108. Cosmo na rozstaju dróg Dodała Mary Ann Lupin Sobota, 04 Października, 2014, 20:27
– Hej, jesteśmy przyjaciółkami, prawda?
– No!
– Jeszcze jak!
– A macie jakieś sekrety? Poopowiadajmy sobie sekrety!
Sara i Melisa popatrzyły po sobie, ich entuzjazm nieco opadł, chociaż wciąż był rozgrzany.
– No! Powiedzcie jakieś swoje sekrety! – ponowiła Charlotte.
Był przyjemny, sobotni wieczór, dziewczynki odrobiły już lekcje i siedziały we trójkę w dormitorium. Na szczęście, Romilda prowadzała się gdzieś ze swoimi koleżankami, więc mogły rozmawiać spokojnie.
– To ty zaczynasz – podsunęła niewinnie Melisa.
– Ale tylko wtedy, gdy obiecacie, że też powiecie!
W sumie… Chyba po to jest przyjaźń, pomyślała Sara.
– Zgoda.
– No więc… – Charlotte się zamyśliła. – Kiedyś zesikałam się za biurko, bo nie chciało mi się iść do toalety… Potem zwaliłam na mojego starszego brata.
Melisa i Sara bardzo starały się nie parsknąć, chociaż było to trudne.
– Ale to było dawno temu, miałam osiem lat… A ty, Meliso?
Melisa nieco się uspokoiła, a nawet spochmurniała.
– No cóż… Trochę się tego wstydzę, ale jesteśmy przyjaciółkami… No więc, wcale nie mam śniadej cery. I nie mam kasztanowych włosów.
– Co?! – wykrzyknęły ze zdziwieniem Sara z Charlotte.
– Powaga – przytaknęła dziewczyna. – Tak naprawdę mam jasną karnację, ale rodzice zawsze chcieli mieć dziewczynkę z ciemną, więc farbują mi włosy już dobrych parę lat, chodziłam też na solarium. Ale teraz nie mogą mnie smażyć w tubie, więc mam się smarować samoopalaczami.
– To chyba jakiś żart… – zdecydowała Sara. – Twoi rodzice? Mama mojego… przyjaciela… chodzi na solarium i farbuje włosy, ale ona ma chyba z pięćdziesiąt lat! A ty prawie trzynaście…
– Co mam poradzić? – głos Melisy delikatnie zadrżał. – Skoro rodzice nie są mną do końca usatysfakcjonowani… Wiem, że mnie kochają. Więc chcę być dobrą córeczką. Wprost mi powiedzieli, że nie mogą się doczekać czasów, kiedy będzie można wybierać wygląd małego dziecka i zmieniać go genetycznie… Mówią, że to powinna być podstawa…
– Nie rozumiem co drugiego słowa… – wybełkotała Charlotte. – I co to jest to solarium?
– Taka tuba, w której się opalasz.
– Co? A po co to komu? – skrzywiła się Charlotte, potrząsając swą złotą grzywą.
– Rodzice po prostu bardzo chcieli, żebym była kalką mamy, ale mam karnację po tacie – westchnęła Melisa. – Mieszkamy na wsi, trochę irytujące było jeździć co parę dni na opalanie do miasteczka… Ale, na szczęście, teraz muszę używać tylko samoopalaczy.
– Nie możesz po prostu, wiesz, przestać? – zagadnęła Sara.
– Chyba wywołałoby to dość spore poruszenie… – stwierdziła Melisa. – Ale kiedy dorosnę, nigdy już nie użyję samoopalacza. Nigdy nie pójdę na solarium i będę miała ładne, jasne pukle, nie brązowe.
Charlotte i Sara jeszcze chwilę siedziały, nie wiedząc, co powiedzieć.
– No… – Charlotte zaczęła niezbyt zgrabnie. – Sara? A ty?
Sara zamyśliła się. Miała na pewno sporo sekretów, ale który bezpieczniej zdradzić?
Jak na komendę, do dormitorium przez uchylone okienko wpadł papierowy samolocik. Grzecznie spoczął na baldachimie łóżka Charlotte. Ta, klnąc siarczyście na złośliwy samolocik, wspięła się po niego. W trójkę usiadły nad jego treścią.
Och, jaka szkoda, że one nigdy nie dowiedzą się, jaką niespodziankę przygotowaliśmy dla nich przed portretem Grubej Damy!
Sara, Charlotte i Melisa wymieniły zaskoczone spojrzenia.
– Och, nieźle się bawią nasze klasowe pajace! – powiedziała głośno Charlotte, ale widać było, że korci ją to, by pójść przed portret Grubej Damy.
– Może zerkniemy? – zagadnęła Melisa.
– Nie mam ochoty bawić się z dziećmi, wyrosłam z takich… EJ!
Gadającą wyniośle i arystokratycznie Charlotte łatwo było szarpnąć z dwóch stron i pociągnąć w kierunku drzwi, gdyż w swej wyższości przemawiała z zamkniętymi oczami.
– Będę tego żałować… – zdążyła jedynie dokończyć, gdy w trójkę zeszły do salonu Gryfonów. Nie było tu wielu osób, zbliżała się godzina snu, więc tylko ostatni maruderzy odrabiali (lub zdobywali…) pracę domową. Wygramoliły się przez dziurę przed portret Grubej Damy. Ta jednak spała, a w okolicy nie dostrzegły żywej duszy.
– Mówiłam, że tylko… – zaczęła tym samym głosem przemądrzałej kwoki Charlotte, gdy Sara zauważyła:
– Tam coś leży!
Rzeczywiście, niedaleko portretu Grubej Damy, za kolumną, ktoś ukrył świstek. Dziewczęta ostrożnie go otworzyły:
Jeżeli to czytasz, to zapewne jesteś jedną z trzech Wścibskich Bab, które przylazły po niespodziankę. Wścibskie Baby są uproszone do udania się po nagrodę do klasy zaklęć. Inne osoby uprasza się o zaprzestanie międlenia tej karteczki dłońmi tudzież nie dłońmi i grzeczne odłożenie.
– Wracam! – warknęła Charlotte. – Robi się ciemno, za niedługo nie będzie można chodzić po korytarzach. Wyrosłam z takich zabaw!
– Ej, Charlotte! – Sara mrugnęła do niej zachęcająco. – To na pewno będzie interesująca nagroda.
– Będę tego żałować – powtórzyła Charlotte ze znudzeniem, gdy dwie przyjaciółki pociągnęły ją w obranym kierunku.
Na korytarzu nie spotkały nikogo, a już na pewno nie Filcha, który pewnie zagoniłby je z powrotem, tak więc przejście tej drogi nie było aż tak trudne. Gdy już znalazły się w klasie zaklęć, Melisa szybko znalazła karteczkę , zostawioną w dość widocznym miejscu, to znaczy na jednej z ławek.
Całkiem grzeczne z Was Wścibskie Baby! Teraz bądźcie trochę niegrzeczne i poszukajcie nagrody pod ziemią. Tam, gdzie węże i nietoperze.
– Węże i nietoperze? – spytała Charlotte ze zdziwieniem. – Mózgi im się rozwarstwiły?
– Tu chyba chodzi o lochy – stwierdziła Sara z namysłem. – Węże to Ślizgoni, ale nietoperze…
– To pewnie Snape – stwierdziła Melisa.
Parsknęły, po czym szybko pobiegły do lochów. Teraz to prawie na pewno było za późno na chodzenie wieczorem… Szybko jednak udało się im tam dotrzeć, chociaż każdy najmniejszy szmer przyprawiał je o zawał.
– Tylko że lochy są całkiem duże! – warknęła Charlotte, zatrzymując się przy sporej zbroi. – Jak niby mamy znaleźć te ich ambitne karteluszki?
– Mogli dać chociaż jakąś wskazówkę, fakt… – przyznała Sara. – Nie wiem, zostawić szlak ze śmierdzących skarpetek…
– No co ty, przecież oni ich nie zdejmują! – obruszyła się całkiem poważnie Charlotte.
W tym momencie, ze zbroi, przy której stały, dobiegło je ciche parsknięcie. Jak na komendę, odwróciły się w tamtą stronę, wszystkie trzy zmarszczyły czoła.
– Chyba coś siedzi w zbroi… – stwierdziła Melisa z lekką rezerwą.
– Chyba trzech cosiów… – warknęła Charlotte, dopadła agresywnie do zbroi, po czym pociągnęła za żelazny hełm. Pomiędzy kirysem a hełmem rozciągała się czyjaś szyja.
– Ała. – dało się słyszeć spod przyłbicy.
Po chwili gigantyczna zbroja się sama rozczłonkowała i oto przed dziewczynami stali Artemis i Thaddeus. Felix wyszedł zza jakiejś zielonej kotary, za którą się ukrywał.
– TADA! – zawołał z radością Artemis, rozkładając ręce okutane w żelastwo.
– A gdzie ta niespodzianka? – spytała podejrzliwie Charlotte.
– Jak to? – zmartwił się Artemis. – To MY jesteśmy niespodzianką! Bomba, nie?
– Aż wybuchłam z wrażenia, kurczę…
Trójka chłopców w rządku wyglądała dość zabawnie, zwłaszcza, że Artemis i Thaddeus byli okutani, każdy w inną część zbroi. Artemis, po komentarzu Charlotte, zrobił minę zasmuconego pięciolatka, Felix przyglądał się z zaciekawieniem to jednej, to drugiej stronie. Jedynie Thaddeus nie okazał emocji, bo jego szalona głowa wciąż tkwiła uwięziona w żelaznym hełmie. Sara zaczęła się nawet zastanawiać, czy dociera do niego cokolwiek ze świata zewnętrznego, bo hełm był istną puszką. Z tego też tytułu, nie wydało jej się dziwne, że nagle ruszył truchtem w głąb lochów, wyciągając przed siebie ręce jak lunatyk i zniknął za węgłem. Pozostała piątką zamarła.
– Ej! – syknął Artemis. – A tego gdzie wywiało?
– Złapmy go, bo jeszcze napyta sobie biedy! – zaproponowała Melisa z lękiem.
– I przy okazji nam! – warknęła Charlotte i pierwsza rzuciła się w pogoń, przybierając zaciętą, agresywną minę.
Udało im się dogonić Thaddeusa, który zdumiewająco zgrabnie pokonał na ślepo zawiłości lochów, ale, mimo wyciągniętych rąk, władował się z całym impetem w ścianę na końcu korytarzyka. Felix podszedł doń, westchnął, i mimo swoich niewielkich rozmiarów, zdołał podźwignąć długiego Thaddeusa. Chociaż podjęto próby, hełm nie został zdjęty.
– Ej! – syknął Artemis do Sary, gdy reszta zajęta była próbami zdjęcia hełmu.
Ta odwróciła się w kierunku, gdzie pokazywał. Stali przy jakiejś klasie, przez otwarte drzwi dostrzegli mnóstwo półek z eliksirami i pokaźny, bulgoczący kociołek z czymś wewnątrz. Artemis i Sara, zaglądający do komnaty ostrożnie, wymienili zaintrygowane spojrzenia.
– Ciekawe, co tam się warzy. I tego nikt nie pilnuje… – zastanowiła się Sara.
– Nie wiem, ale mam ochotę narozrabiać! – uśmiechnął się Artemis, diabelsko szczerząc kły.
– Co robisz? Przecież Snape nas oskóruje! – jęknęła Sara, gdy Artemis z niewinną minką szepnął:
– Wingardium Leviosa!
Jeden z eliksirów stojący na półce uniósł się delikatnie, zachwiał lekko, po czym popłynął w powietrzu i z brzękiem wpadł do kociołka. Za nim poszybował następny.
– Stój! – przeraziła się Sara. – Psujesz jego pracę!
– Właśnie o to chodzi, siostrzyczko! – uśmiechnął się złośliwie.
– A co, jeśli wybuchnie? – Sara z rozpaczą obserwowała trzecią butelkę, która znikła w bulgoczącej cieczy. – I zrobi nam krzywdę?
– Wtedy nasza księżniczka będzie miała okazję wybuchnąć z wrażenia tak, jak chciała…
Ze środka kociołka wydobywała się biała, gęsta piana i spływała wolno na kamienną podłogę. Z każdą chwilą przybywało jej coraz więcej.
– EJ!
Sara i Artemis odwrócili się, jak na komendę. Do komnaty wszedł… Constantin Al Atrash. Patrzył na kociołek z przerażeniem.
– Co ty tu robisz? – zapytali naraz.
– Odpracowuję szlaban dla Snape’a! Już prawie skończyłem, miał się ważyć kilka minut, to poszedłem do toalety… Cóżeście z nim zrobili!
Artemis i Sara wymienili zakłopotane spojrzenia.
– Co się dzieje? – zapytała Melisa, która razem z Charlotte, Thaddeusem i Felixem podeszli do nich. Felix trzymał Thaddeusa za nadgarstek, bo nie udało im się ściągnąć hełmu. Constantin zmierzył go pełnym obrzydzenia i zdziwienia wzrokiem, ale potem przeniósł wściekłe spojrzenie na Artemisa.
– Stań tu za mnie i zrób całą robotę od nowa! – wrzasnął piskliwie, potrząsając Artemisem jak szmacianą kukiełką. – AAA! On idzie!
Rzeczywiście, rozległy się kroki na jakichś schodach.
Siódemka Gryfonów wykonała zbiorowy ruch w którąkolwiek stronę, skutkiem czego powpadali na siebie.
– Tędy! – rozkazała Charlotte półgłosem i desperackim ruchem popchnęła całą grupkę w nieokreślonym kierunku.
– Zostaw go! – syknął Artemis do Feliksa.
– Ale… – zdumiał się Felix.
– Mówię ci, zostaw!
Tak więc wymsknęli się tam, skąd przyszli, zostawiając Thaddeusa przy kipiącym kociołku, tańczącego podczas próby ściągnięcia hełmu. Zanim nie oddalili się dość, usłyszeli tylko Snape’a „Clarke!”, a potem solidny wybuch, nie wiadomo jakiego pochodzenia.
– Dlaczego kazałeś mi tam zostawić Thaddeusa?! – zapytał z irytacją Felix, gdy wreszcie się zatrzymali przy zejściu do lochów.
– Właśnie dlatego… – wysapał Artemis, wspierając dłonie na kolanach. – Wiedziałem, że w którymś momencie wybuchnie, czy nie wiem, ześle nam na głowy wieżowiec, ale nie chciałem, żeby stało się to podczas ucieczki… Teraz tylko Snape jest w jego polu rażenia…
– Ale Thaddeus będzie miał kłopoty! – zauważyła Melisa z troską.
– Co ty! Nawet, jak uda im się wyciągnąć jego zastanawiającą czaszkę z tej blachy, to i tak nie widział, co się działo, nie był w to bezpośrednio zamieszany, zresztą…
– Mój eliksir!... – miauczał gdzieś w tle Constantin, trzymając się za głowę i kucając pod ścianą.
– Nie jęcz! – ofuknęła go Charlotte. – Jeszcze tego brakuje, żebyśmy przez ciebie zostali wydani!
– Wydani?! – zawołał wrzaskliwie Constantin, wstając. – To wasza wina! Nie prosiłem, żebyście mi psuli wszystko! A twój głos jest już dostatecznie przenikliwy, że nawet Hagrid w swej chatce go usłyszy!
– Powiedział, co wiedział! – krzyknęła ze złością Charlotte.
– A ja bym powiedział, że jest już zbyt późno, żeby grupa uczniaków wałęsała się po szkole.
Wszyscy podskoczyli. Z cienia wysunął się woźny, Filch. Miał zadowoloną z siebie minę.
– No, ale już tu idzie pan profesor, on zapewne oświeci was, jakie będą konsekwencje…
Rzeczywiście, korytarzem sunął już wściekły Snape. Był obryzgany czymś żółtym, a na pelerynie znajdowały się śladowe ilości białej piany z kociołka. Przystanął przy grupie Gryfonów, mierząc każdego z osobna lodowatym spojrzeniem.
– Nie przypominam sobie, Al Atrash, żebym pozwolił ci odejść – wycedził w końcu.
Constantin zrobił żałosną minę i ręce mu opadły.
– Wiedziałem… – burknął do siebie.
– To akurat moja wina… – wtrącił się Artemis, po czym, po chwili zastanowienia, palnął – Myśmy go porwali!
Wszyscy popatrzyli na niego ze zdumieniem.
– Porwali? – powtórzył Snape, unosząc brwi. – To znaczy?
– To znaczy… – zająknął się Artemis. – … Czuliśmy, że nie zaśniemy bez kołysanki! Thaddeus zażyczył sobie operowego śpiewu. Ale nikt z nas nie umie śpiewać. Nie to co nasz kolega, on to dopiero ma warunki, proszę spojrzeć, ten tłuszcz nie kłamie!
Po czym poklepał dziarsko Constantina po brzuchu i zgrabnie ominął cios tłustą pięścią między oczy.
– Tak więc – kontynuował beztrosko Artemis. – postanowiliśmy go dorwać, gdziekolwiek by nie był. No i go tu znaleźliśmy… Bardzo się opierał, nie chciał odchodzić, płacząc nad ukochanym eliksirem, ale my potrzebowaliśmy jego głosu…
– Ach tak? – zapytał cicho Snape, ironicznie przekręcając głowę. – Więc wytłumacz mi, Greengrass, skoro tak potrzebowaliście kołysanki, to po co ten wasz… inny… kolega założył sobie na głowę hełm z jakiejś zbroi?
Wszyscy zamrugali oczami z zakłopotaniem.
– Zapewne, żeby lepiej rezonował dźwięk… – zadrwił Snape, uśmiechając się jednym kącikiem ust. – Chociaż jego głowa pewnie sprawuje się nie gorzej, sądząc po jej pustocie. Rozumiem też, że to niewiarygodny głos Al Atrasha zmienił jedną z moich salek w małe bagno?
Nikt się nie odezwał.
– Myślę, że pójdziecie to teraz posprzątać – wycedził Snape. – I minus trzydzieści punktów dla Gryffindoru. I uważajcie, Clarke rozlał wszędzie coś dziwnego, co tryska niespodziewanie spod jego hełmu… Miłego sprzątania, Gryfoni.
– Świetnie! – warknął Constantin, gdy na klęczkach szorowali podłogę w komnacie. Charlotte, obrażona na wszystkich, zajęła się najdalszym kątem. Felix i Melisa sprzątali bez mrugnięcia, a Sara krzywiła się, gdy jej ścierka najeżdżała na dziwaczną, żółtawą substancję, rozlaną tu przez Thaddeusa. Bała się zastanawiać nad tym, co to było, ale żal jej się zrobiło na myśl o tym biedaku, z głową w hełmie, opryskującego swą uwięzioną twarz jakąś cieczą. Może się nią udusi?
– Nie narzekaj, nie chcieliśmy źle! – zawołał Artemis. – Poza tym, pączku, mógłbyś się z nami troszkę zaprzyjaźnić, nie sądzisz?
– Nie cierpię bezsensownych przyjaźni – burknął do siebie Constantin, z obrzydzeniem ścierając podłogę z substancji pochodzenia nieznanego.
– Mimo twych słów, nie życzę ci źle! Widzisz, nawet próbowałem cię uchronić przed gniewem Snape’a, ale chyba wyczuł, że wciskam kit…
Constantin prychnął, ale nie odezwał się już więcej.
– Słuchajcie, chyba wiem, co to jest… – zauważył Felix po chwili, przyglądając się ze zdziwieniem szmacie uwalanej w żółtawej cieczy.
– No? – zagadnęła Sara.
– Chyba brukselkowa…
Cosmo zbiegał po ośnieżonym zboczu w kierunku wioski. Słońce tego dnia świeciło mocno i śnieg raził po oczach. To jednak nie przeszkadzało młodemu Blackowi zbytnio. Wciskał dłoń w kieszeń swego czarnego płaszcza i uśmiechał się wymownie. Czuł się świetnie, ale to nie była radość. Bardziej duma, mściwość, satysfakcja, co sprawiało, że na wszystkich patrzył dość wyzywająco. Nic dziwnego, że nieliczni ludzie wracający z Hogsmeade zerkali z lekką konsternacją, gdy tylko odważyli się spojrzeć na ten niezwykły widok: czternastoletni Ślizgon, patrzący po ludziach zabójczym wzrokiem, prowadzący za rękę wiotką, nieprzeciętnie piękną uczennicę Beauxbatons, trzy lata starszą od niego.
Cosmo sam nie wiedział, co sądzić o relacji z Brigitte, ale podobało mu się. Mile łechtało jego dumę Blacka to, że dziewczyny patrzyły na nich z rozpaczą i zawodem, chłopcy zaś z zazdrością. Przyjemnie było być Blackiem, który już sam w sobie przy poruszaniu się po szkole zagęszczał atmosferę, zwłaszcza w grupkach niewiast, a co dopiero wozić się ze śliczną Brigitte, którą wyrwał pomimo ich różnicy wieku, tym samym podwajając swoją cudowność. Zastanawiał się tylko, o co tak naprawdę tu chodzi. Od ich absyntowego pocałunku minęły przynajmniej dwa tygodnie, ale nie rozmawiali od tamtej pory prawie wcale. Cosmo nawet się obawiał, że Brigitte się na niego obrazi, iż zostawił ją samą w tamtej klasie.
Jakie było jego zdziwienie, gdy tego dnia natknął się na nią w sali wejściowej i palnął coś w stylu:
– Szukałem cię!
Brigitte nie odparła wtedy nic, patrząc na niego z uśmiechem, tym samym kombinatorskim i jednocześnie niewinnym uśmiechem, który zapamiętał.
– Robisz coś dziś? – zagadnął jeszcze, odwzajemniając się czymś podobnym.
Niczego nie ustalali, gdy szli po zboczu, Brigitte sama złapała go za rękę, a on nie protestował. Nie był pewien, co ten gest oznacza, ale poczuł jakieś sensacje w brzuchu i przez chwilę nawet jego głowa upoiła się dziwnym uczuciem niczym po porcji absyntu. To wszystko było szalone, a jednak…
Dotarli do wioski, chociaż do Cosmo nie dotarło to od razu. Styczniowy mróz nie wymroził, niestety, nikogo, więc musieli się przedrzeć przez duży tłum, nierzadko gapiących się. Udało się młodemu Blackowi zaciągnąć Brigitte do mniej uczęszczanej części Hogsmeade.
– To gdzie byś chciała pójść? – zapytał Cosmo cicho, bezwiednie przysuwając się bliżej dziewczyny. Uśmiechnęła się do niego tajemniczo i wskazała na obskurny szyld.
– Świński Ryj? – uniósł brew Cosmo. – Ale tam jest brudno. I barman śmierdzi. To nie miejsce dla takiej delikatnej dziewczyny.
– Moi chcę spróbowaci waszi whiskey! – zadecydowała pewnym siebie tonem. – I nie delikatna dziewczyna, nie jest!
– Ale…
– … – Francuzka przysunęła się bliżej do oszołomionego Cosmo i czule poczochrała mu smołowate włosy, robiąc błagalną minkę.
– No dobra… – westchnął chłopak, kręcąc głową.
Wewnątrz siedział może z jeden zakapior. Cosmo rozejrzał się z niesmakiem i wyższością, a Brigitte już pędziła do barmana z entuzjazmem.
– Whiskey. Dwa!
Barman zmierzył ją dość zaskoczonym spojrzeniem, przeniósł zblazowany wzrok na Cosmo, po czym westchnął ciężko i zabrał się do roboty. Cosmo w tym czasie wynalazł stolik względnie najbardziej sterylny. Brigitte przyniosła trunki i skuliła się blisko Cosmo, obdarzając go wręcz cielęcym spojrzeniem. Cosmo znów poczuł się niesamowicie zadowolony z siebie, objął tą małą, jak na siedemnaście lat, kruszynkę ramieniem i chwycił szklankę.
Po kilku kolejkach i trwającym dobre dwa kwadranse międleniu się i lizaniu, szli lekko chwiejnym krokiem przez ulice. Ludzie nieco dziwnie patrzyli na ich publiczne okazywanie sobie uczucia, ale Cosmo miał to głęboko w poważaniu - ważne, że była zabawa.
Otrzeźwiał, i to porządnie, dopiero wtedy, gdy z Trzech Mioteł wyszła grupka Gryfonów, w tym jego siostra i jej przyjaciółka, Melisa. Tak się złożyło, że cała siódemka zerknęła na nich, gdy Brigitte uwiesiła się szyi Cosmo i bez zapowiedzi włożyła mu język do ust agresywnie.
– Ale ohyda… – wychwycił Charlotte Cosmo i trochę się speszył. Na szczęście, gdy już Brigitte się od niego odessała, grupki nie było. Za to w wejściu stał Draco i mierzył Cosmo szczególnym spojrzeniem. Czternastolatek zerknął na przyjaciela wymownie. Brigitte też tam popatrzyła.
– Czi chce się zobaczcić z przyjaciel? – spytała Brigitte.
– Tak jakby… ale…
– Wszystko dobrze. I tak zmarzli i pójść do dom.
Na odchodnym obdarzyła go namiętnym pocałunkiem i odeszła w swoją stronę, dołączając do swoich. Cosmo stał jeszcze przez chwilę na bruku, gapiąc się bezwiednie w jej plecy. Czuł, że czegoś mu brakuje. Dlaczego ?
Draco podszedł do niego z niesmakiem wypisanym na twarzy.
– Co cię napadło? – warknął na dzień dobry.
– O co ci chodzi? – zdumiał się Cosmo.
– O tę Francuzkę! Kim ona dla ciebie jest? Liżesz się z nią na środku ulicy… Ile ty masz lat?
– A co? – szczeknął Cosmo. – Wydaje ci się, że jestem na to za młody? A może tylko ty masz monopol na robienie pierwszy wszystkiego? Po prostu zazdrościsz, bo mam dziewczynę, a ty nie!
– Pogięło cię? – Draco zmierzył go z obrzydzeniem. – Ja, w przeciwieństwie do ciebie, nie dotykałbym pierwszej z brzegu, która na mnie łaskawie spojrzała!
– Wiem, że ty byś najpierw odkaził Domestosem, ale TY jesteś kuriozalnym przypadkiem! – warknął Cosmo ze złością.
Draco nie do końca zrozumiał, co to Domestos, więc tylko zmrużył oczy na wszelki wypadek.
– A więc to twoja dziewczyna… – rzekł powoli z odrazą. – Mogłeś chociaż wczoraj powiedzieć!
– A skąd miałem wiedzieć!… Skąd miałem wiedzieć, że dziś będzie moją dziewczyną…
– Wiesz, chyba takie rzeczy się czuje… Jesteś pewien, że to twoja dziewczyna?
– Nie, wcale! – zripostował Cosmo, czerwieniąc się i nieco tracąc rezon.
– Bo odnoszę wrażenie, że spełnia raczej rolę myjki do jamy ustnej.
Cosmo aż rozdziawił twarz z szoku. Draco wpatrywał się w niego chłodno, tryumfując.
Młody Black poczuł się straszliwie samotny i zrozpaczony. Zdał sobie sprawę, że nie czuł się tak od dawna, prawie od miesiąca, odkąd zaprosił Brigitte na bal… Czy była ona niczym plaster na rany? Czy dawała mu złudne poczucie miłości, która leczy rany? A teraz Draco po prostu zerwał ten plaster, otwierając rany na nowo…
To wszystko przez niego. Gdyby nie zaproponował zabawy Melisą Flaxenfield, teraz byłoby inaczej. Gdyby Cosmo nie zadawał się z nim, to nie on by męczył Melisę i też było inaczej. Gdyby Cosmo nie trafił do Slytherinu, tylko do Gryffindoru, byłoby kompletnie inaczej i może Melisa…
– Dlaczego cię poznałem? Dlaczego trafiłem do Slytherinu? – zapytał Cosmo z wściekłością, przez zęby. Tym razem to Draco pozostał na wdechu, ale szybko się pozbierał.
– Kiedyś będziesz mi wdzięczny… – pokiwał głową cierpliwie, słowa Cosmo wyraźnie wywołały w nim smutek. Dotknęło go po prostu to pytanie. – Wkrótce już…
– NIGDY, ROZUMIESZ?! NIENAWIDZĘ SWOJEJ RZECZYWISTOŚCI! WOLAŁBYM ZGINĄĆ!…
Zachwiał się na nogach, bo Draco wymierzył mu policzek z najwyższą odrazą. Cosmo złapał się w ciężkim szoku za rozognione miejsce. Nieliczni gapie chichotali.
– No dalej! – zgrzytnął na Dracona. – Uderz mnie jeszcze! Pięścią, jak prawdziwy mężczyzna, a nie jak jakiś ciotowaty paniczyk! Dawaj! Bądź mężczyzną, Malfoy!
– TO TY BĄDŹ MĘŻCZYZNĄ! – huknął na Cosmo Draco, rumieniąc się ze złości. – Oprzytomniej wreszcie! Jesteś w Slytherinie i to się nie zmieni! A jak będziesz fikał, to skończysz w piachu! Ultimatum: pogodzisz się z tym, że jesteś Ślizgonem i od zawsze miałeś nim być, albo zdechniesz jak wszyscy twoi bliscy, już wkrótce! Ty decydujesz!
Po czym, siny ze złości, Draco odszedł. Za nim powlekli się Vincent i Gregory, od dłuższego czasu przysłuchujący się na tyłach tej konwersacji z kamiennymi twarzami. Cosmo stał samotnie na środku bruku. Nie ruszył się z miejsca nawet wtedy, gdy ostatni gapie odeszli, wciąż zapatrzony w przestrzeń.
Nicholas minął jakąś grupkę gapiów, zapatrzonych, nie wiedzieć czemu, w jego młodszego brata. Cosmo stał w centrum uwagi (co samo przez się rozumiało, w końcu był to Cosmo), wyglądał przy tym prawie teatralnie.
Ten znowu ma jakieś problemy ze sobą, pomyślał ze znużeniem Nicholas. Niechby chociaż raz postawił się na moim miejscu, do stu kociołków. Przecież mógłbym przysiąc, że gdy szedłem w drugą stronę, Cosmo jeszcze kilka minut temu ślinił się z jakąś dziąbdzią. Swoją drogą, tak na środku ulicy, z dziewczyną…? Tak czy siak, ja mam zawsze najgorzej.
Zatracając się w tej myśli, którą z niejaką lubością osoby pokrzywdzonej sobie wmawiał, skierował się w mniej uczęszczane rejony wioski. Było zimno i smutno, ale w brzuchu podrygiwało mu pół zawartości Miodowego Królestwa, więc czuł się w miarę kontent.
Kiedy pierwszy priorytet został osiągnięty, to jest dokonanie napadu na słynną cukiernię i zeżarcie bezlitośnie niewinnych słodyczy, Nicholas postanowił powalczyć o realizację drugiego: by pójść do lasu, naciągnąć czapkę na wilcze uszy i udawać głaz, gdy jakakolwiek ludzka istota ośmieli się zbliżyć i przerwać mu święte chwile samotności. I najważniejsze: nie wpaść na Tamarę.
Chociaż nie chciał się przed sobą przyznać, bardzo mu jej brakowało. Gdzie teraz była? Chociaż zbliżał się luty, wciąż jeszcze nie porozmawiali. Czuł, że zawinił i że miała prawo się na nim wyżywać, dręcząc go swoją nieobecnością, ale to tylko jeszcze bardziej pogrążało go w przekonaniu, że nie sprosta rozmowie z nią, nie uda mu się po prostu przeprosić. Kto wie, może ich przyjaźń na zawsze się skończyła? Ciekawe tylko, czy bawiła się dobrze na balu z tym…
Nicholas zaczerwienił się ze złości na wspomnienie o balu i tylko przyśpieszył kroku, wciskając dłonie głębiej do kieszeni. Miał nadzieję, że na Diggory’ego, gdziekolwiek by nie był, spadł teraz z nieba fortepian. I na tego lalusia, który bawił się z Tamarą, także.
Gdy zagłębił się w ośnieżony las, poczuł się odrobinkę lepiej. Mroźna cisza napierała na jego uszy, czyściła umysł z wszelkich trosk. Gdyby tak stać się teraz wilkiem i uciec. Przecież już to kontrolował, zastanawiał się jednak wciąż, czemu akurat taki przebieg ma jego klątwa.
Aż przystanął z zaskoczeniem. Na miejscu, na którym zwykle siedział z Tamarą, to jest na niskim głazie, elegancko uformowanym na ławeczkę, spotkał… Tamarę.
Mierzyli się przez sekundę zaskoczonymi spojrzeniami, ale potem Tamara odwróciła wzrok, układając usta w sposób ewidentnie obrażony. Nicholas westchnął i wbił wzrok w ziemię. Zastanawiał się, czemu czekoladowowłosa jest tu, nie z jednym z licznych przyjaciół gdzieś w Hogsmeade.
– Nie musisz się fatygować z powrotem, odchodzę stąd – rzekła wyniośle Tamara, wstała zamaszyście, minęła Nicholasa, nawet na niego nie spojrzawszy i pewnym siebie krokiem udała się w stronę szkoły.
– Tamara… – wypowiedział jeszcze Nicholas w próżnię błagalnym tonem, wciąż wpatrując się w ich głaz, na którym siedziała nie tak dawno.
– Nie mam czasu. – usłyszał warknięcie za plecami. – Z tobą się po prostu nie można przyjaźnić.
Nicholas wlepił wzrok w czubki butów. Czuł się żałośnie.
– Przyjaciele tak nie postępują. Ale ty tego nie zrozumiesz. Cześć.
Jej kroki ucichły. Głucha cisza, która napierała na jego uszy, przestała być lecznicza i uspokajająca. Stała się gorzka.
Lecz…
Nicholas gwałtownie odwrócił się, napięty do granic możliwości, bowiem tę gorzką ciszę przerwał wysoki, kobiecy krzyk. Zmroziło go, nie tylko na zewnątrz.
Tamara, stojąca opodal, unosiła się kilka cali nad ziemią, na jej szyi zacisnęły się blade jak śnieg dłonie, należące do jakiejś czarnowłosej kobiety. Kobieta lewitowała, unosząc coraz wyżej i wyżej Krukonkę, której brakowało powietrza…
Nicholas odruchowo sięgnął po różdżkę, nie wierząc własnym oczom. Jak Marina się wydostała? Została zamrożona, czy coś w tym stylu. Jak się walczy z wampirem?
Z rozpaczą odkrył, że nie ma różdżki. Rozbrajająco bezsilny, przeniósł zdesperowany wzrok na wampirzycę duszącą jego przyjaciółkę. Tamara robiła się sina…
– Nikt mi nie przeszkodzi dokonać zemsty. Zabijanie bliskich to rozkosznie bolesne przeżycie! – zaśmiała się szaleńczo wampirzyca, na jej twarz wypełzła przerażająca agresja…
Co robić?! W pobliżu nie było żadnego kamienia, żeby w nią rzucić, ale Nicholas wątpił, by to cokolwiek dało. Na pewno odepchnęłaby go telekinezą. Co robić…
Jeżeli zmienię się w wilka, Tamara dowie się wszystkiego. Już wtedy to zupełnie będę mógł się pożegnać z jej przyjaźnią. Ale ona umiera…
Młody Black skoczył do przodu, a gdy już opadł po pierwszym susie na śnieg, miał łapy, nie nogi i ręce. Dopadł do Mariny i Tamary błyskawicznie i rozpędem zacisnął potężne szczęki na talii bladolicej kobiety. Ta wrzasnęła, chyba bardziej ze zdziwienia, puściła Tamarę, po czym wpadła z Nicholasem w zaspę. Tam rozgorzała batalia na kły i pazury. Chociaż wampirzyca była potężna, Nicholas nie był szczenięciem, więc dawał jej radę. Mimo niezwykłej siły nie potrafiła go tak łatwo strząsnąć z siebie, a on kąsał ją po szyi na ślepo, chociaż wiedział, że nie na wiele się to zda.
– NIE! – wrzasnęła wreszcie, po czym odrzuciła go z niespotykaną siłą na bok. Nicholas poczuł ból w prawym boku, gdyż uderzył o drzewo. Śnieg z gałęzi z cichym dźwiękiem zsunął się na jego futro. Wilk zdążył zaskamleć tylko raz, gdy Marina ponownie się na niego rzuciła.
– IPEDIMENTA!
Nicholas popatrzył wilczymi oczyma na zastygłą w bezruchu wampirzycę, w połowie drogi do niego. Wycofał się z trudem spod drzewa, po czym popatrzył na lewo. Stała tam Tamara z wyciągniętą różdżką, wciąż wycelowaną w przeciwnika. Kiedy już była pewna, że Marina jest chwilowo nieszkodliwa, przeniosła wzrok na Nicholasa. Było to bardzo dziwne spojrzenie, pełne lęku, niedowierzania, niepewności…
Stali tak dobre kilka minut, wilk i dziewczyna, mierząc się wzrokiem w tym cichym, białym lesie. Nicholas stwierdził, że koniec przedstawienia i przemienił się z powrotem w rosłego chłopaka. Gdy spróbował się wyprostować, aż stęknął i zwinął się z bólu.
– Co ci jest? – Tamara podbiegła do niego i z trwogą położyła dłoń na jego plecach.
– Nic takiego. Pewnie będę miał siniak…
– Dlaczego mi nie powiedziałeś, że jesteś animagiem? – zapytała cicho.
– Nie jestem animagiem.
– To co? Masz perfekcyjnie opanowane zaklęcia z szóstej klasy o transmutacji ludzkiej? – zadrwiła.
– Humorek powraca, co?
– TAM!
Nicholas i Tamara zobaczyli, jak kilku ludzi z wioski, zaalarmowanych krzykami Tamary, już ku nim pędziło, wyciągając różdżki na widok zastygłej wampirzycy.
– Co tu robicie? – spytał jakiś czarodziej w szoku.
– My… – zaczęła Tamara.
– … tylko tędy przechodziliśmy – wpadł jej w słowo Nicholas, po czym popchnął lekko przed siebie i wyminęli zaskoczonych ludzi, spiesząc do Hogsmeade.
– Co z nią będzie? – zapytała Tamara, obracając się za siebie.
– Odpowiednio się nią zajmą – odparł Nicholas. – Tylko... Jak to się stało, że tu była?
– To kim jesteś? – nie dała za wygraną Tamara, gdy ich nogi dotknęły ośnieżonego bruku.
– Tuszę, iż Nicholasem Remusem…
– … tak, wiem, Blackiem, super. Ale… Czemu to ukrywałeś? Co to za sekret?
– Nie mogę ci powiedzieć. Już dość się zdradziłem.
– Ale dlaczego nie chcesz mi tego powiedzieć?! Że to ukrywałeś? – podniosła głos Tamara, zatrzymując się raptownie. Kilku ciekawskich obejrzało się na nich, gdyż znaleźli się tuż przy najbardziej uczęszczanej ulicy. Nicholas westchnął, obrócił się za siebie do przyjaciółki, zbliżając się do niej tak, by tylko ona słyszała.
– Jak mogłem ci powiedzieć, że co noc zmieniam się w wilka, i chociaż bym się skichał, to nie wiem, czemu – syknął. – Już dostateczną pokraką jestem. Dziwadłem, jakich mało, wybrykiem natury, jeszcze tego mało, żebyś przestała się ze mną przyjaźnić z powodu kolejnej anomalii w mojej osobie.
– Ale zmieniłeś się dzisiaj… – szepnęła wolno.
– Co miałem zrobić? – wzruszył ramionami. – Przecież byś zginęła.
Tamara parzyła na niego otwartymi szeroko oczami, po czym rzuciła mu się na szyję.
– Dziękuję! – szepnęła, a Nicholas niezręcznie odwzajemnił uścisk, czując się jak hipokryta, który ledwie kilkadziesiąt minut temu śmiał się z Cosmo obłapiającego jakąś niewiastę. – Tak mi głupio, że dziś naopowiadałam ci takich okropności… Wybacz mi, ale chyba rozumiesz…
– Tak. O-oczywiście… – wystękał Nicholas, ignorując dwuznaczne uśmieszki mijających ich gapiów. – No, nie byłem taki do końca w porządku…
Tamara chyba zdusiła w sobie fuknięcie na niego czegoś w stylu: „BYŁEŚ CHOLERNIE NIE W PORZĄDKU, KRETYNIE!!!”, po chwili go puściła i w spokojnym milczeniu ruszyli do zamku. Nicholas czuł, że kuśtyka mu się jakoś weselej.
– A tak swoją drogą… – zachichotała Tamara. – Jak twoje uszy zaakceptowałam, to skąd ci przyszło do głowy, że cały wilk mi się nie spodoba?
***
Nadszedł luty, przynosząc raz śnieg, raz jego brak, jakby nie mógł się zdecydować. Zrobiło się gorąco w szkole z powodu zbliżania się drugiego zadania turnieju. Cosmo słyszał tak niestworzone historie na ten temat, tak niewiarygodne, cudaczne tezy, (łącznie z pomysłem, iż wszyscy uczniowie zostaną zmienieni w zombie i będą atakować reprezentantów), że był gotów uwierzyć we wszystko, co zobaczy pod koniec lutego.
Unikał Ślizgonów, jak mógł. Najczęściej przemieszczał się po szkole sam, ale zdarzało się, że towarzyszyła mu Brigitte. Miło było przytulić się do niej w mniej lub bardziej ustronnym miejscu. Chociaż nie rozmawiali wiele i Cosmo tak naprawdę mało o niej wiedział, była dobrym słuchaczem, gdy chciał jej się z czegoś zwierzyć. No i jego jedynym towarzyszem.
– Dużo myślieć – zauważyła, gdy przemierzali w połowie lutego błonia.
– Taa… – Cosmo otrząsnął się z rozmyślań. To, co powiedział mu Draco miesiąc temu, wciąż nie dawało mu spokoju, wiercąc w głowie głębokie otwory.
Zatrzymał się raptownie, bowiem Brigitte stanęła mu na drodze, patrząc na niego wielkimi oczami. Znał ten uśmiech, błąkający się na jej twarzy. Coś wykombinowała.
– Iść ze mną! – zakomenderowała.
Cosmo podążył za Francuzką, zachodząc w głowę, czego od niego chciała. Zbiegli po łagodnym zboczu i przemierzali razem sporą połać błoni szkolnych. Cosmo zaczął domyślać się, o co chodzi dziewczynie. Wkrótce okazało się, że nie pomylił się ani trochę: stanęli we dwójkę przed gigantycznym powozem Beauxbatons. Weszli po stopniach i zatrzymali się przed drzwiami.
Brigitte wyciągnęła dłoń z różdżką i zawiesiła ją nad dziwną, niebieską pochodnią, umieszczoną nisko przy drzwiach. Widać płomień wcale nie parzył. Wypowiedziała też parę słów po francusku i drzwi się otwarły, ukazując im wnętrze powozu.
Wszystko było srebrno-niebieskie, płonęły magiczne światła, dominowały kunsztowne zdobienia, tapety ze śliskiego materiału, białe drewno. Z ciasnego hallu dostali się do jeszcze ciaśniejszego korytarza, z którego odchodziło mnóstwo par białych drzwi. Wewnątrz powozu było estetycznie i ładnie i chociaż korytarze nie należały do najszerszych, to nie można było narzekać na niewygodę.
– Jeździmy tym do szkoły co rok – rzekła Brigitte półszeptem. – Wszyscy się mieści. Tilko teraz, gdy używa powóz kilka z nas, przerobiono powóz.
– To znaczy?
Birgitte nie odparła, otworzyła za to jedne drzwi w korytarzu. Wewnątrz był przytulny, dość mały pokoik w biało-niebieskich barwach, ale wystarczająco duży, by pomieścić sporą szafę, biurko z dwoma stanowiskami i łóżko piętrowe. Było też średniej wielkości okno.
– Tu moi śpi. Te łóżka nie są, gdy wszyscy jedzie do szkoły.
– Miły pokoik – Cosmo pokiwał z uznaniem, oglądając przyjemne, lekkie wnętrze, po czym opadł na jedno z krzeseł przy biurku. Przeniósł uważny wzrok na Brigitte, która usiadła na skraju dolnego łóżka, przyglądając mu się wyczekująco. Zapadła cisza. Cosmo już nie wiedział, jak inaczej skomentować pokój, a i żaden inny temat nie przychodził mu do głowy. Po prostu siedzieli w idealnej ciszy, mierząc się wymownymi spojrzeniami.
Brigitte poklepała po jakimś czasie miejsce na łóżku obok siebie, nakazując tym samym, by Cosmo do niej przyszedł i usiadł. Młody Black, czując kłopoty i podekscytowanie, wstał powoli z krzesła i usiadł obok Brigitte. Odważył się na nią spojrzeć, speszony tym, że znów będą się pewnie całować. Ale Brigitte patrzyła na niego kompletnie inaczej, niż zwykle, czym speszyła go jeszcze bardziej. Nie był to ani cielęcy wzrok, ani diabelsko-anielski uśmieszek. Spojrzenie sprawiło, że przebiegły go ciarki. O co jej chodzi?…
– Antoinette nie przyjdzie. Moi są z tobą sama jeszcze godziny… – szepnęła.
– Ale… Co? – zdezorientował się Cosmo i szybko zamrugał oczami. Zrobiło mu się gorąco.
– Daj.
– C-co mam ci dać?
– Ręka.
Cosmo, zaciekawiony co zrobi Brigitte i jednocześnie oszołomiony jak po oberwaniu obuchem, podał jej drżącą dłoń. Francuzka delikatnie ją chwyciła i dotknęła nią swojej aksamitnej szyi. Cosmo przełknął ślinę, czując kompletne zamroczenie. W głowie huczało mu od skrajnych myśli i emocji.
Brigitte powoli przesunęła dłoń z szyi w dół, zatrzymując się na lekkiej krągłości. W umyśle młodego Blacka coś eksplodowało, ale jednocześnie przeszyło go coś dziwnego i cofnął rękę.
– Czemu to robisz? – zapytał powoli. – Czemu chcesz, żebym cię dotknął?
Brigitte nie odparła, mierząc go zafrapowanym spojrzeniem.
– Nie podobam się? – spytała cicho.
– Jesteś piękna, ale nie o to chodzi… Dlaczego akurat ja mam cię dotknąć? A nie przyjaciel? Czy jestem twoim przyjacielem, że chcesz mi tyle pokazać?
– Nie. Nie przyjaciel. Ale jest moim chłopak. Wystarczy.
Cosmo popatrzył na nią niepewnie. Cholera, pomyślał, zdawało mi się, że takie rzeczy to tylko pomiędzy przyjaciółmi… Gdyby tak nie było, to czemu Melisa się tak pruła wtedy?
– Może mnie zobaczcić, jak chce. Zdjąć mnie koszulę – zachęciła go Brigitte.
Młodego Blacka ogarnęło znowu podekscytowanie, podobne do tego, jakie czuł w maju. Wyciągnął chętnie dłoń i sięgnął po swoje. Lecz gdy odpiął pierwsze trzy guziki, zmarszczył brwi. Popatrzył na Brigitte uważnie, po czym zabrał rękę definitywnie.
– Co jest? – spytała zaskoczona Brigitte, patrząc na Cosmo z niezadowoleniem.
– Ja… nie wiem… dziwnie się z tym czuję… – rzekł powoli. Przed oczyma stanął mu zeszłoroczny maj. Jego dłoń, skierowana ku Melisie Flaxenfield. Jej krzyk, płacz, błagania. Delikatny materiał, ciepło jej ciała, odkryta tajemnica. Cierpienie i nienawiść do samego siebie. – Nie mogę cię dotknąć. Nie chcę tego. Poza tym, bym cię skrzywdził. Dlaczego nie możemy porozmawiać?
Brigitte wyglądała, jakby ktoś Cosmo chlasnął ją w twarz. Zrobiła się blada.
– Wyjdzie stąd i nigdy nie wraca! – wycedziła, pokrywając się rumieńcem wstydu.
Cosmo rozdziawił usta w szoku, po czym popatrzył na nią z wściekłością, wstał zamaszyście i ruszył ku drzwiom. Na odchodnym tylko odwrócił się do niej z furią i warknął:
– Szkoda, że nie chciałaś się ze mną przyjaźnić, tylko mnie wykorzystać!
Nie wiedział, kiedy znalazł się na błoniach. Nogi same go niosły przed siebie, tak wściekły był. Draco miał rację, Brigitte była tylko zapchajdziurą. Jak deszcz, lunął na niego z powrotem ból złamanego serca, które Francuzka jako tako jeszcze sklejała. Teraz, po tym ciosie klej puścił i serce na nowo się rozerwało…
Ból, jaki czuł, był nie do zniesienia, pochłaniał go, pożerał od wewnątrz, trawił. Nigdy nie czuł takiego bólu. Wyeliminowany od jakiegoś czasu, uderzył z podwójną siłą.
Wreszcie, po długiej drodze, przystanął. Stał przy ścianie, za którą był salon Ślizgonów. Zorientował się, że patrzy na nią bez cienia emocji, ból go zamroczył. Nie podał hasła, tylko kontemplował swój dopust Boży.
Nie trwało to długo, gdy drzwi się otwarły i Cosmo stanął twarzą w twarz z Draconem. Chłopcy zamarli przez moment, później jednak każdy z nich przybrał chłodne spojrzenie.
– Miałeś rację – oświadczył wyniośle Cosmo.
– W jakiej sprawie? – Draco uniósł drwiąco jedną brew.
– To był błąd. Brigitte.
– Dobrze, że się pokapowałeś. Wreszcie.
– Gdzie idziesz?
– Spożyć.
Cosmo parsknął. Draco popatrzył na niego z konsternacją.
– Co jak co, stary, ale brakowało mi tego twojego „spożyć”…
Draco nie odpowiedział, ale uśmiechnął się szeroko. We dwójkę ruszyli ku wyjściu z lochów, nie odzywając się do siebie. Ból nieco zelżał.
– Gdzie byliście? – warknął Draco, gdy na schodach natknęli się na Vincenta i Gregory’ego.
– Żarliśmy – odparł Vincent swym ordynarnym tonem, a Gregory pokiwał gorliwie głową.
– To pójdziecie jeszcze raz, ze mną. Głodny jestem.
Vincent i Gregory nie wydawali się z tego powodu smutni, wręcz przeciwnie. Tak więc cała czwórka ruszyła ku Wielkiej Sali.
Gdy dotarli do sali wejściowej, jak na złość Cosmo, wyszła z niej samotnie Melisa. Automatycznie zatrzymała się na środku, mierząc czwórkę zbliżających się Ślizgonów niepewnie. Po chwili czmychnęła na marmurowe schody.
– Vincent! – zawołał ostro Cosmo.
Vincent trzymał już różdżkę, a Melisa została brutalnie ściągnięta czarem ze schodów i legła u ich stóp. Gregory zarechotał z uciechy.
– Skoro łazi sama, to możemy skorzystać, nie? – zacharczał Vincent.
– Jestem głodny, ale chętnie popatrzę na twoje okrucieństwo, Crabbe – ziewnął Draco.
Cosmo z twarzą zastygłą z przerażenia obserwował, jak bezwładną niczym szmacianka Melisą Vincent rąbnął o ścianę, rycząc z uciechy. Osunęła się po ścianie na posadzkę.
– Zrób coś! – krzyknął do Dracona Cosmo. – Dlaczego on to robi?!
– Coś ci, kurde, nie pasuje? – warknął nań Vincent.
– Tak, wiele rzeczy! – Cosmo wyciągnął swoją różdżkę i wycelował nią w Vincenta. – Może mi podskoczysz, ty łajzo z włochatym tłuszczem zamiast mózgu?
– Pierdzielę to! – zawył Vincent, schował różdżkę i rzucił się z pięściami na Cosmo.
– MELISA!
Cosmo, Draco, Vincent i Gregory spojrzeli w tamtą stronę. W drzwiach Wielkiej Sali stała Sara i Charlotte. Dziewczyny patrzyły na Melisę, leżącą bezwładnie pod ścianą, po czym przeniosły rozwścieczony wzrok na Ślizgonów. Cosmo zamrugał i opuścił różdżkę.
– COŚ TY JEJ ZROBIŁ?! – zapiszczała wysoko Charlotte. – CZYM W NIĄ MIOTNĄŁEŚ?!
– To nie ja! – zawołał z rozpaczą Cosmo, kręcąc gwałtownie głową. – AAAA!!!
Ciężka zbroja, stojąca niedaleko, właśnie go prawie znokautowała. Oberwał nią Gregory, niedostatecznie szybko wykonał unik. Draco zawył przeraźliwie ze strachu, zresztą podobnie do Cosmo i Vincenta, bowiem jakaś potężna siła uniosła ich do góry.
– SARA! NIE! – zdążył jeszcze krzyknąć Cosmo, zanim nie rąbnął z całej pety w strop. Poczuł w ustach posmak krwi, po czym ból w prawej stronie, gdy uderzył w ścianę przy stropie. Niedaleko niego Draco skamlał, waląc miarowo w sufit. Vincenta nie widział, Gregory, leżał nieprzytomny pod zbroją na ziemi.
W całej sali wejściowej wszystko fruwało. Cosmo zdołał uchwycić wzrokiem Sarę. Unosiła się parę cali nad ziemią, jej włosy i szata zachowywały się, jakby była pod wodą, opływając jej sylwetkę delikatnie. Miała piekielnie zły wyraz twarzy, wpadła w iście szewską pasję. Niedaleko niej kuliła się Charlotte, przerażona do ostatnich granic.
Cosmo stęknął z bólu, gdy uderzyła go w powietrzu zbroja. Poczuł łzy w oczach, ale chwilę później zdzieliła go w twarz marmurowa barierka. Upadł na schody bezwładnie, zalany krwią i przerażony, słysząc okropne, głuche dudnienie, które wydawało ciało Dracona, uderzające raz po raz w strop. W końcu Draco opadł obok niego, zwijając się z bólu. Vincenta nigdzie nie było - pewnie udało mu się uciec. Charlotte kuliła się wciąż w niemym przerażeniu przy drzwiach, za to Sara popatrzyła na nich ognistym, na wskroś zeźlonym wzrokiem. Cosmo przeszły ciarki.
– Nigdy więcej jej nie dotkniesz.
Chociaż ryk z trybun już dawno przebrzmiał, dzisiejszego dnia Hogwart żył tylko drugim zadaniem Turnieju Trójmagicznego. Szkoła dziwnie opustoszała; Puchoni i Gryfoni pochowali się po dormitoriach, gdyż tego wieczora odbywały się tam balangi na cześć dwóch reprezentantów Hogwartu, którzy kilka godzin wcześniej zdobyli taką samą liczbę punktów. Ślizgonów też wywiało do ich oślizgłej nory, więc po korytarzu przemknął tylko od czasu do czasu jakiś Krukon.
Nicholas stał przy jednym z okien, wciąż myśląc nad tym, co dziś zobaczył. Czworo reprezentantów pod wodą („ciekawe, trzeba wymyślić eliksir do oddychania pod wodą, to może być fajne”) szukało swych zakładników. Kogoś, kto był dla nich najważniejszy. Cedrik Diggory wypłynął na powierzchnię z Cho…
Nicholas zastanawiał się, dlaczego czuje się tak obojętnie z tego powodu. Chyba tak po prostu musiało być. Gdyby tak można było, chociaż chwilę, z nią o tym porozmawiać…
– Cho! – wyrwało mu się zbyt gwałtownie, gdy Chinka zbiegła właśnie z jakichś schodów i tanecznym, spiesznym krokiem wkroczyła na korytarz. Zatrzymała się na dźwięk swego imienia i nieśmiało uśmiechnęła do Nicholasa.
– Gratuluję… eee… bycia zakładnikiem – speszył się chłopak.
– To nic takiego… – wzruszyła ramionami, patrząc gdzieś w bok. – Nawet nie pamiętam, co się działo.
– Ale, tak czy siak, niezła frajda. – uśmiechnął się delikatnie Nicholas.
– Muszę już iść – Cho zrobiła nieco zagubioną minę. – Cedrik chciał, żebym weszła do Puchonów na balangę. Nigdy nie byłam w dormitorium innego domu…
– Cześć… – szepnął Nicholas, gdy ruszyła w swoją stronę, lecz nie powstrzymał się – Ej, Cho!
Obróciła się, patrząc na niego wyczekująco. Pokuśtykał trochę bliżej i spojrzał na nią uważnie.
– Dlaczego… – zawahał się nad odpowiednim doborem słów, ale stwierdził, że szkoda mu czasu. – Kiedyś cię pocałowałem. Dlaczego nic z tego nie wyszło?
Cho wydawała się kompletnie zbita z tropu tym pytaniem. W końcu mruknęła:
– Wiesz… Nicholas… Lubię cię, ale… Nigdy jakoś nie…
Nicholas spodziewał się takiej odpowiedzi, ale i tak go to zabolało.
– Wiem, że teraz masz Cedrika – stwierdził głucho.
– Nie, nie o niego chodzi. To by chyba… nie było możliwe…
Rzuciła mu jeszcze ukradkowe spojrzenie i szybko oddaliła się do salonu Puchonów. Nicholas stał na korytarzu samotnie, patrząc na ciemniejące za oknami niebo.
Po kilkunastu minutach obrócił się na pięcie i odszedł w kierunku salonu Krukonów. Czuł gorzki posmak przegranej. Miał wrażenie, że na tę scenę czekał od początków swojej nauki w Hogwarcie, ale sądził, że zakończenie będzie nieco inne…
To, że Cho porwał ktoś inny, było dla niego nawet zrozumiałe. Ale jej słowa mówiły coś znacznie bardziej bolesnego. Ona nigdy by z nim nie była, choćby Cedrika nie było. Tak po prostu musiało być.
Jakie to dziwne uczucie, uderzyć w mur.
Sara lubiła przebywać sama. Oczywiście, lubiła też towarzystwo swoich wszystkich przyjaciół, ale kiedy była sama, było jej prawie równie miło, jak z nimi. Miała wtedy czas na refleksje i analizowanie całej otaczającej jej rzeczywistości.
Słońce prawie zaszło za horyzont, dormitorium Gryffindoru pogrążyło się w ciemności, na dole trwała balanga. Dziś był dwudziesty czwarty lutego, a więc drugie zadanie.
Szkoda, że mam dopiero dwanaście lat, westchnęła. To by była przygoda, brać udział w czymś takim.
Z jakąś tęsknotą spojrzała na obraz, który wisiał nad jej łóżkiem. Był to piękny, nieziemski obraz, przedstawiający polanę drzew o liściach koloru ognistego, zaś niebo nad koronami było różowo-fioletowo-żółte, charakterystyczne dla piękniejszych zachodów słońca. Lecz Sarę najbardziej fascynowały dwa duże księżyce, jeden w pełni, drugi w kształcie rogalika. Ciekawe, jakby wyglądały takie dwa gigantyczne księżyce na niebie…
Ten obraz, jako pamiątkę, ponad dwa lata temu kupił Nicholas, gdy pojechali na wakacje na Krym. Kiedy jeszcze nie było taty, a Sara wciąż nie mogła iść do Hogwartu z powodu swojego młodego wieku. Żeby było jej weselej, Nicholas przed wyjazdem do Hogwartu podarował jej swój ukochany obraz, by zawsze o starszym bracie pamiętała. Od tamtej pory zwykle wisiał nad jej łóżkiem, w domu i w dormitorium.
Przyjrzała się pierścionkowi na dłoni. Wtedy chciała go koniecznie kupić jako pamiątkę dla siebie, by nosić podobny do tego, który miał Cosmo, który znalazł kilka lat wcześniej w jaskini.
Wtedy jednak, na Krymie, Cosmo kupił sygnet z wężem… Od tamtej pory Sara widziała u niego na palcu tylko ten sygnet, a srebrny, prosty pierścionek z niebieskim oczkiem zniknął…
Jej wzrok automatycznie powędrował do obrazu. Zwykle kusiło ją, by nań spojrzeć, bo obraz się nie nudził, ale kiedy była sama, to już zwłaszcza nie mogła od niego oderwać wzroku. Rogalik wyglądał zupełnie jak księżyc, który Sara oglądała co nocy, ale ten drugi, w pełni, był barwy obsydianowej.
Zamarzyła się, jak zahipnotyzowana podczołgała się bliżej na łóżku i usiadła na klęczkach blisko obrazu. Nawet teraz, w półmroku, księżyce zdawały się świecić, niczym ten za oknem.
Sara powoli przekrzywiła głowę, marszcząc brwi. Tak, te księżyce rzeczywiście świeciły! W końcu to magiczny obraz, więc musi mieć jakieś magiczne właściwości. W sumie… wygląda, jak obrazek w trójwymiarze. Sara ze zdumieniem przybliżyła twarz, rozchylając w zdumieniu usta, bowiem teraz obraz wyglądał bardziej jak okno. Nawet jeden listek spadł z drzewa.
– Twój ruch, skarbie!
– Nie musisz być już taki ociekający syropem, Syriuszku.
– Boję się zatem spytać, czym, według ciebie, powinienem ociekać.
Nie udało mi się wymierzyć mu kopa pod stołem, bo się chyba już uodpornił na moje gwałtowne ruchy. Wytknął mi język zadziornie, po czym kazał gońcowi stanąć na F4.
– Zaraz wygram – rzekł i uniósł jedną brew z samozadowoleniem. – Jaką mi dziś szykujesz nagrodę za wygraną partię?
– Pozmywanie garów. – ziewnęłam, obserwując kątem oka stos naczyń w zlewie.
Syriusz prychnął z wyższością, oznajmiając, że szlachta nie pracuje, po czym, ignorując moje krzyki, położył nogi na stoliku z szachami.
– No co? – zapytał z niewinną minką. – Znudziło mi się to ciągłe wygrywanie z tobą, mogłabyś chociaż raz zrobić mi przysługę i wygrać…
– Przepraszam! – uśmiechnęłam się sarkastycznie. – Na mnie biedną spadł obowiązek zabawiania pana domu podczas niedyspozycji braciszka. Ale rozważam zawołanie Remusa z tej komórki, żeby z tobą zagrał, zawsze był taki świetny w te klocki…
– To naprawdę znakomity pomysł! – wyszczerzył się Syriusz. – Ach. Swoją genialną w prostocie konkluzją o Remusie przypomniałaś mi jako żywo, że nie karmiłem Hardodzioba od paru godzin! Dzięki za przypomnienie!
Posłał mi swój zwyczajowy uśmieszek znad szachownicy, po czym z miną znudzonego pana na zamku oddalił się w kierunku hipogryfa. Posprzątałam szachy i zabrałam się za zmywanie, nucąc przy tym jakąś starą melodię.
– Meggie!
Zdążyłam umyć tylko kilka talerzy, gdy do domku z powrotem wpadł Syriusz.
– Hardodziob się urwał? – zapytałam z niepokojem.
– Co? A… Nie! – podszedł do mnie sprężystym krokiem. – Kiedy szedłem karmić Dziobka, to wtedy dostaliśmy sowę… McGonagall jest nadawcą…
– Jakiś szlaban? – spytałam ze znużeniem.
Zamiast odpowiedzieć, uniósł do góry list i zaczął czytać, a minę miał nietęgą:
– „Mary Ann! Kazano mi napisać do Ciebie w pewnej kłopotliwej sprawie. Otóż chodzi o Twoją najmłodszą córkę, Sarę. Jej koleżanki przyszły do mnie ze skargą, że Sary nie można od paru godzin nigdzie znaleźć, a w dodatku jedna z nich zobaczyła, że przechadza się po polanie na pejzażu, który wisi nad jej łóżkiem…”
Zakryłam dłonią usta.
– Syriusz… – szepnęłam. – Tylko mi nie mów, że… Sara jest w jakimś obrazie? Boże! My przecież jej nigdy stamtąd nie wyciągniemy!
– Poczekaj… „Albus już bada sytuację. Wziął na obserwację obraz. Pomyślał, że może zechciałabyś, Mary Ann, przylecieć i porozmawiać z nim osobiście. Miał teraz trochę na głowie w kwestii Turnieju Trójmagicznego, ale zapowiadał, że chętnie Cię przyjmie. Z pozdrowieniami Minerwa McGonagall”.
Wymieniliśmy tylko zszokowane spojrzenia.
107. Lodowate, gorące Boże Narodzenie Dodała Mary Ann Lupin Wtorek, 15 Lipca, 2014, 04:50
udało się nareszcie... pomogły mi Wasze komentarze, to naprawdę zachęca
nastepna pojawi się najwcześniej w połowie sierpnia, bo wyjeżdżam. dziękuję, że to przeczytacie.
– Bal? Jaki znowu bal?
Nicholas nie wiedział, jak czują się jakieś malutkie stworzonka, osaczone przez te większe, ale w tym momencie z całego serca łączył się z nimi w tym samym bólu. Jego brwi wygięły się, tworząc wdzięczny kształt renesansowej kopuły na środku czoła, a gardło samo wydawało niekontrolowane piski rozpaczy. Tamara parsknęła, gdy przyjrzała się tak skatowanemu piętnastolatkowi.
– Taki bal… taki bal z muzyką? – zapytał piskliwie.
– Taki z muzyką – przytaknęła z powagą czekoladowowłosa.
– Taki bal z odświętnym przytupem?
– Taki właśnie.
– Z podrygiwaniem bezwładnej masy?
– Z podrygiwaniem.
– I z umytymi włosami i zmienionymi gaciami?
– Nicholas! – parsknęła Tamara, obsmarkując swoją pracę domową.
– Nie śmiej się ze mnie! – Nicholas zaczął dziwacznie dyszeć, jakby przeszedł ciężki atak spazmów i przez chwilę wykonał parę ruchów, jakby posadzili go nagle za kierownicą pędzącej wyścigówki. – I może jeszcze mam zaprosić jakąś dziunię?!
– Nie, dziuni nie musisz, ale dziewczynę już chyba by wypadało…
– Co za tragedia! – złapał się za brązowe włosy. – Moje życie straciło sens!
– Nie dramatyzuj! – prychnęła Tamara, po czym uśmiechnęła się zjadliwie i pochyliła ku przyjacielowi, by kąśliwie zauważyć – Nie miałeś, tak a propos, porozmawiać z Cho?
– NIEEEE! – zawył Nicholas, a kilku Krukonów w salonie popatrzyło na niego potępieńczo. Położył sobie esej z eliksirów na głowie i rozpaczliwie ciągnął jego krawędzie w dół w akcie rozpaczy, jednocześnie wyglądając jak babulinka w chustce – To się nie dzieje naprawdę… Czego oczekujesz?
– Zaproś ją! – ucięła Tamara zdecydowanym tonem. – Przecież ją lubisz i całowaliście się…
– Cicho!!!
– Jakbyś nie zauważył, to twoje zachowanie wzbudza większe zainteresowanie – warknęła Tamara. – Jak miałeś tyle odwagi ją miętosić, to teraz ją zaproś! Wiem, że mężczyznom trudniej wychodzi sklecenie dwóch słów i pewien wysiłek intelektualny, niż czynności fizyczne, które często mają już niemowlaki, ale nie zaszkodzi ci o nią powalczyć! Wysil się!
– Daj mi spokój! – jęknął z przerażeniem Nicholas, sparaliżowany samą myślą o Cho.
Tamara w sekundę wrzuciła swoje rzeczy do torby i, tryskając iskrami wściekłości i potępienia, zastosowała się do jego jęku.
– Tamara! – zawołał za nią Nicholas, ale nie posłuchała, znikając na schodach do swej sypialni. Chłopak westchnął, wściekły na siebie i wlepił tępo wzrok w swą pracę domową. To czysty absurd, Tamara nic nie rozumiała…
Całował się z Cho pod koniec maja. Cały czerwiec, wrzesień, październik i listopad go unikała. Teraz był grudzień i nic się, rzecz jasna, w tym temacie nie zmieniło. Wciąż nie zamienili słowa. Nicholas dopiero teraz zaczął się zastanawiać, czy dobrze zrobił, pozwalając się jej odsunąć. Czy nie oczekiwała, że będzie o nią jakoś walczył? Że będzie próbował ją po tym wszystkim schwytać? Może tak powinien postąpić? Od razu wziąć się do roboty po wszystkim i ją zdobyć?
Dość tego. Weź się wreszcie, do cholery, w garść.
Wstał i kulejąc podszedł do stolika, przy którym siedziały cztery przyjaciółki Cho i jego koleżanki z klasy: Kendra, Marietta, Natalie i Priscilla. Już gdy do nich podchodził, zmierzyły go automatycznie nieprzyjemnymi spojrzeniami. Żeby je jeszcze bardziej zdenerwować, zastrzygł wilczymi uszami popisowo i uśmiechnął się pogardliwym uśmieszkiem.
– Hej, nie widziałyście Cho Chang? – zapytał, udając wielce niezainteresowanego odpowiedzią.
Dziewczyny wymieniły między sobą czujne spojrzenia, ale Priscilla, najmilsza z nich, wyjaśniła:
– Cho kilkanaście minut temu wyszła do biblioteki. Musiała tam coś ważnego zrobić…
– Dzięki, Priscilla – uśmiechnął się z wdzięcznością Nicholas i żwawo ruszył ku bibliotece, kulejąc. To jest ten moment. Moment działania. Nawet jeśli Cho się nie zgodzi na pójście z nim na bal, to będzie miał okazję wyjaśnić, porozmawiać, ułożyć sprawę. Podejrzewał, że jeżeli Cho się nie zgodzi, to tylko dlatego, żeby nie pójść z kimś, kto jest obciachowy. Było dość wcześnie, a że Cho nie prowadzała się po korytarzach z żadnym chłopakiem, przypuszczał, że nie zdążył jej jeszcze nikt inny zaprosić, więc nie mogła się wymigać jakimś posągowym przystojniaczkiem o łbie pustym, jak na posąg przystało.
Szkoła już opustoszała, bo było po szóstej wieczorem. Nicholas kulał tak szybko, jak tylko pozwoliły mu nogi i modlił się, by Cho nie odwidziało się i nie wróciła zupełnie inną drogą. Taka właśnie była wada Hogwartu: jego ogrom i zawiłość labiryntu sprawiały, że niezwykle trudno było kogoś złapać, a zwłaszcza, gdy miało się wszędzie tak daleko przez kulawe nogi.
Odetchnął z ulgą i jednocześnie poczuł, że się cały spocił jak flis, gdy usłyszał jej głos zza węgła. Konspiracyjnie przylgnął do ściany korytarza i wychylił się, by zerknąć, z kim Cho rozmawia przed drzwiami biblioteki.
Ogarnął go gniew i przerażenie.
– … to miło z twojej strony, Cedriku… – Chinka uśmiechała się uroczo w sposób, w jaki nigdy nie uśmiechnęła się do Nicholasa. – Nie spodziewałam się tego, ale bardzo się cieszę…
– A ja się cieszę, że się zgadzasz. – reprezentant Hogwartu, z którym rozmawiała Cho, delikatnie wyszczerzył białe zęby w uśmiechu. – Jako reprezentant będę tańczyć pierwszy taniec ze swoją partnerką, tak ci mówię, żebyś się nie zestresowała, gdy będziemy musieli zatańczyć.
– Nie ma problemu! – uśmiechnęła się wdzięcznie i zaległa cisza.
Nicholas pustym, martwym spojrzeniem obserwował Cho Chang i Cedrika Diggory’ego, gdy tak stali przed biblioteką, zaplątani w niezręczne, zarumienione milczenie. Nawet on wyczuł, jak powietrze wokół tej sceny wibrowało. Te subtelne spojrzenia, pełne słodkiego zakłopotania uśmieszki, gra ciała jej i jego… Chociaż życie pozwoliło mu tylko na jedno zauroczenie i pocałunek bez wzajemności, więc nie był nigdy w takiej sytuacji, nawet on został oblany chemią tego spotkania i wiedział, co to wszystko oznacza. Sam nie wiedział, jak bolesna mogłaby być świadomość, gdyby zdał sobie w pełni sprawę, że jeśliby był tam zamiast Diggory’ego, nie dostałby od Cho tego samego.
Odwrócił się powoli i odszedł w jakąkolwiek stronę. Przed oczami wciąż miał widok Cho i Cedrika. Czuł się jakby pusty w środku, jakby tępy. Co go zdziwiło, nie szargała nim rozpacz, lecz bardziej złość i swoiste poruszenie. Złość - bo kto wie, co mogłoby się wydarzyć, gdyby był szybszy, sprytniejszy, już w czerwcu. Poruszenie - bo skradł im chwilę pełną słodkiej niepewności, otrzymał trochę z blasku młodzieńczego zauroczenia, jemu zupełnie nieznanego, bo wypływało z dwóch stron. Poczuł się trochę tak, jakby ukradł kawałek smacznego tortu.
Bez słowa wszedł do pokoju Ravenclawu i wspiął się po schodach bez życia, wciąż mając przed oczami widmo spotkania tamtych dwojga. Rzucił się na łóżko i leżał tak bez ruchu dobry kawał czasu. Potem zorientował się, że Chandra wleciała do dormitorium z malutkim liścikiem i upuściła mu go na podołek. Pogłaskał swą sowią przyjaciółkę i otworzył kartkę.
„Jesteś tchórzem. Mam tego dość. Nic nie osiągniesz w życiu, zachowując się w ten sposób”.
Nicholas westchnął i nabazgrał na drugiej stronie: „Nie jestem. Właśnie się odważyłem i poszedłem ją zaprosić. Już z kimś idzie. I jeśli masz mnie dość, to znajdź sobie jakieś lepsze towarzystwo. Po co przyjaźnić się ze mną, nie?”.
Chandra wyleciała przez okno, by za chwilę wrócić z liścikiem.
„Wyjrzyj przez okno dormitorium”
Nicholas to zrobił i po prawej zobaczył obrażoną, czekoladową czuprynę, wystającą z okna sypialni dziewcząt. Tamara miała naprawdę nieciekawą minę.
– Ile się będziesz na mnie boczyć? – mruknął Nicholas do niej na tyle głośno, by usłyszała.
– Tyle, ile to będzie konieczne – rzekła obrażonym tonem, nie patrząc na niego.
– Dzięki… Jeszcze ty chcesz mnie ukarać? – spuścił wzrok na jezioro, rozlewające się przed nimi niczym gigantyczna kałuża. Dął grudniowy, zimny wiatr, a oni patrzyli na horyzont, próbując przełamać barierę, która narosła. – Cały czas mam wrażenie, że coś jest nie tak…
– Przyjrzyj się sobie… – zaczęła wojowniczo Tamara.
– Tak, wiem! – przerwał jej niecierpliwie Nicholas. – Mówię o tym właśnie!
Najwyraźniej straciła rezon, zaskoczona jego reakcją, a przynajmniej tak podejrzewał, bo nie patrzyli na siebie.
– Co robimy źle? – zapytał w przestrzeń. – Co ja robię źle?
– Jesteś uparty – burknęła Tamara. – Nie pozwalasz sobie pomóc. Czasem się czuję, jakbym taszczyła worek z cementem, bardzo oporny.
– I to jest źródło wszystkich problemów? Tak po prostu? – zapytał Nicholas.
– No nie wiem… – Tamara nieco się zmieszała. – Nasza przyjaźń jest dziwna.
– Jest inna niż wszystkie – stwierdził prostolinijnie Nicholas, z zachwytem obserwując, jak księżyc oświetlił srebrzystym blaskiem jezioro i statek Durmstrangu. Niedługo miał się zmienić w wilka.
– To dobrze? – zaniepokoiła się Tamara. – Bo coś mi tu nie pasuje!
– Wiesz, może miałaś na pęczki przyjaciół… Ja nie, zawsze przyjaźniłem się tylko z tobą. Jesteś moją najlepszą i jedyną przyjaciółką. Nie wiem, jak powinna wyglądać typowa przyjaźń.
– Przepraszam, ja nie chciałam… Nie, to nie o to chodzi…
Nicholas zerknął z ukosa na Tamarę, nieco speszoną jego ripostami. Chyba nastawiła się na kłótnie i obwinianie się nawzajem, ale on tak nie potrafił.
– Może my się nie umiemy przyjaźnić inaczej… – zmrużył oczy, rysując na lodowatej powierzchni parapetu abstrakcyjne wzory. – Ale wolę tak, niż wcale.
Zaległa napięta i jednocześnie pełna przemyśleń cisza. Nicholas znów zerknął z ukosa na Tamarę, ona patrzyła na niego, trochę z rozbawieniem, trochę niepewnie. Po chwili parsknął śmiechem, który był mu potrzebny, by rozładować smutek wewnątrz. Tamara ułożyła usta w udawany, obrażony dzióbek, po czym zniknęła na chwilę w oknie, by rzucić w niego świstkiem. W ostatniej chwili go złapał.
„Jesteś okropny! Już sama nie wiem, czemu się z tobą przyjaźnię!”
„Zgoda?” - nabazgrał i posłał w kierunku Tamary różdżką. Zrobiła minę, jakby się poważnie zastanawiała, po czym wysłała mu odpowiedź.
„Ale jak znowu się tak zaczniesz zachowywać, to ci nakopię. Co ty sobie myślisz, szczylu?!”
„Myślę sobie, że jest piękny księżyc i że pójdziesz ze mną na bal”
Rosemary wydała ciche przekleństwo, gdy kątem oka uchwyciła coś, co jej się zupełnie nie spodobało i skuliła się za regałem, upuszczając książkę do zaklęć. Jedno zielone oko wystawiła zza węgła delikatnie i obserwowała odrętwiała, jak profesor Gamp, który właśnie pojawił się w jej polu widzenia, schwycił jakąś podejrzanie wyglądającą księgę i równie podejrzanym krokiem podszedł do biurka pani Pince, pochylając się nad nią w nie mniej podejrzany sposób. Rosemary przeszły ciarki po plecach. Co robi o tej godzinie profesor runów w bibliotece, o tej godzinie, tego dnia, dlaczego, po co, na co, do cholery… Ostatnio ją jakby prześladował. Mimo nieustannego i czujnego obserwowania okolicy, nie udawało jej się skutecznie bronić przed wpadaniem na niego przynajmniej parę razy na dzień. Profesor Gamp był wszędzie. I wszędzie łypał na nią tą swoją skołtunioną twarzą. Lada moment mógł wyskoczyć zza węgła, przysunąć swoją twarz do jej ucha i wyszeptać…
– Co, Rozmarynku, na jakiego przystojniaczka tym razem się czaisz?
Rosemary zdrowo podskoczyła, depcząc po upuszczonej księdze od zaklęć, a po jej plecach przebiegł dreszcz. Ciężko dysząc z przerażenia, odrzuciła z czoła rude loki, które zasłoniły jej pole widzenia i odkryła, że to wredny, podły Fred, zaczajony na nią od tyłu.
– Nie bądź głupszy, niż jesteś! – oznajmiła z wyższością Rosemary, szybko ustawiając do porządku swój rezon. – Nie uciekam się do tak niegodnych zajęć. A teraz idź marnować czas gdzie indziej i nie psuj mi humoru jeszcze bardziej swoją obecnością!
– Uuu… Chyba wybraliśmy zły moment, Freddie! – George wysunął się nagle zza węgła, przy którym przyczajona była dotąd Rosemary, powodując u niej nerwowe drżenie serca. Każdy gwałtowny ruch ostatnio przysparzał jej, spiętej i czujnej, nie lada stresu.
– Każdy moment jest zły, jeśli chodzi o was! – wyśpiewała złośliwie czternastolatka. – A teraz przepraszam, zasłaniacie mi przestrzeń życiową i kradniecie powietrze…
Wyminęła George’a z godnością i z nosem na kwintę odeszła w swoją stronę. Udała, że szuka czegoś na jednym z regałów i poczęła się modlić, by Gampa już tu nie było. Przez cholernych bliźniaków straciła pozycję całkiem niezłą do obserwowania demonicznie uśmiechniętego profesora.
– Hej, cukiereczku…
– George, daj mi spokój… – burknęła niezadowolona, nawet nie odwracając się do Weasleya, który, jak dostrzegła kątem oka, oparł się o regał obok miejsca, w którym szukała nieistniejącej książki i szczerzył się w uśmiechu wybitnego idioty. – Nie widzisz, że nie mam nastroju?
– Dobra, hej, kwachu…
Rosemary spojrzała na niego z politowaniem przez ramię i rzekła:
– Nudzi ci się, czy po prostu obrałeś sobie za cel, by włóczyć się za mną i gadać o dupie Maryni, dopóki nie zatłukę cię z ulgą regałem?
– Cóż za finezja psychopaty… – wyszczerzył kły jeszcze bardziej. – Prawdziwa z ciebie dama z rodu Black! Ale nie po to tu przylazłem za tobą, by cię dowartościowywać. Pamiętasz, jak we wczesnym dzieciństwie prawie odgryzłaś mi nogę?
– Jak mogłabym zapomnieć o tym tryumfalnym wydarzeniu! – zadrwiła Rosemary.
Co prawda, miała być to noga Freda, ale… mniejsza.
– No, to jakby ci to… Ty mi kiedyś gryzłaś nogę, a teraz ja mogę podeptać twoje pantofelki! – poruszył brewkami, po czym zakończył swą wypowiedź uśmiechem kołtuna w najczystszej postaci.
Zrobiło się cicho, gdy Rosemary okrasiła George’a wzrokiem zdumionego bazyliszka.
– Spadłeś z miotły, czy z Wieży Północnej? – zapytała w końcu kąśliwie.
George zastanowił się przez chwilę, po czym znów się uśmiechnął zachęcająco i rzekł:
– Pomimo tego, że taka jesteś, wciąż liczę na to, że pójdziesz ze mną na bal i dasz się podeptać!
– Co?! A więc o to… Nie! Nie idę na żaden bal, nie mam ochoty, a zwłaszcza z tobą! – zaprotestowała gwałtownie panna Black.
– Tylko tak mówisz! – George puścił jej oko, jakiego nie powstydziłby się Gilderoy Lockhart.
– Przestań się ze mnie nabijać! Przecież widzę, że świetnie się bawisz!
– Ja generalnie się świetnie bawię. Na balu też się będę świetnie bawił i ty ze mną!
Wytknął jej język i odszedł.
– George! – krzyknęła za nim Rosemary, ignorując fakt przebywania w bibliotece.
– Tylko się ładnie ubierz! – odparł jej przez ramię George i zniknął za regałem. Rosemary stała jeszcze chwilę w samotności i gapiła się w to miejsce, gdzie zniknął. Westchnęła ciężko i ostrożnie wysunęła się z lasu regałów, obserwując okolicę. Co ciekawe, fakt, że pójdzie na bal z George’em Weasleyem nie był nawet tak zajmujący, jak to, by uniknąć konfrontacji z profesorem Gampem i ostrożnie wymknąć się do dormitorium Gryffindoru.
– Cholera jasna!
Tak Cosmo przywitał zaskoczonego Dracona na śniadaniu. Ten tylko stulił potulnie buzię.
– Nie, nie do ciebie mówię tym razem! – rzucił ze złością.
– Widzę, żeś wstał, Black, chyba nie tą nogą co trzeba – zadrwił Draco kąśliwie.
– Żebym ci nie powiedział, czym ty żeś wstał! – odwarknął Cosmo.
– Dobrze, już dobrze… – Draco się wycofał dla świętego spokoju, po czym zapytał, siląc się na uprzejmość – A mogę chociaż wiedzieć, co panicza tak wyprowadziło z równowagi? Sklątki?
– Sklątki?! – Cosmo zmierzył go pogardliwym spojrzeniem. – Weź nie oceniaj wszystkich pod kątem swoich egzystencjalnych problemów!
Zerknął na stół Gryffindoru, gdy Draco nie odparł, świadomie wycofując się z konfliktu z Cosmo. Młody Black szybko zauważył Melisę. Siedziała ze swoją paczką przyjaciół.
– Kogo zapraszasz, Goyle? – zapytał niewinnie Cosmo, po czym zawył śmiechem rubasznego wariata. Draco również zarechotał i uniósł brwi.
– A ty co? – stęknął Vincent, nagle wkurzony. – Taki jesteś, kurde, szybki w te klocki?
– Sorry, Vincent, przepraszam, nie chciałem cię urazić, mogłem się domyślić, że z tobą… – po czym Cosmo z wrzaskiem odbił wycelowany w niego nóż łyżką.
– Ja już wiem, z kim pójdę! – uśmiechnął się nieskazitelnie i bardzo teatralnie Draco, a połowa dziewcząt ze Slytherinu nagle uczyniła jakiś gest lub dźwięk, świadczący o ich istnieniu. Draco nachylił się do Cosmo i wycedził – A może razem zapolujemy? Każda tu jest nasza! Chcesz Dafne?
– Nie, ten zielony plebs nie dla mnie, ja chcę coś ekstra! – Cosmo rozejrzał się teatralnie i z wyższością po pozostałych stołach, udając, że serce mu nie pękło, gdy zauważył jedną Gryfonkę.
– Nie rozśmieszaj mnie! – parsknął Draco. – Jak Milicenta cię zechce, to będzie dobrze!
– Zawsze zadziwiały mnie twoje wewnętrzne rozterki, które omawiasz z samym sobą! – zripostował Cosmo. – A tak już serio, mój cytrynowy cukiereczku, to chyba żeś mózg zjadł teraz. Chyba nie sądzisz, że gwiazda mojego pokroju pójdzie z Mili!
– Wydaje ci się, że będziesz miał lepszą laskę, niż Pansy Parkinson? – prychnął Draco.
– Zapraszasz Pansy? – Cosmo westchnął z politowaniem i wstał od stołu. – No cóż, jeżeli według ciebie Pansy jest szczytem marzeń i wykładnikiem piękna…
Po czym zostawił przy stole Dracona z rozdziawioną buzią.
– Ale zjadłeś tylko jeden tost! – zawołał za nim Draco. – Gdzie idziesz?
– Jestem głodny! Na polowanie! – mruknął do siebie Cosmo, spinając się w sobie do działania.
Jakby tu ją zaprosić? Cały czas poruszała się z tymi Gryfonami, musiał użyć swej inwencji twórczej, albo po prostu podziałać na zasadzie ryczącego neandertala: przedrzeć się przez przeszkody łokciami i dobrnąć do celu bez skrupułów, może nawet porywając nieszczęsną niewiastę, chociaż to byłoby ryzykowne po majowym zdarzeniu. Jeszcze by mu zmarła ze strachu, tak wiotka się wydawała.
Cosmo zignorował stado rozchichotanych dziewcząt z klasy wyżej, które przecięły właśnie salę wejściową, w której się przyczaił. Niestety, cholerny bal (dla Cosmo był to już jeden zwrot i tak właśnie brzmiał) miał też tę wadę, mianowicie wszędzie towarzyszył mu akompaniament chichotów dziewczęcych. Z początku zastanawiał się, czy z boku nie wygląda to jak na filmie, na którym pojawianiu się jednego bohatera towarzyszy zawsze jeden i ten sam motyw muzyczny.
Powinienem być agresywny czy delikatny? Czternastolatek podrapał się po łepetynie tak gorliwie, że skutecznie doprowadziłby do palpitacji wszelkie wszy, gdyby je posiadał. Agresywny potrafił być i to nieźle, ale coś mu podpowiadało, że tym razem lepiej szybko odszukać w sobie delikatność…
– Konwencja, stary! – wysapał do siebie, pędząc po schodach na górę. Dobra, gdzie może być salon Gryfonów? Czując rozpacz, popędził do sowiarni.
– Sowy! – zawołał władczo, młócąc ramionami wokół smołowatej głowy. – Do mnie!
Spojrzały na niego, jakby się nawdychał sowich odchodów. Cosmo cmoknął niecierpliwie, po czym wyjął gwałtownie swoją różdżkę z czarnego bzu i omiótł je wzrokiem zabójcy. Jak na komendę wydały z siebie chóralny skrzek protestu i przerażenia, podskakując na grzędach. Wyglądały bardziej jak kwoki, ale im tego nie powiedział, w końcu były mu potrzebne, więc nie chciał ich obrażać. Zamiast tego machnął różdżką parę razy, a przed nim, na posadzce sowiarni rosła góra czerwonych i różowych róż. Gdy była już naprawdę olbrzymia, łypnął na sowy, które i jemu się przyglądały.
– Moja pierzasta braci! – zaczął kurtuazyjnie i ukłonił się, robiąc efektowną pauzę. – Robota jest.
Wciąż gapiły się na niego w uprzejmym zdumieniu.
– E! – cisnął w nie. – Czy sowy mnie słyszą?! Ty tam! Tak, do ciebie mówię, cwaniaro, tam w trzecim rzędzie, taka biała! Cho no tu, ty zaniesiesz te róże… do sypialni Gryfonek z drugiej klasy!
Sowa łaskawie przyleciała i chwyciła spore naręcze róż, po czym wyleciała. Cosmo roześmiał się tryumfalnie, po czym machnął, niczym batutą, w stronę ładnego puszczyka.
– Ty, przyjacielu, zaniesiesz te… Dobra, a za to ty tam!… ty zanieś to, ale ostrożnie! I rozsyp na łóżku panny Flaxenfield!
Cosmo wręczył garść płatków różanych w pazury jednej sowy. Nie mogła zbyt wiele ich zanieść, ale gdyby tak wysłać ich kilkaset, to może by zadziało…
– Tylko jej nie zapaskudźcie tego wyra! – wrzasnął za nimi rozkazująco. – Tego by jeszcze brakowało… Ty, chodź tu! Do ciebie mówię, wyglądasz trochę, jak zasikany śnieg… Mniejsza…
Sowa o kolorze pobrudzonego śniegu podfrunęła do niego i z najwyższą godnością chwyciła część przesyłki. Za nią poleciały następne, a stosik się zmniejszał.
– Ty! – krzyknął Cosmo. – Obsikany śniegu! Dopilnuj, by wszystko dobrze wyglądało i żeby obciachu nie było! A ty…
Zbliżył się łapczywie do ostatniej, wymachując ostrzegawczo różdżką, a ona jeszcze bardziej wybałuszyła oczy. Głupia jakaś, pomyślał.
– Ciebie obdarzę specjalną misją… – mruknął, po czym wyciągnął z torby kawałek pergaminu i kałamarz i nabazgrał liścik. – Połóż to na łóżku Melisy Flaxenfield. To bardzo ważne! Los świata jest w twych szponach, sowo!
Gdy już opróżnił z wszystkich mieszkańców sowiarnię, zatarł ręce i popędził na dalszą część misji. Wiedział, że Melisa może nie odkryć niespodzianki jeszcze przez wiele godzin, ale trudno. Wolał te kilka godzin na nią poczekać w umówionym miejscu, niż nic nie zrobić i przegapić szansę.
Schował się w pustej salce niedaleko sali wejściowej. Była malutka, w zasadzie musiała pełnić chyba tylko rolę większego składziku na miotły, ale Cosmo był pewien, że bywała potrzebna podczas jakichś szkolnych uroczystości. A teraz miała mieć równie ważną funkcję.
Przycupnął gdzieś w kącie, coraz obficiej się pocąc. A co, jeśli Melisa nie przyjdzie? Jeśli zobaczy sypialnię w różach i oleje liścik? A może sowy nie zrobiły tego wszystkiego jak należy, może się zemściły za ten obsikany śnieg? A może Melisa nie lubi róż? A co, jeśli Filch tu wejdzie?
Te pytania zżerały jego mózg od środka do tego stopnia, że nie mógł sobie poradzić w tej ciszy i nastroju oczekiwania. Zdenerwowany, toczył wzrokiem po gołych ścianach i byle jak poustawianych ławkach, które ktoś tu wcisnął, gdy nie były już potrzebne w żadnej sali na piętrach.
Nie wiedział, ile spędził w salce, stresując się każdym podejrzanym dźwiękiem z zewnątrz. Zdążył już kilka razy ochłonąć i spocić się na nowo, gdy wreszcie ktoś zajrzał do salki. Cosmo przybrał właściwą mu minę i postawę pana i władcy i łaskawym wzrokiem omiótł przybysza.
– Siostra? – uniósł jedną brew i przeciwległy kącik ust, szczerze zdumiony.
Jego drobna, dwunastoletnia siostra stała w lekko uchylonych drzwiach, ostrożnie omiatając wzrokiem salę, najwidoczniej wysłana przez resztę w roli mięsa armatniego. Sara nie zdążyła wyrazić głośno dezaprobaty na widok starszego brata, gdyż do sali wepchnęła się, niczym rozjuszona pani niedźwiedziowa, jej blondwłosa przyjaciółka.
– HA! – jej przenikliwy, ordynarny odgłos, wydobyty wdzięcznie z buzi zmusił Cosmo do syknięcia i złapania się za głowę. – Wiedziałam, że powinnyśmy pójść z tobą! Zobacz!
Chyba tylko z przejęcia własną nieskazitelną intuicją tak bezceremonialnie złapała kogoś stojącego na korytarzu za poły i wrzuciła prawie do sali. Tym kimś była Melisa, która natychmiast na widok Cosmo z osoby o nieco przestraszonej i lekko zaciekawionej minie zmieniła się w kogoś, kto właśnie zobaczył najmroczniejszą bestię ze wszystkich dostępnych wymiarów.
– Wiedziałam, że ten liścik sprowadzi cię tu, do tego psychola, który pewnie by cię zamęczył na śmierć! – zaskrzeczała blondynka.
– A jeszcze chwilę temu mówiłaś, Charlotte, że po prostu chcesz zobaczyć tego romantycznego przystoj… – zaczęła Sara lekko chłodnym tonem, ale dziewczyna jej przerwała:
– Cicho, nieprawda! Czułam podskórnie, że coś jest nie tak! – zwróciła się z powrotem do Cosmo – Ty byś nam ją tu zamknął i zabił, wcześniej torturując, wszyscy Ślizgoni tak robią!
– Skoro wszyscy tak robią, to czemu jeszcze nikt nie umarł, skatowany w komórce? – zapytał Cosmo, unosząc brwi.
Zaległa cisza, wywołana burzliwymi procesami myślowymi Charlotte, zajmującymi ją tak skutecznie, że zamilkła. Cosmo postanowił odzyskać szansę i odezwał się do siostry:
– Wbrew obiegowej, niezwykle krzywdzącej opinii, Ślizgoni tak NIE ROBIĄ, dlatego chcę cię poprosić, czcigodna Saro Lily Black, żebyś wyprowadziła na zewnątrz ten chodzący generator dźwięku i zostawiła mnie samego z twoją urokliwą koleżanką, przed którą starają się mnie nieskutecznie bronić…
– O NIE! – wrzasnęła Charlotte, podchodząc na swoich przysadzistych nóżkach do Cosmo, co nie zrobiło na nim wielkiego wrażenia, nawet gdy jej tłusta piąstka zamachała mu niebezpiecznie przed nosem. – NIE ODDAMY BEZ WALKI MELISY, NIE BĘDZIESZ JEJ JUŻ WIĘCEJ KRZYWDZIĆ!
– A czy ktokolwiek mówi, że ja ją chciałem skrzywdzić? – warknął niecierpliwie Cosmo, po czym rzekł słodko – Przesuń się, Prosiaczku…
Ominął Charlotte i podszedł do Melisy, która się mimowolnie skuliła. Spojrzał jej prosto w oczy.
– Wcale nie chciałem cię skrzywdzić… – rzekł najwilgotniejszym, romantycznym głosem, na jaki go było stać. – Do dziś mam ochotę wyrwać sobie mózg z korzeniami i zagrać nim w quidditcha, żeby zapomnieć, o tym co ci zrobiłem!
Może to tylko przewidzenie, ale miał wrażenie, że Melisa się prawie… ustosunkowała pozytywnie do niego? Kątem oka nawet dostrzegł, że Sara się lekko uśmiechnęła, tak więc, rozochocony na całego, brnął dalej:
– Więc, w ramach rekompensaty chciałem cię AUU!!!
– JAK MNIE NAZWAŁEŚ?! – dziki wrzask szyszymory omiótł go od tyłu. Najwidoczniej Charlotte wreszcie zorientowała się, że właśnie została ochrzczona Prosiaczkiem.
Cosmo obrócił się i cofnął do tyłu, nieco zestresowany przerażającymi brzytwami, jakie można było zaobserwować w niebieskich oczach Charlotte.
– Poczekaj, ja wcale nie miałem nic złego na myśli, trochę mi przypominasz świnkę, a że nie wiem, jak się nazywasz… – zaczął Cosmo, wyciągając przed siebie ręce niczym tarczę.
– Ja ci dam świnkę… – wycedziła szaleńczo Charlotte, odchodząc od zmysłów.
– AAAAA! – pisnął Cosmo wysoko i długo, chowając się za Sarą.
– Ach! Tu jesteś!
Do sali wszedł Draco, zerknąwszy z wyższością na trzy dziewczyny i skulonego za Sarą przyjaciela.
– Wiedziałem, że to ty inicjujesz te dziwne dźwięki! – warknął blondyn. – Co ty tu robisz z…
Nie dokończył, krzywiąc się, jakby miał do czynienia ze stertą psich odchodów.
– Pansy ze mną idzie! – objaśnił łaskawym tonem celebryty, zwracając się z powrotem do niego. – Chodź, spitalamy stąd i upolujemy ci jakąś godną ciebie dziewoję, nie możesz pójść z byle plebsem…
– Draco, zrozum, ja właśnie sobie poluję… To znaczy…!
– ONA Z TOBĄ NIE PÓJDZIE, ZBOKU!!! – ryknęła mu do ucha Charlotte. – POLUJ SE GDZIE INDZIEJ!!!
– MOŻE NIECH ONA SAMA ZDECYDUJE!!!!!! – odwdzięczył się pięknym za nadobne Cosmo, a Charlotte aż się skuliła, zaskoczona zdolnościami płuc czternastoletniego Blacka.
Wszyscy spojrzeli na Melisę, która z lękiem wpatrywała się w Cosmo. Czarnowłosy posłał jej błagalne spojrzenie. Błagam, zgódź się, przecież ja cię nie skrzywdzę już nigdy więcej!…
– Co? – Draco ryknął śmiechem, przerywając napiętą ciszę, gdy zorientował się, o co biega. – To chcesz zaprosić tę szlamę na bal? JĄ?
– Draco! – syknął ze złością Cosmo, czerwieniejąc z wściekłości.
– Zdziadziałeś kompletnie na starość… Co to, wilk zakochał się w owcy? Ale nie, stary, ja cię znam, tobie chodzi o coś zupełnie innego! – rechocząc, blondyn trącił Cosmo łokciem. – Liczysz na to, że zobaczysz więcej, niż ostatnim razem, kiedy się nią bawiliśmy, mam rację? Ha, dobre!
– Jak śmiesz… – zadudnił Cosmo, kręcąc głową, zupełnie czerwony, ale było za późno.
Melisa miała rozszerzone oczy, jakby dopadła ją jakaś trauma z dawnych dni, po chwili wydała z siebie suchy szloch i wybiegła z sali po tych słowach.
– Nie, czekaj! – zawołał za nią Cosmo, czując rozpacz. – Poczekaj, ja nie…!
– Melisa! – Sara wyprzedziła Cosmo i dogoniła przyjaciółkę u stóp marmurowych schodów w sali wejściowej, gdzie czaiła się pozostała część paczki, mianowicie trzech chłopców.
– Widzisz? – warknęło mu coś przy uchu, po czym poczuł, że Charlotte złapała go za poły szaty i popchnęła mocno. – Cóżeś narobił!? Daj jej wreszcie spokój!
Cosmo, nieco oszołomiony i stojący samotnie niczym wysepka na środku sali wejściowej obserwował, jak Charlotte dołącza do pozostałej grupki, skupionej wokół Melisy i pocieszającej ją.
– Skrzywdził cię?
– Co on tam robił?
– Czekaj, zaraz mu…
Cosmo poczuł, jak jego twarz powoli wykrzywia się w tak potwornym, wściekłym grymasie bólu, nienawiści i wszelkich złych emocji, a najdziwniejsze było to, że nie mógł zatrzymać tego procesu.
– Świetnie! – krzyknął ze złością, prawie przez łzy, w stronę grupki Gryfonów, łypiącej na niego niezbyt przyjaźnie, po czym zrobił zgrabny wiraż i wmieszał się w tłum dziewcząt z Beauxbatons, który właśnie wkroczył do sali wejściowej. Od razu wiedział, która jest najładniejsza. Kompletnie się nie zastanawiając nad skutkami i poziomem szaleństwa jego desperackiego, nieprzemyślanego planu działania, podszedł do wyczajonej łani.
– Jesteś niesamowicie piękna – oznajmił głośno pewnym siebie tonem. Dziewczyna chyba go zrozumiała, bo uśmiechnęła się delikatnie, a jej koleżanki zachichotały. – Jak masz na imię?
– Brigitte – oznajmiła drgającym, melodyjnym głosem. Szczęściem, chociaż była od niego starsza trzy lata, różnica nie była wcale prawie widoczna, a wzrostem nawet ją lekko przewyższał.
– Sądząc po tym, jaka jesteś ładna, pewnie masz już kolejkę chętnych na ten choler… na bal?
– Nie rozumi… – zmieszała się Brigitte.
– Czy chcesz iść ze mną na bal bożonarodzeniowy? – zapytał Cosmo cierpliwie i głośno.
Dziewczyna (i jej koleżanki) zmierzyła wzrokiem Cosmo od stóp do głów, wyraźnie zadowolona.
– Ja chcę iść – potwierdziła skinieniem głowy i uśmiechnęła się kokieteryjnie, a jej koleżanki zachichotały.
– Świetnie, moje gratulacje! Ale ze mną? – upewnił się Cosmo, wskazując na siebie. Z tymi obcokrajowcami!…
– Tak, naturallement!
Chichocząca grupka go minęła, a kiedy wreszcie został sam, znów spojrzał na paczkę Gryfonów, mierzących go nieprzyjaźnie.
– Chodźmy już, co tak sterczycie? – fuknęła nań Charlotte i cała szóstka obróciła się w stronę marmurowych schodów. Cosmo obserwował jeszcze jakiś czas z rezygnacją zacięte spojrzenie Melisy, które mu posłała, zanim nie odwróciła się i nie wspięła za przyjaciółmi na górę. Syknął do siebie, zakrywając twarz dłońmi. Zupełnie nie rozumiał, co przed chwilą zrobił.
To Boże Narodzenie jawiło się jak żadne inne. Nicholas dziś zjadł tylko dwie dokładki zamiast czterech, a to oznaczało, że ewidentnie mu coś dolegało. Myśl o balu przeszywała regularnie jego mózg jak strzała, a ilekroć tak robiła, Nicholas tupał nogą w złości i gwałtownie zdzielał głowę, czym popadło, czym naraził się na opinię osoby w stanie zaawansowanej schizofrenii. To, że miał iść z Tamarą, było dość zwyczajną sytuacją, ale tańczenie! Nie mieściło mu się w głowie wykonanie tej czynności. I jeszcze do tego Cho, piękna, nieskazitelna Cho, tańcząca z tym wymuskanym patałachem… Cóż za tortury, oglądanie przez kilka godzin ich razem…
Cały dzień unikał Tamary. Nie chciał, żeby widziała, jak bardzo cierpi z powodu tego balu. Sądził, że to nie byłoby zbyt miłe. Przecież to nie była jej wina, że podobała mu się Cho i że całował się z Cho, i że od początku lubił tylko Cho, i Cho, tylko Cho, nieustannie w jego myślach…
Ech. Wyglądam, jak kompletny kretyn, pomyślał, przeglądając się w lustrze, gdy już ubrał odświętną szatę. Nie. Dobrym słowem byłoby „wyżęty, stary mop, leżący bezradnie na ziemi”. Przeczesał sterczące włosy palcami, żeby nie wyglądały jak pół dupy zza krzaka, i z ciężkim westchnięciem osoby konającej w męczarniach, zszedł do salonu Ravenclawu. Dotarło do niego, uruchamiając specjalną funkcję w jego mózgu, sygnalizującą „Znowu przesrane”, że nikogo nie ma. Jęknął, gdy tylko omiótł nieprzytomnym spojrzeniem zegarek, że bal trwał już od piętnastu minut.
Czemu ja zawsze muszę wszystko…!
Przeklinając siebie w duchu, że leżał tyle w sypialni i marzył o Cho, że zupełnie zapomniał o wszystkim, popędził na dół. Zamek kompletnie opustoszał, nawet duchy musiały się zgromadzić tam… właśnie, gdzie? Dumbledore chyba coś wspominał o tym, GDZIE ma bal się odbyć, ale Nicholas naprawdę nigdy nie słuchał tych wszystkich przemówień dyrektora…
– Logiczne by było, żeby bal się odbył w Wielkiej Sali, ale… znając moje szczęście i cały ten cholerny Hogwart, to może być równie dobrze u wielkiej kałamarnicy… – pogłówkował trochę i postanowił sprawdzić, czy rzeczywiście tam jest bal. Ku jego uldze, okazało się, że miał rację, no i dobrze trafił. Istniało jeszcze przecież ryzyko, że się zgubi w tym całym zamieszaniu i w ogóle nie znajdzie Wielkiej Sali, Nicholas dobrze znał możliwości swojej głowy…
Kiedy wśliznął się do Sali, bal już trwał. Pary wirowały na parkiecie, orkiestra grała i nikt specjalnie nie zauważył spóźnialskiego. Nicholasa w zasadzie to już mało obeszło, bo dopiero teraz dostrzegł piękno lśniących od sztucznego szronu ścian. Tak go ten widok zajął, że stał pod drzwiami dobre kilka minut z rozanieloną twarzą. Ekstaza na widok ścian ustąpiła jednak silniejszej - na widok stołu zastawionego do uczty. Piętnastolatek ruszył w obranym kierunku niczym zombie, ale na chwilę przystanął. Co z Tamarą? Chyba powinna na niego gdzieś czekać, prawda? Podrapał się zdrowo w łepetynę i dotarło do niego, jak Tamara musi być na niego wkurzona. Może lepiej jej już dziś nie denerwować swoim widokiem, tylko spróbować podwędzić udko kurczaka, lub tak z sześć, i zmykać w podskokach na górę?…
Podszedł do stołu Ravenclawu, ale jedzenia nie było, tylko puste talerze i karty z menu. Nicholas okazał pewne zaniepokojenie, ale zaklął pod nosem, bo tak inteligentnie podkradł się po kurczaki, że wylądował prosto pod nosem Tamary.
– Cholera!
– Tak, ja też cię witam… – czekoladowowłosa zmierzyła go chłodnym spojrzeniem, podobnie do koleżanek, które stały obok nich.
– Tamara, przepraszam, nie chciałem… Ja tylko…
– Daj spokój! – Tamara prychnęła z goryczą. – Gdyby ci tylko zależało na mnie… Specjalnie do ciebie nie poszłam, by cię nie wyciągać siłą z sypialni, by zobaczyć, jaki jest poziom naszej przyjaźni… Naraziłeś mnie na kompromitację. Zapomniałeś o kimś, kogo uważasz za przyjaciela.
– Nie, to nie tak! – zaprzeczył gwałtownie Nicholas, ale czuł boleśnie, że Tamara ma rację. Nie zdążył jednak powiedzieć czegoś na swoją obronę, bo właśnie podeszła do nich spora grupka typowych ciach, wszystkich z Ravenclawu i wszystkich wyglądających zresztą tak samo.
– Już jesteśmy, laseczki! – jeden z nich wywalił cały garnitur świecących aż zębów i zgodnie obrzucili Nicholasa gburowatymi spojrzeniami. Cała grupka, to znaczy ciacha i „laseczki”, odeszła w stronę parkietu.
– Ale… Hej! – zawołał w powietrze Nicholas i rozdziawił usta w ciężkim szoku. Tamara po prostu zignorowała go kompletnie, wywijając z jednym z przystojniaczków. Najwyraźniej nie miała Nicholasowi już nic do powiedzenia tego wieczora, ich konwersacja dobiegła końca. Najgorsze było to, że nagle, obok obłapianej przez przystojniaczka Tamary, pojawił się znikąd duet wieczora, czyli Cho z Diggorym, tym cholernym, nobliwym Diggorym… który na pewno pamiętał o balu. Nicholas poczuł, że tego za wiele. Obserwował Tamarę z rosnącą wściekłością. Dopiero teraz dostrzegł, że bardzo ładnie wygląda i zrobiło mu się jeszcze bardziej głupio. Machnął ręką w powietrze, czując beznadziejną rezygnację, odwrócił się na pięcie i wyszedł z Wielkiej Sali, idąc samotnie do domu.
Bal Bożonarodzeniowy trwał już dobre dwie godziny, ale nic nie wskazywało na to, by miał się rychło skończyć. George Weasley i Rosemary Black, stojący obok siebie pod roziskrzoną szronem ścianą, wymienili spojrzenia - George urodzonego podrywacza, Rosemary zmęczonej babuliny. George kiwnął głową w kierunku parkietu i zanim Rosemary zdążyła pokręcić swoją przecząco, już została zaciągnięta do pląsania odnóżami wśród pozostałej braci uczniowskiej i nauczycieli. Niestety, nieśmiała nadzieja Rosemary, że pan Gamp nie lubi balu i zostanie tego wieczora w swym pokoju z książką i ciepłymi skarpetami na nogach rozwiała się szybko, gdy tylko dostrzegła go wśród innych nauczycieli. Wyglądał przystojnie w czarnej szacie dobrej jakości i niedbale rozczochrany, ale sam jego widok był dla Rosemary niezbyt ciekawy. Owszem, gdyby nie wpadała na niego w przeciągu tego miesiąca i nie obserwowała na jego twarzy kilkukrotnie uśmieszku przyprawiającego ją o ciarki, to pewnie byłoby jej wszystko jedno.
George wymęczył ją kilkoma tańcami, nie mówiąc za wiele. Zachowywał się według niej nieco podejrzanie, był lekko nieobecny. I często zerkał na stół, przy którym siedziało grono pedagogiczne.
– Jak się bawicie? – przerwał im jego brat bliźniak, wskakując nagle między nich.
– Ja się bawię świetnie! – zawołał wesoło George. – A gdzie Angelina?
– Zostawiłem ją na chwilę z Katie i Alicją. Niech sobie poplotkują. A my, braciszku… Przepraszamy pannę bardzo, mamy pilną sprawę do załatwienia z Ministerstwem! – zwrócił się nagle Fred do Rosemary i szybko wycofali się z tłumu. Rosemary wzruszyła ramionami i spróbowała wyczaić swoich przyjaciół. Dostrzegła całą trójkę nieopodal, więc ruszyła w ich kierunku. W ostatniej chwili przystanęła, bowiem ze zdziwieniem z dystansu już dostrzegła, że Ron i Hermiona ostro się o coś kłócą, a Harry stoi obok, nieco skonsternowany.
– …Więc dowiedz się, że ani razu nie zapytał mnie o Harry'ego, o nic…
– A więc ma nadzieję, że pomożesz mu zgadnąć, o czym wyje jego jajo! Już widzę, jak skłaniacie do siebie główki podczas tych uroczych wspólnych posiaduch w bibliotece…
– Nigdy bym mu nie pomogła w odgadnięciu, co oznacza wycie jego jaja! Nigdy. Jak mogłeś coś takiego powiedzieć… przecież dobrze wiesz, że życzę wygranej Harry'emu. I Harry o tym wie, prawda, Harry?
– Okazujesz to w bardzo dziwny sposób.
– Ten cały turniej ma służyć nawiązaniu przyjaźni z czarodziejami z innych szkół!
– Wcale nie! Tu chodzi o zwycięstwo!…
Rosemary zmarszczyła brwi, słysząc tę dziwną konwersację. Wiedziała, w przeciwieństwie do Harry’ego i Rona, że Hermiona została zaproszona przez Wiktora Kruma, ale nie spodziewała się takiej reakcji ze strony Rona. Była przekonana, że Ron podnieci się możliwością przeniknięcia do bliskiego kręgu znajomych samego Kruma i już była gotowa się nawet o to z Hermioną założyć. Tymczasem Ron robił jej najwyraźniej publiczne sceny zazdrości. Harry i Rosemary na odległość wymienili wymowne spojrzenia i Rosemary ruszyła w kierunku przyjaciół, by uspokoić Rona.
– Nie uważasz, że dama nie powinna chodzić po parkiecie sama, gdy jest na balu?
Ktoś zasłonił jej przyjaciół, stając na drodze. Rosemary zatrzymała się raptownie, zanim nie uderzyła w tors tego kogoś i uniosła głowę do góry, czując silne napięcie. Łagodny, poufały uśmiech profesora Gampa odbił się na jej ciele elektrycznym wstrząsem. Oszołomiona, otrząsnęła się dopiero wtedy, gdy poczuła jego dłoń delikatnie kładącą się na jej talii. Drugą chwycił jej dłoń i poprowadził do delikatnego, subtelnego, wolnego tańca. Nie potrafiła powstrzymać dreszczu, który przeciął każdy skraweczek jej skóry. Profesor Gamp tylko się uśmiechał, jego przenikliwy wzrok majaczył nisko nad nią. Chociaż jej serce pulsowało przerażeniem i szokiem, w mózgu zrodziła się okropna myśl: „Przystojny jest nawet”.
Rosemary miała na sobie zwiewną sukienkę koloru chabrowego, z bufkami i szarfą zawiązaną pod biustem, która profesor po chwili pochwalił łaskawie, twierdząc, że jest jej ładnie w tym kolorze. Młoda panna Black podziękowała jedynie sztywno.
– Coś taka spięta? – zapytał drwiąco po chwili.
– Wydaje się panu – odparła wyniośle, wciąż nie spuszczając buntowniczego wzroku z jego oczu.
Gamp zrobił coś kompletnie nieprzewidzianego, to jest przewiesił ją sobie przez ramię jak w jakimś namiętnym, latynoskim tańcu. Rosemary poczuła, że serce podjechało jej do gardła, lecz na szczęście po jakimś czasie się wyprostowali.
– Teraz się trochę rozluźniłaś! – zaśmiał się drwiąco i uniósł brew. Rosemary okrasiła to spojrzenie równie wyzywającym i drwiącym, by nie być na przegranej pozycji. Do końca tego niemiłosiernie długiego tańca mierzyli się jedynie napiętym spojrzeniem, Rosemary wyzywającym, Gamp tajemniczym i na pewno nie właściwym spojrzeniu, jakie powinien kierować nauczyciel w kierunku uczennicy. Gdy tylko ostatnie nuty zabrzmiały, Rosemary szybko się zmyła, pozostawiając Gampa nieco zdezorientowanego. Udało jej się wmieszać w tłum i skryła się za grupką Puchonów. Po chwili spróbowała wyłowić wzrokiem jej koszmar senny, ale Gampa nigdzie nie było. Przesunęła się więc bardziej w kierunku jednego ze stołów, który pełnił funkcję bufetu dla spragnionych. Rosemary wysunęła się nieśmiało zza misy ze świątecznym ponczem. Zapach cynamonu wiercił jej w nosie, kichnęła więc cichutko w dłoń.
– Ach, więc tu się skryłaś! – głos jej partnera, rudego George’a, przeszył jej czujność. – Niezła z ciebie kombinatorka, Rosie!
– Wcale się nie skryłam! – fuknęła oburzonym tonem Rosemary, ale George jej nie słuchał, tylko zaciągnął nieszczęsną na parkiet, pomiędzy tłum par. Trzeba było przyznać, że tańczył dobrze, a nawet lepiej, niż na początku balu. Był też uśmiechnięty w dziwaczny sposób.
– Coś załatwiliście? – zagadnęła, patrząc wyzywająco w jego oczy.
– Kto? Co załatwiliśmy? – George udał zdziwionego.
– Nie cygań mi tu, przecież byłam przy tym, jak Fred kilka minut temu do nas podszedł i udaliście się w kierunku Bagmana. Poza tym, co oznacza ten uśmieszek, jak nie kolejne knucie czegoś?
– Niech ciebie już o to nie boli główka – zawołał George i wykonał z Rosemary coś na kształt piruetu. Krzyknęła krótko, ale z George’em nie było żartów. Tańczył tak energicznie, jak nigdy przedtem, raz po raz rzucając nią, ale zawsze w kontrolowany sposób.
– Muszę ci powiedzieć, że wyglądasz naprawdę zjawiskowo – uśmiechnął się do niej.
– Powiedział George po dwóch godzinach balu – prychnęła Rosemary, ale poczuła się miło.
– Nikt nie kwestionuje tego, że wyglądasz dobrze… – George zakręcił nią niebezpiecznie. – Jakbyś się jeszcze częściej uśmiechała i rzadziej ciskała krzesłami w Bogu ducha winnych ludzi…
Rosemary nic nie powiedziała, wciąż dość odrętwiała. George chyba to zauważył, więc przysunął się trochę bliżej i spytał:
– Chcesz stąd wyjść? Wyglądasz dość blado.
– Chyba tak… Wyjdźmy, trochę tu duszno… – Rosemary, jak zwykle, nie okazała słabości, ale obecność George’a wyzwoliła w niej falę ulgi, dziwaczne, domowe uczucie bezpieczeństwa blisko przy kimś swojskim, kimś, kto nie jest czterdziestoletnim nauczycielem.
Wyłonili się z zatłoczonej Wielkiej Sali na zewnątrz. Chociaż było zimno i prószył śnieg, powietrze niesamowicie orzeźwiło ją i pozwoliło odetchnąć i odciąć się w jakimś stopniu od ciężkich, kleistych myśli o panu Jamesie. Ominęli parę krzaków róż, w którym niewątpliwie kotwasiło się kilkanaście par i przycupnęli w mniej eksploatowanej części tarasu. Stąd muzyka, która dobiegała z Wielkiej Sali, wydawała się odległa jak ze snu, obecność Gampa też była mniej prawdopodobna, za to cisza śniegu i nocy okryła ich grubym kocem. Rosemary odprężyła się nieco.
– Coś cię trapi? – zagadnął w ciszy George.
– Nie – skłamała gładko Rosemary.
Wyczuwała na sobie wzrok George’a, przenikliwy, być może doprawiony szczyptą troski. Czuła się bardzo dziwnie po tańcu z profesorem Gampem. Towarzyszył jej smutek, jakiś rodzaj niepokoju i strachu, ale też zrezygnowanie i… zaintrygowanie.
– Mam wrażenie, że zaraz pęknę z emocji – wyrzuciła z siebie wreszcie. – Niemiłych emocji.
George nic nie powiedział, obserwując ją i analizując. Była mu za to wdzięczna. Nie życzyła sobie kolejnych porad i mądrych głów, potakujących nad nią cierpliwie.
– Mówi się, że… – George wywalił garnitur zębów, poprzedzający jego wypowiedź jak werble. – Kiedy widzisz smutną dziewczynę, nie dociekaj, co jej jest. Po prostu ją przytul.
– Chciałbyś! – parsknęła. – Ja się nie przytulam.
– Nie?
– Nie.
– To chociaż ze mną zatańczysz, nie?
Rosemary spojrzała przez ramię na George’a dość wątpiącym spojrzeniem, ale chwilę później uśmiechnęła się do niego, chyba po raz pierwszy w życiu, i wstała. Z oddali płynęła powolna i delikatna melodia. George chwycił ją podobnie, jak poprzednio Gamp, za talię i dłoń, ale Rosemary nie przeszkadzało, że był tak blisko - w końcu znajdowali się na grudniowym chłodzie i ciepło jego ciała było przyjemniejsze niż zimna, kamienna ławka. Nie zaprotestowała też, gdy przysunął się bliżej i czule wtulili się w siebie w śnieżnej ciszy, tańcząc wolno do delikatnej, szepczącej melodii. Rosemary przytuliła twarz do jego ramienia, które znajdowało się na tym samym poziomie, po czym odetchnęła gdzieś w sobie z ulgą. Płatki śniegu tańczyły subtelnie do tej samej melodii.
107. cd Dodała Mary Ann Lupin Wtorek, 15 Lipca, 2014, 04:49
– Ja wiem swoje! Pan był mistrzem parkietu za młodu, wszystko to jest w pańskich oczach!
Snape, siedzący naprzeciw Cosmo, pozezował na niego osobliwie. Draco zarechotał, Pansy, oczywiście, musiała usłużnie zrobić to samo, podobnie zresztą do Vincenta i Gregory’ego.
– Taki ze mnie był mistrz, panie Black, jak z ciebie użytkownik umysłu… – profesor okrasił swoją wypowiedź drwiącym uśmieszkiem, a jego uczniowie, którzy go w tej chwili otaczali, zaśmiali się wiernie.
– Widzę, że żart się trzyma pana! – uśmiechnął się Cosmo do Snape’a i puścił mu oko. – Co, bal udany? Humorek dopisuje? Udało się poderwać jakąś wiotką panienkę do pląsów?
– A czy ty sugerujesz, że jakaś, jak to określiłeś… wiotka panienka… jest dla mnie odpowiednia? – zripostował Snape wciąż tym samym rozbawionym tonem. – Przyszedłem tu pilnować porządku…
– Jasne! – Cosmo pokręcił głową z politowaniem. – Mógłby chociaż pan zdradzić, na jaki bajer ją pan poderwał. Powiedział pan: „Słuchaj, cizia, mam taki fajny eliksir w gabinecie, będzie odlot”?
– Za chwilę wysuszysz cały śnieg na błoniach – odparł jedynie na tę zaczepkę Snape, bezszelestnie upijając z pucharu.
– Czy to prawda, że kiedyś bal był częsty w Hogwarcie? – zapytała Pansy profesora.
– Nie częsty, ale miał miejsce co pięć lat, regularnie.
– Dlaczego zniesiono ten zwyczaj?
– Chyba zanikł zwyczaj świętowania podczas wojny z Czarnym Panem. Jakoś go nie przywrócono. Ale za moich czasów bal, jak najbardziej, obowiązywał – rzekł kwaśno Snape.
– Bal jest spoko kolo! – stwierdził Cosmo, przeżuwając ostatni kęs świątecznego placka. – I nażreć się można i nie każą iść spać o dziesiątej…
– Cóż, Black, twoje potrzeby są najwyraźniej dość proste…
– Trudno, żeby były krzywe…
– Przymknij się i zerknij tam! – trącił go łokciem Draco. Cosmo spojrzał w tamtą stronę. Przy lodowej kolumnie stała Brigitte, jego partnerka na obecny bal. Kilka minut temu poszła do łazienki, a teraz stała przy kolumnie i zachęcała najwyraźniej Cosmo do tego, by do niej podszedł.
– Więc przepraszam szacowne grono i czcigodny organ władzy! – młody Black wstał i ukłonił się uniżenie przed profesorem. – Woła mnie moje francuskie ciastko.
Podszedł do Brigitte, nonszalancko wciskając dłonie w kieszenie. Dziękował losowi, że pomimo tego, iż dziewczyna była od niego starsza o trzy lata, był od niej ciutkę wyższy i nie robił jej obciachu.
– Co tam? – zagadnął, uśmiechając się do niej.
– Prosić kolegów i iść ze mną – odwzajemniła jakimś dziwnym uśmieszkiem.
Cosmo uniósł brwi i obrócił się, po czym kiwnął na Dracona. Ruszył za Brigitte, zachodząc w głowę, o co jej chodzi.
Draco, Pansy, Blaise, Vincent i Gregory dogonili go chwilę po tym, jak wyszedł z Wielkiej Sali. Brigitte szła szybko, rozglądając się na boki, a jej płowe pukle lśniły blado w słabym oświetleniu. Trafili w końcu na jakiś korytarz, kompletnie opustoszały, jeśli nie liczyć skupionych przy jednym z okien dwóch dziewcząt i chłopaka. Brigitte dołączyła do nich i spojrzała na Cosmo osobliwie.
– To jest Monique, to Antoinette, to jest Gilles.
Przedstawieni Francuzi byli zajęci robieniem czegoś dziwnego, mianowicie instalowaniem dziwnego sprzętu na środku korytarza, na ziemi. Na czymś w rodzaju misy położyli jaskrawozielone kryształki, które były najwyraźniej rozżarzone, a nad nimi wisiał w powietrzu lej ze szkła, szeroką częścią skierowany do dołu. Od zwężającej się części odprowadzono długą rurę, zakończoną ustnikiem. Cosmo zmarszczył brwi. Francuzi gestem zaprosili ich, by wszyscy usiedli naokoło misy.
– Co to jest? – zapytał Draco niepewnie
– Joie – odparła Brigitte drgającym, zmysłowym głosem.
– Co takiego?
Brigitte chwyciła za ustnik i zaciągnęła się porządnie. Najwidoczniej substancje z zielonych, żarzących się kryształków w misie wpadały do leja, a potem były przez wciągającego wdychane.
– Ale… co to da? – zapytał niechętnie Cosmo, gdy uchwycił ustnik, który podała mu Brigitte.
– Przekonać się! – uśmiechnęła się do niego zachęcająco. – To cudowni uczucie.
Cosmo zaciągnął się dziwaczną, magiczną substancją. Najpierw zakręciło mu się w głowie, poczuł bardzo słodki smak w sobie, a po chwili kompletnie się zrelaksował. Musiał wciągnąć jeszcze kilka razy, by oddać ustnik Draconowi.
– To jest świetne – stwierdził Draco, obdarzając Gillesa pełnym podziwu wzrokiem. Ten tylko uśmiechnął się w odpowiedzi z samozadowoleniem.
Niedługo minęło, gdy Cosmo poczuł działanie Joie na sobie. Draco i Pansy otwarcie flirtowali, Antoinette śmiała się w głos, nie mogąc się powstrzymać, skulona na ziemi, Vincent i Gregory bawili się w zapasy, rechocząc w głos, Gilles za to siedział w pewnym bezładzie, usta miał rozchylone, ale jego gałki oczne były białe, tęczówki podleciały do góry i drgały spazmatycznie.
Cosmo, nie bez trudu, przeniósł wzrok na Brigitte, wykonującą jakieś dziwne, kocie ruchy. Była taka piękna, kształtna, kobieca, ubrana w białą, plisowaną, rozkloszowaną sukienkę do kolan… A on był tylko czternastoletnim dzieciakiem, który dotąd nie miał nawet dostępu do tak pięknych, dorosłych kobiet. Umysł, zaćmiony Joie, był powolny. Cosmo nie był w stanie sobie przypomnieć, o czym zapomniał. Coś mu w Brigitte nie pasowało, nie kleiło się i to coś przyprawiało go gdzieś głęboko w nim o rozpacz, szloch, tęsknotę. Czego tu brakuje?…
– Co wy tam robicie?!
Cała grupka podskoczyła, jak na krzesłach elektrycznych. Cosmo szybko przeniósł wzrok na wylot korytarza. Majaczyła tam sylwetka Filcha.
– Już ja wam zaraz!… Gnoje wy jedne! Nie wolno takich rzeczy robić!
Szedł tak pokracznie, że Cosmo nie wyrobił i zakrztusił się ze śmiechu. Draco rechotał do niego z uciechy, gdzieś obok Antoinette śmiała się i kręciła w kółko, rozkładając ręce i patrząc w sufit z uciechą, Blaise i Monique lizali się w kącie…
– Wy hałaśliwie i parszywe… AAA!
Cosmo zawył ze śmiechu, bowiem Vincent i Draco złapali za poły Filcha, gdy tylko się zbliżył i przewrócili go, a jego okropna, sękowata twarz znalazła się w popiele z miski. Wszyscy na chwilę zamarli, z wyjątkiem wciąż rechoczącego Gregory’ego, gdy Filch uniósł szarą od popiołu twarz. W popielnej masie powstał jedynie czarny otwór, gdy otworzył usta w szoku.
– SPIEPRZAMY! – zaryczał jak bawół Vincent.
Ślizgoni i uczniowie Beauxbatons natychmiast zareagowali, prawie wszyscy. Vincent, Draco i Pansy rzucili się do ucieczki w stronę, z której przykuśtykał Filch. Antoinette wciąż kręciła się ze śmiechem, a Blaise i Monique rozejrzeli się, zdezorientowani, po wszystkich. Cosmo złapał za przegub Brigitte i pociągnął ją za sobą w najbliższy korytarz.
– Ale poczekać! Ja nie umi biegnąć w takich buti!
– TO JE, DO CHOLERY, ZGUB! – odwrzasnął Cosmo z radością.
– Ale…
Bosa Brigitte i uchachany Cosmo przebiegli razem, na łeb na szyję kilka kondygnacji schodów. Cosmo cieszył rozwartą na oścież twarz jak głupi, czując taką ekstazę, jak nigdy. Czyżby to Joie?
Zatrzymali się dopiero przy jakiejś sali i zaśmiewali się, zginając wpół. Na korytarzu panował półmrok i kompletna cisza. Otworzyli jakąś opuszczoną, nieużywaną salę i weszli do środka. Cosmo rozejrzał się po niej z ubawieniem, po czym zatrzymał się przy oknie, za którym obficie prószył śnieg. Wydał mu się wesoły, śmiejący mu się wręcz w twarz. Zachichotał, odwracając się do Brigitte. Ta stała przy drzwiach, uśmiechnięta tajemniczo.
– Fajny ten wasz środek do palenia! – wyszczerzył zęby młody Black.
Brigitte nie odpowiedziała, lecz podeszła do Cosmo wolno, zmysłowo, patrząc na niego z interesującym uśmiechem. Czarnowłosy zamrugał parę razy i stwierdził zadowolony:
– Jesteś taka piękna. Ale ty to wiesz. Bo gdybyś nie wiedziała, to czemu byś się tak poruszała?
– Jak? – zapytała niewinnie Francuzka, zatrzymując się przy skrajnej części parapetu. Mierzyli się wymownie spojrzeniami. Cosmo podwinął jeden z kącików ust i pokręcił głową.
– Kobiety…
Brigitte zaśmiała się perliście. Spojrzeli jednomyślnie na okno i prószący śnieg. Z korytarza nie dochodził żaden dźwięk. Wszyscy kumulowali się w sypialniach lub w Wielkiej Sali. Byli zupełnie sami w tej części zamku. Co za dziwny wieczór…
– Szkoda, że zabrali nam Joie, nie? – zagadnął Cosmo i zerknął na Brigitte.
– Szkoda… Ale moi mieć tu coś lepszego… – dziewczyna przypominała teraz małą diablicę, ubraną w cukrową sukienkę. Dramatycznym gestem, jednocześnie radośnie nieskrępowanym, zanurkowała ręką pod spódnicę swej sukienki i wyjęła dziwny, półlitrowy flakon z ciemnozielonego szkła. Cosmo uniósł brwi, zachodząc w głowę, co tam też ta niewinna, piękna spryciula ukryła. I JAK ukryła taką butlę w galotach…
– I że niby co to jest? – przekrzywił głowę. – Jak sok z żab, to dziękuję.
– Absynt!
– Absynt? Czekaj…
Brigitte odkorkowała butelkę sprawnie i w najbardziej ponętny sposób, na jaki ją było stać, przechyliła ją, po czym podała Cosmo. Czternastolatek popatrzył na absynt z góry.
– Czy to nie jest ten mugolski trunek, który jest zakazany w Europie, wywołuje halucynacje, jest diablo silny i można się nim zatruć i w ogóle to umrzeć na śmierć? – zapytał niepewnie.
– Mówić wolniej, to zrozumi – odparła jedynie, uśmiechając się zachęcająco.
– To! – wskazał na butelkę. – To be! Tego nie pić! To robić złe kuku!
– Dobri żarti! – Brigitte zmierzyła go z politowaniem od stóp do głów. – Jak ty meszczyźni, to ty wypić, nie marudzić!
– Ale ja mieć dopiero czternaście lat, ja nie brać siebie za mężczyznę, ty mi tu nie farmazonić! – pokręcił głową Cosmo z powagą, zerkając co jakiś czas z zakłopotaniem na niewinną butelkę, jakby obawiał się że zaraz wybuchnie.
– Czyli moi pójść z dziecko na bal?
– Co? Ja, dziecko? – zapowietrzył się czternastolatek. – W życiu nie byłem dzieckiem!
I przechylił gigantyczny łyk absyntu. Pohamował odruch wymiotny. Absynt był skrajnie obrzydliwy. No, ale poczęstowała go przecież osoba jadająca regularnie ślimaki, więc nie dziwota…
– I co? – zagadnęła Brigitte piekielnie podekscytowanym głosem.
– Smaczny jak szafa – skonkludował Cosmo.
– Och, zabawni ty… – Francuzka chwyciła łapczywie butlę i wypiła kolejną porcję, Cosmo, by nie być gorszy, zawtórował jej…
Świat wirował, niczym płatki śniegu. Cosmo i Brigitte ścigali się naokoło ławki, absynt, prawie do końca wypity, niewinnie spoczywał w butelce, porzuconej niedbale pod oknem.
Cosmo nigdy się tak nie czuł. Nawet palenie Joie nie sprawiło mu takich doznań. Miał takie wrażenie, jakby śnił. Wzrok latał, kończyny wydawały się zbyt szybkie, jak na jego pojmowanie świata. Obserwował dziwne przerwy w jego świadomości, jakby jego życie ktoś wziął i pociął, niczym słaby film. To było nawet zabawne, takie lekkie i nieistotne…
Chłopakowi wydawało się, jakby przez sen, że wpadł w rezultacie na Brigitte podczas ich dzikiej gonitwy naokoło ławki. Czternastolatek i siedemnastolatka upadli, śmiejąc się wariacko, i razem odtoczyli w stronę okna. Legli obok siebie na ziemi.
Brigitte, ni stąd, ni zowąd, pochyliła się nad wyciągniętym Cosmo i cmoknęła go w policzek. Cosmo rechotał jeszcze jakiś czas, gdy zorientował się, co się stało. Zawiesił wzrok na pięknej twarzy francuskiej dziewczyny. Patrzyła na niego osobliwie z góry, tak jak nie patrzył nikt nigdy. Czuł to dziwne napięcie, serce podjęło bieg, łomocząc wściekle. Zanotował w sobie radość, podniecenie, satysfakcję, mściwość, zaciekawienie i to pchnęło go do tego, żeby poderwać delikatnie z ziemi głowę i dotknąć zdecydowanym ruchem wargami ust Brigitte. Odpowiedziała intensywniej i po chwili całowali się namiętnie, ogarnięci chwilowym napięciem i upojeni absyntem. Cosmo z początku nie wiedział, jak się całować, skoro nigdy tego nie robił, ale Brigitte, widać, była już w tym nieźle wprawiona i już po chwili młody Black przejął od niej spory poziom wiedzy. Nie było w tym romantyczności, czułości, tylko dzikie emocje, zabawa, przyjemność, korzyść…
Kilka minut później Cosmo i Brigitte leżeli wciąż obok siebie, patrząc na siebie z zaciekawieniem. Za oknem wciąż prószył śnieg.
– Nigdy dotąd się nie całowałem… – stwierdził po chwili ciszy Cosmo. – Śmieszne takie…
Brigitte nie odpowiedziała, uśmiechając się tajemniczo. Zaległa cisza.
Zdawałoby się, jakby płynnie przeszedł od tamtej chwili do następnej. Otworzył szerzej oczy i zdał sobie sprawę, że księżyc przewędrował już przez sporą część nieba. Brigitte spała jak zabita obok niego. Cosmo zawiesił na niej martwy wzrok i uśmiechnął się do siebie z satysfakcją. Ładniutka z niej niunia… Pobawił się trochę jej płowymi lokami. Włosy jak len…
Czternastoletni Black zasępił się i, myśląc z rozpaczą o Melisie, sięgnął po butelkę z absyntem. Ostatnie łyki wylądowały w jego gardle. Z trudem wstał z ziemi i wyrzucił butelkę za pobliskie okno. Poczuł, że musi natychmiast znaleźć się w łóżku. Powoli, chwiejąc się, skierował się w stronę drzwi.
Droga do lochów okazała się długa i trudna. Cosmo nie wiedział, czy na górze ktoś jeszcze świętuje i się bawi, lecz, szczerze mówiąc, miał to kompletnie w nosie. Szedł z trudem, nogi odmawiały mu posłuszeństwa, kamienna podłoga niebezpiecznie majaczyła raz bliżej, raz dalej, uciekając mu spod stóp, oczy nie mogły zawiesić się w jednym, konkretnym punkcie. Milczące lochy wydawały mu się tak śmieszne i jednocześnie przeraźliwie puste, tak przeraźliwie, że aż stłumił w sobie szloch. Miał wrażenie, że oświetlenie irytująco miga i przysparza mu halucynacji.
Oparł się o ścianę, cały czas skupiając się tylko na tym, by nie gibnąć się do przodu, co mu niestety groziło, odkąd rozstał się z Brigitte. Chwila, czy to na pewno za tą ścianą jest salon? I jakie było hasło?…
Cosmo ukucnął z wysiłku, ale za nic nie potrafił sobie przypomnieć, jakie było hasło. Poczuł nagłe zdenerwowanie.
– No kurde!… Przecież to jest… proste! Do cholery!… jak to było?… – rzęził do siebie w skupieniu, ale ze zdumieniem odkrył, że nie jest w stanie myśleć.
– „Gadzia szybkość”… „Szybkość węża”… Nie? „Wężowy spryt”… Cholera… – zaczął się śmiać z samego siebie, bo wydał się sobie samemu nagle skrajnie komiczny. – „Spryt gada”…
Ściana łaskawie otworzyła swe podwoje i Cosmo wgramolił się do środka salonu z trudem, wciąż chichocząc na myśl o sobie samym.
Dotarł do dormitorium, wysilając się do końca, chociaż w jego umyśle trwało to wieki i jednocześnie jedną sekundę. Dziwnie szybko otwarł drzwi, które zamknął z najwyższą, chyboczącą ostrożnością. W dormitorium było już ciemno, jak przez grubą warstwę waty dochodziły do niego pochrapywania tych wieprzów, Vincenta i Gregory’ego. Cosmo pomacał najbliższe łóżko, ale wykrył na nim czyjąś stopę. Znaczy, że nie jego.
Obmacał też pozostałe posłania i w końcu udało mu się namierzyć swoje, lecz jakiś bezwład opanował jego ciało i runął, jak długi, obok łóżka. Świat kołował wokół niego, podłoga dryfowała, jak na wodzie. Nagle wszystko się kompletnie rozmyło na moment, przypominając sen, a kiedy Cosmo odzyskał jako taką świadomość, okazało się, że właśnie zwymiotował na podłogę. Zanim znów się wyłączył, by oddać nową porcję wymiocin, z obrzydzeniem odkrył, iż ma w nich pół twarzy i cały rękaw lewej ręki. Wymiotowanie trochę trwało.
Cosmo zamknął oczy, balansując na granicy nieprzytomności. Nic go nie obchodziło, że śmierdział, że włosy lepiły się od wymiocin, że zwróconą kolację miał nawet w jednej z dziurek od nosa, a cała ręka lewa, od łokcia w dół, spoczywała w wymiocinach. Czuł, że nie jest w stanie wstać, podłoga wciąż kołysała się, przy okazji kołysząc jego do zbawczego snu.
– Wesołych Świąt i tak dalej, Melisa… – wyrzęził jeszcze do siebie z jakąś satysfakcją pomieszaną z rozpaczą, po czym wpadł w pusty, cichy, długotrwały rechot.
– Saro?
Nieśmiało odchyliłam sznurek pobrzękujących koralików, zasłaniających mi wejście do pokoju najmłodszego dziecka. Dwunastolatka siedziała przy oknie, obserwując ciemniejące fale, bajecznie kolorowe niebo, słońce zawieszone nad linią horyzontu. Usiadłam obok niej na łóżku, obserwując jej mądrą i spokojną twarz. Przeniosła na mnie szary, nieco zdziwiony wzrok i uśmiechnęła się krzywo.
– Wiesz, mamuś… Nigdy nie obchodziłam tak dziwnych świąt. Bez śniegu i jest jeszcze jasno, mimo, że zaraz jemy świąteczną kolację… No i jest tata.
Nic nie odpowiedziałam, uśmiechając się delikatnie. Moja córka podkuliła kolana pod brodę i w zamyśleniu przeniosła wzrok gdzieś na ziemię.
Usłyszałam za sobą melodię poruszanych korali w drzwiach Sary i do pokoju weszli Remus z Syriuszem.
– Co jest? – zapytał Syriusz, patrząc to na mnie, to na Sarę. – Coś knujecie? My już dawno na was czekamy przy stole! Myśleliśmy, że się pacykujecie do kolacji, co by było dość właściwe waszemu rodzajowi…
– Nie, Syriuszu, jest jeszcze coś takiego, jak chęć porozmawiania, chociaż wiem, że waszemu rodzajowi nie jest ona właściwa – odgryzłam się i wytknęłam mu język.
– Tak tak, kochanie, ty zawsze masz rację, koteczku! – powiedział przesadnie przesłodzonym tonem i zmiażdżył mnie w uścisku. Remus i Sara zachichotali.
Moja dwunastoletnia córka niewiele mówiła podczas kolacji. Uśmiechała się co jakiś czas tajemniczo, ale sprawiała wrażenie nieco melancholijnej i zamyślonej. Syriusz i Remus nawijali jak opętani, wtłaczali w siebie nieprawdopodobne porcje jedzenia, a grzane wino korzenne tak ich rozochociło, że poczęli odprawiać na środku salonu swego rodzaju taniec godowy Huncwotów. Mogłabym przysiąc, że kiedyś widziałam podobny w wykonaniu Jamesa, przyczajonego za plecami McGonagall, która w tym czasie rugała za coś Petera, a nieopanowane parsknięcia Glizdogona wpędzały ją w szewską pasję i tik policzków. W każdym razie, miałyśmy z Sarą kupę zabawy z połówką Huncwotów. Jednakże… gdy tak zerkałam na moje dziecko mimochodem, dostrzegałam, że uśmiech nie obejmował oczu. Gdy zrobiło się już późno, Sara cmoknęła wszystkich na dobranoc i oddaliła się do swojego pokoju. Niedługo potem wszyscyśmy się położyli po tym wesołym i radosnym dniu i w domku zapadła ciemność i cisza. Syriusz i Remus zasnęli chyba szybko, w końcu nic dziwnego - namachali się przy pajacowaniu jak głupi. Nie mogłam spać, wpatrując się w sufit. Było coś, co mnie uwierało wewnątrz, niepokoiło, potrząsało mną ilekroć nieco przymknęłam powieki. Usiadłam na łóżku, omiatając wzrokiem Syriusza. Spał jak dziecko. Powoli przeniosłam wzrok na list, leżący na szafce nocnej. List od Severusa, list pełen niepokoju. Jak żywo, przed oczami stanęło mi ostatnie zdanie, niczym ponure widmo.
“Coś się zbliża, Meg. Wiesz, o czym mówię, prawda?”…
Wzdrygnęłam się, jak po koszmarze i wstałam z posłania. Nie zawracając sobie głowy nakładaniem kapci, powoli sunęłam w kierunku salonu, cicho, jak cień. Podeszłam do pokoju Sary bezszelestnie, zmartwiona tym wszystkim, myśląc, że może zerknięcie na nią uspokoi mnie trochę przed snem. Oparłam się o futrynę i przez koraliki wiszące w miejscu drzwi, omiotłam ją wzrokiem zatroskanej matki. Usłyszałam z zaskoczeniem, że szlocha.
106. W kupie raźniej, nawet tak malutkiej... Dodała Mary Ann Lupin Sobota, 28 Grudnia, 2013, 20:17
nareszcie nowa, przed końcem roku. chyba następna nie będzie tak długa, tak się przynajmniej zapowiada, ale kto to wie... grunt, że wreszcie miałam czas na przysiad przy kompie i zagłębienie się znowu w świat Harry'ego Pottera
– Mój ojciec powinien się o tym dowiedzieć i interweniować…!
– To dlaczego tego nie zrobi?
Draco zerknął z pogardą na Cosmo, gdy ten ze znużeniem wepchnął dłonie w kieszenie spodni od szaty. Był pierwszy tydzień września, wakacje w tropikach dawno odeszły w niepamięć, a zastąpiły je szare chmury i deszcz. Cosmo tęsknił za nowym domem, w sensie dosłownym, ale również i metaforycznym. Bo dom z ojcem był nowy.
Zastanawiał się wciąż nad Mrocznym Znakiem, który wywołał spore poruszenie. Przypomniał sobie, jak rodzice ucieszyli się, gdy wrócił cały i zdrów z mistrzostw, bo taką panikę w nich wywołał. To niesamowite, jak jeden znak mógł namieszać. Teraz wszyscy zapewne mówiliby tylko o tym, że na horyzoncie kłębią się szare chmury, coś zwiastujące. Ale uczta powitalna w Hogwarcie dokumentnie wykasowała takie myślenie, bo właśnie na niej, kilka dni temu, uroczyście poinformowano o Turnieju Trójmagicznym, który w tym roku miał się odbyć w szkole. Cosmo ten turniej w zasadzie nawet obszedł, ale potem musiał wytrzymać noc z Draconem, podczas której Draco głośno snuł wywody na temat tego, co by zrobił, gdyby wygrał, na co poszłyby pieniądze, jakie szczytne cele by sobie postawił, jakie zadania by go czekały i, obowiązkowo, że Potter jest głupi i nie dopuszczono by go do rozgrywki, tłumacząc to wybitnym cofnięciem w rozwoju. Na szczęście dla Cosmo, on, Draco i Potter byli za młodzi, by brać udział w tym niebezpiecznym przedsięwzięciu.
– Co jest, Draco, czyżbyś się spłoszył? – zadrwił z kuzyna, gdy dotarli pod klasę obrony, a Malfoy nieco trwożnie rozejrzał się wkoło. – Kto wie, w co jeszcze można by cię przemienić…
– Nawet mi nie przypominaj! – warknął blondyn. – Ten psychopata powinien trafić do Azkabanu za to, że bezprawnie zmienił mnie w zwierzę! Co za tupet!
– Jak śmiał, cham jeden… – sarknął Cosmo, przedrzeźniając Dracona. – Czyżby zapomniał, że tylko wybitna jednostka, z którą zadarł, ma prawo bawić się kosztem innych?
Draco tylko zerknął na niego z jakimś zaskoczeniem. Cosmo, nie patrząc na niego, usiadł gdzieś z tyłu klasy, sugerując tym samym, żeby wszyscy zostawili go w świętym spokoju. Niestety, Draco nie pojął aluzji i usiadł obok niego. Cosmo wbił nieruchomy wzrok w swoją różdżkę z czarnego bzu, leżącą przed nim. Dlaczego nie mógł być po prostu ponad to? Czy Slytherin i Ślizgoni musieli wywierać na nim jakikolwiek wpływ? Czuł się zły, wściekły na cały świat, na wszystko, co go otacza.
– Alastor Moody – rozległo się i nawet młody Black podniósł wzrok. Ekscentryczny profesor, który najdalej trzy dni temu zamienił Dracona w tchórzofretkę za celowanie w przeciwnika zza pleców, stał przed nimi w pełnej, pokiereszowanej i połatanej krasie. Cosmo bez większego entuzjazmu, a przynajmniej tego okazanego słuchał, jak Moody wyczytuje listę nazwisk i krótko się przedstawia.
– Schowajcie podręczniki – warknął, gdy już skończył introdukcję. – Dziś przedstawię wam trzy wybitnie niebezpieczne zaklęcia. Niewybaczalne Zaklęcia. Karane Azkabanem.
– Super… – szepnął z wyższością Draco, a jego blade oczy zamigotały. – Zawsze chciałem je poznać. Słyszysz, Cosmo? Będziemy mogli się wreszcie czegoś nauczyć!
– A co to są te… – wymamrotał Cosmo bez życia, ale Draco go uciszył ruchem głowy.
– Ktoś zna jakieś? – uniósł brwi, gdy nikt nie odważył się ruszyć. – Ślizgoni, co z wami?
Cosmo uśmiechnął się nieznacznie na lekką nutkę drwiny w głosie Moody’ego. Nie ma to jak przekonanie, że Ślizgoni zabijają się po kątach w swym salonie złowrogimi zaklęciami.
– Klątwa Cruciatus – ozwał się łaskawy głos Dracona. Wszyscy spojrzeli na niego z jakąś chytrością, jakby sami mieli właśnie zamiar rzucić tę klątwę na jakiegoś bezbronnego uczniaka.
– Widzę, że pan Malfoy doskonale operuje wiedzą wyniesioną z domu, tego się właśnie spodziewałem, dziękuję! – uśmiechnął się zjadliwie Moody. – Tak, Cruciatus. Zadaje ból, potworny ból. Takiego bólu nie znacie. Może nawet wytrącić ze zdrowych zmysłów…
Eterycznie zakończone przez Moody’ego zdanie wpełzło delikatnie do mózgu zaciekawionego Cosmo. Zaklęcie bólu i cierpienia?
– A można rzucić je na siebie? – wypalił, zanim zdążył pomyśleć.
Tym razem wszyscy spojrzeli na ich ławkę z odrazą i zaskoczeniem. Nawet Moody zamilkł.
– Eee… Panie Black, ma pan jakieś problemy ze sobą? – zagrzmiał.
– Tak tylko pytałem. Czysta spekulacja – wzruszył ramionami Cosmo.
– A Imperius też jest Zaklęciem Niewybaczalnym? – zapytała Dafne Greengrass.
– Tym zajmiemy się potem!
– Imperius? – zapytał Cosmo Dracona. – A co to?
– Przydatna rzecz – Draco wykrzywił wargi. – Jak chcesz kogoś zmusić, żeby robił wszystko tak, jak chcesz, czaisz? Może się utopić i ośmieszyć i posprzątać po tobie, wszystko! Dobre, nie?
Cosmo zamyślił się, wyłączając na otaczającą rzeczywistość. Mieć władzę nad drugim człowiekiem… Najpierw pomyślał o tym, jakie to musi być wygodne, gdy wszyscy słuchają tylko ciebie i spełniają twoje zachcianki. Co mógłbym kazać zrobić?
Nie wiedzieć czemu, nasunęła mu się od razu Melisa Flaxenfield, która musiałaby go pocałować. Ta wizja go zaskoczyła i zdenerwowała, próbował ją odpędzić, ale później jego anarchiczna połowa przejęła kontrolę i z jakimś złowrogim chichotem satysfakcji podsunęła mu przed oczy myśl, że mógłby kazać tej dziewczynie zrobić WSZYSTKO, nawet, jeśli nie do końca wiedział, co wszystko mogłoby oznaczać, ale na pewno kazałby jej powtórzyć to, co zrobił jej na siłę w maju. Buziak wydał mu się śmiesznie skromny i mały, pruderyjny.
Młody Black otrząsnął się z tej czarnej, maziowatej myśli i nagle jego druga, lepsza połowa zabrała głos. Podsunęła mu o wiele lepszą wizję, mianowicie siebie samego rzucającego na swoją osobę zaklęcie Cruciatus. A Melisa stała i patrzyła z wyższością, jak wije się przed nią w mękach.
– Kochanie!
Sara wyszczerzyła zęby, gdy wstała z dywanika przed kominkiem. W zasadzie ogrzewanie chatki w tropikach nie miało powalająco dużo sensu, ale kominek musiał być, jak w każdym domu szanujących się czarodziejów. Podeszłam i przytuliłam moją dwunastoletnią córkę, targając jej czarno-rude kosmyki.
– A tatuś? – spytała natychmiast.
– Nie wiem, gdzieś poszedł… – udałam zasmuconą, a Sara również się zasmuciła, po czym z westchnięciem zawodu, że Syriusz na nią nie czekał, powlokła się z kuferkiem do pokoiku. Uśmiechnęłam się pod nosem, wstrzymując oddech. Zaraz potem z pokoju Sary dobiegło mnie głośne „MAM CIĘ, SZKRABIE!” Syriusza i pisk zachwyconej Sary, na którą pewnie, znając jego huncwockie wychowanie, zeskoczył z szafy. Postanowiłam dać im chwilę dla siebie i, wciąż się uśmiechając do siebie, rozłożyłam na stole talerzyki do ciasta marchewkowego. Gdy Sara już wymiętosiła swojego tatusia, przyszli razem, a w zasadzie przywlókł się Syriusz stłamszony i zmiażdżony, ale uchachany od góry do dołu, a Sara kokosiła się na jego plecach, uwieszona jego szyi i prawie dusząca biedaka.
– Sara, puść tatę, bo go zabijesz – parsknęłam, patrząc na tę dwójkę radośnie. – Usiądź, upiekłam dla ciebie ciasto!
– To wspaniale ze strony Dumbledore’a – zaczął Syriusz, który opadł na krzesło. – Pozwolił, by Sara spędziła z nami cały weekend! Jak w zasadzie to argumentowałaś?
– Podkreśliłam, że jest jedynym dzieckiem, które nie miało z tobą styczności po urodzeniu aż do teraz – odparłam, krojąc ciasto. – Żebyś z nią pobył, jak na ojca przystało i takie tam… Zresztą, Remus niedawno był na Vange, by obejrzeć, czy z domem jest wszystko w porządku. Dopadła go Agatha Route… Ach, nie mówiłam ci czegoś…
Zerknęłam na Sarę z lekkim popłochem, ale ona tylko błysnęła kłami diabełka i jeszcze mocniej ścisnęła Syriusza za szyję.
– Ekhym… Sara w zeszłym roku w wakacje podjęła się dość zaskakującej rzeczy… – ciągnęłam z zakłopotaniem. – Trudno to nawet nazwać deklaracją, ale sama nie wiem… Powiedziała pani Route, że zgadza się, by pani Route wyswatała ją ze Stanleyem, jej synem.
– Co?! – zagrzmiał Syriusz z mocą i spojrzał surowo na swoją córeczkę, która ani przez moment nie okazała niepokoju, wręcz przeciwnie.
– Stanley jest fajny! – wyszczerzyła się.
– Ależ… Chwileczkę! – zdenerwował się Syriusz. – Tak z obcym człowiekiem?! Co to ma znaczyć?! Mam oddać moją córeczkę jakiemuś facetowi w jego brudne łapska!? Nie zgadzam się na żadne małżeństwa z góry ustalone, toż to okrucieństwo! Nikomu nie oddam mojego maleństwa, niedoczekanie!
– Tato!
– Czyżby, Syriuszu? – uniosłam brew drwiąco. – Powiadasz, że małżeństwo zaaranżowane to okrucieństwo? Och, a to ciekawe…
Syriusz umilkł natychmiastowo, podkuliwszy ogon i wpatrując się we mnie bezradnie, zabity własną bronią.
– Cóż. Eee… – wydukał. – Po prostu… Nie rozumiesz! Czy to ma sens, mówić o takich rzeczach, jak Sara ma dopiero dwanaście lat? Co to, średniowiecze? Przecież kupa lat przed nią, jeszcze dwadzieścia razy zmieni zdanie, a ty jej nie powstrzymujesz przed przywiązaniem do jakiegoś mugola…
– To nie jest mugol, tylko Stanley! – zdenerwowała się Sara.
– No wiem! – zignorowałam Sarę. – Ale to one we dwie z Agathą się tak umówiły, mnie w to nie mieszaj! Ja wyszłam z założenia, że po prostu jej przejdzie, jak zmądrzeje…
– Ale tamtej babie nie, bo jest już stara i zgłupiała do reszty! – warknął Syriusz. – Żeby na moje maleństwo sobie ostrzyc zęby, niech ja ją tylko dorwę…
– Ech! W każdym razie, Agatha dopadła Remusa i powiedziała, że Stanley płacze za Sarą i ani razu się nie widzieli w wakacje i żeby Sara wpadła na jego szesnaste urodziny…
– Ale super! – ucieszyła się Sara, ściskając Syriusza mimowolnie, a też aż wydał zgrzyt zmiażdżonego.
– No dobrze, puścimy cię na trzy godziny… – burknął Syriusz.
– Tato! – jęknęła Sara.
Syriusz popatrzył na nią głębokim, mocno zasmuconym spojrzeniem swych szarych oczu. Jego spojrzenie przypominało pieska, wyrzuconego w Boże Narodzenie na mróz.
– Czyli wolisz kogoś innego, a nie mnie? – zapytał wilgotnym tonem.
Prawie udusiłam się ciastem marchewkowym ze śmiechu, ale zamaskowałam to kaszlem i dalej oglądałam Syriusza, wywołującego u Sary na siłę empatyczne odruchy.
– Wolę ciebie, tatusiu… – pisnęła Sara i przytuliła go, ze wzruszenia prawie płacząc. Syriusz wyszczerzył się do mnie nad jej ramieniem uśmiechem bardzo zadowolonego z siebie buca, po czym puścił mi oko. Pokręciłam głową z rozbawieniem.
– Chodźmy na spacer, rodzino! – zakomenderował po chwili dziarskim tonem.
– Kochanie!
Sara uśmiechnęła się z lekką konsternacją, gdy drzwi domu otworzyła pani Route, która chyba z zaabsorbowania, a nie specjalnie, zakończyła szlak czerwonej szminki rozsmarowanej na dolnej wardze aż na środku policzka.
– No, to chyba tu cię zostawię. – uśmiechnął się wujek Remus, poczochrał jej czarno-rude, sięgające do łopatek kosmyki. – Nie psoć tu zbytnio!
– Och, panie Remusie! – ofuknęła go Agatha Route, automatycznie przekonana o cudowności i anielstwie Sary. Jeden papilot spadł jej z włosów i pacnął o chodnik. – Chodź, Stan już czeka!
– To do zobaczenia za trzy godziny! – wyszczerzyła ząbki Sara i weszła do domu państwa Route, co zresztą uczyniła chętnie, bo wrzesień był tego dnia deszczowy i zimny.
Pani Route wepchała ją po schodach na górę i zostawiła przed drzwiami do pokoju Stanleya. Sara zaczęła się zastanawiać, dlaczego nie widzi żadnych gości. W domu była cisza i spokój. Nawet ją to odrobinę zestresowało, że może Stanley zaprosił tylko ją na swoje urodziny. Nie wiedzieć czemu, nagle poczuła się zagubiona i zamknięta w sobie. Nie wiedziała, jaki Stanley czeka na nią za drzwiami. Ostatnio bowiem widziała go rok temu, na krótko przed jego piętnastymi urodzinami. A może już nie jest tym samym? Nagle przestraszyła się bardzo tego, na co zgodziła się nieopatrznie przy mamie Stanleya. Może jednak trzeba było posłuchać mamy i najpierw zmądrzeć o te parę lat?
Nie miała wyboru, musiała zapukać do drzwi swojego przyjaciela. Stanley był nieco zdenerwowany, gdy zamaszyście otworzył portal, ale potem odetchnął z ulgą.
– Właź… Myślałem, że to moja matka… – mruknął.
Sara opadła na łóżko, Stanley spoczął obok niej. Stwierdziła wewnątrz, że wygląda w dzień swych szesnastych urodzin niezwykle staro i męsko, jak na jej dwanaście lat. Ba, wydało jej się, że jest dzieckiem. Czy tak bezbronnie jak ona czuła się na świecie każda dziewczyna czy kobieta, która była od góry obiecana komuś? Wydało jej się naturalne, że gdyby tylko powiedziała mamie i tacie, że nie chce być kiedyś, za dziesięć lat, żoną Stanleya, to by się zgodzili, ale pani Route chyba by dostała zawału… A może powinno się ochłonąć, teraz niczego nie obiecywać i poczekać z decyzją?
– Jak się masz? – zapytał Stanley, widocznie bardzo spięty. Chyba też wiedział, w co jego mama ich wpakowała. Sara nawet zastanawiała się, czy długo się z nią o to kłócił.
– Dobrze… – dwunastolatka spaliła cegłę, myśląc gorączkowo nad tym, co powie mu, gdy zapyta o szkołę. A potem dotarło do niej, że Stanley zawsze trzymał ją na kolanach jako młodszą siostrzyczkę. Teraz takie coś wydało jej się wręcz niestosowne. – A ty?
– Będę studiował prawo. Tak sobie postanowiłem – westchnął szesnastolatek.
– Aha. – Sara wykrzywiła się na myśl o tak przyziemnych studiach. – I co będziesz potem robił?
– Pewnie będę prawnikiem… A co z tobą?
– Jeszcze jestem za młoda na takie rzeczy! – Sara roześmiała się wdzięcznie, zgrabnie udając dziecko, siedzące wciąż w głębokim przeświadczeniu, że będzie księżniczką na kucyku. – Tak dużo nauki przede mną i dużo różnych decyzji…
– Poczekaj… – syknął Stanley, obserwując drzwi. Zmarszczył brwi z irytacji. Sara też zobaczyła w szparze pod portalem cień dwóch nóg, przysłuchujących się im przez drewno. Poczuła się bardzo głupio. Trochę tak, jak mógłby się poczuć kanarek, wpuszczony do klatki z innym kanarkiem płci przeciwnej, a gapie staliby nad nimi i czekali, aż kanarki zaczną się na zawołanie rozmnażać. Czego w zasadzie oczekiwała pani Route, zamykając w pokoju dwunastolatkę z szesnastolatkiem?
– Dlaczego w zasadzie zaprosiłeś mnie, a nie swoich kumpli? – zapytała Sara najciszej, jak się dało. Stanley wydął wargi.
– Kumpli mam na co dzień, a ciebie nie widziałem już ponad rok. Poza tym, mama powiedziała, że żadnych rozwydrzonych, przeszkadzających rozrabiaków – odparł powoli. – Miałaś być tylko ty.
Zrobił się czerwony, po czym znowu zapadła cisza, a dzieci zastanawiały się, kiedy pani Route przestanie czatować na coś pod drzwiami, na co tam czatowała.
– Stan? – zapytała Sara cichutko. – Jak ty się z tym czujesz?
– Z tym, że…?
– Tak, z TYM.
– Yyy… – Stanley podrapał się po blond czuprynie. – Szczerze? Zastanawiam się w ogóle, jak to się stało, że się na to zgodziłem. Nie zrozum mnie źle, tu nie chodzi o ciebie… Po prostu, to takie ograniczające ruchy. Równie dobrze mogłem po prostu za parę lat zapukać do twoich drzwi z kwiatami i ci się oświadczyć, bez takich ceregieli mojej matki…
– To znaczy, że ciebie nie przeraża, że jesteś do mnie przywiązany? – Sara wytrzeszczyła szare oczy w szoku. – Że musisz brać ślub ze mną konkretnie? Denerwuje cię tylko sytuacja?
– No tak, to że to ty, jakoś mnie nie irytuje, ja generalnie niezbyt lubię towarzystwo dziewczyn, poza tobą, jestem raczej niezbyt romantyczny… – podrapał się po głowie, potem spytał podejrzliwie – A ty nie masz tak? Drażni cię, że to ja?
– Nie, no skąd… – skłamała gładko Sara, przetrawiając to, co usłyszała. Czyli on się wcale nie bał, że spotka kogoś lepszego? Nie bał się, że ta decyzja była zbyt wczesna i pochopna? Przecież czekały go całe studia prawnicze! Ale on nie chciał na nich poznać być może miłości swego życia, wolał już być przyobiecany Sarze. Młoda panna Black poczuła się jakoś dziwnie, gdy tak pomyślała o bierności Stanleya. Wręcz ogarnęło ją obrzydzenie do samej siebie. Tylko dlatego, iż ona zaczęła dostrzegać pułapkę, na jaką się zgodziła. Dotarło do niej, że zgodziła się dobrowolnie na życie przeżyte obok prawnika, którego traktowała jak brata. Mugolskiego, zwyczajnego prawnika. Tak zwyczajnego i niemagicznego, jak nudne mleko z kluskami, które wtłaczała w nią od zawsze mama.
Kwestia posiadania ojca okazała się dla Rosemary jak odżywcza terapia. Powróciła do szkoły już kilkanaście dni temu z taką siłą wewnętrzną i werwą, jakiej nie miała przez poprzednie trzy lata. Nawet perspektywa pójścia na pierwszą w tym roku szkolnym lekcję starożytnych runów z Hermioną wydała jej się ekscytująca.
– Pomyślałam, że może twój brat dałby się namówić na rozprzestrzenienie mojego stowarzyszenia także w Ravenclawie? – szczebiotała Hermiona, gdy we dwie wspinały się na schody. Rosemary ryknęła takim śmiechem, że paru młodszych uczniów spojrzało na nią z popłochem.
– Hermiono! – pokręciła głową z politowaniem. – Nicholas ma problem z interpretacją zegarka, planu, a nawet ruchu swoich rąk i nóg, a ty uważasz, że będzie biegał po salonie i nawracał wszystkich na tę twoją roztoczę…
– WESZ! – krzyknęła przenikliwie Hermiona, do granic możliwości obrażona. – Poza tym, to jest W-E-S-Z, ile razy mam wam to…
– Jak myślisz, dlaczego mamy pierwszą lekcję runów dopiero w trzecim tygodniu września? – przerwała jej brutalnie Rosemary.
– Och, czy to nie oczywiste? – prychnęła Hermiona, wciąż oburzona. – Po prostu nauczyciel pojawił się dopiero teraz!
– Tyle wiem… – burknęła czternastolatka. – Ale dlaczego dopiero teraz?
– Pewnie profesor Dumbledore miał problem ze znalezieniem odpowiedniego kandydata… Mam jedynie nadzieję, że będzie równie dobry co poprzedni i przeczyta wypracowanie, które dla niego napisałam…
Rosemary nie zdążyła się zdziwić tym, ile energii w egzystencję wkłada Hermiona, bo właśnie drzwi do klasy otworzył im jakiś wysoki, chudy mruk i gestem zaprosił ich do środka. Dziewczyny usiadły raczej blisko, było to odruchem Hermiony, a Rosemary, chcąc nie chcąc, robiła to samo.
– Witajcie! – nowy, najwyżej czterdziestoletni nauczyciel zzuł maskę mruka i przywdział inną, bardziej szyderczą, gdy tylko jego naburmuszoną twarz okrasił dziwaczny uśmieszek. – Cieszę się, że jesteście dość nieliczną grupą, czwartoklasiści. Tak jest lepiej. Ja nazywam się profesor James Gamp i będę was uczył runów co najmniej przez następne dwa lata, do SUM-ów.
– Ciekawe, czy też będzie taki wyłomowy, jak Moody… – szepnęła Rosemary do Hermiony. Ta, zwykle niechętnie rozmawiająca na lekcjach, dyskretnie naskrobała parę słów na świstku pergaminu i przesunęła go po blacie w kierunku Rosemary, ponownie oddając się spijaniu każdego słowa z ust profesora Gampa. „Nie bez przyczyny Moody jest wyłomowy. W końcu Dumbledore sprowadził go tu w związku z wydarzeniami z mistrzostw. A nauczyciel runów to żadne fajerwerki, więc raczej wyłomu nie będzie, chyba jedynie w programie i sposobie nauczania…”. „Myślisz?” dopisała Rosemary pod wypowiedzią Hermiony, ale zanim przekazała karteczkę do właścicielki, dodała „Jak sądzisz, czy Dumbledore się boi?”. Hermiona wypuściła powietrze nosem, gdy to przeczytała i odpisała: „Chyba po prostu chce być ostrożny. Nie udawajmy, że nic się nie dzieje… A co z bólem blizny Harry’ego?”. Rosemary zamyśliła się, przygryzając wargi, ale nie zdążyła nic odpisać.
– Skoro panna Black jest tak zajęta rozmyślaniem nad kwestiami związanymi z lekcją, to może odpowie na pytanie, które zadałem? – usłyszała przez mgłę i zesztywniała.
Zdała sobie sprawę, że cała klasa patrzy na nią, więc nieco buntowniczo i spode łba łypnęła na profesora Gampa, który wpatrywał się w nią z drwiną.
– No więc? – zachęcił ją szyderczo.
– Nie – ucięła Rosemary krótko i wyzywająco, a tak naprawdę chciała powiedzieć cokolwiek.
– Nie? – profesor uniósł brwi.
– „Nie” to odpowiedź na pana pytanie.
Profesor pokiwał powoli głową. Jej odpowiedź nie mijała się z prawdą, w końcu zapytał, czy może odpowiedzieć na jego pytanie, ale nie określił, jakie, a że Rosemary nie mogła odpowiedzieć, więc zareagowała właśnie tak. Czuła jednak, że tłumaczenie tego byłoby nie na miejscu.
– Słusznie, to odpowiedź na to pytanie… – przyznał, a Rosemary odetchnęła. Podszedł do niej i pochylił się nad jej i Hermiony ławką. Przełknęły obydwie ślinę. – Upiekło ci się, dziewczyno, tym razem. Ze mną nie ma żartów, więc proszę uważać. Panno Black – wycedził ostatnie słowa, uśmiechając się dziwnie niebezpiecznie.
Dopiero, gdy wrócił za katedrę, Rosemary się rozluźniła. Przebiegły ją ciarki. Nawet czarne oczy Snape’a nie były tak przerażające, jak ten mylnie dobrotliwie wyglądający, nieco szalony błękit.
Korytarze oświetlał mdły blask świec, lecz o ściany nie odbijał się praktycznie żaden dźwięk, z wyjątkiem pojedynczych trzasków od strony jakiejś zbroi. Robiło się późno, ale mrok dopiero powoli spadał na świat. Wrzesień przyniósł wiatr i wodę, lejącą się z nieba strumieniami. Cosmo Black szedł bardzo wolno po jednym z długich, opuszczonych korytarzy, nawet szept nie przeszkadzał mu w nurzaniu się w samotności. Czuł się skonfundowany swoim zachowaniem. Nigdy nie zachowywał się dotąd tak, jak od początku roku. Gdyby mógł określić swój stan najbardziej obrazowo, to pewnie powiedziałby, że usycha. Denerwowali go Vincent i Gregory, bezlitośni i źli, drażnił go Draco, jego paniczykowatość i zakochanie w obślizgłym złu i czarnej magii, a z rokiem na rok Draco zdawał się być coraz mniej niewinny. Nigdy wcześniej Cosmo nie czuł takiej potrzeby oderwania się od swego szkolnego domu. Obrzydzenie wywoływała w nim choćby szata i naszywka z wężem. Zdjął sygnet. Co dziwniejsze, nie pamiętał, by był tak nastawiony na samym początku, gdy nie umiał się pogodzić z faktem, że został Ślizgonem. Nawet wtedy nie czuł się tak obrzydliwie w swej ślizgońskiej, wężowej skórze. I zupełnie nie wiedział, skąd ta nagła nienawiść do swego domu.
Włóczył się samotnie po korytarzach i tak sobie usychał w opuszczeniu przez wszystkich, nie mogąc znieść przebywania w lochach. Praktycznie wcale się tam nie kręcił od początku roku. Tak jakby tęsknota za czymś ciągnęła go ku górze, wyciągała z ciemnej ziemi, bagna, jakby chciał być na powierzchni, skąpany w jasnym blasku, a nie przemykać w zdradzieckim cieniu, w którym czyhało zło…
Na dziedzińcu nie było nikogo, gdy stanął na korytarzu przy jednej z arkad, których korona oplatała pusty plac. Dął wiatr, a liście tańczyły na tle czarnych, ciężkich chmur, zwiastujących deszcz. Cosmo nie przejmował się zimnem i czarnymi kosmykami, które łaskotały go w policzki, obserwował tylko czarny mrok dookoła niego, zanurzony po uszy w kleistym, aksamitnym i duszącym morzu destrukcji, jakie pokryło jego serce, wzrok, umysł i ducha. Wszystko zakrywała ciemna kurtyna, ale za nią była tylko czarna dziura. Chłopak nie widział nic poza ciemnością.
I gdy tak tonął w mroku swego serca, w cieniu samotności, dotarło do niego, że ktoś jednak na dziedzińcu był. Na jednej z arkad przycupnęła samotna, drobna postać, a jesienny wiatr rozwiewał jej kasztanowe pukle. Cosmo drgnęło serce, jakby otrząsając się z czarnej mazi, odżywiając. To była Melisa Flaxenfield. Chodź zaledwie dwunastoletnia, nie wyglądała jak dziecko, wręcz przeciwnie. Była ponadczasowa, gdy tak patrzyła filozoficznie na kłęby ciemnych chmur, zakrywając niebo. Cosmo obserwował ją, przyczajony za arkadą, mając wrażenie, że kotara ciemności się rozdarła i teraz delikatny snop światła oświetlił jego udręczoną twarz. Melisa nie ruszyła się przez kilkanaście minut, zamyślona i poważna. Czternastolatek zaczął się zastanawiać, co przeżyła przez niego przez wakacje. Czy to dodało jej powagi? A może taka po prostu była z natury, poważniejsza i refleksyjna? Takie sprawiała wrażenie. Inne dziewczyny był głupie, hałaśliwe, przeciętne, przyziemne, starsze, młodsze, brzydsze i ładne, nieważne… Poczuł ukłucie prośby do losu: chciał, by Melisa mu o swojej naturze opowiedziała. A także o tym, dlaczego przychodzi samotnie wieczorami na dziedziniec. Czy on i ona teraz tonęli w samotności jednocześnie? Jak bardzo ich myśli, emocje i tęsknoty były tożsame? Chciałby o tym posłuchać, usiąść obok i po prostu zasłuchać się w rytm jej życia, oddechu, serca, myśli, odkryć tę opalizującą wszystkimi kolorami krainę. Dziewczyna była taka piękna i odwieczna, chociaż Cosmo zdawał sobie sprawę, że obydwoje są jeszcze na progu dojrzewania. Czy jednak miało to jakieś znaczenie? Młody Black pomyślał, że w porównaniu do łez, jakie przed chwilą przecięły jego policzki, gdy tak patrzył i tęsknił za nią, to nie ma żadnego znaczenia. Jak nieistotne i śmieszne wydały mu się suche fakty, gdy usychał. Dla niej.
Mamo i Tato!
Wszystko po staremu, czyli bez sensu. Nie ogarniam, tak bardzo nie ogarniam! W tym roku czekają nas sumy i wszyscy nam to cały czas powtarzają… Już spać nie mogę o to dziadostwo, mam wrażenie, że mi sum zaraz ze skarpetki wyskoczy.
Z eliksirów, jak zwykle, idzie mi super, reszta do bani. Ale może zdam ze dwa sumy, niech się zlitują. Próbuję się nawet uczyć, ale jak tylko pomyślę o moich problemach sercowych, albo zerknę za okno, to już nic mnie nie przywoła z powrotem do książek i notatek, zresztą, jakbym jakieś miał…
Tamara mówi, że się za mało przejmuję i niesystematycznie pracuję, ale ona po prostu nie widzi tych pięknych rzeczy za oknem, które docierają do mnie znacznie lepiej, niż głupie formułki z transmutacji. No i w ogóle to powiedziała mi, że jest dumna z tego, że was poznała lepiej i przekonała się, kim jesteś, tato.
Podobno jest tu jakiś turniej, ale ja nie ogarniam sumów, więc turniej też niezbyt mnie interesi. Na pewno za parę miesięcy będę lepiej wiedział, o co chodzi, i wtedy wam napiszę, co to za turniej, dobra?
Nicholas
Wymieniliśmy z Syriuszem pełne politowania spojrzenia i parsknęliśmy, po czym list Nicholasa wylądował na podłodze przy łóżku. Był ładny, upalny dzień, a my wylegiwaliśmy się w chłodach sypialni. Remus, jak zwykle, pracował, podczas kiedy my korzystaliśmy z czasu dla siebie nawzajem. Czasem było mi go szkoda, ale pomyślałam, że z Syriuszem zasłużyliśmy na to, by skupić się teraz na naszej relacji.
– Daj, teraz chcę przeczytać list od Rosemary! – Syriusz sięgnął na szafkę i rozwinął list.
Drodzy rodzice!
W szkole się dzieje! Wszyscy mówią tylko o turnieju Trójmagicznym! Chyba tylko Hermiona jest bardziej skupiona na pomaganiu skrzatom domowym, no ale Hermiona zawsze interesuje się raczej nudnymi rzeczami, typu nauka. Jestem dość podekscytowana tym rokiem, ale cały czas zastanawia mnie Mroczny Znak. Bardzo się boję, tak jak i moi przyjaciele. Jeżeli Sami-Wiecie-Kto czyha na nasz spokój rodzinny, to będzie miał ze mną do czynienia, bo jestem wściekła, że jest taka możliwość!
Mamy za profesora od obrony bardzo ciekawego gościa, to auror. Zresztą, na pewno znacie Moody’ego. Jest świetny! Zna się na obronie, ale pokazuje nam naprawdę przerażające rzeczy (no, poza sobą samym)! Tak poza tym to wszystko jest po staremu, tylko Hagrid przysmaża nas sklątkami tylnowybuchowymi i jest nowy profesor od runów, pan James Gamp.
Mam nadzieję, że już za niedługo się zobaczymy, że październik i listopad miną błyskawicznie i wreszcie będzie Boże Narodzenie!
Wasza Rosemary
– Mroczny Znak mnie wciąż niepokoi… – westchnęłam, gdy i ten list został odrzucony. Syriusz cmoknął mnie w czubek głowy, obejmując mocniej ramieniem.
– Dumbledore ściągnął Alastora z emerytury… – mruknął mój mąż. – To mi się wydaje niezwykle podejrzane, Mary Ann. Chyba Dumbledore wie, że coś nadchodzi.
– A może to tylko dmuchanie na zimne, a znak wyczarował ktoś, kto chciał przestraszyć dla zabawy ogół? – spytałam z nadzieją.
Syriusz tylko się zamyślił, ale zamiast mi odpowiedzieć, chwycił za list od Cosmo.
Kochani rodzice!
Jak się czujecie? Mam nadzieję, że lepiej, niż ja.
Tu, w szkole, mówi się głównie o Turnieju Trójmagicznym, ale ja nie czuję się jakoś niezwykle tym zajęty. Mam masę innych problemów i wątpliwości na głowie, po co mam się jeszcze dołować i oglądać, jak jakiś biedny delikwent jest rozrywany na arenie przez chimerę, czy coś w tym guście. Draco się zaczął ostatnio podniecać Zaklęciami Niewybaczalnymi i chciał mnie zmusić, bym z nim się ich nauczył, ale ja mam go dość i chętnie nauczyłbym się Imperiusa, by kazać mu najeść się mordoklejek, nałożyć wiadro na głowę i zapakować się w pudło na Fidżi. Zresztą, wszystkich mam dość. Wczoraj gadałem z moim ojcem chrzestnym i chyba jako jedyny mnie zrozumiał, nawet jeśli udawał, że mnie nie słucha. Ale ja wiem, poznaję po jego spojrzeniu, że coś go ruszyło, gdy opowiadałem o moich problemach!
Czuję się źle, bez dalszego komentarza. Ale mam nadzieję, że mi przejdzie. Także, uszy do góry, rodzice, Wasz dojrzały syn sobie da radę! Ale jakby co, to nie chcę bzu na grobie. Jest taki obrzydliwie kojarzący mi się z pewną osobą!
Cosmo Remus Black
Unieśliśmy brwi, po czym i ten list opadł na podłogę. Syriusz westchnął:
– Cosmo dojrzewa… Ile mnie ominęło w życiu, nie mogłem niczego obserwować, niczego widzieć… Teraz, kiedy moje dzieci są już nastoletnie i wylatują w świat, ja jestem spragniony zatrzymać je tylko dla mnie i dla ciebie…
– Wiesz… – uśmiechnęłam się delikatnie. – Niektórzy nie mają nawet tego…
– Racja! – Syriusz jakby się trochę rozpogodził. – Mam ciebie i dzieciaki, Nicholas, co prawda, musi się podobno pożegnać z życiem za parę lat, ale ja w to nie wierzę. Uciekłem z Azkabanu, uciekłem z mojego domu, zdobyłem ciebie, czyli uparciucha, byłem w Zakonie, niech mi nikt nie wmawia, że nie mogę uratować mojego syna!
– Ależ!… – rozszerzyłam oczy. – Syriuszu, czy nie uważasz, że stałeś się trochę… szalony? W sensie… jak chcesz powstrzymać tak potężną, śmiertelną klątwę? Nie słyszałam, by śmiertelne klątwy dało się cofnąć!
– A słyszałaś kiedykolwiek o tym, że można przeżyć Avadę? – prychnął Syriusz, po czym pozwolił się oddać licznym procesom myślowym zachodzącym pod czupryną.
***
TURNIEJ TRÓJMAGICZNY
W piątek 30 października o godz. 18.00 przybędą do nas delegacje z Beauxbatons i Durmstrangu. Lekcje skończą się o pół godziny wcześniej. Uczniowie odniosą torby i książki do dormitoriów i zbiorą się przed zamkiem, by powitać naszych gości przed ucztą powitalną.
– Łau, obcy w naszej szkole! – cieszyła się Charlotte, która, jako może nie największa, ale najbardziej umiejąca dopiąć swego, dopchała się do ogłoszenia. – To dobra okazja, by pokazać, jak nasza angielska szkoła, ziemia i wszystko, co nas otacza, jest najlepsze!
– Chyba nie do końca tu po to przyjadą… – zauważyła Sara, stając na palcach.
– Ale może przy okazji trzeba im to pokazać! – ucięła wyniośle Charlotte, jakby to przesądzało sprawę. Melisa i Sara wymieniły porozumiewawcze spojrzenia.
– Suńcie się, lasencje… – Sara podskoczyła, gdy Artemis, który pojawił się znikąd, zawiesił głowę nad jej ramieniem i oglądał ogłoszenie.
– Może grzeczniej? – fuknęła nań Charlotte w taki sposób, że część uczniów, czytających ogłoszenie, dostała zbiorowego wytrzeszczu w przestrzeń.
– Oczywiście, panno McLaggen! Chciałem tylko poprosić, byś zrobiła mi łaskawie miejsce, ale wiem, że na to nie zasługuję, będąc tak niegodnym… – Artemis zgiął się wpół, prawidłowo wykorzystując swoje arystokratyczne geny, po czym chwycił ją za pulchną dłoń.
– Puść mnie, imbecylu, śpieszy nam się na eliksiry!…
– Och, to rzeczywiście problem, może panią wrzucę na mego ogiera i odwiozę osobiście?
Zanim Charlotte, Melisa i Sara zreflektowały, Artemis gwizdnął, jakby przywoływał jakieś zwierzę. W tej samej chwili płomiennorudy, żylasty Thaddeus Clarke rzucił się ku Charlotte, błyskawicznie przerzucił ją sobie przez ramię jak dorodny baleron i, w ogóle nie uginając się pod jej krągłym ciężarem, uciekł z wrzeszczącą gdzieś w kierunku schodów. W końcu niewybredne, soczyste epitety blondynki ucichły, a Artemis otrzepał dłonie, jakby przeniósł worek cementu.
– I po kłopocie – rzucił do Feliksa, stojącego obok.
– Hej! – zdenerwowała się Sara. – O co chodzi? Co zrobiliście z Charlotte?
– Nie spinaj się, siostro! – wyszczerzył się Artemis. – Charlotte po prostu nie rozumie, że złość piękności szkodzi i wystarczy mieć Clarke’a pod ręką, żeby ją usunąć z pola widzenia, gdy nadmiernie otwiera swą buzię z dołeczkami.
– Ale gdzie on ją wyniósł? – przeraziła się Melisa.
– Ukartowaliście to! – Sara zdenerwowała się, ściskając dłonie. Artemis nieco się zaniepokoił, chyba pamiętając, co zrobiła rok temu z kranami w damskiej toalecie. – Napuściliście na nią Clarke’a! On ją przecież, nawet niechcący, zdezintegruje!
– Miej trochę wiary w naszego kolegę nie z tej ziemi! – obruszył się Artemis. Zabrzmiał dzwonek, więc we czwórkę ruszyli ku lochom. – Poza tym, wcale nie napuściliśmy na nią Thaddeusa!
– On tak reaguje, gdy się na niego gwizdnie! – przytaknął Felix z jakąś nutką bezradności. – Choruje na to już od wtorku, a my nie wiemy, jak mu z tym pomóc…
– Wczoraj prawie wyskoczył z Constantinem na plecach przez okno, po tym, jak gwizdnąłem…
– Biedak, ja bym się bał narazić Constantinowi…
– Och, w takim razie to wspaniała pomoc koledze, któremu coś w mózgu się przestawiło, żeby go jeszcze zmuszać do powielania tych dziwnych reakcji! – prychnęła Sara.
– A może on jest superinteligentnym nadczłowiekiem, który tak naprawdę symuluje i ma z nas w duchu pierwszorzędną zlewę? A to wszystko składa się na jego złożone badania, nawet to, że wszyscy naokoło mają go za przodującego idiotę? – zastanowił się Artemis.
Tę wizję okrasił widok, który zobaczyli, gdy dotarli pod klasę, Charlotte siedziała wymiętoszona pod ścianą niczym rzucona tam szmacianka, a Thaddeus do sobie tylko znanej melodii kołującej pod jego czerwoną czupryną wyczyniał na środku korytarza jakieś dziwne, mechaniczne ruchy swymi chudymi odnóżami, jakby coś tańczył.
– Patrz! – krzyknął nagle w kierunku Charlotte ochryple. – To dla ciebie przecież!
– Charlotte! – Melisa podbiegła do niej w popłochu i szturchnęła ją w ramię. – Żyjesz?
Gdy tylko dotknęła koleżanki, Thaddeus począł wydawać z siebie potworne odgłosy przypominające koguta, którego ktoś powiesił u stropu za intymne części ciała i teraz zbliża się ku niemu z siekierą. Cały loch zadrżał.
– Uciszcie go! – pisnęła Sara do chłopaków, zatykając uszy.
Artemis i Felix dopadli do Thaddeusa i zaczęli nim szarpać, a on wciąż darł się dziko z niesłabnącym zapałem. Reszta uczniów zatkała uszy, bo moc w płucach Clarke miał niebagatelną. W końcu udało im się zaciągnąć go to toalety i zamknąć w niej, przytrzymując drzwi własnym ciałem. Trochę się zbuntował, jazgot, który wciąż inicjował, urywał się miarowo, gdy walił sobą samym w drzwi na korytarz w celu wyjścia z izolatki, jaką stała się toaleta, ale po chwili głos ucichł i uderzanie w portal też. Chłopcy z niepokojem wymienili spojrzenia bojąc się, co Thaddeusa mogło w toalecie zająć i lepiej zerknąć, czy nie połknął umywalki. Felix tylko omiótł spojrzeniem wnętrze i natychmiast zatrzasnął szparę, którą uchylił.
– Tylko nabiera wody w usta i pluje po ścianach… – odetchnął z ulgą.
Niestety, to usłyszał zbliżający się na lekcję profesor Snape. Omiótł ich tylko spojrzeniem.
– Minus pięć punktów za Clarke’a i jego przysparzanie woźnemu roboty. I pięć za wrzask, który usłyszałem parę pięter wyżej. I siedzicie dziś osobno, wszyscy trzej.
Artemis i Felix tylko rozdziawili buzie na tak błyskawiczną reakcję Snape’a. W klasie profesor stwierdził, że w zasadzie każda jednostka z Gryffindoru jest niezrównoważona z definicji, więc warto zabezpieczyć się na przyszłość, tworząc koedukacyjne ławki.
– Od dziś Hector siedzi z Flaxenfield, Greengrass z Black, McLaggen z Clarke’iem, Vane z Al Atrashem. Przesiądźcie się w tej chwili, bez dyskusji.
Melisa, Felix, Artemis, Sara i Thaddeus nie okazali żadnych emocji, ale Romilda, Charlotte i Constantin wykrzywili się w grymasie, cierpiąc świadomość, iż stała im się niewysłowiona krzywda.
– Się masz, siostra! – wyszczerzył się Artemis, gdy stanął obok Sary. Młoda panna Black tylko zerknęła za siebie. Melisa i Felix szykowali się do lekcji, obydwoje spokojni i skupieni na eliksirach, uśmiechający się do siebie co jakiś czas nieśmiało, Constantin i Romilda krzywili się i nie wiadomo było, czyja twarz wyrażała większą odrazę i udrękę, a Charlotte rozstawiła swoje szpargały prawie na środku stołu, rysując atramentem granicę na blacie i tym samym zajmując większość i spychając biednego Thaddeusa na jedną dziesiątą ławki, gdzie ledwo ustawił palnik. Samego zainteresowanego na szczęście niewiele to obeszło, obecnie zajęty był obserwowaniem porcji woszczyny, jaką właśnie wyciągnął ze swego ucha, po czym zutylizował ją przez wpakowanie palca do ust. Charlotte zrobiła minę, jakby chciała zwymiotować i pochyliła się na wszelki wypadek nad swym kociołkiem.
– Kurde, bierz zad w troki, Cosmo! – tępy jak obuch głos Vincenta wyrwał go z męczącego snu o Melisie Flaxenfield. W tym śnie było też coś, co sprawiało, że chciał w nim już na zawsze pozostać. – Chcemy z Gregorym już żreć śniadanie!
– Brzmisz, jakbym miał wam podać mój zad do zjedzenia… – wybełkotał w półśnie Cosmo, nie za bardzo ogarniając, i przewrócił się na wznak. Vincent zerwał z niego kołdrę, po czym jego niski, neandertalski ryk przeszył dormitorium:
– Zeszczał się! Hehe, Cosmo się zlał!
Dopiero te słowa zrobiły na młodym Blacku jakiekolwiek wrażenie, więc gwałtownie usiadł i z nerwowym, ale wciąż sennym odruchem omiótł wzrokiem prześcieradło. Rzeczywiście, Crabbe miał rację: na jego prześcieradle udomowiła się impertynencka, dumna plama.
Cosmo spalił cegłę ze złości i wstydu. Że też Crabbe musiał zedrzeć z niego pościel akurat dziś, kiedy jego organizm zachował się jak czteroletni! Blaise gdzieś w kącie chichotał szyderczo, a Draco wystawił zaciekawioną, złośliwą buźkę z łazienki. Gregory wyłonił się skądś, gapiąc z żywym zainteresowaniem na plamę, jakby odwiedziła ich przynajmniej delegacja istot z odległej galaktyki.
– Yyy… – wydukał w ucho rechoczącego Vincenta. – Ale to nie wygląda na szczochy, yyy…
– To ci podpowiada oko znawcy? – uniósł nonszalancko brew Cosmo i wydął wargi. – W takim razie to na pewno krzesło.
– Nawet tak nie pachnie… – najwyraźniej mózg Gregory’ego, jak to często się zdarzało, zwiesił się, gdyż ten bez żadnych oporów i refleksji, ale za to z nutką konesera, powąchał tajemniczy płyn.
– Ochromiałeś?! – zakrzyknął Cosmo z jakąś paniką, po czym kopnął Goyle’a i zakrył kołdrą plamę, czerwieniejąc jeszcze bardziej. – Dlaczego wąchasz moje wydzieliny?!
– Nie, to nie szczochy – zadecydował Goyle, w ogóle nieurażony kopniakiem.
– Jasne, że nie szczochy! – warknął Cosmo, zeskakując z łóżka ze złością i chwytając naręcze szat. Udał się w kierunku łazienki. – Po prostu usiadłem nieszczęśliwie na twoim biednym móżdżku i go zmiażdżyłem, gdy ten w akcie desperacji był w trakcie ucieczki jak najdalej od ciebie! Zguba znaleziona, ale już jej nie odratujesz, Goyle! A ty, Malfoy, wypad mi stąd, ale już!
Po czym z mocą wypchnął Dracona poza łazienkę.
– Hej! – krzyknął Draco w szoku, gdy wylądował poza progiem pomieszczenia.
– Pacykowałeś się już za długo, teraz moja kolej! – warknął młody Black, po czym zatrzasnął się w łazience, by odetchnąć i ochłonąć. Sen o Melisie chodził mu po głowie i drażnił, a tajemnicza plama czegoś, co nie było szczochami i (zapewne) zgubionym mózgiem Goyle’a wywołała w nim jakiś niepokój. Co to mogło być?
Potargał swoje czarne włosy, by wyglądały na nieuczesane, po czym odświeżył się i ubrał, starając nie myśleć o tym, że jakaś Gryfonka wwierca mu się w mózg. Ogarniała go powoli panika, której nie rozumiał i nie znał. Jakby coś go goniło, jednocześnie spychając ku murowi nie do przeskoczenia.
– Kopnąłeś mnie! – Goyle dopadł do niego ze stosownym opóźnieniem, gdy wreszcie wynurzył się z łazienki. Chwycił go za fraki, ale Cosmo, niewątpliwie drobniejszy, uderzył go mocno w brzuch.
– ODWAL SIĘ, KRETYNIE! – ryknął młody Black na niego tak, że w dormitorium zrobiło się cicho, po czym prychnął z rozdrażnieniem i wyszedł sam z sypialni, wciskając dłonie w kieszenie, zastanawiając, po co właściwie uderzył Goyle’a.
Nie był zbyt głodny, raczej najadł się już wszystkimi problemami i drobnymi powodami do złości, ale automatycznie pokierował swoje kroki poza lochy, w kierunku Wielkiej Sali. Chciał być jak najdalej od chłopaków, a kto wie? Może gdzieś przewinie się Melisa? Jedno było pewne - nie będzie jej w lochach, więc nie widział najmniejszego sensu tam siedzieć.
W Wielkiej Sali było paręnaście osób, większość skupiona została wokół Czary Ognia, którą ustawiono w sali wejściowej. Uczniowie spekulowali i z jakimś zachwytem i nierealnymi marzeniami ociekającymi po twarzy gapili się na tępo ociosany przedmiot, wokół którego ktoś nakreślił złocistą linię. Cosmo stanął opodal, wmuszając w siebie powoli dwa tosty, podwędzone z Sali. Niestety, drugorocznych z Gryffindoru nigdzie nie było, a więc zagapił się na Czarę. Szkoda, że nie mógł się sprawdzić i wygrać Turnieju Trójmagicznego. Być może wtedy łatwiej byłoby mu zrobić dobre wrażenie na Melisie? Jak to jest, być najlepszym? Czy dziewczyny pragną takich zwycięzców? Po cichu Cosmo miał nadzieję, że za trzy lata Turniej znowu się odbędzie. Wiedział, jak niewiele mu potrzeba skupienia, by posiąść wiedzę, bo odziedziczył po rodzicach zdolności i czuł, że gdyby popracował nad magią odrobinę więcej, mógłby spokojnie wygrać taki turniej. Tylko musiał mieć siedemnaście lat, podłe życie…
Próbował wyrzucić z mózgu prześladujący go widok Melisy, ale nie pomogło nawet gapienie się na niektóre ponętne uczennice Beauxbatons, które razem z innymi Francuzami przybyły do sali, by zgłosić swoją kandydaturę na reprezentanta. Czternastolatek warknął pod nosem i wyszedł na samotny spacer, by nieco ochłonąć. Nigdy się nie spodziewał, że klątwa zakochania może tak mocno się przyczepić i nie dać żyć, spać, jeść, ani oddychać. W zasadzie nie można było zrobić nic.
– Harry Potter.
Rosemary poczuła, jak zamarła wewnątrz. Cała sala, jeszcze przed chwilą rozbrzmiewająca oklaskami, teraz pogrążyła się w natychmiastowej ciszy. Ale niedługo, bowiem narastał już szept zirytowanych głosów i okrzyków. Rudowłosa spojrzała na Hermionę, zupełnie przerażoną i zatkaną szokiem i na Rona, który zrobił się czerwony jak cegła z jakiegoś powodu.
Harry ogłoszony czwartym reprezentantem?
– Ja nie wrzuciłem tam swojego nazwiska – wymamrotał delikwent. – Przecież wiecie, że tego nie zrobiłem.
To nic nie pomogło, najwyraźniej wszyscy mówili tylko o jednym: jak wielkim oszustem jest ten słynny Harry Potter. Rosemary, wciąż nie mogąc w to uwierzyć, lustrowała taksującym spojrzeniem czarnowłosego przyjaciela. Szalały w niej emocje. Czy Harry mówił prawdę? A może powiedział tak, by nie ponieść konsekwencji oszukania Czary? Ale skoro znalazł sposób, to dlaczego nie podzielił się z nimi? Może po prostu chciał wyglądać na takiego świętego, jaki zawsze się wydawał? Rosemary byłaby kłamcą, gdyby zaprzeczała, iż wielokrotnie marzyła o wystartowaniu w turnieju. Hermiona wciąż bagatelizowała jej zapędy, twierdząc, że to zbyt niebezpieczne i niepotrzebne, ale Rosemary wiedziała, że pod tym względem różnią się bardzo. Uwielbiała skoki na głęboką wodę, rywalizację, najlepiej z mężczyznami, adrenalinę, sprawdziany, jakie sama sobie narzucała. Wiele by dała, by poznać sekret Harry’ego dotyczący oszukania tak potężnego obiektu jak Czara Ognia…
Kiedy Harry udał się tam, gdzie wszyscy reprezentanci, Wielka Sala przypominała ul. Stół Gryffindoru, jako jedyny, wyglądał na podekscytowany. Gryfoni rozprawiali z najszczerszym zdumieniem, ale i radością, o tym, że to właśnie jeden z nich stał się reprezentantem.
– Super, a już myślałem, że ten laluś Diggory…
– Ale jak to możliwe…
– Sprytny jest! Tak się cieszę!
– Szkoda, że to nie ja, ale przynajmniej ktoś z nas…
– Ale by było, gdyby Harry wygrał!
Rosemary, Ron i Hermiona jako jedyni nie odzywali się do siebie i nie skakali pod sufit.
– Uczniów proszę o udanie się już na spoczynek – rzekł krótko Dumbledore, wyraźnie zaaferowany i zatroskany, po czym on i część grona pedagogicznego wyszła drzwiami, za którymi wcześniej zniknął Harry. Rozwścieczony rój pszczół przemieścił się w kierunku wielkich drzwi. Rosemary szła jakby w oddaleniu od przyjaciół, samotna ze swymi myślami w tłumie.
W salonie Gryffindoru natychmiast ruszyła gigantyczna balanga. Świętowano to, że zwycięstwo w Turnieju Trójmagicznym może przypaść w udziale Gryffindorowi. Rosemary nie wiedziała, jak się zachowywać. Zupełnie nie miała ochoty, by się bawić, poruszona do głębi i złamana zdradą Harry’ego. Coraz mocniejszymi falami docierało do niej, jakim egoistą okazał się być, skoro nie podzielił się z nimi swym sekretem. Stanęła tylko w rogu salonu, bo nawet nie była pewna, jak zacząć rozmowę z Ronem i Hermioną. JAK Harry to zrobił?
– Ale numer – burknął Ron, który stanął obok niej. Był chyba w takim samym stanie, co Rosemary. Hermiony nie dostrzegła w tłumie. – Jak on mógł mi nie powiedzieć?!
– Nie wiem, zadaję sobie to pytanie już od kwadransa… – mruknęła Rosemary.
– Przecież się kumplujemy! Ja TEŻ chciałem w tym startować i on doskonale o tym wiedział! Czy stałoby się coś, gdyby się tym ze mną podzielił?
Rosemary powoli przeniosła wzrok na Rona, obserwując jego czerwoną twarz, grymas bólu, wściekłości i rozczarowania i zlustrowała go uważnie.
– Tysiąc galeonów! – syknął. – Dla niego to tylko ułamek z olbrzymiej fortuny! Egoista! Moja rodzina dałaby się zabić za taką kwotę!
– Nawet nie o pieniądze chodzi, ale ten turniej to musi być po prostu świetna zabawa i rząd przywilejów, zaczynając od zwolnienia z egzaminów… – mruknęła Rosemary, krzyżując ręce.
Ron skomentował to tylko jęknięciem zupełnie zrezygnowanego człowieka. Po chwili zrobił podkówkę, zaciskając wargi w grymasie i pokręcił głową, wciąż niedowierzając temu, jakim zdrajcą okazał się być jego najlepszy przyjaciel.
– Włożył ci kiedyś ktoś nóż w plecy tak, jak teraz? – zapytał po chwili.
– Nie wiem. Nie sądzę… – Rosemary pokręciła głową, czując, jak zmęczenie tym wszystkim bierze górę. – Idę spać. Może to tylko jakiś absurdalny sen.
Kiedy ostatnie płatki ostrokrzewu zniknęły pod powierzchnią eliksiru, umyłam dłonie i wyszłam z kuchni, dając mu kilka godzin, by się warzył. W salonie siedział Syriusz, gapiący się w okno tęsknie. Robił to często, jakby przyzwyczajenia z celi nie były takie łatwe do wyplenienia. Usiadłam obok w milczeniu, kładąc mu dłoń na ramieniu. Chwycił ją.
– Mam takie okropne uczucie… – szepnął w ciszy. – Jakby moje życie było za krótkie, ciasne, bez perspektyw, ale jednocześnie trwało za długo, zbyt się rozciągnęło w czasie… Mary Ann, dlaczego siedzę w domu? Dlaczego nie mogę wyjść i pracować? Wieść normalnego życia, być świadkiem dorastania moich malutkich dzieci, to wszystko już nie wróci, a ja do śmierci będę tak wegetował…
Nic nie mówiąc, objęłam go. Czułam bardzo wyraźnie, jak tragiczną sytuację miał Syriusz. Wiedziałam, że chciałby normalnie pracować i ruszyć tyłek z fotela, a nie tak gnuśnieć, ale nie mógł nic zrobić, jedynie się ukrywać i modlić, by nikt go nigdy nie znalazł, inaczej groziłby mu pocałunek dementora.
– To takie straszne… – wciągnął spazmatycznie powietrze. – Wyjęto mi dwanaście lat z życia. Mam teraz prawie trzydzieści cztery, a jakby odjąć dwanaście bezużytecznych, pustych lat, to powinienem mieć dwadzieścia dwa i jakieś konkretne perspektywy… Czuję się, jakby ktoś nagle wrzucił przewijanie w moim życiu, dawno temu, zatrzymał w losowym momencie, omijając dwanaście lat, jakbym ich w ogóle nie przeżył…
Nie wiedziałam, czym go pocieszyć, więc spuściłam bezradnie wzrok. W tym momencie wleciała ładna sowa i upuściła liścik. Syriusz przeczytał go łapczywie, po czym krzyknął:
– Meggie! To od Harry’ego! Przeczytaj!
Drogi Syriuszu.
Prosiłeś mnie, żebym Ci donosił o wszystkim, co się dzieje w Hogwarcie, więc piszę: nie wiem, czy już słyszałeś, że w tym roku odbędzie się tu Turniej Trójmagiczny, a w sobotę wieczorem ogłoszono, że będę czwartym zawodnikiem. Nie wiem, kto wrzucił moje nazwisko do Czary Ognia, bo ja tego nie zrobiłem. Drugim reprezentantem Hogwartu jest Cedrik Diggory z Hufflepuffu.
Mam nadzieję, że z Tobą i z Hardodziobem wszystko w porządku
– Wiedziałem! – krzyknął Syriusz, ożywiając się. – Coś tu wyraźnie nie gra!
– Zawodnikiem? – zmarszczyłam brwi. – Jak to: ogłoszono? Nie może się po prostu wycofać? Dumbledore chyba nie ugina się przed tym kimś, kto tak zdecydował?
– Czara Ognia narzuca im coś… – burknął Syriusz, przebiegając wzrokiem po liście jeszcze raz. – Widzisz? Mówiłem, że coś się święci… Śmierciożercy na mistrzostwach, Szalonooki wraca, Harry’ego ktoś wrabia w niebezpieczny turniej… I to na pewno nie żaden uczniak, gdyby to było proste, to co drugi zawodnik miałby dwanaście lat… Poza tym, jak to się stało, że Czara wybrała dwóch zawodników Hogwartu? Ewidentnie zachowała się jak James po solidnym przygrzmoceniu czerepem o murawę po jednym z meczów, kiedy to myślał, że mówi się uszami i słucha otwartą gębą… To musiał ktoś dokładnie zaplanować…
– Tylko po co? – przestraszyłam się, odczuwając grozę.
– To mi nie wygląda na wesoły żarcik… – mruknął Syriusz. – Muszę się z nim skontaktować i porozmawiać. I nie mów, że to niebezpieczne! To syn Jamesa i Lily! Jesteśmy im to winni, nie sądzisz, kotku?
Rosemary wpadła na Harry’ego dopiero kilkadziesiąt godzin po tym szokującym wydarzeniu, gdy to Czara ogłosiła go czwartym zawodnikiem. Do tej pory starała się go unikać i przebywać z Ronem, ale rudy przyjaciel nie chciał iść z nią do biblioteki, więc teraz wracała stamtąd sama. Harry wpadł na nią na korytarzu, przemykając się po nim prawie przy ścianie, skutkiem czego spotkali się twarzą w twarz na zakręcie. Zapadła niezręczna cisza, gdy Harry obserwował Rosemary czujnie.
– Dlaczego mi nie powiedziałeś? – wypaliła głucho rudowłosa. – Ja też chciałam startować!
– Ty też? – parsknął Harry z wściekłością. – A ja sądziłem, że będziecie mi wierzyć…
– Wierzyć? Oszukałeś wszystkich, wciskasz do tej pory kit, że to nie ty i jeszcze chcesz, żebym ci uwierzyła?! Wsadził ci ktoś kiedyś nóż w plecy?
– Tak, teraz tak jest! – krzyknął Harry, czerwieniejąc. – Ty i Ron jesteście w tym mistrzami!
– Nie rób z siebie ofiary! To nie ty masz powód do zawodu!
– Wiesz co, mam dość wszystkich i wszystkiego – warknął Harry, próbując ją wyminąć. – Cześć.
– Jeszcze z tobą nie skończyłam! – Rosemary wyciągnęła automatycznie różaną różdżkę.
– Daj mi spokój! Skoro ty i Ron wzięliście sobie za punkt honoru, by mnie razem dręczyć, to chociaż róbcie to dyskretnie, we własnym gronie. Dwie biedne ofiary, uważające się za udręczone i przegrane, bo nie mogły puszyć się byciem reprezentantem i tym, jak to jest wykiwać Czarę…
Nie zdążył dokończyć, bo zaklęcie świsnęło mu koło ucha i uderzyło w jakiś ważny dzban, stojący nieopodal, roztrzaskując go na kawałki. Na nieszczęście, w tej samej chwili z jednej z licznych, niewielkich klatek schodowych wyłonił się profesor Gamp, mający dziś wybitnie kołtuński uśmiech.
– No no – zacmokał. – Panna Black wszczyna bójki na korytarzu i niszczy szkolne dobra… Wiedziałaś, że w tej wazie trzymano kiedyś niezwykle ważny organ, mianowicie serce samego Ulgotha Plugawego? Jak by to powiedzieli moi koledzy z grona pedagogicznego… szlaban. U mnie. Za godzinę.
– Ale… – zdołała tylko wydukać, lecz niestety, profesor już znikł za węgłem. Łypnęła więc spode łba w kierunku Harry’ego, który jedynie posłał jej wymowne spojrzenie i odszedł.
– Cholera! – bluzgała Rosemary, gdy jakiś czas później kierowała swe kroki do gabinetu nauczyciela starożytnych runów. – Na kij tam stała ta miska z sercem jakiegoś idioty Ulryka Cośtam… Chyba tylko po to, by ją rozpirzyć na pięćset kawałków przy lada okazji…
Wściekła na okoliczności, zdenerwowana konfrontacją z Harrym i rozdrażniona tym, że następne parędziesiąt minut spędzi w towarzystwie kołtuna od runów, zapukała do drzwi. Nauczyciel otworzył sam i kazał jej gestem wejść.
– Usiądź. – gdy to zrobiła, popatrzyła na niego wyczekująco spode łba. Uśmiechnął się, a był to szczególny uśmiech, na granicy przyjacielskiego, kombinatorskiego i jeszcze z nutą czegoś, czego Rosemary nie wychwyciła. – Cóż za wzrok. Rozumiem, że jestem twoim najgorszym wrogiem?
– Pan mi kazał przyjść na szlaban, bo rozwaliłam naczynie po jakimś-tam-kimś, a mógł pan to posklejać w sekundę! – prychnęła gniewnie Rosemary.
– Niewątpliwie masz rację… – zawiesił głos, lustrując ją dziwnie oceniająco. – Ale nie zaprzeczysz, że wyciągnęłaś różdżkę na naszego nobliwego reprezentanta… Poza tym, praca, którą ci teraz zadam, jest bardzo lekka, popiszemy dziś trochę. Który uczeń nie marzy, by odprężyć się po stresującym dniu i odetchnąć chwilę, skupiając się na każdej literce, którą napisze i to w tak interesującym towarzystwie, jak nowy nauczyciel runów?
Zaśmiał się szyderczo. Rosemary uniosła brwi, węsząc podstęp.
– Pomyślmy… Napiszesz mi dwieście razy takie coś: „Nie będę wszczynać bójek na korytarzach szkoły w Hogwarcie, ani dewastować niezastąpionych i niezwykle potrzebnych dóbr materialnych”.
– Ta miska w ogóle komukolwiek była potrzebna? – skrzywiła się Rosemary.
– Nie sądzę, ale tak masz napisać, bo bez tego byłoby to zdanie za krótkie.
Rosemary westchnęła, wściekła na wszystko co się rusza, po czym wyjęła pióro, kałamarz i pergamin i zabrała się do pracy. Panowała cisza, a listopadowy wiatr wył głucho za oknem. Profesor Gamp nie ruszał się, bo nie słyszała, by cokolwiek robił. Ciekawa, co porabia, uniosła rudą głowę znad pergaminu po czterdziestym drugim zdaniu. Trochę zbiło ją z tropu to, że cały czas patrzył na nią, a na twarzy malowało się coś dziwnego, jakieś obce rozbawienie. Rosemary nie powstrzymała potężnej fali ciarek, jaka nią wstrząsnęła i powróciła do pisania. Minuty wlokły się powoli w milczeniu. Po sto siedemdziesiątym ósmym zdaniu poczuła, że Gamp pochylił się nad pergaminem, by zerknąć, jak jej idzie. Znowu zdrętwiała, gdyż chytry błękit zawisł nad nią zaledwie kilka cali wyżej. Żaden profesor w Hogwarcie nigdy nie patrzył takim spojrzeniem, jednocześnie hipnotyzującym i przerażającym. Krzywy uśmiech wygiął jego wargi.
– Dobrze ci idzie, zostało tylko kilka. Pracuj dalej, różyczko. – nie zdążyła się cofnąć, ale jedynie wzdrygnąć, gdy puknął palcem wskazującym czubek jej nosa. Rzuciła się prawie na pióro, pragnąc ze wszystkich sił zakończyć jak najszybciej ten dziwaczny szlaban i wyjść już z klasy, więc zaledwie kilka chwil później błyskiem wrzuciła rzeczy do torby, nie patrząc na niedokręcony kałamarz, prawie podbiegła do biurka, o które opierał się Gamp i wręczyła mu drżącymi dłońmi pergamin. Szybko przeleciał wzrokiem treść, a potem jego spojrzenie spoczęło na niej nad krawędzią kartki. Dzielnie je wytrzymała, bo tym razem nie było w nim ani szyderstwa, ani czegoś dziwnego, a nawet pochmurności. Po prostu się w nią wpatrywał, jakby nieco zaciekawiony, wyczekujący, a może nawet przepraszający za coś. Nie powiedziała nic, po tym, jak obrzuciła go wyzywającym, dumnym spojrzeniem, po czym wyszła szybkim krokiem z sali, czując wszystkimi porami skóry, że odprowadza ją wzrokiem. Potem puściła się biegiem przez korytarze szkoły i zatrzymała dopiero niedaleko Grubej Damy, opierając o ścianę i dysząc ciężko. Wiedziała, że nie stało się nic takiego, po prostu ten konkretny profesor miał taki sposób bycia, ale dlaczego, u diabła, tak się w nią intensywnie, wręcz zachłannie wpatrywał? Poddała się morzu ciarek, które przelały się falami po jej ciele. Atrament rozprzestrzeniał się po powierzchni torby, wydobywając z niezakręconego kałamarza i skapywał czarnym strumieniem na milczącą posadzkę.
106. cd Dodała Mary Ann Lupin Sobota, 28 Grudnia, 2013, 20:16
***
– Wredny ten Snape – odezwała się Charlotte, odrzucając blond włosy na plecy.
– Powiedział anioł – zarechotał Artemis i natychmiast zarobił cios w ramię.
– Charlotte ma rację, żaden nauczyciel nie kazał nam robić tak durnych, dodatkowych projektów całą klasą – zauważyła Melisa. – Poza tym, robienie tych trzech eliksirów z wami jest fajne, ale chyba tylko głupiec by się spodziewał, że Romilda i Constantin nam pomogą…
– Gumochłon ich ciućkał – stwierdził obojętnie Artemis, wertując notatki z eliksirów.
– Nie da się tu pracować… – zauważył cicho Felix, obserwując braci Weasley, którzy znów na środku salonu Gryfonów w doświadczony sposób przykuwali uwagę młodszych i starszych uczniów.
– Może stąd idźmy? – zapytała Sara, zgadzając się w duchu z nieco upiornym blondynkiem.
– Może pójdziemy do naszej sypialni? – zaproponował entuzjastycznie Artemis.
– Żeby mnie zmiażdżyła ściana smrodu? – prychnęła Charlotte wyniośle. – Boli cię głowa?
– A my wyglądamy na zmiażdżonych z Felixem i Thaddeusem?
– Thaddeus na pewno nie jest normalny i gdybym się kisiła w takim syfie, to też pewnie dziś byłabym nienormalna! – odcięła się Charlotte.
– Dość tego, chodźmy! – zakomenderowała Sara, zbierając swoje rzeczy. – Musimy dziś to w szóstkę uwarzyć. Tu się nic nie da zrobić w tym hałasie.
Artemis wydał tryumfalny okrzyk, a Melisa i Charlotte zerknęły na siebie z rozpaczą.
– Rusz się, cepie strugany, idziemy! – czarnowłosy musiał zdzielić Thaddeusa naręczem notatek przez łeb, żeby przykuć jego uwagę i wtedy w szóstkę udali się do dormitorium chłopców z drugiej klasy. Rzeczywiście, wewnątrz panował taki odór, że udusiłby się nim nawet słonecznik. Artemis kopnął bezceremonialnie stertę brudnych ubrań na czyjeś rozwalone łóżko, by zrobić miejsce dziewczynom.
– Tu możemy postawić kociołki! – objaśnił, pokazując niewielką partię niezaśmieconej podłogi i wyszczerzając zęby, gdy zobaczył powątpiewający wzrok Sary.
– To niebezpieczne, bo coś mogłoby się zapalić, na przykład te czerwone majtki, które leżą całkiem blisko – zauważył Felix, siadając na jedynym czystym łóżku, przypuszczalnie jego własnym.
Artemis wkopał po tej uwadze majtki pod czyjeś posłanie.
– Cóż za okropny smród, toż to po prostu nie do wytrzymania! – Charlotte marszczyła nosek, wachlując dłonią przed twarzą. – Łzy mi prawie lecą, tak gryzący! Skąd to idzie?!
– Widzisz, moja mała… – Artemis stanął obok niej i z poważnym, rzeczowym wyrazem twarzy pokiwał głową, kładąc jej dłoń na ramieniu. – U was w łazience stoi taki przedmiot jak wanna. Sugeruję ci częste korzystanie z niej, jeśli doświadczasz takich poważnych…
Ale zaraz zrobił unik, bo Charlotte wywinęła przedramieniem młynka w celu przyrżnięcia piąchą pomiędzy jego piwne oczy, a każdy wiedział, że z Charlotte McLaggen nie wolno zadzierać. Po chwili rozczapierzyła palce jak ptak drapieżny i rzuciła się z nimi na czarnowłosego, który przestraszył się nie na żarty.
– Chętnie ciebie w niej wypiorę, śmierdzący mądralo, ale najlepiej od razu tak, żebyś już z niej nie wylazł… – wycedziła przez mocno ściśnięte zęby, a w oczach płonął szaleńczy ogień. Artemis wrzasnął krótko, po czym został powalony przez krągłą blondynkę na stertę śmierdzącej bielizny, niechcący podcinając jej nogi, przewracając, skutkiem czego zmiażdżyła go sobą. Długa stopa Artemisa kopnęła jeden z kociołków, w którym przygotowali już półprodukt. Kociołek wykonał salto i przyrżnął w twarz siedzącego z tępą miną Thaddeusa, zawartość chlusnęła na jego wyłączoną twarz. Thaddeus zareagował kichnięciem, a jak to często bywało, zwykła czynność dla istot ludzkich w jego wykonaniu przybierała jakieś niespodziewane rozmiary. Fala uderzeniowa prawie podrzuciła łóżka, sterty brudu i kufry oraz szóstkę Gryfonów, aż powietrze zadrżało. Sara automatycznie zatkała uszy, ale chwilę potem oberwała porcją półproduktu z twarzy Clarke’a prosto w oczy. Rozkaszlała się, po czym poczuła, że straciła orientację, gdzie góra i gdzie dół, uderzając o drewnianą podłogę prawym bokiem, zamykając oczy, w które piekł ją eliksir. Jakiś materiał opadł na nią, kiedy w pokoju zaległa cisza po sejsmicznym kichnięciu Thaddeusa. Sara wytarła z przerażeniem resztki eliksiru rękawem swetra, bojąc się, że wyżarł jej oczy. Uniosła się z podłogi, na której leżały niewielkie kamienie i duże kupy kurzu i brudu. Skąd się to wzięło? Spróbowała wyjść spod materiału, który nagle wydał jej się strasznie ciężki i olbrzymi, chociaż przed chwilą sądziła, że to po prostu jakaś brudna koszula. Wygramoliła się na czworaka spod niej i…
– AAAAAAAAAAA!!!
Krzyk Charlotte był niezłym podsumowaniem tego, co zobaczyła. Dormitorium chłopaków było olbrzymie, gigantyczne, a sama Sara miała wielkość może palca wskazującego dorosłej osoby. Niestety, nie była jedyna. Charlotte i Artemis wygrzebywali się właśnie ze sterty bielizny, na której razem wylądowali, Melisy nie było widać, malutkie nóżki Thaddeusa wystawały z wnętrza przewróconego do góry dnem kociołka, który chwilę wcześniej go stratował, a Felix opierał się z przerażeniem o nogę jego łóżka.
– Coś ty narobił, wybryku natury!? – wrzasnęła Charlotte do nóżek Thaddeusa. – Jakim cudem powiększyłeś ten wasz cholerny burdel!?
– To chyba my zostaliśmy zmniejszeni… – zaczęła Melisa, gdy już udało jej się zejść z gigantycznego łoża Constantina. – Dormitorium jest normalne, przynajmniej rozmiarowo…
– Ale czad! Auu!!!
Artemis oberwał przez mały łebek piąstką Charlotte.
– MÓZG CI SIĘ ZMNIEJSZYŁ ZA BARDZO?! PRZYWRÓĆ MI MOJĄ POSTAĆ!
– Przestań się wreszcie na mnie wyżywać! – ofuknął ją Artemis. – Może powinniśmy cię taką zostawić i zamknąć w pudełku po gargulkach, coraz bardziej mi się to uśmiecha!
– CO?!
– TO, CO SŁYSZYSZ!
– COŚ TY POWIEDZIAŁ?! MNIEJSZA, NIE ZNACZY, ŻE JESTEM SŁABSZA, DEBILU!
– ALE MNIEJ TŁUSTA NA PEWNO!
Artemis wykonał mimowolny manewr zwrotny, gdy Charlotte rzuciła się na niego z pięściami i pewnie rozkwasiłaby go jak robaczka, gdyby nie nagły krzyk Feliksa:
– CISZA! Słyszałem coś!…
Sara przeniosła wzrok w kierunku bladego blondyna. Jego dziwaczne, świecące oczy jarzyły się w mroku, jaki rzucało nań łoże. Wtem, we względnej ciszy, ozwał się głośny miauk. Sara, Felix, Melisa przykucnęli czujnie i z trwogą, a Charlotte kwiknęła krótko i uwiesiła się ze strachu szyi Artemisa. Thaddeus nie drgnął. Sara wreszcie dostrzegła wielkiego kota z zezem rozbieżnym, który od jakiegoś czasu obserwował Artemisa i Charlotte, przyczajony na parapecie.
– Zezolek! – jęknęła Sara. – O nie! Chodu stąd!
– Gdzie się schowamy? – syknął Felix. – Przecież ten kot wejdzie wszędzie, a głupotą byłoby teraz brać nogi za pas… Co robić?!
Przymroziło ich ze strachu na drewnianych desek, a Zezolek wciąż na nich patrzył, machając ogonem i szykując się do skoku.
– Felix! – jęknęła Sara, gdy zobaczyła, że blondyn przebiegł parę kroków i dostał się do sterczących, nieruchomych kulosów Thaddeusa. Spróbował go uwolnić, by Thaddeus nie został zjedzony, ale kociołek był zdecydowanie za wielki na takiego krasnoludka. Melisa, Sara i Artemis podbiegli do Feliksa i spróbowali mu pomóc. Zezolek zamarł, szykując atak.
– MCLAGGEN, DO CHOLERY, POMÓŻ NAM! – zawył Artemis.
Charlotte podbiegła bez zbędnych pytań do nich i spróbowali w piątkę unieść kociołek do góry. Zezolek wykonał nagły, silny skok w ich stronę, spadając na cztery łapy kilkanaście cali dalej.
– AAAAAA!!! – zawyli naraz, po czym, niewiele myśląc z powodu zbiorowej spiny, wpakowali się wszyscy do kociołka. Artemis wciągnął do środka Thaddeusa, przez co krawędź nie miała na czym się opierać, więc przywarła w całości do podłogi i ogarnęła ich zupełna ciemność i duchota.
– No i co teraz, geniuszu? – sarknęła skądś Charlotte, gdy już odetchnęli.
– O co ci chodzi? – zagadnął Artemis. – Do mnie ta zaczepka?
– A do kogo niby? Dzięki tobie przykrywa nas ten cholerny garnek…
– Charlotte, daj spokój… – zwróciła jej uwagę w absolutnej ciemności Melisa.
– Słuchaj, McLaggen, wyrzucić cię na pożarcie kota Sary? – warknął Artemis.
– Tylko byś spróbow…AAAAA!!! – wrzask Charlotte odbił się głuchym echem od ścianek i dna kociołka. – Jakiś glut z dna na mnie skapnął! Mam włosy w glucie! Co za los!
Artemis nie pohamował parsknięcia i na szczęście dla niego było tak ciemno, że oko wykol, bo z pewnością pożałowałby zaśmiania się z tragedii, jaką przeżywała obecnie Charlotte.
– Co teraz? – zapytała Sara szybko, zanim znów rozgorzała kłótnia.
– Musimy jakoś wydostać się z dormitorium i udać do skrzydła szpitalnego – stwierdził Felix. – To nasz cel do zrealizowania. Ale jak to zrobić? Dla takich robaczków jak my to po prostu zbyt daleko…
– Może jakiś uczeń nas tam zaniesie? – zaproponowała Sara. – Zakładając oczywiście, że nie uzna nas za coś, co szybko należy rozgnieść książką od transmutacji. Jedno jest pewne, powinniśmy się wydostać z sypialni.
– Może będziemy pchać kociołek, traktując go jako schronienie? – zaproponowała Melisa.
– To dobry pomysł! – zgodził się Artemis. – Do roboty!
– Pospieszmy się – rzekł Felix. – Siedzimy w szóstkę w małym kociołku, kto wie, kiedy eliksir przestanie działać i odzyskamy swoje rozmiary…
Wszyscy zamarli na myśl o tym, co powiedział kędzierzawy blondyn, więc, pamiętając, w którą stronę mniej więcej były drzwi, ruszyli z wolna ku wyjściu, pchając w szóstkę kociołek. Przedmiot wolno posuwał się po podłodze, ale szło im całkiem nieźle.
– Co się… – zaczął ze zdziwieniem Artemis, gdy nagle ktoś zapalił światło, a raczej złapał za sterczące do góry dno kociołka i uniósł do góry, zerkając z ciekawością na niezwykłe zjawisko kociołka samospacerującego. Był to Constantin.
– Constantin! Pomóż nam! – wrzasnęli wszyscy naraz, machając do niego entuzjastycznie.
– AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!!! – zawył chłopak, upuszczając kociołek z powrotem na ich głowy, po czym, w chwili poczucia najwyższego zagrożenia życia, kopnął w panice naczynie w cholerę, a konkretnie za drzwi na kręcone schody. Cała szóstka poczuła silne szarpnięcie, gdy kociołek zagarnął ich do dna i poszybował w dal, po czym z głośnym BRZDĘK! obił się o ścianę i stoczył po schodach na dół. Sara czuła ból obijania się o wnętrze kotła i o kolegów. W zgodnym jazgocie i darciu twarzy, czując się jak w pralce, spadali w karuzeli wrzasków i głuchych łupnięć o dno. Kociołek zatrzymał się wreszcie. Sara uniosła się z Thaddeusa, którego kończyny rozrzucone były pod najprzeróżniejszymi kątami, po czym wygramoliła się na dywan w salonie. Było jej tak niedobrze od całego wesołego miasteczka, jaki teraz odczuwała w głowie, że musiała się oprzeć o ściankę kotła. Artemis pozbierał się drugi i wyszedł gdzieś w nieokreślonym kierunku.
– Iść prosto, to podstawa… – wyrzęził, po czym, po okropnym slalomie, zgiął się i zwymiotował.
Melisa wypadła z naczynia trochę tak, jakby próbowała jednocześnie w panice uciekać na nogach i klęczkach, a parę kroków dalej upadła z klęczek na twarz i legła w bezruchu.
W kociołku zagrzmiało, gdy Thaddeus znowu kichnął po tym, jak Felix wyczołgał się z trudem na dywan. Odgramolił się jak najdalej, mrucząc coś o tym, że nigdy więcej nie będzie warzył eliksirów w towarzystwie Thaddeusa. I dobrze zrobił, gdyż kichnięcie Thaddeusa ponownie okazało się tragiczne w skutkach. Pyknęło i… Thaddeus i znajdująca się z nim wewnątrz Charlotte urośli do wielkości pięcioletnich istot ludzkich. Z kociołka żałośnie wystawała jedna długa i stercząca noga Thaddeusa oraz zadek Charlotte. To już skutecznie przykuło uwagę reszty Gryfonów, którzy pochylili się nad znaleziskiem. Sara z przerażeniem obserwowała części przyjaciół, wystające w ścisku z naczynia.
– CLAAAAARKEEEE!!! – dało się słyszeć stłamszoną i zgrzytliwie brzmiącą Charlotte z wnętrza.
– Cóż! – Artemis, który już skończył wymiotować, wyszczerzył się i udał, że daje zdrowego, mściwego kopa wypiętemu zadkowi Charlotte. Sara roześmiała się nerwowo. – Ale przyznaj, z nami się nie można nudzić!
Chodzenie w kółko nigdy mi nie pomagało w sytuacji ciężkiego stresu, ale i tak zawsze automatycznie starałam się w ten sposób odstresować. W chatce brzmiała cisza, a ja nie mogłam się zabrać za nic, jak owego dnia, gdy Syriusz wyszedł i nigdy nie wrócił. I tym razem powtarzałam sobie, że ze mnie ostatnia idiotka, skoro pozwoliłam mu wyjść i Syriusz, nawet w skórze czarnego psa, nie może być obecnie bezpieczny.
Po, zdawać by się mogło wieczności, odetchnęłam z ulgą, gdy na plaży pyknęło i Syriusz wszedł zamaszystym krokiem do chatki. Natychmiast rzuciłam się na niego i mocno przytuliłam. Odwzajemnił uścisk, bardzo zaaferowany.
– Ależ się martwiłam! – jęknęłam. – Jak mogłeś mi to zrobić? Czy naprawdę to było konieczne?
– Tak, kotku! – cmoknął mnie, robiąc zniecierpliwiony dzióbek. – A co by było, gdybym tu rozmawiał z Harrym przez Sieć Fiuu i to by zaprowadziło aurorów prosto do naszej chatki? Znaleźliby mnie i ty też byś za to odpowiedziała. A tak to włamałem się do jakichś czarodziejów i już po wszystkim!
Wyszczerzył się, bardzo z siebie zadowolony, lecz prawie natychmiast spoważniał.
– Biedny Harry! – westchnął. – Wszyscy go oskarżają o to, że oszukał Czarę i nawet jego najlepszy przyjaciel przestał się z nim zadawać… W gazetach wypisują o nim farmazony, a on uważa, że nie da sobie rady i czuje się bardzo samotny…
Oparł się na oparciu fotela, pochmurniejąc.
– Bardzo się o niego martwię – westchnął po chwili. – Wyglądał na naprawdę nieszczęśliwego. Nie mówiłem ci o czymś. Harry napisał do mnie w wakacje, że go bardzo boli blizna. Chwilę potem był Mroczny Znak, teraz ktoś go wepchnął, można by powiedzieć, w objęcia pewnej śmierci… A ja mu nie zdążyłem powiedzieć, jak pokonać smoka, z którym będzie musiał sobie poradzić w pierwszym zadaniu!
– Może coś wymyśli… – mruknęłam. – Jeżeli Hermiona mu pomoże, to na pewno…
– Smoki to najmniejszy problem, jeżeli Harry coś wymyśli! Bardziej boję się o jego otoczenie… Wiesz, kim jest dyrektor Durmstrangu, Meg? To Karkarow.
– Śmierciożerca? – skrzywiłam się z niedowierzania.
– BYŁY śmierciożerca… A przynajmniej tak twierdzi, ale ja nigdy nie będę ufał tym, którzy już raz stanęli z Voldemortem ramię w ramię… Ale Karkarow siedzi w Hogwarcie!
– Pod nosem Dumbledore’a! – zwróciłam uwagę Syriuszowi. – A może po to ściągnął Szalonookiego? Dyrektor wie, co robi, Syriuszu…
– Czyżby? – uniósł brwi mój mąż. – Wiesz, ja na jego miejscu w ogóle w takich okolicznościach bym się nie bawił w takie pierdoły, wywalić wszystkich obcych ze szkoły na zbity pysk, kopa na do widzenia i…
– Może nie może.
– Wierzysz, że Dumbledore czegoś NIE MOŻE? – prychnął Syriusz. – Poza tym, może Karkarow napuści na Harry’ego tego swojego reprezentanta, nigdy nie wiadomo… Może mu bardzo zależeć na śmierci Harry’ego, skoro, gdy tylko powiedziano, że Szalonooki będzie uczył w szkole, został napadnięty w nocy! Komuś bardzo zależy, by takich ludzi jak Szalonooki Moody nie było w szkole! Pamiętasz, jak o tym przeczytaliśmy w „Proroku”?
Wpatrzyłam się tępo w stopy Syriusza. Rzeczywiście, ktoś w szkole najwyraźniej coś knuł. Przypuszczalnie miało to związek z Voldemortem, ale tak mało wiedzieliśmy…
– Myślisz, że on wróci? – zapytałam trwożnym szeptem.
– Pamiętasz, jak ci mówiłem o tym, że ta zaginiona Jorkins była w Albanii, tam, gdzie widziano ostatnio Voldemorta? – Syriusz zawiesił groźnie głos. – Przecież ona wiedziała o tym turnieju, więc Voldemort na pewno inwigiluje Harry'ego… właśnie dzięki szpiegowi.
– Myślisz, że to Karkarow?
– Nie wiem… – Syriusz się skrzywił. – To mi raczej wygląda na robotę kogoś, kto znacznie pewniej i gorliwiej wypełnia wolę swego mistrza.
Rosemary przestała żałować, że nie jest reprezentantką szkoły, gdy tylko przyszedł dwudziesty czwarty listopada i zobaczyła, jak trójka reprezentantów radośnie męczy się z trzema paskudnymi smokami, z różnym skutkiem. Ich zadaniem było zdobyć złote jajo, a wyczyniali rzeczy nie z tej ziemi, ku uciesze ogółu. Ron siedział obok niej, blady jak ściana i ponuro łypiący na kolejne smoki. Hermiona, po drugiej stronie, była ewidentnie przerażona.
Rosemary poczuła dreszczyk niepokoju, gdy wreszcie Harry wyszedł przed tłum. Dostrzegła, że jest w stanie skrajnym i ruszyło ją sumienie. A jeżeli rogogon go zje, a ostatnie słowa, które od niej usłyszał, to była inkantacja zaklęcia, jakim chciała go rąbnąć?
Kiedy obserwowała z olbrzymim napięciem, gdy Harry próbuje wykiwać smoka i zdobyć jajo, przyszło jej do głowy, że może rzeczywiście nie zgłosił się sam. Prawdę mówiąc, już wcześniej o tym myślała, ale podejrzewała, że zazdrość trochę ją zaślepiła. W końcu Hermiona, cała poharatana własnymi paznokciami na twarzy, wrzasnęła jej w ucho radośnie, gdy Harry capnął wreszcie to jajo i tryumfalnie wylądował.
– Chodźcie! Szybko! – pogoniła ich, gdy tylko ludzie zaczęli wstawać z trybun.
Ron, wciąż blady i milczący, oraz Rosemary, która czuła wewnątrz palące upokorzenie i wstyd z powodu własnej głupoty, zostali potraktowani jako lodołamacz i musieli przebić się w tłumie, pchani przez Hermionę. Dopadli po wielu trudach do namiotu pani Pomfrey i wpadli prosto na Harry’ego.
– Harry, byłeś naprawdę wspaniały! - krzyknęła Hermiona entuzjastycznie. – Byłeś zdumiewający! Niesamowity!
– Harry – odezwał się wreszcie Ron. – nie wiem, kto wrzucił twoje nazwisko do czary… ale uważam, że… że chciał cię wykończyć!
– A więc wreszcie to do ciebie dotarło? – zapytał chłodno Harry, patrząc na Rona. – Potrzebowałeś dużo czasu. Już dobra. Zapomnijmy o tym.
– Nie. Nie powinienem…
– Daj spokój!
– Obaj jesteście głupi! I ty też, Rosemary! – krzyknęła Hermiona, płacząc ze wzruszenia, po czym wypadła z namiotu, zostawiając ich samych.
– Eee… – mruknęła Rosemary, patrząc na Harry’ego niepewnie. – Przepraszam. Byłam taka zazdrosna i tak jakoś…
– Nie ma sprawy – Harry kiwnął do niej głową, Ron uśmiechał się, znacznie szczęśliwszy. – Nie chcę słuchać waszych przeprosin. Koniec tematu.
Rosemary wreszcie nie wytrzymała i mocno przytuliła się do Harry’ego, czując potworne wyrzuty sumienia, trawiące jej myśli. Czarnowłosy nieco się speszył, ale delikatnie odwzajemnił uścisk. Ron uniósł oczy ku górze z politowaniem, jednocześnie się uśmiechając.
Czy Harry byłby zdolny do wrzucenia swego nazwiska do Czary Ognia? Rosemary wiedziała, że nie. Na pewno nie pragnąłby być znany i uwielbiany, zawsze mu to wręcz przeszkadzało, teraz to wyraźnie rozumiała. Ale skoro nie on, to kto?
105. Niepokojący znak Dodała Mary Ann Lupin Czwartek, 28 Listopada, 2013, 01:37
Padłam na kolana przed nim, niezdolna stać na nogach. Syriusz po prostu oglądał wnętrze domu, jakby nigdy nie widział czegoś takiego. Panowała cisza.
– Pomóż mi – zachrypiał nagle. – Hardodziob jest ukryty w krzakach…
– Co?
– Hardodziob. Hipogryf, na którym uciekłem. Ukryj go w garażu. Nikt nie może go widzieć.
Na trzęsących się nogach wykonałam polecenie męża. Rzeczywiście, za domem ukrył okazałego hipogryfa. Ukłoniłam się mu i zaprowadziłam za łańcuch do nieużywanego garażu, po chwili wbiegłam do domu, modląc się, by nikt nie był świadkiem pojawienia się na Vange zbiegłego mordercy na dziwacznym, baśniowym stworze.
Syriusz wciąż siedział w holu, dzikim, szaleńczym wzrokiem tocząc po pomieszczeniu. Kucnęłam przy nim i objęłam go mimo okropnego zapachu, jaki wydzielał.
– Syriuszu… Chodź, wykąpiesz się, a ja przygotuję ci wreszcie normalny posiłek. Chodź.
Mąż nie zareagował od razu, wciąż z jakimś szokiem oglądając ściany holu.
– Syriuszu.
Pozwolił się podnieść z podłogi, tocząc dziko po pomieszczeniu oczyma. Zaprowadziłam go do łazienki. Chyba wciąż nie potrafił uwierzyć, że po dwunastu latach mógł wejść do domu i przywitać się z żoną. Objął mnie drżącym ramieniem.
Uruchomiłam kran, a ciepła woda wlała się do wanny, wypełniając ją.
– Zdejmij to ubranie więźnia – rzekłam na odchodnym do wciąż osłupiałego męża. – Dziś je spalimy. Ja przyniosę ci coś twojego ze strychu. I przygotuję jedzenie.
Kilkadziesiąt minut później Syriusz wszedł do kuchni niepewnym krokiem. Tylko oczy żyły w jego zapadłej twarzy. Był okropnie chudy, ale po umyciu i przebraniu zyskał znacznie.
– Hmm… Coś mi się wydaje, że to ubranie ze mnie wyrosło… – mruknął, lustrując znacznie większą koszulę i luźne spodnie od ładnego garnituru arystokraty.
Zaśmiałam się nerwowo od blatu kuchennego, na którym stał już przygotowany sos pieczeniowy do ziemniaczków, skwierczących wesoło w dużym rondlu. Podeszłam do niego blisko. Poczułam wtedy coś dziwnego, jakby przez te dwanaście lat narosła między nami dziwna bariera i trzeba było ją skruszyć śmiałością, by było jak dawniej. Syriusz obserwował mnie uważnie swymi wciąż nieco zlęknionymi oczyma. Chwyciłam wstążkę ze swoich włosów i delikatnie uwiązałam jego, które teraz dorównywały długością moim, czyli były do pasa. Syriusz uśmiechnął się z wdzięcznością.
– Siadaj… – rzekłam, odsuwając krzesło kuchenne od stołu. – Zaraz zjesz coś dobrego.
– Wreszcie… Od dwunastu lat nie miałem w ustach czegoś dobrego…
Potem Syriusz mówił już niewiele, bo pochłonęły go ziemniaki z sosem. Dostał porcję podwójną, ale i tak w ciągu piętnastu minut wymiótł z talerza wszystko. Nigdy nie widziałam, by ktoś jadł tak łapczywie. Poczułam falę złości na myśl o Azkabanie.
Każąc szczoteczce do naczyń zmyć po Syriuszu, złapałam go pod ramię i wyprowadziłam z kuchni. Kulił się blisko mnie, chudziutki i spłoszony.
Otworzyłam drzwi do sypialni i złożyłam go na łóżku, zdejmując jego buty i stawiając na ziemi. Syriusz nie poruszał się, zapatrzony w sufit. Okryłam go i ruszyłam ku drzwiom.
– Odpocznij sobie. Wyśpij się. Nic ci tu nie grozi. Za trzy godziny przyjdę z obiadem.
– Mary Ann…
– Słucham, Syriuszu?
– Proszę, zostań… Połóż się obok mnie.
Wykonałam prośbę, kładąc się dość sztywno obok męża. Popatrzyłam na niego niepewnie. Ciągle sprawiał wrażenie nieco nieobecnego.
– Co się dzieje? – spytałam szeptem.
Stalowoszare oczy wbiły się we mnie. Syriusz wyglądał staro, jak wrak człowieka.
– Nic się nie dzieje – odparł po chwili z krzywym uśmiechem. – Po prostu wciąż nie mogę uwierzyć, że leżę obok ciebie po dwunastu latach, najedzony i czysty…
– Może bym ci pomogła pozbyć się tej brody i długich włosów?
– Później…
Syriusz westchnął i przytulił się do mnie jak spłoszone dziecko do odnalezionej wreszcie mamy. Pogładziłam go po umytych włosach i przycisnęłam do serca.
– Myślałam, że po tobie. Że cię pozbawili duszy, to było takie okropne… – łzy stanęły mi w oczach jeszcze mocniej, bo od jakiegoś czasu stały tam cały czas.
– Ja też – odszepnął. – Uratował mnie Harry i jakaś dziewczynka… Przylecieli pod okno klasy, gdzie mnie więzili, dali hipogryfa, na którym lecieli…
– Harry cię uratował? – wychrypiałam. – Syn Jamesa i Lily? Dlaczego?
– Bo mu wyjaśniłem, że jestem niewinny! – Syriusz nagle się nieco ożywił. – Uwierzył mi po jakimś czasie i nawet chciał u nas mieszkać, ale… Dłuższa historia…
Zerknął na mnie, a w oczach odkryłam dawny, przekorny błysk. Tylko w oczach.
– Ty nic nie mówisz… – zauważył bystro. – Nie pytasz, czy jestem winny…
– Jesteś niewinny, prawda? – szepnęłam ostrożnie. – Tak od początku sądziłam, ale…
Syriusz patrzył na mnie błyszczącymi, stalowoszarymi oczyma długo, po czym przybliżył swoją twarz do mojej i pocałował mnie stęsknionymi ustami. Łzy mocniej naparły na moje oczy. Nigdy go tak nie całowałam, dopiero teraz spadła na mnie świadomość, że Syriusz jest, że leży obok i mogę go dotknąć, poczuć, pocałować, że żyje i oddycha…
– Dlaczego myślisz, że jestem niewinny? – spytał szeptem po pocałunku.
– Bo cię znam. Nie mógłbyś być winny!
– Nawet nie wiesz, ile to dla mnie znaczy… Tak bardzo się bałem, że mnie oskarżysz… Ale już od jakiegoś czasu wiedziałem, że uważasz mnie za niewinnego. To mi dodało sił.
– Skąd? – zdziwiłam się szeptem.
Syriusz uśmiechnął się chytrze.
– Od niejakiego Cosmo.
– Rozmawiałeś z Cosmo?!
– Rozmawiałem… To dużo powiedziane, raczej on przemawiał do mnie, nie będąc specjalnie zorientowanym, że to ja – zarechotał. – Byłem psem.
– Skąd wiedziałeś, że to Cosmo?
– Tak podobnego do mnie dzieciaka nie widziałem nigdy, zresztą, byłoby to dość podejrzane, gdybym widział… – puścił mi oko. Uśmiechnęłam się z przekąsem. – Jego kumpel nazwał go właśnie „Cosmo”. Przyjaźni się z Malfoyem?
– Tak. Cosmo jest w Slytherinie – wyjaśniłam. – A jego bliźniaczka w Gryffindorze…
– To się narobiło… – westchnął Syriusz, mrużąc oczy, gdy poczochrałam go po potylicy. – Ale grunt, że ty wiesz, że jestem niewinny. I Cosmo też, bo mi powiedział.
– No dobrze, ale jak…? Wyjaśnij mi wszystko, proszę…
– No więc, wszyscy sądzą, że Peter mnie zatrzymał na ulicy, a ja rąbnąłem w niego i dwunastu mugoli… Prawda jest taka, że Peter rzeczywiście mnie zatrzymał, ale wypalił od tyłu w kierunku mugoli i zamienił się w szczura, odgryzając sobie palec, udając własną śmierć. Przechował się w rodzinie przyjaciela Harry’ego jako szczur przez dwanaście lat, byli to Weasleyowie, a ja zobaczyłem Petera na ramieniu młodego Weasleya w „Proroku”, którego dał mi Knot, gdy miał inspekcję w Azkabanie… Wtedy uciekłem.
– Ale… – spróbowałam ogarnąć. – Nie rozumiem… Parszywek był Peterem? W sumie brakowało mu pazura… Ale nic nie rozumiem. Dlaczego akurat Peter?…
– Jest coś, o czym ci miałem powiedzieć. Tego dnia, gdy wyszedłem i już nie wróciłem – popatrzył na mnie przenikliwie. – Może pamiętasz.
– Tak, było coś, co chciałeś mi powiedzieć… – uświadomiłam sobie.
– Więc… Chwilę przed zdradą Potterów zamieniłem się z Glizdogonem funkcjami. On przejął rolę Strażnika. Zamieniliśmy się. Pomyślałem, że tak będzie mniej podejrzanie. A ten zdrajca polazł do Voldemorta i zdradził Lily i Jamesa!…
Kilka łez pociekło ze stalowoszarych oczu, wciąż wytrzeszczonych.
– A więc… O rany, to przecież diametralnie zmienia postać rzeczy!…
– Tak. Pobiegłem do Potterów, by upewnić się, że są bezpieczni. Ale… leżeli tam. James był martwy… James był martwy…
– Ciii… – utuliłam go, sama płacząc, ale Syriusz rozpłakał się na dobre.
– Nawet nie wiesz, jak to okropnie wyglądało, widzieć, że najżywszy i najweselszy człowiek, jakiego znałem, mój najlepszy przyjaciel, leży tam, martwy i niezdolny do ruchu… Lily była na piętrze, u Harry’ego… Mam to wszystko wciąż przed oczyma… Całe dwanaście lat miałem to przed oczyma, a dementorzy swą obecnością tylko podsycali tę wizję… Byłem niewinny, a poszedłem do piekła… Meg, nie chcę tam wracać, nigdy… Nie pozwól mi…
– Spokojnie! – utuliłam go, całując po pooranym zmarszczkami czole. – Nie dopuszczę, byś znów był w Azkabanie. Nigdy do tego nie dopuszczę, obiecuję ci.
– Więc… – Syriusz powoli odzyskał równowagę. – Peter zdradził Potterów i udał śmierć, zabiwszy wpierw tuzin mugoli, a ja zostałem obarczony winą za wszystko. Chciałem złapać Petera i odzyskać dobre imię i wolność, dlatego uciekłem, udało mi się zebrać po dwunastu latach. A przedwczoraj zaciągnąłem właściciela Petera do Wrzeszczącej Chaty razem z Peterem zresztą, Harrym, tą dziewczynką i… Rosemary… Wyjaśniłem im co i jak, do Chaty wpadł Remus, któremu też wszystko wyjaśniłem, po drodze nawinął się Snape i wyszliśmy w kierunku zamku, by przedstawić wszystko Dumbledore’owi. Ale Remus się zamienił w wilkołaka, Peter uciekł w ferworze, nadlecieli dementorzy i wszystko szlag trafił. Snape odnalazł czwórkę uczniaków i zbiegłego mordercę nieprzytomnych no i złapali mnie…
– Ojej… – westchnęłam. – Ale szkoda… Peter uciekł… Tyle razy go dokarmiałam, będąc u Weasleyów… Gdybym wiedziała, już by nie żył, parszywiec!
– Nie – rzekł krótko Syriusz. – Trzeba żywego Petera jako dowodu. Teraz nie ma co płakać nad rozlanym wywarem. Najważniejsze, że Harry i Rosemary wiedzą. I Remus.
– Wreszcie! – westchnęłam. – Szkoda, że się z braciszkiem nie założyłam. Przegrałby z kretesem! Nie wierzył, byś był niewinny…
– Wiem. Ale ty wierzyłaś.
– Wierzyłam – popatrzyłam w jego stalowoszare oczy głęboko. – Zawsze.
– Mary Ann, wiesz co? – spytał po namyśle, gdy już cisza trwała piętnaście minut.
– Hmm?
– Kocham cię… – szepnął. – Kocham cię i nie przestałem cię kochać najmocniej na świecie przez te lata… Myślałem o tobie cały czas, tęskniąc i najbardziej cierpiąc z powodu tego, że mogłaś mnie oskarżać. Naprawdę się bałem, że straciłem w twych oczach.
– Ale ja zawsze wierzyłam w ciebie…
Syriusz wlepiał we mnie stalowoszare oczy. Świeciła w nich tęsknota i rozczulenie, miłość i wierność, bezgraniczne oddanie, tak charakterystyczne dla jego skrajnej osobowości. Pocałowałam go delikatnie, sycąc się każdym pocałunkiem, jakbym już trafiła do nieba. Nagle uświadomiliśmy sobie, że nie widzieliśmy się dwanaście lat, całe dwanaście długich lat odgrodzeni od siebie, samotni i tęskniący. Wybuch uczuć rozsadził mur, który budowałam latami, dotarło do mnie, co się dzieje. Smutek i szok odepchnięte zostały na bok przez namiętność i wzruszenie, nasze łzy mieszały się razem. Teraz nie liczył się ból i cierpienie, które przeżyliśmy, teraz otrzymaliśmy nagrodę za wspólne trwanie oddzielnie, mogliśmy wreszcie znów być razem, połączeni i zlani w jedno, drżący z miłości i rozczulenia…
Łagodny, wczesnoletni powiew poruszył delikatnie zasłony, wpadając do sypialni. Za oknami świeciło spokojne słońce, odwieczne i trwałe.
– Skąd wiedziałeś, gdzie iść? – przytuliłam się do Syriusza mocniej.
– Po ucieczce spróbowałem we Wiązowym Dworze, ale był zamknięty. Poszedłem więc złapać Petera. Ta dziewczynka… Hermiona… powiedziała, gdzie mieszka Rosemary, gdy odlatywałem na Hardodziobie… – rzekł po namyśle.
Znów zaległa cisza w trakcie której rozkoszowaliśmy się swą obecnością. Nic się nie liczyło. Teraz byliśmy tylko my i letni wiatr.
– Kotku… – zaczął Syriusz, zakładając za głowę dłoń. – Ucieknijmy razem stąd.
– Co?
– Lada dzień się po mnie tu upomną… W jakimś tropiku nikt nas nie znajdzie… Weź roczny urlop i ucieknij ze mną stąd. Tylko my na wyspie tropikalnej.
Popatrzył na mnie, a w oczach odkryłam dawny, zadziorny błysk. Roześmiałam się figlarnie. Rzucić pracę? Zostawić wszystko dla Syriusza? Tak po prostu?
– Dobre. Idę na to – pocałowałam go mocno. – Tylko ty i ja.
– I Hardodziob – mruknął Syriusz z nutką rozbawienia.
– Chodźcie!
Sara zerknęła na wujka Remusa, który poganiał ich z zachęcającą miną. Przyszedł po swych wychowanków na peron, narażając się na tabun uczniaków, którzy garnęli się do niego z radością, by móc chociaż powiedzieć mu „dzień dobry”. Sara uśmiechnęła się, zerkając na pociąg, stojący na peronie. To był dobry rok, nie mogła sobie nic zarzucić. Świetnie pozdawała egzaminy i poznała dwie przyjaciółki, z którymi, być może, przyjaźnić się będą jeszcze bardzo długo. Trochę żal jej było utraconej więzi z Artemisem, ale pozostawało mieć nadzieję, że chłopiec nie wypaple jej sekretu, przez który odsunęli się od siebie. A szkoda, rokowało to na wspaniałą przyjaźń…
– Odwiedzisz mnie, prawda? – Melisa wtuliła się w Sarę. Jedenastoletnia panna Black odwzajemniła uścisk. – Będzie mi bardzo ciężko przez te wakacje, wciąż mam koszmary…
– Wykurzę cię z domu na coś fajnego, zobaczysz!
– Zdradź sekret! – poprosiła Melisa, nieco jakby ożywonia.
– No co ty! – Sara puściła jej oko. – Nie byłabym sobą. Do zobaczenia!
Melisa pospiesznie oddaliła się w kierunku swoich rodziców, tocząc ze strachem po otoczeniu, jakby bała się zobaczyć gdzieś Cosmo. Charlotte uścisnęła mocno Sarę, zasłaniając jej ten widok.
– Trzymaj się, mała! – wyszczerzyła nieskazitelne zęby. – Ojciec otrzymał najlepsze bilety! Melisa będzie zachwycona i w mig zapomni o tym zielonym, śmierdzącym palancie!
Sara pokiwała głową konspiracyjnie, ale Charlotte chyba źle odczytała jej powagę, bo rzekła:
– Przepraszam, nie chciałam cię urazić, nazywając tak twojego starszego brata. Ale nie przejmuj się, nie jesteś w tej materii sama! To jest mój starszy brat, Cormac. Skończył czwartą klasę…
I wskazała z obrzydzeniem na jakiegoś prawidłowo zbudowanego blond przystojniaczka o twarzy niezmąconej inteligentną myślą, który stał pod filarem i oglądał swe paznokcie.
– Jest tak głupi, że aż mi go szkoda – dodała beztrosko, po czym pożegnały się i Sara dołączyła do swej rodziny, to jest braci, siostry i wujka Remusa, który w otoczeniu wielbicieli i gorliwych fanów, opuścił czarodziejską stację. Za nim powlokły się pociechy jego siostry, wszystkie cztery.
– Myślicie, że tata się gdzieś ukrył? – zagadnął szeptem Cosmo.
– Nie wiem… Nic już nie wiem… Nawet nie wiem, czy był winny, czy nie… – mruknął Nicholas. Sara zauważyła, że jej najstarszy brat jest zupełnie sflaczały i wypompowany.
– Był niewinny. Teraz nawet ja to wiem, a jak ktoś uważa inaczej, zawsze można mu to wytłumaczyć jakąś ciekawą klątwą… – Rosemary uderzyła pięścią w swą otwartą dłoń.
Sara zamyśliła się. Cosmo był zawsze zakochany w ojcu. Nicholas miał z nim chyba jakiś bliższy kontakt, z tego co udało jej się zrozumieć, a Rosemary widziała go w salonie ich domu i rozmawiała z nim w czerwcu osobiście. A ona sama? Czy ojciec w ogóle wie, że żyje? Czy można kochać dziecko, o którym istnieniu nie miało się pojęcia?
Do domu pojechali Błędnym Rycerzem. Oczywiście, wewnątrz wrzało od ostatnich sensacji: ponoć Syriusz Black zwiał sprzed nosa tabunowi czarodziejów, ministrowi i rzeszy dementorów. Ale przez te ponure plotki przebijały się czasem rewelacje o nadchodzących mistrzostwach świata w quiddichu. Myśl o tym, że pojedzie na takie widowisko z Charlotte i Melisą była dla Sary niezwykle podniecająca. Rzadko miała udane lato.
Gdy tylko wujek Remus otworzył im drzwi, na wycieraczce stała już mama. Sara oniemiała. Mama wyglądała tak pięknie i świeżo… Pomijając fakt, że ubrana była w śliczną sukienkę i miała ładny, gruby warkocz, to coś diametralnie się zmieniło w jej oczach. Takiego blasku i życia nigdy w nich nie było, odkąd tylko jedenastolatka pamiętała. Wszystko okraszał szeroki uśmiech szczęścia.
– Co tak stoicie? – zapytała, obserwując ich ze zdziwieniem. – Wchodźcie!
Wpakowali się do holu, zerkając podejrzliwie na mamę.
– Nie zdejmuj butów, Rosemary! – zwróciła uwagę mama. – Chodźcie za mną.
Czwórka nastolatków wymieniła zaskoczone spojrzenia, ale wujek Remus z tajemniczą, spokojną miną poprowadził ich do kuchni.
– Weźcie bagaże, dzieci.
– Ale…
– No już! – zachęciła ich mama, tryskając nową energią.
Gdy już każde dzierżyło w dłoni walizkę i rączkę od kosza czy klatki ze zwierzyną wewnątrz, skupili się wokół dziwacznego garnka na stole. Garnek leciutko jarzył się światełkiem.
– Dotknijmy go wszyscy. Zaraz wyruszamy! – zakomenderował wujek Remus.
– Ale… A co ze Stanleyem? – zapytała Sara, zupełnie zdezorientowana.
Chwilę później garnek wciągnął ją gdzieś i oto cała szóstka leciała w nieznane. Sara kurczowo ściskała kosz z Zezolkiem i rączkę kufra naraz, przez co jej palce zupełnie zdrętwiały. Już zaczęła się modlić, by ta dziwna, szalona podróż się skończyła, gdy wylądowała z głośnym łupnięciem na ziemi. Właściwie… nie była to ziemia, lecz czysty, sypki piaseczek. Sara, zupełnie opiaszczona, usiadła na nogach, rozglądając się wokół, ignorując przy tym jęki rodzeństwa i wrzask przemielonego Zezolka.
Znajdowali się na rajskiej plaży. Nieziemsko czyste, lazurowe morze obmywało miarowo złocisty piasek. Nad nią majaczyła majestatyczna palma, a więcej ich znajdowało się wszędzie naokoło, bowiem wylądowali na skraju lasu palmowego. Piękne promienie popołudniowego słońca przecinały las, kładąc się strumieniami na ziemi i pniach. Rozlegał się szum morza i gigantycznych liści, uspokajający i odwieczny. Niebo nad tym wszystkim było nieziemsko wręcz niebieskie.
– C-co to znaczy? – Sara zdążyła tylko tyle wydukać do stojących nieopodal wujka i mamy, uśmiechających się do nich miło. Jedenastolatka poderwała się z piasku. –Tu jest tak… soczyście kolorowo… Nigdy nie widziałam tak nasyconej kolorami przyrody!
– Spędzam tu już trochę czasu – rzekła mama z radością w głosie. – I tu będziemy siedzieć całe wakacje. To może być dla was miła odmiana po tym dusznym Basildon. Chodźcie do domku!
Sara odgarnęła z oczu czarno-rude kosmyki, po czym przyjrzała się domkowi, znajdującemu się dosłownie parę kroków od nich. Był drewniany i dość duży, zbudowany na palach. Część pali obmywała morska woda, a dach miał ze strzechy.
Nicholas, stojący najbliżej Sary, rozglądał się dookoła, wciąż nie umiejąc zamknąć rozchylonej szczęki. Po chwili jednak, z dość rozanielonym spojrzeniem, porwał z ziemi rzeczy swoje i swej najmłodszej siostrzyczki. Sara udała się za nim, wciąż nie mogąc uwierzyć w to wszystko. Wyjęła Zezolka przez ramię Nicholasa i przytuliła, pozwoliwszy cieszyć mu się przyjemnym powietrzem tego tropikalnego raju. Cała czwórka weszła do domku za mamą i wujkiem.
Pokój przecinały promienie słońca, sączące się zza zasłon. Mama i wujek pięknie go urządzili, każdy mebel przywodził na myśl idealne życie na jakiejś spokojnej, rajskiej plaży. A na fotelu siedział… tata, zaczytany w jakiś list.
– To ty! – krzyknął automatycznie Nicholas.
Ojciec oderwał nieco błędny wzrok od listu i przeniósł go gwałtownie na dzieci. Delikatny błysk strachu zniknął, ustąpiło mu zaciekawienie i jakieś dziwne rozbawienie. Trwała cisza, w czasie której tata patrzył na swoje dzieci łapczywym, wyczekującym wzrokiem. Sara skuliła się za Nicholasem. Teraz, gdy siedział przed nią Syriusz Black, wstydziła się bardzo ich nigdy niezawiązanej więzi. Nie wiedziała kompletnie, czego ma się spodziewać. Siedział przed nią chudy, brodaty i zmaltretowany wrak człowieka. Bądź co bądź, obcego człowieka.
– No więc… – mama przerwała z zakłopotaniem milczenie. – To wasz tata, dzieci, on…
– Tato!… – i oto Cosmo, ten sam, który bał się czułostek mamy i udawał galopująco męskiego i dojrzałego, dopadł do fotela w tym samym momencie, w którym Syriusz uniósł się z wolna. Cosmo prawie go na ten fotel przewrócił, tuląc się do taty. Ten po chwili, gdy już otrząsnął się z szoku, jaki wywołało to ciepłe przywitanie, sam objął syna czule, długo, jakby zaraz miał odejść na zawsze.
– Cosmo… – wychrypiał ze wzruszeniem, ściskając, prawie dusząc swego najmłodszego syna. – Cosmo, mój mały Cosmo… Tak wyrosłeś, a ja zapamiętałem cię z czasów, kiedy miałeś półtora roku, Boże… Jesteś taki duży…
– Tato!… – płakał rzewnie czternastoletni brat Sary, zresztą, teraz nawet Nicholas, Rosemary i ona sama ronili łzy. – Tak bardzo tęskniłem! Myślałem, że cię już nigdy nie zobaczę!
– Ale wierzyłeś we mnie! – Syriusz pochylił się, by spojrzeć błyszczącymi oczyma w oczy Cosmo.
– Skąd wiesz? – zdumiał się chłopak.
– Mój najlepszy przyjaciel zawsze powtarzał, żeby uważać, z czym się rozmawia! – parsknął. – Kiedyś jeden posąg mu odwinął z piąchy, gdy go przez przypadek obraził, ale to dłuższa historia…
– Byłeś tym psem! – zawołał w szoku Cosmo. – Czułem, że ten pies jest jakiś podejrzany!
– Sprytnie! – zarechotał Syriusz, czochrając synowi czarne włosy, po czym przeniósł wzrok na Rosemary. – Chodź do mnie, moja rodzynko! Jesteś taka piękna, córeczko!
Rosemary podbiegła radośnie do taty, rzucając mu się na szyję. Wyściskali się i wycałowali, a Rosemary aż śmiała się w głos, dając ujście swej radości.
– Nieźle nas wystraszyłeś w tej chacie! – uśmiechnęła się. – Naprawdę myślałam, że…
– Że jestem mordercą? – zapytał Syriusz głucho. – Nie winię cię, ale muszę przyznać, że mnie to bardzo zabolało. Ale już po wszystkim, już wiesz, że jestem niewinny…
– Jak?
Wszyscy spojrzeli na Nicholasa, który twardo wpatrywał się w ojca.
– Jak to wytłumaczysz, że jesteś niewinny? – zapytał beznamiętnym, spokojnym tonem.
– To nie ja byłem Strażnikiem Potterów – rzekł ojciec cicho. – Tylko Peter Pettigrew. On wypalił do mugoli, odgryzając sobie palec i zamieniając się w szczura. Jesteśmy animagami.
– Wiem… – szepnął Nicholas. – Widziałem twoje wspomnienie…
– Nicholas! – fuknęła z kąta mama. – Miałeś nie wchodzić na strych!
– Teraz już wszystko rozumiem. – Nicholas zignorował mamę i ciągnął chłodno. – A tego mi było trzeba. Teraz już wiem, co o tobie sądzić.
– Co o mnie sądzisz? – zapytał Syriusz, mrużąc oczy od dołu, jak Cosmo.
– Że jesteś spoko – odparł Nicholas, kiwając wolno głową i podwijając kąciki ust.
Chatka zatrzęsła się od śmiechu. Syriusz rozpostarł ramiona, by przytulić swego pierworodnego, a w jego oczach Sara dostrzegła niesamowity blask. Nicholas podkulał do ojca wolno i pozwolił się uściskać. Ojciec płakał rzęsistymi łzami, gdy tulił swego syna, tego, który był pierwszy na świecie i najlepiej go pamiętał. Z nim spędził najwięcej chwil i to on był pierwszym owocem miłości rodziców.
– Skąd te uszy? I dlaczego kulejesz? – zapytał Syriusz, gdy odsunął Nicholasa na długość swych ramion, by przyjrzeć mu się uważniej. Byli tego samego wzrostu.
– Kuleję, bo miałem wypadek, a uszy to klątwa… – objaśnił beznamiętnie Nicholas.
– Klątwa Mortimera? – ojciec przeniósł wzrok na mamę.
– Opowiem ci później… – odezwała się, po czym ona i wujek przenieśli wzrok na Sarę. Ojciec i rodzeństwo zrobili to samo i teraz wszyscy wpatrywali się w Sarę. Drobna dziewczynka skuliła się, stojąc samotnie na widoku, przytulając do piersi Zezolka i chowając za grzywą czarno-rudych włosów. Czuła się niewyobrażalnie mała i przerażona, chudziutka i bezbronna.
– Ma twoje włosy, Meg… – zauważył w idealnej ciszy Syriusz powoli. – Ale…
– Gdy cię zamknęli, nie wiedziałeś, że jestem w ciąży – szepnęła mama.
Zaległa niewyobrażalnie napięta cisza. Tata oniemiał, zupełnie zszokowany.
– Ale… Ale… – wydukał jedynie, przenosząc przerażony wzrok na Sarę, która się skuliła jeszcze bardziej.
– To twoja córka. Ma na imię Sara. Sara Lily… – mama podeszła do Sary i objęła ją ramieniem, po czym delikatnie przyprowadziła do Syriusza. Sara nie odważyła się spojrzeć do góry, ale ojciec ukucnął przed nią, wpatrując się w nią. Tym, czym błyszczały oczy taty, była… miłość i bezgraniczny zachwyt. Sara spróbowała przebić się przez bariery strachu i wreszcie udało jej się odwzajemnić spojrzenie, więc obecnie w Syriusza wlepiała się para olbrzymich, szarych oczu, przyczajonych nad głową Zezolka. Resztę twarzy jedenastolatka schowała za kotem. Oczy taty były takie piękne, błyszczały szczęściem i miłością, dobrocią i mądrością. Jego poorana zmarszczkami twarz rozjaśniła się tylko dlatego, że patrzył na nią. Długo wpatrywali się w siebie, nigdy wcześniej nie mając okazji. Po chwili Sara delikatnie położyła drobną dłoń na policzku ojca, by go dotknąć, spragniona kontaktu. Przejechała po twarzy subtelnie, dotykając nosa, warg, łuków brwiowych i przymkniętych oczu. Zezolek zeskoczył na podłogę, gdy Sara wtuliła się w tatę, mocno przyciskając go do siebie. Bariera została zburzona. Wreszcie mogła dotknąć, przytulić ojca, który nigdy nie istniał. Aż dotąd.
– Ale będziesz mnie kochał tak samo, jak Nicholasa? – zapytała nieśmiałym szeptem do ucha.
Tata roześmiał się w głos psim śmiechem, po czym objął ją jeszcze mocniej.
– Oczywiście, słoneczko… – szepnął tak cichutko, by tylko oni mogli to usłyszeć.
Liście palm delikatnie falowały na łagodnym, ciepłym wietrze, szumiąc. Przynosiło to spokój i odprężenie. Nicholas stał przy oknie, wychylając się za nie i obserwując świat z tego malutkiego kwadratu. Złocisty blask oświetlał świat, gdyż słońce chyliło się ku zachodowi. Wszystko lśniło, niczym najczystszy piasek w dłoniach, a morze wciąż falowało, jakby nikt i nic nie mógł mu przeszkodzić. Nicholas otworzył oczy, gdyż od jakiegoś czasu trzymał je zamknięte, a buzię wystawioną do tego miłego, pieszczotliwie muskającego wiatru. Jego wzrok padł na dwie czarne sylwetki, przechadzające się powoli wzdłuż linii brzegu. Ich stopy obmywała zbawienna, łagodna piana morska. Sylwetki trzymały się blisko siebie, obejmując się, jakby zlewając w jedną, czarną sylwetkę. Być może bały się rozdzielenia, gdyby puściły swe dłonie?
Nicholas pomyślał, że tata zasłużył na to, co go obecnie spotykało. Zasłużył na delikatną pianę, złocisty blask i uspokajający błękit nieba i szum fal. Na kojący dotyk aksamitnego wiatru. I na mamę, jej dłoń, która obejmowała go w pasie. Piętnastolatkowi w ogóle nie przeszkadzało, że rodzice zachowywali się jak świeżo zakochani. Ostatecznie, na to ojciec również zasłużył.
Poczuł nieprzyjemny skurcz w brzuchu. Skoro o zakochanych mowa… Cho nie odezwała się do niego od tego majowego dnia, kiedy to mieli swój pierwszy pocałunek w tym magicznym lesie. Tak przynajmniej Nicholas sądził, że był to jej pierwszy pocałunek. W końcu Cho z nikim nie chodziła, nawet wtedy, gdy pół domu oglądało się za nią, bo zrobiła się w miarę upływu lat jeszcze śliczniejsza.
Nicholas poczuł swego rodzaju dumę na myśl, że to z nim Cho miała swój pierwszy pocałunek, ale zaraz potem dźgało go coś solidnie gdzieś w tył czaszki. Co z tego, jeśli od prawie dwóch miesięcy unikali się wzajemnie i nic z tego nie wyszło? Czy jej koleżanki wiedzą i puszczą ploty?
Nicholas oderwał się od gorączkowego obmyślania projektu papierowej roby na głowę nowej generacji, którą mógłby nosić na swej pechowej facjacie po szkole, gdyż jego wuj ozwał się znikąd:
– Wyglądają na szczęśliwych, prawda?
Ojciec chrzestny Nicholasa stanął za nim, obserwując z jakimś akcentem nostalgii na twarzy dwie czarne sylwetki, spacerujące wolno, niespiesznie po falach. Jakby czas nie istniał.
– Zazdroszczę im – szepnął Nicholas flegmatycznie.
Wyczuł, że wuj spojrzał na niego badawczo.
– Jeżeli miałbym być szczery, to ja również, ale…
Nicholas powoli przeniósł uważny wzrok na udręczoną twarz wujka, rozświetloną przez zachód.
– Nie przejmuj się mną, synu – wujek uśmiechnął się kwaśno i poklepał go po ramieniu. – Ale ty jesteś młody… Nawet, jeśli klątwa się spełni i umrzesz, masz przed sobą jeszcze mnóstwo pięknego.
– Tata też był młody… – mruknął Nicholas. – Też był młody, gdy został zamknięty. Teraz jest stary, chociaż ma dopiero trzydzieści parę lat…
– Syriusza spotkało wiele cierpienia i zła w życiu – rzekł refleksyjnie wujek. – Rodzina, więzienie, śmierć bliskich… Ma tylko was, mnie i mamę, kiedyś miał też przyjaciół… ale to wszystko, co dobrego otrzymał od losu. Chociaż… może to dużo.
– Widziałeś jego minę, gdy mama mu powiedziała o Syriuszu? – zagadnął delikatnie Nicholas.
Wuj nie odparł od razu, ale dziwny skurcz cierpienia przeszył jego twarz.
– Wiesz… – mruknął po chwili. – Dla rodzica nigdy nie jest łatwo, kiedy dziecko umiera.
Stali chwilę w ciszy i skupieniu, obserwując spacerujących i ich ślady na piasku, tworzące spleciony na zawsze łańcuch, stygnące i czekające, aż czas je zatrze.
– Dlaczego nie zaprosisz tu Tamary? Odnoszę wrażenie, że jesteś trochę samotny, Nick.
– Nie wiem… – Nicholas się zarumienił na wspomnienie o Cho. – Może przydałaby mi się moja przyjaciółka, ostatnio nie miałem okazji zwierzać jej się z wielu ważnych rzeczy, zresztą… Czerwiec był dla mnie bardzo ciężki i unikałem ludzi, jak tylko mogłem…
–Dlaczego?
– Nie chcę o tym mówić… Ale dużo rozmawiam z tatą ostatnio, to mi jakoś pomaga… Czy to dobrze, że się z nim przyjaźnię? – zagadnął nieśmiało piętnastolatek.
– To doskonale – uśmiechnął się wujek.
– Uff. Bo już myślałem, że coś jest ze mną nie tak. Wybacz, po prostu nie znam się na relacji ojciec-syn. – Nicholas podrapał się za uchem z zakłopotaniem. – Czuję się dziwnie…
Nicholas odszedł od okna, ignorując zatroskany wzrok wujka Remusa i czując przez każdy por skóry niezwykłą samotność, oblewającą mu kark, niczym kubeł zimnej wody. Udał się do swojego pokoju (każde z rodzeństwa Blacków otrzymało malutkie, przytulne pomieszczenie, w którym udało się zmieścić łóżko, biurko i kufer z rzeczami). Opadł na tropikalną narzutę i przez długie godziny leżał tak bez ruchu, podczas gdy za oknem złoto zamieniało się w pomarańcz, pomarańcz w fiolet, aż w końcu na świat zarzucony został czarny, gwiaździsty płaszcz. A Nicholas nie mógł się pozbyć okropnego wrażenia, że jego życie jest takie puste.
Obudziła go jakaś krzątanina, dobiegająca do niego z salonu. Pokój był skąpany w delikatnym, nieśmiałym blasku; musiało być bardzo wcześnie i jeszcze wszyscy spali. Jakby przez mgłę dobiegła do niego delikatna muzyka, wywołana poruszeniem zwisających w jego futrynie sznurków drewnianych koralików, robiących za drzwi. Przez jego obsypany sennym puchem mózg przebiła się wolna, niesklecona jak należy myśl, że chyba ktoś wszedł do jego pokoju.
Nicholas po chwili, która zdawała się trwać tygodnie, usiadł zaspany na łóżku, przeczesując bujną, postawioną na sztorc i potarganą czuprynę brązowych włosów, ziewnął, zamlaskał parę razy i wlepił zaropiałe, sklejone spojrzenie w ścianę, godne pana Gienka spod monopolowego. Poczuł przemożną i odwieczną chęć odwiedzenia niezwykle ważnego miejsca, ale tym razem nie chodziło mu o kuchnię. Po drodze przewrócił się prawie o coś, co ktoś postawił na środku jego pokoju. Klnąc siarczyście pod nosem na tych, którzy nie mając nic lepszego do roboty, tylko stawiać przedmioty na środku jego pokoju, doczłapał się do łazienki i otworzył jedyne drzwi, poza wejściowymi, jakie były w tropikalnej chatce i wpakował się do wewnątrz, ziewając, po czym okręcił się w kierunku wnętrza łazienki w celu namierzenia sedesu. Nic, nawet niedawne zaliczenie gleby, nie otrzeźwiło go tak błyskawicznie, jak widok Tamary, stojącej w ich własnej, tropikalnej łazience, w dodatku Tamary, która miała na sobie jedynie te części garderoby, których Nicholas nie miał do tej pory okazji oglądać.
Nicholas i Tamara, w geście obopólnego, zgodnego szoku, zlustrowali się od stóp do głów jak na komendę w idealnej ciszy.
– AAAAAAAAAA!!! – zawył Nicholas, po czym zakrył oczy dłońmi i wyskoczył jak poparzony z łazienki, a chatka zatrzęsła się od wrzasku i huku drzwi, które najpierw łupnęły o ścianę, potem zatrzasnęły się za Nicholasem. Przybiegli mama i tato, wciąż w piżamach i zastali Nicholasa, skulonego na podłodze przed łazienką, ściskającego swe uszy.
– Co robisz? – zapytała mama w ciężkim szoku.
– Tamuję krew, która uderzyła mi do głowy z tego wszystkiego! A jak wypłynie uszami? Czuję, jak mi gorąco na twarzy! Mamo, nie cieknie mi krew przez nos?
– Nicholas! Co się dzieje?!
– Tam jest Tamara! Tylko w bieliźnie! Ja nie chciałem do niej wejść, ale ona tam jest!!! – wskazał oskarżycielsko na drzwi łazienki roztrzęsionym placem.
Mama wytrzeszczyła oczy, a tata zaryczał śmiechem. Nawet mama nie mogła już zahamować chichotu, który usiłowała stłumić gdzieś wewnątrz.
– Tamara? – wujek wyłonił się ze swej sypialni, wielce z siebie zadowolony. – Ja ją tu sprowadziłem. Chciałem ci zrobić niespodziankę. Wczoraj byłeś taki smutny… Pomyślałem, że ją tu przywiodę! A ona poszła się umyć, bo dziś jeszcze nie zdążyła… O to tyle krzyku?
– JA NIE WIERZĘ! – Nicholas zerwał się na równe nogi. – Co zaaaaa!…
– Coś nie tak? – wujek Remus zrobił niewinną minkę, ignorując umierających ze śmiechu rodziców.
– Dzięki! – warknął Nicholas – Teraz to już w ogóle potrzebuję papierowej torebki na łeb…
– Nicholas, spokojnie! – uśmiechnął się do niego tata i zawadiacko mrugnął. – To tylko twoja przyjaciółka. W samej bieliźnie. Zapamiętaj tę scenę, synu.
– Syriuszu! – mama wymierzyła kuksańca chichoczącemu ojcu. Nicholas prychnął, czując, że znów się rumieni, po czym kopnął podłogę.
– Niech was wszystkich Snape zamarynuje smarkami… – warknął i wyszedł na zewnątrz, ignorując ich wycie ze śmiechu. Ignorując to, że ma sobie pełen zestaw odzieży z wczoraj, wkroczył w fale po kolana, pozwalając, by obmywały nogawki jego spodni i kulawe nogi. Powoli uciekała z niego wściekłość, ale wciąż czerwienił się na myśl, że zaraz będzie musiał spojrzeć Tamarze prosto w oczy. Przecież na pewno po niej to nie spłynęło, była w ciężkim szoku, gdy ją zobaczył, no i przecież się zakrywała, co może świadczyć o chęci ukrycia przed nim. Był wściekły na siebie, że szybciej nie rozkminił, że potknął się o cudzy kufer. To by z pewnością pomogło mu zrozumieć, że ma gościa i nie wlazłby jej do łazienki tak impertynencko. Z drugiej strony odetchnął z ulgą, że nie ociągał się bardziej i że nie była bardziej roznegliżowana. Swoją drogą, wyglądała lepiej bez ubrania.
– Hej! Emm… Wyrosłeś!
Nicholas, ubolewając, obrócił się do Tamary i odważył się spojrzeć w jej brązowe oczy.
– Przepraszam! – jęknął. – Jestem głupi, jak pięć lewych butów!
Tamara zachichotała z zakłopotaniem. Niestety, była już ubrana. W miętową sukienkę.
– Nie, to była moja wina, powinnam się zamknąć, ale byłam tak podniecona, że ci zrobię niespodziankę, że nie ogarnęłam… Przejdziemy się?
Poczęli brodzić po kolana w czystej wodzie, lśniącej w słońcu.
– Dziękuję, że tu przybyłaś… – Nicholas uśmiechnął się do przyjaciółki. – Ostatnio nie mieliśmy okazji pogadać…
– Ukrywałeś się przede mną! – Tamara wsparła ręce na charakterystycznych, szerokich biodrach.
– Nie… A może? Po prostu… – Nicholas podrapał się za uchem. – To dlatego, że jakoś bałem się kontaktu ze światem. Chyba potrzebowałem samotności. Ale już zaczyna mi doskwierać…
– A to dlaczego, mój outsiderze?
– Chyba potrzebuję rady…
W milczeniu wyszli na piasek i usiedli na nim, rozkoszując się ciepłem i słońcem.
– Chodzi o Cho… – zaczął Nicholas z zakłopotaniem. – Wiesz, pod koniec maja ja i ona…
– Całowaliście się? – gwałtownie spytała Tamara.
– Nie tak obcesowo… – burknął Nicholas i spalił cegłę. – Ale ona mnie teraz ignoruje. Czyli…?
– Czyli jest jej głupio – westchnęła Tamara. – Nie wie, co ma robić. A może po prostu…
Zaległa cisza. Nicholas rysował na piasku losowe wzory, czując głuche piszczenie w uszach. Po chwili poczuł, jak Tamara położyła mu na pocieszenie dłoń na ramieniu. Uznał to za potwierdzenie.
– Jak? – zapytał z rozpaczą. – Jak mam o niej zapomnieć? Bardzo bym chciał, ale wwierca mi się w mózg… Jak to zmienić?
– Dlaczego? – zapytała cicho Tamara. – Przecież nie rozmawiacie. Nie znasz jej.
– Wiem… Naprawdę, nie wiem, czemu mi się podoba… Na pewno dlatego, że jest ładna, ale nie rozumiem, zresztą… Nie pytaj mnie o uczucia, JESTEM MĘŻCZYZNĄ i nie rozumiem…!
– Spokojnie! Po prostu, podejdź do tego racjonalnie. Jak mężczyzna! – Tamara lekko się uśmiechnęła. – Kiedyś chodziłam z takim jednym, parę lat starszym, przystojny był… ale zerwałam z nim po dwóch miesiącach, bo… gdy zaczęłam z nim być, to jakoś go nie znałam, a potem okazało się, że to zupełnie inny człowiek, nie dla mnie i do tego palant… A potem byłam z Mickiem…
Tamara spuściła wzrok. Nicholas odważył się na nią spojrzeć uważnie. Była smutna.
– Mick był moim przyjacielem. Pewnie dlatego zerwaliśmy z sobą dopiero po dwóch latach… Widzisz, z gościem, którego nie znałam, wytrzymałam niewiarygodnie krótko. Może Cho jest po prostu nie dla ciebie? Co będzie, jeśli się okaże, że jest jeden, wielki zawód… Co?
– Nic… – Nicholas zamknął usta, które otwierał od dłuższego czasu. – Nie ogarniam tej stery twoich związków… Masz prawie siedemnaście lat, a już dwa na koncie.
– Co w tym dziwnego? – Tamara dziwnie popatrzyła na Nicholasa.
– Nic, w zasadzie… – Nicholas wzruszył ramionami, po czym parsknął – Właściwie… to po tym, co zobaczyłem dzisiaj, to to wcale nie jest dziwne!
Tamara spąsowiała, uchylając w niedowierzaniu usta.
– Powiedziałem coś niewłaściwego? – uniósł łukowate brwi piętnastolatek.
– Nicholas! Śniadanie! – dało się słyszeć z domku.
Powstali i ruszyli ku domkowi flegmatycznie.
– Piękne miejsce – zauważyła Tamara z jakimś napięciem. – W zasadzie, czemu tu jesteście?
– Mój ojciec jest z nami i się ukrywa… – zniżył głos Nicholas. – Jest niewinny, ale o tym potem…
– Ale… że co?!
– Potem! Kiszki mi marsza grają! Zresztą, poznasz go i zobaczysz, jakim jest świetnym człowiekiem i że wcale nie zabił trzynastu ludzi czarną magią, której nauczył go Voldemort!
Tamara, nie wiedzieć czemu, pobladła.
– Dasz sobie radę sama?
– Jasne, wujku! Dziękuję!
– Za ile mam po ciebie wrócić? Dwie godziny starczą?
– A może lepiej trzy?
Sara pomachała na do widzenia wujkowi, który teleportował się z trzaskiem. Westchnęła i przeniosła wzrok na ładny, skromny domek wiejski, w którym mieszkała Melisa z rodzicami. Otoczenie było piękne, typowa angielska wieś, łagodne, zielone zbocza i ten słodki domek, który był celem jej podróży. Otworzyła furtkę i jej kroki zachrzęściły na białych kamyczkach.
– Dzień dobry – zagadnęła nieśmiało, gdy drzwi się otworzyły. Pani Flaxenfield uśmiechnęła się do niej miło. Miała śniadą cerę, tak jak Melisa i takie same piegi koloru cappuccino.
– Witaj! Sara, tak? – pani Flaxenfield westchnęła nieco smutno. – Melisa jakoś niespecjalnie wychodzi za próg pokoju, ale czeka tam na ciebie…
W domu państwa Flaxenfield panował miły, wiejski nastrój. Ojciec siedział na kanapie i oglądał mecz (Melisa była mugolem). Nawet się nie odwrócił, pochłonięty wyrzucaniem z siebie potoku bluźnierstw, gdy jego ulubieniec strzelił samobója.
Melisa siedziała na estetycznym łóżku, pokrytym patchworkiem. Zapatrzona była w okno, na pędzące, kłębiaste chmury. Jej pokój był umeblowany i wykończony z dbałością o każdy szczegół. Jego właścicielka uśmiechnęła się na widok Sary miło, ale jej oczy pozostały smutne.
– Jak się czujesz? – zapytała Sara, siadając na fotelu ostrożnie.
– Jakoś… – Melisa westchnęła i odgarnęła kasztanowe loki z twarzy. – Odrabiałam trochę pracy domowej, ale tak poza tym to trudno mi się skupić na czymkolwiek…
– Rozumiem…
– Ale ty jesteś opalona – zauważyła powoli Melisa. – Dobrze się bawisz?
– Nie do końca… – Sara przyciszyła głos. – Mój tata ukrywa się z nami na wyspie tropikalnej! Zbudowali tam czarami, to znaczy on, mama i wujek, przytulną chatkę! Jest tak ślicznie! Może chciałabyś się wyrwać z pokoju i polecieć tam ze mną? Chociaż na troszkę! Proszę!
– A jest tam twój brat? – zapytała na wydechu Melisa.
Sara nie odpowiedziała, za to westchnęła, więc i Melisa przemilczała ripostę, zaciskając usta.
– Jak tam twój ojciec? Nie rozumiem już, kim jest? – zagadnęła spokojnie w końcu.
– Jest niewinny… Ale to dość skomplikowane… Po prostu, ktoś inny to zrobił… Tatuś jest niewinny. I szkoda, że nie możesz tam ze mną polecieć, bo mój ojciec jest naprawdę cudowny!
– To świetnie!… – Melisa uśmiechnęła się, ale dość sztucznym uśmiechem.
– Tak poza tym… To co robisz całymi dniami? – zagadnęła Sara nieśmiało.
– Siedzę i patrzę w niebo… – na potwierdzenie tych słów Melisa wbiła wzrok w bezkres za oknem. – Ono jest takie piękne, zawsze… Ale coś mnie boli, gdy na nie patrzę. Mam wrażenie, że ono jest niedościgłym marzeniem, a ja małym kanarkiem w klatce. Mama chce mnie wypisać z Hogwartu.
– Co?! Ale dlaczego!?
– Bo po powrocie siedzę całymi dniami w pokoju, smutna i samotna, czasem nakrywa mnie na płaczu. Uważa, że to przez szkołę… – westchnęła Melisa. – A ja sama nie wiem już, co sądzić…
– Ale chyba wrócisz do Hogwartu? – wytrzeszczyła oczy Sara.
– Teraz już nic nie wiem…
Sara obserwowała przyjaciółkę okrągłymi oczyma. Melisa spuściła głowę w dół, kasztanowe pukle zasłoniły jej twarz, pozwalając jej odpocząć w mroku. Zaległa cisza. Jedna łza skapnęła na patchwork. Co Cosmo narobił?!
Powiadają, że można wstać lewą nogą, no i wtedy jest źle. Gdyby czternastoletni Cosmo Black posiadał kilka lewych nóg zamiast jednej, z pewnością stałby teraz na nich wszystkich przy łóżku, pozwalając tej jedynej, prawej nodze smętnie zwisać gdzieś w nieistotnym cieniu. Chłopak potargał czarne włosy gwałtownie, zaklął i kopnął finezyjnie i z wprawą swój kufer. Opadł na posłanie, usiłując przetrawić to, co właśnie zobaczył w śnie. Złociste drobinki. Nagie drzewo. I Ona.
Wpatrzył się z swoje dłonie martwym wzrokiem. Nie był pewien, czy je w ogóle widział. Koraliki w drzwiach zadzwoniły, gdy ktoś wszedł do pokoju Cosmo. Na tropikalną narzutę obok czarnowłosego opadł jego tata, obejmując Cosmo przyjacielsko.
– Usłyszałem cię. Co się dzieje? – zapytał, patrząc na Cosmo.
– Nic – Cosmo uśmiechnął się blado do kochanej i szanowanej twarzy.
– Synu. – Syriusz przybrał cierpliwy ton. – Zrozum. Dźwięk kopnięcia w kufer w furii jest mi znany jak nikomu innemu. Nie oszukuj mnie, proszę cię.
Zarechotał, gdy Cosmo wlepił w niego zszokowane spojrzenie.
– No więc… – chłopak spuścił wzrok na chude kolana ojca. – Czuję się, jakbym miał eksplodować od tak wielu różnych emocji… Co to znaczy?
– Dojrzewanie. Jakich emocji?
– No więc… Najpierw podnieca mnie fakt, że dziś spotkam się z kumplem i polecimy na mistrzostwa świata! Ale… Pod koniec roku przez Dracona zrobiłem coś okropnego i nie mogę się pozbyć też jakiegoś strachu i obrzydzenia, gdy o nim pomyślę…
– Co takiego? – oczy ojca zaszły mgłą zmartwienia i zrozumienia.
– Będziesz zły.
– Co zrobiłeś?
– No więc… Znęcaliśmy się nad jedną dziewczynką z Gryffindoru… Taką małą. Chciałem wykorzystać przewagę nad nią i zobaczyć, czym dziewczyny różnią się od nas, no wiesz… Nie każ mi mówić dalej, bo czuję do siebie obrzydzenie! Nie do końca wiem, dlaczego, ale czuję… To mnie męczy do dziś. Nie zapomnę jej przerażonych oczu. To mnie nawiedza w snach codziennie! Chciałem przeprosić, ale nie wybaczyła mi… Ale dziś znowu mi się śniła, tym razem jednak inaczej, stała przy takim drzewie, w złocie. I wiesz? Kiedyś, dawno, dawno temu mi się to już śniło. Chyba. Możliwe?
– Możliwe… – Syriusz zasępił się, a potem spojrzał uważnie na Cosmo. – Widzę, że rozumiesz, że zrobiłeś źle. To dobry prognostyk. Ale musisz uważać, Cosmo. Rodzina Malfoya jest fatalnym towarzystwem. Jego mamuśka to moja kuzynka, nie tak fiźnięta, jak jej siostra, ale ja i Narcyza nigdy nie darzyliśmy się specjalnym uwielbieniem. Nie to, co z Andromedą…
Cosmo zarumienił się na wspomnienie o Nimfadorze Tonks.
– …za to ojciec… – kontynuował tato. – To trochę inna bajka. Lucjusz jest po prostu zły. Jego synalek pewnie też przejął te cechy…
– Draco nie jest wcale taki zły, tak myślę…
– Zastanawiam się, czy w ogóle powinieneś jechać z nimi na te mistrzostwa.
– Tato! – jęknął Cosmo. – Błagam! Nie rób tak! Ja UDUSZĘ SIĘ NOGĄ, jak nie pojadę! Gdy ciebie nie było, wakacje były złe! Wystarczyło, że się pojawiłeś, a już wylądowaliśmy w tropikach!
Syriusz roześmiał się psim śmiechem, na co to pokoju Cosmo zajrzała mama. Była, jak zwykle piękna i, jak zwykle od parunastu dni, szczęśliwa.
– Ranne ptaszki, śniadanie! Musimy się pospieszyć, bo Cosmo i dziewczyny dziś uciekają do przyjaciół, by polecieć na mistrzostwa! – zaszczebiotała. – O czym rozprawiacie?
– Męskie sprawy między ojcem i synem – Syriusz wypiął dumnie pierś. – Nic ci do tego, kobieto!
– Masz rację, trudno zrozumieć dwójkę pięciolatków w ich świecie – odcięła się kąśliwie mama.
Cosmo z zachwytem uchwycił kątem oka, jak tato objął mamę w pasie, gdy szli w kierunku stołu i dyskretnie cmoknął w usta. Ilekroć obserwował drobne gesty miłości rodziców, był oczarowany, a jego świat nabierał kolorów. O wiele piękniejsze było dla niego, gdy tata okazywał miłość mamie, niż jemu czy jego rodzeństwu.
– JA TERAZ! – rozdarła się Sara (wbrew drobinkowości, jaką sobą reprezentowała, potrafiła się tak wydrzeć), gdy Rosemary już szykowała się, by usiąść na kolanach taty przy śniadaniu.
– Ty zawsze siedzisz na jego kolanach, teraz ja chcę się nacieszyć tatą! – odwrzasnęła Rosemary.
– Jesteś za stara na siedzenie na jego kolanach! Masz już czternaście lat, staruszko!
– A ty jesteś za mała, dziecko, by pyskować starszym i mądrzejszym!
– MĄDRZEJSZYM?! Napisałam lepiej egzaminy dwa razy od ciebie!
– Naiwniaku, GUMOCHŁON napisałby je tak samo, tak proste były po pierwszym roku!!!
– SPOKÓJ! – zagrzmiała mama, nakładając Tamarze naleśnika. – Dziewczynki, co to ma znaczyć?
W ostateczności ojciec został przygnieciony Sarą i Rosemary, które kokosiły się mu na kolanach. Cosmo z ukartowaną godnością odkroił kawał naleśnika. Jedna część jego mózgu prychnęła wyniośle na myśl o siostrach, gniotących tatę i zachowujących jak noworodki, ale druga partia najchętniej złapałaby za rózgę, przegoniła je w czambuł i sama zaabsorbowała ojca na tę samą modłę.
Gdy przy stole byli już wszyscy, włącznie z wujkiem Remusem i wiecznie spóźnionym Nicholasem, tata westchnął z jakimś rozrzewnieniem:
– Zazdroszczę wam. W waszym wieku niesamowicie przeżywałem takie wydarzenia!
– Byłeś kiedyś na mistrzostwach? – zapytała Rosemary.
– Tak, oczywiście! Ale za ostatnim razem to nie skończyło się dobrze, pamiętacie?
Wujek, mama i tata wymienili porozumiewawcze spojrzenia.
– Co się stało?
– No więc, to dłuższa historia… – zaczęła mama, zasiadając do stołu po podaniu jedzenia.
– Sobie tylko znanym sposobem, zamiast wylądować na trybunach i oglądać świetną grę Greków i Rumunów, wylądowaliśmy na jakiejś Greckiej wyspie, na której roiło się od antycznych, demonicznych i koszmarnych stworzeń – wyjaśnił wujek Remus. – Ledwo przeżyliśmy.
– I co to było za miejsce? – zapytała Tamara z zaciekawieniem.
– Nie wiemy i nigdy się pewnie nie dowiemy… – wzruszył ramionami Syriusz. – Ale przygoda była. Do tej pory zachodzę w głowę jak to się stało, że całą szóstką przeżyliśmy… A tak mi było szkoda tego meczu!
– Pamiętacie, jak spotkaliśmy Patricka Wildera wtedy? – zapytała mama.
– Ciekawe, co się z nim stało… Miał jakąś ważną rzecz do załatwienia…
– Kim był Patrick Wilder? – zapytała Sara.
– Naszym nauczycielem – odparł Remus. – No, może teraz będzie też na meczu?
– Opowiedzcie więcej o tej wyspie! – poprosił Cosmo.
– Kiedyś ci opowiemy, obiecuję! – zaczęła mama. – Ale nie teraz, ty i dziewczynki musicie się przygotować do wyjazdu na mistrzostwa.
– Jakie mistrzostwa? – zapytał nagle Nicholas znad naleśnika.
Zaległa cisza, gdy wszyscy popatrzyli po sobie.
– No… – zaczęła w szoku Tamara. – Mistrzostwa świata w quidditchu. Jutro. Irlandia i Bułgaria.
– Co?! – Nicholas zakrztusił się śliną. – Dlaczego nikt mi o tym nie powiedział!?
– Eee… Cały świat o tym mówi już od paru miesięcy, braciszku… – powiedziała Rosemary.
– Ale ja nic o tym nie wiem! Dlaczego!?
– Wyściubiłeś chociaż czubek buta ze swego podniebnego pałacu, Nick? – zapytał z wyższością Cosmo. – Jak nie, to… peszek.
– To znaczy, że nie pojadę na MISTRZOSTWA?! – zagrzmiał najstarszy Black, wstając.
– Eee… Nie.
Piętnastolatek stał chwilę z rozdziawioną buzią, obserwując wszystkich w ciężkim szoku, ale po chwili stulił ją, ściągnął brwi w jedną krechę i rozluźnił się. Wzruszył ramionami i rzucił obojętnie:
– W sumie… Idę po dżem.
– Przed chwilą zjadłeś cały słoik! – zawołała za nim mama, gdy wyszedł, po czym pokręciła głową z dezaprobatą. Przy stole wyraźnie odetchnięto.
Po śniadaniu Cosmo i dziewczynki zebrali swe najpotrzebniejsze rzeczy i wyszli przed chatkę z wujkiem i mamą. Nicholas, Tamara i ojciec zostali w domu. Cosmo z lekkim rozdrażnieniem oglądał, jak Nicholas z Tamarą ochlapują się radośnie w oceanie. Po chwili zastanowienia przyłączył się do nich Syriusz, robiąc więcej rumoru, niż pozostała dwójka razem wzięta.
– Chodź, Rosemary, lecimy do Nory! Musimy się spieszyć, obiecałam Arturowi, że przyprowadzę cię do nich punkt ósma!
Tymczasem wujek Remus złapał Cosmo i Sarę za szaty, po czym teleportował się z nimi przed Dziurawym Kotłem. Zerknął ostatni raz na Cosmo ostrożnie.
– Tu cię zostawię… – rzekł powoli. – Pamiętaj, żebyś nie robił problemów! Chodź, Saro!
Cosmo wydął wargi, gdy wujek zniknął, po czym wpakował się do Kotła nonszalancko, wciskając dłonie w czarne dżinsy. Z Kotła dostał się na Pokątną. Gdy już jego nogi stanęły na brukowanej ulicy, podziękował z wyższością barmanowi za otworzenie mu przejścia i ruszył w długą. Parę młodych czarownic obejrzało się za nim, gdy zarzucił czarnymi włosami niedbale. Zarechotał w duchu. Nie wiedzieć czemu, ale czochranie włosów zawsze kończyło się w jego przypadku tym samym: przykuciem sporej uwagi płci przeciwnej. Już zaczął się zastanawiać, czy nie skoczyć na Aleję Śmiertelnego Nokturnu, gdyż wszystkie witryny Pokątnej mu się opatrzyły, gdy pod Gringottem dostrzegł Dracona z Lucjuszem Malfoyem, czekających na niego.
– Tu jesteś! – krzywy uśmiech zagościł na pociągłej buzi Dracona.
– Witam! – Cosmo lekko się skłonił w kierunku Lucjusza Malfoya, a on odparł tym samym. Nagle dostrzegł piękny, szmaragdowy klejnot na jego szacie– Niezwykła ozdoba, panie Malfoy!
Pan Malfoy uniósł brwi delikatnie i z jakąś aprobatą wymienili z Draconem spojrzenia.
– Spuścizna mego rodu jest okazała, doprawdy… – zaczął ojciec Dracona uprzejmym tonem. – To chyba oczywiste, dlaczego się z nią obnoszę.
– Dostanę coś takiego u Borgina i Burkesa?
– Znasz ten sklep? – pan Malfoy kolejny raz uniósł brwi znacząco z szczyptą podziwu.
W tym momencie podeszła do nich pani Malfoy, która wyszła z Gringotta z ładną, markową torebką. Cosmo zapatrzył się w nią. Nie dlatego, że była jakaś oszałamiająco piękna (chociaż urody nie można było jej odmówić), ale przez swój sposób bycia. Arystokratyczna, tradycyjna, czarodziejska, mroczna dama… Czyż nie było to pociągające, takie życie?
Cosmo pocałował ją w wierzch dłoni, czując nagły, niewytłumaczalny przypływ dżentelmena, gdzieś do tej pory chrapiącego smacznie w smokingu na dnie jego niewątpliwie ponętnej czaszki, czym chyba ją oczarował, bo uśmiechnęła się do niego.
Młody Black błysnął uzębieniem do kręcącego z politowaniem głową Dracona, robiącego miny zza swego ojca.
Kilkanaście minut później rozdziawił usta, gdy stanęli przed niezwykle pięknym i okazałym namiotem z aksamitu. Był czarny i wyszywany srebrnymi nićmi, otoczony wysokim, kutym płotem z żelaza, a w ogrodzie można było dostrzec parę imponujących figur gargulców i kamienną ławę, a także fontannę. Namiot na tle innych wyróżniał się niesamowicie.
– A co na to mugole? – zapytał powoli Dracona.
– Mugoli nie powinno to interesować, chłopcze – wycedził chłodno Malfoy. – Oni są upośledzeni, więc wątpię, żeby w ogóle dostrzegli namiot naszej rodziny. Nie będę się poddawał jakimś idiotycznym środkom ostrożności i zmuszał moją rodzinę do niewygód dla garstki zwierząt.
– Hmm… – Cosmo przełknął ślinę i rzekł ostrożnie. – Cóż, całkiem sensowne wyjaśnienie…
– Ten namiot posiada dwanaście sypialni, dwanaście łazienek, patio i basen – uśmiechnął się Draco. – Ja też wolałbym, żebyśmy się nie ograniczali.
– Goście pierwsi! – Narcyza Black zaprosiła do środka Cosmo uprzejmym gestem.
– Ja chromolę… – wymamrotał Cosmo do Dracona, gdy zobaczył cudowne wnętrze namiotu Malfoyów. Sufit nie był aksamitny, ale jakby z zielonkawego szkła, ale trudno było dostrzec, bo zawieszony był ze dwa piętra nad nimi. Piękne, nieco orientalne zdobienia dopełniały się z licznymi donicami z egzotyczną roślinnością, kręciło się tu też kilka pawi. Srebrne schody prowadziły ku antresoli, a ta - do części pomieszczeń.
– I jak, robi wrażenie, co nie? – zarechotał Draco, gdy usiedli w jego sypialni na wyszywanych pufach. – Rzadko kiedy go używamy, ale warto!
– Twój stary wydał chyba fortunę na bilety, nie? Jak i na namiot…
– A właśnie, że nie! Bilety kosztowały tyle, co nic! To zaproszenie od samego Korneliusza Knota! Trzeba umieć się ustawić w życiu, drogi kuzynku! Być otwartym na pewne propozycje, na przykład…
– Ale czego chcesz, jak generalnie stoję otworem do wszystkich propozycji! – wyszczerzył zęby Cosmo i opadł na plecy, zapatrzony w zdobiony sufit. Draco pokręcił głową i parsknął.
Poza zjedzeniem wystawnej kolacji w namiocie państwa Malfoy, pluskaniem się z Draconem w basenie wykładanym zieloną i czarną mozaiką, oraz kilkugodzinnym gadaniem w sypialni Dracona (Cosmo uwielbiał zwłaszcza te momenty, gdy Draco nawijał o Potterze, bo mógł włączyć stan hibernacji, a tak naprawdę spokojnie zaszyć się w swej głowie i analizować sen z dzisiejszego ranka) nie robili niczego niezwykłego. Przed wyjściem z namiotu w kierunku stadionu Cosmo nie omieszkał pogonić jednego z pawi, który z wrzaskiem czmychnął z miejsca zbrodni, a Cosmo tak się zaangażował w gonitwę, że w przypływie ekspresji władował się z rozpędu do basenu, zresztą, tak jak biedny, uciemiężony paw.
Ociekający wodą Black, ale z pięknym piórem w dłoni, kroczył dumnie z Draconem drogą w lesie, okryty jego zapasową i wypaśną peleryną. Kilka kroków w tyle kroczyli Malfoyowie.
– Po cholerę ci to pióro? – zagadnął Draco z wyższością.
– Żebym cię wachlował, kruszynko, gdy ten męski i podniecający Wiktor Krum zaszczyci cię całuskiem wysłanym ze swej miotły! – zaszczebiotał Cosmo słodziutko.
– Odbiło ci? – skrzywił się Draco. – Woda zalała ci czaszkę?
– Co by to zmieniło? Istnienia jakiegoś obiektu w mej czaszce już nie podejrzewam, więc… Chyba, że macie w sadzawce śledzie i jeden się wprowadził. Draco, pływa mi śledź w głowie?!
– BASEN! Nie sadzawka! – prychnął Draco.
– Ale miałeś zerknąć! Popatrz na moje gałki oczne! Widać za nimi śledzia?! Macha do ciebie?
– Taa i krzyczy, że nie lubi tak pustych pokojów! – sarknął Draco, obserwując kuzyna z pogardą.
Zanim Cosmo zdołał zareagować na tę subtelną uwagę, dotarli już do loży, a tam stał jakiś ważniak ze swą żoną, synem, córką oraz… Sarą i jej przyjaciółką, Melisą.
– Witam, panie McLaggen! – ukłonił się pan Malfoy, podczas kiedy Draco i Cosmo lustrowali trzy dziewczynki z Gryffindoru, w tym Sarę i Melisę.
– Dzień dobry, panie Malfoy! – odparł chłodno jegomość. – Widzę, że loża honorowa!
– Oczywiście, żadna inna nie wchodziła w rachubę!… – uśmiechnął się sztucznie pan Malfoy.
Draco próbował spopielić dziewczynki spojrzeniem, ale Cosmo unikał ich wzroku. W końcu zerknął na siostrę i z przerażeniem uświadomił sobie, że zarówno ona, jak i pozostałe patrzą centralnie na niego z pogardą, nie na Dracona, który dwoił się i troił, żeby zrobić groźną minę, a jego ściągnięte wrogo brwi prawie zakryły oczodoły. Cosmo zerknął na Melisę, która obserwowała go zmęczonymi oczyma, ale na jej twarzy czaił się strach. Czternastoletni Black przybrał obojętny i zblazowany wyraz twarzy, mrużąc oczy od dołu. Jego zdecydowana większość była zdegustowana i wstydziła się za majowy wieczór, ale teraz górę brała ta uśpiona zwykle cząstka, która charakteryzowała przebiegłego, chytrego i zakochanego w sobie Ślizgona.
– Nie sądziłem, że jakiekolwiek osoby z parszywego Gryffindoru, pełnego plebsu, stać na takie luksusy, jak loża honorowa! – syknął Draco do dziewczynek tak, by starsi nie słyszeli.
– Och nie, Draco! – przerwał mu Cosmo ze sztywną uprzejmością. – Tuszę, iż dziewczęta będą miały wyborny wieczór!
Po czym uśmiechnął się sarkastycznie, zmrużył oczy i ukłonił nisko, kręcąc młynka nadgarstkiem.
– Nie, ty idioto! – zaczęła walecznie ta, której imienia nie znał. – MIAŁYBYŚMY świetny wieczór, a zwłaszcza Melisa, gdybyś nie pokazał tu swej parszywej, zakazanej gęby!
– Och! – Cosmo arystokratycznie udał zdziwionego, po czym przeniósł chłodny wzrok na wystraszoną dziewczynkę. – Czyżby mała Melisa miała jakiś problem ze mną?
– Nie no co ty! – warknęła ta bojowa blondynka. – Jakbyś w ogóle nie zrobił jej krzywdy!
– Ach, rzeczywiście! – krzyknął łagodnie Cosmo. – Coś było… Wiesz, nie wiedziałem że jest w stanie rozpamiętywać takie rzeczy… Widocznie zapadam w pamięć… Ale przykro mi, ja już o tym dawno zapomniałem, ta dziewczynka wyleciała mi z głowy, ech!…
Po czym odkłonił się Melisie, która skuliła się jeszcze bardziej ze łzami w oczach, ostatni raz przeszył ją elektryzującym, jednocześnie lodowatym spojrzeniem, po czym udali się z rechoczącym Draconem do loży, ignorując fakt, że blondynka chciała właśnie rozkwasić mu nos pięścią.
– Nieźle! Jeszcze się wyrobisz! – poklepał go po plecach Draco.
Cosmo spojrzał przed siebie, na gromadę Weasleyów, siedzących w tej samej loży. Jego wzrok spotkał się ze wzrokiem Rosemary. Wtedy poczuł ukłucie okropnego bólu w sercu.
Kim jestem?!
105. cd Dodała Mary Ann Lupin Czwartek, 28 Listopada, 2013, 01:36
– No, ale mecz był genialny! Genialny! – jazgotała Charlotte, opychająca się fasolkami.
Sara uśmiechnęła się zgodnie z jej opinią, ale wciąż starała się przytrzymać Melisę jak najbliżej siebie. Kasztanowowłosa była blada i jakby nieobecna.
– Tatku! Dziękujemy ci tak bardzo za te bilety! – Charlotte rzuciła się na szyję swego obszernego ojca, który zaśmiał się rubasznie i poklepał ją po złotej głowie.
– Idźcie szybciej, dziewczynki, muszę szybko położyć się spać i przemyśleć całe wydarzenie! – starszy brat Charlotte, Cormac, machnął na nie niecierpliwie. – Przyda mi się w późniejszym życiu!
– Cormac chce być graczem! – szepnęła Charlotte do Sary, po czym parsknęła szaleńczo – Idiota!
Sara była nieziemsko wdzięczna rodzinie McLaggen, że zabrała ją do loży honorowej na tak niezapomniane wydarzenie, ale nie mówiła za wiele. Z jednej strony martwiła się o Melisę, z innej tęskniła za tatą i mamą. Poza tym dokuczał jej fakt, że nie zobaczyła się w te wakacje jeszcze ani razu ze swym „narzeczonym”, Stanleyem.
Dziewczynki wlazły do swojej sypialni w drogim namiocie McLaggenów. Spały razem, bo bardzo chciały mieć możliwość nocnych pogaduch ze sobą.
– Ja pierniczki, o tym meczu się będzie gadać całe dnie w szkole… – Charlotte przeciągnęła się po prawej stronie Sary. – Ciekawe, kto jeszcze był ze szkoły? Może ten zdeformowany Clarke?
– Założę się, że Thaddeusa nie było… – mruknęła Sara.
– Czemu?
– A widziałaś, żeby jakaś loża eksplodowała, najlepiej słoniami?
Charlotte ryknęła rubasznie, zupełnie, jak jej rubaszny ojciec kilkanaście minut wcześniej. Nawet Melisa zachichotała, ale za chwilę umilkła.
– A ty jak się bawiłaś, Meli? – zagadnęła ją Charlotte przez Sarę.
– Hmm… Dobrze… – Melisa zdobyła się na uśmiech. – Naprawdę wam dziękuję, dziewczyny! Jesteście prawdziwymi przyjaciółkami! Rozważałam odejście z Hogwartu, ale chyba zostanę…
– Ju-hu!!! – Charlotte fiknęła pod kołdrą z radości. – Właśnie tak! Miej wywalone na Cosmo-Srosmo! Głupich nie sieją!
Najwidoczniej Charlotte już zupełnie przestała się przejmować faktem, że Sara jest siostrą Cosmo, ale Sara tylko zbyła tę myśl uśmieszkiem. Trudno.
Obudziły ją, zdawałoby się kilka minut później, jakieś wrzaski. Usiadła na łóżku i potrząsnęła Melisą, śpiącą z jej prawej strony, ale panna Flaxenfield miała otwarte oczy.
– Też to słyszę – rzekła tylko czujnie.
– Charlotte, wstawaj! – Sara dźgnęła blondynkę, ale w tym momencie do pokoju wpadł Cormac.
– Szybko! – zawołał, a jego mina mówiła, że to nie żarty. – Uciekamy!
Dziewczynki natychmiast wyskoczyły z łóżka jak katapultowane i pobiegły w koszulach nocnych z Cormackiem na dół i przed namiot.
Płomienie trawiły namioty i rozprzestrzeniały się na kolejne. W powietrzu latali ludzie, a ci, którzy byli na ziemi, uciekali z wrzaskiem od grupki zakapturzonych postaci zbliżających się w ich kierunku.
– Ojciec pobiegł pomóc ministerstwu, a matka gdzieś zniknęła! – wrzasnął Cormac, przekrzykując rwetes. – Zostańcie tu, poszukam jej!
I znikł w tłumie. Charlotte prychnęła jak kotka:
– Co za imbecyl! Jeśli sądzi, że tu będziemy czekać, aż same zostaniemy trzema, smakowitymi tostami, to się grubo myli! Chodźcie za mną, dziewczyny!
Melisa i Sara, kuląc się do siebie w przerażeniu, jakiego nigdy nie czuły, rzuciły się za Charlotte w samo oko cyklonu. Trzymały się we trzy za ręce, a Charlotte kierowała je jak najdalej od niebezpiecznych ludzi. Sara nie czuła serca, miała wrażenie, że zostawiła je pod kołdrą.
Jakimś cudem udało im się wydostać z płonącego kręgu i tłumu ogłupiałych z przerażenia ludzi i wytoczyły się prawie jak trzy, samotne kuleczki, z tego bałaganu w stronę lasu.
Ogarnęła je ciemność i cisza. We trzy skuliły się w korzeniach sporego drzewa i czekały na rozwój wydarzeń, wciśnięte razem i przytulające się w trwodze do siebie. Nie miały odwagi puścić pary z ust.
Sara czuła się jednocześnie przerażona i zaintrygowana. Mimo grozy, dyszącej im w kark, zastanawiała się usilnie, kto mógł zrobić coś podobnego. Jakie miał intencje? Co nim kierowało? Nigdy nie miała do czynienia ze złymi czarodziejami, ale dopiero teraz w pełni do niej dotarło, jak niebezpiecznym narzędziem w rękach czarodzieja może być różdżka. Ile zadać bólu…
Siedziały w lesie dobrych dwadzieścia minut bez najmniejszego szmeru, ale nic nie wskazywało na to, by miało się uspokoić. Las co jakiś czas rozświetlały zielone płomienie, co chwilę rozlegały się huki, jakby coś wybuchło, zatrzymując na chwilę pracę serca.
– Dziewczyny! – szepnęła Charlotte, która wychyliła się na chwilę, by zerknąć na obozowisko. – To są ci mugole! Tam fruwają ci mugole, co są właścicielami kempingu!
Melisa przełknęła ślinę i wcisnęła się bardziej pomiędzy korzenie.
– Jeżeli szukają ludzi od mugoli, to najpierw będą musieli się policzyć ze mną! – warknęła Charlotte, zaciskając pięści. – Ciekawe, czy ci coś zrobią, jak im pogryzę stopy!…
– Z pewnością. Charlotte, to są na pewno ludzie, którzy by cię zabili – szepnęła Sara.
Zrobiło się przez chwilę cicho, gdy do dziewczynek to dotarło i skuliły się bardziej.
– Co to!? – jęknęła Sara spazmatycznie, gdyż nagle krzyki wezbrały na sile. Cały las krzyczał…
– Co się dzieje!? Sara, nie! – pisnęła Charlotte, bo Sara uniosła się lekko, próbując zdefiniować zielonkawy kształt, który pojawił się nad lasem.
– Dziewczyny… – szepnęła panna Black. – Co to jest?
TRZASK!
– Meg! Kotku, co się dzieje?!
Syriusz wbiegł do kuchni z Remusem depczącym mu po piętach. Omietli kuchnię wzrokiem, w tym mnie i strzaskaną filiżankę, leżącą na kafelkach obok porzuconej gazety. Syriusz podbiegł do gazety i rzucił okiem na pierwszą stronę.
– Remus!… – szepnęłam i przywarłam do brata, wytrzeszczając dziko oczy. – Wiedziałam! Bałam się tego tyle lat! Śmierć Lily i Jamesa poszła na darmo!
– Co…? Syriuszu! Co się dzieje?!
Mój mąż podniósł gazetę i zerknął na pierwszą stronę ponuro.
– Nie jest dobrze, Lunatyku. Popatrz!
I pokazał nam „Proroka Codziennego”. Na pierwszej stronie widniało zdjęcie Mrocznego Znaku nad lasem i wielki nagłówek: „PANIKA PODCZAS FINAŁU MISTRZOSTW ŚWIATA W QUIDDITCHU”.
– Mroczny Znak?… – wydukał Remus po chwili martwej ciszy. – Ale… Skąd!?
– Voldemort nadchodzi – rzekł Syriusz ponuro, jego oczy straciły blask.
tak, nie wiedziałam, że będę mieć tak mało czasu jako studentka... serio. Ale będę się starać częściej dodawać wpisy, nie co miesiąc. przynajmniej spróbuję.
mam nadzieję, że się podobało
104. W pogoni za Parszywkiem Dodała Mary Ann Lupin Środa, 30 Października, 2013, 20:35
Postaram się na dniach zerknąć do Huncy, Lunellyn i Natalie, no i do Lily&Molly, jeśli będzie coś nowego.
Witaj znowu, Natalie Junes Bardzo się cieszę, że wróciłaś tu i do siebie Ale, między nami mówiąc, czułam, że tak będzie!
I oto nocia...
Draco i Cosmo musieli czyścić bez użycia czarów część Izby Pamięci. Draco pluł i bluzgał pod nosem, ale Cosmo z pokorą polerował wszelkie nagrody i medale. Było mu tak smutno, że w ogóle nie zwracał uwagi na swego kuzyna.
Gdy szlaban dobiegł końca, on i Draco wyszli na korytarz i udali się do Wielkiej Sali na kolację.
– Cóż za okropna kara! – zgrzytał zębami całą drogę Draco. – Jeszcze mnie coś takiego kazali… Czyżby zapomnieli, że mam delikatną i niedawno dopiero naprawioną rękę? Jak śmieli kazać mi coś takiego wyczyniać! Nie jestem służącym, w moim domu matka by się popłakała, gdyby zobaczyła, że poleruję nasze cholerne srebra! Doniosę jej i ojcu o tym, jak mnie w tej budzie traktują! To już szczyt wszystkiego!
Cosmo zignorował Dracona ostentacyjnie, zresztą, i tak nie musiał mu odpowiadać, bowiem Draco dostał słowotoku i najwyraźniej gadanie do samego siebie było dla niego jak rehabilitacja.
Zasiedli do stołu w Wielkiej Sali. Cosmo nie czuł się głodny, miotały nim mdłości. Zerknął na stół Gryfonów i przeszukał go dokładnie. Dziewczynki nie widział.
Ten fakt zasmucił go jeszcze bardziej, bowiem nie spotkał jej na posiłku od tamtego majowego incydentu. W ogóle jakby zniknęła. Czuł, że to wszystko przez niego, że się po prostu schowała.
Do Wielkiej Sali weszła Sara. Obrzuciła Cosmo pogardliwym spojrzeniem, gdy dostrzegła, że się jej przygląda, po czym porwała ze stołu trochę jedzenia i szybko odeszła.
Ten widok już zupełnie Cosmo dobił. Czyżby jego ofiara nie chciała wyjść z dormitorium? A co z jej egzaminami, lekcjami? Poczuł się jak śmierdzące, gnijące ścierwo. Nie wierzył wciąż, że dał się wkręcić Draconowi w zabawę Gryfonką, w dodatku bezbronną i młodszą od nich. Dwóch trzecioklasistów przeciwko małej dziewczynce z pierwszej klasy, do tego nieuzbrojonej. To przecież było zarówno tchórzostwo, jak i okrucieństwo! I on, Cosmo, który chciał kiedyś zostać aurorem, brał udział w czymś takim…
– Masz, Meliso.
Sara położyła na łóżku parę tostów i rogalików francuskich, oraz dwa jabłka. Popatrzyła na przyjaciółkę ze współczuciem. Piękne, kasztanowe pukle Melisy były potargane i matowe, ona sama siedziała na posłaniu skulona, opierając plecy o wezgłowie i otulona swoją kołdrą, jakby jej było zimno i jakby się bała. Zwykle śniada, opatrzona kawowymi piegami cera była teraz okropnie zmęczona od łez i braku snu. Zielone oczy Melisy pochłaniała czerwień i spuchnięte powieki. Ogólnie sprawiała wrażenie zadręczonej i skatowanej. Sara i Charlotte wymieniły smutne spojrzenia, ale Melisa nie drgnęła, wciąż zapatrzona przed siebie tępym, niewidzącym wzrokiem. Sara westchnęła i usiadła obok niej, obejmując ją jednym ramieniem.
– Meliso, musisz coś zjeść. Nic nie daje takie siedzenie – rzekła cichym, uspokajającym tonem.
– Wiem – wychlipała nagle zielonooka. – Ale tak bardzo okropnie się czuję!… Nie chcę żyć!
– Nie mów tak! – Sara przytuliła ją bardziej. – Masz kochających rodziców! Masz nas! Myślisz, że byśmy ci pozwoliły umrzeć? To byli Ślizgoni, to tylko parszywi Ślizgoni, bądź ponad to!
– Ale nie wiesz, nie rozumiesz… – załkała. – Nie było cię tam… To było takie okropne… Tak bardzo mnie upokorzył, że znienawidziłam się w jednej chwili… Nie umiem spojrzeć w lustro, bo mi tak okropnie głupio…
– Naprawdę, nie mogę zrozumieć, czemu mój brat tak się zachował – pokręciła głową Sara. – On nigdy taki nie był… Myślę, że to był jednorazowy przypadek…
– Ale wspomnienia zostaaanąąąą…
Sara wtuliła się w płaczącą rzewnie Melisę. Dawno nie widziała kogoś tak rozpaczającego. Charlotte podeszła do nich i przytuliła się z drugiej strony, głaszcząc opuchniętą dziewczynkę.
– Saro, mogę przyłożyć twojemu bratu? – warknęła bojowniczo.
– Jasne, zasadzimy się na niego we dwie. Zwieje z piskiem, jak nas zobaczy, założę się! Podpalę mu włosy, może uda mi się nawet nie tylko pod pachami!…
Melisa leciutko parsknęła, gdy obserwowała knujące Sarę i Charlotte, ale potem zmarkotniała.
– Czemu akurat ja? – spytała. – Zawsze miałam takiego pecha we wszystkim… Jak tu przybyłam, to zupełnie nic nie rozumiałam, bo moi rodzice to mugole. A ja zawsze byłam taką szarą myszką, schowaną w swej norce… I oczywiście musiał zaatakować mnie, bezbronną i nieufną. Wy macie fajnie, Charlotte jest silna i pochodzi z dobrej, czarodziejskiej rodziny, jest pyskata i by mu przyłożyła. Sara jest drobna i niepozorna, ale ma moce, o których nie chce nam wciąż nic powiedzieć. I też ma rodzinę czarodziejów i bardzo dobrze się uczy. Tylko ja, taka szara myszka w norze…
– Meliso – Sara popatrzyła na nią z politowaniem. – Ty nie jesteś szarą myszką w norze. Ty jesteś tą księżniczką, która została zamurowana w wieży i czeka na swego księcia, który ten mur zburzy!
– Daj spokój! – żachnęła się Melisa, pociągając czerwonym nosem.
– Na serio, nie, Charlotte?
– No pewnie! – wyszczerzyła się blondynka.
– Zresztą, zapewniam cię, Meliso, że w moim życiu nie wszystko było różowe – Sara nieco się zasępiła. – Mój brat umarł na moich oczach w nieszczęśliwym wypadku. Drugi brat jest przeklęty. A trzeci mega porąbany.
Dziewczyny parsknęły. Sara kontynuowała:
– Dorastałam bez ojca, który nawet nie wiedział, że istnieję. Mama zawsze była smutna, odkąd pamiętam. W domu było nerwowo i ponuro, nudno. Nie mogłam się doczekać Hogwartu. Moje zdolności to choroba, której nie wyleczą. Nigdy nie było mi łatwo. Zresztą, jestem ciągle chora i słaba i przekonana o tym, że wyglądam jak straszny cherlak. Nic nie udźwignę bez telekinezy. Wszystko w moim życiu jest takie pod górkę, tak bardzo ciężkie.
– To i tak lepiej niż ja! – jęknęła Melisa.
– Tak? – Sara zawiesiła głos, po czym spytała groźnie – I twój ojciec też jest mordercą?
Zaległa napięta cisza. Melisa i Charlotte wpatrzyły się w nią w osłupieniu.
– No o co wam chodzi? Moim ojcem jest Syriusz Black – Sara spuściła wzrok.
– Ale… Myślałam, że to żarty, że zbieg okoliczności… – wydusiła Charlotte, a Melisa wyjęła ramię spod kołdry i pogładziła Sarę dla otuchy. Obie miały współczucie na twarzach.
– Saro, tak mi przykro… Nie wiem, co powiedzieć… – wykrztusiła Melisa.
– Nic nie mów. Tu nie ma co komentować – stwierdziła sucho Sara. – Po prostu. Jestem córką człowieka, którego szuka cały świat mugolski i czarodziejski. Kiedy trafił do Azkabanu, ja byłam już na świecie, tyle że maleńka, w brzuchu mamy. A on nie wiedział. Wychowałam się bez niego i nigdy nie tęskniłam, ale ostatnio bardzo pragnę go widzieć i z nim pobyć. To mnie zabija, ale żyję, Meliso!
Melisa patrzyła na nią badawczo spod opuchniętych powiek, po czym położyła głowę na podołku Sary. Westchnęła.
– Kurczę, współczuję ci… Ale wciąż nie mogę zapomnieć twego brata i jego okropnej miny, gdy to wszystko się działo. Był taki chłodny i okrutny, zwierzęcy…
Wtuliła się mocniej w brzuch Sary i zalała łzami. Sara gładziła ją po włosach delikatnie. Charlotte pokręciła głową z niedowierzaniem, obserwując obydwie.
– Jejku… – mruknęła. – Dwa nieszczęścia moje. Chodźcie!
Po czym objęła obydwie i lekko parskając, trzy dziewczynki stłoczyły się w ludzką kulkę, przytulając do siebie. Poczuły, że raźniej im właśnie w takiej kulce.
– Ale wciąż mnie lubicie za ojca? – zagadnęła Sara.
– Daj spokój, twój ojciec nas zupełnie nie interesuje! – prychnęła Charlotte. – Liczysz się ty.
– Jakoś to zniesiemy, nie, Saro? – pisnęła Melisa, pociągając nosem.
– Musimy… – mruknęła panna Black. – Zaczniemy od wykurzenia cię z dormitorium.
– Czas start!
Wszyscy zgromadzeni w sali od transmutacji poczęli pisać jeden z pierwszych egzaminów, kończących trzecią klasę. Cosmo nie miał egzaminów rok temu z powodu łaskawości Dumbledore’a. Dość trudno przywrócił się do tej ponurej tradycji sprzed dwóch lat. Ale kończył już trzecią klasę, więc nie w kij dmuchał, to była prawie połowa lat spędzonych w Hogwarcie.
Co nowego mu przyniosły? Stopniowe i bardzo powolne przyzwyczajanie się do Slytherinu i arystokracji czarodziejskiej. Zeszłoroczne perypetie z dziedzicem Slytherina i co za tym idzie, ubaw po pachy, tyle że za darmola, skoro był nietykalny… No i ten rok z ojcem. Ale co nowego? Myślał, że dużo, ale obecnie jakoś nie potrafił tego pojąć.
Skupił się na zadaniu z transmutacji, które nie sprawiło mu większych problemów. Czynność pod tytułem „Uczenie się” stała u niego na końcu jego dziennej listy zajęć, zaraz pod „Sprzątnięcie syfu spod łóżka Vincenta. Wykonywać tylko w szczególnie ciężkich przypadkach”. Mimo tego jakoś potrafił wynieść z lekcji dość sporo.
Cosmo uniósł wzrok i popatrzył na rudą głowę Rosemary, siedzącej obok. Była skupiona i nieco spanikowana. Zamyślił się, ssąc koniuszek pióra.
Jak się czuła teraz tamta dziewczynka?
Poczuł do siebie obrzydzenie i potrząsnął głową jak pies, po czym wrócił do transmutacji. Miał problem ze skupieniem. Marzył o czymś, co by mu pozwoliło wyrzucić tamto wspomnienie, wymazać je, zapomnieć… Z każdym dniem bolało go coraz bardziej, niczym drzazga w ropiejącej ranie. Nie chodziło nawet o wspomnienie tych przerażonych, rajskozielonych oczu. Cosmo wiedział doskonale, że zobaczył zbyt wiele, że to było tej dziewczynki i tylko jej, nie miał najmniejszego prawa obnażać ją z sekretów i tak bezczelnie, prawie z lupą, przyglądać się jej, gdy tego nie chciała. Nie znał jej i podejrzewał, że nawet jakby się przyjaźnili, to by nie zobaczył tego, co udało mu się podpatrzeć siłą i brutalnością. A jednak, widok tego kawałeczka jej obnażonego ciała wwiercał się w mózg młodego Blacka, a on z rozpaczą stwierdził, że jakaś część jego osoby nie chce się pozbyć tego wspomnienia, że mu się podobało… Tak bardzo nienawidził się teraz za to, że pozwolił Draconowi działać. Wiedział doskonale, że powinien mieć własny rozum i nie zgodzić się na zabawę kosztem tej biednej dziewczynki. Co go wtedy podkusiło?! Chyba tylko zraniona przez nią duma i nieskalanie, ale i ciekawość… a to już dużo.
Spróbował wyrzuć z pamięci świecący wciąż oślepiająco obrazek przerażonej jedenastolatki i swojej ręki, gdy odginał tę dziwną miskę i wykonał z powodzeniem cztery kolejne zadania, chociaż wspomnienie brzęczało mu przy uchu tak natrętnie, że miał ochotę poderwać się i wrzasnąć, by sobie poszło.
Oddał pracę przed czasem, wykonawszy wszystko. Wyszedł sam na korytarz, zatopiony w niewesołych uczuciach. Czerwiec wlewał do zamku mnóstwo gorąca, więc postanowił przejść się na błonia, nie czekając na chłopaków.
Siedziało tam wielu uczniów, którzy obecnie nie mieli egzaminów lub jeszcze ich nie zaczęli. Cosmo przyłapał się na tym, że szuka drobnej, kasztanowowłosej Gryfonki, dość hojnie obdarzonej, jak na swój wiek. Miała takie przestraszone, soczyście zielone oczy i kawowe, urocze piegi…
Niestety, nigdzie jej nie było. W ogóle nie dostrzegł Gryfonów z pierwszej klasy. Westchnął i usiadł na murawie, wyciągając się i zakładając ręce za głowę. Zmrużył oczy na prażącym słońcu, ale wewnątrz jego głowy wiał chłód, owiewający suchą pustynię z popękaną ziemią. Z jakiegoś powodu poczuł zawód, że nie znalazł dziewczynki na błoniach. Dopiero teraz do niego dotarło, jak upokorzona została. Być może wbił ją w jakieś kompleksy, nienawiść do samej siebie… Może bała się wyjść z dormitorium po takim upokorzeniu? Czuł, że wkładanie komuś ręki w miejsca intymne jest okrutne i godne Azkabanu… a sam to zrobił. Zachował się tak samo. Dlaczego mu to nie przyszło do głowy, gdy pakował tę paskudną łapę w jej dekolt?!
I… dlaczego tak bardzo mu się on spodobał? Cosmo warknął i uderzył się w czoło z bezsilności. Dwie siły, opowiedziane po dwóch wrogich stronach emocje i uczucia, rozdzierały go na pół. Z jednej strony był zrozpaczony i zawstydzony, obrzydzony swym zachowaniem i najchętniej cofnąłby czas. Ale była też druga strona medalu… Nie mógł się opędzić od zaintrygowania w związku z tym, co zobaczył. Poczuł z rozpaczą, że zrobiłby to znów, ale tym razem chciałby poznać więcej…
Cosmo dał sobie potężnego kopa kolanem w czoło, po czym wydał ryk frustracji i obrzydzenia, wstał i w pełnym pędzie, tak jak stał, wpadł do jeziora, ignorując zaskoczonych gapiów. Otoczyła go zimna woda, co go w pełni otrzeźwiło. Wyszedł więc na brzeg, ociekając wodą, z koszulą i spodniami klejącymi się do jego ciała, czarnymi strąkami na głowie i ciamkającymi butami.
Trzeba ją koniecznie znaleźć i przeprosić.
Ten wieczór miał być przełomowy. Słońce, które krwawo zachodziło, wślizgując pomiędzy ciemny horyzont a kolorowe, majestatyczne niebo, zdążyło tylko zaobserwować smutną scenę egzekucji pewnego hipogryfa, ale dalsze wydarzenia, jeszcze bardziej zaskakujące, niestety mu umknęły. Nikt, kto siedział tego wieczora w zamku, nie mógł widzieć czwórki ukrytych pod peleryną-niewidką uczniów, którzy gonili właśnie płochliwego szczura, nagle zmartwychwstałego, czując narastającą rozpacz, bowiem w pobliżu kręcił się sam Korneliusz Knot z Albusem Dumbledorem, a im, małoletnim, nie wolno się było oddawać gonitwom poza szkołą w obecnych okolicznościach.
Rosemary nawet nie zdążyła się zastanowić, jakie to dziwne, bo lawina wydarzeń wciąż wydawała się nie kończyć, nie mówiąc już o tym, że nic nie wskazywało na to, iż przystopuje. W przeciągu paru chwil z ciemności wyskoczył duży, czarny pies, schwycił Rona i gdzieś go zawlókł. Harry, Hermiona i Rosemary musieli paść plackiem na ziemię, bo nagle okazało się, iż gonitwa za Parszywkiem wyprowadziła ich aż pod korzenie wierzby bijącej, między które wszedł pies z Ronem. I gdy właśnie gorączkowo zastanawiali się, co zrobić z chłoszczącą ich wierzbą, Krzywołap podbiegł do pnia i nacisnął narośl, powstrzymując drzewo. I tu znów czternastolatka nie zdążyła zatrzymać się nad absurdem tego, co widziała, gdyż chwilę potem pędzili podziemnym korytarzem, zgięci wpół i przestraszeni, napędzani rosnącą trwogą. Gdzie jest Ron?
Rosemary wylazła pierwsza z dziwnego, dusznego tunelu i rozejrzała się po zakurzonym, zrujnowanym pokoju. Za nią gramolili się do środka Harry i Hermiona.
– Gdzie my, do cholery, jesteśmy?! – przeczesała rudą burzę loków brudną dłonią, ale dopiero Hermiona wpadła na to, że we Wrzeszczącej Chacie, którą tak często omijali szerokim łukiem. Na myśl o tym fakcie Rosemary przeszedł dreszcz i poczuła się obserwowana, ale nie było czasu na pogaduszki czy strach: podłoga na piętrze trzeszczała. A to oznaczało, że ktoś był w Chacie.
Wspięli się z duszą na ramieniu po rozklekotanych schodach, po czym weszli do sypialni w idealnym napięciu. Na łóżku spoczywał Ron, na szczęście żywy. Rzucili się ku niemu.
– Ron... nic ci nie jest?
– Gdzie jest ten pies?
– To nie pies – jęknął Ron, zaciskając zęby z bólu. – Harry, to pułapka…
– Co…
– To nie jest pies… To animag…
Rosemary usłyszała za nimi huk zatrzaskiwanych drzwi. Coś chrupnęło w jej szyi, gdy gwałtownie okręciła się do tyłu, podobnie do Harry’ego i Hermiony.
Coś, na ułamek ułamka sekundy przed skojarzeniem faktów, podpowiedziało jej w głowie, że to będzie on. Zniszczony i zarośnięty, brudny, obszarpany, wychudzony wrak. Jej ojciec, Syriusz Black.
– Expelliarmus! – wychrypiał, a Rosemary poczuła, że straciła różaną różdżkę.
Ojciec patrzył na nią przez chwilę świecącymi oczyma. Ona jednak odwróciła wzrok, nie mogąc znieść tego spojrzenia, zwłaszcza, że nosiło w sobie cechy czegoś miłego.
– Byłem pewny, że przyjdziesz, żeby ratować swego przyjaciela – zwrócił się bezpośrednio do Harry’ego, odwracając uwagę od Rosemary. – Twój ojciec zrobiłby to samo dla mnie. Jesteś dzielny, nie pobiegłeś po nauczyciela. A ja jestem ci za to wdzięczny… bo to wszystko bardzo ułatwi…
Harry zrobił krok do przodu, ale Hermiona schwyciła go za sweter.
– Nie, Harry, nie!
– Jeśli chcesz zabić Harry'ego – krzyknął Ron, który wstał. – będziesz musiał zabić i nas!
– Połóż się – odparł dziwny tonem ojciec. – Połóż się, bo jeszcze bardziej uszkodzisz sobie nogę.
– Słyszałeś? Będziesz musiał zabić nas wszystkich!
Rosemary poczuła nagle dziwną ścianę pomiędzy nią a resztą przyjaciół. Skupili się oni razem i czekali na śmierć z rąk jej ojca. Teraz jednak czuła, gdy wreszcie mogła go zobaczyć i usłyszeć, że jest w tym jakiś absurd, największy ze wszystkich dzisiejszych absurdów. Dlaczego nie stanęła tam z nimi, by bronić Harry’ego? Czemu wybór pomiędzy przyjaciółmi a ojcem stał się nagle tak trudny?
Hermiona spojrzała na nią z jakąś rozpaczą. Pewnie zastanawiała się, czemu Rosemary nie utworzyła z nią i Ronem zwartego muru przy Harrym. Czyżby Hermiona bała się zdrady?
– Tej nocy dojdzie tylko do jednego morderstwa – zaśmiał się Syriusz Black.
– Tylko jednego? – prychnął Harry. – Co się stało? Ostatnim razem nie byłeś taki łagodny, prawda? Nie zawahałeś się przed zabiciem tych wszystkich mugoli, chociaż zależało ci tylko na śmierci tego małego Pettigrew... Co się stało, czyżbyś zmiękł w Azkabanie?
– Harry! – poczęła błagać Hermiona. – Uspokój się!
– ON ZABIŁ MOICH RODZICÓW!
Harry wyrwał się z uścisków Rona i Hermiony i powalił ojca Rosemary na ziemię, po czym rozgorzała batalia. Rosemary zaniemówiła, ale Hermiona i Ron inicjowali taki wrzask, że starczyło za całą trójkę. Rudowłosa panna Black obserwowała w jakimś swoistym szoku swego najlepszego przyjaciela, który bił się z jej ojcem. Gdyby któryś z tych dwóch panów teraz poprosił ją o pomoc, nie wiedziałaby, po czyjej stronie się ustawić. Wiedziała, że Harry to jej przyjaciel, a ojciec morderca i zawsze czuła ku niemu nienawiść, nawet teraz, lecz coś było w jego wzroku, czym ją obdarzył parę chwil temu, że zupełnie skonfundowana, mogła jedynie sterczeć jak słup soli, zupełnie w centrum tego wszystkiego, lecz jakby będąc duchem, milczącym obserwatorem zza weneckiego lustra.
Do walczących podbiegła Hermiona, po czym przysoliła zdrowego kopa ojcu Rosemary, Ron za to rzucił się ku różdżkom, w tę masę i plątaninę wmieszał się też bohatersko Krzywołap, atakując pazurami. Tylko Rosemary stała na środku jak zaczarowana.
– Odsuńcie się!
Hermiona i Ron odczołgali się na bok. Ojciec Rosemary leżał, wymiętoszony i zapadły, pod ścianą, dysząc ciężko. Uchwycił wzrok swej córki, przyglądającej mu się badawczo, ale chwilę potem wlepił spojrzenie z napięciem i jakimś strachem w Harry’ego, który podszedł do niego, celując różdżką w jego serce. Rosemary ledwo przełknęła ślinę.
– Chcesz mnie zabić, Harry? – wyszeptał ojciec w pełnej napięcia ciszy.
– Zabiłeś moich rodziców – odparł hardo Harry.
– Nie przeczę… – szepnął Syriusz po chwili milczenia. – Ale gdybyś wiedział wszystko…
– Wszystko? – warknął Harry. – Sprzedałeś ich Voldemortowi, to mi wystarczy!
– Musisz mnie wysłuchać! Będziesz żałował, jak mnie nie wysłuchasz… Nie rozumiesz…
– Rozumiem o wiele więcej, niż ci się wydaje – przerwał mu Harry, drżąc. – Nigdy jej nie słyszałeś, co? Mojej mamy… próbującej powstrzymać Voldemorta przed zabiciem mnie… i to ty do tego doprowadziłeś… ty ich zdradziłeś…
Wtem na pierś ojca wskoczył Krzywołap, wbijając pazury w jego i tak poprutą szatę i zasłaniając go własnym ciałem. Rosemary uniosła brwi powoli i wciągnęła powietrze głośno przez nos.
– Uciekaj – mruknął tato i próbował bezskutecznie zwolnić kota z roli strażnika. Nogi Rosemary same drgnęły do przodu, nim zdążyła im zakazać. Ze ściśniętym gardłem podeszła do ojca i Harry’ego i… stanęła pomiędzy nimi, zasłaniając Syriusza Blacka sobą.
– Rosemary, zwariowałaś?! – jęknął Ron, a Hermiona załkała. Harry i Rosemary mierzyli się lodowatymi, zaciętymi spojrzeniami.
– Dlaczego to robisz? Myślałem, że się przyjaźnimy – szepnął Harry.
– Bo tak jest! – warknęła Rosemary. – Ja tylko… ja chcę z nim porozmawiać. Chociaż pięć minut.
Harry uchylił usta, zupełnie skołowany, zmarszczył brwi i pokręcił głową, po czym westchnął ze zniecierpliwieniem. Zielone, rozognione spojrzenie, wspomnienie oczu Lily Evans zlało się z zielonym, zaciętym widmem Mary Ann Lupin. Harry i Rosemary wbili w siebie twardy wzrok, ale żadne nie odpuściło. Milczenie wibrowało w powietrzu.
Wtem rozległy się kroki, coraz bliżej. Ktoś wbiegał po schodach. Rosemary struchlała…
– TU JESTEŚMY! – wrzasnęła Hermiona. – NA GÓRZE… SYRIUSZ BLACK… SZYBKO!
Chwila oczekiwania… i do sypialni wbiegł wujek Remus, we własnej osobie. Zupełnie blady, jego zaskoczone spojrzenie spoczęło na ojcu, który leżał bezbronny pod ścianą, na broniącej go Rosemary i Harry’ego, celującego w ojca i córkę różdżką.
– Wujku… Proszę… – szepnęła Rosemary.
– Expelliarmus!
Czwórka przyjaciół straciła różdżki, a Harry i Rosemary odsunęli się z pola rażenia wujka, który stanął na środku, badawczo obserwując swego szwagra. Rosemary czuła rozpacz.
– Gdzie on jest, Syriuszu? – zapytał wujek wolno drżącym tonem.
On? Jaki on? Rosemary była pewna, że wujek Remus przybył, by schwytać jej ojca, a więc o kim mowa? Co tu się dzieje!?
Zupełnego skonfundowania dostała, gdy jej ojciec wskazał na… Rona. Co…?
– Ale… – wujek zmarszczył brwi, coś rozważając. – …dlaczego dotąd się nie ujawnił? Chyba że… chyba że to on był tym… chyba że zamieniliście się… nic mi nie mówiąc…
Ojciec pokiwał głową. Rosemary obserwowała z napięciem to jednego, to drugiego.
– Panie profesorze – przerwał milczenie Harry. – co tu się…
Ale zatkało go, zresztą nie był w tym sam. Wujek Remus podszedł do ojca, pomógł mu wstać i mocno się uściskali, jakby bardzo za sobą tęsknili.
Rosemary została oblana wiadrem niezbyt dokładnie wymieszanych emocji. Dlaczego?! Ojciec to morderca! Chciałaby z nim porozmawiać… Ale wujek zawsze był przeciwny ojcu, dlaczego nagle zmienił zdanie? Jakie informacje sobie przekazali, o czym mówili? Kto jest winny? Ojciec? Skoro jest złoczyńcą, to co po jego stronie robi wujek Remus!? A może… może powinna odczuwać ulgę?
– TO NIEMOŻLIWE! – wrzask Hermiony rozdarł ciszę. Wyglądało na to, że poza Rosemary, wpatrzoną w tę scenę z pewnego rodzaju oczarowaniem, reszta przyjaciół była przerażona.
– Ty… ty…
– Hermiono…
– …ty i on!
– Hermiono, uspokój się…
– Nie powiedziałam nikomu! Ukrywałam to ze względu na ciebie…
Rosemary przeniosła spłoszony wzrok na Hermionę. Czyżby odkryła sekret Lupinów?…
– Hermiono, wysłuchaj mnie, proszę! – próbował tłumaczyć wujek. – Zaraz ci wyjaśnię!
– Zaufałem ci – włączył się do tego Harry. – a ty przez cały czas byłeś jego przyjacielem!
– Mylisz się. Nie byłem przyjacielem Blacka przez dwanaście lat, ale teraz jestem… Pozwól mi wyjaśnić…
Rosemary wypuściła powietrze, przywierając do ściany. Na jej buzi usta mimowolnie podwinęły się ku górze tak, by nikt nie widział. Był znów przyjacielem ojca? WUJEK? To chyba znaczy, że…
– NIE! – kontynuowała Hermiona. – Harry, nie ufaj mu, to on pomógł Blackowi dostać się do zamku, on też pragnie twojej śmierci… to WILKOŁAK!
Zrobiło się cicho. Harry zamarł, Hermiona ciężko dyszała, a Ron, jakby machinalnie, przeniósł przerażony wzrok na Rosemary, jakby bał się, że i ona jest zarażona likantropią.
– Wstydź się, Hermiono, to grubo poniżej twoich zwykłych możliwości – przerwał gorzko wujek. – Z tych trzech zdań tylko jedno jest prawdziwe. Nie pomagałem Syriuszowi w przedostaniu się do zamku i na pewno nie pragnę śmierci Harry'ego… Ale nie przeczę, że jestem wilkołakiem…
Rosemary zacisnęła oczy. Biedny wujek… Nic dziwnego, że nigdy im nie mówili z mamą o jego chorobie, skoro przyzwyczajony był, że ludzie się go boją i gardzą nim. Teraz jej przyjaciele na pewno będą mieli do niej pretensję, że nigdy im o tym nie powiedziała.
– Od kiedy o tym wiesz? – zapytał martwym tonem wujek.
– Od dawna. Od czasu, gdy pisałam wypracowanie dla profesora Snape'a…
– Byłby zachwycony. Zadał wam ten temat, mając nadzieję, że ktoś zda sobie sprawę, o czym świadczą objawy mojej choroby. Sprawdzałaś tabele księżycowe? Zrozumiałaś, że zawsze jestem chory podczas pełni? A może zwróciło twoją uwagę to, że bogin zamienił się w księżyc, kiedy mnie zobaczył?
– I to, i to – szepnęła Hermiona.
– Jesteś najmądrzejszą trzynastoletnią czarownicą, jaką kiedykolwiek spotkałem, Hermiono.
– Nie! Gdybym była choć trochę mądrzejsza, powiedziałabym wszystkim, kim naprawdę jesteś!
– Przecież wiedzą – machnął ręką wujek. – W każdym razie nauczyciele.
– Dumbledore zatrudnił cię, wiedząc, że jesteś wilkołakiem? – przestraszył się Ron. – Czy on zwariował?
– Niektórzy nauczyciele tak myśleli – mruknął wujek. – Dużo wysiłku włożył w to, żeby ich przekonać, że zasługuję na zaufanie…
– I MYLIŁ SIĘ! – krzyknął Harry, wciąż najwyraźniej przetrawiający likantropię wujka. – POMAGAŁEŚ MU PRZEZ CAŁY CZAS!
– Nie pomagałem Syriuszowi – zaprzeczył wujek.
– Nie pomagał! – wtrąciła nagle szeptem Rosemary. – Wujek był przekonany o winie ojca…
Nie spojrzała na swego rodzica w trakcie ciszy, która zapadła po jej słowach.
– Jeśli dacie mi szansę, wszystko wyjaśnię – podjął po chwili wujek. – Zobaczcie…
I oddał całej czwórce różdżki, a swoją wetknął za pasek od spodni.
– Proszę. Jesteście uzbrojeni, my nie. Teraz mnie wysłuchacie?
– Jeśli mu nie pomagałeś, to skąd wiedziałeś, że jest tutaj? – zapytał Harry z wściekłością.
– Mapa. Mapa Huncwotów. Przyjrzałem się jej w moim gabinecie i…
– Wiesz, jak ona działa?
– Oczywiście! Pomagałem ją narysować. To ja jestem Lunatyk… tak mnie w szkole nazywali moi przyjaciele.
– Ty ją narysowałeś?!
Rosemary doznała kolejnej drobnej sensacji w brzuchu, ale potem skojarzyły jej się opowieści mamy i wujka, a raczej ich skrawki. Pomiędzy wierszami można było wyczytać, że wujek, James Potter, ojciec i Peter Pettigrew byli w szkole przyjaciółmi. I nieźle rozrabiali. Lunatyk, Glizdogon, Łapa i Rogacz?…
– Najważniejsze jest to, że dziś wieczorem obejrzałem ją sobie dokładnie, ponieważ domyślałem się, że ty, Rosemary, Ron i Hermiona możecie wymknąć się z zamku, żeby odwiedzić Hagrida przed egzekucją Hardodzioba. I miałem rację, prawda? Mogłeś mieć na sobie starą pelerynę swojego ojca, Harry...
– Skąd wiesz o pelerynie?
– Tyle razy widziałem, jak James pod nią znikał... – rzucił wujek niedbale. – Rzecz w tym, Harry, że nawet kiedy ją mieliście na sobie, widać was było na Mapie Huncwotów. Obserwowałem, jak idziecie przez błonie i wchodzicie do chaty Hagrida. Dwadzieścia minut później wyszliście stamtąd i skierowaliście się w stronę zamku. Ale wówczas ktoś już wam towarzyszył.
– Co? – zdumiał się Harry. – Nie, to nieprawda!
– Ja też nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Myślałem, że z tą mapą coś jest nie w porządku. Bo niby skąd on tam się wziął?
– Nikogo z nami nie było!
– A wtedy zobaczyłem jeszcze jedną plamkę, poruszającą się szybko w waszym kierunku, a przy plamce było imię i nazwisko… Syriusz Black… Zobaczyłem, jak wpada na was, jak wciąga was dwóch pod wierzbę bijącą…
– Jednego z nas! – zezłościł się Ron.
– Nie, Ron – powiedział z powagą wujek. – Dwóch… Mógłbym rzucić okiem na twojego szczura?
– Co? A co ma z tym wspólnego mój szczur?
– Wszystko! Mogę go zobaczyć?
Ron niepewnie sięgnął po Parszywka. Rosemary zupełnie straciła orientację, przyglądając się wijącemu się Parszywkowi w szoku. Po co wujkowi było zwierzątko Rona, stare, jak świat?
– No i co? – zapytał Ron, podtykając wujkowi pod nos zwierzę. – Co mój szczur ma z tym wszystkim wspólnego?
– To nie jest szczur – zachrypiał nagle ojciec.
– Co? Przecież każdy widzi, że to szczur...
– Mylisz się – pokręcił głową wujek. – To czarodziej.
– Animag – dodał ojciec. – Nazywa się Peter Pettigrew.
Rosemary popatrzyła na ojca, wytrzeszczając oczy. Peter Pettigrew? Ich szkolny przyjaciel? Ten, którego ojciec rozwalił i z którego pozostał jedynie palec?
– Ale przecież… – zaczęła, próbując ogarnąć. – Pettigrew? Przecież został chyba… zginął, ale…
– Obaj jesteście pomyleni – ozwał się Ron, przecinając wypowiedź Rosemary.
– Śmieszne! – dodała Hermiona.
– Peter Pettigrew nie żyje! – zawołał Harry. – On go zabił dwanaście lat temu!
– Chciałem to zrobić – warknął ojciec. – ale mały Peter wzbudził moją litość… wtedy… bo tym razem będzie inaczej!
– Czyli go nie zabiłeś!? – zapytała rozpaczliwym krzykiem Rosemary, ale Syriusz jej nie usłyszał, bo rzucił się ku Parszywkowi, przygniatając przy okazji złamaną nogę Rona.
– Syriuszu, NIE! – krzyknął wujek, odciągając swego przyjaciela. – POCZEKAJ! Nie możesz tego zrobić tak po prostu… oni muszą zrozumieć… musimy im wyjaśnić…
– Możemy im wyjaśnić później! – prychnął Syriusz, próbując sięgnąć po kwiczącego Parszywka.
– Oni… mają… prawo… wiedzieć… o wszystkim! To było ulubione zwierzątko Rona! Niektórych rzeczy nawet ja nie rozumiem! No i Harry… Jesteś mu winien prawdę, Syriuszu!
– No więc dobrze! Powiedz im, co chcesz. Tylko zrób to szybko, Remusie. Chcę dokonać mordu, za który zostałem uwięziony.
Rosemary obserwowała ojca kątem oka. Czyli za tym wszystkim kryje się jakaś nieokreślona prawda… Ale co to oznacza? Owszem, ojciec i wujek próbowali im coś wytłumaczyć, ale jak do tej pory wyszło tylko tyle, że domniemana ofiara ojca jest zwierzątkiem domowym jej przyjaciela, co jest mało możliwe. Ale co ze zdradą Potterów? Co z dwunastoma mugolami? Jak to wyjaśnią?
– Obaj jesteście czubkami – oznajmił nagle Ron. – Mam tego dosyć. Spadam.
Spróbował wstać, ale wujek Remus wycelował różdżką w Parszywka.
– Wysłuchasz mnie, Ron – rzekł. – Tylko trzymaj Petera mocno i słuchaj.
– TO NIE JEST ŻADEN PETER, TO JEST PARSZYWEK!
– Byli świadkowie, którzy widzieli, jak Pettigrew umarł. Cała ulica… – zwrócił uwagę Harry.
– Nic nie widzieli, tak im się tylko wydawało! – wykrzyknął ojciec.
– Wszyscy myśleli, że Syriusz zabił Petera – rzekł spokojnie wujek. – Sam w to wierzyłem… Zresztą, Rosemary o tym dobrze wie… Dopóki dziś wieczorem nie spojrzałem na tę mapę. Bo Mapa Huncwotów nigdy nie kłamie… Peter żyje. Ron trzyma go w rękach, Harry.
Zaległa dziwna cisza. Ron i Harry wymienili powątpiewające spojrzenia. Rosemary skuliła się bardziej przy ścianie, czekając wreszcie na jakieś konkrety. A Hermiona odezwała się wreszcie:
– Ale… panie profesorze… przecież Parszywek nie może być Peterem Pettigrew… to po prostu niemożliwe i pan o tym dobrze wie…
– A niby dlaczego to jest niemożliwe?
– Bo… bo ludzie by wiedzieli, że Peter Pettigrew został animagiem. Przerabialiśmy animagów na zajęciach z profesor McGonagall, a ja czytałam o nich sporo w bibliotece… Ministerstwo prowadzi rejestr czarownic i czarodziejów, którzy mogą zamieniać się w zwierzęta, zapisuje się tam, w jakie zwierzęta się zmienili… ich znaki szczególne, opis… i ja poszłam, żeby zobaczyć, czy profesor McGonagall nie ma na tej liście, i w tym stuleciu było tylko siedmiu animagów, a nie ma wśród nich nazwiska Petera Pettigrew…
Wujek Remus wybuchnął śmiechem. Hermiona się myli, pomyślała nagle Rosemary, mówi o tym, że zarejestrowanych było siedmiu, ale przed chwilą widziała na własne oczy niezarejestrowanego…
– Hermiono, znowu masz rację! – powiedział wujek. – Tyle że ministerstwo nigdy się nie dowiedziało, że po Hogwarcie buszowało sobie trzech niezarejestrowanych animagów!
– Jeśli masz zamiar opowiadać im wszystko po kolei, to się pospiesz, Remusie – ozwał się ojciec z kąta. – Czekałem dwanaście lat i nie zamierzam czekać dłużej.
– Dobrze, dobrze… ale będziesz musiał mi pomóc, Syriuszu. Ja wiem tylko, jak to się zaczęło…
Drzwi otworzyły się same, na chwilę przerywając ten dziwny moment.
– Tutaj straszy! – mruknął Ron.
– Nie, nic tu nie straszy. – wujek obserwował czujnie otwarte drzwi. – Wrzeszczącej Chaty nigdy nie nawiedzały duchy… Te wrzaski i jęki, które słyszeli mieszkańcy wioski, to moja robota.
Rosemary poruszyła się niespokojnie pod ścianą, głodna opowieści wujka. Odchrząknął i rzekł:
– Wszystko zaczęło się od tego… od tego, że stałem się wilkołakiem. Nie wydarzyłoby się to wszystko, gdybym nie został pogryziony… i gdybym nie był tak uparty… Byłem bardzo małym chłopcem, kiedy zostałem ugryziony. Moi rodzice próbowali wszystkiego, ale w tamtych czasach nie było na to lekarstwa. Eliksir, który przyrządza mi profesor Snape, to bardzo świeży wynalazek. Dzięki niemu jestem niegroźny. Zażywając go w ciągu tygodnia poprzedzającego pełnię księżyca, zachowuję pełną świadomość, kiedy podlegam przemianie… Mogę ukryć się w swoim gabinecie… zwinąć się w kłębek jak nieszkodliwy wilk i czekać, aż księżyca znowu zacznie ubywać. Ale kiedyś, zanim wynaleziono wywar tojadowy, raz na miesiąc stawałem się groźnym potworem. Rodzice byli zrozpaczeni, nawet posunęli się do oddania mojej siostry do adopcji, bym jej nie zagrażał. Rosemary o tym wie… Ale to nie wszystko. Wydawało się niemożliwe, żebym mógł uczyć się w Hogwarcie. Inni rodzice z pewnością nie zgodziliby się na to, aby ich dzieci narażone były na moje towarzystwo. Ale dyrektorem szkoły został Dumbledore. Chciał mi pomóc. Powiedział, że jeśli zachowamy właściwe środki bezpieczeństwa, nie ma powodu, by wzbraniać mi pobytu w Hogwarcie… Powiedziałem ci parę miesięcy temu, Harry, że wierzba bijąca została zasadzona w tym roku, w którym pojawiłem się w szkole. Ale nie powiedziałem ci wszystkiego. Właśnie dlatego została zasadzona… Ten dom… tunel, który do niego prowadzi… to wszystko zostało zbudowane dla mnie. Raz w miesiącu przenoszono mnie tutaj, żebym w spokoju przeszedł transformację. A to drzewo posadzono przy wejściu do tunelu, żeby nikt nie dostał się do miejsca, w którym na parę dni stawałem się groźnym wilkołakiem.
Rosemary podkuliła kolana pod brodę. Wujek nigdy nie był chętny, by jakoś szczególnie się zwierzać, z tego względu chętnie skorzystała z okazji, by wreszcie posłuchać czegoś ciekawego.
– Moje transformacje w tamtych czasach były… były straszne. Przemiana w wilkołaka jest bardzo bolesna. Oddzielano mnie od ludzi, więc kąsałem samego siebie. Mieszkańcy wioski słyszeli te wycia i hałasy i myśleli, że to jakieś wyjątkowo hałaśliwe duchy. Dumbledore podtrzymywał te pogłoski… Nawet teraz, kiedy w tym domu od lat panuje cisza, mieszkańcy boją się do niego zbliżać… Pomijając te straszne chwile, byłem jednak tak szczęśliwy, jak nigdy przedtem. Po raz pierwszy w życiu miałem przyjaciół, trzech wspaniałych przyjaciół: Syriusza Blacka… Petera Pettigrew… no i twojego ojca, Harry… Jamesa Pottera. Rzecz jasna, moi trzej przyjaciele nie mogli nie zauważyć, że znikam gdzieś raz w miesiącu. Wymyślałem różne historie. Mówiłem im, że moja matka jest chora i że muszę jechać do domu, żeby się z nią zobaczyć… Bałem się panicznie, że odwrócą się ode mnie, kiedy się dowiedzą, kim… a raczej czym jestem. Ale oni, rzecz jasna, sami odkryli prawdę… tak jak ty, Hermiono… I wcale mnie nie porzucili. Zrobili coś, co sprawiło, że moje przemiany nie tylko przestały być straszliwą męką, ale zaczęły być najwspanialszymi okresami w moim życiu… Stali się animagami.
– Mój tata też? – zapytał Harry.
– Tak, twój tata też. Opanowanie tej sztuki zajęło im prawie trzy lata. Twój ojciec i Syriusz byli najzdolniejszymi uczniami w szkole, no i mieli trochę szczęścia, bo przemiana w animaga jest bardzo ryzykowna… to jedna z przyczyn, dla których ministerstwo bacznie obserwuje tych, którzy próbują tego dokonać. Peter korzystał z pomocy Jamesa i Syriusza. I w końcu, a było to już w piątej klasie, udało im się opanować tę sztukę. Każdy z nich mógł zamieniać się w inne zwierzę, kiedy tylko chciał.
– Ale jak to mogło pomóc tobie? – zapytała Hermiona.
– Nie mogli dotrzymywać mi towarzystwa jako ludzie, więc byli ze mną jako zwierzęta. Wilkołak jest groźny tylko dla ludzi. Wymykali się co miesiąc z zamku, ukryci pod peleryną-niewidką. Przemieniali się… Peter, jako najmniejszy, prześlizgiwał się między gałęziami wierzby bijącej i dotykał sęka, który ją paraliżował. Potem włazili do tunelu i docierali aż tutaj… do mnie. Pod ich wpływem stałem się mniej groźny. Nadal miałem ciało wilka, ale w ich towarzystwie świadomość miałem trochę mniej wilczą.
– Pospiesz się, Remusie – warknął ojciec. Rosemary wciąż nie miała odwagi na niego spojrzeć.
– Robię, co w mojej mocy, Syriuszu… Zmierzam do końca… No więc w ten sposób otworzyły się przed nami niesamowite możliwości. Wkrótce zaczęliśmy opuszczać Wrzeszczącą Chatę i nocami włóczyć się po wiosce i po szkolnych błoniach. Syriusz i James przemieniali się w wielkie zwierzęta, więc mogli panować nad wilkołakiem. Wątpię, czy kiedykolwiek jakiś uczeń Hogwartu tak dobrze poznał tereny szkoły i Hogsmeade jak my… Pozwoliło to nam opracować Mapę Huncwotów i opatrzyć ją naszymi przydomkami. Syriusz to Łapa. Peter to Glizdogon. James był Rogaczem.
– A jakim zwierzęciem… – zaczął Harry.
– Ale to nadal było niebezpieczne! – przerwała Hermiona. – Włóczyć się po nocy z wilkołakiem! A gdybyś wymknął się im spod kontroli i kogoś ugryzł?
– Ta myśl nawiedza mnie do dziś. Bywały groźne chwile, wiele takich chwil. Później się z tego śmialiśmy. Byliśmy młodzi, lekkomyślni… uważaliśmy się za wielkich spryciarzy. Czasami czułem wyrzuty sumienia wobec Dumbledore'a, bo zawiodłem jego zaufanie… w końcu przyjął mnie do Hogwartu, a żaden poprzedni dyrektor nie chciał tego zrobić. Nie miał pojęcia, że wciąż łamię przepisy, które ustanowił dla mojego własnego bezpieczeństwa. Nigdy się nie dowiedział, że przeze mnie jego trzej uczniowie stali się nielegalnie animagami. Ale zawsze jakoś zapominałem o wyrzutach sumienia, kiedy tylko zabieraliśmy się do zaplanowania kolejnej włóczęgi. Tak było co miesiąc. I wcale się nie zmieniłem… Przez cały ten rok walczyłem ze sobą, zastanawiając się, czy powiedzieć Dumbledore'owi, że Syriusz jest animagiem. Ale nie zrobiłem tego. Dlaczego? Bo byłem za wielkim tchórzem. Musiałbym się przyznać, że kiedy byłem uczniem, zawiodłem jego zaufanie, że pociągnąłem za sobą innych… a zaufanie Dumbledore'a naprawdę wiele dla mnie znaczyło. Przyjął mnie do Hogwartu, kiedy byłem chłopcem, dał mi w końcu posadę, gdy ja stroniłem od ludzi i nie mogłem sobie znaleźć płatnej pracy. Wmawiałem więc sobie, że Syriusz przeniknął do zamku dzięki znajomości czarnej magii, której się nauczył od Voldemorta, a to, że jest animagiem, nie ma z tym nic wspólnego… Można więc powiedzieć, że Snape nie mylił się co do mnie.
– Snape? – wychrypiał nagle ojciec ze zdumieniem. – A co Snape ma z tym wspólnego?
– On jest tutaj, Syriuszu. On też tutaj naucza. Profesor Snape był z nami w szkole.
– Tak, przyjaźnił się z mamą, nie? – spytała Rosemary, próbując sobie wyobrazić małego Snape’a.
– Tak – wujek przytaknął. – Wszyscy byliśmy na tym samym roku. Bardzo się sprzeciwiał mianowaniu mnie nauczycielem obrony przed czarną magią. Wciąż powtarzał Dumbledore'owi, że nie zasługuję na zaufanie. Miał swoje powody… bo, widzicie, Syriusz zażartował sobie z niego okrutnie… mało brakowało, a ten głupi dowcip zakończyłby się dla Snape'a tragicznie… głupi dowcip, w którym ja brałem udział…
– Zasłużył sobie na to – warknął ojciec. – Węszył, podsłuchiwał, żeby tylko się dowiedzieć, dokąd się wymykamy… bo miał nadzieję, że nas wyleją…
– Severusa bardzo interesowało, gdzie znikam co miesiąc – zwrócił się do Rosemary i jej przyjaciół wujek. – Nie bardzo się lubiliśmy. On zwłaszcza nie znosił Jamesa. Chyba był zazdrosny o jego wyczyny na boisku quidditcha… W każdym razie pewnego wieczoru Snape zobaczył, jak idę przez błonie z panią Pomfrey, która jak co miesiąc prowadziła mnie do wierzby bijącej. Bardzo go to zaintrygowało. Syriusz wpadł na pomysł… uznał, że to będzie bardzo… ee… zabawne… żeby powiedzieć Snape'owi, że musi tylko szturchnąć długim kijem narośl na pniu, a będzie mógł mnie śledzić. No i, rzecz jasna, Snape to zrobił…
Rosemary nie mogła się pohamować i uśmiechnęła się złośliwie do samej siebie, czując jakiś rodzaj dumy z powodu swego ojca. Zerknęła na niego, nie kryjąc złośliwego uśmieszku, ale wzdrygnęła się, gdy spostrzegła, że i on patrzy na nią. Błyszczącymi, zaciekawionymi oczyma. Tym razem nie odwróciła wzroku i pochłaniała jego spojrzenie swym własnym. Razem, w ciszy i dyskrecji, pletli pomiędzy sobą cieniutką nić relacji, niczym pająk. To była ich chwila, wyłącznie. Nie mogła zrozumieć, dlaczego nagle ogarnęło ją takie odprężenie. I wtedy nagle przyszła jej do głowy szalona myśl. Dlaczego ojciec ściga Petera Pettigrew? A może… Może to nie on doniósł na Potterów, tylko właśnie Pettigrew? Skoro niby żył (Rosemary wątpiła, by Mapa Huncwotów się popsuła), to dlaczego się ukrywał? Dlaczego tyle lat temu udał na środku ulicy bohatera, a potem nie ujawnił nikomu, że żyje? Może miał coś na sumieniu… Mama mówiła, że tato brzydził się czarną magią, a więc to nie on, przypuszczalnie, wybił tych wszystkich ludzi… Co by było, gdyby te wszystkie spekulacje, rodzące się w głowie Rosemary, okazały się prawdą i to rzeczywiście nie ojciec zabił, ale tylko tak do wyglądało… Było coś niesamowicie ciepłego i relaksującego w myśli, że tata jest niewinny. Że odtąd pojawi się w jej życiu. I już nigdy nie odejdzie.
– Pomyślcie sami: gdyby dostał się aż tu, do tego domu, napotkałby wilkołaka… – kontynuował wujek. – Ale twój ojciec, Harry, kiedy się dowiedział, co Syriusz zrobił, poleciał za Snape'em i wyciągnął go stamtąd, narażając własne życie… Niestety, Snape zdążył mnie zobaczyć na końcu tunelu. Dumbledore zakazał mu komukolwiek o tym mówić, ale odtąd Snape wiedział już, kim jestem…
– Więc to dlatego Snape tak cię nie lubi – spytał Harry. – Dlatego, że brałeś w tym udział?
– Tak, dlatego – rozległ się dziwnie znajomy głos. Wszyscy podskoczyli, bowiem na środku sypialni zmaterializował się znikąd Snape, ściągając pelerynę-niewidkę i celując w wujka Remusa.
Po powrocie z pracy w domu było dziwnie cicho i martwo. Odrobiłam codzienną rutynę, czując się straszliwie samotnie. Cały świat za oknem spowijał dziwny, czerwonawy blask, a to przez ciemne chmury, które zawisły nad domami i kontrastujący z nimi blask krwawo zachodzącego słońca. Świat, utopiony w szaleńczej czerwoności i przykryty cieniem burzowych chmur wyglądał jak widziany oczyma wariata. Zaczynało delikatnie kropić.
Chwyciłam listę zakupów i siatkę, oraz kilka mugolskich monet, po czym, zaciskając wiosenny płaszczyk na piersi, wyszłam na ledwo muskający świat ciepły deszcz. Stukot moich obcasów odbijał się od pachnącego rzadkim deszczem chodnika, na ulicy nie było nikogo, domy niewzruszenie patrzyły na zachód pustymi, ciemnymi oknami, oświetlane jaskrawo w górnej połowie. Dolna tonęła w mroku miasta, gdzie nie sięgał już blask krwawego zachodu. Tylko górna była ponad to, co na ziemi i mogła zanurzyć się w słońcu.
Doszłam w końcu do malutkiego sklepiku na rogu. Worthsword, będący właścicielem, był jedynym czarodziejem w okolicy, poza naszą rodziną. Sympatyczny, acz nieco nerwowy jegomość, sprzedający coś, co on sam opatrywał nalepkami „zdrowa, naturalna żywność”. W rzeczywistości rozprowadzał po Basildon produkty, które pochodziły z jego magicznego gospodarstwa. Worthsword miał misję: dać mugolom nieskażone i podrasowane magicznie masło i chleb, mleko i ser, bo mugole są z pewnością niezwykle nieszczęśliwi z tymi okropnymi, nadmuchanymi marketami z ich nadmuchanym chlebem i warzywami. Bał się tylko chwilami, czy w którymś z płóciennych worków, stojących pod ścianą, nie zawieruszyło się czasem jakieś magiczne nasionko i czy mugol nie wyhoduje zamiast owsa tentakuli. Cóż, Voldemort nie byłby zachwycony z czarodzieja, który daje mugolom swą zdrową żywność.
– Co podać? – uśmiechnął się na mój widok.
– Kostkę masła… Może z pół bochenka chleba… – zerknęłam w listę. – Przetwór z dyni, widzę, że pan ma świeży…
Worthsword pakował wszystko w milczeniu i gdy ostatnia starsza pani wyszła z jego maleńkiego sklepu, nachylił się do mnie i uśmiechnął tajemniczo.
– Chce pani usłyszeć najnowsze rewelacje? Właśnie otrzymałem „Proroka Wieczornego” od żony, wróciła kilka minut temu z Pokątnej…
Postawił przede mną zapakowane w papierowe torby zakupy. Popatrzyłam na niego z zaciekawieniem. Był moim jedynym łącznikiem w miejscu zamieszkania z czarodziejskim światem. Kiwnęłam głową, zastanawiając się, co takiego Worthsword przeczytał.
– Więc… – zrobił przerwę dla lepszego efektu. – Syriusza Blacka złapano. Szał, prawda?
– Złapano… Syriusza?… – zrobiło mi się słabo, ale dzielnie wytrzymałam. Właściciel sklepiku nie wiedział przecież, że jestem panią Syriuszową Blackową.
– Wczoraj wieczorem… Pod Hogwartem… Dzięki mojej żonie mogłem się tego błyskawicznie dowiedzieć, bo od roku kupuje gazety wieczorem… Podobno nauczyciel eliksirów złapał nieprzytomnego Blacka w towarzystwie trójki uczniów, w tym samego Harry’ego Pottera! Może pani dać wiarę? Może Black próbował zabić Pottera… Pozwolono dementorom na pocałunek! Co za sensacja! Nareszcie koniec z tym wiecznym strachem…
– Wczoraj?… Złożyli pocałunek… – poczułam się, jakbym sama była pozbawiona wnętrza, duszy, życia…
– Nie wiem, tak pisali w gazecie. Minister pozwolił na to dementorom, ale żadne nowe informacje się nie pojawiły. Nie było artykułu na temat samej egzekucji. Miała być wczoraj.
– Tak, no… Eee… Och, nie wyłączyłam czajnika… Przepraszam i do… do widzenia… – odparłam jedynie i szybko wyszłam ze sklepu, dźwigając w ramionach torby. Z każdym krokiem w kierunku domu robiło mi się czarniej przed oczyma. Złapali Syriusza. I dementorzy mają go pozbawić duszy…
Zaczęłam biec, obcasy sprawiały, że czułam się, jakbym biegła pod prąd w smole. Słoik z dynią wypadł z torby i rozprysł się na betonie, ale ja biegłam dalej, czując, jak w głowie mi się kołuje. Każdy oddech był coraz trudniejszy do złapania.
Dopadłam do mojego domu, otworzyłam go i porzuciłam niekompletne zakupy na podłodze w holu. Sama upadłam obok nich, niezdolna do niczego, wytrzeszczając oczy dziko.
Wczoraj wieczorem złapali Syriusza… Ja nic o tym nie wiedziałam… I mieli go wczoraj pozbawić duszy. Na zawsze warzywo, mój dzielny i kochany Syriusz… Czy rzeczywiście nigdy go miałam już nie widzieć? Okrutny los pozwolił mu uciec, by przed czymś dalece gorszym niż śmierć zaznał chwili wolności, a mnie kazał nabrać fałszywej, odebranej ponownie nadziei. O, jak bolało, gdy raz dana rozpaczliwa nadzieja była siłą wyszarpywana z serca…
– Syriuszu… SYRIUSZ!!! – łkałam, zwijając się na chłodnej, obojętnej posadzce holu. Było już za późno. Syriusz był tylko warzywem, bez uczuć, tożsamości, miłości…
Czołgałam się w dzikiej rozpaczy po chłodzie, łkając i zawodząc. Nie czułam się tak potwornie nigdy. Nawet wtedy, gdy tej feralnej nocy straciłam wszystko. Czułam, jakby moje serce krwawiło, pękało z bólu i żalu, nigdy niezaspokojonej tęsknoty…
– Oddajcie mi go… – łkałam. – Takiego bez duszy… Ja go kocham i będę się nim opiekować do śmierci… To nic, że mnie nie kocha i nie pamięta. To nic, że nie będziemy mogli rozmawiać… Chcę o niego dbać, więc oddajcie mi go, ZABRALIŚCIE JUŻ DOŚĆ, NIE POTRZEBNY WAM WIĘCEJ, JUŻ SPŁACIŁ SWÓJ DŁUG, CZEGO CHCECIE?!
Łkając na podłodze u stóp schodów, zwinęłam się w kłębek, niezdolna do ruchu. Cisza. Nikogo nie było w domu. Tylko krwawy blask, wlewający się przez okna i kładący pasami na ziemi i meblach, milczący kurz, leniwie fruwający w słońcu i ta martwa, wieczna cisza…
Tego południa huczało od wydarzeń. Upał, jaki odwiedził okolice Hogwartu był tak nieziemski, że prawie wszyscy wypełzli na błonia lub odwiedzili ostatni raz przed wakacjami Hogsmeade. Cosmo był wyjątkiem. Leżał zupełnie sam w chłodnym dormitorium, wyciągnięty na swym zielonym łożu. Dość dziwne wydało mu się to, że szukał chłodu, gdyż zazwyczaj pierwszy wybiegał na taki upał, ale ostatnio nie czuł się sobą, więc ta zmiana w jego zachowaniu wcale go jakoś nie zdziwiła. Draco, Vincent i Gregory poszli do wioski i całe szczęście, bowiem Draco wciąż truł mu przy uchu o Hardodziobie. Był wściekły i zupełnie niepocieszony z powodu faktu, że hipogryf nawiał. Cosmo miał dość wysłuchiwania o „tym cholernym hipogryfie, który miał zdechnąć w mękach, bo ośmielił się podnieś choćby parszywy szpon na moją ważną osobę”.
Czternastolatek usiadł na łóżku, czując, że ma wstrętny humor. Nie dość, że jego tata uciekł i nie spotkał się z nim, to jeszcze Ślizgoni dokuczali mu szyderczymi uwagami i uśmieszkami z powodu likantropii wujka, no i sprawa tej dziewczynki, męcząca go od przeszło dwóch tygodni…
Ojciec był tak blisko, został nawet złapany, ale uciekł w cudowny sposób sprzed pysków ministra i tego całego zakapturzonego chłamu. Cosmo rozumiał, że w takich warunkach nie miał wiele głowy do pogaduszek z synkiem, ale i tak czuł wielki zawód. Czy go spotka wkrótce? Co ojciec będzie porabiał przez wakacje?
Wstał z łóżka i począł krążyć po dormitorium. Może teraz wypadałoby naprawić swój błąd i znaleźć w tym tłoku na błoniach tę dziewczynkę? W sumie dziś był dobry moment: wielu ludzi ze starszych klas poszło do Hogsmeade, więc ten swoisty filtr mógł mu pomóc w odnalezieniu jej w tłumie pierwszo- i drugoklasistów, a nie całej szkoły. Chwilę jeszcze pokręcił się po sypialni, czując narastającą ze stresu gulę w gardle, bo to, co miał zrobić, było dla niego naprawdę stresujące, po czym wyszedł na klatkę schodową, trzaskając z nieuwagi drzwiami. Zbiegł po schodach, mijając w salonie dwóch lub trzech zimnolubnych Ślizgonów. Cieszył się, że nie musi z nimi przesiadywać, bo żałosne aluzje na temat wilkołactwa jego wujka działały mu już na nerwy. Cała szkoła dudniła o tym, że wspaniały i lubiany nauczyciel jest wilkołakiem i w nocy siedział w Lesie, kłapiąc zębatą paszczą na inne zwierzęta podobne mu, ale chyba tylko Ślizgoni mieli z tego powodu jakiś ubaw. Cosmo widział na twarzach innych uczniów zmartwienie, bo wujek Remus był naprawdę niezwykle lubiany. Przynajmniej wśród Gryfonów, Krukonów i Puchonów. Jego rezygnacja zmartwiła wszystkich.
Po dłuższej wędrówce wyszedł na słoneczne błonia i od razu zmartwił się, że ubrał dziś czarną koszulę. Po chwili jednak oklapł w sobie. Przecież wszystkie jego ubrania były czarne, zadbał o to już na początku zeszłego roku, gdy z półtoramiesięcznym poślizgiem i skórzaną kurtką dotarł do szkoły.
Rozpiął więc dwa guziki pod szyją i z sercem na ramieniu i rękami w kieszeniach począł skanować błonia w poszukiwaniu jakichś małych Gryfonów. Ruszył w kierunku jeziora, bo wydało mu się naturalne, że jego siostra z przyjaciółką siedzą właśnie tam. W największym skupisku uczniów…
Niestety, wszystko co kurduplowate na błoniach było, nie wyglądało na pierwszoklasistki z Gryffindoru. Pokręcił się jeszcze trochę na łąkach i wzgórzach, oraz w parku, ale bardziej go to zmęczyło i sfrustrowało w tym upale, niż dało cokolwiek. Może dziewczynka wciąż się kisi w swej sypialni? Czy wywołałby wielkie poruszenie, gdyby wspiął się na wieżę Gryffindoru? A może podlecieć tam na szkolnej miotle lub hipogryfie?…
Zmierzał szkolnymi korytarzami, przeczesując co jakiś czas czarne włosy ze zdenerwowania. Czuł, że musi to załatwić przed końcem roku, ale jak na złość, wciąż nie mógł znaleźć tego dziecka…
– Och! – wyrwało mu się, bo zielone, wytrzeszczone oczy, które wciąż miał przed własnymi w swym mózgu, nagle wyskoczyły na niego zza węgła. Cosmo i Gryfonka prawie się zderzyli, bo dziewczynka niespodziewanie wypadła na niego zza zakrętu, brutalnie ścinając skręt przy ścianie, jakby przemykała się właśnie przy niej, niczym czając się zbieg. Na widok Cosmo, który przystanął, przyglądając się jej z góry, wytrzeszczyła rajskozielone oczy jeszcze bardziej, jakby jej koszmar senny się ziścił. Oczy nieco zaszkliły się i zrobiła krok w tył, otwierając usta i je zamykając, po czym szybko spróbowała go wyminąć. Złapał ją za nadgarstek, a ona zamarła, zupełnie sztywna z przerażenia. Poczuł w nozdrzach zapach bzu, może z błoni, ale czy tam był bez? Nie potrafił sobie przypomnieć.
– Poczekaj… – mruknął Cosmo łagodnie. – Melisa, tak?
Nie odpowiedziała, jakby sam widok jej oprawcy ją spetryfikował.
– Meliso… – zaczął ze skruszoną miną, czując, jak jego serce tłucze się w piersi. Nie wiedział, co powiedzieć, cała przemowa, którą sobie ułożył, już się ulotniła. – Chciałem cię przeprosić. Już dawno, ale nie mogłem cię znaleźć. To, co zrobiłem, było straszne…
Zarumienił się na wspomnienie całego incydentu i próbował olać bez, który go trochę oszołomił. Melisa nie odzywała się, wciąż sztywna, jak zając we wnykach. Cosmo poczuł nagle, że przegrał.
– Błagam, wybacz mi – poprosił, próbując spojrzeć w jej rajskozielone oczy, ale Melisa wbiła wzrok w podłogę. – Błagam. Nie będę cię więcej gnębił i bardzo żałuję tego, że wtedy tak się stało. Chętnie bym cofnął czas, ale się nie da… i mogę tylko prosić o przebaczenie. Wiem, że nie zasługuję, ale bardzo cię o nie proszę. Wybaczysz mi?
Dziewczynka nie odzywała się, Cosmo wyczekiwał jakiejkolwiek reakcji, ale ona wciąż patrzyła w dywan. Skóra pod jej brązowymi piegami była szarawa, mimo tego, że zwykle miała śniady kolor. Tylko cisza i bez unosiły się między nimi. Cosmo czuł się z każdą chwilą coraz gorzej. W końcu puścił nadgarstek Melisy z nadzieją, że teraz dziewczynka poczuje większą swobodę. Ale ona przytuliła do piersi swoją dłoń, którą przed chwilą Cosmo trzymał, jakby chciała ją pocieszyć. Na nadgarstku dostrzegł ślad swego dotyku, tak kurczowo ją trzymał.
Melisa popatrzyła na niego wyzywająco, a w rajskozielonych oczach był lód.
– To co zrobiłeś, jest niewybaczalne. Obdarłeś mnie ze wszystkiego i zabrałeś mi to wbrew mojej woli. – w dużych, zielonych oczach zaszkliły się łzy. – Zostaw mnie, nie prześladuj mnie więcej!
– Nie prześladuję, ja chciałem tylko… – zaczął Cosmo z rozpaczą.
– Zostaw mnie w spokoju – załkała cicho i odbiegła, a w korytarzu rozległ się jej szloch. Kroki powoli cichły, aż zamilkły całkowicie, a Cosmo stał wciąż, w tym samym miejscu, gapiąc się w dywan i nie mając siły się ruszyć. Jedyne co czuł, to wszechogarniająca pustka i bez.
Ocknęłam się, zapłakana. Bolał mnie cały kościec. Zebrałam z podłogi sponiewierane ciało, czując, jak bardzo opuchnięte mam oczy od łez. Wstałam i powlokłam się po schodach na górę. Czułam się tak paskudnie, jak rzadko kiedy. W głowie huczało od myśli, a czarny lej we mnie wchłaniał wszystko, co dobre i udane było w moim życiu. Pozostała tylko szarawa pustka, a ładna, czerwcowa pogoda za oknem śmiała się ze mnie. Bez życia wykonałam kroki w kierunku sypialni. Wszystko naokoło wydawało mi się tak błahe, nieistotne, obojętne i wręcz głupie. Złożyłam swe bolące od środka ciało na zimnej pościeli. Dochodziło południe.
Musiałam zasnąć tam, na dole pod schodami… Nie zdziwiło mnie to, bo obecnie wszystko tak bardzo było mi obojętne… Sen i tak nie przyniósłby mi ulgi, przecież wampiry tylko się regenerowały, bez snu, sama czynność wyłączenia pewnych obszarów mózgu.
Dlaczego Syriusz został pozbawiony duszy? Czym sobie na to zasłużył? Teraz już zostaliśmy rozdzieleni na zawsze… Nawet w zaświatach nie dane nam było być razem, w końcu jego dusza została odebrana i stracona na wieki…
Już wolałabym się dowiedzieć, że Syriusz umarł. Że zginął, jak człowiek zostanie pochowany i może kiedyś zobaczymy się gdzieś, gdzie oko nie sięga, wolni i bez dementorów i zła… Ale myśl o utraconej duszy Syriusza zabierała moją, zabijała mnie… Nawet najgorsi mieli prawo posiadać swą duszę, a Syriusz, prawie na pewno niewinny, został pozbawiony życia dłużej, niż jego własne, ułomne i kruche ciało. Nie posiadał już wymiaru duchowego, był tylko ciałem. Pozbawiony swych przemyśleń, obaw, lęków, smutków, radości i wspomnień, dążeń, celów i marzeń… To gdzieś wyparowało, pochłonięte przez nicość, SYRIUSZ był pochłonięty przez nicość. Na zawsze i nieodwołalnie.
Zalana łzami chwyciłam platynowego kotka, leżącego na szafce nocnej. Zawsze mruczał, ewentualnie miauczał. Syriusz wtedy o mnie myślał. Przyjrzałam się pięknej ozdobie. Była ostatnią oznaką, że mój mąż żył, wciąż mrucząc, jakby bardziej rozpaczliwie. No tak, przecież żył. Bez duszy, ale egzystował, więc kotek mruczał…?
Usiadłam na łóżku, wycierając dłonią zasmarkany nos i obserwując kotka ze zmarszczonymi brwiami. Mruczał tęsknie. Albo się popsuł, albo Syriusz tęsknił za mną. Ale jak to możliwe? Przecież był obecnie tylko ciałem…
– Jesteś popsuty? – zapytałam kotka. – To możliwe, masz już prawie dwadzieścia lat… Ale… A może jednak… Syriusz…
Mimo zmęczenia i obolałych kości poderwałam się z nadzieją z posłania i zbiegłam na dół po schodach, kierując bose stopy w rajstopach w kierunku drzwi do domu. Trzeba lecieć do Hogwartu i dowiedzieć się, co się dzieje. Jako żona mam pełne prawo…
Otworzyłam z rozmachem drzwi, w których stał jakiś łachmyta, podarty i brudny, zarośnięty i wychudzony. Miał uniesioną dłoń, jakby właśnie miał pukać do drzwi.
– Ojej – wyrwało mi się, gdy prawie go stratowałam. Wycofałam się do domu, zastanawiając, co zrobić z żebrakiem, pytającym zapewne o jedzenie. Żebrak opuścił dłoń i… zmrużył oczy, tak od dołu, charakterystycznie… Serce zamarło w mojej piersi na chwilę przed tym, zanim wypowiedział ochrypłym szeptem:
– Mary Ann…
Cofnęłam się krok, potem drugi, kręcąc głową, niedowierzając… Łachmyta również wszedł do holu, stając skromnie na wycieraczce i zamykając za sobą drzwi, wpatrzył się we mnie intensywnie. Przeczesałam drżącą dłonią czarno-rude loki, rozrzucone po całych plecach i ramionach niedbale. Przyszło mi do głowy, wbrew wszelkiemu rozsądkowi, że wyglądam tak fatalnie i akurat teraz Syriusz musiał mnie zobaczyć.
– Wyglądam tak fatalnie… – wykrztusiłam, pozbawiona możliwości wypowiedzenia czegoś innego. Syriusz postąpił przed siebie parę kroków i opadł na kolana, obserwując mnie, jakby widział mnie pierwszy raz w życiu. Pokręcił głową i wychrypiał:
– Nigdy nie wyglądałaś tak pięknie… Nigdy…
Zalałam się łzami.
103. Wampirzyca Marina Dodała Mary Ann Lupin Poniedziałek, 14 Października, 2013, 21:34
Niedługo i Syriusz będzie mam nadzieję, że ta notka się spodoba i jestem bardzo ciekawa komentarzy…
Nowa już napisana
Alice, kierunek instrumentalistyka ze specjalnością „gra na skrzypcach”. Troszku roboty z tym
I w notce już będzie wytęskniony Cosmo…
Nicholas uchylił powieki, ale były bardzo ciężkie. Poczuł dotkliwe zimno przy lewym policzku: leżał na kamieniu, brzuchem do dołu. Lewy policzek piekł go z zimna, na twarzy czuł marcowy (a może już kwietniowy) chłód. Całe ciało sprawiało wrażenie wyzutego z wszelkiej chęci ruchu. Każde włókienko było ciężkie, ospałe, sklejone zmęczeniem. Mimo tego udało mu się otworzyć powieki i zakodować, że znajdował się w jakiejś grocie. Wejście jaśniało blaskiem dziennego światła, a na jego tle malowała się smukła sylwetka, zapatrzona w horyzont. Długie, czarne, gęste pukle falowały na wietrze niczym rzęsa pod wodą w rytm fal. Delikatna i blada osoba nie zwracała jednak uwagi na ciemną pelerynę z włosów, opływającą jej nieziemsko piękną figurę. Od kobiety emanowała aura cudowności i zakazanego piękna. Piętnastolatek usiadł, zafascynowany tym widokiem.
Kobieta z wolna obróciła się w jego kierunku. Była porcelanowo blada, co niesamowicie kontrastowało z jej ciemnymi puklami i srebrnymi oczyma, smukłe ciało okrywała ciemnoczerwona suknia, doskonale podkreślająca kształty. Twarz kobiety była tak nieziemsko piękna, że Nicholasowi serce zamarło w piersi. Nigdy nie widział tak nadnaturalnego piękna, tak niesamowitej, idealnej twarzy, jednocześnie oryginalnej i niepospolitej, nietrzymającej się jakichś kanonów. Był doskonała.
Kobieta patrzyła na niego z lodem w swych srebrnych, bezlitosnych oczach. Piętnastoletni Black struchlał i otrząsnął się z niemego szoku, wywołanego zachwytem nad tą twarzą. Trwała cisza, w trakcie której wpatrywali się w siebie, Nicholas czujnie, kobieta chłodno.
– Eee… – zaczął chłopak. – Gdzie jesteśmy? Co tu robię? Kim jesteś? Czy mogę już iść?
– Iść? – kobieta uniosła ciemne, regularne brwi. – Nie sądzę… Po coś w końcu cię tu zaciągnęłam.
– Aha. A po co?
– Powiedzmy, że mam porachunki z twymi rodzicami, kundlu… – odparła wampirzyca, obracając głowę znowu w kierunku jasnego wyjścia, zainteresowana bardziej tym, co na zewnątrz.
– I dlatego śledzisz mnie od… – Nicholas położył wilcze uszy po sobie. – Od dawna, kurczę…
– Od prawie pięciu lat. A może się mylę? Wybacz, kundlu, ale dla wampira pięć lat to jest sekunda, mam już ponad dwieście lat, więc mogłam się pomylić w tak nieistotnych obliczeniach…
– Ale ja pamiętam. Byłem w lesie, z wujkiem. To było prawie pięć lat temu. Widziałem cię pomiędzy drzewami, pani – uświadomił sobie z trudem Nicholas. Błysk czerwoności. Czyż nie była to suknia tej pięknej, wiekowej wampirzycy?
– Zorientowałam się, że miałam do czynienia z wilkołakiem – rzekła chłodno. – Przypomniałam sobie, że ów wilkołak jest bliski moim wrogom. I tak cię odnalazłam i śledziłam przez te wszystkie lata, wilcze ścierwo. Teraz wreszcie udało mi się doczekać dobrego momentu, by dorwać cię w moje spragnione zemsty dłonie. Założę się, że Mary odchodzi od zmysłów…
Zaśmiała się perliście, a piętnastoletni Black skulił pod ścianą groty. Biedna mama. Rzeczywiście, porwanie pierworodnego wydało mu się niezłą zemstą. Co z nim będzie?
– Dlaczego moi rodzice to twoi wrogowie? Co ci zrobili?
Wampirzyca przeleciała leniwie przez wnętrze groty i spoczęła na kamieniu. Obserwowała uważnie Nicholasa swymi srebrnymi oczyma. Wciąż nie opuszczał jej chłód.
– Twój śmierdzący ojciec zabił mojego, w obronie twej matki! – warknęła cicho.
Nicholas poczuł falę wdzięczności do swojego taty. Był już mordercą przed tym epickim zamordowaniem trzynastu osób, ale ratował mamę. Musiał ją kochać, jak na tym wspomnieniu…
– Twoja matka doprowadziła do śmierci mojej, a także mego brata. Dla niej mój drugi brat odwrócił się ode mnie, nie poparł mej opcji i wybrał życie beze mnie, jak DOBRY wampir, phi! Zostałam sama i straciłam wszystko, co było mi drogie. Moja rodzina była razem od osiemnastego wieku, twoi rodzice zabrali mi wszystko, co kochałam, teraz ja zabrałam im syna…
– I co ze mną zrobisz? – zapytał ze strachem chłopak.
Wampirzyca błyskawicznie znalazła się nad nim, lewitując. Jej długie, szczupłe i blade palce zacisnęły się kurczowo na szyi Nicholasa, ale nie dusiła go, zmusiła jedynie do spojrzenia w górę, prosto w zawieszone nad nim nisko srebrzyste, nieziemsko piękne oczy. Przełknął ślinę głośno.
– Jeszcze się zastanowię… – szepnęła, oblizując krwawoczerwone wargi, dwa kły zaświeciły bielą w świetle dnia. – Mogę ci zrobić tyle rzeczy… Mogę cię zabić, mogę torturować i zabić, albo przemienić w wampira, ale ta opcja jest niesmaczna, bo jesteś jakąś dziwną krzyżówką wilka…
– Nie jestem wilkołakiem, jeżeli o to ci chodzi! – wydyszał Nicholas, ledwo znosząc jej wzrok.
– Tak czułam, ale nie byłam pewna… Wobec tego może jesteś całkiem smaczny… Mogę cię przemienić lub wyssać zupełnie, to będzie zależeć od mojego dobrego humoru…
Nicholas zaczął wreszcie odczuwać przerażenie, ale i jakąś ulgę. Gdyby był wampirem… Mama nienawidziła bycia wampirem i Sara też nie czuła się jakoś wybitnie komfortowo jako półwampir, ale może wtedy Nicholas by nie umarł na klątwę, dostałby nieśmiertelne życie i mógłby latać, wolny i nieskrępowany, żyć wiecznie i patrzeć, jak wszystko rodzi się i umiera, pokolenia przez pokolenia, obserwować przemijający świat, dopóki nie wypełnią się dni jego życia…
Wampirzyca puściła jego szyję, patrząc na niego dość wygłodniałym spojrzeniem. Bał się jej, ale bardzo chciał, by zmieniła go w wampira. Nie śmiał jednak o to prosić.
– Nie wiem, czy to możliwe – odpowiedziała na pytanie. Widocznie umiała czytać w myślach. – To sprawiłoby radość twej matce, gdybym cię tylko przemieniła… Nie sądzę, że się tego doczekasz!
Nicholas poczuł rozpacz. Czyli zostanie pożarty lub po prostu rytualnie zabity, a potem pożarty. To tylko kwestia czasu…
Wampirzyca odfrunęła na to miejsce, gdzie zobaczył ją od razu po przebudzeniu. Wpatrzyła się w horyzont swym wiecznie oczekującym spojrzeniem. Bycie wampirem musi być takie smutne…
Nicholasowi pozostało jedynie wpatrywać się w jej sylwetkę na tle jasnego wejścia do jaskini, tym razem oświetloną przez czerwień zachodzącego słońca. Wyglądała pięknie. Chociaż wiedział, że pochodziła z wieku osiemnastego, wyglądała na najwyżej dziesięć lat od niego starszą. I chociaż potwornie się bał, bo w każdym momencie nieprzewidywalna wampirzyca mogła go zabić, to nie mógł oderwać wzroku od jej podświetlonej na czerwono doskonałej sylwetki i burzy ciemnych włosów, oraz tej pięknej, idealnej twarzy z najbardziej nieziemskich snów…
– Panno Black!
Głos profesor Sprout wyrwał ją z ponurego zamyślenia, w trakcie którego gapiła się bezwiednie przed siebie. Otrząsnęła się i usłyszała dość łagodne pouczenie - wśród nauczycieli uchodziła za osobę bardzo solidną i pracowitą, osiągającą wysokie wyniki, więc skończyło się tylko na tym.
Artemis zerkał na nią z troską pomiędzy kolejnymi porcjami smoczego łajna, wywalanymi byle jak pod kolcokrzew, który obrabiali. Stanowisko dalej Romilda marszczyła nos i zerkała z obrzydzeniem na łajno, a Charlotte dostawała odruchów wymiotnych. Melisa i Constantin pracowali razem w milczeniu, nie odzywając się do siebie, Constantin dość naburmuszony, Melisa zakłopotana. Felix za to rozmasowywał sobie drobny policzek, w który się właśnie ukłuł i patrzył w połowie z przerażeniem w połowie z rozbawieniem na Thaddeusa, który… próbował, jak smakuje łajno smoka. Sarę zemdliło i szybko odwróciła wzrok, obserwując pracujących w cieplarni Krukonów, z którymi mieli lekcje. Nicholas był Krukonem i miał takie niebieskie wstążeczki, obszywające szatę…
Zebrało jej się na płacz. Odrzuciła szpadelek i poczuła, że za chwilę się rozklei i po prostu rąbnie drzwiami cieplarni. Ale swoje trzeba było odsiedzieć, musiała być twarda…
Gdy tylko usłyszeli z zamku dzwonek, Sara, nie patrząc na nikogo, pozbierała wszystkie rzeczy i uciekła, by pobyć trochę sama. Zignorowała Artemisa, który wyraził swą dezaprobatę w związku z tak szybkim opuszczeniem (i w dodatku bez niego!) cieplarni. Sara jednak się tym nie przejęła, pędząc do łazienki i modląc się, by wcześniej nie zechciało jej się wybuchnąć płaczem.
Wreszcie dopadła do umywalki i zaczęła szlochać, jednocześnie czyszcząc się z łajna. Gdy już była czysta, poczęła przemywać raz za razem zapłakaną twarz zimną wodą. Czuła, jak napięcie i strach wypływają z niej wraz ze łzami, rozładowując brud i mrok, który zgromadził się w zakątkach jej duszy w takich ilościach, że ujście łez było jedynym wyjściem.
Udało jej się wypłakać dostateczną ilość i ogarnąć się jakoś, a gdy to zrobiła, pozbierała rzeczy i wciąż mokra na twarzy, wyszła z łazienki i ruszyła w kierunku salonu Gryfonów. Pogoda na początku kwietnia była dość ładna, toteż zalało ją w korytarzach ładne, popołudniowe słońce, zbliżające się ku zachodowi nieubłagalnie. Mijała wielu uczniów, o tej godzinie wciąż tłumnie zgromadzonych na korytarzach, ale wewnątrz czuła rozdzierający ból. Niepokój wypełniał ją kompletnie. Teraz rozumiała, jak się czują osoby, których bliscy wyszli pewnego dnia z domu i nigdy nie wrócili… Czy mama też się tak czuła w związku z tatą? Czy było zupełnie inaczej i podejrzewała, czemu go nie ma? A może od razu została poinformowana o tym, co zaszło?
– Saro?
Artemis z zaniepokojoną miną podszedł do niej i przyjrzał się uważnie.
– Idę spać… – burknęła dziewczynka.
– Ale jest dopiero trzecia!
– Nie szkodzi. Dobranoc!
– Dobradzień! – warknął przekornie Artemis i złapał ją za rękę, nie pozwalając odejść.
Westchnęła i wyrwała dłoń ze złością, ale poczuła, że musi z kimś porozmawiać.
– Możemy pójść do waszej sypialni? – zapytała nieśmiało. – Tu jest głośno.
– No dobra – Artemis wyraźnie stracił rezon, za to zyskał konsternację.
Poszli więc na górę po schodach i Sara dostąpiła zaszczytu wejścia do dormitorium Artemisa, Felixa, Thaddeusa i Constantina. Na szczęście, pozostałej trójki nie było, więc mogła w spokoju i komforcie wdychać ich zupełnie niekomfortowy odór, jakim przesiąkły już trwale ściany. Usiadła na łóżku Artemisa, w miarę czystym, jej kolega usadowił się obok niej.
– No wal! – zachęcił ją.
– Więc… – Sara spuściła wzrok, zupełnie zbolała, że musi się teraz tłumaczyć. – To wszystko przez to, że mój starszy brat został porwany. Bardzo za nim tęsknię i się boję, że wampir mu coś zrobi… Dla mnie Nicholas jest naprawdę ważny…
– No tak… – westchnął Artemis. – To rzeczywiście problem… Ale przecież go znajdą, nikt nie dopuści do tego, by twój braciszek nie powrócił! To tylko kwestia czasu!
– Ale to był wampir! One są takie straszne…
– Wiem, ale nie musiał zabijać twojego brata od razu! – Artemis położył jej dłoń na ramieniu i uśmiechnął się pokrzepiająco. – Na pewno go nie zabił, bo gdyby chciał go zabić, zrobiłby to już dawno. Wiesz przecież, jakie wampiry są. Z pewnością twój brat by już nie żył, a to, że został porwany oznacza, że jest potrzebny żywy!
– Artemisie… – pociągnęła nosem Sara. – Mam taką okropną ochotę ci powiedzieć mój sekret…
– No to się bardzo cieszę! – uśmiechnął się jedenastolatek.
– Chodzi o to, że ten sekret jest bardzo zły. Możesz mnie znienawidzić…
– No co ty, mała! – chłopiec roześmiał się i odgarnął jej rudo-czarne kosmyki z czoła. – Chyba nie ma nic tak strasznego?
– Owszem, jest… – Sara poczęła żałować, że w ogóle rozpoczęła temat. Ale Artemis był taki miły i chciała zbudować więź, zdradzając mu swój niewygodny sekret. Może to niedobrze? – Ja ostatnio, to znaczy z miesiąc temu już, miałam taką okropną ochotę, by cię hmm… SPOŻYĆ.
Artemisowi uśmiech nieco zbladł i tylko wydukał:
– C-co ze mną zrobić?
– Chodzi o to, że… jestem półwampirem – Sara poczuła do siebie wstręt i nie spojrzała mu w oczy. – Biorę eliksir i w ogóle… Ale raz zapomniałam i jestem teraz przerażona. Gniecie mnie to od miesiąca. To, że mogłabym ciebie zabić. Dlatego się troszkę wycofałam. Przepraszam, ale tak bardzo nie lubię być dla kogoś ciężarem i problemem! Nie chcę być dla ciebie niebezpieczna!…
Teraz już płakała. Tak bardzo jej było żal samej siebie, że jest półwampirem, a przecież nikomu nic nie zawiniła. Nie widziała, co robi Artemis, bo nie ośmieliła się spojrzeć na jego twarz.
Po chwili z zaskoczeniem umilkła, bo kolega z domu… przytulił ją mocno, acz nieco niezręcznie. Sara zaniemówiła, zszokowana.
– Siostrzyczko – zaczął Artemis wyrozumiałym, nieco czułym tonem. – Nie mógłbym cię znienawidzić za coś takiego, no co ty! Przecież cię bardzo lubię, a zadawanie się z półwampirem… Niezły szacun na dzielni, hehe… Jedna prośba… Nie obraź się, gdybym zaczął zwiewać przed tobą, zakradającą się do mnie z butlą ketchupu.
– Meg, spokojnie…
Siedziałam na łóżku, płacząc. Obok spoczywał Remus i gładził mnie uspokajająco po włosach, czasem cmokając w głowę.
– Remusie! – jęknęłam. – Przecież Nicholas nie żyje!…
– Żyje! Na pewno żyje!
– Nie! Został porwany! – zawyłam rozdzierająco. – Żadnej informacji, liściku z okupem lub innymi warunkami… Dostałam tylko to…
I wyciągnęłam drżącą dłoń z malutkim świstkiem.
– „Za rodziców i Jonasza” – Remus uniósł brwi. – A co to oznacza?
– Pamiętasz te wampiry, które mnie chciały wykorzystać do zabicia Syriusza? – pociągnęłam nosem. – Wiktora niechcący uśmiercił Syriusz, przez pozostawienie go na pastwę światła. Wiktor źle to najwyraźniej znosił. Dianę, jego żonę zabił Dumbledore tym samym sposobem, a Jonasza, który mnie ugryzł, pozbył się Florian, jego brat i nasz sprzymierzeniec, który potem odszedł w swoją stronę.
– No i wszystko przecież…
– Ale była jeszcze Marina, ich siostra – zauważyłam. – Ona była moim wrogiem i z pewnością zemściła się za swoją rodzinę. Nie usunęliśmy Mariny.
Remus westchnął i przetarł oczy dłonią.
– Dziękuję, że wziąłeś wolne i jesteś tu ze mną! – uśmiechnęłam się przez łzy. – Samej byłoby mi niezmiernie trudno…
– Nie zostawiłbym cię samej w takich okolicznościach! Ale tak do rzeczy. Nie możemy zostawić Nicholasa samego w szponach wampira. Chłopiec może żyje, ale z całą pewnością nie jest bezpieczny! Tylko jak go odszukać?
– Nie mam zielonego pojęcia… – załkałam. – Ona mogła go wziąć wszędzie… Według mnie, są nieuchwytni! Ale coś mówi mi, że nie mogę się poddać i zostawić syna tak po prostu! Z drugiej jednak strony kompletnie nie wiem, od czego zacząć! Remusie!
– Spokojnie… Popatrz, co tu mam…
Remus sięgnął do swego neseseru nauczycielskiego, którego jeszcze nie zdążył sprzątnąć, bo przybył ledwo pół godziny temu. Wyjął z niego tryumfalnym gestem…
– Mapa Huncwotów! – a łzy zaszkliły mi się w oczach na widok przedmiotu, gdy uświadomiłam sobie, że dłonie Jamesa ją tworzyły. I mojego Syriusza także… James i Peter już nie żyli, ale Mapa pozostała, na zawsze jednocząc wiernych przyjaciół na kartach historii.
– Wziąłem ją od Harry’ego. Nie wiem, skąd ten spryciarz ją wytrzasnął – wyjaśnił beztrosko Remus. – Zabrałem ją w obawie, że Syriusz się do niej dorwie i z łatwością go zabije, ale też dlatego, że… No, chciałem sobie na nią jeszcze zerknąć. W końcu jest moja. Uroczyście przysięgam, że knuję coś niedobrego!
I coś w jego oczach rozbłysło, gdy na mapie pojawił się Hogwart. Remus przestudiował ją wyjątkowo dokładnie na obrzeżach, po czym mruknął:
– Widzę Nicholasa.
– Co?! – poderwałam się.
– Nicholas siedzi w jakiejś grocie za Hogsmeade. Mapa ledwo tam sięga. I tak, towarzyszy mu Marina. Meg, nie ma wyjścia. Lecimy go ratować, póki żyje.
– Poczekaj… – podbiegłam do niego i chwyciłam za brzeg mapy. – Mogę zobaczyć Syriusza?
– Mary Ann, zobaczysz tylko bezkształtną kropkę, zresztą… – Remus zasępił się.
– Co jest?
– Nie chcę wiedzieć, gdzie się teraz kręci Black.
– Dlaczego? – zmarszczyłam brwi.
– Nie chcę mieć pokusy, by pójść do dementorów z mapą i wskazać, gdzie mają po Blacka iść…
Dziwny skurcz przebiegł po jego twarzy. Poparzyłam na niego w pełnym zdziwieniu. Remus… okazuje litość Syriuszowi?
– Chodź, nie ma czasu! Teleportujmy się do Hogsmeade!
Zamknęłam drzwi wejściowe na klucz, gdy wyszliśmy, a potem tylko pyknęło i już nas nie było na Vange.
Nicholas ocknął się po długim i niespokojnym śnie. Było mu straszliwie zimno i tylko niewielka kupka słomy, pełniąca rolę kołdry, była dla niego jakąkolwiek izolacją. Rozejrzał się wkoło, ale wampirzycy z jakichś powodów nie było. Usiadł na ziemi, przecierając zaspane oczy. Sen, z którego się przebudził, na pewno nie nosił znamion odprężającego. Wciąż budził się z lekkiego snu, bo nieustanne czuwanie, jakie uruchomiło się w jego głowie, budziło go z byle powodu co kilkadziesiąt minut. Trudno było spać, gdy mieszkało się od paru dni w grocie z kimś, kto miał jedynie za zadanie cię zabić, toteż Nicholas czuł nieustanną potrzebę czujności i ani na chwilę nie mógł wyluzować.
Teraz wampirzycy nie było i Nicholas usiadł na prymitywnym posłaniu. Gdzie pofrunęła? Może po coś do żarcia? Dlaczego nie wszamała jego? On sam już słaniał się z głodu, bo chyba od tych trzech dni, odkąd tu się dostał, nic nie miał w ustach.
Do groty weszło jakieś zwierzę. Nicholas zamarł, obserwując nieznanego i potencjalnie nowego agresora czujnie, bał się nawet poruszyć. Zwierzęciem był kudłaty, czarny pies, który najwyraźniej był tu już wcześniej, bo zachowywał się dość swobodnie. Na widok Nicholasa jednak zamarł, obserwując go bez mrugnięcia. Piętnastolatek też nie odważył się ruszyć, wciąż leżał skulony pod sianem i spłoszony wszystkim naokoło. Pies po chwili podbiegł do niego, merdając ogonem i wsadził mu mokry nos do wilczego ucha. Było to całkiem przyjemne, ale chłopak wciąż miał nieodparte wrażenie, że pies odgryzie mu ucho. Pies polizał jego ucho przyjacielsko, po czym popatrzył na niego z góry swymi ładnymi, szarymi oczętami. Nicholas odważył się go pogłaskać po zmatowiałej, brudnej szyi. Nie wykazał żadnych agresywnych intencji.
– Piesku… – westchnął piętnastoletni Black. – Widzisz? Więzi mnie tu wampir od paru dni, a ja umieram z głodu i nic na to nie poradzimy… Cieszę się, że przynajmniej ty mnie odwiedziłeś…
Pies zamerdał ogonem, po czym usiadł przed Nicholasem, skamląc delikatnie. Po chwili postawił oba ucha na sztorc, milknąc, jakby coś sobie uświadomił i szybko wypruł z jaskini. Nicholas uniósł brwi. Nie czekał na powrót zwierzęcia długo, bo po pięciu minutach od jego zniknięcia pojawiła się znów wampirzyca. Wleciała do groty leniwie, oblana na szczęce krwią. Biedny pies, może to jego…
– Co tam, kundlu? – zapytała, uśmiechając się złowróżbnie. – Czego się gapisz?
– Jest pani brudna – odparł niewinnie Nicholas.
– Oj tak, twoja krew też wkrótce ozdobi moją skórę… Myślisz, że będzie mi w niej do twarzy?
W tym momencie wrócił pies, niosący w pysku martwego ptaka. Na widok agresorki zamarł, szczeknął, upuszczając truchło i błyskawicznie stanął pomiędzy wampirem i jego zdobyczą. Nicholas przywarł do ściany, kuląc się za czarnym psem. Ten warczał w kierunku kobiety, zawieszonej w powietrzu. Zaśmiała się perliście.
– Kolejny kundel! Co, psie, chcesz bronić tego żałosnego dzieciaka? Cóż, jak na kundle, jesteś dość inteligentny… Ale… – zmarszczyła ciemne brwi, zaskoczona czymś. – Czemu twe myśli są tak bardzo niezwierzęce? Nie jesteś ani człowiekiem, ani zwierzęciem, dlaczego…
Nicholas przywarł do ściany mocniej, jednocześnie będąc zafrapowanym tym, co powiedziała kobieta. Pies, który nie jest zwierzem ni człowiekiem?
– Marina!
Nicholas, pies i wampirzyca, jak na komendę, odwrócili się w kierunku wejścia do groty. Stojący tam mama i wujek Remus we własnej osobie, musieli mieć niezły widok: kulący się pod ścianą Nicholas i wampirzyca, zawieszona nad nim, pomiędzy nimi duży, czarny pies, warczący na wampira i deklarujący pojedynek. Kobieta nazwana Mariną wyszeptała w kierunku mamy:
– Mary!…
Mama patrzyła na nią wrogo, ale po chwili przeniosła wzrok na psa i Nicholasa, podobnie wujek.
– Syriusz!… – rzekł wujek nagle, skutecznie przykuwając wzrok wszystkich zgromadzonych, w tym psa. Nicholas zamarł, przygnieciony ilością informacji, wampirzyca przeniosła wściekły wzrok na zwierzę, a mama zbladła i jej twarz wydłużyła się powoli, oczy robiły coraz większe…
– Syriusz… – wyszeptała i wyciągnęła ku psu drżącą rękę.
– A więc to tak! – krzyknęła wampirzyca Marina.
– To Black! To ten zdrajca! – zawołał wujek po wampirzycy.
– Tato!… – jęknął machinalnie w kierunku psa Nicholas, chociaż zupełnie nie wiedział, co mogłoby to dać i o co w ogóle chodzi. Pies zaskomlał, położył uszy po sobie i podkulił ogon, zerkając na Marinę i wujka i cofając się, ale po chwili popatrzył na Nicholasa jednym okiem. Spragniony rozmowy z ojcem Nicholas łapczywie wlepił wzrok w to szare oko, identyczne kolorem do jego własnego, pomiędzy okiem ojca i syna zatrzymał się czas, jakby pozostali nie byli istotni. Wtedy pies rzucił się niespodziewanie na wampirzycę i powalił ją na ziemię, szarpiąc za gardło. Wrzasnęła, odrzucając go gdzieś na ścianę, gdzie rozpłaszczył się i z trudem pozbierał kości z ziemi.
– Incarcerus! – rozległ się skądś głos wujka.
Marina zawyła, uwięziona w sznurach, a czarny pies w tej samej chwili skoczył ku mamie, przeskoczył ją i znikł w wylocie do groty.
– Syriuszu! – zawołała za nim, po czym ruszyła jego śladem. Z oddali doszedł do Nicholasa jej rozpaczliwy, rozdzierający krzyk – SYRIUSZU, WRÓĆ!!!
Wujek Remus pochylił się nad związaną wampirzycą, dzierżąc wciąż różdżkę.
– Nie daruję temu zapchlonemu człowiekowi, gdyby nie on, nie odwróciłabym się do was plecami, zawszony wilkołaku! – zgrzytnęła, wijąc się w sznurach. – WYPUŚĆ MNIE!
– Trzeba było nie marnować czasu na porywanie naszego Nicholasa – objaśnił spokojnie wujek. – Co ci to dało? Musimy cię tylko unieszkodliwić. Sama złożyłaś się w nasze ręce.
– Unieszkodliwić? – w głosie wampirzycy wyczuwalny był strach.
– Taa… Trochę mi się spieszy, więc nie mogę robić przy tobie zbyt wiele, Marino… Wybacz, ale trzeba się też zająć tym zagłodzonym nastolatkiem i zbiegłym więźniem, kręcącym się po okolicy… Wszelkie nabijanie na kołki i poćwiartowanie sobie daruję, to dość brudna robota, wystarczy zapieczętowanie…
– Zapieczęto…
Ale nie zdążyła krzyknąć, bo wujek Remus machnął już różdżką i oto leżała przed nimi doskonała, lodowa rzeźba wampirzycy, zachowując jej cały urok i piękno. Wujek machnął różdżką ponownie i ukrył posąg Mariny wgłębi groty. Po chwili podszedł do Nicholasa.
– Jak tam, Nicholas? – podał mu dłoń, którą piętnastolatek ujął, wciąż roztrzęsiony i przygnieciony tym wszystkim. Pies był ojcem? Marina unieszkodliwiona? Już po wszystkim… tak po prostu?
– Co jej zrobiłeś? – zapytał roztrzęsionym głosem.
– Zamroziłem ją – odparł spokojnie wujek. – Nie zabiłem jej, bo wampiry zabija światło i to tylko niektóre, bo ona najwyraźniej nie reagowała, ewentualnie Avada lub brutalne rytuały, których wolę się nie podejmować… Wampir to nie zwierzę… Obudzi się za lata, ukryłem ją bezpiecznie.
– Dobrze, mnie i tak już nie będzie…
Wtem do groty weszła mama, zalana łzami.
– Nie znalazłam go. Zniknął. Uratował Nicholasa i zniknął…
– Trudno. Teraz nie będziemy śledzić seryjnego mordercy, zajmiemy się najpierw chłopakiem, jest mocno zziębnięty i zapewne głodny… – mruknął Remus. – Już i tak Blacka nie znajdziemy. Uciekł.
Mama przytuliła skołowanego piętnastolatka i oboje z wujkiem zadeklarowali się odprowadzić Nicholasa pod samą Wielką Salę i przy okazji powiadomić Dumbledore’a i Flitwicka, że wszystko już jest na swoim miejscu. Gdy wyszli z groty, Nicholas dyskretnie otarł łzy tęsknoty i szoku rękawem.
Cosmo i Draco wyszli z Wielkiej Sali, gdzie właśnie skończył się lunch. Przemierzali wspólnie korytarze tej ładnej, kwietniowej soboty, postanowiwszy zostawić Vincenta i Gregory’ego przy korycie. Cosmo zerkał mimowolnie na błonia, jakby chcąc się upewnić, czy żaden ojciec nie skrada się w kierunku zamku na palcach.
Czternastoletni od tygodnia Black pogwizdywał beztrosko: jego brat wrócił do zamku i problem został póki co usunięty. No i tata, gdzieś tu przecież siedzi…
– Hej, Draco, myślisz, że złapią mojego ojca? – zagadnął kuzyna.
– Myślę, że tak – odparł blondyn, obserwując swą „ranną” rękę i upewniając się, że wciąż wygląda na odpadającą z bólu, chociaż nikt, nawet Pansy, już nie pamiętał o niej.
– Dlaczego? – zdziwił się Cosmo i zaniepokoił.
– Twój stary wygląda mi na nieco nieogarniającego… – parsknął Draco beztrosko. – Gdyby mój miał uśmiercić jakiegoś uczniaka, raczej bezbronnego, to by to zrobił bez tych podchodów… Pewno w Azkabanie się rozleniwił, hehe… Mojego ominęły te „wygody”, ale mój stary ma spryt i rozum…
Cosmo zatrzymał się raptownie, Draco uczynił to samo, odwracając się ku niemu ze zdumieniem.
– Co jest, Cosmo? – spytał.
Czternastolatek nie odparł, za to… rzucił się z furią na zaskoczonego, drobnego blondyna. Padli na ziemię, a raczej Cosmo przygniótł Draco i począł się z nim bić, lecz Malfoy był w takim szoku, że jeszcze nie zdążył zareagować.
– ODSZCZEKAJ TO, MALFOY! – ryknął Cosmo, dławiąc się wściekłością.
– NIE… MIAŁEM… NIC… ZŁEGO… NA MYŚLI… NA POMOC! – próbował wystękać Draco.
– BLACK!
Cosmo zerknął na korytarz. Draco pod nim skulił się ze strachu.
Obserwował ich profesor Snape, unoszący brwi.
– Co ty robisz, Black? – wycedził każde słowo profesor. – Dlaczego bijesz Malfoya?
– On obraził mojego ojca! – warknął Cosmo, zrywając się na równe nogi. – Ja mu nic nie zrobiłem! Wcale nie chciałem go bić, ale jak on mógł obrazić mego ojca?!
– Cóż, panie Black… Zapewniam, że to nie jest takie trudne… I niewłaściwe – zaszydził Snape.
Cosmo spojrzał z wściekłością na Snape’a i Dracona, po czym ryknął ze złością i odbiegł od nich.
– Black! – zawołał za nim profesor od eliksirów.
– Cosmo! – dołączył się Draco.
Cosmo nie zareagował, biegł przed siebie, wściekły na cały świat. Pokonał szybko drogę do wyjścia z zamku, roztrącając ludzi, ale miał gdzieś ich oburzone krzyki. Dopadł do wielkich, dębowych drzwi, w nosie mając wszelkie zabezpieczenia i środki ostrożności i wyleciał na kwietniowe błonia. Biegł przed siebie ile sił w nogach, nie zważając na nic. Dobiegł do skraju Zakazanego Lasu i pozwolił, by nogi niosły go gdzie chciały. Przedarł się przez jakiś gąszcz w miejscu, gdzie Las jeszcze nie był tak Zakazany.
Nieco osłupiał, bo właśnie wpadł na jakiś dziwne ruiny, wyrastające z poszycia leśnego na jakiejś polance. Nigdy tu nie był i na pewno nigdy nie słyszał o tym miejscu. Ciekawe, co tu kiedyś stało… Podszedł do muru i po krótkich oględzinach stwierdził, że nadaje się do wyżycia. Ryknął więc w kierunku zakrytego przez korony drzew nieba i kopnął glanem parę razy mur. Po chwili osunął się na ziemię, wściekły.
– Kurde, tato! – ryknął. – Gdzie jesteś?! Gdzie?! Chcę z tobą porozmawiać wreszcie, JA CHCĘ! SŁYSZYSZ MNIE, DO CHOLERY?!
Odpowiedział mu tylko szum liści. Cosmo zgrzytnął zębami uderzył pięściami w ściółkę, po czym począł się szarpać za włosy. Kiedy uniósł znękany i wściekły wzrok w kierunku zamku, a raczej jego wież, widocznych nad koronami drzew, dostrzegł czarnego, kudłatego psa, który przyglądał mu się z zaciekawieniem. Jakby go już gdzieś widział…
– Co się gapisz, kundlu! – prychnął Cosmo. – Jestem zły, dobra?! Sio stąd!
Machnął na psa, ale ten nawet nie drgnął, obdarzył go za to mocno zdziwionym, niedowierzającym spojrzeniem. Cosmo westchnął i usiadł na okiennicy. Pies, merdając ogonem, podszedł bliżej i usiadł na ziemi pod okiennicą, wpatrując się w niego błyszczącymi, szarymi oczyma. Cosmo stwierdził, że zwierzak jest sympatyczny, więc poklepał go po brudnej głowie.
– Dobra, możesz zostać, piesku – uśmiechnął się. – Gdzie twój pan?
Pies zamerdał ogonem radośnie i stanął dwoma przednimi łapami na okiennicy, liżąc po policzku roześmianego Cosmo. Czternastoletni chłopak cieszył się niezmiernie, po czym potargał psa za uszami. Parę pcheł zwiało, ale młody Black się tym nie przejął.
– Ja mam być twoim panem? – zaśmiał się. – A co na to mój kot, Włóczykij? Koty są zaborcze, wiesz? Zresztą, mama by ci nie pozwoliła wejść do domu, jest bardzo ostrożna i w ogóle…
Pies nadstawił ucho komicznie, po czym usiadł znów na ziemi, delikatnie skamląc, zapatrzony w Cosmo z taką czułością i wiernością, że Cosmo zaczął się już poważnie zastanawiać, czy Włóczykij nie zdobył rywala. Ten pies był w nim wprost zakochany!
– Wiesz co? – poklepał zwierzaka po głowie. – Jesteś w porządku, Czarnuszku. Przepraszam, że tak się na ciebie wydarłem. Ten dupek, Draco, obrażał mojego tatę! Widzisz, z tatą gadałem mniej w moim życiu, niż z tobą! A chętnie bym go odnalazł i porozmawiał wreszcie i pocieszył go! Żeby się nie martwił… Może cały świat go wyklął, ale ja nie wierzę w jego winę! On jest na pewno niewinny!
Pies przekrzywił głowę w bok, jakby się dziwiąc.
– Niestety, nie wszyscy tak sądzą… – westchnął Cosmo. – Nawet u nas w domu! Wujek Remus twierdzi uparcie, że ojciec jest mordercą, zresztą podobnie do Rosemary… Ale mama i ja jesteśmy przekonani, że to nie może być prawda!
Pies szczeknął skamląco, machając ogonem dziko, po czym wykonał parę razy kółko w miejscu, jakby gonił ogon, ale nie robił tego. Gdyby był człowiekiem, Cosmo stwierdziłby, że po prostu był podekscytowany i skołowany jakąś rewelacją. Podrapał go za uchem.
– Głupi Dracuś… Cholera, ile bym dał, by móc przez chwilę pogadać z tatą… – rzekł cicho.
Usiadłam na łóżku, zapatrzona w ścianę. Był wczesny ranek, ale ja nie mogłam spać. Wstałam i chwyciłam małą pozytywkę, leżącą na szafce nocnej. Tę pozytywkę podarował mi dawno temu Syriusz, na rocznicę naszego ślubu. Jej melodia była smutna i wyzwalała we mnie łzy, przenosiła w czasy ołowianych chmur nad Wiązowym Dworem…
Gdzie jesteś, Syriuszu?
Podeszłam do okna i wyjrzałam na prawie majową noc. Świat wydał mi się taki banalny, beznadziejne koło, kręcące się bezrefleksyjnie…
Widziałam go, byłam tak blisko dotknięcia… Ale uciekł, spłoszony. Lecz to był on, mój Syriusz! Ratował swego pierworodnego! I nieważne było, czy kiedykolwiek ukatrupił blisko tuzin ludzi, czy nie skrzywdził nawet muchy - sam fakt, że uratował swe dziecko, że nie było mu ono obojętne, już świadczył na jego korzyść.
Westchnęłam, tęskniąc tak potwornie. Bolesna bliskość Syriusza w tamtej grocie odcisnęła na mym ciele palący ślad, który nie chciał się zabliźnić. Wciąż na nowo przeszywały mnie ciarki, gdy przypominałam sobie tego kudłatego psa, wychudzonego i zmatowiałego. Dlaczego nie dane mi było z nim porozmawiać?
Łyknęłam trochę eliksiru przeciwko łaknieniu i znów położyłam się do łóżka, patrząc na sufit. Przypomniały mi się po kolei te wszystkie dni: zobaczenie Syriusza w palenisku, potem na żywo w szkole, kłótnie poprzeplatane rozejmami, to, jak wyratował mnie z rzeki i jak dopiekł Sandrze, jak razem z Remusem i nim walczyliśmy o życie w pociągu, potem, jak mnie zaprosił na bal i znów się kłóciliśmy… Właściwie, co we mnie widział, skoro tak często do tego dochodziło? Potem przed oczyma stanęła mi demoniczna wyspa, na której walczyliśmy o przetrwanie i przyjaciół, okrutne szlabany Castora, zadymę z wampirami, nasze eskapady na motorze… W tamtych dnia, w szóstej klasie, Syriusz stał mi się bardzo bliski. Czy gdyby nie zaatakował Rabastana i nie pokłóciłby się ze mną tak okropnie, bylibyśmy razem już wtedy? Coś mi podpowiadało, że tak… Te kłótnie były takie okropne i potem to jedno, oszałamiające wspomnienie o rozmowie z rodzicami, którzy przyobiecali mnie Syriuszowi. Ale się wtedy wściekłam, aż wylądowałam u Mortimera, przekreślając życie Nicholasa w tak głupi sposób… A potem już było z górki, kłótnie i zejścia, bal i zaręczyny, zerwanie z Rabastanem i zazdrość o Redhill i o Severusa, ze strony Łapy. Potem ucieczka z Sevem, nieudany ślub i potem ten prawdziwy… Nawet teraz ta cała historia wyzwalała we mnie dreszcz jakiś dziwnych emocji, jakbym przyglądała się jakimś dramatycznym scenom z boku, niedowierzając, że to wszystko była moja historia, moje życie. Uparty Syriusz postawił na swoim, wyznał mi, co do mnie czuje przed śmiercią i skończyło się piątką berbeci, z czego ostatniego nigdy nie widział. Ale wreszcie uciekł, w końcu wziął sprawy w swoje ręce i nie dał sobą pomiatać jak jakimś zwykłym zbirem. Nareszcie postanowił działać. Teraz jego ukochany pierworodny miał wilcze uszy, kulawe nogi, talent do eliksirów i problemy ze stąpaniem po ziemi, a także na pieńku z wampirami i Sevem. Trojaczki były do Syriusza podobne, z czego jeden nie żył, druga przyjaźniła się z Harrym, kalką Lily i Jamesa, a trzeci z samym Malfoyem i był Ślizgonem, czego przecież tak bardzo Syriusz się bał w swoim przypadku. Jego wierna kopia poszła tą drogą, którą on sobie odciął. No i zostało ostatnie, wampirze, nigdy nie dotknięte i nie pokochane, zamknięte w sobie i nieufne, wyraźnie pozbawione czegoś, co było potrzebne we wczesnym rozwoju… Jak Syriusz zareaguje na postęp klątwy Nicholasa i na fakt, że chłopak prawdopodobnie umrze za parę lat? Jak na to, że Syriusz już dawno nie żyje? Jak na Rosemary i jej przyjaciela, tak podobnego do Jamesa? Na zielono-srebrny herb z wężem na piersi Cosmo? A co powie na fakt, że ma jeszcze jedno dziecko?
***
Sara uniosła wzrok znad książki o transmutacji. Niebieskie, majowe niebo zostało powleczone białą, kłębiącą się watą, która miarowo sunęła ku horyzontowi, przybierając leniwie tajemnicze kształty. Każdy, kto na nie patrzył, widział to, co chciał ujrzeć, wata nie dała się zdefiniować jako jeden, konkretny kształt. Jedenastoletnia dziewczynka o drobnej buzi widziała w niej jednak tylko abstrakcję, nie wiedzieć czemu, wywołującą dziwną tęsknotę. Czuła się niczym bezbronny, smutny ptaszek w klatce, tęsknie wystawiający główkę zza kratek. Ciekawe, jakie myśli te kłębiaste chmury wywoływały w ojcu? Może wzruszenie, uniesienie? Czy patrząc na nie, przesuwały mu się przed oczami obrazy z dzieciństwa i młodości, kiedy siedział dokładnie pod tym samym dębem i obserwował podobny widok? Może w tej chwili też unosił udręczoną głowę ku górze i dziękował całym sercem losowi, że może oglądać właśnie te chmury, że znów widzi słońce i czuje wiatr we włosach, na twarzy… Być może teraz, gdy Sara patrzy w górę, tata robi to samo, a jeśli tak jest, to połączyło ich coś wreszcie. Niby niewiele, ale jednak tak dużo, że aż przeszedł ją dreszcz.
Artemis przeciął trawnik niedaleko wielkiego dębu, wciskając dłonie głęboko w kieszenie. Uchwycił czujne i ostrożne spojrzenie Sary, które w niego wlepiała i po namyśle przystanął. Uniósł jedną z dłoni i, niby luzacko, pomachał do niej, po czym usiadł w sposób niezwykle antyszlachecki obok Thaddeusa i Felixa. Drobniutki, tajemniczy blondynek o upiornej, bladej cerze i złotych, dziwacznych oczach, także uczył się do transmutacji, ale Thaddeus przyjął pozycję czworonoga, ufnie wypinając chudy zadek w górę najwyżej jak się dało, za to głowę trzymając przy ziemi i łypiąc na coś z czymś na twarzy, co według Sary mogłoby nawet uchodzić za czułość.
Artemis odczołgał się trochę dalej od kolegów, wstał, otrzepując dumnie, po czym wziął solidny rozpęd i z całej pety przyrżnął rudzielcowi butem w ochoczo, kusząco wycelowany ku górze tyłek. Rozległ się krótki, urwany brutalnie wrzask, po czym… Artemis Greengrass zniknął, jakby wciągnął go za stopę wir, utworzony przy wyciągnięciu korka z wanny, chwilę potem Thaddeus, nie przerywając swej dotychczas wykonywanej czynności, rozdziawił szeroko usta, nie okazując przy tym jakiegokolwiek zdziwienia, a z ust wystrzelił Artemis, głową naprzód, odleciał parę stóp dalej i tąpnął tyłkiem na murawie. To wszystko wydarzyło się w przeciągu jakiejś sekundy. Sara rozdziawiła usta, wytrzeszczając oczy w kierunku Artemisa, który siedział nieruchomo na ziemi z rozkraczonymi nogami, a na jego twarzy malował się niewysłowiony szok, tym bardziej, że był suchy i czysty. Nic w jego wyglądzie nie wskazywało na to, że właśnie przed chwilą w przeciągu sekundy zmniejszył się do rozmiarów dość niecodziennych, wessała go pupa kolegi, przeleciał przez jego układ trawienny, niczym przez rurę w aquaparku, wyskakując już w swoim rozmiarze z jego ust, notabene zwyczajnych rozmiarów, po czym wystrzelił jak z armaty hen przed siebie. Thaddeus niczego nie zauważył.
– Eee… Saro?
Sara otrząsnęła się z szoku nieco szybciej niż Artemis, po czym przeniosła wzrok na… Melisę Flaxenfield i Charlotte McLaggen, które usiadły obok niej.
– Co jest? – Sara spięła się obecnością silniejszej, obfitszej i pewniejszej siebie Charlotte.
– Nic, ja… – Melisa się zawahała, po czym niezręcznie przytuliła Sarę. Ta rozszerzyła oczy i uchwyciła nad ramieniem brązowowłosej uśmiech Charlotte. – Chciałam cię przeprosić. Od stycznia nasz kontakt się urwał… Ale mnie jest naprawdę przykro i nie chciałam cię tak…
– Jest maj, Meliso – zauważyła ze zdziwieniem Sara. – Dlaczego dopiero teraz?
– Wstydziłam się… – Melisa spuściła wzrok, ciemniejąc pod kawowymi piegami. – Ale Charlotte mnie do tego nakłoniła. Chciałyśmy się obydwie z tobą zaprzyjaźnić. No i dwa tygodnie temu pokłóciłyśmy się z Romildą, jest naprawdę głupia… Opowiadałam o tobie Charlotte bardzo dużo i ona stwierdziła, że…
– Nie potrzebuję rzecznika, Meliso – oznajmiła wyniośle Charlotte. – Po prostu: przepraszam. Źle cię oceniłam i niepotrzebnie się na tobie wyżywałam. Jestem wredna, ale umiem zwrócić honor!
I pulchna dłoń Charlotte uścisnęła mocno drobniutką rączkę Sary. Blondynka uśmiechnęła się do czarno-rudej figlarnie.
– Chcę cię poznać lepiej, Saro Black!
Sara zupełnie oniemiała, węsząc podstęp, ale Melisa mimowolnie przerwała jej analizę:
– Patrzcie, Clarke znów bawi się czarną żelką w kształcie pająka…
Dziewczynki zerknęły na Thaddeusa, który właśnie pokazywał czarnej żelce świat, gładząc ją czule po żelkowym grzbiecie. Słodycz wyglądała łudząco podobnie do Daisy, którą w Noc Duchów Sara wpakowała mu do ust, po tym jak Daisy zaliczyła podróż podniebną.
– Hehe, to wygląda, jak ta żelka, którą… – zarechotała Melisa.
– Taak, wygląda na to, że Thaddeus wyjął wtedy w listopadzie tego pająka z ust i do tej pory się nim opiekuje… – uśmiechnęła się krzywo Sara, a dziewczyny zaniemówiły.
Droga Meggie!
Czuję się nieco lepiej. Severus przyrządza mi ten wywar tojadowy, więc nie muszę się w zasadzie o nic martwić, chociaż ostatnio Nicholas wysunął tezę, że może Severus mnie podtruwa i że on się wkrótce nauczy, jak robić wywar tojadowy i z chęcią mi go przyrządzi.
Twój najstarszy syn ma się dobrze, nie musisz się już martwić. Problem, póki co, został zażegnany, ale Nicholasa wciąż męczy tamto spotkanie z ojcem. Często spacerujemy razem i rozmawiamy, wiem, że on jest coraz bardziej przekonany do Syriusza. Cóż, nie umiem mu wytłumaczyć logicznie pewnych rzeczy, aczkolwiek Nicholas przyznaje, że logiczna i oparta na dowodach wersja wydarzeń na pewno zaburza jego coraz pozytywniejsze spojrzenie na ojca. Ten chłopak jest dość zagubiony ostatnimi czasy z powodu Blacka.
Reszta ma podobnie. Cosmo chodzi po korytarzach czymś przybity, podobnie jak Rosemary. Hagrid, którego ukochanego hipogryfa ma niedługo zgładzić kat, powiedział mi pomiędzy kolejnymi kubkami whisky, że Rosemary razem z przyjaciółmi pomagała mu w ratowaniu Hardodzioba, bo tak nazywa się ów hipogryf. Muszę pochwalić też Sarę. Bardzo dobrze sobie radzi na moich i innych lekcjach, jest bardzo pracowita, ale mam wrażenie, że również doskwiera jej niezbyt dobry humor.
Czuję się dobrze w Hogwarcie, jak wiesz, bo było to miejsce mi najbliższe, zawsze. Szkoda, że i Ty czegoś nie mogłabyś tu nauczać! A wiesz co, to jest dobry pomysł! Byłaś dobra z eliksirów, prawda? Uczniowie przyjęliby Cię z ulgą, ale Ślizgoni byliby niepocieszeni… Szkoda mi Ciebie, siedzącej w Basildon samotnie. Na pewno czułbym się lepiej, gdybyś tu była, kochana siostrzyczko! Zwłaszcza, że planuję tu nauczać i w przyszłym roku. To najlepsza praca, jaka mogłaby mnie spotkać, ale tęsknię za Tobą. Gdy tak spaceruję i odwiedzam miejsca przesycone wspomnieniami, zwłaszcza, że Hogwart i Hogsmeade huczą o Syriuszu, czynnie występującym we wszystkich, czuję się, jakby los zgotował mi dziwny seans, delikatną próbkę o smaku tamtych czasów, kiedy to włóczyłem się z chłopakami po błoniach, wiosce i Zakazanym Lesie. Lunatyk, Glizdogon, Łapa i Rogacz. Wtedy nigdy bym nie przypuszczał, że za parę lat zostanę sam, bo drugi zdradzi trzeciego i zabije czwartego, a sam zostanie skazany. Czasem też wspominam Joanne, ale to niezwykle bolesne wspomnienia tej nadziei, która została mi bezpowrotnie odebrana. A potem Joanne zginęła…
Trzymaj się tam i rozważ bycie nauczycielem. Lubiłaś runy, prawda? Słyszałem, że profesor McGeady wybiera się w tym roku na emeryturę. Byłaś z runów dobra, a to lepsze, niż ślęczenie w tym biurze, prawda?
Do zobaczenia wkrótce, za miesiąc! Twój Remus.
Uśmiechnęłam się i złożyłam list na biurku. Bardzo poprawił mi humor po powrocie z pracy. Miałam wreszcie jakieś wiadomości od Remusa, a wszelkie wieści ze szkoły były dla mnie teraz niezwykle ważne i ciekawe. Nauczycielka runów? Brzmiało zachęcająco… Remus miał rację, to musiało być lepsze od pracy biurowej. Te wieże Hogwartu i korytarze, posiłki w Wielkiej Sali, tylko tym razem nie przy stole Gryffindoru, tylko nauczycielskim… To musiałoby być niesamowite!
We mnie zalęgło się marzenie, napędzające i radosne, ożywcze jak wiosenny wiatr. Ogólnie, odkąd uciekł Syriusz, czułam się o wiele bardziej żywa, niż przedtem. Będąc nauczycielką runów, mogłabym być bliżej wydarzeń i tym samym, Syriusza…
– KORPUSIE BEZ GŁOWY, NA PAL NABITY!
– Czego się prujesz?
– Co robisz mojej pracy domowej?!
Cosmo z rozpaczą sięgnął po swe wypracowanie. Draco przytrzymał rolkę z dala od łapsk czternastoletniego już Blacka. Ten jęknął i począł skamleć.
– Ona woła do mnie o zlitowanie i ratunek! – zawodził. – NIE MARTW SIĘ, SCARLETT, TWÓJ CUDOTWÓRCA BLACK CIĘ URATUJE!
Po czym podbiegł do Dracona i wyrwał mu z tryumfem rolkę, wytykając język.
– Zawsze musisz robić taki cyrk, wypchany aż szwy pękają mutantami, kiedy próbuję spisać od ciebie pracę domową? – zmrużył wodniste oczy Draco.
– Spisz od Gregory’ego! – zarechotał Cosmo. – Oczywiście, nie obiecuję, że znajdziesz tam jakiekolwiek literki poza małym i dużym „A”.
– Właśnie dlatego chcę spisać od ciebie, kmiocie! – prychnął Draco.
– Dziubdziuś! Mamy za miesiąc te po… solone egzaminy! Jak ty se poradzisz, jak nie będę siedział obok ciebie i ci podpowiadał? – Cosmo pokiwał z powagą łepetyną.
– Ale do egzaminów muszę spisać to świństwo! Daj chociaż zerknąć, bo cię zabiję Cruciatusem.
– Trzeba było tak od razu! – wyszczerzył się Cosmo i rozprostował przed paniczykiem swe nieestetyczne wypociny. – Proszę, smacznego!
Draco zerknął na niego z mocno powątpiewającym spojrzeniem i po ciężki westchnięciu opiekunki osób cofniętych zabrał się do pracy. Cosmo sterczał nad nim, ale po dziesięciu sekundach poczuł, że to czynność niepasująca do jego idealnej istoty. Przeczesał swą czarną grzywę nonszalancko i rozejrzał się znudzonym spojrzeniem po bibliotece. Dostrzegł cel i ruszył ku niemu.
– Ej!
Ładna, ciemnowłosa i piegowata dziewczynka z pierwszej klasy, Gryfonka. Przyjaciółka Sary. Cosmo już odegrał przed nią cyrk jeden raz, wydawała się dobrym obiektem do skupienia na niej swego znudzenia i przemienienia go w ożywienie i zabawę. Cudzym kosztem oczywiście.
– Oddaj! – warknęła, bowiem chłopak chwilę temu wyrwał jej pisane wypracowanie.
– Cichaj, dziecinko! – przykazał władczym tonem Cosmo, przeciągając efektownie sylaby. – Czytam, nie widzisz? Może ci powiem, co napisałaś źle, co?
– Zostaw mnie! Nie prosiłam cię o to!
– Hola hola! – pochylił się nad jej stolikiem i zbliżył twarz do jej tak blisko, że musiała się odgiąć do tyłu. – Nie podniecaj się tak, Czekoladko!
– Czym miałabym się podniecać, chyba nie tobą!… – zaczęła z furią, ale jej przerwał, cmokając:
– No no, myślisz, że nie zauważyłem, jak się we mnie wropalałaś, kłamczuszko?
– Może raz spojrzałam, przepraszam!… – zezłościła się kasztanowowłosa.
– No nie wiem, skąd ja mam to wiedzieć…
– Debilu! – pchnęła go tak, że musiał się wyprostować, ucieszony jej wybuchem. – Popatrzyłam może na ciebie wtedy, gdy twoja siostra przedstawiała mi rodzinę!
Powstała, czerwieniejąc i wrzuciła cały swój dobytek bezładnie do torby. Rzekła drżącym głosem:
– Nie widzę sensu w podniecaniu się tym, że raz uraczyłam cię moim spojrzeniem. Znajdź sobie inne powody do tracenia swego parszywego czasu. I zapnij rozporek.
Uraczyła Cosmo na koniec szyderczym uśmieszkiem, po czym zamaszyście zarzuciła torbę na ramię i wyszła z biblioteki. Cosmo oklapł w sobie, zirytowany z jakiegoś powodu.
– Co to dziecko sobie myśli? – zapytał Draco, który nagle stanął obok.
– Słyszałeś? – zapytał Cosmo, machinalnie zapinając z jakiegoś powodu rozpięty rozporek.
– Tak – Draco pokręcił głową. – Chodź! Pobawimy się trochę…
– Nią? – zmarszczył brwi Cosmo.
– Myślisz, że Ślizgon powinien tak łatwo odpuścić swej ofierze? – uśmiechnął się demonicznie Draco i złapał go za przedramię, ciągnąc.
– Nie wiem, czy to dobrze… – zaczął Cosmo niepewnie.
– Jesteś Ślizgonem? I ona cię uraziła! Niech ma za swoje, szybko! – wyszczerzył się Draco.
Dogonili ją na jakimś opuszczonym korytarzu. Słysząc za sobą kroki, obejrzała się przez ramię, zmarszczyła brwi i przyspieszyła kroku. Cosmo niedbale wyciągną swoją bezową różdżkę.
– Nectunto – rzucił.
Niewidzialna lina oplotła kostkę dziewczynki, przewróciła ją. Cosmo szarpnął za różdżkę, co spowodowało, że podjechała do nich na ziemi. Draco roześmiał się okrutnie. Dziewczynka usiadła, wciąż więziona przez linę i prawdziwie przerażona.
– Coś mówiłaś, kochanie, przed pożegnaniem? – zapytał chłodno Cosmo, czując jakąś mściwą, przyjemną satysfakcję.
Draco zarechotał na widok miny Gryfonki i zapytał szyderczo:
– Myślisz, że będzie bardzo beczeć, jak ją porażę prądem?
– Możemy sprawdzić – wzruszył ramionami obojętnie Cosmo.
– Pozwalasz mi porazić to ścierwo?
Dziewczynka wpatrzyła się w Cosmo przerażonym wzrokiem, jej rajskozielone oczy zrobiły się okrągłe ze strachu. Cosmo zmrużył oczy od dołu z rozbawieniem.
– Pozwalam. Chociaż to mój pies, a raczej suka na smyczy i to ja powinienem moje zwierzęta karać sam… Ale w drodze wyjątku uczynię ci tę przysługę, kuzynie!
Skłonił się nisko w kierunku Dracona, który zaśmiał się. Jego okrutny śmiech odbił się od ścian. Dziewczynka rzuciła się do ucieczki, ale lina szarpnęła ją do tyłu, nie pozwalając uciec. Draco i Cosmo zaśmiali się na ten widok, a Draco powiedział:
– Fulminisuma Minima!
Wyładowanie elektryczne pomknęło z jego głogowej różdżki w kierunku ich ofiary, spętanej i bezbronnej. Krzyknęła i jęknęła, rozpłaszczając się na kamiennej posadzce.
– Jeszcze raz! Draco, czemu dodałeś „Minima”? Nie sądziłem, że jesteś tak łaskawy…
– Jakby wykorkowała, to byłby problem… – odparł Draco, krzywiąc się i posyłając jeszcze dwa słabe pioruny w kierunku dziewczynki. Krzyczała, w czym Cosmo odnalazł coś przyjemnego, ale jednocześnie coś go przeraziło w tej całej scence…
– Draco, daj już spokój! – uniósł dłoń, gdy jego kuzyn ponownie uniósł różdżkę. Dziewczynka zerknęła ponad ramieniem na Cosmo, zapłakana. Coś w jej wzroku nosiło ślad wdzięczności.
– Już? – zmartwił się blondyn. – Koniec zabawy?
– Mam inny pomysł…
Dziewczynce rozszerzyły się oczy trwożnie.
– Zawsze zastanawiałem się, co dziewczyny mają tu z przodu… – Cosmo wskazał na swój tors. – Może ona będzie naszym królikiem doświadczalnym?
– No dobra, to może być zabawne…
– Potrzymaj moją różdżkę.
Cosmo zbliżył się do dziewczynki, która wydawała się jeszcze bardziej przerażona. Krzyknęła rozpaczliwie i wierzgała, niczym sarenka w sidłach, ale za nic nie mogła urwać liny. Ostatnimi siłami zakryła swymi dłońmi piersi.
– Draco, weź swoją różdżką ją też zwiąż. Jej ręce, żeby się nie zakrywała! – rozkazał Cosmo, obserwujący z góry dziewczynkę. Draco to uczynił, a Cosmo pochylił się nad zagipsowaną z przerażenia, płaczącą obfitymi łzami istotką. Poczuł niezdrowe podniecenie. Od dawna chciał się dowiedzieć, co dziewczyny tam chowają, czego on nie miał, a ta jedenastolatka, mimo swego młodego wieku, wydawała się być zaopatrzona lepiej od koleżanek. Kto by lepiej spełniał tę rolę królika doświadczalnego?
– Nie, błagam! – jęczała rozdzierająco. – Błagam, puść mnie! Nikomu nie powiem, tylko mnie puść! BŁAGAAAAM!!!
Poczuł ukłucie litości, ale i tak wyciągnął rękę w kierunku jej wełnianego sweterka, jakby zrywał zakazany owoc. Złapał za dekolt i pociągnął w dół, odkrywając guziki koszuli od szkolnej szaty, skrywające odwieczny sekret. Kucnął przed dziewczynką i nie zważając na jej protesty, rozpiął parę guzików. Płakała i wyrywała się, ale to nic nie dało, bo Cosmo dotarł już do tego, co było pod bluzką i odchylił mocno jedną z dość dużych misek, które zakrywały jej tajemnicę.
Dziewczynka załkała żałośnie, nie patrząc na niego. Musiało mu wystarczyć tylko jedno, skupione spojrzenie, bo Draco syknął:
– Zapnij ją, ktoś idzie!
Cosmo uczynił to drżącymi z podniecenia dłońmi i ledwo poderwał się, bo nagle zza węgła wypadła… Sara w towarzystwie McGonagall, opiekunki domu. Jej jastrzębi wzrok omiótł Dracona z dwiema różdżkami, Cosmo, sterczącego nad jedenastolatką i ją samą, wstrząsaną konwulsjami i rzewnym, wzbudzającym współczucie lamentem.
Sara posłała Cosmo wściekłe spojrzenie i podbiegła do przyjaciółki, przytulając ją.
– Melisa, ciii… Już tu jestem… Już po wszystkim…
Cosmo obserwował Sarę, która pocieszała tulącą się do niej dziewczynkę i zrobiło mu się dziwnie.
– Black. Malfoy. – McGonagall wyglądała na wściekłą. – Panna Black powiedziała mi, że widziała, jak śledziliście pannę Flaxenfield. I co? Okazuje się, że się nad nią bestialsko znęcaliście! Panno Flaxenfield, proszę mi opowiedzieć, co oni ci zrobili!
Dziewczynka nazwana Melisą skuliła się w objęciach Sary, kręcąc przecząco głową, upokorzona. Nie chciała nic mówić.
– Macie szlaban, u mnie! I minus pięćdziesiąt punktów dla Slytherinu! – warknęła profesorka. – Dopilnuję, by profesor Dumbledore mógł z wami porozmawiać w najbliższym czasie! A teraz marsz do łóżek, jeżeli nie chcecie, by kara była gorsza!
Draco i Cosmo powlekli się po swe rzeczy do biblioteki.
– Ale ubaw był niezły… – cieszył się Draco. – Podobało ci się?
Ale Cosmo nie odparł, zatopiony w smętnych rozmyślaniach. Wciąż widział wzrok tamtej dziewczyny, jej przerażenie i błaganie o litość… Czy ojciec byłby z niego dumny? Z pewnością nie. Pomyślał, że zasłużyli sobie na karę z Draconem i w ogóle poczuł, że nie powinien się zgadzać na taką zabawę, a już na pewno nie powinien wykorzystywać tego dziecka do swych doświadczeń. Lecz to nie zmieniało faktu, na wspomnienie o tym, do czego udało mu się dokopać, rumienił się dziwnie…
– Z drogi, wybryku natury!
– Kulej nieco szybciej!
Nicholas wyminął bez emocji grupkę starszych Ślizgonów, na wszelki wypadek zaciskając dłoń na trzymanej w kieszeni fiolce z eliksirem, który sam wymyślił. Miał on ewentualnemu agresorowi na dwa ekstremalnie trudne dni odwrócić kierunek pracy przewodu pokarmowego z opadającego na wznoszący tak, by delikwent musiał załatwiać fizjologiczne potrzeby ustami. Cóż, nie było to może zbyt szczytne, ale z pewnością stanowiło skuteczną przestrogę przed tykaniem go czymkolwiek.
Zatrzymał się na korytarzu, zaaferowany, i począł krążyć rundki, rzecz jasna nie bardzo tego świadom. Od sowiarni, którą właśnie opuszczał, po głowie chodziła mu wizja fantastycznej krainy, w której mógłby się zaszyć i nie musieć już martwić się Ślizgonami, nawet tymi wymiotującymi przez odbyt, Snapem, ojcem i jego tajemnicą nie do odszyfrowania, lekcjami i zbliżającymi się egzaminami.
Niestety, Tamarę męczyli obecnie o SUM-y, z tego względu nie bardzo mógł spędzać z nią czas. Taka ucieczka w ciszę i enklawę byłaby świetna… A potem przyszło mu do głowy, że wyczarowałby taką krainę dla Cho, by ją tam zabrać i pokazać Chince jej magię. Chciałby móc jej dać coś takiego.
Aż podskoczył, gdy ze ściany wyłoniły się nagle drzwi. Tak po prostu. Rozejrzał się gorączkowo, czy aby nikt nie widział tego i, niewiele myśląc, wpakował się natychmiast do nieznanego pomieszczenia. Aż zachłysnął się powietrzem. Pokój w ogóle nie przypominał klasy, tylko… bajkowy las. Wszędzie dookoła, aż pod sam strop, rosły piękne drzewa, które właśnie kwitły, wszystkie na biało, unosił się zapach magnolii, z wysokich, gotyckich okien do klasy wpadały wąskie strugi światła, ciepłego i złocistego. Zachodziło słońce, a kurz tańczył w promieniach, zatrzymując czas.
– Tu jest obłędnie… – wymamrotał do siebie na głos Nicholas, brodząc w idealnej ściółce, zaściełającej posadzkę jak zahipnotyzowany. Przyjrzał się z zafascynowaniem jednemu z drzew. Było szlachetne, idealne wręcz. Nicholas stał tak dobry kwadrans, chłonąc całym sobą magię chwili, po czym ociężale wycofał się w kierunku drzwi. Poczuł bowiem nagłą chęć podzielenia się tajemnicą i tym pięknem z Tamarą. Biedaczka, zapewne kuje gdzieś w bibliotece transmutację lub inne niegodziwe kwestie, taka wyprawa do tajemniczego lasu z pewnością poprawiłaby nastrój każdemu…
Ostrożnie wychylił głowę na korytarz, rozglądając się bacznie. Nie zdążył, bowiem za węgłem usłyszał zbliżające się kroki. Zza zakrętu wyłoniła się Cho Chang, tym razem sama. Nicholas nie schował się, zagipsowany nagłym zafascynowaniem, jakie zawsze mu towarzyszyło, ilekroć widział ją, zdążającą gdzieś w zamyśleniu, zanurzoną we własnym świecie. Co kłębiło się pod tymi ładnymi, czarnymi włosami, jakie sekrety?
– Cześć, Nicholas! – uśmiechnęła się miło na jego widok, on przełknął ślinę przez ściśnięte gardło.
– Chcę ci coś pokazać – wypalił, przyglądając jej się błyszczącymi oczyma.
– Co takiego? – Cho przystanęła, przyglądając mu się sympatycznie.
Nicholas tylko wyciągnął rękę zza wciąż uchylonego portalu, w którym stał. Cho zawahała się, ale z lekkim speszeniem podała mu dłoń. Wciągnął ją do klasy, zupełnie zapominając o Tamarze.
– Ojej – wyrwało jej się tylko, po czym z podziwem przeniosła wzrok na Nicholasa.
Weszli w milczeniu między drzewa, klucząc pomiędzy pniami i promieniami. Kurz i białe płatki fruwały dookoła sprawiając, że nic się nie liczyło, tylko ten las, ta chwila.
Nicholas czuł okropny, piekący rumieniec na twarzy. Nie wiedział, czemu zaciągnął tu Cho, bo było to zupełnie spontaniczne, ale teraz zaczął się zastanawiać, czy ona będzie umiała docenić ten dar.
– Skąd wziąłeś to miejsce? – zapytała łagodnie, gdy stanęli pod jedną z pachnących magnolii.
– Tak jakoś przypadkiem mi skapnęło z nieba – uśmiechnął się, czując, jak jego mięśnie twarzy zostały sparaliżowane nieznanej mocy skrępowaniem. – Tak sobie wyobraziłem i się pojawiło.
– Musisz mieć niesamowitą wyobraźnię – uśmiechnęła się delikatnie, oglądając zawieszony nad nimi baldachim z białych kwiatów.
– Pomyślałem, że ci się spodoba… – on, dla odmiany, wbił wzrok w jej buty.
– Mnie? – zdziwiła się, patrząc na niego intensywnie, zbyt intensywnie.
– Tak mi się po prostu z tobą jakoś skojarzyło… – dodał piętnastolatek, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. Chang tylko się uśmiechnęła zachęcająco, ale z lekkim zmieszaniem.
Zrób coś, pomyślał. Głosik, podobny do głosu Tamary, ofuknął go: „Black, ostatnia szansa. Więcej się nie powtórzy”. Cokolwiek.
– No… – Nicholas nie wiedział, co wypadałoby powiedzieć po „no”, za to odważył się i twardo spojrzał w jej ładne, skośne oczy.
Trwała chwila ciszy, w trakcie której Cho i Nicholas patrzyli na siebie dziwnie wyczekująco. Nicholas modlił się, by rumieniec na twarzy nie był aż tak zdradziecko purpurowy, jakim wydawał się być. Cho obserwowała go uważnie, z lekkim podziwem i wzruszeniem, ale i dozą zakłopotania i jakiegoś smutku. Potem spuściła oczy i delikatnie podwinęła kąciki ust.
– Może powinnam już iść… Dziewczyny czekają… – przeniosła odważnie wzrok na Nicholasa, lekko zarumieniona. – Dziękuję, że mi to pokazałeś. Jesteś bardzo… jesteś jak ten las, ale…
Nicholas nie wiedział dlaczego, ale miał wrażenie, że Cho skręca w jakimś nieprzyjemnym kierunku. Jakby… chciała mu powiedzieć, że jest i będzie tylko kolegą? Nie. To nie może tak być.
Bez słowa, czując napływ nigdy nieznanej odwagi, ujął delikatnie jej drobną bródkę w dłonie i przybliżył usta do jej ust. Zetknęli się nosami, obdarzając ostatnim, przymrużonym spojrzeniem. Nicholas nigdy się nie całował i nigdy nie sądził, że pierwszy pocałunek mógłby być aż tak elektryzujący. Stali tak ze dwie minuty, skupieni przy sobie nieśmiało, złączeni razem, ale to, co się działo, odebrało piętnastolatkowi możliwość myślenia. Jego mózg został porażony i leżał na dnie czaszki, dymiąc i skwiercząc, usmażony w oblewającym twarz rumieńcu. To było jak narkotyk.
Po tej krótkiej chwili, która trwała wiecznie, Cho odsunęła się od niego, zaróżowiona. Nicholas otrząsnął się z szoku i prawie jęknął na myśl o tym, co przed chwilą zrobił. Jak mógł postąpić tak brawurowo?!
– Nick… – szepnęła Cho z wyraźną konsternacją, po czym odwróciła się i uciekła. Nicholas został sam w lesie. I nigdy nie czuł się taki samotny i przegrany.
102. Powrót myśliwego Dodała Mary Ann Lupin Niedziela, 29 Września, 2013, 15:39
nowa szybko się pojawia, ale od Was zależy, kiedy następna
dziękuję Wam bardzo za wszystkie miłe życzenia i komentarze, mój mąż też się ucieszył (zresztą, nie omieszkał zaznaczyć to w komentarzach). To było naprawdę budujące
Syrciu, nie myślimy jeszcze o dzieciach mam ledwo 21 lat, mąż 19, obydwoje dopiero zaczynamy studia (ja z dwuletnim poślizgiem), trza się nam najpierw wykształcić, bo bez tego jak byśmy wychowali takiego brzdąca w naszej pięknej, polskiej rzeczywistości, ech... Co nie stoi na przeszkodzie, by obiecać sobie miłość do śmierci
Sara wyglądała za okno, wzdychając do swoich myśli. Na zewnątrz prószył śnieg i całe błonia pokrywała biała pierzyna. Tu, w dormitorium Gryffindoru było dość ciepło i przytulnie, ale otwarte przez Sarę na oścież okno wpuściło do środka fale styczniowego zimna. Na szczęście nie było w dormitorium Melisy, Romildy i Charlotte, więc nikt nie narzekał na chłód.
Sarze na pewno to nie przeszkadzało, nie była fanatykiem upału, lejącego się z nieba, zresztą tak bardzo zakopała się w białe, puchowe rozmyślania, zatopione w tym śniegu, że nawet nie zwracała uwagi na mróz.
– Heeej!!!
Bez zainteresowania obróciła się w prawo, gdzie z okna wystawała głowa Artemisa. Zapewne siedział w swym dormitorium i podobnie do Sary, delektował się wystawieniem głowy na mróz. Sara uśmiechnęła się do niego krzywo, wysyłając nieco zadziorne spojrzenie. Artemis wyszczerzył zęby.
– Czyżby dama w wieży czekała na swego wspaniałego wybawcę? – zagadnął przyjacielsko.
Sara go zignorowała, spuszczając wzrok.
– Ej, Black! Tu jestem, halo! I widzisz, nawet Thaddeus tu przylazł…
I rzeczywiście, obok roześmianej gęby Greengrassa wykwitła nagle zza węgła płomienna czupryna Clarke’a, jak zwykle postawiona na sztorc. Wpatrzył się w Sarę śmiertelnie poważnym spojrzeniem swych okrągłych, oszołomionych oczu, co z roześmianym Artemisem śmiesznie kontrastowało.
– Co, Clarke, ty też chcesz powiedzieć mi coś twórczego? – zadrwiła Sara. – Błyśniesz mądrością?
Clarke przetrawił jakieś informacje pod swym szaleńczym czerepem, po czym wylazł na parapet, odwrócił się i… malowniczo wypiął swój chudy zadek w kierunku Sary. Jedenastolatka oniemiała, a Artemis zawył ze śmiechu, po czym schwycił w szale twórczym za pasek Thaddeusa i ściągnął w sekundę spodnie i gatki, obnażając z zadowoleniem nagie pośladki i szczupłe uda szalonego kolegi.
– AAAAAA!!! – pisnął wysoko Thaddeus, po czym zawył i Sara usłyszała głośne łupnięcie. Gdy odsłoniła oczy, które sekundę wcześniej zasłoniła odruchowo dłońmi, zauważyła, że chłopców już nie ma, ale z otwartego okna słychać pojękiwania i stęki, jakby ostro się na podłodze lali.
– AUA!!! CLARKE, NIE!!! TO BOLI, BOOOLI!!! MAMAAAA!!! – rozległo się potępieńcze wycie.
Sara prychnęła i pokręciła głową, po czym wycofała się z okna i zachichotała. Podeszła do łóżka, zdjęła pidżamę i ubrała się ciepło. Była sobota, druga sobota roku dziewięćdziesiątego czwartego i pierwszy wolny dzień od powrotu do szkoły. Dziewczynka nie wiedziała, co mogłaby dziś porabiać. Szczególnie, że głowę miała wypełnioną ciężką jak ołowiem świadomością. Morderca, wzbudzający przerażenie całej szkoły, ba, całego świata, jest jej ojcem. Dzięki niemu żyje.
Westchnęła ciężko, jakby w piersiach trzymała całe złoto Gringotta, po czym skierowała się do salonu Gryfonów. Nie zjadła nawet śniadania, więc szykowała się już na lunch w Wielkiej Sali.
Melisy nigdzie nie było, zeszła na dół sama. Schodząc po marmurowych schodach i wpatrując się w barwne żyłki na ich powierzchni zastanawiała się, gdzie jej najlepsza koleżanka może się podziewać. W ciągu ostatniego tygodnia Sara troszkę się od niej odsunęła na własne życzenie.
– Hej hej!
Dogonił ją Artemis, dysząc i przeczesując czarne włosy. Miał zarumienione od pośpiechu policzki i czerwoną pręgę na jednym z nich. Ukryte pazury Thaddeusa?
– Nudzi ci się, Greengrass? – sarknęła jedenastolatka. – Od rana mnie prześladujesz.
– Zdaje ci się, mała! – wyszczerzył się jej równolatek.
– Tak? To po co za mną łazisz?
– Przeszkadza ci to? Chcę zjeść lunch z kimś znajomym to pomyślałem, że się przyłączę! Kogo mam brać ze sobą, tego zdrowo rąbniętego kloca z mojego dormitorium?
– Mógłbyś zjeść lunch sam – zauważyła Sara, mijając sporą grupkę dużych Krukonów, stojących przy olbrzymich drzwiach do Wielkiej Sali. – Ja uwielbiam spędzać czas sama.
– Widzę. Jesteś jakaś wyobcowana...
Usiedli przy stole Gryfonów. Kilka miejsc dalej siedziały Romilda i Charlotte i, ku zdumieniu Sary, towarzyszyła im Melisa. Na widok Sary pomachała jej przyjaźnie, ale Sara poczuła jakieś ukłucie żalu, więc tylko machnęła sztywno ręką. Melisa wiedziała, że Sara jest przez dziewczyny wyśmiewana. Niby racja, że od tygodnia Sara świadomie unikała innych ze względu na syndrom trędowatej, jakiego nabawiła się przez ferie w domu, ale i tak poczuła się przez Melisę zdradzona. Dlaczego wybrała akurat towarzystwo osób, które nie były dla Sary zbyt miłe?
– A oto Astoria, moja bliźniaczka! – zagadnął nagle Artemis, nakładając sobie na talerz smakowitej potrawki. – Chcesz trochę? Nałożę ci.
– Nie, dziękuję… – mruknęła w kierunku blatu. – Nie lubię jeść…
– To też widzę – parsknął Artemis. – Trzeba cię podtuczyć jak należy, siostro!
– Daj mi spokój! – jęknęła Sara, obserwując z rozpaczą, jak Artemis nakłada jej na talerz trzy kopiaste łychy potrawki. O dwie i pół za dużo.
– Musisz jeść, by móc się uczyć! No już, wcinaj! – i sam zajął się pochłanianiem swej porcji. Wskazał w kierunku stołu Ślizgonów. – Mówiłem przed chwilą o mojej bliźniaczce! Siedzi tam, ta z ciemnymi włosami! Bardzo mi przykro…
I zrobił minę, jakby Astoria Greengrass zmarła na bolesną chorobę.
– Masz jeszcze jakieś rodzeństwo? – zapytała Sara, zmuszając się do pierwszego kęsa.
– Tak. Siostrę. Dafne, jest w trzeciej klasie. Również Slytherin – rzekł dość kwaśno.
– Też mam brata w Slytherinie w trzeciej klasie. I w Ravenclawie w czwartej. I siostrę w Gryffindorze w trzeciej – powiedziała Sara, kolejno wskazując na rodzeństwo. – Ale u ciebie są sami Ślizgoni.
– Tak – burknął Artemis. – Cała rodzina jest czystej, szlacheckiej krwi. I ja, jeden wyrzutek.
– Tak jak mój tata. Nie martw się! – zauważyła Sara, ale na myśl o ojcu przeszył ją ból.
– Twój tata też? – Artemis wyraźnie się rozpogodził. – Jak miło, że takie historie nie przytrafiają się jedynie mnie! Pozdrów go ode mnie w jakimś liście!
– Mój tata… nie żyje… – szepnęła z goryczą do talerza jedenastolatka.
– Och! – zmartwił się szczerze Artemis. Tak szczerze, że Sara odważyła się spojrzeć z bólem w jego piwne, błyszczące oczy. – W każdym razie na pewno był świetnym gościem! Z rodów Ślizgonów tylko prawdziwie uczciwi i dzielni tu trafiają, a gnijąca reszta tam, gdzie jest tak ślisko i okrutnie!
I wypiął dumnie pierś. Sara uśmiechnęła się, pocieszona, zatapiając w miłych refleksjach o tacie.
– A czemuż to jesteś taka smutna?
– Może mam powód, wiesz, to całkiem rozsądne wytłumaczenie…
– Zaraz się uśmiechniesz, jak ci opowiem żart: przychodzi domowy skrzat do goblina…
– FRED!
– No dobra, już, po co się od razu złościć…
Rosemary zmierzyła go pogardliwym spojrzeniem swych rajskozielonych oczu. Jego bliźniak przechylił się przez oparcie sofy, na której siedziała. Poza nimi w salonie Gryfonów nie było nikogo i do niedawna Rosemary cieszyła się słodką samotnością, ale niestety, jakieś licho przywiało chyba ostatnie osoby, jakie mogła sobie zażyczyć: bliźniaków Weasley. No cóż, nie przepadała za nimi.
– George – zwróciła się do tego, który ją jeszcze najmniej irytował. – Po prostu wyjdźcie.
Fred i George zrobili pytające miny, ale Rosemary ich zignorowała, zrywając się sprzed kominka i podeszła do Harry’ego, który właśnie przelazł przez dziurę pod portretem.
– Możemy porozmawiać? – zapytała dość gwałtownie. – To ważne, Harry.
Okularnik uniósł brwi, wciąż jeszcze mając dość ponurą minę, ale kiwnął głową i wycofali się tam, skąd przyszedł. Wyszli w milczeniu na korytarz, a Rosemary przetrawiała to, co właśnie miała powiedzieć. Wepchnęła nieco zaskoczonego Harry’ego do pustej klasy i zamknęła drzwi.
Byli zupełnie sami, otaczała ich napięta, wyczekująca cisza.
– Chciałaś mi coś powiedzieć… – zaczął Harry, patrząc badawczo na Rosemary.
– Tak, chciałam porozmawiać o…
Wbiła wzrok w swoje buty. Rumieniec wstydu wykwitł na jej twarzy. Jak to ująć? Podeszła do Harry’ego, który opierał się o blat stołu i usiadła na samej krawędzi. Zapatrzyła się pustym wzrokiem w swoje stopy, naciskające na kamienną posadzkę. Westchnęła ciężko, nie patrząc na Harry’ego, który cierpliwie czekał. Teraz wstyd ścisnął ją mocno w gardle. Czuła go w trzewiach.
– Jeszcze ci nie oddali Błyskawicy, eee… – zaczęła kulawo, byleby coś powiedzieć.
– Nie, niestety… Ale chyba nie o tym chciałaś porozmawiać, co?
– Nie… Harry? Pamiętasz te wszystkie momenty, gdy rozmawialiśmy o rodzicach? Kiedyś ci powiedziałam, że się w szkole przyjaźnili i nawet moja mama chciała cię wychować… Prawda?
– Jasne – odparł krótko Harry, też gapiąc się na buty. – Ja wciąż nie rozumiem, czemu nie…
– Syriusz Black to mój ojciec – wypaliła bez zastanowienia trzynastolatka.
Zaległa głucha, martwa cisza. Rudowłosa nie patrzyła na niego, zaciskając wargi, by nie wydać jęku rozpaczy. Niestety, Harry nie odzywał się dobre pięć minut.
– Dlaczego… Czemu mi tego nie powiedziałaś wcześniej? – spytał sucho.
– Ja nie wiedziałam, kim był mój ojciec. Dopiero, gdy Syriusz Black uciekł z Azkabanu, mama i wujek Remus wzięli nas na rozmowę i przyznali się, że mamy ojca mordercę, nie bohatera zmarłego w honorowej walce, jak to nam wmawiali całe życie…
Rosemary spojrzała na Harry’ego dopiero teraz wzrokiem przepraszającym i zawstydzonym. Harry nie patrzył na nią, wzrok miał wlepiony gdzieś w ziemię, ale z pewnością jej nie widział.
– Tylko Nicholas wiedział… – dodała cicho. – Skądś się domyślił… To był dla mnie naprawdę szok. Bałam się, jak zareagujesz na informację, że ojciec twojej przyjaciółki zdradził twoich rodziców, zabijając ich…
– Czego ode mnie oczekujesz? – spytał chłodno Harry.
– Niczego nie oczekuję – szepnęła, czując rzadką w jej przypadku dolegliwość, szczypanie oczu. – Chciałam, żebyś wiedział. Od czterech miesięcy ukrywam przed wami ten fakt, bo tak mi wstyd…
– Rosemary – Harry odwrócił się w jej kierunku, chwytając za ramiona. Miał zaciętą minę, ale łagodne oczy. – Przecież to nie twoja wina. Nie obwiniam cię o to, kim jest twój ojciec!
– Ja wiem… – Rosemary odwróciła niechętnie wzrok gdzieś w bok, czuła się podle, płacząc. Nienawidziła płakać, nienawidziła być słaba. – Chcę, byś wiedział, że ten człowiek jest mi obcy. Dał mi tylko życie, nic więcej. Jeżeli chcesz się zemścić za rodziców, nie patrz na mnie. Nie żal mi go.
Harry wytrzeszczył oczy, zaskoczony taką deklaracją.
– Jesteś… tego pewna? Pozwalasz mi się zemścić?
– Tak – burknęła wojowniczo. – Nieważne, jak. Nie miej skrupułów. Ten człowiek jest mordercą, zdrajcą… Nawet nie wiesz, jak mama przez niego cierpiała, tyle lat, zmagająca się z trudem życia, samotnie nas wychowując i gdyby nie wujek i państwo Wesleyowie, to już nie wiem, co by z nią było. I to wszystko przez niego. Chcę, żeby był ukarany, za to co zrobił. Jeszcze miał czelność wywinąć się!
Teraz Rosemary łkała, czując wściekłość, także na siebie.
– Co tu robicie?!
Harry i Rosemary odwrócili się w kierunku drzwi. Stał tam Ron, obserwując ich nieco podejrzliwie. Rosemary smarknęła, po czym uspokoiła się.
– Nic takiego, my… – odparł Harry z zakłopotaniem.
– Mówię tylko Harry’emu o prawdziwym obliczu mojego ojca – stwierdziła sucho Rosemary.
– Że co? – Ron był zupełnie skonfundowany, ale Rosemary odparła:
– Rozmawiamy o Syriuszu Blacku. On jest moim ojcem.
Powoli rozchodziła się po niej fala ulgi. Nieistotne, jak przyjaciele zareagują. Ona już zrobiła swoje, wreszcie wypowiedziała to po czterech miesiącach samotnej walki.
Ron zbladł błyskawicznie, był przerażony i miał współczującą minę, po tym wykrztusił:
– Zastanawiałem się, czy macie wspólne korzenie, ale wydało mi się to zbytnim zbiegiem okoliczności… Ty i on… Nie wierzę. – pokręcił głową, wciąż będąc wystraszonym. – Niemożliwe.
– Black! Łap!
– Daj mi spokój, Greengrass! – krzyknęła przez ramię Sara, przecinając samotnie ośnieżony dziedziniec. W tym samym momencie śniegowy pocisk świsnął jej koło ucha i rozbił się kilka kroków przed nią. Obejrzała się ze znużeniem i złością za siebie.
– Chciałem cię tylko rozerwać, masz taki ponury chód! – wytłumaczył się Artemis Greengrass, stojący samotnie parę stóp od niej i przyglądając jej się błagalnie.
– Jak chód może być uśmiechnięty? – warknęła Sara, taksując kolegę.
– Mój może! – wyszczerzył białe ząbki. – Mój zawsze jakoś się uśmiecha! Do twojego, ale twój chód jest burżujem i ignoruje zjawisko!
– Och, daj mi spokój! Śledź Thaddeusa lub coś… Chcę być sama, dotarło?!
Ledwo się obróciła z powrotem, oberwała kulą śniegu o średnicy dłuższej, niż glut, zwisający wczoraj pod nosem Thaddeusowi na eliksirach. Sara była pewna, że to dlatego cała klasa została obryzgana eliksirem, albo raczej jego żałosną imitacją, przypominającą rzygowiny kota – po prostu, epicki glut Clarke’a wylądował radośnie w rzygowinach w jego kotle, a one wybuchły, uraczając swoją osobą młodzież. Sara nauczyła się więc, że gluty nie powinny być ingrediencjami, zwłaszcza te autorstwa Clarke’a.
Obsypana tą syberyjską ilością śniegu, otrzepała się i ze złością odwróciła do Artemisa.
– Ale to nie ja! – pisnął od razu, przerażony nie na żarty. – To on!
I wskazał ręką Thaddeusa Clarke’a, we własnej osobie. Przodujący oszołom gapił się na Sarę tępawym, poważnym spojrzeniem, stojąc kilka kroków na lewo od Greengrassa, a śnieg pod jego stopami był zaorany, jakby rzeczywiście pozbierał go i utworzył gigantyczną kulę.
– To w obronie własnej – oznajmił Clarke poważnie i z nutką wojowniczości. – I za Jacka.
Sarze się to nie spodobało, szczególnie, że ni w ząb kolegi nie ogarnęła, więc postanowiła, że w odwecie potraktuje go tym samym. Telekinezą zebrała jeszcze większą czapę śniegu i cisnęła niezbyt mocno w płomiennorudego. Ten bez żadnej reakcji obserwował zbliżający się pocisk i dał się przezeń zmieść z powierzchni dziedzińca. W rezultacie obecni zainteresowani otrzymali wspaniały twór, jakim była krzyżówka Gryfona i góry lodowej. W zasadzie, w wyniku zderzenia, Thaddeus zlał się w jedno z przyjacielską gałą, więc razem tworzyli wspaniałą całość w postaci malowniczej kupy i wystających z niej dwóch długich i chudych kulosów, sterczących nieruchomo pod dziwnymi kątami, a także kępki płomiennych kłaków, niczym wisienki na torcie.
Artemis zawył ze śmiechu swym piskliwym głosikiem.
– A ty czego się cieszysz?!
Jedenastolatek zawył ponownie, tym razem dlatego, iż okrągła kulka zatkała jego otwór gębowy niczym jabłko, sterczące z upieczonego świniaka. Desperacko wypluł knebel i począł rzęzić i jęczeć, trzymając się za zęby i policzki, wykręcając dziko we wszelkie możliwe strony. Sara uśmiechnęła się złośliwie i tryumfalnie, obserwując swe dzieło. Kątem oka dostrzegła Melisę, Charlotte i Romildę, siedzące na jednej z arkad. Szeptały coś pomiędzy sobą, a Romilda i Charlotte miały niemiłe, szydercze miny. Sara posłała im wrogie spojrzenie, Melisa spuściła wzrok.
– Żesz ty!...
– AAACH!
Jedenastoletnia panna Black poczuła, jak coś ciężkiego zwala ją z nóg. Tym czymś ciężkim okazał się być jej kolega, Artemis. Właśnie on, najwyraźniej z rozpędu, znokautował ją swym ciemnowłosym cielskiem i razem rąbnęli w śnieg. Sara oniemiała zupełnie, leżąc pod Greengrassem.
– Pożałujesz, Black!
I począł ją okładać śniegiem, wrzucać za kołnierz i wsmarowywać w twarz, śmiejąc się przy tym w głos. Sara bardzo się starała, ale tak grubo okutana i pod wielkim ciężarem (a przecież i do najsilniejszych nie należała…) nie była w stanie wygrzebać się spod cielska Artemisa. Pozbawiona tchu, poczęła się dusić. Próbowała krzyczeć, by chłopiec z niej szedł, ale on był w swoim żywiole, roześmiany i cieszący zaróżowioną twarz, najwyraźniej przekonany, że ją też to bawi.
W końcu dziewczynka nie wytrzymała i… Artemis kwiknął, po czym odleciał parę stóp za siebie, lądując w oszołomieniu obok malowniczej kupy z nadzieniem z Thaddeusa. Sara zerwała się i otrzepała, wściekła i rozdrażniona. Względna cisza, panująca w tym rejonie dziedzińca, też jej nie odpowiadała. Ale czarę goryczy przelały irytujące szepty od strony tej jednej arkady. Młoda panna Black w przypływie impulsu podeszła do niej.
– Myślałam, Meliso, że możemy się przyjaźnić! – oznajmiła gorzko.
Romilda i Charlotte uśmiechnęły się szyderczo, a Melisa popatrzyła wyzywająco w oczy Sary.
– Chciałam się z tobą przyjaźnić, ale ty mnie ignorujesz! I więcej zadajesz się z Artemisem!
– To nieprawda, Artemis sam się przyczepił! – odwarknęła Sara.
– Do ciebie? Po co mu towarzystwo takiego dzieciucha i kujonki? – zapytała z pogardą Charlotte i z Romildą zachichotały. Melisa i Sara piorunowały się spojrzeniami.
– Skoro tak wolisz! – warknęła Sara po chwili. – Proszę bardzo, wybrałaś towarzystwo fajnych dziewczyn i trudno! Kto by się chciał przyjaźnić z córką mordercy! Koniec z tą znajomością!
I na oczach gapiów i w milczeniu odwróciła się na pięcie, ignorując natarczywe spojrzenia koleżanek z dormitorium, po czym odeszła, po drodze mijając kupę z Thaddeusem i siedzącego obok niej, wciąż oszołomionego Artemisa. Ze środka kupy rozległ się nagły, wysoki, stłumiony pisk.
– Jesteś tego pewien?
– Tamaro…
Nicholas zatrzymał się tak raptownie, że biegnąca za nim Tamara wpadła na niego. Przytrzymał ją, chroniąc przed upadkiem, po czym popatrzył z góry w jej brązowe oczy.
– Słuchaj – zaczął cierpliwie. – Chcę go odnaleźć. Chociaż spróbować. To bardzo ważne. Jak nie chcesz, nie musisz mi towarzyszyć. Jest śnieg, zrozumiem to.
– Nie bądź głupi! Oczywiście, że pójdę z tobą!
Przebrnęli przez śnieg na skraj Zakazanego Lasu. Nicholas czuł, że błędem jest długi, śnieżny tunel od szkoły do lasu - każdy od razu się zorientuje, że uczniowie wleźli tam, gdzie nie powinni. Czuł się z tego tytułu jak na patelni, ale nic na to nie mógł poradzić.
Zakazany Las powitał ich mrokiem i kłującą ciszą. Tamara mimowolnie przylgnęła do Nicholasa, a ten poczuł przyjemne uczucie: by rycerzem, chroniącym damę. Rycerzem, nie dzieciakiem. Weszli więc pomiędzy drzewa i skierowali się w stronę Hogsmeade, tak przynajmniej obliczył Nicholas.
– A co, jeśli zabłądzimy? – szepnęła Tamara. – Robi się coraz ciemniej.
– Spokojnie. Nic nam nie będzie.
Nicholas poczuł, że nie powinien zabierać Tamary na taką wyprawę. A co, jeśli rzeczywiście grozi jej niebezpieczeństwo? To chyba nie było zbyt roztropne…
Zrobiło się zimniej i jakby niepokojąco. Tamara i Nicholas jeszcze chętniej do siebie przywarli, bo w kupie czuli się jakoś raźniej. Czternastolatek ściskał w dłoni wiązową różdżkę.
– Jak się czujesz z faktem, że twój ojciec to prawdopodobnie niewinny, dobry człowiek? – zagadnęła Tamara cicho. – Cały czas go oskarżałeś wbrew matce…
– Nie wiem, czy jest niewinny – odparł niepewnie Nicholas. – Po tym, o czym ci opowiadałem, jestem prawie pewien, że jest jednak niewinny. Ale to się kupy nie trzyma, dlatego chcę go odnaleźć, spytać, jak było naprawdę, żeby mi logicznie wytłumaczył, bo nie rozu… Co jest?
Obił się o niewidzialną szybę. Rozejrzeli się, skonfundowani, po czym Nicholas znów spróbował się przebić przez barierę. Bez skutku.
– Na pewno Dumbledore zabezpieczył teren szkoły – zwróciła uwagę Tamara. – Nie przejdziemy dalej. To było do przewidzenia, że nie wypuszczą nas łatwo, zwłaszcza w tych okolicznościach.
– Kurna, no! – zezłościł się Nicholas, kopiąc w niewidzialną ścianę. – Co za…
– Wracajmy, robi się bardzo zimno… – szczękała zębami Tamara, a jej oddech, do tej pory zamieniający się w parę na styczniowym mrozie, teraz był widoczny dwa razy lepiej.
Nicholas zatrząsł się od nagłych dreszczy. Począł marzyć o gorącej kąpieli i bez słowa ruszył w stronę, z której przyszli. W miarę zbliżania się do szkoły czuł coraz większą beznadzieję. Może nie jest mu dane poznanie prawdy? Może ojca złapią i już nigdy z nim nie porozmawia, nie dowie się nic na jego temat, ojciec nie wytłumaczy mu, jak to naprawdę było ze śmiercią Lily i Jamesa…
– Nicholas, tak mi jakoś potwornie… – szepnęła Tamara z rozpaczą.
– Mi też – objął ją dla otuchy okutanym ramieniem, ale sam czuł się tragicznie.
– Nick… – wymamrotała Tamara z przerażeniem na twarzy. – O nie…
Nicholas też to wyczuł. Zrobiło się jakby ciemniej i jeszcze zimniej… Pomiędzy koroną mignął mu czarny, niewyraźny kształt, a potem drugi i trzeci, gdzieś z prawej…
– Uciekamy! – rzucił Nicholas. – Tamara, to dementorzy!
Ale brnięcie w śniegu i zaroślach było w tym stanie niemożliwe, zwłaszcza, że Tamara osunęła się na ziemię, zalana łzami. Nicholas, osłupiały z przerażenia i otumaniony okropnym, wewnętrznym bólem, ukląkł przy niej z troską, próbując ją podnieść.
– Tamaro! – jęknął, ciągnąc ją za rękaw.
Nieco się uniosła, ale zaraz niezdarnie opadła na śnieg, zupełnie bezradna.
– Błagam, nie! – łkała rzewnie i rozdzierająco. – Mamo, tato! Nie! Błagam, nie odchodźcie od siebie, nie róbcie tego! Nie chcę, żeby nasz rodzina się rozdzieliła…!!!
Ostatnie słowa utonęły w okropnym, rozrywającym serce lamencie. Nicholas, przytłoczony współczuciem dla Tamary i jej atakiem żalu, sam nie czuł się cudownie: powoli uprzytomnił sobie, że widzi tartak… I Syriusz, zamieniony w kamień, znikający pod jakąś prasą razem z jego nogami… Ból, niewyobrażalny ból… I to niedowierzanie, że Syriusz zniknął… Chęć cofnięcia czasu parę godzin wstecz, by w ten śnieżny, leniwy i radosny poranek po prostu zostać w domu…
Rozpacz podcięła mu nogi, grymas wszechogarniającego bólu wykrzywił twarz, ale podniósł się i sięgnął roztrzęsioną dłonią w śnieg, by wydobyć upuszczoną różdżkę. Wycelował w dementorów, którzy unosili się nad nimi, chociaż przez łzy miał problem z widzeniem.
– Relashio! Odwal się, RELASHIO!!!
Dementor nie zareagował, gdy płonący strumień Zaklęcia Parzącego w niego ugodził. Nicholas jęknął z rozpaczą i podpełzł bliżej Tamary, wstrząsanej drgawkami. Chciał ją ochronić, więc prawie położył się na jej plecach, zasłaniając ją przed dementorami. Przynajmniej umrą razem…
Jasny blask rozjaśnił ciemność, która wlała mu się do wnętrza. Uniósł się znad pleców Tamary i zobaczył jakąś dziwną postać, celującą w dementorów różdżką…
***
– Mieli szczęście. Kupę szczęścia, profesorze! Ci dementorzy! Niech wreszcie złapią Syriusza Blacka i będzie spokój! Już paru biedaków zemdlało i trzeba im było pomóc!
– Pani Pomfrey, proszę im dać dużo czekolady.
– Oczywiście, profesorze Lupin! Niech tylko… Ale chłopak chyba już się ocknął!
Nicholas usiadł na łóżku, czując miłe ciepło. W skrzydle szpitalnym nie znajdował się często, ale idea mu się podobała: leżeć i gapić się w sufit, podczas gdy wszyscy naokoło obskakują cię jak króla.
Rozejrzał się z uprzejmym zainteresowaniem. Tamara leżała obok niego, śpiąc. Przy posłaniu Nicholasa rozsiadł się wujek Remus, obserwując go z troską i ulgą.
– Wujku! – jęknął z wdzięcznością Nicholas.
– Zjedz to! – pani Pomfrey podsunęła mu tacę z… o rany!
– Pięć tabliczek czekolady! – jęknął Nicholas jeszcze raz, tyle że z większą jeszcze egzaltacją. – I wszystkie dla mnie? O, to najszczęśliwszy dzień w szkole!
Po czym zajął się pochłanianiem pierwszej tabliczki. Była wyborna.
– Co ty tam robiłeś w lesie z panną Lehr? – zapytał wujek, ale z trudem ukrył rozbawienie na widok Nicholasa, obżerającego się czekoladą.
– Szukałem taty – odburknął Nicholas, gdy już pani Pomfrey znalazła się bezpiecznie daleko.
Wujek wywalił oczy na wierzch i rozdziawił buzię.
– Uważam, że jest niewinny – wzruszył ramionami Nicholas.
– Co ci znowu matka nakładła do głowy przez ferie, gdy mnie tam nie było?!
– Nic! – oburzył się czternastolatek. – To moje osobiste stwierdzenie!
Wujek Remus zasępił się i nic nie powiedział.
– Jak nas znalazłeś? – zagadnął Nicholas z zaciekawieniem.
– Widziałem was z okna – uśmiechnął się pod nosem jego ojciec chrzestny. – I poczułem, że szykują się kłopoty i warto was asekurować. Nie myliłem się.
– Jak odpędziłeś dementorów? Ja próbowałem, ale guzik mi wyszedł…
– Istnieje pewien rodzaj magii. Pewne zaklęcie – odparł wujek niedbale. – Ale jest ono bardzo zaawansowane. Nie sądzę, żebyś umiał to teraz opanować, Nicholas. Chyba, że chciałbyś spróbować.
– Chciałbym – czternastolatkowi zaświeciły się oczy z podniecenia. – Naucz mnie tego! I Tamary także! Ona też miała dziś problem.
– No dobra… – westchnął wujek Remus. – Ale nie rozpowiadajcie tego na prawo i lewo. Udzielam już lekcji Harry’emu. Jakby cała szkoła wiedziała, że nauczam Zaklęcia Patronusa…
– Dlaczego nie? Wreszcie by nas tu nauczyli czegoś pożytecznego… – burknął Nicholas.
***
– WAAALEEENTYYYNKIII!!! WAAALEEENTYYYNKIII!!!
– GREENGRASS!!!
– NIE! WALENTYNKI, JAKI GREENGRASS?!
Sara przystanęła, patrząc na kolegę mocno wątpiącym spojrzeniem. Artemis tylko wywalił na wierzch cały garnitur swych białych zębów i przeczesał falującą, kruczą grzywkę.
– Wiesz, doceniam to, że ze mną przebywasz, a raczej, że za mną łazisz, ale mógłbyś przynajmniej nie wydawać tych neandertalskich ryków, gdy przemierzam Hogwart! – wytłumaczyła Sara cierpliwie, gdy już udało im się pokonać schody i ruszyli w kierunku klasy do zajęć transmutacji.
– Jakie ryki? – zapowietrzył się jakoś zbyt głośno chłopiec. – Ja próbuję ŚPIEWAĆ, Black! I nie łażę za tobą, masz omamy!
– Tak, zgadzam się, mam natrętnego hmm… OMAMA, czarnowłosego takiego, jak go spotkasz…
– MAM GNOJA! – zawył niespodziewanie Artemis i chwycił się za kark, po czym udał pantomimę duszenia samego siebie z jednoczesną próbą powieszenia się na własnej ręce. Sara to zignorowała i wkroczyła do sali transmutacji, w której już rozkładali się poszczególni uczniowie. Położyła torbę na jednej z ławek i rozejrzała się za Artemisem. Odnotowując, że biedak pewnie wciąż pajacuje przed drzwiami, wyjrzała z niemrawą miną na korytarz. I rzeczywiście, Artemis usilnie podejmował próby całkowitego unicestwienia się i obecnie tłukł sobą miarowo o ścianę.
Sara zasłoniła dłońmi twarz, jednocześnie próbując nie ryknąć ze śmiechu, po czym chwyciła jedenastolatka za kark i przyjrzała się z bliska jego twarzy. Miał lekkiego zeza.
– Mózg cię swędzi? – zapytała Sara kwaśno.
– CO mnie swędzi? – spytał niewinnie chłopiec.
– Taki organ, przeznaczony do użytku przez wybranych! – odparła kąśliwie jedenastolatka. – A teraz do sali, już w Hogwarcie mamy dostateczną ilość drzwi, nie potrzeba więcej dziur w ścianie!
Artemis poruszał głową na boki, aż coś ohydnie chrupnęło, wywalił do przerażonej Sary wszystkie kły i idąc bokiem wkroczył do sali, po czym położył torbę obok torby panny Black.
Rozległ się dzwonek, obwieszczający początek następnej lekcji. Sara zagłębiona była w lekturze podręcznika do transmutacji, a Artemis zajął się robieniem papierowych samolotów.
– Witajcie! Cisza, zwłaszcza tam z tyłu! A teraz sprawdzę listę!
Gdy profesor McGonagall, która pięć sekund wcześniej weszła do sali, sprawdziła wreszcie listę osób nieobecnych i obecnych nieprzytomnych, zabrała się za wypisywanie czegoś na tablicy. Wtedy rozległo się okropnie głośne kichnięcie i odgłos buchnięcia ognia. Artemis zachichotał i szybko odwrócił się do tyłu, podobnie do reszty klasy.
Ławka, w której siedział Thaddeus Clarke (z którym nikt nie chciał jakoś siedzieć…), zajęła się ogniem. Profesor McGonagall westchnęła ze znużeniem i ugasiła płomienie, po czym w pięć sekund doprowadziła ławkę Clarke’a do stanu używalności. Ten siedział sztywno, wytrzeszczając oczy.
– Panie Clarke, dlaczego pan kicha ogniem? Mogę wiedzieć, skąd ta przypadłość? – zapytała opiekuna Gryfonów zniecierpliwionym tonem.
Clarke, wciąż z półotwartymi ustami, wlepiał dziki wzrok w to miejsce, gdzie przed chwilą rozniecił ogień, po czym przeniósł spojrzenie na profesor McGonagall i powoli wzruszył ramionami, a gdzieś pomiędzy dzikim spojrzeniem i wciąż półotwartą gębą czaiła się bezradność.
McGonagall westchnęła raz jeszcze, pokręciła z dezaprobatą głową i wróciła do pisania. Artemis zachichotał, wciąż obrócony do tyłu.
– Z tym gościem są non stop takie przypały, że normalnie… – pokręcił głową.
Sara nie mogła się nie zgodzić. W końcu nie spotkała nikogo, kto by tak sam z siebie, nie bardzo wiedząc jak, rozniecił kichnięciem ogień. Obróciła się dyskretnie, chociaż temat lekcji wydawał jej się ciekawszy. Thaddeus Clarke siedział w ławce i znów próbował się przekopać do mózgu przez nos. Sarę zemdliło i popatrzyła z niesmakiem na Artemisa, który zarechotał.
– Na jego miejscu bym się bał, że wyjmę stół z krzesłami czy obraz dziadka! – szepnął.
Sarę to ubawiło, bo dobrze podsumowało, kim był w jej oczach tajemniczy chłopiec o płomienistej fryzurze i oszołomionych oczach, a fryzura i wzrok wyglądały, jakby go skopało stado piorunów-piłkarzy.
– W parach poćwiczycie to, co rozpisałam na tablicy. Al Atrash pracuje z panem Clarkiem!
Constantin jęknął, nawet nie siląc się na dyskrecję. Sara i Artemis odwrócili się w swoim kierunku i chwycili za różdżki. Spoczywające przed nimi łyżeczki do kawy mieli zmienić z metalowych w drewniane, tudzież odwrotnie, jeżeli ktoś był na tyle rozgarnięty.
– Ty próbuj pierwszy! – zakomenderowała Sara, ściskając swą cisową różdżkę.
– Łeee… Kiepsko mi wyszło – jęknął Artemis, gdy wypowiedział zaklęcie i jego łyżeczka związała się w supeł i poczęła dygotać. – Teraz ty, Panno Mądralo!
Sara wytknęła język koledze i zaczarowała swoją pierwszorzędnie w drewnianą łyżeczkę. Co prawda, w miejscach przetarć wciąż migotał metal, łyżeczka była jak najbardziej drewniana.
– Sztuciec, kurna… – burknął Artemis, biorąc do ręki swoją zwiniętą, dygoczącą łyżkę.
– Może dziś wieczorem poćwiczysz to ze mną? – zaproponowała. – Panie Głupolu?
Artemis burknął coś niezrozumiale, ale zaraz potem wrzasnął, aż skóra ścierpła, bowiem z łyżeczki Clarke’a wylewały się wiadra wody morskiej. Z rybami i algami.
W klasie rozległy się piski czterech Gryfonek. Sara i Artemis wleźli razem na ławkę, przylegając do siebie, bowiem woda w natychmiastowym tempie sięgnęła za kostki i wyżej. Profesor McGonagall krzyczała, ile sił w płucach i próbowała jakoś zlikwidować problem, ale podpływająca ławka zatarasowała jej dojście do nieszczęsnego sztućca.
Sara i Artemis oglądali jej wysiłki, dopóki jakiś łosoś, przepływający obok nich, nie powiedział:
– Co to za burdel, no już spokoju nie ma… Babcia mi zawsze powtarzała, że powinienem wybrać się za granicę i zrobić karierę w operze…
Sara tak osłupiała, że z wrażenia ucapiła Artemisa za szaty i przywarła doń, jak to zawsze robiła w domu, gdy się czegoś bała i Nicholas lub wujek byli w pobliżu. Ale niestety, Artemis miał dopiero jedenaście lat i najwyraźniej bawił się za wszystkie czasy.
– Siostra! – ryknął ze śmiechu rubasznie. – Widziałaś?!
– Aż za dobrze…
– Chodź, rozbujamy imprezę! Odlotowa zabawa!
I począł sprężynować tak, że ich ławka zachowywała się jak smakowita, świąteczna galareta. Sara jęknęła i przywarła do Artemisa jeszcze mocniej, bojąc się, że w wodzie czai się jakiś kuzyn olbrzymiej kałamarnicy. Znając możliwości Thaddeusa, nie wiadomo, jakie licho mogło wypaść z jednej, jedynej łyżeczki. Gdy na powierzchnię wody z czeluści wypłynęła już łódka rybacka, o zgrozo, ze zblazowanym rybakiem wewnątrz i woda doszła do niebezpiecznych wysokości, profesor McGonagall dopadła do łyżki i ją unieszkodliwiła. W rezultacie trochę to zajęło, nim osuszono klasę, odesłano nie bez kurtuazji i gorących przeprosin rybaka w łódce i w sumie pierwszorocznym pozostało tylko udanie się na lunch. Sara i Artemis pękali ze śmiechu w drodze do Wielkiej Sali, a Sarze jeszcze poprawił się humor, gdy odkryła, że Charlotte patrzy na nią naprawdę wściekła.
Balanga dobiegła końca, ale Rosemary ostatnie pół godziny spędziła w dormitorium.
– Hermiono, ciii… – przytuliła łkającą przyjaciółkę, która siedziała na swym łóżku.
– Rosie, jestem załamana… Ron jest dla mnie okropny i nie wyrabiam się z pracą… Czuję się taka słaba i zmęczona, mam wrażenie, że oszaleję!
– A nie możesz po prostu czegoś sobie odjąć? – zapytała Rosemary. – Człowiek z twoim planem chyba rzeczywiście jest narażony na schizofrenię i przepalenie…
– Nie mogę, jakoś sobie dam radę. – Hermiona otarła łzy rękawem. – Ale Ron jest taki…
– Ron jest nieczułym draniem – oznajmiła wyniośle Rosemary. – Miej go gdzieś. A teraz spać!
I położyła Hermionę do łóżka, czuwając przy niej, aż zapłakana i wstrząsana spazmami dziewczyna zanurzyła się we śnie. Rosemary westchnęła i odgarnęła przyjaciółce brązowe loki z twarzy. Było cicho, wszyscy naokoło już poszli spać, ale Rosemary nie czuła się śpiąca, zeszła więc samotnie po schodach do salonu Gryfonów i usiadła na wysłużonej sofie. Gdzieś na górze ktoś cicho zamknął drzwi. Dziewczyna wpatrzyła się w blask kominka, spokojnie żarzący się przed nią…
– AAAAAAAAAAACH! NIEEEEEEEEEEEEEEE!
Rosemary zerwała się, jak oparzona i czujnie wpatrzyła w schody do dormitoriów chłopaków, skąd dobiegł ją ów wrzask. Trzasnęły gdzieś drzwi i usłyszała zbliżające się kroki po schodach…
Z klatki schodowej wbiegł do salonu jej własny ojciec z nożem w ręku. Rosemary struchlała, a ciarki przebiegły po jej plecach. Nogi wrosły jej w ziemię. Nie wiedziała, czy dlatego, że miał nóż i wygląd i opinię mordercy, czy dlatego, że po raz pierwszy w życiu go widziała. Z początku jej nie zauważył, zaaferowany ucieczką, ale po chwili zerknął na nią mimochodem. Przystanął, a przez ten ułamek sekundy mierzyli się wzajemnie badawczo, Rosemary ze strachem i szokiem, ojciec w zdumieniu i jakimś łapczywym zaciekawieniu. Żadne się nie ruszyło.
Liczne kroki na schodach i głosy wybudziły ich z tego transu, Syriusz Black drgnął.
– Żegnaj, Rosie! – szepnął ochryple, świdrując ją lśniącymi oczyma, po czym wybiegł z salonu, zatrzaskując za sobą obraz.
Dopiero po kilku sekundach, gdy kroki były już niezwykle blisko, Rosemary wypuściła powietrze z płuc i rzuciła się ku portretowi, wybiegając przed Sir Cadogana. Rozejrzała się rozpaczliwie po korytarzu, ale po ojcu nie zostało śladu.
– Czekaj! – jęknęła, wyciągając dłoń w nieokreśloną przestrzeń. Niestety, nic to nie dało, wciąż pozostawała sama w ciemnym, oświetlanym pasmami księżyca korytarzu.
– Nadobna pani, cóż za piękny księżyc! – ozwał się za nią ochoczo Sir Cadogan.
Nie słuchała go, w uszach dominowało dziwne dzwonienie. Ojciec wyparował. Dlaczego jej nie zabił? Zlitował się nad swym dzieckiem? Ale… sam fakt, że ją poznał, wydał jej się szokujący. Czy to znaczyło, że na co dzień pamiętał o niej? Czy wyrodny ojciec by ją rozpoznał i oszczędził? I w końcu, dlaczego cały czas obijało się w jej głowie „Żegnaj, Rosie!”? To było takie czułe…
Kiedy Nicholas i Tamara zeszli na śniadanie, było wiadomo - cała szkoła wrzała. W podnieconych, przestraszonych szeptach ludzi odczuwało się coś świeżego. Oni nie przetrawiali informacji sprzed paru miesięcy, omawiali nowe wydarzenia. I chociaż piętnastoletni Black mógł się założyć o swój kryształowy kociołek, stojący na jego półce gdzieś w głowie w szufladce „Nierealne i zbyt wybujałe marzenia”, że chodziło o jego tatę, nie słyszał treści owych plotek.
Błyskawicznie zauważył, że dłonie trzęsą mu się z podniecenia, gdy nakładał sobie olbrzymią porcję owsianki ze śmietaną. Był absolutnie ciekaw, o czym wszyscy rozprawiają, ale gdy przysłuchał się rozmowom kolegów i koleżanek, wyszedł z tego jeden, rozpaćkany bełkot:
– Dostał się, wiesz?…
– Ja nie wierzę w to, ale jak to…
– No i takie różowe, w misiaczki, no bo on taki słodziutki jest…
– … że gdyby do wody wpadł, to by zdechł, przecież…
– … to zrozumiałe, w końcu Syriusz Black był…
– … luksusowy i wyściełany różowym aksamitem, a do tego dołączyli zapasowe kokardki gratis!
– Nicholas!
Piętnastolatek podskoczył, bo zatopił się chwilę temu w oderwanych od rzeczywistości rozmyślaniach. Zerknął na swoją przyjaciółkę, zaspaną i zahukaną ostatnio sumami. Teraz jednak patrzyła na niego bardzo intensywnie i w jej brązowych oczach Nicholas odkrył z rozpaczą… współczucie? Strach? Smutek?
– Słyszałeś? Co mówią ludzie? – spytała szeptem Tamara.
– Co mówią ludzie? – powielił jak echo Nicholas.
– Podobno twój ojciec wczoraj odwiedził dormitorium chłopców z Gryffindoru! Podobno stał z nożem nad jednym z nich i uciekł, gdy się tamten obudził…
Nicholas poczuł silne i nieprzyjemne ukłucie w splocie słonecznym. Tata stał nad kimś z nożem?!
– Czy tym kimś był Harry Potter? – zapytał bezbarwnie.
– Nie, podobno nie… – Tamara przeczesała czekoladową czuprynę. – Jego kolega.
– A to ciekawe… – rzekł do siebie w zamyśleniu Nicholas i popatrzył gdzieś w ścianę, ponad tym całym gwarem i niesprawiedliwymi osądami.
Co robił ojciec? Dlaczego przestraszył się bandy dzieciaków? Czemu nie zabił Harry’ego Pottera? Te pytania wciąż Nicholasa męczyły, bo prawdę mówiąc, nie umiał logicznie na nie odpowiedzieć. Wszystko było na wspak, a chłopak miał wrażenie, że jakaś olbrzymia, ukryta prawda, nieprzeznaczona dla jego małego móżdżku, znajduje się za tymi kotarami sensacji.
Szukał ojca, a on przyszedł do szkoły w nocy. To cudownie, znaczy, że jest w okolicy i jeszcze nie umarł! Nicholas musiał się dowiedzieć, jak było naprawdę i szczerze żałował, że to nie nad nim sterczał ten swoiście legendarny morderca i jego nóż. Mógłby wtedy go obezwładnić (nie do końca wiedział jeszcze czym i czy w ogóle by zdążył…), wciągnąć pod łóżko i pod groźbą zawołania chodzącego ucieleśnienia wszelkich koszmarów sennych i życiowych obaw (znanego bardziej pod pseudonimem Snape) wydusić z tatuśka jakieś użyteczne informacje. Chyba, że ojcu padło na mózg z tego wszystkiego i nie wiedział, co czyni, stając nad jakimś nieszczęśnikiem z Gryffindoru i do tego strasząc dziecko nożem.
Nicholas westchnął z frustracją. Miał dziwne wrażenie, że on i jego rodzeństwo jakoś nie może dokopać się do własnego ojca. Wiedział, że Rosemary go nienawidzi, ale już Cosmo był święcie przekonany, że tata jest nieskazitelny, niczym pupa niemowlaka, świeżo wyjęta z wody, a Sara przecież też chciała wreszcie poznać ojca, którego nawet nigdy nie dotknęła. Bez względu na to, kim był lub nie był. A sam Nicholas po prostu chciał poznać prawdę, bo już nie wiedział, co myśleć.
Dlaczego ojciec nie wlazł do jakiegoś innego domu? No dobra, nawet idiota rozróżni lochy od wieży, ale gdyby ojciec łaskawie i wspaniałomyślnie raczył przeoczyć różnice i przypadkowo wleźć do sypialni jego najstarszego syna? Oczywiście, uciszenie pozostałej trójki matołów mogłoby przysporzyć problemów i dylematów natury moralnej, ale Nicholas tak marzył o spotkaniu ojca i zamianie choćby kilku słówek, że już o nic nie dbał. Było mu wszystko jedno, byleby go spotkać.
A Syriusz przecież był gdzieś w pobliżu…
Mamo!
Piszę ten liścik na szybko, a moje ręce są wciąż roztrzęsione. Nie mogłam spać, dlatego napisałam do Ciebie. Myślę, że nikt nie będzie dziś spał.
Ojciec włamał się do salonu Gryfonów i go widziałam! Widziałam ojca pierwszy raz!
Oderwałam się od czytania i zerknęłam w okno, daleko za północny horyzont, zasłonięty domkami Basildon. Rosemary nie akceptowała Syriusza, ale dlaczego w tych paru zwyczajnych, suchych słowach, ukryła tak silny ładunek emocjonalny?
Zafrapowana i podniecona, przeczytałam liścik dalej, ciekawa, co z Syriuszem:
Więc po kolei opiszę, co się działo! W salonie była impreza, bo wygraliśmy mecz i ja się grzałam po niej przy kominku i po schodach do sypialni chłopców zbiegł nagle ojciec! Widziałam go i się do niego odezwałam, ale nie był zbyt rozmowny, zwiewał, trzymając nóż. Goniłam go odrobinę, ale potem się wystraszyłam, że mi coś zrobi, poza tym przeraziłam się, że ukatrupił tym nożem Harry’ego! Więc wróciłam do salonu Gryfonów, w którym roiło się od ludzi i wszyscy gadali o tym, co się przed chwilą działo! Atrakcją wieczoru był Ron, bo to jego zasłony ojciec rozpruł nożem, co poskutkowało tym, że Ron się obudził i zaalarmował resztę. Dlatego ojciec musiał zwiewać.
Całe szczęście, że ojciec pomylił łóżka i trafił na Rona! Myślę, że tak go zaskoczyło to, że zobaczył kogo innego, nie cel swego polowania, że Ron miał czas się obudzić i zawyć. Więc teraz cała szkoła opowiada o tym, jak jeden z Gryfonów obudził się w nocy oko w oko z najgroźniejszym przestępcą. Chociaż wiele osób zastanawia się, czemu ojciec po prostu nie zabił Rona. W końcu został skazany za kilkanaście morderstw.
To tyle, chciałam Ci dostarczyć świeżutkie i bardzo podniecające plotki ze szkoły przed gazetami. I nie martw się, będzie dobrze. Twoja Rosemary.
PS.: Czuję się dziwnie po spotkaniu ojca. Był taki chudy, że aż zrobiło mi się go żal. Wciąż się nie otrząsnęłam z szoku, bo bardzo to przeżywam, a to mi się nie podoba.
Westchnęłam, trąc skronie palcami i wstałam od kuchennego stołu, przy którym piłam popołudniową herbatkę. Syriusz włamał się do Gryffindoru! Ciekawe, jak to zrobił. Znając go, bardzo sprytnie. No i nie złapali go.
Rosemary napisała, że dzierżył nóż… Rozpruł nim kotary, ale dlaczego nie tknął Rona? Czy gdyby był rzeczywiście tym, za kogo uważa go cały świat, oszczędziłby chłopca? Czy to nie jest kolejny dowód na to, że Syriusz nie jest mordercą? Tylko… dlaczego Ron?
Westchnęłam, czując, jak olbrzymi, kilkuletni kamień spada mi z serca. Czułam dziwną nadzieję. Wreszcie jakiś namacalny dowód na to, że mam rację, wierząc w niewinność męża! Oczywiście, wierzyłam zawsze, ale opierałam to na intuicji i kalkulacji, a teraz miałam drobny dowód na to, że mogę mieć rację…
Przeczytałam liścik jeszcze raz. Czułam zawsze rozpierającą radość, gdy czytałam w gazecie lub w listach od dzieci i Remusa o tym, co robi mój Syriusz. Czytając słowa „uciekł”, „przedostał się”, wyobrażałam sobie jego żywe ciało, skórę, kości pod tą skórą. Syriusz coś porabiał, wykonywał czynności, które można opisać zwykłym słowem. Istniał! Nie był legendą, bajką, historią, był człowiekiem, żyjącym człowiekiem, którego obecności mogli doświadczyć uczniowie szkoły. Nic nie napawało mnie większą radością i wzruszeniem jak właśnie wizja żywych, błyszczących oczu i ruchu żeber pod opiętą skórą, okrytą tatuażami…
***
Rosemary zapatrzyła się w ogień. Był dopiero początek marca i śnieg już stopniał, ale wciąż panował chłód. Hermiona siedziała obok i przetrawiała w milczeniu to, co usłyszała.
– Wiesz… – szepnęła tak, by tylko przyjaciółka ją dosłyszała, przerażona, ale zdecydowana. – Podejrzewałam to od samego początku.
– Dlaczego? – zapytała Rosemary głucho, tępo patrząc przed siebie.
– Macie te same nazwiska, więc domyśliłam się, że jesteście spokrewnieni – odparła Hermiona cicho. – Poza tym, mówiłaś kiedyś, że nie masz taty. Wydawało mi się logiczne, że gdyby Syriusz Black był twoim ojcem, to byś to ukryła.
– Dobrze mnie wyczułaś… Wiedziałam, że się domyślisz…
– Rosemary… – zaczęła zmartwionym tonem Hermiona i położyła jej bezradnie dłoń na udzie. – Tak mi przykro… Ale, no wiesz… Chyba nie będziesz stać po jego stronie, gdy zechce zabić Harry’ego?
– Oczywiście, że nie! – burknęła Rosemary, nieco urażona.
– To musi być dla ciebie bardzo trudne… Sama nie wiem, co bym zrobiła na twoim miejscu! Ale pamiętaj, że masz moje wsparcie! Moje i… Rona…
Hermiona zamknęła się w sobie po tym stwierdzeniu. Rosemary zerknęła na nią przez ramię i odnotowała zawziętość i smutek.
– Hermiono? – zagadnęła.
– Nic mi nie jest – mruknęła brązowowłosa. – Niektórzy po prostu… doprowadzają mnie czasem do dość przygnębiającego nastroju.
– Och, moglibyście się przestać kłócić…
– Ja mu nic nie zrobiłam! – prychnęła Hermiona. – Jeżeli Ronald nie jest w stanie zaakceptować faktu, że Krzywołap jest kotem i naturalne jest, że będzie polować, to już nie mój problem!
– Ależ!... Parszywek był dla Rona bardzo ważny! – zwróciła uwagę Rosemary. – Powinnaś mu chociaż to jakoś zrekompensować, przynajmniej tyle…
– Myślałam, że jesteś po mojej stronie…
– Bo jestem! Uważam, że to rzeczywiście jest logiczne i nie jesteś wcale winna temu wszystkiemu, ale chociaż spróbuj zrozumieć Rona i jakoś mu wybaczyć to wszystko…
– Chciałabym się z nim pogodzić, ale najwyraźniej dla niego to poniżej jego godności! – oznajmiła wyniośle Hermiona. – Nie myśl sobie, że dla mnie to takie miłe się z nim kłócić…
– To nie możesz go przeprosić?
– Przeprosić?! – zawołała piskliwie Hermiona. – Za co mam go przepraszać?!
– No za Parszywka…
– A on mnie przeprosił za to, jak traktuje Krzywołapa i mnie, przede wszystkim mnie?! Nie wyciągnę do niego pierwsza ręki, bo to nie jest moja wina! To nie ja zaatakowałam Rona!
– Miał prawo się zirytować… Też bym była smutna, gdyby Krzywołap zeżarł Ataraksję.
– Czy wszyscy zawsze musicie być po jednej stronie? – warknęła Hermiona. – Świetnie!
– Nie, Hermiono! Ja nie jestem po stronie Rona! Uważam, że miał prawo się zirytować, ale przecież to nie ty zjadłaś Parszywka, tylko kot, zwyczajny, naturalny kot! Chodzi mi o to, że ostatnio się często i zajadle kłócicie i oszaleć można! Harry’emu powinniśmy pomóc, a nie się kłócić!
– Po prostu Ronald jest kłótliwy! – wzruszyła ramionami Hermiona. – Ja nie chciałam, żeby tak wyszło. To nie ja wydarłam się na niego przed całym domem!
– Hermiono… – westchnęła Rosemary.
– Nie zaprzątaj sobie tym głowy – objaśniła Hermiona. – Ja i Ron najwyraźniej nie możemy się przyjaźnić normalnie! Tak już po prostu jest!
Rudowłosa westchnęła i odpuściła, patrząc w kominek. Męczące było, że o Parszywka rozleciała się ich paczka przyjaciół. I nie wiadomo, czy kiedykolwiek Ron i Hermiona się pogodzą.
Jedenastolatka i jej rówieśnik przemierzali błonia. Był już marzec, śnieg stopniał i przypominał o tym, iż niedługo czeka ich dwumiesięczny powrót do domu. Sara jakoś tego wszystkiego nie widziała: wrócić do domu na wakacje pod Londyn, skoro jej tato pałęta się po okolicy, na północy? Truchlała na myśl, że mogłaby się na niego natknąć na błoniach, w końcu był niebezpieczny. Ale czuła, że gdyby tylko zrozumiał, z kim ma do czynienia, to pewnie nieśmiało rzuciłaby mu się na szyję. Nie wiedziała, skąd ta potrzeba tulenia się do ojca, który przecież zabił kilkunastu ludzi, wiedziała jedynie, że nie potrafi mieć do niego żalu i swoim uczuciem do niego próbowałaby go udobruchać, uczynić lepszym człowiekiem i może by żałował za grzechy?
Artemis niepewnie, kątem oka przyglądał się swej towarzyszce, gdy Sara zawiązywała w marszu swe czarno-rude kosmyki w wygodny, koński ogon.
– Czy ja wiem, czy to dobry pomysł? – zapytał chłopiec nieco sceptycznie. – Ja się go boję.
– Gdyby wiedział, kim jesteś i do czegoś zdolny, to on bałby się ciebie! – zadrwiła z Artemisa Sara. – Mówię ci, Hagrid jest w porządku! To mój ojciec chrzestny i dusza człowiek!
– Duża ta dusza… – mruknął pod wąsem Gryfon. – Duża i z tego tytułu pewno cholernie silna…
– Nie bój się, trzęsiportku, łaska na cię spłynęła i wyjątkowo pozwolę ci się schować za mnie!
– Jak my to zrobimy, skoro jesteś ode mnie dwa razy mniejsza? – Artemis podrapał się po łepetynie z nieco przytępawą miną.
– Może się skupisz i przybierzesz kolor otoczenia?
– Nie, mam lepszy pomysł! – wyszczerzył zęby chłopiec.
– Do mojego buta wstęp zakazany! Nie myśl sobie!
– Ochromiałaś?! Bym tam zdechł z powodu pęknięcia łba od smrodu! – Artemis złapał się za głowę. – Chciałabyś potem sprzątać mój mózg ze swej skarpetki?!
– Cóż, jakoś dziwnie mam wrażenie, że byłaby sucha… – Sara zarechotała mściwie i umknęła przed kuksańcem. – No to jaki masz pomysł, Panie Głupolu?
– Możesz mnie sprytnie przemycić pod swoją szatą! Kamuflaż gwarantowany i super zabawa! – wyszczerzył się szelmowsko Artemis. Sara zamachnęła się na niego, by zdzielić w smołowaty, durny łeb, a on wydał dziki wrzask o takiej mocy, że Sara już widziała oczyma wyobraźni, jak olbrzymia kałamarnica w swym jeziorze mnóstwo jardów dalej odpływa w przeciwnym kierunku pospiesznie, zatykając mackami te miejsca, gdzie ludzie mieli uszy i klnie monotonnie, jak stary marynarz, a z otworu gębowego wydobywa się kaskada bąbelków z każdym niecenzuralnym słowem.
Artemis, wciąż wyjąc dziko, rzucił się do ucieczki przed siebie. Sara postanowiła się zabawić kosztem spłoszonego kolegi i tak, by nikt nie widział, podleciała do niego pionowo udając w powietrzu, że biegnie. To ci dopiero byłaby sensacja, gdyby okazała w pełnej krasie swe zdolności wampira! Bezszelestnie wyrosła za plecami uspokojonego już Artemisa, który truchtał przed siebie znudzony, nie zwracając uwagi na to, co za nim. Lecz gdy zreflektował, że za jego plecami pojawiła się nagle istota ludzka, rozwarł paszczękę, wrzasnął wysoko, potępieńczo i ochryple i z oczami wyłażącymi z czaszki, machając rękoma jak dwoma młynami, pognał przed siebie, jakby go chimera w zad ukąsiła. Sara ze śmiechu zakrztusiła się śliną i zaryła twarzą w murawę, tracąc kontrolę nad ciałem. Śmiech i tarzanie po marcowej murawie i kamiennych stopniach okazało się zbawienną kuracją. Uniosła głowę znad ziemi i gdy zobaczyła, że Artemis parę stopni niżej także umiera ze śmiechu, sama znów dostała ataku wesołości. Nie ma co, przebywanie z Greengrassem miało swe plusy. Kiedy już ochłonęła, zobaczyła ze zdziwieniem, że nad nią stoi jakieś dziecko i z troską się jej przygląda. Ryknęła śmiechem na widok miny tego kogoś.
– Eee… Black, co się stało? Pierwszy raz cię widzę w takim stanie…
Złote fale zatańczyły na słodkiej, dziecięcej i niewinnej buzi jej kolegi z Gryffindoru, Felixa Hectora. Był jak zwykle bardzo blady i jego dziwaczne, świecące żółtawo oczy wyglądały na tym tle dość upiornie. Sara wstała i otrzepała się, uśmiechając radośnie do spłoszonego Felixa. Chociaż była mała i niska, on był mniejszy od niej.
– Gdzie zgubiłeś swego niepokojącego kumpla? – zapytała.
– Nie chcę brać ze sobą Thaddeusa… – objaśnił z lekkim zakłopotaniem Felix. – On, no wiesz… Boję się, że wysadzi chatkę Hagrida ziewnięciem, albo zrobi inny krater…
– No tak, twe obawy są słuszne, rycerzu o małym wzroście! – objaśnił wyniośle Artemis, kłaniając się w pas, gdy już wspiął się ku Sarze i Felixowi.
– Idziesz do Hagrida, tak, jak my! Może pójdziemy razem? – zapytała Sara.
Felix zgodził się uprzejmie, ale Sara zastanawiała się, czy nie dla świętego spokoju. Ruszyli zatem razem w kierunku chatki, prowadząc luźną rozmowę.
– Siemacie! – zagrzmiał gajowy, gdy otworzył im drzwi. – Właźcie i to migiem. Nie powinniście się pałętać po błoniach, cholibka…
– Hagridzie, luzik! – wyszczerzył się Felix, ale nawet kiedy próbował wyglądać na wyluzowanego, i tak sprawiał wrażenie nieco spłoszonego dziecka.
Szybko, jakby w plecy dyszał im zbiegły morderca, wpakowali się do chatki Hagrida. Ten usadził ich w olbrzymich fotelach i nalał do kubełków herbaty.
– Nie powinniście tu przychodzić. – burknął Hagrid. – To bardzo niebezpieczne i możecie mieć kłopoty. Wiem, co mówię. Wszystko gra, Saro?
Dziewczynka kiwnęła głową i zrozumiała, że jej ojciec chrzestny pyta o samopoczucie związane z jej tatą. Nie czuła jednak teraz jakichś złych emocji - siedziała i piła herbatkę w miłym gronie.
– A ciebie nie znam! – zagrzmiał Hagrid, obserwując swymi błyszczącymi oczyma Artemisa.
– Właściwie, to po co tu przyszedłeś? – zagadnęła Sara Felixa, który siedział obok niej, podczas gdy Hagrid oswajał wciąż nieco sztywnego Greengrassa.
– Lubię rozmawiać z Hagridem – objaśnił Felix. – Często się włóczyłem w tym miejscu i zamieniłem z nim słówko i dwa… Czasem więc go odwiedzam. A ty?
– To mój ojciec chrzestny! – rzekła z dumą Sara.
– No to dobrze… – blondynek jakby zmarkotniał i spuścił wzrok. – Ja nie mam nawet zwykłego ojca, a co dopiero chrzestnego…
– Ja też nie mam ojca… – westchnęła Sara.
– Naprawdę? Czyli nie jestem sam – Felix uśmiechnął się smutno. – Umarł? Odszedł?
– Umarł… A twój?
– Nie chcę o tym mówić… Powiedzmy, że nie miałem szczęścia do posiadania ojca…
– To zabawne, gdy mówisz, że nie miałeś szczęścia – zwróciła uwagę Sara. – W końcu twoje imię oznacza właśnie „szczęśliwego”.
– Cóż, moje imię zostało mi nadane z ironii… – rzekł kwaśno chłopiec.
– Co masz na myśli? – zdziwiła się Sara.
– To, że źródło mojego istnienia jest zupełnie niezgodne ze słowem „szczęście”.
Sara poczuła się niezwykle zafrapowana i uważnie przyglądała się dziwnym, złotym oczom Felixa, który nie patrzył w jej stronę, tylko na swe kolana. Co miał na myśli? Widać było, że nie chciał uchylać rąbka tajemnicy, ale Sara prawie jęknęła z rozpaczy, gdy zdała sobie sprawę z tego, że się niczego nie dowie od zagadkowego kolegi.
Zerknęła na Artemisa z rezygnacją i obserwowała, jak chętnie produkuje się w rozmowie z jej ojcem chrzestnym. Ucieszyła się, że mu przeszedł strach i poczęła bezwiednie obserwować chłopca.
Przeszedł ją okropnie silny i przyjemny, a zarazem złowrogi dreszcz, który sprawił, że podskoczyła prawie. Obserwując Artemisa i jego ładną buzię i czarne, nieco falujące włosy, poczuła taką ogromną chęć, by go zjeść. ZJEŚĆ.
Przerażona, poderwała się na równe nogi.
– Saro! – zdziwił się Hagrid i chłopcy popatrzyli na nią. – Co jest?
– Nic… – szepnęła i opadła na fotel, wstrząśnięta.
Tak, chyba zapomniała dziś o eliksirze przeciwko łaknieniu. Jak mogła popełnić taki błąd? Co za okrutne uczucie, taka nieposkromiona żądza, pragnienie kogoś, posiadanie go, ale połączone ze zwyczajnym, „kuchennym” apetytem. Jakby widziała przed sobą naleśniki, które bardzo chciała zjeść (o ile w ogóle można chcieć coś jeść!) i jednocześnie pożądała ich jako partnera. Dlaczego akurat Artemis? Czemu czuła, że jest niebezpieczna akurat dla tej jedynej osoby w szkole, która otwarcie okazywała jej wierną sympatię? Wciąż otumaniona silną chęcią wchłonięcia Artemisa, wpatrzyła się w inną stronę, w siedzącego pod ścianą hipogryfa. Nie mogła spojrzeć na przyjaciela.
Nicholas, nucąc jakiś przebój zasłyszany w magicznym radio, dodał do kociołka garść tojadu. Salon Krukonów pustoszał, poniekąd dlatego, że czas było spać, ale niewykluczone było, że to przez smród, jaki wydzielał mały kociołek. Nicholas się tym odorem specjalnie nie przejmował, przyzwyczajony doń już dość dobrze, poza tym cenił sobie właściwości odstraszające wywaru. Kiedy przez salon przeszła grupka rozchichotanych dziewcząt z jego roku, w tym Cho, wszystkie poza Chinką, czyli Marietta, Priscilla, Kendra i Natalie ostentacyjnie dały do zrozumienia, co myślą o zapaszku. Kaszlały, zatykały nosy i wachlowały dłońmi przed przypudrowanymi noskami, zerkając z obrzydzeniem na Nicholasa. Ten obdarzył je w zamian szerokim, szelmowskim, zębatym uśmiechem, ciesząc się w duchu na ich reakcję szyderczo, a Cho odwzajemniła uśmiech przyjaźnie. Nicholas poczuł się jak w czternastym niebie i odprowadził je wzrokiem, dopóki nie znikły na kręconych schodach. Rozochocony powrócił do eliksiru, z trudem próbując się znów skupić.
– Aj! – syknął, odgarniając z czoła grzywę prostych, ciemnobrązowych kłaków, gdyż eliksir zasyczał i zrobił się sraczkowaty, zamiast różowy. Westchnął ze znużeniem, przeklinając swoje chwilowe skupienie na Cho i podrapał się za kudłatym uchem, zachodząc w głowę, jak mógłby naprawić błąd. Co takiego dodał, że eliksir przybrał tak skrajnie inny kolor?
– Tojad dodałem… – mruknął do siebie, jeżdżąc palcem po przepisie. – Po tojadzie powinien być sproszkowany ząb wilka, ale od razu… Cholera, nie trzeba było tyle czekać…
– Może ukruszę ci jeden ząbek wilka i wrzucisz go teraz?
Zanim Nicholas się ogarnął, co, gdzie, jak i dlaczego, jakieś drobne, aczkolwiek silne przedramiona oplotły go od tyłu. Oniemiał, zupełnie przerażony i skonfundowany. W nozdrzach poczuł przyjemny zapach, przywodzący na myśl kobietę, ale istota zagarnęła go do siebie, przycisnęła i… uniosła się z nim parę cali nad dywanem. Piętnastolatek osłupiał i warknął, próbując się wyrwać, ale widział jedynie swoje dyndające stopy, oddalające się od ziemi, a potem… wyfrunął na zimną, marcową noc, taszczony przez nieznanego porywacza.