myśl o tym, siadając w salonie na kanapie. Podkuliłem kolana pod brodę, obejmując nogi ramionami. Wpatrzyłem się w zdjęcie ślubne moich rodziców, stojące w ramce na gzymsie kominka. Uśmiechnąłem się do siebie bezwiednie. Tego dnia byli tacy szczęśliwi, przekonani, że to oni, właśnie oni są tymi jedynymi, którzy mogą uczynić ich życia takie, o jakich zawsze marzyli. Przesunąłem spojrzenie na fotografię obok. Na niej byłem też ja, w dniu chrztu. Przeze mnie może i mieli mniej czasu dla siebie, ale nigdy nie zdawali się być tym faktem niezadowoleni. Przed moimi narodzinami, cieszyli się tylko sobą, nieraz siedząc razem na tej kanapie, co ja teraz, wsłuchując się w otaczającą ich ciszę, ich oddechy, bicia ich serc. Później cieszyli się też mną, a gdy podrosłem, ja razem z nimi. Zaśmiałem się lekko na wspomnienie nauki jazdy na rowerze. Co chwila albo w coś wjeżdżałem albo ot, tak sobie się wywracałem, byleby się mną zajęli. Uwielbiałem, gdy poświęcali mi swoją uwagę. Mogłem godzinami patrzeć na to zainteresowanie na ich twarzach skierowanych ku mnie, na to ciepło i miłość w oczach matki, kiedy dawałem jej wyrwany z ziemi wraz z korzeniami kwiatek. Albo słuchać ich śmiechu, kiedy powiedziałem coś głupiego. Uśmiechnąłem się jeszcze szerzej, kiedy przypomniała mi się jedna z wigilii. Ostatnia, kiedy byłem jeszcze normalnym człowiekiem, bo niedługi czas później, spotkałem Greybacka. Zachichotałem, przypominając sobie, jak z cioteczną siostrą wyjadaliśmy cukierki z choinki, a później, żeby nikt się nie zorientował, papierki napychaliśmy watą. Szkoda, że musieli się wyprowadzić do Australii, od tamtej pory ich nie widziałem. Albo to, co pomagając zrobić mamie rybę po grecku, zamiast pieprzu nasypałem trzy garście majeranku. To nic, że pieprzu miało być o wiele mniej, a jeśli dodać, że wrzuciłem jakieś zielsko... Potrawa może i się nie nadawała, ale mama i tak mocno mnie przytuliła i pocałowała w czoło.
Drgnąłem gwałtownie, słysząc dźwięk zamka oraz głosy kilku osób. Ściągnąłem brwi, rozluźniając kończyny. Odwróciłem się, patrząc w kierunku, z którego dobiegały mnie te dźwięki.
- M-mama?... – wyjąkałem ze zdumieniem, widząc zapłakaną i potarganą rodzicielkę, prowadzoną przez przyjaciółkę, panią Ellien, którą z przyzwyczajenia nazywałem ciocią. Uniosłem zdziwiony brwi.
- Remusie, przynieś szklankę wody! – zawołała, widząc mnie. Podprowadziła mamę do kanapy, na którą opadła bezwładnie, krztusząc się spazmatycznym szlochem.
Nie śmiejąc zaprzeczyć czy zadać jakiegoś pytania, pobiegłem do kuchni, skąd po chwili wróciłem z kubkiem wody wylanej z kranu. Podałem go ciotce, ona natomiast wyjęła z kieszeni fartucha – dopiero teraz spostrzegłem, że musi być na dyżurze, bo miała na sobie fartuch ze znaczkiem Munga – jakąś srebrną folię. Rozerwała ją zębami, po czym wsypała jej zawartość do kubka. Pomarańczowy proszek w reakcji z wodą zasyczał i zabulgotał, pieniąc się przy tym lekko. Znad krawędzi naczynia unosiła się delikatna, żółtawa mgiełka.
Ciotka przystawiła je do twarzy mamy.
- Pij, uspokoisz się – powiedziała, a ja stałem obok patrząc na to wszystko niepewnie. Czułem strach wyżerający mnie od środka, mniej więcej taki, jaki odczuwam gdy zbliża się pełnia.
Coś się stało. Musiało się coś stać. Mama nie ma w zwyczaju panikowania. Nigdy w życiu nie widziałem jej w takim stanie. Przełknąłem ślinę.
- Mamo... – zacząłem, gdy skończyła pić i ukryła twarz w dłoniach. Ciocia zarzuciła jej koc na plecy. – Gdzie jest tata? Miał po mnie przyjechać...
Rodzicielka tylko jęknęła głucho, mocniej przyciskając brudne i...zakrwawione?!... Ręce do tak podobnej do mojej buzi. Zamrugałem szybko. Wbrew sobie zacisnąłem pięści.
- Co z nim?! – zapytałem ostro, stawiając krok do przodu. Spojrzałem na ciotkę, potem na matkę. I znów na przyszywaną ciocię. – Stało mu się coś?... – dodałem już spokojniej.
Ciocia wzięła głęboki wdech, wskazując ręką na kanapę.
- Usiądź. – Chrząknęła w rękaw. Posłusznie usiadłem. – Posłuchaj... Twój tata zapomniał o tym, że ma po ciebie przyjechać. Zorientował się na pięć minut przed siedemnastą. Wsiadł szybko z mamą do auta i pojechał, by cię zabrać. Jak nie trudno się domyślić, jechał bardzo szybko – mówiła powoli i spokojnie, sprawiając, że czułem w gardle coraz większą gulę. – W pewnym momencie wjechał na skrzyżowanie. Nie zauważył, że zmieniło się światło...
Nie musiała kończyć. Podniosłem się szybko, zakręciło mi się w głowie. Rozejrzałem się nieprzytomnie po salonie, widok stał się niewyraźny i zamazany. Z gardła wydarł mi się stłumiony jęk, rzuciłem się do wyjścia.
- Remus! – zawołała za mną. – Wracaj!
Zignorowałem ją, pospiesznie otwierając drzwi. Wybiegłem na podwórze, potem na ulicę. Bez jakiegokolwiek namysłu ruszyłem w prawo. Biegłem tak szybko, jak tylko umiałem, potrącając po drodze przechodniów. Nie widziałem dokładnie, wszystko było rozmyte, widziałem jak przez mgłę. Nie słyszałem nic poza natarczywym szumem, w głowie ciągle tłukło mi się sześć słów: Nie zauważył, że zmieniło się światło...

[ 4 komentarze ]


 
12. Wpis dwunasty.
Dodał Remus Lupin Sobota, 19 Września, 2009, 21:28

Wiem, notka denna, pierdolety o niczym. Nie moja wina, że mam taki humor...
Zapraszam do czytania, do Księgi nie wiem, kiedy, mnie jeszcze nie działa.
Dedyk dla drogiej Theo, moich wenów, Rogacza i oczywiście, Zielaczka :D



Wakacje mijały mi stosunkowo szybko, dziś jest już drugi tydzień sierpnia. Nawet nie zauważyłem, kiedy minęło... Lipiec, oczywiście, spędziłem u dziadków. Końcówka była już nudna, bo ile można się trzymać smętnego, wiejskiego harmonogramu?
Zauważyłem też ostatnio, że się uspokoiłem, jakby... stonowałem? Nawet rodzice zwrócili na to uwagę, bo wcześniej, to podobno wszędzie było mnie pełno, a teraz to siedzę jak ten mops, najczęściej to i skulony. I coraz mniej się śmieję, naprawdę! Nie mam pojęcia, co się ze mną dzieje, ostatnio miałem tak tuż po tym, co pogryzł mnie Greyback... Czyżby powrót blisko dwuletniej depresji?...
Tknięty nagłym tikiem, bez zbędnego namysłu, po śniadaniu wyruszyłem na podbój przedmieści Londynu. Wsunąłem ręce do kieszeni i cichutko nucąc, po drodze kopiąc kamyczki, które nawinęły mi się pod buty, spacerowałem powoli, rozglądając się wokół.
Patrzyłem na kolorowe witryny sklepowe. Za szybami, na wystawie leżało mnóstwo różnych rzeczy. W sklepie jubilerskim dumnie świeciły perłowe naszyjniki, wyroby z bursztynu, diamentu... Zawiesiłem dłużej wzrok na ślicznej, złotej broszcze z wyrzeźbionym kwiatem. Środek miał idealnie rubinowy kolor. Westchnąłem lekko, przekierowując wzrok na witrynę drugiego sklepu.
Tam z kolei o ślinotok przyprawiały przeróżne zachęcająco wyglądające ciasta. A jeśli dodać, że mam słabość do napoleonki... Odwróciłem głowę, nie chcąc sobie robić chęci na takowe ciastko, bowiem inteligentnie zapomniałem wziąć pieniądze ze stołu, które zostawiła mi mama. Wiedziała, że idę na miasto, a znając mnie, to tak znowu prędko nie wrócę...
Popatrzyłem na to, co działo się po drugiej stronie ulicy. Szczerze mówiąc, to nic ciekawego... Ludzie chodzili w tę i drugą stronę, co niektórzy oglądali się za wystawami, wymijali innych ludzi, wchodzili do sklepów bądź z nich wychodzili. To tak, jak po tej stronie, po której byłem ja. Trochę dziwnie to wyglądało w połączeniu ze spokojną, melodyjną muzyką reggae, którą się właśnie raczyłem. Kaszlnąłem lekko w zaciśniętą pięść, luźno przewieszając sobie słuchawki przez szyję. Uśmiechnąłem się bezwiednie. Teraz wszystko jakby nabrało innych barw, odcieni i tonacji.
Słyszałem szum przejeżdżających raz po raz samochodów, ich klaksony. Słyszałem śpiew ptaku i szum lekkiego wiatru w uszach. Słyszałem również strzępki rozmów, śmiechy, dzwoneczki obwieszczające czyjeś wejście do sklepu i odgłosy setek kroków. Gdzieś po lewej zaszczekał pies, automatycznie rozejrzałem się w poszukiwaniu tego delikwenta. Nie mogłem powstrzymać uśmiechu, widząc dorożkę ciągniętą przez ładnego, kasztanowego konia.
Klap, klap, klap...
Klapały końskie buciki po asfalcie, stukały miarowo twardymi podeszwami kopyt.
Bez muzyki wszystko wygląda inaczej. Zagryzłem wargę, kiedy przechodząc obok jednej kamienicy, z otwartego okna wyraźnie dobiegły mych uszu odgłosy awantury, tłuczenia szkła, uderzeń i krzyków. Co gorsza, niewiele osób zwróciło na to uwagę – przechodzili obojętni, zajęci swoimi sprawami, nie starając się pomóc temu płaczącemu właśnie dziecku czy krzyczącej kobiecie. Pewno jej mąż się upił i robi drakę. Że też ona mu tak na to pozwala, to przecież się nie dzieje od dziś... Tak, to rodzina Harris’onów.
Nie wszędzie jest tak kolorowo, jak by się mogło wydawać.
Spuściłem wzrok na chodnik, bezwiednie idąc tą drogą, którą zawsze wybierałem, kiedy szedłem do szkoły. Automatycznie spojrzałem w kierunku „Parku żuli”. Jego nazwa wzięła się stąd, że często przesiadują tam mili panowie z gorzałą. Kiedyś zatrzymałem się, by z nimi pogadać. Może i pletli trzy po trzy, ale byli również bardzo sympatyczni. Szkoda tylko, że nie pachnieli zbyt ładnie. Niektórzy to i byli mokszy w okolicach krocza. Jak można się tak stoczyć?..
Rozejrzałem się, kiedy doszedłem do skrzyżowania. Nie widząc nikogo, kto potencjalnie mógłby zrobić mi ziazi, pewnym krokiem ruszyłem prostopadle do drugiego chodnika. Wyjąłem z kieszeni cukierka. Patrząc w niebo, zdjąłem z niego szeleszczącą folijkę, po czym władowałem sobie przysmak do ust. Błogi uśmiech rozciągnął mi wargi – truskawkowy.
Z lepszym już humorem, dotarłem do szkoły, dzięki czemu mina ponownie mi zrzedła. Przysiadłem na barierce oddzielającej wyjście szkoły od ulicy, patrząc smutno na ten średniej wielkości budynek.
Już więcej tu nie wrócę, nie odwiedzę tych murów... Tyle wspomnień w sobie kryją, pamiętają tyle pokoleń... Donośny dzwonek już nigdy nie zawoła mnie na lekcję, już nie wygoni mnie z klasy na przerwę, bym snuł się bezcelowo po korytarzach, biernie czekając na kolejny jego dźwięk.
Nie wiem czemu, ale zrobiło mi się przykro. Przecież nienawidziłem tej szkoły. Tyle przykrości mnie tu spotkało, tyle razy zostałem ośmieszony, niesłusznie zebrałem ochrzan, czy po prostu musiałem tu siedzieć, kiedy źle się czułem.
Mimo to, czułem tęsknotę za tym miejscem. Bo czemu miałbym jej nie odczuwać?...
To tu nauczyłem się, że tą literę stawia się tak i tak. Tu poznawałem świat, uczyłem się tych wszystkich bzdet o wojnach, budowie lasu czy komórki roślinnej, zwierzęcej... Niby niepotrzebne pierdoły, a jednak coś znaczą.
Zsunąłem się z barierki, podchodząc bliżej do ogrodzenia, położyłem na nim dłonie, przytulając policzek do zimnych prętów.
- Będę tęsknić... – mruknąłem, po czym odsunąłem się, by jeszcze raz tęsknym spojrzeniem objąć to, co znajdowało się przede mną. Z nietęgim wyrazem twarzy odwróciłem się, kierując kroki w stronę domu. Odechciało mi się wszelkich spacerów, nawet sam nie wiem, czemu.
Mama była zdziwiona, że tak wcześnie wróciłem.
- Już? Myślałam, że będziesz się włóczył gdzieś do wieczora – rzekła, uśmiechając się do mnie. Zrzuciłem w nieładzie buty, które wesolutko łupnęły w ściany przedpokoju, zostawiając przepiękne ślady mych podeszw na jasnozielonej tapecie ze wzorem kwiatów. Poszedłem do salonu, gdzie opadłem ciężko na kanapę ze skórzanym obiciem. Czapkę z daszkiem rzuciłem na dębowy stół, wlepiając wzrok w żyrandol, w pełni zrobiony z muszelek. Zmarszczyłem czoło. Ciekawe, ile robienie takiego zajmuje czasu...
- Remi, skarbie, jak cię nie było, to przyszedł list.
Popatrzyłem na rodzicielkę pytająco, podała mi żółtawą kopertę ze zgrabnymi, zawijasowatowymi, zielonymi literami. Uniosłem brwi.
Z pieczęcią. Prawdziwa, woskowa pieczęć!
Usiadłem szybko, spuszczając nogi z mebla. Nie mogłem sobie odmówić przyjemności dokładnego obejrzenia tej kopertki palcami, tak więc przez następne kilka sekund gładziłem ją delikatnie opuszkami palców. Spojrzałem na adres.
Pan R. Lupin, Kaperieen Street 12a, Enfield.
Delikatnie oderwałem paznokciami wosk, ustąpił z ciuchuteńkim trzaskiem. Niespiesznie wsunąłem w nią palce, wyciągając z niej list. Również pergaminowy, złożony na dwoje. Zagryzłem delikatnie wargę, rozkładając go.


HOGWART
SZKOŁA MAGII i CZARODZIEJSTWA

Dyrektor: Albus Dumbeldore

Przesunąłem wzrokiem po zgrabnym zawijasie, oddzielającym te słowa od kolejnych.

Szanowny Panie Lupin,
Mamy przyjemność poinformowania Pana, że został Pan przyjęty do Szkoły Magii i Czarodziejstwa Hogwart. Dołączamy listę niezbędnych ksiąg i wypozażenia.
Rok szkolny rozpoczyna się 1 września. Oczekujemy pańskiej sowy nie później, niż 31 lipca.
Z wyrazamu szacunku
- Albus Dumbeldore



Z każdym kolejnym słowem, moje oczy robiły się coraz większe i większe, tak samo jak i coraz szerzej i szerzej otwierałem usta. Nie byłem w stanie wydusić z siebie jakiegokolwiek dźwięku, czytając tę treść po raz kolejny i jeszcze następny. Mama podeszła do mnie, siadając obok i kładąc mi dłoń na ramieniu.
- W porządku?... – zapytała z troską, a ja pokiwałem głową, zamykając buzię.
- Jakie on ma ładne pismo! – wydukałem. Zrobiłem żałosną minę. – Też takie chcę!
Matka roześmiała się, spuszczając głowę. Zawsze tak robiła. Przytuliła mnie, całując w skroń.
- Jutro wybierzesz się na Pokątną, dobrze?
Popatrzyłem na nią, po czym uśmiechnąłem się półgębkiem, potakując ruchem puszki na mózg.
A jeszcze tego samego wieczora zacząłem ćwiczyć pisanie kaligraficznych literek...

[ 4 komentarze ]


 
11. Wpis jedenasty.
Dodał Remus Lupin Środa, 29 Lipca, 2009, 10:03

Kolejna notka, niezbyt długa, ale jest. Niezbyt inteligentna, ale taki właśnie mam humor. Moja wina? Nie. No ale musiałam to napisać, no musiałam... Taki Remisiuś na wsi...
Tak jak i u Huncy, zapraszam na http://wen-city.blog.onet.pl/ i tu uprzedzam, bo tam zapomniałam, że jest tutaj jakby... Wątek? Treść?... O tematyce yaoi. Jak nie wiecie co to, to sprawdźcie w Googlach. Powinno wam wyskoczyć.
Notka z dedykiem dla ZKP, Darii, Zielaka i mojego miśka, Misia-Remisia.
Miłego czytania i zapraszam do Huncwotów :D




Kolejne wakacje na prawdziwej wsi! Oczywiście, że u dziadków.
Dzień jak co dzień w tym domostwie - pobudka skoro świt. Babcia przyszła do mnie, by jak zawsze, gdy u nich jestem, postawić mnie na nogi. Nieprzytomnie się rozglądając usiadłem, rozcierając przy tym ramiona dłońmi. Taki sobie poranny tik.
Na śniadanie był świeżutki, prościutko z piekarni chleb. Ah... Kocham taki, jest taki chrupiący, a ten zapach... Do tego twarożek ze szczypiorkiem, zrobiony właśnie na to śniadanie. Sam biegłem po szczypior do babcinego ogródka. Jak go przyniosłem, to jeszcze ociekał rosą. Dziadek specjalnie dla mnie poszedł do obory, żeby przynieść mleko. Nadal ciepłe było! No palce lizać...
Po jedzeniu, założyłem odpowiednie buty - czyli najzwyklejsze gumowce - oczywiście długie spodnie i tradycyjnie już koszula. Czapki również nie mogło zabraknąć, tak jak i bluzy przewiązanej w pasie. Tak uzbrojony, poszedłem z dziadkiem na podbój gospodarstwa.
- Gdzie idziemy najpierw?
- Wypuścić kury.
- Aha - odparłem elokwentnie, patrząc na idealnie błękitne niebo. Z miernym zainteresowaniem przyglądałem się, jak dziadek wchodzi do zagrody kurcząt i otwiera im przy tym łaskawie drzwi. Uśmiechnąłem się lekko do siebie, słysząc oburzone pogdakiwania. No tak, cóż to za impertynencja, żeby im tak wpadać...
- Remus! Chodź tutaj, zaniesiesz babci jajka!
Grzecznie wszedłem do kurzego domostwa, a już na samiuśkim wstępie zostałem osaczony przez dumnie idącego koguta. Nie chciałem mu wchodzić w drogę, więc posłusznie usunąłem się z przejścia. Już raz się na mnie kiedyś rzucił, naprawdę, nie mam ochoty na powtórkę... Dziadek podał mi wiklinowy koszyk, do którego miałem wkładać te nieszczęsne jajca. Obszedłem więc te miejsca, gdzie powinny być, no i znalazłem. Równe trzydzieści. Babcia tylko westchnęła, odbierając ode mnie moje zdobycze.
- Naprawdę, nie wiem, co im się stało. Niosą jak wściekłe.
Zaśmiałem się lekko, wybiegając na podwórze. Wystraszyłem przy tym grupkę gołębi - widać dziadek zdążył już je wypuścić. Przystanąłem, patrząc na nie uważnie. Ponownie zaczęły się zlatywać, by bestialsko dziobać idealnie czarną ziemię. Ja osobiście nie widziałem w tym żadnego sensu, ale skoro im się to podoba... No nic, nie będę im narzucał swojego zdania, lecz na ich miejscu wolałbym wydziobywać ziarna. Zresztą, kto ich tam wie? Może tego właśnie szukają? W podskokach pobiegłem do ojca mojej matki. Zatrzymałem się nagle jak wryty - w jednej ręce trzymał zabitego kurczaka, w drugiej klatkę z lisem.
- Skurczybyk nam kury wyduszał.
Nie powiedziałem nic, patrząc w jego czarne jak guziki, lisie oczy. Śliczny był! A to futerko...
- Dziadku... A co zamierzasz z nim zrobić? - Wskazałem niepewnie na rudzielca.
- Pozbyć się go - odrzekł, kierując się w stronę ugorka. Podreptałem za nim.
- Ale chyba nie chcesz go zabić, co? Nie lepiej wywieźć go... Ja wiem... Do lasu na przykład? To całkiem niedaleko!...
Dziadek popatrzył na mnie, unosząc brwi.
- Remusie, nie mam teraz czasu bawić się w wywożenie lisa.
- Ja to mogę zrobić! Wsiądę na rower, las jest niedaleko. Ty w tym czasie na przykład napoisz konia i coś tam innego zrobisz... A jak wrócę to ci dalej będę pomagał, dobrze?
Uśmiechnął się lekko, kręcąc przy tym głową.
- Skoro naprawdę ci się chce...
Kiwnąłem czaszką tak gwałtownie, że mało mi nie odpadła. Krzywiąc się, wziąłem klatkę i ruszyłem w stronę komórki. Gdy dotarłem do celu pieszej wędrówki, postawiłem klatkę przy drzwiach, po czym pchnąłem drewniany wyrób, wchodząc do środka. Wyprowadziłem zielony, lekko skrzypiący rower, po czym przymocowałem nieszczęśnika do bagażnika. Odpychając się nogą od ziemi, ruszyłem ku furtce. Wyciągnąłem swą szanowną kończynę, dzięki czemu uniknąłem zderzenia, bowiem od siły nacisku przejście ustąpiło. Początkowo lekko się chwiejąc, ruszyłem w dół bezasfaltowej ulicy. Taka sobie zwykła, polna droga pełna wybojów i dołów. Kiedy spadnie deszcz, wygląda jak miniaturowa krainia jezior.
- No idź... - mruknąłem do lisa, otwierając klatkę, gdy już byłem wystarczająco dalego od domu. Siedział nadal, nie zamierzając się widocznie ruszyć z miejsca. Toczył jedynie nerwowo oczami na wszystkie strony. A nuż ma wściekliznę?... Nie, raczej się po prostu boi. Przecież to dzikie zwierzę, bliższy kontakt z człowiekiem jest dla niego bardzo stresujący. Biedny...
Westchnąłem, lekko tykając go ręką w tyłek przez pręty opakowania. Drgnąłem zaskoczony, gdy nagle wystrzelił jak z procy, niemal natychmiast ginąc w zaroślach. Chrząknąłem lekko, ponownie wiążąc klatunię do mojego nadającego się do naoliwienia środka transportu. Kwadrans szybkiej jazdy i znów byłem w domu. Lubię szyko jeździć rowerem, wiatr wtedy tak świetnie rozwiewa mi włosy, bucha w twarz...
- Gdzie dziadek? - zawołałem, widząc na podwórzu babcię, krzątającą się przy ganku. Sądząc po ustawicznym szumie i niewielkich kłębach kurzu, to zamiatała. Zeskoczyłem z roweru i podprowadziłem go pod drzwi komórki i oparłem o chropowatą, zimną ścianę, oświetlaną porannymi promieniami słońca.
- Za stodołą. Gdzie byłeś?
- Wypuścić lisa, bo dziadek chciał go ukatrupić, bo rudy zaszlachtował kurę.
I tyle mnie widziała. Dopędziłem do Gregory'ego Swanga. Uśmiechnął się do mnie lekko, nadal prowadząc parę koni na pastwisko. Popatrzyłem na dużą, kasztanową klacz.
- Jak ona miała na imię?... - zapytałem niepewnie, wskazując na nią.
- Christine.
Kiwnąłem głową, patrząc na drugiego, dużego czworonoga z kopytami. Ten to Louis i normalnie jest gniady. Czy chyba inaczej się to mówi... No nic, nieważne. Też ma ładną maść, co tu się spierać. Najbardziej podoba mi się w nim jednak kremowa grzywa i taki sam ogon. Nie mogę oczywiście pominąć tych wielkich, pełnych ufności oczu. A ten ciepły, miękki pysk... Jak poduszka! Zimą uwielbiam jego ciepły, głęboki oddech. Tak przyjemnie rozgrzewa zmarznięte dłonie...
Największa jazda to i tak była z dojeniem krów. Mnie trafiła się sama kochana Melanie. W życiu jeszcze tego nie robiłem, szczerze się bez bicia przyznam... Usiadłem grzecznie na stołeczku, tak jak kazał mi dziadek. Ustawiłem w odpowiednim miejscu wiaderko, po czym tak jak mówił ten bardziej doświadczony, chwyciłem ją za cyce. Czy wymiona, jak kto woli.
Nie wiem, może zbyt mocno ścisnąłem czy jak?... Co bądź, na moje poczynania Melanie odpowiedziała donośnym: "Muuuu...?!", tupnęła nogą, oberwałem jej ogonem i nim zdążyłem chociażby wstać, krowa wrzuciła z miejsca drugi bieg i ruszyła sprintem przed siebie, okładając się fragmentem kręgosłupa po niebywale wręcz zgrabnych pośladkach. Zerwałem się ze stołka, przewracając nogą wiadro.
- Melanie! Wracaj, nie chciałem cię urazić!
Nie mając w sumie innego wyjścia, ruszyłem w pogoń za pobrzękującą łańcuchem mećką. Wiem, że zawsze przychodziła na gwizdanie, ale nie potrafiłem fiuknąć na palcach, tak jak dziadek. Aktualnie byłem na podwórzu sam, więc rzuciłem się w zawzięty pościg, goniąc łaciatą.
- Muuuu!
- Melanie, stój! - zawyłem, doganiając ją na tyle, że mogłem uchwycić ciągnący się za nią łańcuch. Nie sądziłem, że krowy tak szybko biegają! Skoczyłem na płasko, chwytając "smycz" w ręce. Nie trzeba mi było wiele czasu, by wiedzieć, że źle zrobiłem - Melanie ciągnęła mnie za sobą.
No nie! Jak mogłem być takim głupkiem?! Nie zamknąłem bramy!
Krówka wytargała mą osobistość za sobą na ulicę, a mnie, na szczęście, udało się stanąć na nogach.
- Wooo!... Uspokój się! - Szarpnąłem gwałtownie za łańcuch, zatrzymała się. Pociągnąłem go ponownie, nakierowując ją w stronę bramy do podwórza. Stała niewzruszenie. Ponowniłem gest, nieco bardziej agresywnie. Ruszyła. No brawo!
Niepostrzeżenie udało nam się wkraść tam, gdzie nas dziadek zostawił. Poprawiłem mocowanie łańcucha do kołka wbitego w ziemię, ustawiłem stołeczek i wiaderko, po czym zakasałem rękawy. Westchnąłem lekko, chwytając ją za wymiona. Ha, teraz się nie wyrywała, tylko nieco niespokojnie przytupywała. A nuż wtedy ciągnąłem ją za te cycki zbyt mocno?...
Z czymś na rodzaj satysfakcji obserwowałem, jak pojedynczymi tryśnięciami na dnie wiadra pojawia się coraz więcej białej cieczy. Mozolna to praca, a jednak nawet śmieszna... Te cyce śmiesznie się jej rozciągały.
Jakiś niesprecyzowany czas później, wróciłem do domu trzymając mleczydło w ramionach. Za pośrednictwem wiaderka, oczywiście... Bo to sprzeczne z logiką, fizjologią i etyką, żeby trzymać ciecz w ramionach...!

[ 3 komentarze ]


« 1 2 3 4 5 6 7 »  

| Script by Alex

 





  
Kolonie Harry Potter:
Kolonie Travelkids
  
Konkursy-archiwum

  

ŻONGLER
KSIĘGA HOGWARTU

Nasza strona JK Rowling
Nowości na stronie JKR!

Związek Krytyków ...!
Pamiętnik Miesiąca!
Konkurs ZKP

PAMIĘTNIKI : KANON


Albus Severus Potter
Nowa Księga Huncwotów
Lily i James Potter
Nowa Księga Huncwotów
Pamiętnik W. Kruma!
Pamiętnik R. Lupina!
Pamiętnik N. Tonks!
Elizabeth Rosemond

Pamiętnik Bellatrix Black
Pamiętnik Freda i Georga
Pamiętnik Hannah Abbott
Pamiętnik Harrego!
James Potter Junior!
Pamiętnik Lily Potter!
Pamiętnik Voldemorta
Pamiętnik Malfoy'a!
Lucius Malfoy
Pamiętnik Luny!
Pamiętnik Padmy Patil
Pamiętnik Petunii Ewans!
Pamiętnik Hagrida!
Pamiętnik Romildy Vane
Syriusz Black'a!
Pamiętnik Toma Riddle'a
Pamiętnik Lavender

PAMIĘTNIKI : FIKCJA

Aurora Silverstone
Mary Ann Lupin!
Elizabeth Lastrange
Nowa Julia Darkness!

Joanne Carter (Black)
Pamiętnik Laury Diggory
Pamiętnik Marty Pears
Madeleine Halliwell
Roxanne Weasley
Pamiętnik Wiktorii Fynn
Pamiętnik Dorcas Burska
Natasha Potter
Pamiętnik Jasminy!

INKUBATOR
Alicja Spinnet!
Pamiętnik J. Pottera
Cedrik Diggory
Pamiętnik Sarah Potter
Valerie & Charlotte
Pamiętnik Leiry Sanford
Neville Longbottom
Pamiętnik Fleur
Pamiętnik Cho
Pamiętnik Rona!

Pamiętniki do przejęcia

Pamiętniki archiwalne

  

CIEKAWE DZIAŁY
(Niektóre do przejęcia!)
>>Księgi Magii<<
Bestiarium HP!
Biografie HP!
Madame Malkin
W.E.S.Z.
Wmigurok
OPCM
Artykuły o HP
Chatka Hagrida!
Plotki z kuchni Hogwartu
Lekcje transmutacji
Lekcje: eliksiry
Kącik Cedrica
Nasze Gadżety
Poznaj sw�j HOROSKOP!
Zakon Feniksa


  
Co sądzisz o o zakończeniu sagi?
Rewelacyjne, jestem zachwycony/a!
Dobre, ale bez zachwytu
Średnie, mogłoby być lepsze
Kiepskie, bez wyrazu
Beznadziejne- nie dało się czytać!
  

 
© General Informatics - Wszystkie prawa zastrzeżone
linki