Startuj z namiNapisz do nasDodaj do ulubionych
   
 

Pamietnik Remusa Lupina!
Pamiętnikiem opiekuje się Syrcia
Do 20 marca 2009r pamiętnikiem opiekowała się K@si@@@
Do 07.07.08 pamiętnik prowadził Nowicjusz Magii
Do grudnia 2007 pamiętnik prowadziłą The Halfblood Princess

  38. Wpis trzydziesty ósmy.
Dodał Remus Lupin Niedziela, 28 Listopada, 2010, 18:00

Fuck jea. Cóż... Nie obiecuję częstego dodawania, tak wychodzi.
Może zrobię tak, że będę dodawać częściej, ale krótkie. Zresztą, to będzie bardziej pamiętnikowe...
A scena z krową specjalnie dla Doo.



Uuch... Jest godzina dwunasta szesnaście. W nocy, oczywiście. Padam z nóg, po prostu... Strasznie jestem zmęczony. Mam za sobą pierwszy dzień z tymi debilami.
Momentami już myślałem, że się zaraz poleję ze śmiechu.
O Borze liściasty! Nigdy w życiu nie zapomnę Syriusza dojącego krowę! Albo wrzuconego do chlewu...
Oczywiście te pomysły były jak najbardziej autorstwa Pottera i Pettigrew.
Obaj teraz śpią wtuleni w swoje poduszki. Niewiniątka, buehehe...
Ale zacznę od początku.
Poprawiłem szelki od jeansowych ogrodniczek, które to niebywale wręcz raźnie na siebie włożyłem. Stopy wsunąłem w zwyczajne kalosze. Za moim przykładem, bardzo podobnie do mnie, ubrali się moi kochani przyjaciele.
Wyszliśmy na podwórze.
- Dziadkuuu... - miauknąłem stając za nim i chwytając go za rękaw koszuli. - Zgadnij, co...
Uśmiechnął się jedynie, poprawiając czapkę.
- Zaraz przygotuję paszę prosiakom, wypuśćcie kury i gołębie - odpowiedział na nie zadane przeze mnie pytanie.
Skinąłem głową, po czym odszedłem w stronę przyjaciół.
- Za mną, wiara! - zakrzyknąłem.
Poprowadziłem ich na drugie podwórze, oddzielane od tego od strony drogi poprzez zwyczajny płot z furtką.
Black odskoczył jak oparzony, kiedy zamknięta w oborze Melanie zaryczała donośnie.
Zaczęliśmy się z Peterem głośno śmiać, widząc jego skrajnie przerażoną minę.
- C-sco to było? - wyjąkał.
- Krowa - wykrztusił również niebanalnie ubawiony Potter.
Blackowi twarz się wydłużyła, kiedy wepchnął ręce do kieszeni, ponawiając marsz.
Chichocząc, wskazałem kuzynom gołębnik, prosząc go, by wypuścili gołębie.
James spojrzał na mnie zdziwiony.
- Nie uciekną?
Popatrzyłem nań z powątpiewaniem, zaniechując komentarza.
Peter parsknął, po czym obaj ruszyliśmy w stronę kurnika.
Otworzyłem furtkę, dużym krokiem przestępując kamienny krawężnik.
- Z Syriuszem to będzie komedia - stwierdził wesoło Peter, sięgając po wiklinowy koszyk stojący na parapecie niewielkiego pomieszczenia, dający dach nad opierzonymi głowami blisko dwudziestce kurczętów i koguta. Albo kurczętom, nie jestem teraz pewien, jak to się pisze.
Wygiąłem wesoło wargi.
- Taa... On po prostu MUSI doić krowę, ja nie odpuszczę, jeśli tego nie zobaczę! - oświadczyłem, otwierając żelazne drzwi. Odsunąłem się na bok, by wpuścić im trochę świeżego powietrza i złocistych promieni porannego słońca.
Peter roześmiał się, wkraczając do środka. Wszedłem zaraz za nim.
- O tak, to będzie niezapomniana chwila.
Zachichotałem wbrew sobie, wyganiając zamaszystymi machnięciami rąk i nóg nieloty na zewnątrz. - Idźcie żreć! - nakazałem im stanowczo. Spojrzałem na Petera. - Niezapomniana? Ona będzie... Epicka.
Zaczęliśmy zbierać jajka do koszyka, urządzając sobie przy tym małe wyścigi, bo czemu nie? Wszak jakieś urozmaicenie.
Po kilku minutach wyszliśmy na podwórze, słysząc rozdzierający wrzask Pottera. Omal nie upuściłem tych nieszczęsnych jajek.
Stanąłem jak wryty, widząc wylatującego z dużej, ponad dwumetrowej na wysokość klatki (taki jakby kontakt ze światem, jak są zamykane na noc, mogą tam sobie iść, jakby chciały...), opędzającego się okularnika.
Syriusz leżał niedaleko samego gołębnika, pękając ze śmiechu.
- Zabierzcie je! - darł się James, machając łapami nad rozczochraną głową. Już bez komentarza zostawię to, że nic mu wokół niej nie latało. - Chcą mi zeżreć mózg!
- Nie najedzą się w takim razie! - zawył Czarny z ziemi.
Wcisnąłem jaja Peterowi, podbiegając do miotającego się rozpaczliwie Jamesa.
- Potter, bambaryło! Bubie jeden! - zawołałem ze śmiechem.
Udało mi się chwycić go za ręce.
- Przestań, już sobie poszły!
Otworzył jedno oko, zerkając na mnie niepewnie.
- Na pewno? - wydyszał.
- Tak - odparłem, starając się nie roześmiać.
Opuścił ramiona, rozglądając się. Uniósł brwi.
- Nie czuję różnicy.
Nie zdołaliśmy z chłopakami powstrzymać parsknięcia, gdy to powiedział.
- Chodźmy, babcia czeka na jajka...
- Biedna, nie ma swoich - zatroszczył się cicho Peter.
- Dziwne - mruknął Syriusz.
Zacząłem się głośno śmiać.
Spojrzał na mnie z zaskoczeniem.
- Nie żeby mi to, ha,ha, przeszkadzało... Haha! Ale, Syri... Bhihihi... - wydawałem z siebie, zwijając się. - Masz coś na, ha, ha, koszulce!
Uniósł brew, po czym zaczął się uważnie oglądać w miarę swoich możliwości.
Po chwili do mojej radości przyłączyli się Pet i James.
- No ale co? - jęknął w końcu Black.
- Gówno! - parsknął w odpowiedzi jego szanowny kuzyn.
Czarny najeżył się, jawnie wyglądając jak człowiek, który zaraz komuś przywali.
- Nie, Syri! - stęknąłem przez śmiech. - Naprawdę gówno!
- ...Ee?
- Na koszulce! - uświadomił go ostatecznie Peter.
- WYTARZAŁEŚ SIĘ W GOŁĘBICH PLACKACH, AAAAAAAAAAAAAAAAAAHAHAAHA!!! - ryknął do błękitnego nieba okularnik. Położył ręce na biodrach, wyginając się w łuk. Niemal zrobił mostek.
- I kurzych! - dodałem piskliwym głosem, zmuszając się do mowy, na rzecz tego chwilowo przerywając śmiech.
Prychnął.
- Szczęście będę miał, ot co.
- Peeewnie... - zachichotał Peter, podciągając wyżej spodnie.
Syriusz fuknął, urażony. Mocniej naciągnął sobie szelki przyczepione do jeansów.
- Pała! - podsumował.
Podszedłem bliżej, chwytając go za dłoń.
- A ja jestem Remus. Miło mi!
Mierzyliśmy się chwilę wzrokiem, by jednocześnie spojrzeć na ubawionego po same pachy niemalże Jamesa.
Po prostu... Miód.
- Remusie! - zawołał dziadek.
Ooo... Wyprostowałem się, ruszając w stronę dziadka.
- No?! - krzyknąłem, będąc kilka jardów od niego.
- Mógłbyś otworzyć mi drzwi?
Spojrzałem na trzymane przezeń wiadra, domyślając się, że chodziło o świnki.
Hehe, uwielbiam je. Śmiesznie się patrzą i tak... Tak fajnie chrumkają.
W odpowiedzi wydałem z siebie donośne: 'Eheeee!', po czym odwróciłem się i potruchtałem do chlewiku. Odsunąłem rygiel, otwierając żelazne drzwi na oścież.
- Czeeść! - zawołałem do nich. - Aleśmy się czasu nie widzieli!...
Wskoczyłem do środka.
- O ble... - dobiegł mych uszu głos Syriusza.
- Co? - zdziwiłem się, wybierając wyściółkę tego pomieszczonka z koryta, by można było nalać do niego paszy. - Normalna robota, o co ci chodzi?
- Żadna praca nie hańbi! - zawołał dziarsko James, wieszając mu się na ramieniu.
- A prostytutki? - spytał z niesmakiem Czarny.
Wygramoliłem się stamtąd.
- To... Zależy od sytuacji.
Uniósł brew.
Westchnąłem.
- Niemożliwe jest, by wszystkie robiły to, bo lubią. Nie wiesz przecież w jakiej sytuacji są. O... - dodałem, widząc dziadka.
- No, odsuńcie się rzesz... - mówił do prosiaków, które pchały się do niego, jedna na drugą i druga przez trzecią, jakby od tego zależało, czy przeżyją.
Peter oparł dłonie na kolanach, przyglądając się im.
- Przecież to tylko jedzenie - mruknął z lekkim zdziwieniem.
Syriusz roześmiał się.
- Ty się przy stole zachowujesz tak samo! - zawołał, rozbawiony.
Zerknąłem na obecne z nami zwierzątka.
Uniosłem brwi, widząc, jak wręcz nie jedzą, a pochłaniają podane im danie.
- Szybkie są.
Peter ruszył w pogoń za rozbawionym Blackiem.
James przestał po chwili chichotać. Spojrzał na mnie z błyskiem w czekoladowych oczach.
- Remi... Macie krowy, prawda?
Skinąłem głową, wbrew sobie nieco się uśmiechając.
- Mhm... A co?
- Nie chciałbyś ujrzeć arystokraty ciągnącego krowie wymiona?...
Wbrew sobie roześmiałem się głośno, nie mogąc tego powstrzymać.
- Peteer! Seru, przestańcie! Mamy zadanie!
Nie czekając, aż podejdą, pobiegłem do dziadka.
- Dziadku! Dziadku...
- Mmm? - spytał znad swojej dymiącej się fajki, którą trzymał w zębach. Patrzyłem krótką chwilę, jak naprawia klatkę.
- Proszę, proszę powiedz, że możemy wydoić Melanie...
Gregory Swang roześmiał się.
- Remusie, jak ty sam tu jesteś, to ja właściwie już nie mam do roboty...
Wyszczerzyłem zęby.
- A teraz jest nas czterech! Możemyyy?... Umiem przecież, nic się nie stanie!...
Zacząłem podskakiwać w miejscu i miauczeć, ale nie dosłownie.
Rozbawiony, skinął głową.
Wywaliłem klawisze.
- Dzięki!
Że tak powiem, me długie, złote włosy zafalowały na wietrze, lśniąc w słońcu, kiedy pędem wróciłem do przyjaciół. Wróciłem się jednak po gumkę, która mi spadła, żeby móc ponownie związać pióra. Wtórnie założyłem swą czapkę z daszkiem.
Podszedłem do drzwi obok, zamykających sporo większe pomieszczenie, w którym to na noc chowana była Melanie.
Tak jak zawsze, lekką trudność sprawiło mi wyprowadzenie jej, choć nawet się tym nie przejąłem. No bo co?...
Stanęliśmy na środku podwórza, na soczyście zielonej trawce skąpanej w złocistych promieniach słońca o godzinie w okolicach ósmej.
James postawił drewniany stołeczek, który dałem mu na początku. Syriusz zakołysał trzymanym wiadrem.
Czując drżenie warg, położyłem rękę na plecach mećki, stając przodem do chłopaków.
- Syri... Siadaj - wskazałem dwornym gestem na taborecik.
Uniósł brwi bardzo, bardzo wysoko.
- Co?...
- No, usiądź - powtórzyłem z jeszcze większym bananem na ustach.
- Chyba cię...
Posłusznie jednak podszedł.
Usadziłem go na taboreciku, stawiając wiadro pod krowimi wymionami łaciatej.
Odchylił się natychmiast do tyłu, marszcząc z obrzydzeniem nos.
- Śmierdzi!
- A czegoś się spodziewał? - spytałem, stając pochylony za nim. - Złap ją.
- CO?!
- Chcesz ją wydoić telepatycznie? - spytałem nieco sceptycznie.
Cmoknął, poirytowany. Ja z kolei starałem się nie okazać, jak strasznie mnie to bawi.
James i Peter dławili się za nami.
Po chwili z ciężkim westchnieniem wyciągnął ręce.
Położyłem dłonie na wierzchach jego szlacheckich, delikatnych rąsi, przyciągając je bliżej naturalnych zbiorników mlecznych. Wychyliłem się przy tym odpowiednio (Nie dość, że byłem przytulony do jego pleców, to jeszcze i tak mam krótsze ręce od Czarnego... Troszkę było mi niewygodnie, ale wszystko było warte tej chwili, khehe...), opierając swój policzek na jego.
- Bez spoufalania się, co Atze by na to powiedział? - syknął.
Uśmiechnąłem się prawym kącikiem ust.
- Pewnie by był zazdrosny. Chwytaj je, no!
Złapał wymiona, ciągnąc je do siebie z wręcz widocznym brakiem jakiejkolwiek delikatności.
Melanie zamuczała, potupując. Machnęła ogonem, przez co oberwałem w głowę.
- Dzięki - parsknąłem. - Nie ciągnij ich do siebie, chciałbyś, żeby ci ktoś tak sutki wykręcał?
Pokręcił głową, wprawiając tym samym w ruch i moją.
- No, to zaciskaj garście i ciągnij w dół, tylko nie szarp. I do wiadra celuj...
Odsunąłem się, szybko stając obok i chowając ręce do kieszeni.
Czarny odgarnął jeszcze włosy za uszy, nim ponownie chwycił krowie cycki.
- Naprawdę muszę?...
- Cóż... Trzeba ją wydoić, nie widzisz, jak ją wydęło? - spojrzałem wymownie na wielkie wymiona.
Jak na potwierdzenie, Melanie zaryczała donośnie, drypcząc w miejscu.
- ...Nie mów mi tylko, że ją to jeszcze boli...
Spojrzałem na chwilę w bok. Szczerze mówiąc, to nie mam pojęcia... Pokiwałem jednak głową.
- Mhm. Zrób to dla niej... - Zrobiłem wielkie, maślane oczy.
Fuknął, zaczynając naciskać i ciągnąć.
Uniósł brwi, patrząc na spływającą kolejnymi tryśnięciami ciecz do wiaderka.
- Ciekawe, co by twoja matka powiedziała, gdyby cię teraz widziała! - zawołał roześmiany Potter.
Całą czwórką wybuchliśmy śmiechem.
- Dój, dój! - zachichotałem, klepiąc go po ramieniu.
Burknął coś średnio przyzwoitego pod nosem, ale zignorowałem.
Minę miał nieziemską. Ściągnięte, wygięte brwi, przymrużone oczy, minimalnie zmarszczony nos i wykrzywione wargi.
Zapamiętam ten widok do końca życia!...
Niedługo potem, kiedy ulżyliśmy nieszczęsnej krówce, mieliśmy wyjąć koryto od świń. Stwierdziłem, że je umyjemy, wszak nie zaszkodzi im jedzenie z czystego "talerza"...
Otworzyłem więc chlew, wchodząc do środka.
Uśmiechnąłem się szeroko, patrząc na nie. Różowe, świecące noski ruszały się lekko, a czarne guziczki będące oczami patrzyły na mnie z wyraźnym zainteresowaniem.
- Czeeść! - przywitałem się.
Zza moich pleców dosłyszałem jakąś szamotaninę. Odwróciłem się, ale było już za późno, by zareagować - stanąłem przodem do wyjścia w idealnym momencie, by zobaczyć jak James i Peter wpychają do mnie Blacka.
Czarny legł jak długi, twarzą centralnie w podłoże. Jeszcze przejechał kawałek.
Zerwał się natychmiast, trząchając dziko głową i wydając z siebie nieartykułowane odgłosy.
Zgięło mnie ze śmiechu, lecz na szczęście, nie tylko ja miałem ten problem.
Syriuszowi wyraźnie zakręciło się w czaszce od namiętnego nią wymachiwania, bo stracił równowagę, pochwiał się chwilkę i opadł siadem płaskim.
Ukrył twarz w czystszym kawałku koszulki. Siedział chwilkę w bezruchu, wyraźnie tłumiąc w sobie napad agresji, co wykorzystały prosiaczki, podchodząc bliżej. Zaczęły go trącać nosami, chrumkając cicho.
Podskoczył, wytrzeszczając na nie oczy.
Skrzyżowałem nogi, przyciskając dłonie do krocza, czując nagłe, niesamowicie silne parcie na pęcherz. O nieee, nieeee!...
Nie mogłem jednak przestać się śmiać.
Matko Jedyna, Borze Liściasty i sama Matko Naturo!
- ...No co się patrzysz? - zapytał jednej z nich bezradnym tonem.
Zamlaskała, nieco wyżej unosząc głowę.
Gdybym miał zapisać to, co odpowiedział Syriusz, musiałbym użyć wielokropka.
- P-peter! - pisnąłem, opierając się o mur. - W ścianie po lewej od ganku przed domem w ścianie jest zawór. Podłącz go niego szlauch, odkręć wodę i go tu dociągnij...
Skinął głową i śmiejąc się, razem z Jamesem poszli po węża.
- Zabawne, nie? - warknął Black, widząc me rozbawione spojrzenie.
Zlustrowałem go ponownie wzrokiem.
Siedział z rozstawionymi, lekko ugiętymi nogami w gównie, mówiąc tak niepoetycko. Ubranie miał pobrudzone, włosy poplątane, a na śniadych policzkach szczerzyły się do świata ciemnobrązowe smugi. Obok niego kręciły się trzy prosiaki, wyraźnie będące zainteresowane jego osobą. Dwa pozostałe chodziły po chlewie, chrumkając wesoło.
Ponownie parsknąłem śmiechem.
- Ale nie wściekaj się - zachichotałem. - To jest komiczne. Szlachcic na wsi dojący krowę... Albo sam fakt jakie masz urodzenie i obrazek ciebie siedzącego ze świnaimi.
Lekki uśmiech rozciągnął mu usta.
- Ta... Jak zwykle to urodzenie.
Pokręciłem głową, podchodząc z wyciągniętą ręką. Pomogłem mu wstać.
- Ja wiem, że to nic nie zmienia. Chodzi o brzmienie w zestawieniu z sytuacją.
Pokręcił głową. W szarych oczach dostrzegłem rozbawione błyski.
- Wiem - stwierdził. Pochylił się po koryto. - Też byś wię wkurzył.
Parsknąłem, łapiąc je z drugiej strony.
Wynieśliśmy je wspólnymi siłami. Ledwo stanęliśmy pewnie na nogach, a uderzył w nas mocny strumień lodowatej wody.
Donośny wrzask wyrwał mi się z gardła, jak zwykle brzmiący jak pisk zaskoczonej dziewczynki. Syriusz pochylił głowę, zaciskając powieki.
- O tak! - zawołał. - Oooo tak!
Zamachałem rękami przy bokach i czmychnąłem za Czarnego, choć częściowo ratując się przed owymi wodnymi biczami.
- Debile! - darłem się przez śmiech. - Idioci! Kosmici!
- UFO pornooo! - zaryczał Potter.
Małośmy nie pękli ze śmiechu.
Korzystając z mało inteligentnego pomysłu Jamesa, wyczyściliśmy Syriusza oraz wyszorowaliśmy koryto. Potem jeszcze tylko wrzuciliśmy jeść królikom, kurom, nakarmiliśmy koty i konie... No i rzuciliśmy trochę ziaren gołębiom.
- Chodźmy nad rzekę! Dopiero czternasta, co będziemy robić tyle czasu? - zaproponowałem, siedząc na ganku przy kubku kisielu truskawkowego.
James spojrzał na mnie szeroko otwartymi oczami.
- Masz rzekę?
Syriusz roześmiał się.
- Nie, ale niedaleko jest... Idziemy? - zapytałem.
Pokiwali energicznie głowami.
Opróżniłem szybko szklankę do końca, po czym odstawiłem ją dość gwałtownie na stolik. Pobiegłem do domu, by poinformować babcię o naszych planach.
Chwilę potem już przemierzaliśmy pierwsze pole, by pół godziny późnij w dzikim pędzie zrzucić ubrania i wskoczyć do wody.
Rok temu byłem tu z Jackiem...
Z piersi wyrwał mi się stłumiony okrzyk, kiedy James popchnął mnie mocno w plecy. Straciłem równowagę, przewracając się. Wstałem szybko, wypluwając wodę.
- Głupku! - fuknąłem.
Pochyliłem się, ściągając z nogi but. Cóż... Nie zdążyłem w drodze, khyhy. Rzuciłem nim w jamesową głowę.
- No za co?!
- Ty już dobrze wiesz, za co!
Zrobił urażoną miną, zadzierając nos do nieba.
Syriusz przeczesał palcami włosy, odgarniając mokre kosmyki do tyłu. Kropelki wody opadały mu na odkryte ramiona.
- Chłodno - stwierdził ze stoickim spokojem. Pokręcił nosem.
- Wymocz się dobrze - powiedział Peter. - Co by to było, gdyby jakieś resztki brudu ostały się na twej szlachetnej, śniadej skórze?...
Mina Syriusza była powalająca.
Roześmiałem się głośno, po czym chichocząc do siebie, złożyłem ręce w strzałkę. Rzuciłem się miękko w przód, mając nagłą chęć troszkę popływać.
Skierowałem się w stronę mostu, pod którym, jak co roku, stała wysoka tama z sosnowych bali.
Spojrzałem w górę, przecinając wodę kończynami. Uniosłem brwi, widząc Jamesa stojącego na moście.
- Osz... - stęknąłem. - James, nie! - wrzasnąłem po chwili, łykając przy okazji trochę wody.
Owszem, na wiele mi się to zdało.
Skoczył centralnie na mnie w szerokim rozkroku.
Kotłowaliśmy się chwilę pod wodą, nim udało mi się zaczerpnąć powietrza.
- Ty debilu! - zaryczałem.
- Hahhaa! Ośmiornica! - krzyczał, dumny z siebie.
Jak zwykle, kiedy Potter coś zbroił a potem się z tego cieszył, nie byłem w stanie zachować w sobie złości, tradycyjnie zaczynając się śmiać.
Do domu wróciliśmy dopiero jak już się ściemniło. Byliśmy zmęczeni, potargani i wściekle głodni.
Wpadliśmy do środka, a ja skromnie od progu wydarłem się najgłośniej jak umiałem, uzewnętrzniając swą pilną potrzebę jedzenia.
Ilość kolacji sprawiała wrażenie, że zjedzenie jej zajęłoby nam przynajmniej godzinę. Wchłonęliśmy ją w jakiś kwadrans, co zakończyło się rozbawieniem dziadków. No i naszym, kiedy Peter przypomniał nam świnie.
Potem kolejno poszliśmy się myć. W międzyczasie, czekając na jednego z naszej paczki, toczyliśmy maleńką wojnę na poduszki.
A potem, położyliśmy się do łóżek, pod grube, rozkosznie miękkie, puchowe pierzyny zatapiając w równie przyjemnych poduchach...
A teraz zrobię to i ja. Dochodzi pierwsza. Za cztery godziny trzeba wstać...

[ 4 komentarze ]


 
37. Wpis trzydziesty siódmy.
Dodał Remus Lupin Poniedziałek, 25 Października, 2010, 15:15

Jeee!!! Odzyskałam pendriva! :D I Zgubiłam drugiego... ^ ^ No nic, ważne, że jestem.
Notka byłaby dużo dłuższa, ale nie chcę więcej zwlekać; niedługo muszę się urwać na ten pieprzony różaniec, a w tygodniu raczej nie znajdę już chwili. Dodaję więc tyle.
Dziękuję za cierpliwość. :D



Kiedy tylko wróciłem do domu ze spotkania z Atze, moja szanowna rodzicielka wręczyła mi list od dziadków. Ściągając cieniutki, lekki płaszczyk w brązowym kolorze rozerwałem zębami kopertę. Przebiegłem wzrokiem po tekście.
Pojutrze jedziemy, dziadkowie się zgodzili.
Uśmiechnąłem się do siebie, wchodząc do pokoju. Włożyłem list do szuflady, siadając przy biurku. Sięgnąłem po nowy pergamin, pióro i atrament.
Musiałem napisać do chłopaków, wiele czasu nie zostało na "zorganizowanie się"...

- Naprawdę musimy podróżować po mugolsku?... – skrzywił się Syriusz, kiedy podawałem mu bilet do pociągu.
- Tak – odparłem. – Nie ma komu nas tam zawieźć, dobrze wiecie, że mój ojciec nie żyje… Mama nie ma prawa jazdy, a używanie czarów nie jest tam mile widziane. Tam są sami mugole.
- A ci twoi dziadkowie? – spytał Peter.
- Od strony matki, a więc również.
Zapadło milczenie, w czasie którego postanowiłem sprawdzić rozkład. Odszedłem więc od chłopaków, zostawiając swoją torbę z rzeczami pod ich opieką. Stanąłem przy kasie, wlepiając wzrok w kartkę powieszoną za szybą gabloty. Spojrzałem na zegarek.
A więc mamy godzinę…
Westchnąłem, wsuwając dłonie do kieszeni.
Wróciłem do przyjaciół.
- No i? – spytał Black.
- Godzinka.
Skrzywił się ostentacyjnie.
Uniosłem brew.
- Syriusz?...
Westchnął ciężko.
- Te cholerne buty mnie cisną – syknął.
Spojrzałem na pantofle, kryjące jego stopy.
Parsknąłem.
- Po co żeś się tak odstrzelił?
- Żeby nie dostać po pysku – odparł ponuro. – Już wolałem ich posłuchać…
- …niż chodzić ze śliwą, szpecącą twe szlachetne oblicze arystokraty…
Czarny odwinął Peterowi z łokcia.
- A żebyś wiedział!
Usiadł na barierce z krzywą miną.
- Masz wyraz twarzy jak dziewica, która usiadła na gwoździu… - podsumował go James.
Syriusz posłał mu spojrzenie wygłodniałego mordercy, więc powstrzymał się od dalszych komentarzy.
- Sam to wymyśliłeś? – zapytał Pet.
- Nie, ojciec powiedział tak kiedyś do kolegi…
Czarny prychnął, krzyżując dłonie na piersi.
Stanąłem przed Blackiem, wlepiając w niego zatroskane spojrzenie.
- Aż tak źle jest u ciebie?
Westchnął ciężko.
- Nigdy nie było kolorowo… Pełne dystyngowanie, królewskie maniery, ciągła sztuczność i wieczne udawanie. Wszystko zawsze wydawało mi się takie… Puste. Bogate zdobienia, rzeźbienia, haft drzewa genealogicznego rodziny w salonie… Wiecznie zabiegany do najmniejszych zachcianek skrzat domowy. Nie cierpię jego głosu, spojrzenia, zachowania… Sama jego obecność mnie drażni. Jest tak cholernie oleisty… „Tak, sir.”, „Ależ oczywiście, moja pani…” i tak ciągle… Tak samo jak moi kochani rodzice pluje na wszystko, co nie jest czyste i najlepszego gatunku. W podłodze salonu można się przejrzeć, wszystko jest jak w muzeum: drogie, w starodawnym stylu, w idealnym stanie… Aż strach dotknąć, żeby nie popsuć. Odkąd tylko pamiętam powtarzano, że tylko idąc „słuszną drogą” można daleko zajść… Że najważniejsze są pieniądze i nazwisko… A dobre imię Blacków zapewni mi świetlaną przyszłość… Że gdy przyjdzie czas, będę musiał się ożenić i mieć potomków majątku. Tam nie ma miejsca na szczere uczucia i naturalność. Chodzi się jakby z kijem w tyłku, mówi wręcz martwym głosem. Przy jedzeniu musisz przynajmniej piętnaście sekund żuć jeden kęs, jak mały by nie był. – Westchnął ciężko, przerywając ten nieco gorączkowy monolog. Wyciągnąłem rękę, chwytając go za dłoń. – Trzy widelce, trzy łyżki… Cholera wie, do czego do wszystko… Jakby nie mogło być normalnie… Nie żeby mnie bili, czy coś… Chociaż faktycznie, czasem się w dupę dostaje i to ostro… Ale żeby tak, to naprawdę trzeba ostro przeskrobać. Normalnie, za pyskówki czy inne grymasy dostaje się raz w twarz, pouczenie i do pokoju do końca wieczora… Boże, jakie to jest beznadziejne… Najbardziej boli ten chłód. Już walić te tradycje ożenku, codzienne zachowanie… Gdyby na tle tego wszystkiego była normalna, szczęśliwa i kochająca się rodzina, to nie byłoby na co narzekać. U mnie w domu po prostu brakuje tej miłości i wyrozumiałości… Jak wróciłem do domu w tamtym tygodniu ze szkoły, na dzień dobry spuścili mi lanie, bo nie trafiłem do Slytherinu…
Zagryzłem wargę.
- Bardzo dostałeś?
- Wystarczająco, by przeryczeć pół nocy – odparł cierpko, tym samym gorzkim tonem, którym prawił ową krótką opowieść.
Poczułem, że blednę.
Syriusz przesunął po mnie wzrokiem. Uśmiechnął się krzywo.
- Nie, że z bólu, nic z tych rzeczy. Bardziej zabolało to, co mówili. I to, co mieli w oczach… „Zawiedliśmy się na tobie… Nigdy się nie spodziewaliśmy, że przyniesiesz nam taki wstyd… Czasem się zastanawiam, czy ty aby na pewno jesteś moim synem… Nie rozumiem, jak mogłeś nam coś takiego zrobić… Taki wstyd przynieść rodzinie… Aż żałuję, że się urodziłeś…”.
Nerwowym ruchem ręki otarł oczy, które wyraźnie zaczęły mu wilgotnieć.
- Może i powtarzam, że nie liczę się z ich zdaniem i tak dalej… - wymamrotał podłamującym się głosem. – Cholera jasna, żeby własny ojciec mówił ci takie rzeczy… Żeby matka powiedziała ci, że żałuje, że się urodziłeś…
Wysunął dłoń z objęć mojej, kryjąc za nią pół twarzy.
Dopiero wtedy zauważyłem, że jakiś czas temu James i Peter odeszli od nas. Stali na końcu stacji, wydurniając się.
Ponownie popatrzyłem na Syriusza.
Ramiona mu drżały.
Nie prosiłem, żeby przestał płakać. Wyciągnąłem ręce, obejmując go za plecy i przyciągając do siebie.
- Pamiętaj, że co by się nie działo… Co byś nie zrobił, ani o co nie posądzali cię wszyscy wokół… Ja zawsze będę z tobą. Dobrze? Zapamiętaj to… Co by się nie działo. Nawet gdybyś obudził się w środku nocy przez zły sen, czy po prostu nie chciał być samemu… To przyjdź. Ja będę na ciebie czekać. - powiedziałem cicho, nie namyślając się nad tym. – Możesz przyjść do mnie ze wszystkim, z każdym problemem. Nieważne, co by się działo… Ja będę przy tobie.
Ważne słowa. Jako słowa same w sobie nic nie znaczą, ale zbite w te konkretne zdania… Nabierają wielkiego znaczenia.
- Mhm… - wydobył z siebie jedynie.
- Bardzo chce ci się płakać?
- Dość…
Wzmocniłem uścisk.
- To płacz. Nie ma sensu tego w sobie dusić.
- Będę cały czerwony – syknął.
Westchnąłem.
- Poczujesz się lepiej. Zawsze można powiedzieć, że ci władowałem palce do oczu…
Parsknął nerwowym chichotem, pociągając nosem.
Również parsknąłem, dopiero po chwili dostrzegając debilizm tego pomysłu.
- Nie chcę płakać – burknął, odsuwając się. Otarł podpuchnięte powieki.
- Remus, długo jeszcze? – zawołał Peter, pojawiając się obok nas z Jamesem.
Potter wskazał na Blacka ręką.
- A tobie co? Płakałeś?
- Tobie też by się łzy z oczu puściły, jakbym ci palce do oczu wpakował – mruknąłem.
- Nie prawda! – zaperzył się.
W odpowiedzi, bez namysłu zdjąłem mu okulary, ładując mu paluchy do oczu.
- Ałaaa! – zawył, odskakując. Przycisnął dłonie do twarzy, pochylając się.
- Remusie… Ja rozumiem, że ty masz skłonności… Ale to boli… - powiedział niepewnie Peter.
James opuścił dłonie, patrząc na mnie z wyrzutem załzawionymi oczami.
- A widzisz? – zapytałem triumfalnie. – Też płaczesz!
- Pogięło cię?! – warknął. – Popsułeś mi oczy, nic nie widzę!
- Nie wiem, czy zauważyłeś, Jamie… Ale nie masz okularów… - mruknął Syriusz.
James zamrugał gwałtownie.
- Nie? – zdziwił się.
Podałem mu je, więc natychmiast je założył.
- Faktycznie, widzę… Ale i tak mnie szczypie!
Kolejne łzy wypłynęły mu z oczu, kiedy starał się mieć je otwarte.
- Nie otwieraj ich na siłę, zamknij je jak do snu i zakryj dłońmi przed słońcem. Za parę minut ci przejdzie – poinstruował go znudzonym głosem Syriusz.
Syriusz dzieli się na trzech Syriuszów. Jeden jest stuknięty, wiecznie uśmiechnięty, z masą szalonych pomysłów. Drugi zimny, szorstki, nie dający się do siebie zbliżyć. A ten trzeci… Jest sobą. Nikogo nie udaje. Spokojny, ciepły i troskliwy no i… Wrażliwy. Na pokaz zawsze jest ten drugi. Kiedy udaje się komuś do niego dotrzeć, dostrzega tego pierwszego. Kiedy naprawdę się zbliży, Syriusz pokazuje siebie…
- Długo jeszcze?... – zapytał Peter.
Spojrzałem na zegarek, wyrywając się z zamyślenia.
- Kwadrans.
Skinął głową.
Każdy zajął się swoimi sprawami, bo właściwie nic innego nam nie pozostało - to tylko piętnaście minut.
Wygrzebałem z kieszeni walkmana, uruchamiając go. Zdjąłem z szyi słuchawki, zakrywając nimi uszy. Oparłem się o barierkę z drugiej strony, jednocześnie opierając się tym samym o plecy Czarnego.
Dosłuchałem piosenkę „Yesterday” Beatlesów, by móc usłyszeć początek „All you need is love”. Przymknąłem oczy, odchylając głowę do tyłu, do słońca oświetlającego cały ten peron znajdujący się na wolnym powietrzu.

Nie ma czegoś, co możesz zrobić, a nie mogło być zrobione,
Nie ma czegoś co możesz zaśpiewać, co nie mogło być zaśpiewane,
Nie możesz niczego powiedzieć, ale możesz się nauczyć jak grać w tę grę,
To proste:

Wszystko czego potrzebujesz to miłość,
Wszystko czego potrzebujesz to miłość,
Wszystko czego potrzebujesz to miłość, miłość
Miłość jest wszystkim, czego ci trzeba
Miłość jest wszystkim, czego ci trzeba


Poczułem lekkie tyknięcie w ramię.
- Hm?
- Czego słuchasz?
- Chodź bliżej – odparłem.
James stanął tuż obok. Odgiąłem słuchawki, umożliwiając mu tym samym, by i on słuchał razem ze mną.

Nie ma czegoś co wiesz, a nie jest wiadome,
Nie ma czegoś co widzisz, a nie jest pokazane,
Nigdzie nie możesz być takim jakim chcesz być,
To proste…


- Co to? – zdziwił się.
Wytrzeszczyłem na niego oczy.
- No nie mów mi, że nie znasz Beatlesów! – obruszył się Black.
Pokręcił głową.
- Przecież wychowałem się wśród czarodziei!
- JA TEŻ wychowałem się wśród czarodziei. Jakoś nie przeszkadza mi to w znaniu ich!
- Swój chłop! – powiedziałem ucieszony, wyciągając do niego ramię.
Objęliśmy się, wspólnie dośpiewując ostatnie wersy piosenki.
Parsknęliśmy śmiechem.
Peter wydął wargi.
- The Beach Boys wolę…
Ściągnąłem brwi.
- Tych nie znam…
Peter zrobił minę cwaniaczka, przygładzając włosy.
- A widzisz…
- A znacie „Such a Night” Presleya? – zapytał James.
Parsknąłem.
- Kto tego nie zna?
- Była noc z rozpalonymi gwiazdami w górze /Mmm/ – zamruczał, tak jak Presley w tym momencie utworu - kiedy mnie całowała, musiałem się zakochać…
- Biedactwo – westchnął James. – Zmuszony do miłości…
Poklepał z czułością Syriusza po głowie.
Czarny prychnął.
- Jedzie! – powiedział Peter, nim Black zdążył jakoś dogryźć Potterowi.
Westchnąłem, zsuwając się z barierki.
- Wreszcie!
Duży, ciemnozielony pociąg wtoczył się na stacje jakieś dwie minuty po zapowiedzi.
Wgramoliliśmy się z chłopakami do środka, korzystając z faktu, iż mieliśmy bilety z miejscówką, zajęliśmy jeden wolny przedzialik. Wrzuciliśmy torby na półki z bagażami.
- Do Hogwartu jedzie się podobnie…
- Bo to pospieszny – wyjaśniłem. – Za godzinę wysiądziemy na miejscu… Potem jeszcze tylko przejść kilka metrów i dziadek po nas wyjedzie.
Opadłem na swoje miejsce.
- Ale mi się spać chce… - westchnąłem, przeciągając się.
Black wzruszył ramionami.
- To śpij.
- Peter, użycz że mi swych kolan… - mruknąłem.
Podniósł ręce, zapraszając mnie tym samym, bym się położył z głową na jego udach. Oczywiście to zrobiłem, okręcając się przodem do wnętrza owego… Hm… Pomieszczenia. Podłożyłem sobie dłonie pod policzek.
James uniósł brwi.
- No co? – zapytałem, tłumiąc ziewnięcie.
Wzruszył ramionami.
- Nic – odparł.
Burknąłem coś pod nosem, unosząc się na chwilę. Założyłem ponownie słuchawki, po czym znów się położyłem.
Ciepła dłoń Petera znalazła się na moim przedramieniu. Normalka, zawsze jak się z kimś tak siedzi, to wygodniej jest położyć tak rękę.
Ponownie westchnąłem powoli, zamykając oczy.
Pociągiem lekko szarpnęło.
Ruszyliśmy.
Dziwnie tak trochę było… Czułem, że jadę, że leżę na ławce i połowicznie na kimś, czułem wszystkie zapachy… Ale poza muzyką nic nie słyszałem.
Dziwnie, ale jak strasznie tak lubię. Muzyka jest takim… Lekarstwem na świat, na życie i ból… Świat nabiera innych barw i inaczej wygląda, gdy słuchasz muzyki. Życie bez niej straciło by znacznie na urodzie. Muzyka zagłusza ból… Wprawdzie nie usunie go, nie pozbędzie się problemów, ale pozwoli zapomnieć, a nawet w tym pomoże. Uspokoi, zrelaksuje… Wszystko znacznie ułatwi.
Tłumi zarówno ból fizyczny, jak i psychiczny.
Nie wiem, może to tylko takie moje odczucie… Bynajmniej ze mną tak jest.
Czarny ma podobnie. Opowiadał mi jakiś czas temu, że zawsze jak był zły, czy miał jakąś ciężką sytuację w domu, to włączał radio lub nastawiał gramofon i wyłączał się.
Muzyka wyłącza świat.
Albo nie tyle wyłącza, co zagłusza.
Nieraz pamiętam, jak rodzice się kłócili… Słuchawki na cały regulator, zamknięty w pokoju, zwinięty w łóżku w kłębek zamykałem oczy i oddawałem się tej płynnej melodii, mądrym słowom zawierających prawdę o świecie, o tym, co boli i dręczy, co raduje i daje szczęście… O tym, co się utraciło.
Przewinąłem kasetę, otwierając do tego celu oczy.
Zignorowałem docierające do mnie słowa przyjaciół, wlepiając wzrok w okno.


Wczoraj wszystkie zmartwienia wydawały się być tak odległe…
Teraz wygląda na to, że rozgościły się tu na dobre.
Oh, wierzę we wczorajszy dzień.

Nagle przestałem być w połowie człowiekiem, którym zwykłem być.
Wiszący nade mną cieć wykańcza mnie…
Oh, wczorajszy dzień przyszedł nagle.

Dlaczego odeszła? Nie wiem, nie powiedziała...
Coś źle rzekłem i teraz tęsknię za wczorajszym dniem.

Wczoraj miłość wydawała się tak prostą grą
Teraz potrzebuję miejsca do ukrycia…
Oh, wierzę we wczorajszy dzień.

Mm mm mm mm mm...



Boru, jak ja uwielbiam ten utwór. Wydaje mi się, że do mnie pasuje…
Wpatrzyłem się w niebo, chowające się za pokrywającymi go z wolna, szarymi chmurami.
Ponoć mają być przelotne opady w kraju… To nic.
Nie trzeba było wiele czasu, by szare chmury przerzedziły się, tworząc śnieżnobiałe strzępki.
Zerknąłem na zegarek.
Za kilka minut wysiadamy, pomyślałem.
- No i nie spałeś – fuknął do mnie James.
Wytknąłem mu język.
- Nikt mi nie kazał!
- Oszukista jesteś, mówiłeś, że będziesz…
Posłałem mu sceptyczne spojrzenie, zaniechując komentarza.
Nieszczęsne parę minut później wytoczyliśmy się na stację.
- Ale dziura… - mruknął Black.
Westchnąłem, rozglądając się. Faktycznie, jakoś strasznie bogato tu nie jest… Za peron służył kamienny podest, na końcu którego stała drewniana przybudówka będąca kasą. Wokół las i tylko jedna piaszczysta droga.
Zrobiło mi się troszkę głupio.
Przygryzłem wargę, zarzucając pasek torby na ramię.
- Chodźcie, dziadek pewnie już czeka… - mruknąłem.
- A czym jest? – zainteresował się James.
- Zapewne wozem, samochodu nie opłaca się tu mieć – odparłem.
- Jak nie?
- Przecież to mała wioska, tylko trzeba do niej dotrzeć. Rynek, poczta, apteka, spożywczak i kilka gospodarstw… Gdzie tu samochód.
- Eee… - mruknął Black.
- Tutaj używa się nóg, Syriuszu.
- U moich dziadków jest podobnie – powiedział wesoło Peter.
Uśmiechnąłem się lekko.
- Uch, przynajmniej ty mnie rozumiesz…
- Remusie, co tu można robić?... – zapytał nietęgim głosem Black.
- Oporządzać dom i podwórze, albo iść w pole.
Zatrzymał się.
- Kawałek drogi od moich dziadków jest rzeka, często chodzę się tam kąpać, jak u nich jestem… Albo świrować w lesie.
- Podbiłeś mi serce tym słowem, Remi! – parsknął Potter. – „Świrować”…
Roześmialiśmy się całą grupką, choć Syriusz dosyć… Cicho.
Wlepiłem wzrok w jasnobrązowy piach zapadający mi się pod nogami, po którym stąpaliśmy. Podniosłem głowę.
Wyszliśmy zza zakrętu, gdzie już czekał dziadek.
Ruszyłem ku niemu pędem, rzucając torbę na ziemię.
- Czeeść! – zawołałem, wieszając mu się na szyi.
Roześmiał się serdecznie, obejmując mnie i podnosząc.
- Jesteście w końcu!
- Pociąg miał opóźnienie…
- Wiem, wiem. Witajcie! – rzucił dziarsko do chłopaków.
James natychmiast do niego doskoczył.
- James jestem!
- Peter.
- Syriusz…
Dziadek z każdym uścisnął rękę.
- No dobra, wskakujcie! – nakazał. – Szkoda czasu.
- Jedziesz gdzieś dzisiaj? – zainteresowałem się.
- W pole, a gdzież mógłbym jechać?
Skinąłem głową, pakując się na skrzypiący, drewniany wóz, pociągnięty wyblakłą już, zieloną farbą. Chłopcy władowali się obok mnie, siadając wygodnie.
- Uważajcie na widły, zapomniałem je zdjąć… No, maleńki, wioo!
Cmoknął, uderzając lejcami Louisa w zad.
Usiadłem na końcu wozu, spuszczając nogi, które dyndały mi luźno nad umykającą ziemią.
Czarny siadł obok, wzdychając cicho.
Popatrzyłem na niego.
- Ty tak co roku miałeś w wakacje? – spytał.
- No. Lubię tu przyjeżdżać, czas jakby płynie wolniej…
Zawinął lekko kąciki ust.
- Nigdy nie jechałem takim czymś…
Parsknąłem.
- To zwykły wóz, Syri. Jego konstrukcja jest równie skomplikowana, co budowa cepa.
Popatrzył na mnie dużymi oczami.
- Dwa kije połączone rzemiennym przegubem. To jest cep.
Otworzył usta, wydając z siebie ciche: „A-ha…”, kiwając przy tym powoli głową.
Zacząłem się śmiać, nie mogąc wytrzymać.
Zagubiony, spłoszony Black był najbardziej rozbrajającą rzeczą, jaką było dane mi oglądać. Poza Scafe, naturalnie…

Rano, tak jak zwykle u moich dziadków, pobudka skoro świt. Ściślej biorąc, o piątej rano.
Uchyliłem powieki, gdy tylko przez mój dosyć płytki sen przebił się irytujący odgłos budzika. W wytworze mej sennej jaźni wyglądało to tak, że brokuł otworzył buzię i zaczął w ten oto sposób krzyczeć.
Westchnąłem ciężko, przekręcając się na dugi bok, przodem do Blacka, z którym to spałem w jednym łóżku. Peter i James spali na drugim - ciągnęliśmy zapałki.
Tak było łatwiej zorganizować, no i wygodniej dla kręgosłupów dziadków.
Usłyszałem niezadowolone pomruki Syriusza, kotwaszącego się obok.
Ponownie westchnąłem, zamykając oczy.
- Jeszcze chwilkę... - szepnąłem do siebie.
Było mi tak przyjemnie ciepło i wygodnie... Miękka, puchowa pierzyna otulała mnie delikatnie, szepcząc cicho przy każdym ruchu: "Poleż jeszcze chwilkę, zmruż oczy i zaśnij...". Nieco mocniej wcisnąłem twarz w poduszkę.
Budzik przestał dzwonić.
Z sąsiedniego łóżka dobiegły mych uszu niezadowolone parsknięcie i szelesty pościelą.
- Która godzina?... - zapytał niewyraźnie Black.
- Piąta... - odparłem.
- Rzesz w mordę jeża...
- Popieram - westchnął James.
Nabrałem powietrza przez nos, unosząc ręce nad głowę, przeciągając się porządnie. Poczułem lekkie dzwonienie w uszach oraz drżenie mięśni. Niekontrolowanie wydałem z siebie ciche, właściwie mogę rzec, zadowolone jęknięcie.
James parsknął leniwie.
O poranku wszystko wydaje się być takie ospałe...
Nie miałem chęci uchylać powiek, gdy zaskrzypiały stopnie schodów, a chwilę później cicho jęknęły otwierane drzwi od pokoju.
- Wstaliście już? - zapytał ciepły głos babci.
- Teoretycznie, proszę cioci - odparł James.
Wczorajszego wieczora dziadkowie poprosili, by chłopcy nie zwracali sie do nich "pan" i "pani", tylko jak im się podoba. Mogą po imieniu, jeśli chcą. James wymyślił ciotkę i wuja.
- Dobrze. Zejdźcie zaraz na śniadanie, dobrze?...
- Mhmmm... - odparłem ciężko.
Drzwi ponownie skrzypnęły, kiedy babcia wyszła z pokoju.
Schody znów się odezwały. Podobnie jak wszystko o poranku; leniwie i od niechcenia.
Uśmiechnąłem się do siebie.
Kocham ten dom. Wszystko jest tu takie... Swojskie i prawdziwe, ma taki... Smak.
Otworzyłem oczy, gdy po chwili kotłowania się kołdry, przylgnął do mnie Black.
Poczochrałem jego przydługie, sięgające podbródka (obciął w czasie przerwy świątecznej do uszu, kiedy wrócił do domu...) włosy.
- Wstawaj, Syri. Czeka nas wspaniały, pełen domowych obowiązków dzień... - powiedziałem czule, obejmując go. Potarłem dłonią jego ramię, wystające spod rękawa koszulki.
- Niee...
- Ależ tak, Syriuszu. Otwórz oczka, usiądź, przeciągnij się... Weź głęboki wdech letniego poranka i wstań, by stawić czoła dniu!
Z mojej lewej strony rozległ się śmiech Jamesa i Petera.
Również zachichotałem, wysuwając się ze splotu jego ramion. Wyjąłem nogi spod kołdry, stawiając bose stopy na dywanie. Wlepiłem chwilowo spojrzenie w jego kolorowe wzory kwiatów.
Wstałem i zatykając usta ręką ziewnąłem potężnie, podchodząc do okna. Chwyciłem dłonią metalową rączkę, przechylając ją poziomo do parapetu. Pchnąłem drewniane okiennice, otwierając je na oścież.
Do mego nosa natychmiast dobiła sie mieszanina woni kwiatów, ziemi, trawy... Dość chłodny powiew owionął me ciało, skutecznie mnie orzeźwiając.
Oparłem się rękami o parapet, patrząc chwilę bezmyślnie w horyzont, w niebo.
Budzące się słońce rzucało na wszystko wokół masę złocistych pocałunków, kąpiąc świat w swych ciepłych, przyjemnych promieniach, lekkimi muśnięciami zachęcając do życia.
Osobiście byłem bardzo zachęcony.
Błękit nieboskłonu nabierał na mocy, głębi i soczystej słodyczy koloru.
Obok mnie stanął Peter.
Przygryzłem wargę, patrząc chwilę na liście jabłoni, rosnącej niedaleko od okna.
- Dobra, nie ma co się roztkliwiać... - mruknął James. Następnie wydał z siebie przeciągłe wycie, zapewne będące ziewnięciem.
- Właśnie dużo tracisz, ot tak wstając i idąc - stwierdził Peter.
- Co wy tu niby takiego widzicie? - prychnął Black.
Stanął między nami, wlepiając naburmuszone spojrzenie na rozdzierające się przed nami tereny.
- Po prostu popatrz przez chwilę - odparłem.
Z lekkim tknięciem satysfakcji obserwowałem, jak czoło mu się wygładza, brwi lekko podjeżdżają w górę, a oczy nieznacznie powiększają swą powierzchnię.
Uchylił usta.
- No, słońce wschodzi - powiedział.
Parsknąłem.
- Ech, wy, wychowani w mieście... W waszych zapchanych spalinami główkach nie mieści się to, jak wspaniały jest widok jutrzenki, ileż radości daje stąpanie boso po porannej rosie, spacery lasem czy siedzenie w cieniu lipy... Biada wam, oj, biada! - zawołałem, wychodząc z pokoju.
Odprowadziły mnie śmiechy Jamesa, fuknięcie Czarnego i niezrozumiałe dla mnie słowa Petera.
Poszedłem do łazienki, gdzie na sedesie postawiłem blaszaną miskę, uprzednio nalewając do niej letniej wody. Zamknąłem drzwi na klucz, po czym ściągnąłem koszulkę. Zdjąłem z nadgarstka gumkę, dość wysoko związując włosy, by mi nie przeszkadzały. Te z twarzy odgarnąłem za uszy, po czym chwyciłem mydło, mocząc dłonie.
Namydliłem sobie ręce, mając na celu jakże szlachetne umycie twarzy. Miałem cichą nadzieję, że mydliny nie dostaną mi się pod powieki - przyjemne to nie jest, to chyba oczywiste.
Opłukałem szybko buzię, by zaraz byle jak osuszyć ją puchatym, brązowym ręcznikiem. Ponownie utworzyłem na dłoniach pachnącą, bąbelkową błonkę, za pomocą której zająłem się odświeżaniem ramion i szyi. Obwiązałem się ręcznikiem w pasie, żeby móc się bez skrępowania oblać wodą, opłukując z mydlin. Pozbyłem się niepotrzebnej na powierzchni mojego ciała wody, czując przyjemne orzeźwienie. Umyłem jeszcze stopy, nim wylałem zawartość miski do wanny.
Stanąłem przy umywalce, sięgając po pastę i szczoteczkę.
Bestialski mord na bakteriach czas zacząć!
Śniadanie, już względnie ogarnięci, jedliśmy na ganku, w cieniu kwitnących winorośli. Słońce wznosiło się leniwie na nieboskłonie, zaczynając miło grzać.
Sięgnąłem po swój kubek z herbatą, przeżuwając nieśpiesznie pajdę chleba z białym serem. Popiłem dość spory gryz kilkoma łykami herbaty, odtykając się dzięki temu.
Syriusz przełknął ostatni kawałek kanapki, po czym odchylił się na ławce, przyciągając szklankę z mahoniowym napojem do ust.
- I jak? – zapytałem z wyszczerzem.
Uniósł brwi, patrząc na mnie.
- Co?
- No, nie brakuje ci ciągłego nadskakiwania wokół twej osoby, służalczego skrzata domowego, królewskich manier przy stołach, paniczu?
Popatrzył na mnie z taką miną, że musiałem się roześmiać.
Prychnął, odwracając głowę.
- Nie, nie brakuje mi tego. Wolałbym mieć przez całe życie tak jak ty.
- Bo? – zdziwił się James. – Przecież właśnie fajnie masz. Nic nie musisz robić, prawie żadnych obowiązków…
- Jasne – mruknął wrogo. – Poza nauką gry na skrzypcach i fortepianie, językiem francuskim, etykietą, historii rodziny… Nie no, pewnie. Jest całkiem nieźle, tak sztucznie. Coś wspaniałego!
Westchnąłem cicho, wymieniając spojrzenia z Peterem.
Jeśli rozmowa schodzi na temat rodziny i domu Syriusza, Czarny natychmiast robi się nerwowy i osowiały.
Dość przykry widok…
Syriusz dziugnął widelcem twaróg leżący na jego talerzu.
Uśmiechnąłem się nieśmiało, odstawiając szklankę.
- No, dobra… Skoro już zjedliście, to mi pomożecie – oświadczyłem.
Potter popatrzył na mnie z zaskoczeniem.
- W czym?
Uniosłem brew i lewy kącik ust.
- Przy pracy.
James wywalił klawisze.
- Na podwórzu?
Skłoniłem się nisko, wykonując zamaszysty gest dłonią.
- Zaiste.
Peter parsknął śmiechem.
Cóż… Dzień zapowiadał się bardzo ciekawie. Choćby przez wzgląd na minę Blacka, he, he.

[ 6 komentarze ]


 
36. Wpis trzydziesty szósty.
Dodał Remus Lupin Wtorek, 20 Lipca, 2010, 23:15


Nie postarałam się, to fakt. Weny brak, a od środka me biedne, niespokojne serce zżera tęsknota za mym ukochanym (Łahaha, jak to brzmi:D), więc i notka niezbyt dobra.
Ale miesiąc nie ma, więc chciałam coś dodać.
A ta notka ogółem jest tu od dwudziestego godziny osiemnastej piętnaście, ale mnie natchnęło i dziś ją przedłużam, o. Przedłużenie jest od końca fragmentu o "odkryciu" tajemnicy Lunia.
A więc proszę o dłuższe komentarze :D



Scafe w przeciągu tygodnia urosła o połowę tego, jaka była. Skrzydełka również były nieco większe, a kiedy nimi machała, na chwilę odrywała się od ziemi.
Całe popołudnia siedziałem z nią koło zagrody hipogryfów, nie mogąc zmusić się do tego, by sobie iść.
Wpadłem po uszy.
A James już wie. Znaczy, wie od jakiegoś czasu, ale teraz się dowiedziałem, że on też wie. To było jakoś tak:
- ...tak swoją drogą, nie wiedziałem, że masz pociągi do koniowatych, wiesz? - nadawał James.
Walnę go, pomyślałem, przekręcając stronicę podręcznika.
- Miłość do trytonki bym jeszcze zrozumiał, ale hipogryf?
- Zamilcz, bo cię powieszę do góry nogami na gałęzi bijącej wierzby i pędę prał kijem, aż posypią się cukierki! - warknąłem w końcu półgębkiem, zamaszyście stawiając kropkę w ostatnim wypracowaniu tego roku szkolnego.
Nie mogliśmy być głośno, wszak znajdowaliśmy się w bibliotece.
- Cukierki? - powtórzył jak echo głos Syriusza, pojawiającego się obok nas z nikąd. - Czy ktoś tu mówi o cukierkach?
Przed oczami mignęła mi ciemnozielono-złota folijka.
Wstrzymałem oddech.
Moje ulubione cukierki!...
- Ano - przyznałem, czując lekkie przyspieszenie bicia serca oraz wzmożoną pracę ślinianek. Nawet jej produkt był nieco bardziej lepki niż zwykle, jakby podpuszczał mnie, bym wsunął ten łakoć do ust, by i ona mogła poczuć słodycz jej smaku.
- Ach, Remi, Remi... - westchnął śpiewnie Syriusz, kreśląc mi cukierkiem ścieżki przed twarzą. Oparł się o stolik łokciem, wolną ręką podtrzymując głowę.
Moje oczy same śledziły ruchy mej słabości.
- Jesteś taki słodki, kiedy widzisz łakocie. Minka w moment ci łagodnieje, oczy jakoś tak zaczynają ci lśnić... Mmm, uwielbiam, gdy się oblizujesz... Właśnie tak, jak teraz.
Przyłożyłem dłoń do ust.
- Spadaj - burknąłem.
James zachichotał.
- Przez chwilę się do siebie tak zmierzaliście, jakbyście sobie mieli buzia zapodać...
- Co? - zdziwiłem się. - A z twojego na nasze?
Poczułem dłoń Syriusza na podbródku. Obrócił mi twarz w jego stronę.
- Jemu chodziło o to, że nasze twarze nieuchronnie zbliżały się do siebie... Właśnie tak, jak teraz... - Przyłapałem się wtedy, że powoli wychylam się na krześle. - Jak te bezwolne ćmy, zatrzaśnięte w potrzasku nęcącego światła gorącego płomienia świecy...
Wygiąłem brwi, słysząc to.
Lubię, gdy Syriusz ma fazę. Wtedy niby się wygłupia, ale zachowuje powagę. No i mówi jakoś tak... Z takim... Z takim smakiem.
- ...by umożliwić naszym nabrzmiałym, chętnym wargom złączenie się w namiętnym pocałunku, dając upust nieśmiałemu uczuciu, zrodzonemu w naszych młodych, chłopięcych piersiach...
Niemal się całowaliśmy, tak blisko siebie byliśmy. Wędrowałem spojrzeniem po jego oczach, prześlizgując się po rzęsach, lekko odbijając się od nosa, lekkim zezem na jego ustach kończąc.
- Zakończmy na tym, Syriuszu... - szepnąłem, po czym poklepałem go po policzku. Wróciłem na swoje miejsce całym tyłkiem, maczając pióro w kałamarzu.
James zarechotał.
- Piękna gra aktorska, chłopcy - pochwalił ze śmiechem.
- Gra? - zdziwił się Syriusz, lekko zniżając barwę głosu. - Gra? Kto tu mówi o grze?...
- Kpisz sobie z naszych uczuć? - zapytałem, postanawiając przyłączyć się do zabawy.
- Gdzieżbym śmiał?
- Aaa... - nakazał mi wesoły głos Blacka, oraz jego dłoń z czekoladką w szczupłych palcach zmierzająca w mą stronę. Uchyliłem buzię, dzięki czemu zaraz mogłem ją poczuć w ustach.
Rozpieszczała mi kubki smakowe swym lekko gorzkawym smakiem, który czuje się tylko w pierwszej chwili - powoli przemienia się od pieczonego jabłka do mlecznej czekolady.
I ta konsystencja...
Mmmm... Kocham czekoladki czarodziejów.
Przymknąłem oczy, uśmiechając się z rozmarzeniem.
- Dobra, Remus skasowany - oświadczył triumfalny głos Blacka.
Nie chciało mi się go nawet za to zjechać.
Wrócił nasz Syri, którego wszyscy znamy i kochamy.
- Remi - zaczął James tonem człowieka, któremu coś się przypomniało. - Mógłbyś dziś wieczorem iść za zamek? Chciałem ci coś pokazać.
Otworzyłem szeroko oczy, prostując się. Położyłem dłonie na blacie stolika, kręcąc głową.
- O nie. Żadnych zboczeń, żadnego pokazywania. Nie, nie, nie.
Śmialiśmy się dość cicho dłuższą chwilę całą trójką.
- Przyjdę - obiecałem.
Poszedłem więc za zamek o umówionej porze.
Niebo było idealnie czyste, przeplatając się czernią i granatem. Ktoś bardzo sprytnie je podziurawił, tworząc skrzącą siatkę gwiazd.
Tylko Pottera ani śladu.
Westchnąłem, krzyżując dłonie na piersi. Ten cymbał pewnie zapomniał, że ma przyjść. Po nim można się spodziewać wszystkiego. W jego wykonaniu nawet mycie nawet zębów jest ekstremalne, o porannym sikaniu już się nie wypowiadając.
Nigdy nie zapomnę, jak się wyłożyłem w kałuży jego produkcji... O ble...
Odwróciłem się gwałtownie, słysząc za plecami jakiś szelest. Zmarszczyłem czoło, przywierając do zimnej ściany zamku. Wsunąłem lewą dłoń do kieszeni, zamykając palce na różdżce.
I cisza.
Wsłuchiwałem się w nerwową melodię wygrywaną przez me zaniepokojone serce, rozglądając się powoli.
- Oczy świecą ci się na złoto, wiesz? - szepnął czyjś głos.
Ciała nie było.
Zmarszczyłem czoło.
Jak to świecą?
Zamrugałem szybko.
- Zawsze ci się świecą w mroku.
Milczałem. Znałem ten głos, to było pewne. Nie mogłem tylko go skojarzyć, bo jego właściciel zmieniał ton dźwięku wydobywającego się z jego ust.
Nie miałem szans na skojarzenie po zapachu, bo lekki wietrzyk wiał w stronę lasu.
- A nie powinny? - zapytałem lekko drżącym głosem.
- No właśnie nie.
Powietrze poruszyło się kilka stóp przede mną, mętniejąc i nabierając kształtu. Szelest i przestrzeń została zdjęta, zamknięta w ręku jako peleryna-niewidka.
Wręcz zrobiło mi się słabo.
James, Syriusz i Peter.
Black uśmiechnął się lekko do mnie w sposób jak najbardziej ciepły i przyjazny.
- Co chciałeś mi pokazać? - mój niepewny głos ponownie przebił się przez ciszę.
Pogmerał chwilę w kieszeni. Przez cały ten czas Pettigrew sztyletował mnie oburzonym wzrokiem człowieka oszukiwanego.
- Nie rozumiem, jak mogłeś tak postąpić - syknął jadowicie.
Zamrugałem.
- Proszę?...
- Remusie, im chodzi o TO - zaintonował śpiewnie Black.
Zerknąłem przelotem na cieniutki rogalik księżyca, chwytając delikatną nić zrozumienia.
- A pokazać ci chciałem to - burknął Potter i wcisnął mi w dłonie plik kartek.
Przejrzałem je szybko. Nabazgrane daty od - do, tabele księżycowe i jakieś notatki.
- Cholera... - wydobyłem z siebie tylko.
- Kłamałeś przez cały czas! - wyjechał Pettigrew. - Myślałeś, że się nie domyślimy, co? Że olejemy sprawę i nadal będziemy się z tobą przyjaźnić?
- Nie rozpędzaj się tak, bo cię z tyłu zabraknie - szepnął chłodny głos Syriusza. - Ja również kłamię dłuższy czas, bo wiedziałem o... Problemie Remusa.
- Co? - syknął James. - I nic mi nie powiedziałeś?
- Chwilkę, niech pomyślę... - powiedział udawanie zadumanym tonem, zerkając z ukosa w niebo. - Wciąż myślę... Nie? - zapytał z czystą kpiną.
- Troll - podsumował Potter, obrażonym gestem krzyżując dłonie na piersi.
- Odezwał się! - parsknął Czarny.
- Bronisz go? - najeżył się Peter.
- Jakby... Tak? - zapytał Syriusz, chwytając się pod boki. Jego głosu nie opuszczała lodowa nutka kpiny.
Zrobiło mi się strasznie dziwnie. Tego tylko brakowało, żeby nasza paczka się rozpadła!...
- Przyznaj, po prostu jesteś zazdrosny, bo Remus ma fajniejsze oczy! - zawołał nagle James do Petera.
- Hę?... - wydusiłem.
Potter zaśmiał się niewesoło.
- No co? - zapytał jak najbardziej poważnym głosem. Taki James to była dla mnie nowość. - Kłamałeś, to fakt. Robiłeś nas w bambuko, to fakt.
- Cytując Lucjusza, to wręcz dymałeś na wszystkie strony - dodał Syri.
- Przepraszam - wtrąciłem cicho.
- A biorąc pod uwagę to, że wiem jakiś czas i zdążyłem się już z tym oswoić, to nie jestem na ciebie zły...
- A ja jestem!
- Drzwi są tam - stwierdził Black. - Jak ci się coś nie podoba, to arrivederci. A wygadaj się komuś, to tak ci zalutuję w zad, że ci gówno echo o zęby wydzwoni, nim ci ozora upier...
- Syriusz! - fuknąłem.
- No co?
Pokręciłem jedynie głową.
Milczeliśmy całą czwórką dłuższą chwilę, wsłuchując się w cichy szept wiatru.
Powietrze między nami zgęstniało, atmosfera była jak mrożona czekolada.
- To... Jakby, z nami koniec? - zapytałem nieśmiało.
Ryk śmiechu kuzynów poderwał Petera o pół stopy w powietrze.
- Co?
- Z nami koniec! - powtórzył dramatycznie James.
- Tak! Ta miłość była wspaniała, lecz zbudowana na kłamstwie... Nie ma szans, by przetrwała!
Poczułem złość.
Dla mnie to była poważna sprawa, a te debile miały z tego śmiechy.
- Chłopaki! - warknąłem. - To nie jest powód do śmiechu!
- Wiem - powiedział James.
- Nie zmienia to faktu, że każdy może popełniać błędy - dodał Czarny.
- Twoim było to, że kłamałeś - stwierdził Peter, uśmiechając się lekko.
- Masz jeszcze jakieś tajemne rewelacje, mogące jakoś odciskać się na naszej paczce?
Pokręciłem powoli głową, czując coś dziwnego.
Ulżyło mi i to strasznie; już nie musiałem dłużej kłamać.
Chciało mi się śmiać i płakać jednocześnie.
Powalone. Nie lubię czegoś takiego.

Od tamtego dnia, minęły dwie doby.
Pomysły Syriusza poniekąd chwilami bywają przerażające, o wymysłach Jamesa się nie wypowiadając.
Nie zmienia to faktu, że czułem się cholernie dziwnie, ubrany w obcisłą, czarną koszulkę bez rękawów z białym, podrapanym napisem: "Too sexy to death" oraz w lśniących, przylegających mi do ciała spodni. Nie wiedziałem, co Black chciał osiągnąć, rozpuszczając i lekko mierzwiąc mi włosy oraz przewiązując na ramieniu czerwono-czarno-białą chustkę. No i jego pasek z ćwiekami, sprawnymi ruchami szczupłych dłoni wsunięty mi w szlufki. Z ciężkim westchnieniem wciągnąłem jeszcze strampki z wysoką cholewą.
- Syri, po co nam to wszystko? - zapytałem z głupią miną, patrząc, jak sam wciska się w podobny strój. Na koszulce miał nadruk cienia nagiej, zgrabnej kobiety na tle płomieni i napis: "Sex God". Zastanawiało mnie, skąd ją wziął.
Black wyszczerzył swe białe uzębienie.
- Tak dla urozmaicenia. A teraz chodź!
Złapał mnie za rękę, nasuwając mi na lewy kciuk dość grubą, srebrną obrączkę, po czym wyciągnął mnie z dormitorium.
- Urozmaicenia?
- Jutro wracamy do domów, głupku!
- Wiem? - zapytałem z nutką kpiny.
- No właśnie.
Zamilkłem, bo weszliśmy już do salonu Gryfonów. Oczywiście ci, którzy na nas popatrzyli, wywalili gały, a za ich przykładem poszła reszta domu.
Black wywalił zęby w szerokim uśmiechu i przywitał się entuzjastycznie. Moją uwagę przykuły spojrzenia dziewczyn z pierwszej klasy i tych do trzeciej. Były takie jakby patrzyły na ciastko z kremem, a co przyprawiło mnie o dreszcze, połowa skierowana była na mnie.
Czarny, zadowolony z efektu, jaki osiągnęliśmy, niedbałym ruchem ręki odrzucił włosy z twarzy, na co z gardła chyba trzech niewiast wydarły się stłumione jęknięcia.
Z trudem powstrzymałem się od gwizdnięcia i głupiego śmiechu, posłusznie wychodząc z Syriuszem za rękę z salonu.
Oparliśmy się o ścianę korytarza.
- Widziałeś ich miny? - wydusił, po czym oparł mi się na ramieniu, zaczynając chichotać.
Również zacząłem się cieszyć, po czym nagle spoważniałem.
- A co będzie, jeśli zrobi się nam to, co Lucjuszowi?
- Łahahaha! - zaryczał. - Będę miał swój fanklub!
- Myślałem, że bardziej cię to poruszy - stwierdziłem ze śmiechem, po czym pociągnąłem go za sobą. - Chodź, poderwiemy kogoś - zaproponowałem swój nagły pomysł.
- O, niezła myśl - w moment się uspokoił.
Ruszyliśmy więc na poszukiwania potencjalnej ofiary.
Na dziedzińcu natknęliśmy się na grupę Puchonów ze starszych roczników, w tym i na mojego Atze.
- Czeeść! - przywitaliśmy się wesoło. Odpowiedzieli nam tym samym, z równym entuzjazmem.
- Przyszliśmy na podryw - rzuciłem bez ogródek, uśmiechając się znacząco do Syriusza.
Starsi chłopcy zaśmiali się głośno, wyraźnie ubawieni.
- Takie to zabawne? - spytał Czarny, krzyżując dłonie na piersi. - Co, nie jestem seksowny?
- Nie - parsknął jakiś blondyn. Skinął na mnie głową. - Ale spójrz na niego i jego koszulkę.
Kolejna salwa śmiechu.
Klasnąłem w dłonie.
- No, to który jest chętny?
- Chętny do? - zapytał Atze, unosząc jedną brew.
- Do spróbowania jego słodkiego ciałka, panowie - oświecił obecnych Syriusz, co sprawiło, że zebrani znów dali upust swej radości.
- Ja - stwierdził mój chłopak, po czym nim zdążyłem zareagować, chwycił mnie za biodra, przyciągając do siebie.
Parsknąłem głupim śmiechem, kładąc mu dłonie na ramionach. Zgodnie z lekkim naporem jego palca na mój podbródek, odchyliłem głowę do tyłu, udostępniając Atzemu moją szyję.
Było mi trochę dziwnie czuć jak jego usta wędrują po mojej skórze, wspinając się wyżej, do ucha, które zostało delikatnie przygryzione, po czym ponownie zaznaczały lekko wilgotną ścieżkę do mojego ramienia.
Czułem śmieszne, aczkolwiek przyjemne dreszcze, które nasiliły się, kiedy Atze majstrował przy mym uchu - wtedy zbiegły mrowiącą ścieżką aż do lewego biodra i nie chciały "puścić".
Zrobiło mi się trochę gorąco, a piekące mnie policzki jasno mi powiedziały, że zacząłem się rumienić.
Przysunąłem się bliżej do bruneta, lekko unosząc ramiona. Uraczył mnie jeszcze głośnym, czułym buziakiem w czoło, nim mocno mnie przytulił.
Westchnąłem mu cicho do ucha, po czym oparłem mu policzek na piersi.
- Gdzie z łapami?! - nastroszył się nieco przestraszony głos Syriusza, co sprawiło, że podskoczyłem, zaskoczony. Popatrzyłem z niepokojem na Blacka, który z dziką miną trzymał się za tyłek, wytrzeszczając oczy na prefekta.
- Wybacz, ale materiał twoich spodni tak ponętnie opina ci się na pośladkach, skarbie, że aż musiałem ich dotknąć...
Policzki Czarnego z wolna pokrył rumieniec, co musiał poczuć, bo wymamrotał coś niezrozumiale i się odwrócił.
- Hej, ale nie wstydź się, bo nie masz czego. Niejedna niewiasta może pozazdrościć ci tyłka - oświadczył prefekt z durnym uśmiechem.
Wyraźnie widziałem, że Syriusz zacisnął powieki. Sądząc po jego minie, niezbyt się czuł, słuchając takich rzeczy.
- Byś mu coś o oczach powiedział, a nie tylko o tyle rozprowadzasz - stwierdził z lekkim niesmakiem Atze.
- Ach, oczy również piękne...
- Dobra, skończ - mruknął cicho Syriusz, na co wszyscy poza mną i Atze ponownie się roześmiali. - Żarty żartami, ale trochę mi się dziwnie robi, okej? - spytał, ponownie stając do nich przodem.
- Jasne - odparł beztrosko blondyn. - Też tak miałem w twoim wieku. Zack, zamilcz, pomiocie szatański.
Atmosfera ponownie się rozluźniła, więc po chwili znowu wszyscy się śmialiśmy i żartowaliśmy. W pewnym momencie Atze przeprosił wszystkich i ciągnąc mnie za rękę, wyprowadził za zachodnie skrzydło zamku.
Z naszego położenia nie widać było zaludnionej części błoni ani dziedzińca. Atze postawił mnie plecami do ściany, zmuszając delikatnie, bym oparł się o mur.
Zrobiło mi się z grama głupio, kiedy oparł swoje czoło o moje.
- Co?
- Będę tęsknić.
Wargi same rozciągnęły mi się w uśmiechu.
- Ja też - przyznałem całkiem szczerze.
Rzeczywiście, od jakiegoś czasu gdy tylko nadziewał mi się na widelec mojego spojrzenia to poprawiał mi się humor, gdy mnie przytulał, robiło mi się tak przyjemnie ciepło w piersi. Nie umiałem się przy nim złościć czy smucić, bo jeden jego uśmiech wystarczył, by wszystkie negatywne emocje uleciały ze mnie i rozproszyły się, nie wracając jeszcze przez dłuższy czas.
Potarł swoim nosem o mój.
Może i chodzimy ze sobą prawie trzy miesiące, ale nawet raz się nie pocałowaliśmy w usta.
Dla niektórych dziwne, dla mnie jak najbardziej odpowiednie.
Bo bez przesady, całować się z chłopakiem?...
Atze jest dla mnie jak starszy brat.
...Chyba.
Wpatrywałem się w tę zieleń znajdującą się tak blisko mnie, która również wpatrywała się we mnie.
- Spotkamy się w wakacje? Choć raz. Hmmm?
Udałem zamyślenie, podczas gdy Atze zaczął się o mnie łasić, ocierać i wręcz rozkosznie pomrukiwać.
Jaki on był wtedy śmieszno-słodki!
- Prrroszę... Proszę, proszę... - szeptał robiąc rozbrajającą, błagalną minkę.
Zakryłem mu dłonią oczy, wzdychając z rozbawieniem.
- Przestań, bo mnie zagniesz.
- Nie chcesz mnie widzieć?...
- Chcę, głupku, ale...
Nie dał mi dokończyć, bo przysunął się szybko i krótko mnie pocałował.
Oczy wylazły mi na wierzch, kiedy to poczułem.
Odsunął się z szerokim uśmiechem, choć spojrzenie miał z lekka pytające.
Położyłem mu dłoń na torsie, a drżące palce drugiej przyłożyłem do ust.
- Remi?...
Pokręciłem głową, przymykając oczy.
- Mogłeś uprzedzić - wydusiłem.
Przechylił głowę, co widziałem, bo na niego spojrzałem.
- Znów jesteś rumiany, jak truskaweczka! - zawołał z zapałem, po czym przygarnął mnie do siebie, mocno przytulając.
Krótkie napięcie puściło, sprawiając, że się roześmiałem. Zarzuciłem mu ręce na szyję, a on odgiął się w tył, podnosząc mnie z ziemi.
- To zobaczymy się? - zapytał ponownie, wciąż trzymając mnie w górze.
- Zobaczymy - obiecałem, po czym cmoknąłem go w ucho. Tknięty nagłym pomysłem i zwykłą ciekawością, złapałem jego płateczek między zęby i lekko pociągnąłem.
- Ach jej... - westchnął.
Odsunąłem się.
- "Ach jej"? Też miałeś ciarki? - zapytałem rozradowany.
Pokiwał głową, parskając śmiechem. Postawił mnie na trawie, chwytając za rękę.
- Chodźmy już, bo znając Zacka i jego dwudziestoczterogodzinne napalenie, to całą noc będzie mnie wypytywał o szczegóły mojego wyimaginowanego stosunku z tobą, zapewne "na pieska".
Skinąłem głową, nie wiedząc, co powiedzieć. "Na pieska"?... Ściągnąłem brwi.
- Jak to się robi? - spytałem, po czym momentalnie się zarumieniłem.
Westchnął, rozbawiony.
- Widziałeś kiedyś parzące się psy?
Skinąłem głową.
- Więc wiesz już, jak to się robi.
- Aha... - mruknąłem.
- Uśmiechnij się! - zawołał dziarsko, po czym nim zdążyłem zareagować, chwycił mnie za podbródek i nakierował moją twarz na jego. Nasze usta ponownie na krótko się złączyły, co sprawiło, że ponownie zrobiłem się czerwony.
Odwróciłem głowę, przygryzając bok dolnej wargi.
- I jak było? - spytał natychmiastowo Zack, kiedy tylko stanęliśmy obok.
- Nieziemsko - sarknął Atze. - Taki wytry...
Kaszlnąłem.
- ...miałem, że niebo i ziemia zatańczyły razem ze mną, wiesz?
- Uła - mruknął, po czym zachichotał.
Syriusz uniósł brew, zerkając na mnie z niedowierzaniem.
Puknąłem się palcem w czoło, na co ten parsknął śmiechem.

Następnego dnia o dziewiątej odbyła się pożegnalna uczta, na której oczywiście siedziałem razem z chłopakami. Smutno jakoś mi się zrobiło, kiedy ogarniałem wzrokiem kilka setek uczniów, wysokie, gotyckie okna, cztery stoły, grono pedagogiczne, zaczarowane sklepienie... Nie zobaczę tego przez najbliższe dwa miesiące...
- To będzie rzeź... - jęknął Syriusz z załamaną miną. - Matka mnie wypatroszy, utnie głowę i powiesi na kawałku ściany z dopiskiem: "Zdrajca krwi"... Będzie się nade mną znęcać przez całe wakacje, będzie mi wisieć i truć, nie będę miał życia. Umrę. Umrę śmiercią męczeńską. Może nawet zechce mnie przepisać do Durmstrangu. Padnę jak długi i nakryję się odwłokiem, cholera, wyjdę z siebie i obok stanę, no...
- Syri... - powiedziałem spokojnie, kładąc mu dłoń na ramieniu. - Na pewno nie będzie tak źle. Miała przecież dziesięć miesięcy na oswojenie się z tym, że nie trafiłeś do Slytherinu.
- Chyba dziesięć miesięcy na wymyślanie tortur...
Westchnąłem jedynie, kręcąc głową.
Po raz ostatni omiotłem wielką salę spojrzeniem, nim wyszliśmy na dziedziniec po zakończonym posiłku.
My, pierwszoroczni, a raczej absolwenci pierwszego roku, mieliśmy dotrzeć na stację łódkami.
Dzięki temu miałem okazję nieco odświeżyć wspomnienia pierwszej przejażdżki, bo za pierwszym razem niemal w ogóle nie kontaktowałem. Patrzyłem więc spokojnie na wszystko wokół, siedząc w jednej łódce z przyjaciółmi. Nie mogłem jednak powstrzymać śmiechu, bo Syriusz zaczął się jawnie dobierać do okularnika, co wywołało u napastowanego salwę porażająco babskiego śmiechu. Masakra. Mało z łódki nie wypadłem, tak się rechotałem.
Kiedy już zajęliśmy jeden przedział w pociągu - cały dla nas - Peter wyciągnął karty.
- Partyjkę? - spytał wesoło.
- Na rozbieranego! - zaryczał James, po czym opadł ponownie na swoje miejsce.
- Proszę? - wydusiłem.
- W pokera na rozbieraka. Stoi. Pet, rozdajesz - podsumował Czarny, zacierając dłonie.
Byłem jakby na przegranej pozycji.
Wystarczyło pół godziny, byśmy wszyscy skończyli w samych bokserkach, lub jak w przypadku Petera, slipkach.
Byliśmy niesamowicie wręcz ubawieni, a dodatkowe poczucie komfortu dawały zasunięte zasłony.
- No dobra - rzucił Syriusz, rozkładając karty. - Poker.
- Kareta - ucieszył się James.
- Trójka - mruknął Peter.
- ...Dwie dwójki... - bąknąłem.
Chłopcy ryknęli głośnym śmiechem.
- No, Remusku, zrzuć no z siebie ten łaszek! - wykrztusił James.
- Spadaj! - krzyknąłem, choć i mnie samemu było do śmiechu.
- Hej no, nie ma takich - burknął Syriusz. - Zrzucaj te gacie, przegrałeś. Takie są zasady.
- Co? Aż tak chcesz ujrzeć mnie nago? - zapytałem, odrzucając karty.
- Och, nawet nie wiesz, jak...
I najzwyczajniej w świecie doskoczył do mnie, przygważdżając mnie do ławki.
- Nie! - wyprułem się. - Ja nie chcę, zostaw! - krzyczałem przez śmiech.
Ręce Czarnego przesunęły się z moich rąk niżej, przez żebra, boki, aż do bioder.
Wierzgałem się jak mogłem, ale ten kretyn był ode mnie silniejszy.
- Black, ja nie żartuję!
Pisnąłem, chwytając go za włosy, kiedy poczułem, że chwyta w palce materiał mych bokserek w kleksiki.
- Zostaw!
Wierzgnąłem się solidnie, w idealnym momencie przekręcając na brzuch. Uniknąłem tym pokazania - nic, że wbrew woli - przyjaciołom swego przyrodzenia, lecz skończyłem z tyłkiem na wierzchu.
- Downie! Impertynencie! - wrzasnąłem, kiedy ze śmiechem poklepał moje nagie pośladki, po czym unieruchomił mi ręce, trzymając mi je nad moją głową.
- Nie rzucaj się tak, bo ci robak wyskoczy! - zawył przez śmiech Potter, tarzając się na podłodze.
I wtedy... Owszem, drzwi otworzyły się szeroko, a stanęła w nich pani prefekt naczelna z Gryffindoru.
- O kurwa... - powiedział Syriusz.
Twarz zapiekła mnie niemal boleśnie, co wymownie powiedziało, że zrobiłem się czerwony jak kotara przy łóżku w wieży Gryfonów.
Dziewczyna cofnęła się o krok, również rumieniąc i zakrywając oczy.
- Boże... O Boże... - wydusiła, po czym zamknęła drzwi.
Wymieniliśmy z chłopakami pełne grozy spojrzenia, a po chwili w całym przedziale wybuchła donośna beka naszego śmiechu.
Zarykiwaliśmy się niemożliwie z tego, co miało miejsce. To był nasz chyba największy odpał, jaki kiedykolwiek zrobiliśmy.
Syriusz stoczył się ze mnie, spadając na Petera. Obaj zwijali się dalej na podłodze. James zdołał do połowy wgramolić się na ławkę, a ja, korzystając z okazji, wciąż się śmiejąc, poprawiłem bieliznę.
- Nie daruję ci tego, Syri... - wydusiłem.
Nastała krótka chwila powagi, nim znów zaczęliśmy się śmiać.
W końcu dotarliśmy do Londynu. Mimo iż od tej akcji minęło kilka godzin, wciąż chichotaliśmy. Wyszliśmy na peron 9 i 3/4.
- Remi, masz zgrabny tyłek, wiesz? - zapytał nagle Czarny, co sprawiło, że znowu wszyscy parsknęliśmy nie dającym się opanować śmiechem.
- Dzięki - wydusiłem.
Wciąż się ciesząc, objęliśmy się mocno.
- Będzie mi was brakować - powiedziałem.
- Musimy się spotykać, bez dwóch zdań - stwierdził Peter.
Klasnąłem w dłonie.
- Wiem. Za tydzień zapraszam was do mnie na wakacje. A raczej nie tyle do mnie, co na wieś, do moich dziadków...
Pokiwali głowami.
Skończyliśmy dziesięciominutowe, ciągnące się pożegnanie, w końcu się rozdzielając. Rzuciłem się matce na powitanie z rozpędu na szyję.
Szykuje się niezła zabawa...
Stłumiłem śmiech na wyobrażenie Syriusza dojącego krowę.
Nieee, to będzie bezbłędne...

Przepraszam za przekleństwo Syriusza... ^ ^

[ 10 komentarze ]


 
35. Wpis trzydziesty piąty.
Dodał Remus Lupin Poniedziałek, 21 Czerwca, 2010, 23:52

No i nowa notka! :D Ta jeszcze krótsza, niż u huncwotów. O trzy strony, normalnie...
Ale jest! ^ ^



Jak zawsze po pełni, obudziłem się w skrzydle szpitalnym. Jak za każdym razem, odkąd Czarny się dowiedział, siedział obok mnie, gdy otwierałem oczy.
Tym razem również nie było inaczej.
- Dzień dobry, Damo!
Nie odpowiedziałem, bo uniemożliwiał mi to ból żeber. Nie wiedziałem tylko, dlaczego był tak silny.
Skrzywiłem się.
- Lepiej staraj się nie ruszać zbytnio. Pielęgniarka mówiła, że miałeś trzy czy cztery żebra złamane.
Zamknąłem oczy. Westchnąłbym, ale nie miałem ochoty przejawiać masochizmu.
- Atze o ciebie pytał.
Otworzyłem jedno oko.
- Powiedziałem mu, że Dumbledore cię do siebie prosił i nie wróciłeś do końca dnia. I ten. Te rude powiedziały, że przyjdą koło jedenastej. - Zerknął na zegarek. - Jest za dwadzieścia. Rozumiem, że one też wiedzą?
Skinąłem powoli głową.
- Aha. Chcesz coś? Wiesz, dostałem bojowe zadanie od młodej Pomfrey. Mam się tobą opiekować, póki nie wróci. - Zafalował brwiami.
Powoli nabrałem powietrza.
- Pić mi się chce - oświadczyłem ochryple. Zrobiłem płaczliwą minę. - I... muszę do łazienki!
Syriusz milczał krótką chwilę, po której bezceremonialnie odrzucił mi kołdrę.
- A gdybym nic na sobie nie miał? - syknąłem.
Zachichotał.
- Myślisz, że nie wiem, jak wygląda nagi, dwunastoletni chłopak?
- Ośmielę się sądzić, że bez ubrań wyglądasz nieco inaczej, niż ja.
- Porównamy kiedyś?
Przez tego idiotę kilka łez puściło mi się z oczu, kiedy się śmiałem.
- Nigdy w życiu - odparłem ciężko.
- Poczekaj, mam świetny pomysł! - zawołał. - Spróbuj usiąść, a ja zaraz wrócę.
Flegmatycznymi ruchami obróciłem się, spuszczając nogi z łóżka. Powoli, krzywiąc się, usiadłem.
Chwilę później pojawił się Syri, prowadząc wózek do rozwożenia leków. Taki na kółkach.
- Po co tak? - zdziwiłem się, posłusznie podając mu rękę.
Delikatnie podciągnął mnie w górę.
- Tak będzie ci wygodniej. Postaw tu nogi - nakazał, ściągając górną część tego jakby wózka.
Z jego pomocą stanąłem na tej dolnej.
- I jedziemy! - zawołał z entuzjazmem.
Parsknąłem, kładąc mu ręce na ramionach dla lepszej równowagi, stałem lekko przygarbiony.
Pomysł Syriusz miał naprawdę dobry. Chodzenie z tak zwanymi zakwasami i obolałymi stawami wcale nie jest takie łatwe.
Wstawił mnie do łazienki, ustawiając tak, że stałem do muszli klozetowej przodem.
Ukłonił mi się i wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
Zamiast zająć się tym, co dyktowała mi natura, starałem się powstrzymać śmiech.
Kilka minut później ponownie znalazłem się w łóżku, z miską płatków na kolanach i miękką poduchą pod plecami.
Wraz z ostatnią łyżką płatków, która znalazła się w moich ustach, drzwi od skrzydła otworzyły się i weszły rude bliźniaczki.
- Cześć! - przywitały się dziarsko, choć widać było, że nie spały w nocy - potargane włosy, blade twarze i nienaturalnie świecące się oczy mówiły same za siebie.
- Cześć. Coście takie zmiętolone? - zapytałem.
Zachichotały.
- Dowiesz się na obronie, gdy będzie lekcja o wampirach - stwierdziły, wyraźnie nie przejmując się obecnością Syriego. - Ty też dobrze nie wyglądasz.
Skinąłem im głową z wymuszonym uśmiechem.
- Dzięki wielkie.
- Tak w ogóle... Julie, a to Martina - zwróciła się jedna z sióstr do Syriusza.
Czarny pokiwał głową, choć po jego minie widziałem, że niemal natychmiast zapomniał, która jest która.
- Syriusz.
- A więc mamy mały krąg zaufania! - zaśmiała się Martina. - Wszyscy wiemy o swoich genetycznych odchyłach, nie?
Pozostałe trzy czwarte zebranych pokiwało głową.
- Ty nie masz żadnych, nie? - dodała Martie.
- Poza skrzywieniami psychicznymi i skłonnościami sadystycznymi, co do genów chyba się nie liczy... To nie - odparł szarooki.
- Musicie tak stać? - zapytałem. - Trochę mi dziwnie, że tylko ja leżę, a reszta stoi.
Kto gdzie stał, tam padł siadem płaskim.
Zamrugałem.
- Na podłodze?...
Julie machnęła ręką.
- Remusie, wiesz może po co James przekopywał w bibliotece dział o wilkołakach? - zapytała niewinnie jej siostra.
Zadławiłem się powietrzem.
- Co?!...
- No to. Mamrotał coś jeszcze o cwaniaczkach, ale nie chciałam go śledzić. To nie moja specjalność. - Wyszczerzyła zęby w niewinnym uśmieszku.
Coś kliknęło mi w głowie. Odwróciłem twarz do Syriusza.
Zrobił żałosną minę.
- No co? Ten gamoń nie wie, że ja wiem o tym, że ty wiesz to, że ja wiem, że James niemal wie. Yyy... - Zamilkł, widząc sceptyczny wyraz mej twarzy. - Nie powiedziałem mu! - zawołał machając rękami. - Obiecałem ci przecież! Nie moja wina, że mnie przyłapał, jak czytałem książkę o wilkołakach!
- Faktycznie, to było w tym wszystkim najbardziej podejrzane - westchnąłem. - Syriusz czytający książkę... CZYTAJĄCY, nie oglądający obrazki...
Zrobił nadąsaną minkę obrażonego dziecka.
- Dajcie spokój, prędzej czy później i tak wszyscy się dowiedzą, albo chociaż będą domyślać. Przecież widać po nas, że jesteśmy inni.
- Znaczy, że wśród zebranych tylko ja jestem normalny? - spytał Syri.
- Żartujesz sobie? - odparłem pytaniem.
Dziewczyny roześmiały się głośno.

Pielęgniarka wypuściła mnie ze skrzydła dopiero po dwóch dniach, wraz z początkiem czerwca.
Usiedliśmy z Syriuszem i bliźniaczkami nad jeziorem, korzystając z grzejącego słońca i weekendowej wolności.
Black padł płasko na plecy, rozkładając szeroko ramiona. Wygiął wargi w rozmemłanym uśmieszku.
Julie usiadła obok niego, dwa szczupłe palce wsuwając mu między guziki koszuli.
Zakwiczał, zrywając się.
Ruda zaczęła się głośno śmiać, do czego przyłączył się Syriusz.
- Ile im dajesz? - szepnęła mi do ucha Martina.
Wzdrygnąłem się, unosząc ramiona od dreszczy, które przebiegły mi wzdłuż kręgosłupa.
- Na co? - odparłem cicho.
- Na zostanie parą, nie?
Spojrzałem na nią.
- Czy ciebie coś boli?
- Brzuch trochę.
- Eh... Marti, jesteśmy dziećmi.
Uśmiechnęła się.
- Nie przesadzaj, WILCZKU. Czy tobie chodzenie kojarzy się jedynie z czymś takim, co łączy naszych rodziców?
Zamrugałem, podpierając się ręką.
- A to nasi rodzice się znają?
Po krótkiej chwili ciszy, oboje zaczęliśmy się śmiać.
Nabrałem powietrza przez nos, czując mieszaninę lata i zapachu brzoskwini.
- Tak jakby chyba od tego się zaczyna - podjąłem przerwany temat.
Pokręciła głową.
- Nie w tym wieku. Teraz to tylko zabawa, nie? Mama mówiła, że to jakby nas przygotowuje do tego, co będzie kiedyś.
Skinąłem głową.
- Wiem. Ale po co tak wcześnie?
- Raz się żyje - odparła spokojnie.
Odchyliła się do tyłu, opierając rękami. Wystawiła buzię do słońca, podciągając kolana. Spódniczka nieznacznie zsunęła się jej z ud.
Westchnąłem, zadzierając głowę do nieba. Po chwili spojrzałem w stronę zamku.
Atze!
Podniosłem się, kierując w jego stronę.
Na przywitanie tradycyjnie mnie podniósł, uniemożliwiając mi czucie gruntu pod nogami. Całkiem fajne uczucie.
Można rzec, że polubiłem swój wzrost.
Przecież jest mój, nie?...

Następnego dnia postanowiliśmy odwiedzić Hagrida, bo jak powiedział James, ma "coś, cholibka, super". Ciekawość zwyczajnie wzięła górę, więc zebraliśmy naszą paczkę, zgarnęliśmy dziewczyny i całą sześcioosobową zgrają ruszyliśmy w stronę chatki gajowego.
Na miejscu zapukaliśmy.
Szczerze mówiąc, trochę się bałem. Hagrid jest taki wielki, ja taki mały... No i właściwie nic o nim nie wiem. Nie wiem, jaki jest i tak dalej...
Stresik był.
Drzwi otworzyły się szeroko.
Zadarłem głowę do góry, by móc spojrzeć mężczyźnie w twarz.
Wielki, brzuchaty, owłosiony... Szeroko uśmiechnięty. Śmiały się również jego czarne oczy.
- Siemasz, James! Przyprowadziłeś przyjaciół? Świetnie, świetnie... Właźcie, nie będzieta stać w przejściu!
Czmychnąłem pod jego wyciągniętym ramieniem, czując się jak taki maleńki żuczek, czy też robaczek.
- Siadajcie! - zagrzmiał.
Na jednym fotelu zmieściłem się ja, Julie i Martina. I tak mieliśmy trochę luzu. Na drugim zapakowali się chłopcy.
Hagrid opadł ciężko na swoje.
- Herbatki?
To pytanie z jego ust wydało mi się tak dziko abstrakcyjne, że z trudem powstrzymałem się od wybuchnięcia histerycznym śmiechem.
Skinęliśmy głowami.
Gajowy wydał z siebie dźwięk podobny do tego, które robią konie, kiedy daję im kostki cukru. Parsknął jakby tak nisko...?
- Zara zaleję wam kubki i pójdziemy na skraj lasu. Mówię wam, zobaczycie coś naprawdę niesamowitego!
Zgodnie z jego słowami, po zalaniu herbatki w kubkach wielkości małych wiaderek (Och, biedny ja i mój biedny pęcherz...), Hagrid wyprowadził nas z chatki.
Za jego wielką postacią szliśmy skrajem lasu niemal za zamek, dopóki naszym oczom nie ukazały się jakieś drewniane zagrody i coś na rodzaj usypanych z ziemi wielkich kopców.
Wszystko pod baldachimem drzew.
- Chodźcie, nie bójta się. Som oswojone.
Zatrzymałem się jak wryty.
- Oswojone... Co?
- No, hipogryfy!
Syriusz wydał z siebie dziwny odgłos.
- Te takie fajne ze skrzydłami?
- Teraz to przypadkiem nie ma pory lęgu?... - zapytała cicho Julie.
Gajowy skinął głową.
- Dziś rano wykluły się młode.
Zrobiłem wielkie oczy.
- To one mogą być agresywne! Przecież...
Głos uwiązł mi w gardle, kiedy usłyszałem chichot Hagrida.
- Nie są, mam je wszystkie od jajka. Dobrze mnie znają.
- Ale nas nie - wtrącił Peter.
- Dobra, najwyżej nas zjedzą - stwierdził lekceważąco James.
Rozładowało to nieco sytuację, kiedy ogół parsknął śmiechem.
- Dobra, chodźmy. Chcę je zobaczyć! - oświadczył Syriusz.
No więc poszliśmy.
Hagrid zdjął z pala szal fretek. Dosłownie. Zarzucił go sobie na szyję i podszedł do zagrody. Wszedł odważnie do środka, zaraz obskoczyły go te stworzenia.
Autentycznie zmiękły mi kolana. Były... Przepiękne.
Nie myśląc nad tym, co robię, podszedłem bliżej, podobnie jak reszta moich rówieśników.
- Właźcie! - zawołał Hagrid.
Chwilę później stanąłem obok gajowego. Przyczłapał do mnie jeden z hipogryfów. Miał błękitno-szare ubarwienie.
Przepiękny, no, po prostu był.
Od głowy do połowy długości tułowia miał lśniące ptasie pióra, które stopniowo przechodziły w gładką sierść. Seledynowy, koński ogon falował nieznacznie na delikatnym wietrze. Rozpiętość jego jednego skrzydła na pewno miał większą, niż ja odrastałem od podłogi.
- ...Hagridzie... On się na mnie dziwnie gapi - stwierdziłem.
- Ukłoń mu się, Remusie. Tylko nisko! Reszta to samo - rzucił spokojnie.
- Mam mu nadstawiać karku? - syknął Peter.
Widząc niezbyt przychylne spojrzenie pana pięknego z wielkimi, orlimi oczami, przygiąłem się do ziemi.
Nie wiedziałem, po co mam to robić.
- A teraz się cofnij. Powoli - instruował mnie nagle lekko zaniepokojony Hagrid.
No więc wrzuciłem wsteczny.
Kilka chwil później stworzenie ugięło pokryte żółtą łuską kolana.
- Po co tak? - zdziwiła się Martina.
- Cóż, cholibka, hipogryfy to bardzo honorne stworzenia. Łatwo je obrazić...
- Aaaa żeby nas nie uszkodziły, mamy okazać im szacunek, tak? - zapytał głos Syriusza. Głaskał jednego z nich po głowie, co wyraźnie się głaskanemu podobało.
- Dokładnie.
- A małe dużo różnią się od dorosłych? - zapytał James.
Hagrid jedynie się uśmiechnął.
- Jednemu z nich zmarła, cholibka, matka. Trzymam go z innymi, ale karmić go muszę ja. Poczekajta chwilę, pójdę po mleko.
Uśmiechnąłem się do siebie.
Mały hipogryf karmiony z butelki.
Gdy wrócił Hagrid, a po chwili przyniósł i ową sierotkę, nie zdołałem powstrzymać głośnego jęku. Nie ja jeden.
- O Booże, jaki on śliczny! - pisnęła Julie.
- Cuuudny! - westchnęła Martina.
- Jak się gapi! - zaśmiał się Black.
Maleństwo, bo inaczej nie da się go określić, było całkowicie różowe. Soczyście różowiutkie. Autentycznie miało taką śmieszną, odstającą grzywkę.
Patrzyło się na wszystko wokół dużymi, złotymi oczami, raz po raz mrugając. Otwierało i zamykało zakrzywiony, orli dzióbek, machając przy tym żółtymi łapkami, zakończonymi czarnymi pazurkami. Czarne kopytka fruwały niezdarnie w powietrzu, raz po raz omiatane ogonkiem.
- O jaaa...! - stęknąłem. - Mogę go potrzymać?
Hagrid nie odpowiedział, jedynie mi go podając.
Chwyciłem go pod... Hm... Paszkami, unosząc na wysokość twarzy.
Hipogryf zakwilił wesoło, nie przestając przebierać dolnymi nóżkami. W takiej pozycji mogłem również popatrzeć na jego skrzydełka.
Również różowe. Nieco ciemniejsze, niż reszta jego ciałka. I nie duże. Wręcz nieproporcjonalnie małe.
Trzepotały zawzięcie, nie mając raczej w tym większego celu. I tak nie były by w stanie unieść tego malca.
Był wielkości mniej więcej rocznego dziecka.
- Ja takiego chcę! - pisnęła Martina, stając obok.
- Słodziusi... - powiedział głos Syriusza.
- To dziewczyna? - spytał Peter.
James westchnął.
- Który zdrowy na umyśle chłopak-hipogryf wyklułby się różowy?
Nie odrywałem wzroku od niej wzroku, czując, że mięśnie twarzy wyrażały bezkresne rozczulenie.
- Ma na imię Scafe - oświecił nas Hagrid.
- Scafe... - zacząłem. - Skradłaś mi serce, wiesz?
Odchyliła główkę, ponownie wesoło skrzecząc.
Głuchy jęk wyrwał mi się z gardła, kiedy Scafe leżała mi na ramieniu z butelką w dziobie, skrobiąc w nią pazurkami i pijąc z niej mleko z głośnymi cmokami w tle.
No po prostu się w niej zakochałem.

[ 4 komentarze ]


 
Informacja. ^ ^
Dodał Remus Lupin Sobota, 19 Czerwca, 2010, 13:10

Notka powinna się tutaj pojawić niedługo. U Huncy dopiero co dodałam --> Zapraszam ^ ^
Przepraszam, ale ostatnio... Jakoś nie mogę się na niczym skupić. :D
Cierpliwości ^ ^

[ Brak komentarzy ]


 
34. Wpis trzydziesty czwarty.
Dodał Remus Lupin Sobota, 22 Maja, 2010, 16:35

Iguś Potter... Tobie powiem tylko tyle, że nie znasz moich planów i zwyczajnie nie wiesz, co będzie dalej. Każdy ma swoje wyobrażenia co do postaci Remusa. Ten pamiętnik piszę JA, więc jak będę chciała zrobić z niego geja, to zrobię. No i nie zapominaj, że Lunatyk tak, czy siak, miał żonę i dziecko. A sen MIAŁ taki być.

Ten wpis pisany przy utworze "Cztery pory roku" Vivaldiego. Piękne. polecam ^^



- Nareszcie koniec zajęć! - zawołał James, kiedy wychodziliśmy na przerwę po ostatniej lekcji. - Chyba im na głowy padło, byśmy mieli osiem godzin dziennie...
Nie chciało mi się dalej słuchać rozmowy chłopaków, która z pewnością była bardzo, bardzo inteligentna. Pozwoliłem więc jedynie zorientować się, że słyszę odpowiedź Blacka. Treść jego słów nie zostawiła nawet maleńkiej rysy w mej pamięci.
Nie bardzo patrząc, gdzie idę, wpadłem na Petera.
- Oj, przepraszam - mruknąłem tonem mało zainteresowanego.
- Remi, coś ty taki skołowany? - zapytał mi głos Blacka do ucha. Zawiesił się na mnie całym ciężarem, aż się ugiąłem. - Znowu myślisz o tym swoim Atze? - zapytał.
- Nie! - warknąłem. - To, że na przywitanie wypalił mi pytanie, czy chcę z nim chodzić, nie znaczy, że ja zaraz do niego coś ten! Mam dopiero dwanaście lat, opanuj się!
- Nie złość się - stwierdził tak denerwująco spokojnym tonem, że nie mogłem się powstrzymać, by nie przywalić mu z łokcia. - Uch, ostro...
- Mówiłem ci już kiedyś, że jesteś debilem?
- A wracając do tego twojego rycerza na białym koniu, to...
- TYLKO. MÓJ. KOLEGA. Zresztą on i tak pewnie nie bierze na serio, więc nie widzę powodu, bym ja miał potraktować to poważnie.
- Nie ma to jak bycie jasnym i dobitnym! - zapiał Potter, dokładając swoją wagę z drugiej strony.
Nie było mocnych, bym szedł na wyprostowanych nogach.
- A więc, jak to się stało, że ty chodzisz ze swoim TYLKO. KOLEGĄ?
Ukryłem twarz w dłoniach.
- Wy mi nie dacie spokoju?
- Nie! - zawyli zgodnie do obojga mych uszu.
- Łaaaa! - zawołałem, chwytając się za głowę. - To straszne! Zobaczycie, poskarżę się woźnemu!
Wybuchli śmiechem, a ja nie zdołałem powstrzymać wesołego wygięcia ust.
- Dobra, puśćcie mnie. Idę do biblioteki.
- Zawsze znajdziesz miejsce, gdzie za tobą nie pójdziemy, co? - burknął okularnik.
- No jasne! - odparłem, dumny ze swego geniuszu.
- Ja do biblioteki bym poszedł - stwierdził pogodnie Syriusz.
- A tam? - wskazałem na drzwi od toalety dziewcząt.
Zatrzymał się, krzywiąc z obrzydzeniem.
- Nawet mnie chwilami coś przerasta - stwierdził.
- A gdzie Peter? - zapytałem, rozglądając się.
- Wlókł się gdzieś za nami... - mruknął James.
Wzruszyłem ramionami.
- Dobra. Ja idę. Miłość wzywa... Adios! - rzuciłem szybko, po czym puściłem się pędem w stronę rozwidleń korytarzy.
Przecież kopalnia wiedzy czeka, nie?
Jakiś czas później, bucząc pod nosem coś kompletnie pozbawionego sensu i melodii, pchnąłem drzwi od biblioteki. Wszedłem oczywiście do środka, natychmiast kierując się w stronę działu o zielarstwie. Chciałem jak najszybciej napisać ten referat na trzy stopy - swoją drogą, ta jąkająca się staruszka jest naprawdę wymagająca, jeżeli chodzi o prace pisemne - bo nie miałem ochoty zostawiać tego na weekend. To nic, że akurat była środa...
Zanurzyłem się, ale nie dosłownie, w morzu książek.
Zatrzymałem się na początku rzędu, w zasięgu wzroku widząc dwie identyczne dziewczyny. Coś mi w nich nie pasowało, zupełnie jakby... Trochę nie były ludźmi? Nie no, mój wilczek we mnie znowu dostaje świra, pomyślałem.
Zdawały się być trochę wyższe ode mnie - zaczynam się przyzwyczajać - i obie były Krukonkami. Włosy miały tak wściekle rude, że przypominały kolor marchewek. Marchewkowe sprężynki do połowy ramienia.
Nagle odwróciły się w moją stronę.
Miały ładne buzie. I piegi. I tak zielone oczy... Ja myślałem, że to Atzego są intensywne. Pomyłka... Te wręcz zdawały się jakby jaśnieć tą zielenią.
Wymieniły kilka uwag cichym szeptem, po czym jednocześnie do mnie podeszły.
- Julie.
- Martina.
Wyciągnęły dłonie.
Skrzyżowałem ręce, by móc je uścisnąć w miarę tak, jak to się powinno robić.
- Remus...
- Ty też? - zapytały.
W nozdrzach mieszała mi się woń kokosów i brzoskwini.
Zamrugałem.
- Co też?
- Ty też jesteś inny? - szepnęła Martina, jeśli dobrze pamiętałem.
Zmarszczyłem czoło.
- Inny?...
Jedna z nich uśmiechnęła się lekko.
- Nie udawaj. Czujemy to.
- Ale co?
Druga westchnęła, rozglądając się.
Wytężyłem słuch. Nikogo nie powinno być w pobliżu.
- Julie i Martina Hudgens - powiedziała po krótkiej chwili ta z lewej.
- Hudgens? - powtórzyłem jak echo.
Skądś znałem to nazwisko, no na pewno...
- Tak. Ten sam Hudgens widnieje w książce od historii magii jako wampir, który zaatakował władcę plemienia goblinów.
Plasnąłem się ręką w czoło.
- No tak! Ale kiedy to było? W osiemnastym wieku?
Wzruszyły ramionami.
- Dlatego my nie całkiem. Krew rozmyła się przez lata.
Milczałem. Rozumiałem te dwa zdania jedynie w połowie.
- Chwila... Że wy jesteście jakby... Pra ileś tam wnuczkami tego... Wampira?
Kiwnęły jednocześnie głową. Wycelowały we mnie palce wskazujące.
- Ty też jesteś inny - stwierdziły małym chórkiem.
Westchnąłem.
- Skąd wiecie?
- Ty tego nie czujesz?
Przechyliłem głowę.
- No właśnie - stwierdziła spokojnie jedna z nich.
Druga zachichotała. Dopiero wtedy zauważyłem, że miała pieprzyk nad górną wargą.
- Ale zbieg okoliczności. W całej szkole chyba tylko my tacy jesteśmy.
Potrząsnąłem głową.
- Ale ja nie tak jak wy - mruknąłem.
- Wiemy - stwierdziły zgodnie. Uśmiechnęły się. - Wiemy, jak. I tak jesteś słodki.
Przysunęły się, każda z nich cmoknęła mnie w inny policzek.
Jakoś mi się głupio zrobiło?...
- Nikomu nie powiemy - obiecały.
- Ja też nie.
- Przyjaźń? - dodała ta bez pieprzyka.
Skinąłem głową.
- Czemu nie? tylko... Ty jak się nazywałaś? - zapytałem tej ze znamieniem.
- Martina.
- Aha. Julie bez pieprzyka. Jasne...
Zachichotały.
O rany. Przyjaźń z dziewczynami. DZIEWCZYNAMI.
Tkniętymi wampiryzmem.
To dlatego coś mi w nich nie pasowało!
Niee... Zdecydowanie muszę "o sobie" poczytać nieco więcej.

- Julie i Martina Hudgens? - powtórzył Syriusz. Obrócił widelec w palcach po raz kolejny. - Takie rude?
- Siedzą na brzegu stołu Ravenclaw - mruknąłem, sięgając po dzbanek z sokiem.
Skierował na nie wzrok szarych oczu.
- Ach, znam je! - stwierdził. - Kiedyś były u mnie w domu. Coś tam ich rodzice z moimi chcieli od siebie... Mają też kuzyna aurora.
- Tak? - zapytał James.
- Nie - odparł beznamiętnie Syriusz.
Parsknąłem.
- A jak on się nazywa? - zapytał Peter.
- Rufus jakiś tam. Coś na "es". Scrimegour? Coś w ten deseń.
Popatrzyłem na niego.
- To jeden z tych najlepszych?
- Ha, ha, słyszałeś o nim? - zapiał James.
- W ogóle - burknąłem. - Mój ojciec też był aurorem. Nie, nie słyszałem o Scrimeguorze. Jeszcze jeden jest taki dobry... Młody, ale dobry. Alastor Moody, z tego, co pamiętam...
Syriusz pokiwał głową.
- W wakacje był u nas na rewizji. - Wzruszył ramionami. - Nie wiem, czego szukali. - Zaczął nagle chichotać. - Remi, ty znasz już go osobiście!
- Co? Nie! - zaprzeczyłem szybko.
- Jak nie? To na niego wpadłeś w Błędnym Rycerzu!
James zaczął rechotać.
- "Chciałem zdążyć, kiedy stał!"
- To był on?! - jęknąłem.
Black skinął głową, śmiejąc się.
- Musiał cię kojarzyć, bo patrzył na ciebie jak na kogoś, kogo kiedyś już widział. Wiesz, niby taki znawca, ale i tak nie wie dokładnie, o kogo chodzi.
Westchnąłem.
- "Stałem zdążyć, kiedy stał"?... - powtórzył Peter.
James natychmiast odrzucił sztućce.
- To było tak. Jechaliśmy z Syriuszem Błędnym rycerzem, tak, z nudów, ale po drodze na Pokątną. Gdzieś w Szkocji wsiadł Remus. Przywitaliśmy się i te de, a gdy autobus nagle ruszył, to Remi zwalił się na twarz Moody'emu w krocze. Klęcząc podnosi głowę i trzymając go za kolana, spojrzał mu w oczy i takie drżące: "Przepraszam! Chciałem zdążyć, kiedy stał!".
Syriusz chichotał, grzebiąc w talerzu.
- Minę miał po prostu... Obłędną.
- Sam jesteś obłędny, wręcz błędny - mruknąłem, rumieniąc się. Odłożyłem widelec. - Ty wiesz, jak mi wtedy było głupio?
- Taką minkę miałeś! - zawył Potter, po czym zaniósł się donośnym śmiechem.
- Idiota - mruknąłem, podpierając głowę ręką.
Kątem oka dostrzegłem, że Atze wychodził z grupką innych uczniów z sali. Odprowadziłem go wzrokiem.
Dziwny sposób na początek przyjaźni. No, ale, do oryginalności, odkąd trafiłem do Hogwartu i poznałem Blacka z Potterem, zacząłem się już przyzwyczajać.
Poczułem szturchnięcie w ramię.
- Skoro już wspominamy, to, Remi, wciąż jesteś dziewiczkiem?
- Co? Niby czemu miałbym nim nie być?
- Mało to razy Atze porywał cię na chwilę na przerwach? Czasu nie... Było... Wiele... Ale... tak... Na szybko!... Hahaha! - wydusił James, kiedy okładałem go przez stół pięścią po głowie. Przyklęknąłem na ławce, chwytając go wolną ręką za kołnierz i machałem ręką służącą za coś na rodzaj młotka.
Syriusz i Peter głośno się śmiali.
W pewnym momencie poczułem czyjąś dłoń na ramieniu. Odwróciłem głowę.
Prefekt.
- Słucham? - Nie puszczałem koszuli chichoczącego Pottera.
- Przestań - rzucił bez ogródek.
Puściłem ubranie Jamesa.
- Już nie ruszam.
Mruknął coś do siebie i odszedł.
Kopnąłem okularnika pod stołem, nie odrywając wzroku od tyłu głowy pana prefekta.
- Dobra, chodźmy na błonia. Szkoda dnia - zakomenderował Syriusz, podnosząc się. - Idziem, ludu!
Ja również wstałem, podnosząc torbę z ziemi. Przerzuciłem sobie jej pasek przez ramię. Jednocześnie chwyciliśmy z Syriuszem za ręce Petera, który, w przeciwieństwie do Jamiego, nadal siedział. Ściągnęliśmy go z ławki na podłogę, bezlitośnie taszcząc w kierunku drzwi.
- Przestańcie go targać! - krzyknął Prefekt.
- Jaki on upierdliwy - mruknąłem.
Syriusz szturchnął go nogą.
- Wstawaj!
Następnie chwycił mnie za nadgarstek i puścił się biegiem ku wyjściu, ciągnąc mnie za sobą. Chcąc, nie chcąc, pobiegłem za nim.
- Gdzie ty mnie ciągniesz?!
- Orientuj się, już połowa kwietnia! Ciepło jest! Popluskamy się!
Odchyliłem głowę do tyłu, po czym wydałem z siebie donośne, długie: "Nieeee!".
Gdzieś za sobą usłyszałem: "Zdychający diplodok?...". Z lekka irytacją stwierdziłem, że nie wiem, co to jest.
Wypadliśmy z Syrim na dziedziniec, a potem, tupiąc na kamienistych stopniach, w dół zbocza, w stronę jeziora. Śmiejąc się, na jakieś dwadzieścia metrów przed wodą, zrzuciliśmy wierzchnie szaty, krawaty, torby i koszule (ja pod spodem miałem jeszcze t-shirt). Więcej nie zdążyliśmy, w pełnym pędzie wbiegając do jeziora, rozchlapując wokół wodę.
- Łaaa! - zawyłem, co bardziej przypominało pisk. - Jaka zimna!
Black nie pozwolił mi wyjść, bo złapał mnie w pasie i z głośnym okrzykiem szarpnął w bok, przez co obaj upadliśmy na nieco większą głębokość niż, po pas. Ledwo zdążyłem nabrać powietrza, nim obaj wlecieliśmy pod taflę.
Zimno przeszywało mnie na wskroś, sprawiając, że niemal dosłownie sztywniałem.
Stwierdzając, że zwyczajnie brakuje mi powietrza i że muszę odkaszlnąć, zacząłem się rzucać, bo jak zauważyłem, znalazłem się w jakimś dole. Jak otworzyłem oczy, to nic nie widziałem.
Przestraszyłem się nie na żarty, co tylko się pogłębiło, kiedy poczułem coś jednocześnie na obu nadgarstkach. Mocno szarpnęło mnie w górę.
Odetchnąłem głośno, kiedy tylko poczułem, że już mogę, po czym zaniosłem się kaszlem. Podniosłem głowę, kierując wzrok na stojących obok mnie Jamesa i Syriusza. Wciąż trzymali mnie za ręce, zgięte w łokciach i podniesione nad głowę.
Poziom cieczy łaskotał mnie w podbródek. Było mi strasznie zimno, zdążyły mi już zdrętwieć palce u rąk i nóg.
- Remi, nie trzeba zaraz panikować - powiedział wesoło Syriusz. Klepnął się w pierś. - Ratownik Syriusz czuwa!
James zaczął rechotać.
- Dlatego bym się właśnie bał!
Syriusz natychmiast, znaczy, prawie natychmiast, do niego doskoczył, napierając mu na ramiona.
Potter znikł pod wodą, ciągnąc za sobą Blacka.
- Jak zimno! - syknąłem.
Dopiero wtedy zorientowałem się, że moje zęby zawzięcie o siebie stukają, podzwaniając.
- Oszaleliście?! - zawołał jakiś chłopak z brzegu. Miał brązowe włosy, a to, co błyszczało mu na piersi, to chyba była odznaka prefekta. Hufflepuff chyba...
Obok mnie wyskoczyła głowa Blacka.
- Ha! - ryknął. Zaczął iść w stronę brzegu, wyraźnie najszybciej, jak mógł.
Niemal natychmiast wynurzył się James, tyle, że wolniej. Najpierw pojawiła się jego czupryna, czoło, i dopiero potem reszta twarzy. Założył trzymane w ręku okulary i rzucił się w pogoń za Syriuszem.
Powędrowałem za nimi. Z każdym krokiem poziom wody się obniżał, wystawiając me mokre ciało na zgubne działanie dość silnego wiatru.
Prefekt złapał kuzynów, kiedy wyskoczyli na brzeg. Ja sam grzecznie stanąłem obok.
Jak się okazało, kilka kroków dalej stał Atze.
- Hej, chłopaki - przywitał się dziarsko.
- Cześć - odparli jednocześnie bruneci.
Nie odpowiedziałem, zbyt zajęty hamowaniem latania szczęki.
- Do skrzydła szpitalnego, ale to raz-dwa! - zakrzyknął prefekt.
Skinąłem głową, odwracając się w stronę zamku. Zatrzymałem się jednak.
- Rzeczy - mruknąłem do siebie.
Odwróciłem się i wpadłem na kogoś, padając bezwładnie na tyłek.
- Tu są - stwierdziła pogodnie owa "ściana", która był nikt inny, jak Atze. Podniósł mnie. - Zaniosę je wam. Chodźcie, bo się przeziębicie.
Ja już miałem katar.
Następnego dnia obudziłem się z bólem głowy i przenikającym mnie chłodem, raz po raz wstrząsany nieprzyjemnymi dreszczami.
Jęknąłem cicho, głębiej zakopując się w ciepłej pościeli mojego łóżka w dormitorium.
- Ty też źle się czujesz? - zapytał słaby głos Jamesa.
- Tak - odparłem. - A ty, Syriuszu, jeśli nie śpisz?
- Jestem żywym trupem - ochrypnął mi ledwo zrozumiale jego głos.
- Zimno! - zawołał Potter.
- Siku! - odparłem podobnym tonem.
- Pić! - zawył Black.
Chwilę chichotaliśmy ochryple we trzech. Odchyliłem kołdrę, niechętnie wychodząc z wygodnego mebla. Najszybciej jak mogłem dotarłem do łazienki by sobie "ulżyć".
Kiery zrobiłem, co musiałem i wróciłem do części sypialnej, twórczo odkryłem, że Syriusz i James, pomimo marnego wyglądu i pewnie nie lepszego samopoczucia, szamocą się na łóżku Pottera.
- Złaź ze mnie, ufoliczna maso!
- Hahaha! - odpowiedziała ufoliczna masa.
Westchnąłem ciężko i niemożliwie męczeńsko.
- Od początku wiedziałem, że macie się ku sobie - westchnąłem, nie mogąc się powstrzymać, by choć troszkę się z nimi nie podroczyć.
Syriusz prychnął.
- Wolę blondynów! Najlepiej z długimi włosami, którzy nie śmierdzą! - jęknął, podkreślając ostatnie dwa słowa.
Z trudem pohamowałem śmiech, kiedy usłyszałem urażony pisk w wykonaniu Jamesa.
Obaj bruneci zaczęli się zawzięcie kotłować, szarpać, chwilami również gryźć i kopać.
Podszedłem bliżej, sięgając po dzbanek z wodą. Wylałem im jego zawartość na czarne głowy, po czym słuchając ich krzyków, wróciłem do łóżka.
- Jak mogłeś?! My jesteśmy chorzy!
- Wylałem wam to na głowy, a na to, to już nic wam nie pomoże - westchnąłem. - A teraz cisza, bo ja chcę spać!

Chorowaliśmy tydzień. Kiedy obudziliśmy się ósmego dnia od zabawy w jeziorze, czuliśmy się dobrze - choć, niestety, katar nam jeszcze nie minął. Z tej okazji, nie dość, że urządziliśmy rozróbę w wielkiej sali (wybiegliśmy z niej gonieni przez wściekłego profesora od opieki nad magicznymi stworzeniami. Schowaliśmy się w toalecie Jęczącej Marty. Żeby nas nie wydała, obiecaliśmy jej zaśpiewać. Cały kwadrans siedzieliśmy w osobnych kabinach, za zamkniętymi drzwiami, piszcząc cienkimi głosikami jakąś głupią piosenkę o kucykach), to nie pozwalaliśmy normalnie prowadzić nauczycielom lekcji. Owszem, skończyło się to szlabanem tego samego wieczora.
Podirytowany woźny, wpakował nas do jakiejś paskudnie brudnej sali. Autentycznie buty kleiły mi się do podłogi. Wcisnął nam w ręce wiadra, mopy, ścierki i płyny domycia szyb.
- Tu ma lśnić! - warknął wściekły. Zauważyłem, że policzek podrygiwał mu niekontrolowanie.
Wzdrygnąłem się, słysząc trzask drzwi.
Z trudem powstrzymałem wybuch śmiechu, kiedy Syriusz podniósł nieco wyżej mop, zaczynając mu się uważnie przyglądać.
- Po co mi kij z włosami? - zdziwił się.
- Tak jakby, tym się myje podłogę - oświeciłem go. Westchnąłem ciężko, podchodząc do okna. - Ale syf... Światło prawie nie przechodzi - stwierdziłem, krzywiąc się.
- Prawie jak u mnie w pokoju! - stwierdził James.
Aż jęknąłem.
- Oszczędź nam niebywale malowniczych szczegółów twego śmieciowego zacisza, o Jamesie tyfusiasty.
Zignorowałem to, że kątem oka dostrzegłem, jak Potter doskakuje do Syriusza i zaczyna go okładać ścierą.
Peter stanął obok mnie.
Jego również zignorowałem, wyciągając dłoń do szyby. Przejechałem po niej palcem, czując opór nagromadzonej warstwy brudu.
- Fuj... - mruknąłem. Wytarłem palec o pelerynę od szaty Petera, na co ten zaczął coś krzyczeć.
Owszem. Zignorowałem.
Podszedłem do rzuconych w nieładzie na ziemi przyborów do sprzątania. Podniosłem jeden z gałganków i butelkę płynu. Była ze spryskiwaczem.
Odwróciłem się, by wrócić do okna. Pod moimi nogami przekotłowali się wciąż się bijący chłopcy.
Dotarłem do okna i natychmiast "psiknąłem" kilka razy. Do mojego nosa dotarła woń jabłek i octu. Nie pachniało to razem ładnie. Patrzyłem, jak brud zaczyna nasiąkać i lekko się obsuwać.
- Masakra - mruknąłem.
Przystąpiłem do szorowania.
Kilka minut później, pojawił się obok mnie zgrzany, brudny i potargany Syriusz. Razem zajęliśmy się myciem okien. To było całkiem przydatne, wszak Syri jest ode mnie wyższy i mógł dalej sięgnąć.
- Dawajcie, najpierw zrobimy porządek z oknami, potem zajmiemy się resztą - zakomenderował Black.
- Może zaśpiewamy coś, żeby nam było raźniej? - zaproponował po chwili Peter.
- Co, znów coś o kucykach? - prychnął Syriusz.
- To na nic, ten cholerny płyn tylko to rozmazuje! - zawołałem ze złością.
- Tam jest kran - stwierdził Potter.
- Dopiero mi to mówisz?!
Poszedłem we wskazanym kierunku.
Kran był bez wątpienia stary i zardzewiały. Brudu, jak wszędzie w tej sali, również na nim nie brakowało. Z ciężkim westchnieniem chwyciłem za kurek i zacząłem się z nim mocować, by go odkręcić. Sapałem i stękałem kilka chwil, wyginając się i wykorzystując cały swój ciężar.
- Odejdź, chuchrze - prychnął Potter. Zajął moje miejsce, dzięki czemu mogłem patrzeć, jak i on bezowocnie szarpie się z tym kranem.
Uniosłem brwi, słysząc cichy chichot. Niemal taki, jak wtedy, gdy straszyliśmy Petera.
- Ach! - wrzasnął Pettigrew. Tak, on również to pamiętał.
Musiałem zatkać usta dłonią, by nie ryknąć śmiechem.
- Ech, dzieci... Odsuńcie się, głąby. Przejście dla mistrza! - zawołał władczym tonem Syriusz, teatralnym gestem rozgarniając mnie i Jamiego na boki.
Stanął przed umywalką, przyglądając się jej chwilę. Chwycił za kurek i podjął próbę odkręcenia. Ani drgnęło.
- Hmmm... - mruknął.
Zagryzł lekko wargę, przekręcając nadgarstek w drugą stronę.
Coś cicho strzeliło, a następnie rozległ się długi, nieprzyjemny ryk.
Wzdrygnąłem się, machinalnie przybliżając do największej osoby w sali.
Coś zaczęło zgrzytać i jęczeć.
Black zmarszczył czoło.
- Co do?...
Kran zaczął lekko dygotać i... Jakby pluć czymś czerwonym.
Peter pisnął coś.
- Lepiej stąd chodźmy! - stwierdził James. - Jeszcze będzie na nas.
Stałem tak blisko Blacka, że niemal na niego właziłem.
Kolejny jęk, szum, trzask.
Czerwień zmieniła się w pomarańcz.
Westchnąłem.
- Nie ma to jak stare krany...
Syri parsknął wesoło.
Wody zmieszanej ze rdzą znacznie przybyło, płynąc ciągłym nurtem.
- Czystsza lecieć chyba nie będzie - mruknął szarooki.
Nagle do mnie dotarło, że jak coś się dzieje, to zaczynam się do niego jakoś lepić.
Wzdrygnąłem się.
Jeszcze pomyśli, że ja coś ten!...
Odsunąłem się szybko.
Ja przecież wolę dziewczyny.
Tak. Nie ma innego wyjścia.
W tamtej oto chwili, znienawidziłem swoją wyobraźnię za obrazy i pomysły, jakie mi podsuwała.
Złapałem się za głowę, gwałtownie nią potrząsając.
- Niedorzeczność! - zawołałem.
Black parsknął.
- Popieram. Mamy tu sprzątać, a nawet nie ma czystej wody...
Nie skomentowałem.
Za tydzień idę do Hogsmeade z Atze. Tylko jak on to sobie wyobraża? Mówił, że wymyśli coś, by mnie nie przyuważono...
Zostaje czekać.

No więc czekałem. Jak się okazało, wypadała... Pełnia. Dokładnie TE dni przed pełnią.
Przez chwilę miałem ochotę tłuc głowią w biurko, kiedy oglądałem wyliczone tabele księżycowe.
- Szlag! Szlag! - syczałem, nie mogąc się powstrzymać, by głową w blat nie stukać.
- Co jest? - zapytał głos Jamesa.
- Nic - bąknąłem, szybko się prostując i zakrywając kartki.
- Aha - mruknął. Rozpromienił się. - Słuchaj, cały dzień mnie z Syrą nie będzie, mamy coś do załatwienia!
- Nie nazywaj mnie tak! - warknął głos Syriusza.
James machnął lekceważąco ręką.
Obaj wyszli, zostawiając mnie w dormitorium samego, uprzednio czochrając mi włosy.
Westchnąłem ciężko.
Co mam mu powiedzieć?
Schowałem tabele między stronice podręcznika do astronomii i włożyłem książkę do torby.
Chwilowy dół nagle zmienił się w niepohamowany wybuch śmiechu, kiedy wyobraziłem sobie minę mojej matki, kiedy jej powiem, że mam chłopaka.
Nie. Nie mogę zepsuć tego, co "jest" (dosłownie w cudzysłowie) między mną, a Atze. Zerwałem się szybko, po czym doskoczyłem do wyjścia z pokoju.
Lepszy efekt będzie, kiedy pokażę jej nasze zdjęcie.
- Aaaatzeeee! - wrzeszczałem, biegnąc korytarzem pełnym uczniów.
Nie wiedziałem, czy tam jest, ale przecież sprawdzić można, nie?
- Aaaaatze! - zapiałem nieco wyższym głosem.
Zatrzymałem się, zaczynając nucić pod nosem: "Waterloo".
- Gdzie jesteś? - mruknąłem do siebie. Klasnąłem w dłonie, dostrzegając prefekta Hufflepufu.
Dobiegłem do niego, z lekkim trudem przeciskając się między grupą uczniów z czwartego chyba rocznika.
- Przepraszam! - zawołałem. Spojrzał na mnie, odrywając się od rozmowy z jakąś Gryfonką. - Wiesz, gdzie jest Atze?
- Powinien być na błoniach...
- Dzięki!
Odwróciłem się, doskakując do nieoszklonych okien, dających wygląd na dziedziniec. Dosłownie przez nie wyskoczyłem, pędząc w stronę wymienionego miejsca.
Trochę ciężko było mi go wyhaczyć wśród wszystkich obecnych na szkolnych terenach.
Ponownie nabrałem powietrza w płuca i ryknąłem najgłośniej, jak umiałem:
- AAAAAAAAAATZE!!!
Rozejrzałem się po zebranych.
Ktoś pod bukiem wstał i odwrócił się w moją stronę. Podniósł rękę i zamachał nią w moim kierunku.
Ponowiłem bieg, tym razem w stronę owej osoby.
Im bliżej byłem, tym więcej szczegółów dostrzegałem - szkolna szata, kręcone włosy, budowa ciała.
Wpadłem na niego w pełnym pędzie, rozkładając ręce, żeby nie powbijać mu w brzuch łokci. Zachwiał się od tej szarży, ale nie upadliśmy.
Zdyszany, z szerokim uśmiechem, podniosłem głowę, by spojrzeć mu w twarz.
- Cześć! - wysapałem, odgarniając rozwiane włosy z twarzy.
Również się uśmiechnął, choć widziałem, że coś go martwiło.
Spoważniałem.
- Co jest?
Westchnął, siadając. Pociągnął mnie w dół. Przyklęknąłem obok.
- Dwie sprawy. Babcia się rozchorowała. No i nie mogę wziąć cię do Hogsmeade... Byłem u McGonagall, stwierdzając, że ty chyba byś wolał , by twoja opiekunka o tym wiedziała. Nie pozwoliła mi i tyle.
Wstrzymałem powietrze, chcąc unormować oddech.
Milczałem chwilkę, nie wiedząc, co powiedzieć.
Wyjąłem z kieszeni truskawkowego cukierka.
- Chcesz?...
Zaczął się cicho śmiać.
- Ja nie żartuję, mówię serio. Mam jeszcze jednego. Chcesz?
- Mogę chcieć - stwierdził, już weselszy.
- To otwórz buzię - nakazałem, odwijając przezroczysty papierek.
Włożyłem mu łakocia do ust, nie mogąc powstrzymać wesołego uśmiechu.
Wyciągnął ręce, splatając mi je za plecami.
- Jutro twoje imieniny - powiedział, obejmując mnie. Zarzuciłem mu ręce za szyją, kładąc policzek na jego ramieniu.
- Wiem - stwierdziłem spokojnie.
- Dobrze pamiętam, że lubisz maskotki?
- Tak. Czemu pytasz?
- Po prostu staram się jak najwięcej o tobie zapamiętywać.
- A ty lubisz misie?
Westchnął.
- Tak. Najbardziej takiego w szatach Gryffindoru, z długimi jasnymi włosami i złotymi oczami.
Rozbawiło mnie to stwierdzenie.
- Skąd ty takiego wziąłeś?
- Po prostu podbiegł do mnie jakiś rozczochrany pierwszak, krzycząc, że wpadłem temu misiowi ponoć w oko.
Obaj chwilę się śmialiśmy.
- Miałem ochotę go zabić. Chyba dostrzegł to w moich oczach, bo jakoś szybko się zmył...
- Ciekawe masz oczy, tak swoją drogą.
- Ciekawe?...
- Tak. Nigdy wcześniej nie widziałem nikogo innego z taką barwą tęczówek. Takie... Czysto złote, a w mroku w odcieniu bursztynu.
Milczałem.
- E... Jestem... Oryginalny... - wydukałem po chwili.
- Wiem - stwierdził. Wzmocnił uścisk, przez co mocniej do niego przylegałem.
- Na co zachorowała twoja babcia?
- Według listu, podejrzewają u niej gruźlicę.
- Aj... - bąknąłem, nie mając pomysłu na konstruktywny komentarz.
- Ale na pewno nic jej nie będzie. Babcia to twarda sztuka.
Nie odpowiedziałem, wlepiając wzrok w trawę. Kilka sekund później zamknąłem oczy, wzdychając cicho.
- Remi, tak z ciekawości, czemu tak się darłeś, wołając mnie?
- Ach! - odsunąłem się na wyciągnięcie rak, nie puszczając jego karku. - Zapomniałem. Bo ten... Chciałem sobie zrobić z tobą zdjęcie. Wiesz, żeby się pochwalić w domu.
Zarechotał.
- Jasne. Poczekasz? Pójdę po aparat.
Skinąłem głową, schodząc mu z kolan. Dopiero wtedy do mnie dotarło, że siedziałem mu na udach, przodem do niego.
Dość dwuznaczna pozycja...


Są misie duże, są misie małe.
Są misie szare, są misie szklane
I tak jak ty, bardzo KOCHANE.

Atze


Zamrugałem po raz enty chyba, patrząc na tę krótką rymowankę, przypiętą do kokardki pod szyją misia, który leżał w nogach mojego łóżka. Uśmiechnąłem się, odkładając kartkę na bok. Posadziłem sobie pluszaka na kolanach, mając jeszcze sen na oczach, zaczynając mu się uważnie przyglądać. Przetarłem nadgarstkiem powieki.
Miś był mniej więcej dwa razy większy od jakiegoś trzymiesięcznego niemowlęcia. Był w barwie miodu gryczanego. Włókna jego futerka miały chyba pół cala długości. Duże, szklane oczy były całkiem czarne, z lekką tylko brązową obwódką. Na spodzie dolnych nóżek miał wyszyte jaśniejszą nicią odciski łapek. Na prawym uchu miał łatkę.
Przyciągnąłem go do siebie, przytulając. Schowałem w nim nos, przymykając oczy.
- Wszystkiego co najlepsze, Damo - szepnął mi do ucha głos Syriusza. Odpowiedziałem mu mruknięciem.
- Dzięki - stwierdziłem chwilę później, odsuwając się.
Black pomachał mi jakąś kopertą przed nosem.
- Spałeś do czternastej, leniu! Atze dał nam to na korytarzu - powiedział.
Wziąłem od niego ową kopertę, otwierając ją.
Zdjęcie!
Kawałek błękitnego nieba, w prawym górnym rogu fragment białego cumulusa.
Z drugiej strony nieco pokrytych wiosenną zielenią gałęzi i troszeczkę pnia.
Po środku, ja i Atze.
On obejmuje mnie w pasie, ja, siedząc na jego udach bokiem do aparatu, odwracam w stronę obiektywu głowę, zakładając swojemu "chłopakowi" rękę za szyją.
Obaj się śmiejemy, mówiąc przeciągłe: "Seeeks!".
Wiatr lekko rozwiewa nam włosy. Wolną dłonią odgarniam miodowe kosmyki za ucho.
- Ładnie wyszedłeś - stwierdził Syriusz.
Uśmiechnąłem się do niego.
- Dzięki.
- Co naj! - powtórzył wesoło, wręczając mi pudełko moich ulubionych czekoladek.
Cmoknął mnie przy tym głośno w policzek.


Ta notka zasadniczo bez sensu, ale nie miałam natchnienia na coś konstruktywnego. Komentujcie! :D

[ 12 komentarze ]


 
33. Wpis trzydziesty trzeci.
Dodał Remus Lupin Niedziela, 16 Maja, 2010, 00:10

Z dedykacją dla Doo, Darii i Łapomanki, które skomentowały poprzedni wpis. :D

Przez całą lekcję nie robiłem niczego innego, poza knoceniem i zastanawianiem się, jaki to jest ten Atze. Wygląda sympatycznie, to muszę przyznać. Wszak jednak pozory mylą - nawet na przykładzie Blacka. Niby ma wysokie urodzenie, rysy jego twarzy jasno mówią, że pochodzi z arystokracji, a jednak jest zwykłym, chorym na głowę, opiekuńczym wariatem. Często mnie zastanawia, co ten świr jeszcze wymyśli.
Jeszcze gdy dostawi się obok niego Jamesa...
Oni oddzielnie niemal ciągle dostają małpiego rozumu, ale kiedy zamknie się ich w jednym pomieszczeniu na jakiś czas to mogę się założyć, że z sali zostaną ruiny. Chodząca demolka.
Zajęcia kończyłem pół do trzeciej. O piętnastej był obiad, jak zwykle. Po posiłku poszedłem do dormitorium, usiadłem na łóżku i wziąłem do ręki budzik.
Gapiłem się na jego tarczę równy kwadrans. Niby co innego miałem do roboty? Przecież nie wiedziałem, czy mam coś zrobić z okazji tego... Użyję słowa "spotkania"...
Za piętnaście czwarta wstałem.
- O, poruszył się! - zawołał Peter, na co James oczywiście zaczął głupio chichotać.
Syriusz zafalował brwiami.
- Jamie, rzuć mi notes. Muszę zapisać tę pamiętną datę. Pierwsza randka Remusa...
Rzuciłem się na niego z poduszką.
Ze śmiechem zeskoczył z łóżka i wlazł pod nie, uniemożliwiając mi zrobienie mu krzywdy.
- Dorwę cię, jak wrócisz!
- Haaaha! - zawył spod mebla. - Dzisiaj stracę cnotę! To też muszę zapisać!
Tupnąłem ze złości w podłogę.
- Idiota!
Wyszedłem z dormitorium, słuchając ich śmiechu i tego debilnego, blackowego chichotu.
Uuuch, jak on mnie wkurza!
Z ciężkim westchnieniem, mieląc język w zębach, ruszyłem w stronę wyjścia na błonia.
Jak się okazało, Atze już tam był. Siedział na brzegu jeziora. Buty położył obok, mocząc stopy w wodzie. Zatrzymałem się, przechylając głowę. Przyglądałem mu się kilka chwil. W końcu jednak postanowiłem być odważny, więc nabrałem powietrza.
Wiem, szczyt męstwa.
- Cześć!... - bąknąłem bardziej do siebie, niż do niego.
Sądząc po braku zainteresowania, usłyszał mnie. Z pewnością.
Podszedłem więc te kilka kroków bliżej. Naliczyłbym więcej, niż pięć, ale przydepnąłem rozwiązaną sznurówkę, no i oczywiście ległem jak długi w pachnącej wiosną trawie.
Owszem, wtedy mnie zauważył.
Co ja, taki mały jestem, że muszę robić szum, by mnie dostrzec? To straszne...
Oczywiście podszedł szybko i mnie podniósł, ale to tak, że przez chwilę machałem nogami w powietrzu. Szczerze mówiąc, to było bardzo... Fajne.
- Nie stawiaj mnie! - wyrwało mi się, kiedy już opuszczał ręce.
Zrobił nieco zdziwioną minę, ale podniósł mnie wyżej.
Gęba sama rozciągnęła mi się w uśmiechu.
- Dobra, już możesz...
Znów poczułem grunt pod nogami.
- Tak w ogóle, to cześć... - Pomachałem mu, mimo iż stał przede mną.
Parsknął, odwzajemniając gest.
- Cześć. Jak tam zielarstwo?
Westchnąłem.
- Zielono. A ty co miałeś?
Przybrał poważną minę, która w jego wykonaniu zwyczajnie wyglądała śmiesznie.
- Transmutację. Zagłębialiśmy tajniki zmieniania swojego wyglądu poprzez zaklęciowe zmienianie kolejnych części ciała... - powiedział, stopniowo zniżając głos do szeptu.
Zagryzłem nieznacznie dolną wargę.
- Aha...
- Dobra. Jestem Atze, ale to już wiesz, więc dodam coś, czego nie wiesz: Freebairn. Na drugie mam Abbs.
Zachichotałem.
- Dziwne masz te imiona...
Wzruszył ramionami.
- Wielokrotnie dziękowałem za nie babci.
- Babci?
- No, bo ojciec zostawił matkę, jak dowiedział się, że jest w ciąży, a ona sama zmarła przy porodzie.
Dosłownie się zamknąłem.
Atze usiadł, ciągnąc mnie za sobą na ziemię.
Przygaszony, usiadłem więc obok.
- Heej, co to za smutna mina? - zapytał dziarsko, podnosząc mi głowę za podbródek. Odskoczyłem gwałtownie, kiedy nakierował moją twarz na jego i przysunął się dość blisko. - No nie wygłupiaj się, nie chciałem cię pocałować!
Podniosłem się do pozycji siedzącej.
- Przepraszam. Jakoś mi się tak skojarzyło.
Machnął ręką.
- Ważysz coś w ogóle?
Zamrugałem.
- Taaak. Trzydzieści sześc kilo.
- Uło. Waga ciężka.
Fuknąłem, krzyżując ręce na piersi.
- A ty?
- Ponad dwa razy tyle, co ty.
Milczałem chwilę.
- Dowiem się, jakie nosisz nazwisko?
- Lupin - stwierdziłem spokojnie.
- A jaki najbardziej lubisz kolor?
Uniosłem brew, zerkając na niego ukosem.
- To przesłuchanie?
Uśmiechnął się wesoło.
- Tak. Więc proszę bez wykrętów!
- Dobrze. Mogę poprowadzić krótki monolog i zwyczajnie powiedzieć coś o sobie?
- No jasne.
- Dobrra... Więc moje pełne nazwisko to Remus John Lupin. Drugie mam po tacie. Mój ulubiony kolor to... Hmm... Niebieski, zielony, biały i żółty. Jest tak dlatego, że zielona jest trawa, niebieskie niebo, białe chmury i żółte słońce. Lubię rysować i grać na harmonijce. Nieźle biegam, nie zasnę bez miśka, według skali BMI jestem na skraju wychudzenia - Tu zaczął się śmiać. Kontynuowałem niezrażony. - Lubię, jak się mnie nosi i przytula. Lubię też czytać. Hmm... Podobno ładnie śpiewam. Jestem uzależniony od czekolady i innych słodyczy. W burzę nie jestem w stanie usiedzieć w domu, muszę wyjść na dwór. Dobra, lepiej skończę... Trochę tego jest.
Odgarnął włosy z oczu.
- Jak o każdym. Dobra. Idąc twoim śladem, mój ulubiony kolor to czerń, biel, granat i złoty. Na harmonijce nie umiem, ale za to rok temu zacząłem uczyć się na gitarze. Zamiast rysować, wolę używać farb, choć i tak wychodzą mi nieskładne kolorowe plamy. Skala BMI twierdzi, że jestem w sam raz, nie przepadam za noszeniem, z obejmowaniem już inaczej. Nienawidzę słowa "tulić". Czytanie mnie nudzi, mój głos przypomina śpiew trytona, który wystawi głowę z wody. No i... Lubię ciastka. A w burzę wolę spać.
- Atze... - zacząłem po chwili milczenia, w czasie którego przetwarzałem usłyszane właśnie informacje.
- Słucham ciebie?
- Ta dziewczyna, z którą byłeś na korytarzu... Kto to właściwie jest?
- Moja przyjaciółka, jest rok młodsza.
Skinąłem głową, wydając z siebie ciche "aha".
Westchnął, kładąc się na plecach. Podłożył ręce pod głowę, zrywając wcześniej źdźbło wyższej trawy. Włożył je do ust i lekko międląc, wpatrzył się w niebo.
Westchnąłem ciężko, również kierując wzrok w ten masyw błękitu.
- Wiesz co? Za trzy tygodnie jest wyjście do Hogsmeade.
Spojrzałem na niego.
- No i?
- Pójdziesz ze mną?
Zrobiłem wielce zdziwioną minę.
- Przecież nie jestem w trzeciej klasie.
Wzruszył ramionami.
- To nic. Jesteś taki drobniutki, że schowam cię do kieszeni i nikt się nie dowie.
Roześmiałem się.
- No wiesz - zacząłem, udając groźny ton. - O tę uwagę o mojej wielkości, to powinienem się chyba obrazić?
- Nieee, lepiej nie - powiedział z rozbawieniem.
- Gdyż?
- Bo zwyczajnie nie chcę, żebyś się na mnie gniewał - stwierdził spokojnie, przekręcając się na brzuch. Chwilkę później usiadł, po czym przekręci się tak, że gdy się położył, jego głowa znalazła się na moich kolanach.
- E... - to był cały mój komentarz.
Nie no. Rozmawiać z nim, czy żartować - dobra, czułem się dobrze i swobodnie. Jakbym siedział nad jeziorem z kolegą. No ale jak zaczynał się do mnie kleić, to zwyczajnie robiło mi się dziwnie.
- Ef - dorzucił.
Tak. Znów się roześmiałem. Trochę nienaturalnie, nerwowo.
- Gie - stwierdziłem pogodnie.
- No co ty gadasz?! Jesteś ufolągiem! Każdy normalny człowiek zna alfabet tylko do ef! - zawołał.
Klepnąłem go w czoło.
- Odezwał się.
- Dobrze. Już nic nie mówię, skarbeńku.
Przez chwilkę miałem ochotę znów mu przygrzać. Pewnie bym to zrobił, gdyby to nazywanie mnie skarbem zwyczajnie nie było miłe.
No i znów zapadła cisza. Zacząłem się nagle zastanawiać, o czym on myśli, że miał tak rozmarzoną minę. No i jeszcze patrzył się na mnie...
- Co ty sobie myślisz? - zapytałem, może ciut zbyt gwałtownie.
Ponownie zaczął się śmiać. Moją reakcją było to, że odpowiedziałem tym samym.
- Jaki ty pocieszny jesteś - wydusiłem, ocierając policzki.
- A ty jesteś śliczny. I nie odwracaj głowy - dodał.
Skąd wiedział, co chcę zrobić?
Zerwał się nagle.
- Aaale mam super pomysł!
Zdążyłem tylko posłać mu pytające spojrzenie, zanim nie wsunął mi ręki pod kolana i za plecy. Wydałem z siebie zdziwiony odgłos, machinalnie obejmując go za szyję.
- Atze... Co ty chcesz zrobić? - zapytałem, nie odrywając wzroku od jego zielonych oczu.
Były prawie jak ta trawa, którą miał pod nogami.
- No wiesz - powiedział pogodnie, kierując kroki w stronę wody.
- Nie! - wydarłem się. - Ja nie umiem pływać, nie chcę!
Spojrzałem mu przez plecy w wodę, tym samym ściślej do niego przylegając. Wzmocnił uścisk.
- A kto powiedział, że będziesz musiał pływać? No, a jak woda będzie już ciepła, to cię nauczę.
- Najpierw będziesz musiał mnie złapać - mruknąłem.
Zaczął brodzić w tym jeziorze po kolana, potem trochę dalej. Wydąłem wargi, kiedy woda zasłoniła mi widok na jego tyłek. Nie znaczy to, że tam się gapiłem!
Wszedł po pas.
- No i co osiągnąłeś?
- To, że stoję w dość zimnej wodzie i trzymam cię w swych silnych, muskularnych ramionach...
Nie mogłem powstrzymać parsknięcia.
- No, nie przesadzajmy, dobra?
Wierzgnąłem się lekkim, płynnym ruchem, wygodniej układając.
- Dobrze ci tak?
- Jeśli nie jest ci ciężko, to najlepiej mnie nie puszczaj.
- Jasne. Wedle życzenia.
Zerknąłem na zegarek.
- Szesnasta trzydzieści pięć.
- E tam, pół godziny minęło. A wracając do tego Hogsmeade...
- No nie wiem... Można tak?
- Ja tam wiem? Najwyżej złamiemy regulamin. Czasami jak się nagnie czy złamie jakąś zasadę, to nic się nie stanie.
Mocniej mnie do siebie przycisnął, unosząc wyżej. Ciaśniej zaplotłem ręce na jego szyi.
- Zimno ci - stwierdziłem, kiedy wyczułem, że zadrżał. - Wyłaź. Ale to już! Bo zacznę cię gryźć po uszach.
- Och, jaki ty jesteś przekonujący, bąblu.
- Bąblu?! - jęknąłem, a mój głos przeszedł echem po wodzie.
Roześmiał się tylko, ale wyszedł na brzeg. Postawił mnie na trawie. Patrzyłem chwilę, jak przyciska materiał ubrań do ciała, wyciskając z niego wodę.
- E... Może idź się przebrać, czy coś?...
- Aaaaatze! - zawołał głos jakiejś dziewczyny, nim Freebairn zdążył chociaż na mnie spojrzeć, nie mówiąc już o odpowiedzi.
- I tak oto, nasze spotkanie przerwała nam moja przyjaciółka, która usilnie twierdzi, że jestem w niej zakochany - powiedział głosem godnym lektora.
Westchnąłem, odwracając się do niego tyłem. Jakoś nie chciałem dać po sobie poznać, że ten fakt niezbyt mi się podoba.
- Słucham ciebie, Sophie?
- Dlaczego nie powiedziałeś, że idziesz na... Kim jest ta dziewczyna?!
- Co?! - warknąłem.
- Po pierwsze: Nie muszę ci mówić, co robię. Po drugie: Nie widzisz, że Remus to chłopak?
Resztę rozmowy puściłem mimo uszu, zajmując się przyglądaniem tej Sophie.
No, oczywiście, wyższa ode mnie. Trochę okrągła, a niedopięta koszula bardzo wyraźnie pokazywała jej duże... Em... No, wiadomo, co.
Kilka sekund nie odrywałem od tego wzroku, zastanawiając się, czy sprawia jej to jakieś trudności, kiedy na przykład sznuruje buty. To przecież trzeba wziąć ręce blisko, nie?
Głupi uśmieszek wtargnął mi na twarz, kiedy wyobraziłem sobie siebie, próbującego się przytulić do kobiety o jej rozmiarach - na przykład, gdyby moja mama taka była. Aż musiałem zagryźć wargę, kiedy oczami wyobraźni ujrzałem siebie dosłownie ginącego w tym... Biuście...
Oderwałem się od swych myśli, kiedy poczułem lekkie stuknięcie w ramię.
- Hmm?
- Ja muszę już iść do zamku. - Niezadowoloną miną i ruchem głowy wskazał mi na jego koleżankę. - Zostajesz, czy zawijasz się z nami?
- Nie, ja też już pójdę. Zaczyna się robić chłodno.
Pochylił się, stając tyłem do mnie.
- Na co ty czekasz? Przepraszam, ale na to chyba jeszcze jestem zbyt mały - powiedziałem, zwyczajnie doszukując się podtekstu. Ostatnio jakoś zaczynałem je w ogóle zauważać.
Westchnął, rozbawiony.
- Poczekam. Ale na razie ładuj mi się na barana. Normalnie, z nogami przez szyję.
- Nie spadnę? - spytałem, posłusznie się na niego gramoląc. Zachwiałem się, kiedy kucnął. Kiedy jego głowa "wystawała mi" spomiędzy nóg, było mi naprawdę bardzo, bardzo głupio.
Położyłem dłonie na potarganych, czarnych lokach, starając się nie przechylić do tyłu, kiedy się podnosił. - Nie. Będę cię trzymać.
- Przez ciebie nabawię się lęku wysokości - poskarżyłem się, udając płaczliwy ton.
- Żartujesz?
- Nie wiem, może tak będzie.
Pochyliłem się, zwieszając ręce luźno do przodu. Chwyciłem się za kolana i szybko zauważyłem, że położyłem swoje małe rączki na jego dłoniach. Innego określenia nie mogę znaleźć.
- Nie ciężko ci?
- Daj spokój, ty prawie nic nie ważysz.
Sophie fuknęła coś, wyraźnie zirytowana.
- Wybacz mi, słonico moja kochana, ale ciebie zwyczajnie nie uniosę na barkach, wiesz?
- Czy ja coś mówię? - zapytała tonem urażonej księżniczki.
Nie polubiłem jej.
Patrzyłem, jak w wyjątkowo idiotyczny sposób kręciła tyłkiem.
- Atze, zwolnij - poprosiłem cicho. Skrócił krok, a nieświadoma niczego dziewczyna szła dalej. - Ona wygląda jak gęś - szepnąłem mu do ucha. Do tego celu musiałem przybrać dość dziwną pozycję. Całe szczęście jestem naprawdę giętki. - Widzisz? Długi kręgosłup, szerokie cztery litery i krótkie, krzywe nogi.
Parsknął.
- Zawsze to widziałem, ale takiego podsumowania nigdy nie wymyśliłem.
Wyszczerzyłem zęby w uśmiechu.
Bawiłem się bezwiednie jego włosami całą drogę, nawijając ich kosmyki na palec czy przeczesując, albo przygładzając na przemian. Nie miałem w tym większego celu - ze swoimi często coś takiego robię.
- Sophie, możesz się ulotnić? Chciałem zamienić kilka słów z kolegą - stwierdził, kiedy znaleźliśmy się w podziemiu szkoły.
Mruknęła coś jak: "Będę czekać...", po czym oddaliła się powoli. Czekaliśmy, aż znikła.
Atze odstawił mnie na ziemię.
Uśmiechnąłem się.
- Bardzo dobrze mi się z tobą gada - stwierdziłem wesoło, zadzierając głowę, by móc na niego patrzeć.
Wyszczerzył zęby.
- Wzajemnie. Teraz zapytam ponownie: Zostaniesz moim maleństwem?
Westchnąłem.
- Poczułem się dotknięty. Ale okej. Lubię cię, więc co mi szkodzi?
Znów poczochrał mi włosy, tak, jak w sali wejściowej.
- Podobała ci się randka?
Zachichotałem w rękaw.
- O, tak. Była bardzo... Sympatyczna.
Westchnął, wsuwając dłonie do kieszeni.
- Przepraszam cię za tego kaszalota.
Mój śmiech poniósł się echem po pustych korytarzach.
Atze tylko się uśmiechnął.
- Zawsze się wpieprza, będziesz musiał się do tego przyzwyczaić.
- Jasne - stwierdziłem spokojnie, odgarniając włosy za ucho.
- No, to, do zobaczenia na śniadaniu.
Zwyczajnie mnie do siebie przygarnął, przytulając. Mój policzek rozpłaszczył się na jego piersi. Przez tę chwilę mogłem słuchać melodii jego serca.
Wspominałem już, że uwielbiam ten dźwięk?
Splotłem mu ręce za szyją, unosząc się na palcach.
- Pa - rzuciłem mu do ucha, odsuwając się. Wyszczerzyłem się w uśmiechu, sięgając mu jeszcze dłonią do włosów.
- Do jutra - odparł, pozwalając mi potargać mu czuprynę. Nawet się lekko pochylił.
Skinąłem głową, odwracając się. Chwycił mnie za rękę.
- Chwilkę. Kiedy masz urodziny?
- Dziesiątego marca...
- A imieniny?
Uśmiechnąłem się.
- Za trzy tygodnie.
- O, to nie ma wykrętów, idziesz ze mną do Hogsmeade.
Wzruszyłem ramionami.
- W porządku.
Przyłapałem się na myśli, że podoba mi się, jak trzyma mnie za rękę.
Zjeżyły mi się włosy na karku.
Puścił mnie.
- No, to cześć.
Pokiwałem głową, odwracając się. Ruszyłem w stronę, z której przyszliśmy.
Popatrzyłem na dłoń, którą trzymał. Kilkakrotnie zacisnąłem i rozkurczyłem palce.
Że co?! Przecież to niemożliwe, bym wolał chłopców! To... Jest tylko zabawa.
Na pewno.
Szybkim krokiem ruszyłem w stronę wieży.

Od progu przywitało mnie obrzucanie kawałkami kolorowych kartek.
- Co wy?... - zacząłem zdziwiony, zamykając za sobą drzwi dormitorium.
- Łolleee! - zawył Potter.
- Mmm, widzieliśmy was! Jak wy słodko razem wyglądaliście! Taki tyci przy nim jesteś, robaczku! - zaśmiał się Peter.
- A jak cię nosił na rękach... Tylko cię w suknię ślubną wcisnąć! - dodał Syriusz.
Zatkało mnie. No ale to dokumentnie!
- A te momenty, gdy byliśmy blisko siebie... - dorzuciłem, postanawiając się nie złościć, tylko pożartować. Rzuciłem się na łóżko, kładąc ręce koło głowy. - Mało mi serce nie wyskoczyło z piersi... - Położyłem "na nim" dłoń, wzdychając cicho. Zamknąłem oczy. - Chyba się zakochałem...
Chwilę później całą czwórką pękaliśmy ze śmiechu.
- Syri! - wydusiłem nagle, podrywając się. Doskoczyłem do niego, zarzucając mu ręce na szyję.
Zwaliliśmy się na podłogę.
- Miałem cię zabić! Oj...
Tak. Dotarło do mnie, że siedzę mu okrakiem na brzuchu i przyciskam jego dłonie za nadgarstki do podłogi.
- Taaak. Oj - stwierdził z grobową miną.
Szybko zabrałem ręce, zrywając się.
- Przepraszam. Poniosło mnie... Ale teraz... - Chwyciłem za poduszkę, biorąc solidny zamach. Akurat się podnosił.
Dostał przez łeb z taką siłą, że wleciał na łóżko.
- Kurw...! - więcej nie dosłyszałem, bo Syriusz został zagłuszony przez wybuch śmiechu Jamesa.
A właśnie. Czarny ostatnio zaczyna używać tego słowa.
Nim jakiś czas później zasnąłem, zwyczajnie poddałem się rozmyślaniom na temat tego, jak to jest, kiedy się w kimś zakochasz. Pewnie tak... Kolorowo i różowo... Mi się zdaje...
A w nocy, śniły mi się rozległe, soczyście zielone łąki.
Cztery kolory.
Zieleń traw, błękit nieba, biel chmur i to żółte słońce.
No i ten wiatr.
Wiatr nieodłącznie kojarzy mi się z wolnością.
Nie wiem, dlaczego tak jest.


Na śniadaniu byłem totalnie nieprzytomny.
Powód jest prosty.
Nie wyspałem się - to raz. Dwa - zbliża się pełnia.
Westchnąłem ciężko, opuszczając głowę na stół.
A nie wyspałem się, bo znowu zaczyna mi się TO śnić. Cholera. Wydawać by się mogło, że już mi przeszło...

"Wujek" Greyback wziął ode mnie pusty już talerz. te kanapki smakowały dziwnie, ale nic nie mówiłem. Byłem głodny, więc zjadłem.
A to mleko jakieś takie kwaśne...
Milczę jednak, czując, że boli mnie ramię. Odchylam lekko brudną koszulkę, zaglądając pod nią.
Bandaż. Tylko skąd?
Nie pamiętam poprzedniego wieczora.
- Gdzie jest mama? - pytam szybko, kiedy tylko wujek ponownie pojawia się w drzwiach.
Pościel nie pachnie przyjemnie.
I dlaczego nie ma okien?
Zadałem owe pytanie na głos.
- I dlaczego tu jest tak zimno?
- Zadajesz za dużo pytań, smyku - wychrypiał.
- Dlaczego? - mój cienki, dziecięcy głos ponownie rozbrzmiał pomieszczeniu.
Uśmiechnął się dziwnie.
- Tak mi się wydaje. Chcesz kogoś poznać?
Pokiwałem głową, nie decydując się na klaśnięcie w rączki.
To ramię mnie bolało.
- Dobrze. Chodź więc.
Wziął mnie na ręce. Objąłem go zdrową ręką za szyję.
Czułem, że coś jest nie w porządku. Zimno, ściany jakby z piachu, nie ma okien. No i gdzie jest mama?...
Zaczynam się bać.
- Spokojnie - powiedział wujek. - Nic nieprzyjemnego cię nie spotka. A to moi przyjaciele, smyku! - dodał, wchodząc do dużego, okrągłego... Pomieszczenia? Ściany też jakby piaskowe... Jakbym był we wnętrzu zamku z piasku.
- No, no, kogóż ty nam tu przyprowadziłeś, Greyback?
Greyback? Jakby znajomo brzmi...
Dalej nic nie mówię, jedynie lekko macham im swą maleńką dłonią.
- Rozrywkę - odparł z obleśnym wręcz uśmiechem.
- Gdzie mama?... - pytam ledwo dosłyszalnym szeptem.
Rubaszny śmiech wyrwał się z gardeł pozostałej trójki. Byli brudni, każdy miał inny typ urody oraz oczy w jakichś takich dziwnych kolorach. Bo żeby w barwie ogona wiewiórki?...
- Gdzie mama? - zapiał ten najwyższy z popielatymi kosmykami prawie do łokcia. On miał te wiewiórkowate oczy. I bliznę na policzku. - W domu, słoneczko ty moje!
Boję się. Już tak naprawdę. Chcę do domu, do mamy i taty. Przytulić się do misia i schować pod łóżkiem, jak zawsze, kiedy się bałem.
- Daj no go tu - warknął ten z kruczymi włosami z wyraźnym przebłyskiem granatu. - On też już jest nasz?
- Tak. Załatwiłem to wczoraj - stwierdził obojętnie wujek.
Że mama mnie oddała? Nie chce mnie?...
Łzy zbierają mi się w oczach, usta same zaczynają drżeć.
- Dlaczego akurat dziecko? - pyta ze złością ten najniższy. On ma żółte włosy. Żółte włosy i tęczówki tak jasne, że prawie ich nie było widać.
Niemal białe.
Wujek tylko się uśmiecha.
- Sam sobaczysz, jak to jest, Zomba.
Pierwsza kropla spływa mi po policzku.
Wiewiórkowaty podchodzi, wyciągając ręce. Wierzgnąłem się, przestraszony, kiedy jego długie, brudne palce chwyciły gumkę od moich spodenek.
- Czemu tak? - jęknąłem.
Wujek trzymał mnie na wyciągnięcie ramion, pod pachami. Wiszę bezwładnie w powietrzu.
- Bo tak będzie zabawniej - odparł.
Potrząsnąłem szybko głową.
- Ale ja nie chcę!
Spodnie zsunęły mi się do kostek. Wiewiórka ściąga mi je do reszty, to samo zrobił z majtkami.
- Niby co w tym takiego podniecającego? - prychnął ten cały Zomba.
Greyback westchnął.
- Poczekaj. Sam zobaczysz. Nie udawaj, że nie lubisz, kiedy twoja zabaweczka prosi o litość, czyż nie? No i dzieci mają takie ciasne buzie...
Wiewiórka zaczyna rechotać.
Kolejne łzy, jedna za druga, spadają na ziemię. Nie nadążałem z liczeniem.
- Obaj jesteście popier... - zaczął brunet.
- Wyrażaj się, Kruku, z nami jest dziecko - prychnął wiewiórek.
Teraz roześmiał się również ten blondyn.
A ja zwyczajnie zacząłem głośno płakać.
Zadławiłem się kawałkiem brudnej szmaty, którą "Kruk" wepchnął mi do ust.
- Nie drzyj się tak, to denerwuje - warknął.
- Później sobie pokrzyczysz - dodał wiewiórek.
Ten materiał nie był dobry w smaku.
Dodatkowo zaczynał mnie boleć brzuszek.
Wujek przesunął ręce niżej, trzymając mnie w pasie.
Ten Zomba zdjął mi wymiętoloną koszulkę.
- Nie przesadziłeś? - zapytał, patrząc mi na ramię. - Mało brakowało, żebyś mu pogryzł płuca, świrze - rzucił, kiedy odplątał mi na chwilę bandaż. Ponownie go zawiązał.
- Ale nie przegryzłem. Żyje, można się nim bawić. To się liczy - odwarknął Greyback.
Zamachałem nogami w powietrzu, kiedy Kruk podszedł bliżej. Chwycił mnie za kolana, podnosząc mi nóżki wyżej.
Sandałki tąpnęły cicho o ziemię.
- No, to zaczynamy bal... Kruku, przytrzymaj go, żeby się nie wierzgał. W pasie gdzieś. Ja sobie z głową poradzę...
Wiewiórek zachichotał, obejmując Zombę ramieniem.
Wujek postawił mnie na ziemi, kładąc mi dłonie na policzkach i podnosząc buzie wyżej. Poczułem ręce Kruka w pasie. I jeszcze trochę niżej.
Wierzgnąłem, roniąc jeszcze więcej łez.
"Wuj" wyjął mi gałganek z ust. Przełknąłem ślinę, wyginając wargi.
- Otwórz buzię, kochanie - powiedział ochryple.
Potrząsnąłem głową, mocno zaciskając usta i powieki.
- Bądź grzeczny, to nie będzie bolało.
Ponowiłem gest.
Suchy trzask i piekący ból policzka. Wyrwało mi się stłumione jęknięcie.
- Otwieraj ten pieprzony ryj, głupi gówniarzu!
Wydając z siebie płaczliwy odgłos, posłuchałem.
Następnie poczułem zaciskającą mi się na włosach pięść i wpychające mi się do buzi, stanowczo zbyt duże coś.
Nie otworzyłem oczu. Nie chciałem wiedzieć, co to jest.
Dławiło mnie to i dusiło, przyprawiało o niekontrolowane skurcze żołądka. Było takie... Gorzko-kwaśne.
I zwyczajnie śmierdziało.
Kiedy Greyback na chwilę to zabrał, natychmiast zwymiotowałem.
Za to również dostałem w twarz.
To jednak był dopiero początek, o czym przekonałem się chwilę później, kiedy ostry paznokieć Kruka przesuwał mi się po plecach w dół.
Nie pamiętałem, żebym kiedyś płakał bardziej, niż wtedy.


Wzdrygnąłem się, podnosząc głowę. Spojrzałem na talerz kiełbasek i na widok tego kształtu zachciało mi się rzygać. Po prostu. Już użyję tego określenia, bo "zebrało mi się na mdłości" na prawdę było bardzo frywolne w tej kwestii.
Mój kochany żołądek szarpnął się gwałtownie na to wspomnienie, w ustach zebrało się nagle dużo śliny.
- Zaraz wracam - wydusiłem stłumionym głosem, wstając od stołu. Popatrzyli na mnie ze zdziwieniem, ale nic nie powiedzieli.
Dosłownie rzuciłem się do drzwi, pędząc w stronę najbliższej łazienki. Przecież nie chciałem puścić pawia na środku korytarza!
W biegu wyminąłem Atze.
- Remus?...
Nie odpowiedziałem, wciąż przytykając dłoń do ust.
Drugie piętro. Cholera, czemu to jest tak daleko?!
Przeskakiwałem po trzy, cztery stopnie.
Wilkołactwo czasem jednak się przydaje.
Taranem wpadłem do toalety. Dopadłem do pierwszego lepszego kibla.
Ledwo zdążyłem podnieść klapę.

- Co to był za występ? Pokaz szybkości? - zdziwił się Peter, kiedy opadłem na ławkę obok.
Syriusz posłał mi spojrzenie z kategorii: "Wszystko w porządku?".
Skinąłem mu głową.
- Tak. Już lepiej...
Milczeliśmy chwilę.
- Remi, jak wiosenny wiatr hulający po stepach, porwę cię na chwilę - usłyszałem za sobą znany od wczoraj, dziarski głos.
Mimo iż czułem się jak dętka bez powietrza, uśmiechnąłem się lekko.
- Jasne, jasne. Już idę - westchnąłem.
Wstałem, odwracając się do niego przodem.
- Pozwolisz...
Zwyczajnie objął mnie za kolana i nim cokolwiek zdążyłem zrobić, przerzucił mnie sobie przez ramię.
- Do zobaczenia na zaklęciach, Damo! - zawołał jeszcze Syriusz.
Nie pytałem o torbę z książkami. Wiedziałem, że mi ją zaniosą.
Atze, po wyniesieniu mnie z sali (oczywiście, że niemal wszyscy się na nas gapili), posadził mnie na oknie tarasów, które okalały część dziedzińca, na której stała fontanna. Kucnął przede mną.
- Co ci się stało?
Wzruszyłem.
- Zwykłe mdłości spowodowane kształtem kiełbasy. A to wszystko przez mój sen. Bez obrazy, ale naprawdę nie chcę o nim rozmawiać... - Ukryłem twarz w dłoniach.
- Jasne. - Popukał mnie palcem w kolano. - Ale już jest dobrze, prawda?
- Uhm. Dlaczego ty się tak o mnie troszczysz? Znasz mnie ledwo od wczoraj.
Uśmiechnął się, pokazując zęby. Trawiaste oczy błysnęły mu wesoło.
- Niby tak, ale ty jesteś taki drobniutki i kruchy, że tobie to nic innego nie robić, jak chronić cię przed całym światem.
- No nie przesadzajmy... Jestem groźniejszy, niż się wydaje - mruknąłem.
- Na pewno dobrze się czujesz? Wyglądasz trochę tak, jakbyś miał gorączkę.
Wymusiłem uśmiech.
- Po prostu trochę mnie boli głowa.
Nie ma nic przyjemniejszego, niż nagle przygwożdżenie do ziemi przez świadomość, że przed kolejną osobą muszę ukrywać wilczy problem.
- Ładuj mi się na plecy, skarbeńku. Zaniosę cię pod salę, za chwilę powinien być dzwonek.
Ledwo się na niego wgramoliłem, a on chwycił mnie pod udami, a dzwon w szkolnym zegarze obwieścił początek zajęć.
- Która sala?
- Od zaklęć - odparłem niemrawo. Oparłem mu policzek na ramieniu.
W tym momencie nie chciałem niczego innego, jak być blisko kogoś, kto nie ma zamiaru zrobić mi nic złego, tylko mnie przytulić i pozwolić się rozluźnić.
- Robi się.
Ruszył w odpowiednim kierunku. Westchnąłem cicho.
- Atze... - zacząłem po chwili, kiedy byliśmy w połowie schodów wejściowych.
- Słucham ciebie?
- Źle się czuję. Przytul mnie - poprosiłem.
Owszem. Przed-przemianowa faza na misia.
Bez słowa mnie postawił i przytulił.
Rety, jak fajnie tak tulić się do kogoś większego. I to naprawdę sporo.
Zrobiłem zdziwioną minę, kiedy wyjął z kieszeni lizaka i wsunął mi go w dłoń.
- Ach, uprzedzę już teraz. Mam w zwyczaju bardzo, ale to bardzo troszczyć się o kogoś, kto zgodził się zostać moim maleństwem.
To wiele wyjaśnia, pomyślałem.
Nie przeszkadza mi to jednak, wcale, a wcale.
Parsknąłem, rozrywając folijkę.
Wpakowałem sobie łakoć do ust.
Truskawkowy.
Ponownie wziął mnie na ręce, tak jak wczoraj, nad jeziorem.
- Nie no... Jeśli ja mam być tak z tobą rozpieszczany, to przeprowadź się do mnie na wakacje - stwierdziłem.
Roześmiał się.

Reszta dnia minęła mi pod znakiem coraz wyższej temperatury i coraz gorszego samopoczucia.
Spasowałem. Na eliksirach nie mogłem wytrzymać. Wyszedłem, że niby do łazienki, na początku dwugodzinnych zajęć. A na lekcję już nie wróciłem. Zaszyłem się w dormitorium, w swoim łóżku.
Przeszył mnie lekki mieczyk strachu, kiedy James zaczął coś mówić, że te moje "chorowanie" się powtarza, ciekawe, cyklem miesięcznym... Potem spojrzał w okno i zwyczajnie wyszedł. Syriusz tylko przycisnął mnie z powrotem do poduszek.
No i w końcu nadeszła godzina dwudziesta.
Pół godziny później byłem już w chacie, która, z tego co wiem, podobno zyskała przydomek wrzeszczącej. Nieźle. Ciekawe, jak to się potoczy dalej.
Znów jak zwykle było mi gorąco, jak zawsze dzwoniło mi w uszach. Nie mogłem usiedzieć w miejscu, lecz nie miałem też sił, by stać.
Nie było sensu chować się przed strugą księżycowego światła.
"A co cię obchodzą inni, Remusie? Najważniejsze jest to, żeby TY akceptował samego siebie."
Tak. Syriusz potrafi czasem powiedzieć coś mądrego.
Szczęście, że jutro sobota... Nie będzie lekcji i będę mógł spokojnie gnić w skrzydle szpitalnym, pomyślałem.
Wszystko działo się tak, jak zwykle.
Gorąco, strasznie gorąco. Ciało miałem rozgrzane od gorączki i wilgotne od potu.
Rozpuszczone włosy rozłożyły się bezwładnie na pościeli.
Oddech miałem głośny i ciężki, oczy zamknięte, usta otwarte.
Jak zawsze.
Tradycyjnie straszliwy ból. Ból wszystkich członków, kości, zębów, oczu, nawet uszu.
Gardło bolało, bo zdzierałem je sobie w ochrypłym wrzasku, który stopniowo, po każdym nabraniu powietrza, coraz bardziej przypominał wycie.
Charczałem, krztusiłem się, sam zadawałem sobie kolejne ciosy i rany, nie wiedząc, co ze sobą zrobić.
Och, gdyby ktoś tak przy mnie był!
W tak głupi sposób zanosiłem się płaczem, że raz po raz automatycznie na powrót przełykałem to, co już zjadłem.
Durny kwas solny...
W końcu, ponownie tego dnia, zwymiotowałem. Po części własną krwią.
- Co to ma być?! - jęknąłem. Ostatnie normalne słowa, ktore dałem radę wypowiedzieć.
Dlaczego, do cholery, człowiek i wilkołak musi tak bardzo różnić się budową?...

[ 5 komentarze ]


 
32. Wpis trzydziesty drugi.
Dodał Remus Lupin Środa, 12 Maja, 2010, 18:03

Pierwotnie owy brunecik miał być tylko ich przyjacielem, ale wyszło, jak wyszło. :D
Ten wpis również krótki, no, ale, coś dodać wypadało. Następny na pewno będzie dłuższy.



Wiem, wiem. Tak się nie robi. Wiem, że nie wrzuca się pamiętnika na dno kufra pod stertę gaci, skarpetek i nie wiadomo jeszcze, czego innego.
Ale ja, przyznaje się, zrobiłem to. Och, jak mi za siebie wstyd...
Przyczyna jest prosta. Znów się zwyczajnie załamałem. Cholerne święta... Więcej nie wracam na nie do domu!
Dziś już normalnie jest kwiecień. Początek, piąty zaledwie.
Oficjalnie mogę już mówić, że mam dwanaście lat. Wiele się nie zmieniłem odkąd ostatni raz miałem pamiętnik w dłoni. No, może włosy urosły mi o jakiś centymetr. No i urosłem dwa.
Ha, ha. Mam już metr czterdzieści osiem. Wiem, bo kilka dni temu było coś na rodzaj... badań kontrolnych. Wiem więc, że jestem za niski i mam niedowagę. Ładnie, prawda?
Z tego też powodu, jestem pilnowany z tym, ile i czego jem. Pięknie, po prostu! Jakoś nie pomogły argumenty, że codziennie zjadam najmniej tabliczkę czekolady.
Przywalili mi jeszcze badania na cukrzycę. No i na anemię, bo podobno taki blady jestem.
Taki wściekły wyszedłem z tego skrzydła...
Syriusz przerasta mnie o pięć, James trzy, a Peter jeden. Nawet Pettigrew jest ode mnie wyższy! No myślałem, że rzucę się z mostu.
Z pierwszych klas to JA mam podobno największe problemy zdrowotne. Pielęgniarka z tą praktykantką urządziły mi jakiś kwadrans najmniej monologu na temat zdrowego trybu życia, odpowiednich posiłków oraz wartościowych produktów odżywczych. Pomnożyły mój wzrost w metrach, czyli 1.48 razy 1.48, otrzymując liczbę 2.1904. Następnie wzięły moją wagę (36kg) i podzieliły ją przez to, co wyszło im z mojego wzrostu. Wyszło 16.40, co według jakiejś skali BMI oznacza, że jestem wychudzony. Nikt mi nie broni jeść! Zresztą i tak przytyłem od momentu kończenia mugolskiej szkoły. Cały kilogram, normalnie. Gdybym nie przytył owego kilograma, był bym wygłodzony.
Kiedy to usłyszałem, nie byłem w stanie powstrzymać zarówno śmiechu, jak i swojej wyobraźni - zobaczyłem patyczaka z moją głową. Prawie się posikałem, tak się śmiałem.
A no właśnie. Przez lutowe wygłupy w śniegu przeziębiłem sobie pęcherz, czy co tam innego. Nie było mowy, żebym poszedł z tym do pielęgniarki. Nawet chciałem - przecież co dwudziestominutowe chodzenie do łazienki jest naprawdę uciążliwe - ale ostatecznie się zaparłem i powiedziałem, że nie, bo James zaczął gadać jakieś głupoty, że niby musiałbym u niej siągać majtki. No, przepraszam, ale nie! Nie chce mi się w to wierzyć, ale nie będę ryzykować...
Szarpię się więc z tym sikaniem już dłuższy czas, nie mogąc ani gwałtownie kichnąć, zaśmiać się czy kaszlnąć, bo mi "uleci". Katorga. Ale najgorsze w tym jest to, że przestaję czuć, na przykład, kiedy się śmieję, że się, powiem, wypróżniam. Stwierdzam to dopiero wtedy, kiedy zorientuję się, że mam mokre spodnie. A nawet kiedy to wyłapię, to nie mogę zatrzymać. No, może bym i dał radę, gdybym ścisnął w palcach zawartość spodni. Raczej to nie przejdzie, przy kimś ręki nie będę sobie wsadzać w krocze. Aż tak chory na głowę to nie jestem.
Ale do pielęgniarki i tak nie pójdę.
James nie ma skrupułów rozśmieszaniu mnie - owszem, chłopcy wiedzą o moim problemie - tak jak i Peter. Syriusz tylko kręci głową, ale nic nie mówi. Jestem mu za to wdzięczny - ognia nie dokłada, ale nazywania mnie "lejkiem" mu nie daruję.
Może przesadzam, ale wczoraj zwyczajnie się rozryczałem, kiedy nie zdążyłem z korytarza siódmego piętra do łazienki w dormitorium. Nie moja wina, mam już tego serdecznie dość.
Ostatnio wyrwało mi się moje pierwsze w życiu przekleństwo. Nic w stylu "szlag", czy "dupa" (to drugie dość często powtarzam, kiedy się zdenerwuję), tylko piękne, z akcentem na głoskę "r" słowo: kurw... I tak dalej. Chyba trzy minuty stałem z wytrzeszczonymi oczami, przyciskając dłonie do ust, a James, Peter, Syriusz i pewien Frank, również z Gryffindoru, tylko dwie klasy wzwyż, zaśmiewali się na całego.
Zabawne.
No i Peter oberwał przez łeb, kiedy stwierdził, że już można nazywać mnie mężczyzną. Śmie wałkoń wyrażać swe wątpliwości do mej płci, cholera... Blacka i tak nie pobije. Syri wszem i wobec ogłosił przy śniadaniu, że nie uwierzy, iż jestem chłopakiem, dopóki mnie nie pomaca. TAM.
Jego też uderzyłem.
W ogóle to polubiłem wyskakiwać z pięściami. Znaczy, polubiłem... To samo się robi. Ktoś powie coś, co mi się nie podoba - obrywa z garści. Gdziekolwiek, gdzie mi tylko ręka trafi. Ano i pierwszą bójkę w pojedynkę też mam już za sobą!
Pobiłem się z jakimś Ślizgonem z mojej klasy. Nawet nie pamiętam jego nazwiska... Na imię to ma chyba Serwus? Tak to przynajmniej brzmi.
Tak więc w skutek tego Lily się na mnie obraziła, "ciągnąc" za sobą Jacka.
Nie narzekam, przecież mam chłopaków.
Mam również chłopaka. Dosłownie. Ma on szesnaście lat. Jest on Puchonem. Bardzo szybko się... zaprzyjaźniliśmy. A poznałem go tak:
Staliśmy na schodach wejściowej sali całą czwórką (bo nagle zrobiło się nas czterech, nie trzech. Doszedł Peter.), śmiejąc zasadniczo z niczego.
Kiedy opanowałem lekki, tłumiony śmiech, rozejrzałem się bez większego zaciekawienia. No i wtedy go zobaczyłem.
Szedł w grupce znajomych, trzymając pod rękę jakąś wydekoltowaną dziewczynę (Fuj, tak swoją drogą.)
- Ugch, dziewczyny! - skrzywił się Potter, po czym potrząsnął energicznie głową.
- Czemu "ugch"? - zapytał Peter.
- Bo one są głupie! Ciągle by tylko skakały przez gumę i gadały o głupotach.
- Popieram - wtrąciłem pogodnie. - No, ale ładnie pachną... - stwierdziłem.
- Co? A my to co? - żachnął się Black.
- No... Wy pachniecie zabawnie.
Zaczęli się śmiać. Skierowałem wzrok na mojego nowego kolegę.
- Na kogo tak patrzysz? - zapytał Czarny, przestając się cieszyć.
- Ten chłopak, co trzyma za rękę tę z brązowymi włosami...
- Ten co ma loki do ramion?
Pokiwałem energicznie głową.
- No i co?
- Ładny jest - stwierdziłem nieco nieprzytomnie.
Potter natychmiast zaszarżował na tę parkę.
- Co ty robisz?! - zawołał za nim Peter.
- Hej! Ej, ty! W loczkach! - darł się, dobiegając do niego.
- Co? - zdziwił się zachrypniętym głosem. Popatrzył na niego, odgarniając czarne pukle z oczu.
Aż ścisnąłem Blacka za rękę, kiedy usłyszałem TO:
- Podobasz się mojemu przyjacielowi, wiesz? To tamten blondyn, co stoi na schodach przy oknie!
Chłopak oczywiście odwrócił się w danym kierunku, szukając mnie wzrokiem. Nie byłem w stanie chociaż pisnąć, nie mówiąc o uskoczeniu za Syriusza.
Pomachał mi.
Mając wrażenie, że rękę mam z ołowiu, koślawo odwzajemniłem gest.
Podszedł do mnie, ignorując Jamesa i tę dziewczynę. Wyciągnął dłoń.
- Atze.
Dopiero po chwili uścisnąłem jego dłoń. Moja wyglądała przy jego jak... jak... No, mała była.
Poza tym, to on miał chyba z metr siedemdziesiąt, jak i nie więcej. Co ja gadam! Najmniej to sto siedemdziesiąt pięć odrósł od podłogi. Czułem się przy nim taki... Maleńki. I chudziutki.
- Remus - bąknąłem.
Lustrował mnie kilka chwil wzrokiem.
- Ty mnie też się podobasz - stwierdził ze śmiechem w głosie.
Zauważyłem, że miał zielone oczy i rumieńce.
- Cieszę się - duknąłem, a w następnej chwili miałem ochotę sobie odgryźć język.
Kątem oka dostrzegłem, że Syriusz z miną gnangstera chyłkiem usuwa się z miejsca zdarzenia.
- Ty jesteś z pierwszego roku, tak? Masz już dwanaście lat?
Skinąłem głową.
- Ja niedawno skończyłem szesnaście... - Podrapał się w kark, drugą rękę trzymając na biodrze. Westchnął ciężko. Nagle się roześmiał. - A co mi szkodzi... Chcesz być moim skarbem?
Wytrzeszczyłem oczy, opuszczając luźno ręce i nieznacznie się pochylając.
- Że coo?
- No, too. Chcesz ze mną chodzić? O ile mi już wiadomo, oboje się sobie podobamy, no a ja cię lubię. Więc?
Gapiłem się na niego dłuższą chwilę, mrugając.
- Eee... - bąknąłem. Przechyliłem głowę. - D-dobra...
Klasnął w dłonie.
- Wspaniale! O której kończysz lekcje?
- Mam jeszcze tylko dwie godziny zielarstwa...
- Super. To o szesnastej czekaj na mnie koło jeziora.
- Po co? - zdziwiłem się.
Znów parsknął.
- Cóż, skoro mamy ze sobą chodzić, to musimy się lepiej poznać!
Potargał mi włosy, po czym oddalił się w podskokach.
Zadzwonił dzwonek.
Stałem kilka długich minut w bezruchu, patrząc w stronę rozwidleń korytarzy, w którym zniknął ten cały Atze.
Powoli osunąłem się do pozycji siedzącej, patrząc, jak sala wejściowa pustoszeje.
W końcu zostałem sam.
No wspaniale.
Muszę zabić Jamesa, pomyślałem, czując, że zwyczajnie mam miękkie kolana. Co za nonsens!
Zerwałem się pod nagłym wpływem czegoś na rodzaj tknięcia paniki, puszczając biegiem w stronę cieplarni.
Chwała kwitnącym kwiatom, że już nie ma zimy. Raz po raz śląc podziękowania błękitnemu niebu, gnałem na złamanie karku w stronę cieplarni. I tak miałem spóźnienie.
Wparowałem do środka, omal nie wywracając się w progu.
- Przepraszam! Coś... Mi wypadło!
- Dobrze, dobrze - załagodziła stara, bardzo stara profesorka.
W przyszłym roku podobno odchodzi.
Przemknąłem czym prędzej w stronę reszty swojej paczki.
Rzuciłem torbę na ziemię, na wstępie wytrzeszczając oczy na Pottera.
- Oszalałeś?! Czemu mu tak powiedziałeś?! - syknąłem, trącając go w ramię.
Parsknął w dłoń.
- Jak to się skończyło?
Milczałem chwilę, po czym szepnąłem:
- Mam chłopaka.
Dopiero wtedy tak naprawdę to do mnie dotarło.
Zacząłem się śmiać na cały głos, nie mogąc tego powstrzymać.

[ 3 komentarze ]


 
Wyrazy wdzięczności.
Dodał Remus Lupin Piątek, 07 Maja, 2010, 22:32

Chciałam bardzo serdecznie podziękować wszystkim, którzy do tej pory czytali to, co napisałam. Dziękuję za wszystkie komentarze, wszystkie słowa krytyki oraz pochwały. Również jestem wdzięczna za to, że w ogóle mnie tu przyjęto. Niesamowicie rozwinęłam się pisząc tutaj.
Szczególnie chciałam podziękować całemu temu portalowi, za to, że ciągle ma ze sobą jakieś problemy!
Cholera! Normalnie myslałam że wyrzucę komputer przez okno!
Miałam napisane dwie notki. Tutaj i do Remuska. Co ja gadam! Trzy! Jeszcze na mojego bloga.
Wchodzę na panel admina i CO widzę?! Znowu jakieś jazdy z serwerem!
Pomyslałam sobie, nie szkodzi, dodam jutro, czy tam za kilka dni, kiedy wszystko już będzie dobrze.
Więc chciałam podziękować, że przez te ciągłe "ale" serwera, straciłam wszystkie te wpisy. Może przesadzam, no ale, bez jaj, gdyby nie było ze stroną problemów, to notki siedziałyby tu już chyba tydzień. A tak, skoro musiałam czekać, a w międzyczasie padł mi dysk główny mojego notebooka, weszłam tu właściwie z niczym.
Wściekłam się, nie powiem. Miałam i nadal mam dziką ochotę pierdol.ąć to wszystko w cholerę i dać sobie z tym spokój.
Dziękuję za cierpliwośc. Jak już mówiłam, rozwinęłam się tu. Na tym nie poprzestanę :D
Trochę cierpliwości, postaram się w miarę możliwości szybko coś dodać.
No i zmiana planów. Omijam święta u Huncwotów, bo naprawdę, w maju jakoś nie mam nastroju do opisywania gwiazdki... :-P No, może będzie jeden dość istotny urywek.
Więc do napisania. :D

[ 1 komentarz ]


 
31. Wpis trzydziesty pierwszy.
Dodał Remus Lupin Piątek, 23 Kwietnia, 2010, 23:25

"Last christmas" oraz "Jingle bell rock".
Tak, tak. Przy tym to napisałam. Całość :D
W przeciągu następnego tygodnia powinna pojawić się u Huncwotów. Do niedzieli na pewno. Chcę opisać cały ten świąteczny bajzel za jednym machnięciem.
Powtarzam: Jeśli ktoś chce być powiadomiony, niech zostawi mi swój numer GG w komentarzu.




To wszystko jest tak beznadziejnie żałosne. Jestem skończonym idiotą, skoro sądziłem, że święta bez ojca mogą się w ogóle udać.
Jakiekolwiek.
Co tam święta... Ogółem, całe moje dalsze życie w tym domu. Przecież wszystko mi w nim go przypomina; modele okrętów, które razem sklejaliśmy, zdjęcia w albumie, nawet te cholerne meble, bo pamiętam, że zawsze, jak wracał do domu, to siadał na kanapie w salonie-jadalni i opowiadał, co słychać w pracy. Pytał, co u nas, jak nam minął dzień... Później, kiedy już zjadł i wypił kawę, to siadaliśmy i grywaliśmy w planszówki. A ten latawiec w szopie... Pamiętam, jak go robiliśmy. Potem cały dzień spędziliśmy na wzgórzach za miastem...
Jak tylko skończę siedemnaście lat, to się stąd wynoszę. Tego jestem pewien.
Oderwałem wzrok od fotografii, na którym trzymałem sznurek od latawca, a tata coś mi tłumaczył. Włożyłem do ust łyżkę płatków, przekręcając stronę w albumie. Z trudem przełknąłem to, co miałem w buzi, czując się, jakby ktoś wepchnął mi do gardła korek, od którego ciężej mi było nawet oddychać, o jedzeniu to już nic nie wspominając.
Zawzięcie mrugając, przekręciłem kartkę w albumie.
- Remusie, jesteś już gotowy? - zapytała mnie dziarsko mama, wychodząc z łazienki i zawiązując sobie na plecach fartuch.
Zatrzasnąłem album, odkładając go na blat. Pokiwałem głową.
- Tak, tylko się ubiorę - mruknąłem, wstając od stołu i przysuwając krzesło na swoje miejsce.
Mama zgarnęła talerz, niosąc go do kuchni. W tym samym czasie ja dotarłem do sieni i usiadłem na szafce na buty, by założyć swe szanowne, zimowe trepy.
- Mamo, nie widziałaś mojego walkmana? - zapytałem.
- W kieszeni twojej kurtki - odparła.
Nie odpowiedziałem, kończąc sznurować lewy but. Kiedy owy cud się dokonał, wstałem, sięgając po kurtkę. Naciągałem ją na siebie, kiedy dopadła mnie matka z szalikiem i nausznikami. Burknąłem coś niezadowolony, pozwalając się jednak owinąć czerwonym szalem.
- Mamo, przecież będę miał słuchawki...
- Weź - rzuciła tonem nie cierpiącym sprzeciwu.
Westchnąłem ze zrezygnowaniem, przewieszając je sobie przez szyję. Na uszy założyłem słuchawki, a mama podała mi torbę.
- Pieniądze są w portfelu.
- Ahm - mruknąłem, naciskając klamkę.
Wyszedłem, zostawiając ją samą prawdopodobnie na całe przedpołudnie.
Stanąłem na schodkach, nabierając potężny haust powietrza, zamykając oczy. Ponownie uchyliłem powieki.
Prószył śnieg, dosypując więcej buszli wokół. Aż chęć bierze, by się w nim potarzać, czy ulepić bałwana, co robiły dzieciaki z sąsiedztwa.
Drgnąłem gwałtownie.
Skoro jest przerwa świąteczna... To pewnie spotkam Helen! Nie widziałem jej od końca roku szkolnego. Może napatoczę się na Andrewa?...
Ruszyłem zaśnieżonym, kamiennym chodnikiem wiodącym do furtki, kodując sobie w myślach, że będę musiał trochę pomachać łopatą. Normalnie, to zrobił by to tata, ale tak...
Nie włączałem muzyki. Zsunąłem słuchawki, opierając je o nauszniki. Nie mogłem powstrzymać lekkiego uśmiechu, kiedy widziałem wszystko, co działo się wokół.
Po prostu święta.
Niemal na każdych drzwiach widniały girlandy z ostrokrzewu, na co niektórych podwórkach stały bałwany, niezgrabnie ulepione przez mieszkające tu dzieci.
Niebo owszem, było szare, co rekompensowało puszczaniem na ziemię setek, tysięcy, ba! Milionów maleńkich, delikatnych śnieżynek. Zdążyło już w ten sposób utulić świat, ułożyć na dachach domów grube koce. Z ich brzegów zwisały korale grubych sopli, które, gdy tylko pokaże się słońce, będą pięknie lśnić.
Ludzie pracowicie odśnieżali chodniki i podjazdy, tworząc w owym puchu coś na rodzaj labiryntów.
Jak tu nie kochać zimy?
Otrząsnąłem się z zamyślenia, kiedy oberwałem łopatą śniegu.
Zatrzymałem się jak wryty, potrząsając głową i otrzepując pobieżnie.
- Och, przepraszam! - zawołał z roztargnieniem młody mężczyzna. Na progu domu, przy którym robił porządki, pojawiła się ładna kobieta z wydatnym brzuchem, trzymając w rękach zwój kolorowych lampek. W lot zrozumiałem, skąd te radosne błyski w jego oczach i jawne roztrzepanie. Czyżby to już niedługo?
Uśmiechnąłem się lekko.
- Nie szkodzi, nic się nie stało. I tak pada - stwierdziłem spokojnie.
Odwzajemnił gest z o wiele większym entuzjazmem.
- Wesołych świąt! - zawołał z zapałem.
Wargi same rozciągnęły mi się szerzej.
- I wzajemnie - odparłem, omijając białą górę, którą zdążył już usypać.
Miły facet, pomyślałem, idąc dalej. Zatrzymałem się, odsuwając i tym samym przepuszczając dwójkę rozkrzyczanych dzieci, biegnących z naprzeciwka.
Wtedy poczułem to i ja: lekkie łaskotanie w brzuchu, to uczucie lekkości. Zwyczajnie miałem ochotę uśmiechać się do całego świata, wykrzykiwać do wszystkich życzenia świąteczne, skakać ludziom na szyję i śpiewać kolędy.
Tak po prostu.
Co te święta robią z ludźmi...
No i wilkołakami, ha, ha.
Skierowałem się w stronę przystanku autobusowego. Postanowiłem dojechać do stacji kolejowej, a tam dopiero wsiąść do Błędnego Rycerza.
Bo czemu nie?
Jakieś dwadzieścia minut, no może nawet trzydzieści, później, siedziałem już w owym przestronnym pojeździe, przykładając dłoń i policzek do szyby. Wpatrywałem się w migający mi za oknem biały, zimowy świat, czując w powietrzu zwykłe szczęście.
Dwudziesty czwarty grudnia.
Hmm, hmmm, hmmmm... Wcześniej nie wzbudzał we mnie szczególnych emocji, to co dzieje się ze mną teraz?
Nuciłem pod nosem "Jingle Bell Rock", potupując nogą do taktu. Kolejny przystanek, wsiadło więcej ludzi. Nagle skojarzyła mi się zabawa w krzesełka, bo zwyczajnie brakowało miejsc.
Podniosłem się ze swojego, widząc jakąś starszą, grubszą kobietę z siatkami, która musiała z wyżej wymienionego powodu stać.
- Proszę, niech pani usiądzie - rzuciłem do niej, wskazując na siedzenie.
Nawyki.
Uśmiechnęła się do mnie z wdzięcznością, siadając.
- Dziękuję, dziecko - powiedziała.
Uśmiechnąłem się do niej szeroko w odpowiedzi, chwytając metalowej rurki łączącej sufit z podłogą.
Szczerze, to lubię robić takie proste, grzecznościowe gesty. Jakoś tak mam, że gdy widzę uśmiech innych spowodowany moim zachowaniem, to mam wrażenie, że powoli rozkładają mi się skrzydła, uczepione mych pleców. A raczej to jedno, bo drugie ma ta osoba, z którą kiedyś w przyszłości zdecyduję się razem iść przez życie. Za rękę, być może z obrączkami na serdecznych palcach.
Może to i głupie, ale ja tak to właśnie widzę; kiedy staniemy ramię w ramię, próbując wzbić się w górę, do słońca, to po prostu się nam to uda. Bo ja mam to jedno skrzydło, a ta druga osoba to drugie. Jeden plus jeden, to jest dwa. A do lotu potrzebne są dwa - dwa dobrze dobrane, do pary.
Czekam więc... Mam czas.
Ciekawi mnie tylko, kto to będzie. Choć może to zabrzmieć absurdalnie, mam na myśli również płeć. Black mimo wszystko ma rację - wszystko może się zdarzyć. A ja sam nie wiem jeszcze o sobie wszystkiego - mam dopiero prawie dwanaście lat. No i wiem, że u "takich, jak ja", homoseksualizm jest bardzo częstym przypadkiem. Może nawet jedyną możliwą orientacją?... Nie wiem, tak daleko się w to nie zagłębiałem. Wszak to daje duży odcisk na to, że wilkołaki praktycznie się nie rozmnażają. No bo jak, dwójka facetów?...
A co zrobiłaby moja matka by się dowiedziała, że założę w tym momencie, jestem gejem? Może powiesiła by mnie za uszy na drzewie i kazała śpiewać psalmy?
Parsknąłem cicho do siebie, poprawiając pasek torby na ramieniu.
Babcia pewnie posłałaby mnie do psychologa, czy do egzorcysty od razu. Dziadek... Nie wiem, pewnie by się trochę podśmiewywał, ale w gruncie rzeczy nic do tego nie miał. Tak sądzę...
A tata? Chyba by się zdenerwował, wszak był typem, dla którego wizja dwóch obściskujących się facetów to coś obrzydliwego, bo jak tak można?
Pamiętam, że jak byłem mały, to zastanawiałem się, jak TO robią geje... Gdy zapytałem o to rodziców, to mama odparła: "Normalnie.", a ojciec zrobił się dziwnie czerwony i zacisnął ręce tak mocno, że porwał trzymaną gazetę. Szybciutko pojąłem, że z pytaniami o tego typu rzeczy, to nie do tatusia.
Kiedy tak stałem w tym autobusie rozmyślając o tym, cóż to ja bym powiedział, gdybym ujrzał takich dwóch chłopców w uścisku pełnym palącej żywym ogniem namiętności, otuleni wirującym w powietrzu zapachem pożądania, to...
Chyba nic bym nie powiedział... Zrobiłoby mi się trochę dziwnie, spiekłbym raka, no ale... Gdyby się naprawdę kochali, to... Nic mi do tego. Jeśli byliby ze sobą szczęśliwi, to oby byli dalej...
Aha, ha, ha! Albo jaką zrobiłbym minę, gdyby ktoś mnie w takiej sytuacji nakrył?
Wygiąłem usta w wesoły łuk, wysiadając z autobusu, czując przemożną ochotę do ryknięcia śmiechem.
Na pewno wyglądałbym wtedy super inteligentnie.
Rozłożyłem ręce, zginając je lekko w łokciach i zadzierając twarz do nieba. Przestało padać.
Westchnąłem, kierując się w krzaki. Nie, że za potrzebą...
Stanąłem za drzewkiem, zaczynając się obmacywać. Dopiero po dłuższej chwili, jakby z oporem, przypomniałem sobie, że różdżkę przecież zostawiłem w domu. Wydymając wargi, wyciągnąłem lewą rękę, zaczynając nią machać jak flagą.
Powinno zadziałać...
I zadziałało, bo zaraz z hukiem pojawił się obok mnie trzypiętrowy autobus w barwie wściekłego granatu. Zachwiałem się, "lekko" zaskoczony. Drzwi otworzyły się z sykiem.
- Witamy w Błędnym Rycerzu! - wrzasnął breloczek z dredami, wiszący obok kierowcy. - Wsiadaj, no, nie mamy całego dnia! - ponaglił.
Posłusznie wsiadłem, jednocześnie grzebiąc w torbie w poszukiwaniu portfela. To było takie trudne, przecież tylko on był w środku!
Podałem kierowcy jedenaście sykli, następnie kierując się w głąb autobusu.
- Dama?! - zawył aż do bólu znajomy głos.
- James? - zapytałem ze stoickim spokojem, rozglądając się za jego źródłem. W końcu spojrzałem w górę, kierując wzrok po schodach.
Głowa Pottera zwisała z otworu w suficie.
- To ja! - zawyła głowa, szczerząc zęby.
Skojarzył mi się z tym breloczkiem.
Rozbawiony owym porównaniem, wdrapałem się na górę, prawie wybijając sobie zęby, kiedy nagle się zatrzymaliśmy.
- Dokąd zmierzasz, Kwiecie? - spytał, kiedy chwiejnie stałem obok. Błędny Rycerz znów pędził na zmiażdżenie maski po kolejnych drogach.
- Po drzewko, Pączku - odparłem wesoło.
Zarzucił mi ręce na szyję, wieszając się na mnie całym ciężarem.
- Jak ja tęskniłem, mój Kwiecie Niewinności! Nie widzieliśmy się całą dobę! - zapiał, jeszcze bardziej prowokując obecnych, by na nas patrzyli. Nawet nie zrobiło mi się głupio, przy Potterze bycie "na tapecie" jest całkowicie normalne, co zdążyłem zauważyć przez te kilka miesięcy naszej znajomości. Nawet zacząłem się do tego przyzwyczajać. - W ogóle to wesołych świąt, smacznego jajka, wesołego króliczka, wybuchowych fajerwerek, bałwana z wielkim... Ekhym... Nosem.
Zacząłem się śmiać, nie wytrzymując. Poklepałem go po policzku.
- Troszkę się zapędziłeś z tym jajkiem i króliczkiem, Jamie.
Machnął ręką.
- James, kochanie, mógłbyś przestać ściągać na nas uwagę całego autobusu? - zapytał kolejny znajomy głos, od którego zrobiło mi się tak przyjemnie ciepło w piersi.
Wychyliłem się w bok, by móc dojrzeć Syriego.
- Cześć, Syri!
Skłonił mi głowę, nie podnosząc się ze swojego krzesełka, którego trzymał się tak mocno, jakby od tego kawałka drewna zależało całe jego nieletnie życie.
- Cześć, Damo.
Uwolniłem się z objęć Pottera, z zamiarem podejścia do Syriusza. Nie udało mi się to, bo w tym samym momencie autobus ruszył, zwalając mnie na jakiegoś mężczyznę bezwładnie. Padłem na kolana, twarzą w jego krocze, wydając z siebie dziwny dźwięk.
- Przepraszam! - wydusiłem, podnosząc głowę, by spojrzeć mu w twarz. - Chciałem zdążyć, kiedy stał!
W tym momencie rozległ się około stu-decybelowy wybuch śmiechu Blacka i Pottera, a kątem oka widziałem, że reszta pasażerów również była niebanalnie rozbawiona.
Wyraźnie czułem pieczenie policzków, co znaczyło tylko jedno: zacząłem się rumienić. Tak, ja również doszukałem się podtekstu w swej wypowiedzi.
Owy mężczyzna, któremu niechcący zaatakowałem jeden z najintymniejszych fragmentów ciała, nie wydawał się być bardzo wysoki, tym bardziej nie wyglądał na zirytowanego. Miał dłuższe, jasnobrązowe włosy, można rzec, wpadające w blond. Czarne, paciorkowate oczy patrzyły na mnie dziwnie, a lewy policzek, na którym widniała długa blizna, podrygiwał lekko.
- Nie szkodzi - powiedział zachrypniętym głosem. - A teraz może lepiej wstań, co? - rzucił.
Zrobiło mi się jeszcze głupiej, kiedy pospiesznie wstawałem.
Bach!
Autobus zatrzymał się gwałtownie, a ja przewróciłem się na plecy, machając rękami jak dwoma wiatrakami.
Podpierając się na łokciach, zacząłem się nagle zastanawiać, czy Black i Potter popuścili już w gacie ze śmiechu, czy jeszcze nie.
Mężczyzna wstał, zwinnym, szybkim ruchem, chwytając mnie za ramię i stawiając na nogi.
- Dziękuję - bąknąłem, uśmiechając się krzywo.
- Remusie! - wykwiczał James, wieszając mi się na ramieniu. Więcej nie zdołał wydusić.
Syriusz suszył do mnie zęby, a jego szare oczy błyszczały wesoło.
Ktoś z mojej lewej zakasłał w rękaw, wyraźnie maskując śmiech.
- No, zabawne! - zawołałem, po czym sam wybuchłem śmiechem.
Najlepszy sposób na rozładowanie sytuacji.
- Dziurawy Kocioł! - ryknął breloczek.
- Czekajcie, idę z wami! - zawołałem, doskakując do Jamesa i Syriusza, którzy odwrócili się w stronę schodów.
Razem wyszliśmy na brzydką, zabłoconą ulicę Londynu.
- Łech... - burknąłem. - W Szkocji jest ładniej - skwitowałem.
- Londyńska pogoda, Kwiatku. Kwestia przyzwyczajenia - powiedział pogodnie Black, otwierając drzwi od pubu Dziurawego Kotła.
- Też prawda - przyznałem, wchodząc do gorącego, zaparowanego pomieszczenia. - Ale tu raczej nie sprawdza się powiedzenie: "Jeśli nie podoba ci się pogoda, zaczekaj kilka minut"?
Nim Syriusz zdążył odpowiedzieć, stało się to:
- Są trzy prawdy - powiedział głosem godnym filozofa James. Spojrzałem na niego pytająco. - Twoja prawda, moja prawda, oraz gówno prawda.
Śmialiśmy się, przechodząc przez wyłom w murze na ulicę Pokątną.
- Zastanawialiście się kiedyś, jak to będzie, jak już skończymy szkołę i wyjdziemy za mąż? - zapytał Potter, kiedy zmierzaliśmy w stronę sklepu z ziołami. Dla Jamesa, po jemiołę.
- Nie wiem jak ty, Potter - odparł Syriusz z lekką kpiną w głosie, wsuwając ręce do kieszeni. - Ale jeśli o to chodzi, to ja to chyba wolałbym się jednak ożenić, wiesz?
Zachichotałem.
- A ty, Remi? - odparł niezrażony okularnik.
- Ja się nie ożenię. Chcę zostać dziewiczkiem do końca życia. - powiedziałem, co sprawiło, że James i Syriusz, jak jeden mąż ryknęli takim śmiechem, że albo mi się wydaje, albo na ulicy naprawdę zrobiło się ciszej. Zmarszczyłem czoło, patrząc na nich.
- Dz-dziewiczkiem! - zawył rozczochraniec.
Wywróciłem oczami.
- Och, no, pomylić się nie można... Prawiczkiem.
- Ja to się osobiście może, że tak powiem, hajtnę - wydusił James, ocierając oczy, unosząc do tego okulary. Łapał ciężko oddech.
- Ze swoją lewą ręką chyba! - odjęknął Syri, pochylając się i trzymając za brzuch.
Tu i ja wybuchłem śmiechem, opierając ramię na plecach Czarnego, a czoło na swej ręce.
- Ale wy zabawni jesteście - burknął okularnik. - Chodźmy po te chwasty, bo mi się w końcu dziadkowie nie będą mieli pod czym całować.
Aż mnie w pół zgięło, gdy to usłyszałem.
Ich nie da się nie kochać. Po prostu się nie da. To jest niemożliwe, wręcz niewykonalne powiem.

Do domu wróciłem dopiero około godziny piętnastej, czyli grubo na trzy warstwy później, niż to było pierwotnie planowane. To nic, to nic...
Do domu wróciłem oczywiście Błędnym Rycerzem, jadąc z chłopakami. Pomogli mi wytargać choinkę z autobusu, po czym zostali dosłownie zaciągnięci do mnie.
Ocierając łzy śmiechu, wszedłem do domu.
Nigdy chyba nie zapomnę tej podróży - w pewnym momencie, James zaczął zapraszać do wspólnego śpiewu cały autobus, wszystkie trzy piętra, biegając z samego dołu na górę i odwrotnie. Nie przestawał jednocześnie śpiewać, co w końcu zostało podsumowane przez Blacka: "Jamie, ptaszyno, śpiewasz niczym młode ciele rządne samicy!". Aż inni pasażerowie zaczęli się śmiać.
Normalnie, to pewnie znaleźliby się niezadowoleni z hałasu. Pewnie przez tą świąteczną atmosferę wszyscy byli roześmiani.
- Cześć, mamo! - zawołałem od progu. - Mamy gości!
Mama pojawiła się w sieni, wycierając mokre ręce w fartuch. Uśmiechnęła się szeroko na widok chłopaków.
- To moi przyjaciele ze szkoły. Syriusz i James - powiedziałem wesoło, machając w ich stronę ręką.
Black skłonił się lekko, a Potter pomachał ręką.
- Herbaty, soku? - zapytała rodzicielka, odbierając ode mnie jednocześnie choinkę.
- Herbatę bym prosił - odparł Syri dziwnie sztywnym tonem.
Przeszło mi przez myśl, że albo zwyczajnie czuł się zażenowany, albo tak był wychowany w domu.
- Ja też - oświadczyłem, zrzucając buty z nóg.
- A ja będę oryginalny i poproszę o sok - zapiał wesoło James.
Mama uśmiechnęła się szeroko, po czym odwróciła się, kierując do kuchni.
- Chodźcie - rzuciłem raźnym tonem, wykonując zapraszający ruch ręką. - do mej świątyni dumania.
- O łazience mówisz? - zapytał James.
Syriusz parsknął w rękaw, co ja również zrobiłem, tyle że znacznie głośniej.
- Nie, nie o łazience - wydusiłem, otwierając drzwi od mojego pokoju. Zaprosiłem ich do środka gestem. - Witam w mym zaciszu, robaczki!
Weszli, zatrzymując się koło progu, czekając na mnie.
- No co? Siadajcie!

* * *

W końcu nadszedł pierwszy dzień świąt, a z nim - obiad.
Z tej okazji, nim zjawili się dziadkowie, siedziałem na kanapie z miską sałatki jabłkowo-cytrynowo-bananowej na kolanach i powoli ją jadłem, gapiąc się bezmyślnie w okno. Nogi wyciągnąłem wygodnie przed siebie.
Oblizywałem powoli widelec, nie patrząc na to, co na niego nabijam, biernie obserwując wirujące płatki śniegu.
Obok okna stała przytargana przeze mnie choinka, ubrana w m.in zrobione przeze mnie łańcuchy z papieru czy aniołki, również mojej roboty. Lubię takie pierdółki. Uspokajam się, robiąc tego typu rzeczy.
W pewnym momencie przyłapałem się, że zwyczajnie buczę pod nosem "Blue christmas".

Mam tak smutne święta
Bez ciebie
Jestem taki smutny, myśląc o tobie
Czerwone dekoracje
Na zielonej choince
Nic nie znaczą
Jeśli nie ma cię przy mnie

Mam niechybnie smutne święta
I kiedy ból serca zaczyna ranić
Ty będziesz robić wszystko właściwie
Ze swoimi białymi świętami
Ale ja mam smutne, smutne święta


Potrząsnąłem głową, usiłując wrócić do rzeczywistości. Udało mi się to, bo znów widziałem, jak lewitujące wokół gałązek choinki świeczki iskrzą się lekkim, złotym blaskiem drżącego płomienia.
Zerknąłem w miskę.
- To dlatego nic nie mogłem nabić...
Owszem, była już pusta.
- Maaamoo! - zawołałem, przeciągając się.
- Taaak?
- Kiedy oni wreszcie przyjdą?! Chcę mieć to za sobą! - zawyłem.
Jak na zawołanie, rozległo się pukanie do drzwi. Zerwałem się ze swojego miejsca jak oparzony, rzucając się przez oparcie kanapy do drzwi, po drodze dwa razy się wywracając; o stolik oraz własne nogi. Otwarłem drzwi na całą szerokość, wpuszczając do środka wirujące płatki śniegu oraz chłodne powietrze grudniowego wieczora.
- Cześć! - krzyknąłem, rzucając się ukrytemu pod długim, ciemnym płaszczem zalepionym śniegiem dziadkowi na szyję.
Objął mnie, mocno przytulając i czochrając mi długie, naprawdę długie, bo już do połowy ramienia, jasne włosy. Po chwili przerzuciłem się na babcię, jednocześnie wciągając ją do środka i zatrzaskując nogą drzwi.
- Cześć, mamo - powiedziała mama do babci, jednocześnie obejmując się z dziadkiem. - Rozbierajcie się i siadajcie, coś do picia?
Niedługo potem, zasiedliśmy do stołu, na którym, oczywiście, nie brakowało pieczonego indyka, puddingu, wiązki ostrokrzewu czy rozłożonych luźno między naczyniami gałązek bluszczu. Było też kilkanaście "Mince Pies", czyli małych, okrągłych babeczek. Ha, ha, ja je upiekłem, ja! Obok nich, w miseczce kusiły crackersy, które uwielbiam otwierać. Śmiesznie strzelają.
Na pierwszy ogień, poszedł oczywiście pudding. Pogasiliśmy wszystkie światła, zasłaniając zasłony, kiedy mama wjechała z misą puddingu przyozdobionego suchą wiązką ostrokrzewu oraz bitą śmietaną - sądząc po zapachu, był tam też rum - stawiając go na środku. Wyciągnęła różdżkę, lekko nią dotykając owego chwastu, który natychmiast zajął się ogniem, oświetlając złotym blaskiem nasze twarze. Oczy same zrobiły mi się mokre - ostrokrzew podpalał zawsze tata.
Otarłem szybko policzki, nie chcąc dopuścić do tego, by swoim marnym humorem psuć nastrój komuś innemu.
Kiedy ogień zgasł, a pudding można było już jeść, dziadek nałożył go wszystkim na talerz. Chcąc, nie chcąc, chwyciłem za łyżkę i zacząłem go jeść. W pewnym momencie, kiedy wyjątkowo agresywnie złapałem zębami ową papkę, poczułem ostry ból zęba. Szybko podniosłem dłonie do policzka, upuszczając łyżkę.
- O rzesz ty w... Pinezkę! - jęknąłem, kiedy już wyciągnąłem z ust sykla, upuszczając go na talerz. Ząb nadal mnie bolał.
Dziadkowie wybuchli śmiechem, a mama tylko lekko uśmiechnęła się do mnie przez stół.
Więc w takim razie, przyszły rok, podobno ma być udany...
Po owej chwili radości, zapadła niezbyt przyjemna cisza. Nikt nie jadł, nikt nic nie mówił.
- No, to... Smacznego - powiedziała cicho mama.
Odpowiedziały jej ciche mruknięcia.
- Tato, pokroisz indyka?
Dziadek skinął głową, podnosząc się. Sięgnął przez stół po dwa duże noże, zbliżając się do biednych, upieczonych zwłok.
Kiedy to określenie pojawiło się w mej głowie, zwyczajnie zrobiło mi się niedobrze. Nie uśmiechało mi się zbytnio jedzenie tego mięsa, więc wyżywałem się na małych kiełbaskach z boczku, które nałożyła mi babcia. Lepsze to, niż noga nieszczęsnego trupa. Znaczy, indyka...
Jadłem bardzo powoli, mając wrażenie, że żuję dywan. Z trudem przełykałem kolejne, niewielkie kęsy.
Masakra. Tak strasznie chciało mi się dosłownie wyć...
Zacisnąłem powieki, opuszczając głowę. Zamknąłem dłonie na sztućcach tak mocno, że aż mnie zabolały.
- Kochanie, wszystko w porządku? - zapytała z troską mama, kładąc mi dłoń na ramieniu.
Pokiwałem głową, starając się nie dopuścić, by jakaś łza wymknęła mi się pod rzęs. Jakby z lekkim opóźnieniem dotarło do mnie, że ręce trzęsą mi się tak bardzo, że widelec i nóż stukały o brzeg talerzyka.
Wziąłem przeciągły, chrapliwy wdech. Po chwili drugi.
Jedna słona kropla spłynęła mi po nosie, spadając do talerza.
Odsunąłem ze zgrzytem krzesło, zrywając się. Odbiegłem od stołu, wpadając do swojego pokoju. Zatrzasnąłem z hukiem drzwi, opierając się o nie plecami. Szybko przekręciłem jeszcze klucz w zamku, nie będąc wstanie zapanować nad spazmatycznymi szarpnięciami płuc. Zacisnąłem z całej siły powieki, uderzając pięścią we framugę. Osunąłem się na podłogę, podkulając nogi pod brodę.
Pukanie do drzwi.
- Idź sobie! - jęknąłem, nie podnosząc głowy.
- Remusie, otwórz, proszę... - powiedział głos matki.
- Nie! - krzyknąłem. - Idź sobie!
Chwila ciszy, a potem kroki.
No więc zostałem sam...
Rozkleiłem się jeszcze bardziej, nie będąc w stanie zachować przy tym ciszy. Podniosłem się, dochodząc do łóżka. Padłem na nie bezwładnie, zakopując się w pościeli i wciskając twarz w poduszkę.
Płakałem w nią głośno, zaciskając pięści.
Nie usłyszałem, jak mama otwiera drzwi za pomocą zaklęcia. Nie słyszałem, jak podchodzi. Poczułem jedynie ugięcie się materaca łóżka, kiedy siadła obok i gdy położyła mi dłoń na głowie.
Pociągnąłem nosem, chwilowo tylko przerywając łkanie.
Mama położyła się obok, przytulając mnie. Kiedy na chwilę podniosłem głowę, by spojrzeć na nią z twarzą mokrą od łez, to zobaczyłem, że płakała i ona. Mięśnie same wygięły mi się w zbolały wyraz, na co zostałem przygarnięty matczynymi ramionami do jej ciała. Objąłem ją w pasie, wtulając twarz w jej brzuch. Pochyliła się, odwzajemniając uścisk. Słone krople kapały mi we włosy i skórę na szyi, ciągnąc za niewidoczne sznurki, co owocowało tym, że cały podrygiwałem w gwałtownym szlochu.
- Nie płacz, skarbie... Proszę, nie płacz... - szeptała łamiącym się, wilgotnym głosem, lekko mną kołysząc.

[ 4 komentarze ]


« 1 2 3 4 5 »  

| Script by Alex

 





  
Kolonie Harry Potter:
Kolonie Travelkids
  
Konkursy-archiwum

  

ŻONGLER
KSIĘGA HOGWARTU

Nasza strona JK Rowling
Nowości na stronie JKR!

Związek Krytyków ...!
Pamiętnik Miesiąca!
Konkurs ZKP

PAMIĘTNIKI : KANON


Albus Severus Potter
Nowa Księga Huncwotów
Lily i James Potter
Nowa Księga Huncwotów
Pamiętnik W. Kruma!
Pamiętnik R. Lupina!
Pamiętnik N. Tonks!
Elizabeth Rosemond

Pamiętnik Bellatrix Black
Pamiętnik Freda i Georga
Pamiętnik Hannah Abbott
Pamiętnik Harrego!
James Potter Junior!
Pamiętnik Lily Potter!
Pamiętnik Voldemorta
Pamiętnik Malfoy'a!
Lucius Malfoy
Pamiętnik Luny!
Pamiętnik Padmy Patil
Pamiętnik Petunii Ewans!
Pamiętnik Hagrida!
Pamiętnik Romildy Vane
Syriusz Black'a!
Pamiętnik Toma Riddle'a
Pamiętnik Lavender

PAMIĘTNIKI : FIKCJA

Aurora Silverstone
Mary Ann Lupin!
Elizabeth Lastrange
Nowa Julia Darkness!

Joanne Carter (Black)
Pamiętnik Laury Diggory
Pamiętnik Marty Pears
Madeleine Halliwell
Roxanne Weasley
Pamiętnik Wiktorii Fynn
Pamiętnik Dorcas Burska
Natasha Potter
Pamiętnik Jasminy!

INKUBATOR
Alicja Spinnet!
Pamiętnik J. Pottera
Cedrik Diggory
Pamiętnik Sarah Potter
Valerie & Charlotte
Pamiętnik Leiry Sanford
Neville Longbottom
Pamiętnik Fleur
Pamiętnik Cho
Pamiętnik Rona!

Pamiętniki do przejęcia

Pamiętniki archiwalne

  

CIEKAWE DZIAŁY
(Niektóre do przejęcia!)
>>Księgi Magii<<
Bestiarium HP!
Biografie HP!
Madame Malkin
W.E.S.Z.
Wmigurok
OPCM
Artykuły o HP
Chatka Hagrida!
Plotki z kuchni Hogwartu
Lekcje transmutacji
Lekcje: eliksiry
Kącik Cedrica
Nasze Gadżety
Poznaj sw�j HOROSKOP!
Zakon Feniksa


  
Co sądzisz o o zakończeniu sagi?
Rewelacyjne, jestem zachwycony/a!
Dobre, ale bez zachwytu
Średnie, mogłoby być lepsze
Kiepskie, bez wyrazu
Beznadziejne- nie dało się czytać!
  

 
© General Informatics - Wszystkie prawa zastrzeżone
linki