Pamietnik Remusa Lupina! Pamiętnikiem opiekuje się Syrcia Do 20 marca 2009r pamiętnikiem opiekowała się K@si@@@ Do 07.07.08 pamiętnik prowadził Nowicjusz Magii Do grudnia 2007 pamiętnik prowadziłą The Halfblood Princess
"Last christmas" oraz "Jingle bell rock".
Tak, tak. Przy tym to napisałam. Całość
W przeciągu następnego tygodnia powinna pojawić się u Huncwotów. Do niedzieli na pewno. Chcę opisać cały ten świąteczny bajzel za jednym machnięciem.
Powtarzam: Jeśli ktoś chce być powiadomiony, niech zostawi mi swój numer GG w komentarzu.
To wszystko jest tak beznadziejnie żałosne. Jestem skończonym idiotą, skoro sądziłem, że święta bez ojca mogą się w ogóle udać.
Jakiekolwiek.
Co tam święta... Ogółem, całe moje dalsze życie w tym domu. Przecież wszystko mi w nim go przypomina; modele okrętów, które razem sklejaliśmy, zdjęcia w albumie, nawet te cholerne meble, bo pamiętam, że zawsze, jak wracał do domu, to siadał na kanapie w salonie-jadalni i opowiadał, co słychać w pracy. Pytał, co u nas, jak nam minął dzień... Później, kiedy już zjadł i wypił kawę, to siadaliśmy i grywaliśmy w planszówki. A ten latawiec w szopie... Pamiętam, jak go robiliśmy. Potem cały dzień spędziliśmy na wzgórzach za miastem...
Jak tylko skończę siedemnaście lat, to się stąd wynoszę. Tego jestem pewien.
Oderwałem wzrok od fotografii, na którym trzymałem sznurek od latawca, a tata coś mi tłumaczył. Włożyłem do ust łyżkę płatków, przekręcając stronę w albumie. Z trudem przełknąłem to, co miałem w buzi, czując się, jakby ktoś wepchnął mi do gardła korek, od którego ciężej mi było nawet oddychać, o jedzeniu to już nic nie wspominając.
Zawzięcie mrugając, przekręciłem kartkę w albumie.
- Remusie, jesteś już gotowy? - zapytała mnie dziarsko mama, wychodząc z łazienki i zawiązując sobie na plecach fartuch.
Zatrzasnąłem album, odkładając go na blat. Pokiwałem głową.
- Tak, tylko się ubiorę - mruknąłem, wstając od stołu i przysuwając krzesło na swoje miejsce.
Mama zgarnęła talerz, niosąc go do kuchni. W tym samym czasie ja dotarłem do sieni i usiadłem na szafce na buty, by założyć swe szanowne, zimowe trepy.
- Mamo, nie widziałaś mojego walkmana? - zapytałem.
- W kieszeni twojej kurtki - odparła.
Nie odpowiedziałem, kończąc sznurować lewy but. Kiedy owy cud się dokonał, wstałem, sięgając po kurtkę. Naciągałem ją na siebie, kiedy dopadła mnie matka z szalikiem i nausznikami. Burknąłem coś niezadowolony, pozwalając się jednak owinąć czerwonym szalem.
- Mamo, przecież będę miał słuchawki...
- Weź - rzuciła tonem nie cierpiącym sprzeciwu.
Westchnąłem ze zrezygnowaniem, przewieszając je sobie przez szyję. Na uszy założyłem słuchawki, a mama podała mi torbę.
- Pieniądze są w portfelu.
- Ahm - mruknąłem, naciskając klamkę.
Wyszedłem, zostawiając ją samą prawdopodobnie na całe przedpołudnie.
Stanąłem na schodkach, nabierając potężny haust powietrza, zamykając oczy. Ponownie uchyliłem powieki.
Prószył śnieg, dosypując więcej buszli wokół. Aż chęć bierze, by się w nim potarzać, czy ulepić bałwana, co robiły dzieciaki z sąsiedztwa.
Drgnąłem gwałtownie.
Skoro jest przerwa świąteczna... To pewnie spotkam Helen! Nie widziałem jej od końca roku szkolnego. Może napatoczę się na Andrewa?...
Ruszyłem zaśnieżonym, kamiennym chodnikiem wiodącym do furtki, kodując sobie w myślach, że będę musiał trochę pomachać łopatą. Normalnie, to zrobił by to tata, ale tak...
Nie włączałem muzyki. Zsunąłem słuchawki, opierając je o nauszniki. Nie mogłem powstrzymać lekkiego uśmiechu, kiedy widziałem wszystko, co działo się wokół.
Po prostu święta.
Niemal na każdych drzwiach widniały girlandy z ostrokrzewu, na co niektórych podwórkach stały bałwany, niezgrabnie ulepione przez mieszkające tu dzieci.
Niebo owszem, było szare, co rekompensowało puszczaniem na ziemię setek, tysięcy, ba! Milionów maleńkich, delikatnych śnieżynek. Zdążyło już w ten sposób utulić świat, ułożyć na dachach domów grube koce. Z ich brzegów zwisały korale grubych sopli, które, gdy tylko pokaże się słońce, będą pięknie lśnić.
Ludzie pracowicie odśnieżali chodniki i podjazdy, tworząc w owym puchu coś na rodzaj labiryntów.
Jak tu nie kochać zimy?
Otrząsnąłem się z zamyślenia, kiedy oberwałem łopatą śniegu.
Zatrzymałem się jak wryty, potrząsając głową i otrzepując pobieżnie.
- Och, przepraszam! - zawołał z roztargnieniem młody mężczyzna. Na progu domu, przy którym robił porządki, pojawiła się ładna kobieta z wydatnym brzuchem, trzymając w rękach zwój kolorowych lampek. W lot zrozumiałem, skąd te radosne błyski w jego oczach i jawne roztrzepanie. Czyżby to już niedługo?
Uśmiechnąłem się lekko.
- Nie szkodzi, nic się nie stało. I tak pada - stwierdziłem spokojnie.
Odwzajemnił gest z o wiele większym entuzjazmem.
- Wesołych świąt! - zawołał z zapałem.
Wargi same rozciągnęły mi się szerzej.
- I wzajemnie - odparłem, omijając białą górę, którą zdążył już usypać.
Miły facet, pomyślałem, idąc dalej. Zatrzymałem się, odsuwając i tym samym przepuszczając dwójkę rozkrzyczanych dzieci, biegnących z naprzeciwka.
Wtedy poczułem to i ja: lekkie łaskotanie w brzuchu, to uczucie lekkości. Zwyczajnie miałem ochotę uśmiechać się do całego świata, wykrzykiwać do wszystkich życzenia świąteczne, skakać ludziom na szyję i śpiewać kolędy.
Tak po prostu.
Co te święta robią z ludźmi...
No i wilkołakami, ha, ha.
Skierowałem się w stronę przystanku autobusowego. Postanowiłem dojechać do stacji kolejowej, a tam dopiero wsiąść do Błędnego Rycerza.
Bo czemu nie?
Jakieś dwadzieścia minut, no może nawet trzydzieści, później, siedziałem już w owym przestronnym pojeździe, przykładając dłoń i policzek do szyby. Wpatrywałem się w migający mi za oknem biały, zimowy świat, czując w powietrzu zwykłe szczęście.
Dwudziesty czwarty grudnia.
Hmm, hmmm, hmmmm... Wcześniej nie wzbudzał we mnie szczególnych emocji, to co dzieje się ze mną teraz?
Nuciłem pod nosem "Jingle Bell Rock", potupując nogą do taktu. Kolejny przystanek, wsiadło więcej ludzi. Nagle skojarzyła mi się zabawa w krzesełka, bo zwyczajnie brakowało miejsc.
Podniosłem się ze swojego, widząc jakąś starszą, grubszą kobietę z siatkami, która musiała z wyżej wymienionego powodu stać.
- Proszę, niech pani usiądzie - rzuciłem do niej, wskazując na siedzenie.
Nawyki.
Uśmiechnęła się do mnie z wdzięcznością, siadając.
- Dziękuję, dziecko - powiedziała.
Uśmiechnąłem się do niej szeroko w odpowiedzi, chwytając metalowej rurki łączącej sufit z podłogą.
Szczerze, to lubię robić takie proste, grzecznościowe gesty. Jakoś tak mam, że gdy widzę uśmiech innych spowodowany moim zachowaniem, to mam wrażenie, że powoli rozkładają mi się skrzydła, uczepione mych pleców. A raczej to jedno, bo drugie ma ta osoba, z którą kiedyś w przyszłości zdecyduję się razem iść przez życie. Za rękę, być może z obrączkami na serdecznych palcach.
Może to i głupie, ale ja tak to właśnie widzę; kiedy staniemy ramię w ramię, próbując wzbić się w górę, do słońca, to po prostu się nam to uda. Bo ja mam to jedno skrzydło, a ta druga osoba to drugie. Jeden plus jeden, to jest dwa. A do lotu potrzebne są dwa - dwa dobrze dobrane, do pary.
Czekam więc... Mam czas.
Ciekawi mnie tylko, kto to będzie. Choć może to zabrzmieć absurdalnie, mam na myśli również płeć. Black mimo wszystko ma rację - wszystko może się zdarzyć. A ja sam nie wiem jeszcze o sobie wszystkiego - mam dopiero prawie dwanaście lat. No i wiem, że u "takich, jak ja", homoseksualizm jest bardzo częstym przypadkiem. Może nawet jedyną możliwą orientacją?... Nie wiem, tak daleko się w to nie zagłębiałem. Wszak to daje duży odcisk na to, że wilkołaki praktycznie się nie rozmnażają. No bo jak, dwójka facetów?...
A co zrobiłaby moja matka by się dowiedziała, że założę w tym momencie, jestem gejem? Może powiesiła by mnie za uszy na drzewie i kazała śpiewać psalmy?
Parsknąłem cicho do siebie, poprawiając pasek torby na ramieniu.
Babcia pewnie posłałaby mnie do psychologa, czy do egzorcysty od razu. Dziadek... Nie wiem, pewnie by się trochę podśmiewywał, ale w gruncie rzeczy nic do tego nie miał. Tak sądzę...
A tata? Chyba by się zdenerwował, wszak był typem, dla którego wizja dwóch obściskujących się facetów to coś obrzydliwego, bo jak tak można?
Pamiętam, że jak byłem mały, to zastanawiałem się, jak TO robią geje... Gdy zapytałem o to rodziców, to mama odparła: "Normalnie.", a ojciec zrobił się dziwnie czerwony i zacisnął ręce tak mocno, że porwał trzymaną gazetę. Szybciutko pojąłem, że z pytaniami o tego typu rzeczy, to nie do tatusia.
Kiedy tak stałem w tym autobusie rozmyślając o tym, cóż to ja bym powiedział, gdybym ujrzał takich dwóch chłopców w uścisku pełnym palącej żywym ogniem namiętności, otuleni wirującym w powietrzu zapachem pożądania, to...
Chyba nic bym nie powiedział... Zrobiłoby mi się trochę dziwnie, spiekłbym raka, no ale... Gdyby się naprawdę kochali, to... Nic mi do tego. Jeśli byliby ze sobą szczęśliwi, to oby byli dalej...
Aha, ha, ha! Albo jaką zrobiłbym minę, gdyby ktoś mnie w takiej sytuacji nakrył?
Wygiąłem usta w wesoły łuk, wysiadając z autobusu, czując przemożną ochotę do ryknięcia śmiechem.
Na pewno wyglądałbym wtedy super inteligentnie.
Rozłożyłem ręce, zginając je lekko w łokciach i zadzierając twarz do nieba. Przestało padać.
Westchnąłem, kierując się w krzaki. Nie, że za potrzebą...
Stanąłem za drzewkiem, zaczynając się obmacywać. Dopiero po dłuższej chwili, jakby z oporem, przypomniałem sobie, że różdżkę przecież zostawiłem w domu. Wydymając wargi, wyciągnąłem lewą rękę, zaczynając nią machać jak flagą.
Powinno zadziałać...
I zadziałało, bo zaraz z hukiem pojawił się obok mnie trzypiętrowy autobus w barwie wściekłego granatu. Zachwiałem się, "lekko" zaskoczony. Drzwi otworzyły się z sykiem.
- Witamy w Błędnym Rycerzu! - wrzasnął breloczek z dredami, wiszący obok kierowcy. - Wsiadaj, no, nie mamy całego dnia! - ponaglił.
Posłusznie wsiadłem, jednocześnie grzebiąc w torbie w poszukiwaniu portfela. To było takie trudne, przecież tylko on był w środku!
Podałem kierowcy jedenaście sykli, następnie kierując się w głąb autobusu.
- Dama?! - zawył aż do bólu znajomy głos.
- James? - zapytałem ze stoickim spokojem, rozglądając się za jego źródłem. W końcu spojrzałem w górę, kierując wzrok po schodach.
Głowa Pottera zwisała z otworu w suficie.
- To ja! - zawyła głowa, szczerząc zęby.
Skojarzył mi się z tym breloczkiem.
Rozbawiony owym porównaniem, wdrapałem się na górę, prawie wybijając sobie zęby, kiedy nagle się zatrzymaliśmy.
- Dokąd zmierzasz, Kwiecie? - spytał, kiedy chwiejnie stałem obok. Błędny Rycerz znów pędził na zmiażdżenie maski po kolejnych drogach.
- Po drzewko, Pączku - odparłem wesoło.
Zarzucił mi ręce na szyję, wieszając się na mnie całym ciężarem.
- Jak ja tęskniłem, mój Kwiecie Niewinności! Nie widzieliśmy się całą dobę! - zapiał, jeszcze bardziej prowokując obecnych, by na nas patrzyli. Nawet nie zrobiło mi się głupio, przy Potterze bycie "na tapecie" jest całkowicie normalne, co zdążyłem zauważyć przez te kilka miesięcy naszej znajomości. Nawet zacząłem się do tego przyzwyczajać. - W ogóle to wesołych świąt, smacznego jajka, wesołego króliczka, wybuchowych fajerwerek, bałwana z wielkim... Ekhym... Nosem.
Zacząłem się śmiać, nie wytrzymując. Poklepałem go po policzku.
- Troszkę się zapędziłeś z tym jajkiem i króliczkiem, Jamie.
Machnął ręką.
- James, kochanie, mógłbyś przestać ściągać na nas uwagę całego autobusu? - zapytał kolejny znajomy głos, od którego zrobiło mi się tak przyjemnie ciepło w piersi.
Wychyliłem się w bok, by móc dojrzeć Syriego.
- Cześć, Syri!
Skłonił mi głowę, nie podnosząc się ze swojego krzesełka, którego trzymał się tak mocno, jakby od tego kawałka drewna zależało całe jego nieletnie życie.
- Cześć, Damo.
Uwolniłem się z objęć Pottera, z zamiarem podejścia do Syriusza. Nie udało mi się to, bo w tym samym momencie autobus ruszył, zwalając mnie na jakiegoś mężczyznę bezwładnie. Padłem na kolana, twarzą w jego krocze, wydając z siebie dziwny dźwięk.
- Przepraszam! - wydusiłem, podnosząc głowę, by spojrzeć mu w twarz. - Chciałem zdążyć, kiedy stał!
W tym momencie rozległ się około stu-decybelowy wybuch śmiechu Blacka i Pottera, a kątem oka widziałem, że reszta pasażerów również była niebanalnie rozbawiona.
Wyraźnie czułem pieczenie policzków, co znaczyło tylko jedno: zacząłem się rumienić. Tak, ja również doszukałem się podtekstu w swej wypowiedzi.
Owy mężczyzna, któremu niechcący zaatakowałem jeden z najintymniejszych fragmentów ciała, nie wydawał się być bardzo wysoki, tym bardziej nie wyglądał na zirytowanego. Miał dłuższe, jasnobrązowe włosy, można rzec, wpadające w blond. Czarne, paciorkowate oczy patrzyły na mnie dziwnie, a lewy policzek, na którym widniała długa blizna, podrygiwał lekko.
- Nie szkodzi - powiedział zachrypniętym głosem. - A teraz może lepiej wstań, co? - rzucił.
Zrobiło mi się jeszcze głupiej, kiedy pospiesznie wstawałem.
Bach!
Autobus zatrzymał się gwałtownie, a ja przewróciłem się na plecy, machając rękami jak dwoma wiatrakami.
Podpierając się na łokciach, zacząłem się nagle zastanawiać, czy Black i Potter popuścili już w gacie ze śmiechu, czy jeszcze nie.
Mężczyzna wstał, zwinnym, szybkim ruchem, chwytając mnie za ramię i stawiając na nogi.
- Dziękuję - bąknąłem, uśmiechając się krzywo.
- Remusie! - wykwiczał James, wieszając mi się na ramieniu. Więcej nie zdołał wydusić.
Syriusz suszył do mnie zęby, a jego szare oczy błyszczały wesoło.
Ktoś z mojej lewej zakasłał w rękaw, wyraźnie maskując śmiech.
- No, zabawne! - zawołałem, po czym sam wybuchłem śmiechem.
Najlepszy sposób na rozładowanie sytuacji.
- Dziurawy Kocioł! - ryknął breloczek.
- Czekajcie, idę z wami! - zawołałem, doskakując do Jamesa i Syriusza, którzy odwrócili się w stronę schodów.
Razem wyszliśmy na brzydką, zabłoconą ulicę Londynu.
- Łech... - burknąłem. - W Szkocji jest ładniej - skwitowałem.
- Londyńska pogoda, Kwiatku. Kwestia przyzwyczajenia - powiedział pogodnie Black, otwierając drzwi od pubu Dziurawego Kotła.
- Też prawda - przyznałem, wchodząc do gorącego, zaparowanego pomieszczenia. - Ale tu raczej nie sprawdza się powiedzenie: "Jeśli nie podoba ci się pogoda, zaczekaj kilka minut"?
Nim Syriusz zdążył odpowiedzieć, stało się to:
- Są trzy prawdy - powiedział głosem godnym filozofa James. Spojrzałem na niego pytająco. - Twoja prawda, moja prawda, oraz gówno prawda.
Śmialiśmy się, przechodząc przez wyłom w murze na ulicę Pokątną.
- Zastanawialiście się kiedyś, jak to będzie, jak już skończymy szkołę i wyjdziemy za mąż? - zapytał Potter, kiedy zmierzaliśmy w stronę sklepu z ziołami. Dla Jamesa, po jemiołę.
- Nie wiem jak ty, Potter - odparł Syriusz z lekką kpiną w głosie, wsuwając ręce do kieszeni. - Ale jeśli o to chodzi, to ja to chyba wolałbym się jednak ożenić, wiesz?
Zachichotałem.
- A ty, Remi? - odparł niezrażony okularnik.
- Ja się nie ożenię. Chcę zostać dziewiczkiem do końca życia. - powiedziałem, co sprawiło, że James i Syriusz, jak jeden mąż ryknęli takim śmiechem, że albo mi się wydaje, albo na ulicy naprawdę zrobiło się ciszej. Zmarszczyłem czoło, patrząc na nich.
- Dz-dziewiczkiem! - zawył rozczochraniec.
Wywróciłem oczami.
- Och, no, pomylić się nie można... Prawiczkiem.
- Ja to się osobiście może, że tak powiem, hajtnę - wydusił James, ocierając oczy, unosząc do tego okulary. Łapał ciężko oddech.
- Ze swoją lewą ręką chyba! - odjęknął Syri, pochylając się i trzymając za brzuch.
Tu i ja wybuchłem śmiechem, opierając ramię na plecach Czarnego, a czoło na swej ręce.
- Ale wy zabawni jesteście - burknął okularnik. - Chodźmy po te chwasty, bo mi się w końcu dziadkowie nie będą mieli pod czym całować.
Aż mnie w pół zgięło, gdy to usłyszałem.
Ich nie da się nie kochać. Po prostu się nie da. To jest niemożliwe, wręcz niewykonalne powiem.
Do domu wróciłem dopiero około godziny piętnastej, czyli grubo na trzy warstwy później, niż to było pierwotnie planowane. To nic, to nic...
Do domu wróciłem oczywiście Błędnym Rycerzem, jadąc z chłopakami. Pomogli mi wytargać choinkę z autobusu, po czym zostali dosłownie zaciągnięci do mnie.
Ocierając łzy śmiechu, wszedłem do domu.
Nigdy chyba nie zapomnę tej podróży - w pewnym momencie, James zaczął zapraszać do wspólnego śpiewu cały autobus, wszystkie trzy piętra, biegając z samego dołu na górę i odwrotnie. Nie przestawał jednocześnie śpiewać, co w końcu zostało podsumowane przez Blacka: "Jamie, ptaszyno, śpiewasz niczym młode ciele rządne samicy!". Aż inni pasażerowie zaczęli się śmiać.
Normalnie, to pewnie znaleźliby się niezadowoleni z hałasu. Pewnie przez tą świąteczną atmosferę wszyscy byli roześmiani.
- Cześć, mamo! - zawołałem od progu. - Mamy gości!
Mama pojawiła się w sieni, wycierając mokre ręce w fartuch. Uśmiechnęła się szeroko na widok chłopaków.
- To moi przyjaciele ze szkoły. Syriusz i James - powiedziałem wesoło, machając w ich stronę ręką.
Black skłonił się lekko, a Potter pomachał ręką.
- Herbaty, soku? - zapytała rodzicielka, odbierając ode mnie jednocześnie choinkę.
- Herbatę bym prosił - odparł Syri dziwnie sztywnym tonem.
Przeszło mi przez myśl, że albo zwyczajnie czuł się zażenowany, albo tak był wychowany w domu.
- Ja też - oświadczyłem, zrzucając buty z nóg.
- A ja będę oryginalny i poproszę o sok - zapiał wesoło James.
Mama uśmiechnęła się szeroko, po czym odwróciła się, kierując do kuchni.
- Chodźcie - rzuciłem raźnym tonem, wykonując zapraszający ruch ręką. - do mej świątyni dumania.
- O łazience mówisz? - zapytał James.
Syriusz parsknął w rękaw, co ja również zrobiłem, tyle że znacznie głośniej.
- Nie, nie o łazience - wydusiłem, otwierając drzwi od mojego pokoju. Zaprosiłem ich do środka gestem. - Witam w mym zaciszu, robaczki!
Weszli, zatrzymując się koło progu, czekając na mnie.
- No co? Siadajcie!
* * *
W końcu nadszedł pierwszy dzień świąt, a z nim - obiad.
Z tej okazji, nim zjawili się dziadkowie, siedziałem na kanapie z miską sałatki jabłkowo-cytrynowo-bananowej na kolanach i powoli ją jadłem, gapiąc się bezmyślnie w okno. Nogi wyciągnąłem wygodnie przed siebie.
Oblizywałem powoli widelec, nie patrząc na to, co na niego nabijam, biernie obserwując wirujące płatki śniegu.
Obok okna stała przytargana przeze mnie choinka, ubrana w m.in zrobione przeze mnie łańcuchy z papieru czy aniołki, również mojej roboty. Lubię takie pierdółki. Uspokajam się, robiąc tego typu rzeczy.
W pewnym momencie przyłapałem się, że zwyczajnie buczę pod nosem "Blue christmas".
Mam tak smutne święta
Bez ciebie
Jestem taki smutny, myśląc o tobie
Czerwone dekoracje
Na zielonej choince
Nic nie znaczą
Jeśli nie ma cię przy mnie
Mam niechybnie smutne święta
I kiedy ból serca zaczyna ranić
Ty będziesz robić wszystko właściwie
Ze swoimi białymi świętami
Ale ja mam smutne, smutne święta
Potrząsnąłem głową, usiłując wrócić do rzeczywistości. Udało mi się to, bo znów widziałem, jak lewitujące wokół gałązek choinki świeczki iskrzą się lekkim, złotym blaskiem drżącego płomienia.
Zerknąłem w miskę.
- To dlatego nic nie mogłem nabić...
Owszem, była już pusta.
- Maaamoo! - zawołałem, przeciągając się.
- Taaak?
- Kiedy oni wreszcie przyjdą?! Chcę mieć to za sobą! - zawyłem.
Jak na zawołanie, rozległo się pukanie do drzwi. Zerwałem się ze swojego miejsca jak oparzony, rzucając się przez oparcie kanapy do drzwi, po drodze dwa razy się wywracając; o stolik oraz własne nogi. Otwarłem drzwi na całą szerokość, wpuszczając do środka wirujące płatki śniegu oraz chłodne powietrze grudniowego wieczora.
- Cześć! - krzyknąłem, rzucając się ukrytemu pod długim, ciemnym płaszczem zalepionym śniegiem dziadkowi na szyję.
Objął mnie, mocno przytulając i czochrając mi długie, naprawdę długie, bo już do połowy ramienia, jasne włosy. Po chwili przerzuciłem się na babcię, jednocześnie wciągając ją do środka i zatrzaskując nogą drzwi.
- Cześć, mamo - powiedziała mama do babci, jednocześnie obejmując się z dziadkiem. - Rozbierajcie się i siadajcie, coś do picia?
Niedługo potem, zasiedliśmy do stołu, na którym, oczywiście, nie brakowało pieczonego indyka, puddingu, wiązki ostrokrzewu czy rozłożonych luźno między naczyniami gałązek bluszczu. Było też kilkanaście "Mince Pies", czyli małych, okrągłych babeczek. Ha, ha, ja je upiekłem, ja! Obok nich, w miseczce kusiły crackersy, które uwielbiam otwierać. Śmiesznie strzelają.
Na pierwszy ogień, poszedł oczywiście pudding. Pogasiliśmy wszystkie światła, zasłaniając zasłony, kiedy mama wjechała z misą puddingu przyozdobionego suchą wiązką ostrokrzewu oraz bitą śmietaną - sądząc po zapachu, był tam też rum - stawiając go na środku. Wyciągnęła różdżkę, lekko nią dotykając owego chwastu, który natychmiast zajął się ogniem, oświetlając złotym blaskiem nasze twarze. Oczy same zrobiły mi się mokre - ostrokrzew podpalał zawsze tata.
Otarłem szybko policzki, nie chcąc dopuścić do tego, by swoim marnym humorem psuć nastrój komuś innemu.
Kiedy ogień zgasł, a pudding można było już jeść, dziadek nałożył go wszystkim na talerz. Chcąc, nie chcąc, chwyciłem za łyżkę i zacząłem go jeść. W pewnym momencie, kiedy wyjątkowo agresywnie złapałem zębami ową papkę, poczułem ostry ból zęba. Szybko podniosłem dłonie do policzka, upuszczając łyżkę.
- O rzesz ty w... Pinezkę! - jęknąłem, kiedy już wyciągnąłem z ust sykla, upuszczając go na talerz. Ząb nadal mnie bolał.
Dziadkowie wybuchli śmiechem, a mama tylko lekko uśmiechnęła się do mnie przez stół.
Więc w takim razie, przyszły rok, podobno ma być udany...
Po owej chwili radości, zapadła niezbyt przyjemna cisza. Nikt nie jadł, nikt nic nie mówił.
- No, to... Smacznego - powiedziała cicho mama.
Odpowiedziały jej ciche mruknięcia.
- Tato, pokroisz indyka?
Dziadek skinął głową, podnosząc się. Sięgnął przez stół po dwa duże noże, zbliżając się do biednych, upieczonych zwłok.
Kiedy to określenie pojawiło się w mej głowie, zwyczajnie zrobiło mi się niedobrze. Nie uśmiechało mi się zbytnio jedzenie tego mięsa, więc wyżywałem się na małych kiełbaskach z boczku, które nałożyła mi babcia. Lepsze to, niż noga nieszczęsnego trupa. Znaczy, indyka...
Jadłem bardzo powoli, mając wrażenie, że żuję dywan. Z trudem przełykałem kolejne, niewielkie kęsy.
Masakra. Tak strasznie chciało mi się dosłownie wyć...
Zacisnąłem powieki, opuszczając głowę. Zamknąłem dłonie na sztućcach tak mocno, że aż mnie zabolały.
- Kochanie, wszystko w porządku? - zapytała z troską mama, kładąc mi dłoń na ramieniu.
Pokiwałem głową, starając się nie dopuścić, by jakaś łza wymknęła mi się pod rzęs. Jakby z lekkim opóźnieniem dotarło do mnie, że ręce trzęsą mi się tak bardzo, że widelec i nóż stukały o brzeg talerzyka.
Wziąłem przeciągły, chrapliwy wdech. Po chwili drugi.
Jedna słona kropla spłynęła mi po nosie, spadając do talerza.
Odsunąłem ze zgrzytem krzesło, zrywając się. Odbiegłem od stołu, wpadając do swojego pokoju. Zatrzasnąłem z hukiem drzwi, opierając się o nie plecami. Szybko przekręciłem jeszcze klucz w zamku, nie będąc wstanie zapanować nad spazmatycznymi szarpnięciami płuc. Zacisnąłem z całej siły powieki, uderzając pięścią we framugę. Osunąłem się na podłogę, podkulając nogi pod brodę.
Pukanie do drzwi.
- Idź sobie! - jęknąłem, nie podnosząc głowy.
- Remusie, otwórz, proszę... - powiedział głos matki.
- Nie! - krzyknąłem. - Idź sobie!
Chwila ciszy, a potem kroki.
No więc zostałem sam...
Rozkleiłem się jeszcze bardziej, nie będąc w stanie zachować przy tym ciszy. Podniosłem się, dochodząc do łóżka. Padłem na nie bezwładnie, zakopując się w pościeli i wciskając twarz w poduszkę.
Płakałem w nią głośno, zaciskając pięści.
Nie usłyszałem, jak mama otwiera drzwi za pomocą zaklęcia. Nie słyszałem, jak podchodzi. Poczułem jedynie ugięcie się materaca łóżka, kiedy siadła obok i gdy położyła mi dłoń na głowie.
Pociągnąłem nosem, chwilowo tylko przerywając łkanie.
Mama położyła się obok, przytulając mnie. Kiedy na chwilę podniosłem głowę, by spojrzeć na nią z twarzą mokrą od łez, to zobaczyłem, że płakała i ona. Mięśnie same wygięły mi się w zbolały wyraz, na co zostałem przygarnięty matczynymi ramionami do jej ciała. Objąłem ją w pasie, wtulając twarz w jej brzuch. Pochyliła się, odwzajemniając uścisk. Słone krople kapały mi we włosy i skórę na szyi, ciągnąc za niewidoczne sznurki, co owocowało tym, że cały podrygiwałem w gwałtownym szlochu.
- Nie płacz, skarbie... Proszę, nie płacz... - szeptała łamiącym się, wilgotnym głosem, lekko mną kołysząc.
Komentarze:
Daria Sobota, 24 Kwietnia, 2010, 12:20
Kiedy Remus wybrał się po drzewko to myślałam sobie jakie święta są fajne,ale to zakończenie zupełnie wybiło mnie z nastroju.
Biedny Remi
Daria Sobota, 24 Kwietnia, 2010, 12:22
Ah...
I powiadom mnie o nowej notce u Remusa albo Huncwotów
GG 18646267
Łapomanka Sobota, 24 Kwietnia, 2010, 19:12
No jestem i przeczytałam w końcu i się jak zwykle uśmiałam do łez... chociaż na początku było mi strasznie smutno z powodu ojca Remusa, biedaczek, że też on musiał tak cierpieć nie wystarczy to, że musi się co pełnie użerać ze zmianą w wilkołaka.... ech życie jest okrutne... ale później akcja się rozkręciła xD po prostu kocham Syriusza i Jamesa... ale jeju w ogóle to co się działo w pociągu jest obłędne... "Chciałem zdążyć kiedy stał" nie no ja w ogóle nie miałam podtekstu, niby gdzie.... a śpiewanie kolęd i składanie życzeń przez Jamesa jest urocze no i oczywiście kocham twojego ironicznego Syriusza jest cudowny ;] i w ogóle i w szczególe bardzo mi się podobało...
Jednak następna część mną wstrząsnęła... Biedny Remus, ja chyba go mogę zrozumieć najlepiej... Święta w takich wypadkach, chyba są najgorsze... Ale dobrze, że ma taką wspaniałą mamę ;]
Doo ;) Niedziela, 25 Kwietnia, 2010, 10:58
Nie mogłam z Huncwotów . "Chciałem zdążyć kiedy stał"... Ro zwaliło mnie to i nie tylko to.
Też na początku udzielił mi się nastrój świąteczny, że niby wszystko takie ciepłe i kochane. Myślałam nawet, że Remus jakoś sobie poradzi. Ale potem... Nie dziwę się, że tak zareagował, biedaczek...
Czekam na dalszy ciąg i zapraszam do Mego-nowa nocia!