89. Decyzja Nicholasa. Dodała Mary Ann Lupin Niedziela, 25 Września, 2011, 22:18
tak, nowy wpisik. Myślę, że się Wam spodoba. Aczkolwiek, to tylko suche domysły Pierwsze komenty może dodam u Was już jutro wieczorem. A do Syriuszka rzeczywiście niewiele zostało...
Brązowowłosy dwunastolatek zerwał się z posłania i przewrócił o skołtuniony koc. Bez zbędnych ceremonii podniósł się z ziemi i pokuśtykał przed duże lustro. Odetchnął z ulgą. Był normalnym, przeciętnym chłopcem o brązowej grzywie lekko falujących na końcach włosach i smutnych, dużych, stalowoszarych oczach. Nie miał sierści i ogona, a także nóg wilka.
Nicholas stał tak jeszcze w letargu kilka minut przed lustrem. Patrzył na siebie, w luźnej koszulce i spodniach. Nie miał pojęcia, czy był atrakcyjny, czy nie. Szczerze mówiąc, nigdy się nad tym nie zastanawiał. Twarz miał chyba w porządku, ale reszta… W domu kochali go takiego, jakim był. Teraz jednak coraz częściej bolał nad kalectwem i deformacjami, oraz ogólnym wyglądem zbolałego fajtłapy. Jeszcze raz popatrzył na lustro, a z trwogą robił to codziennie po wstaniu od dwóch tygodni, odkąd w dniu siedemnastego lutego, gdy skończył dwanaście lat, obudził się w nocy, będąc wilkiem. Sytuacja powtarzała się za każdym razem, w nocy przemieniał się w wilczka. Nikomu tego nie powiedział, nie napisał też w liście. Modlił się tylko o to, żeby nie zostać wilkiem też w dzień. W nocy to go w sumie mało interesowało, co się z nim dzieje, chociaż fakt ten był niewątpliwie dziwny.
Z lekkim ukłuciem frustracji zauważył, że Paula, Marcusa (na szczęście) i Eddiego nie było w łóżkach. Niefortunnie się złożyło, że eliksiry dziś były pierwsze.
Nicholas westchnął ciężko, przeczesał flegmatycznie włosy i zabrał się do ubierania. Nie poświęcał czasu krawatowi i koszuli przed lustrem, zarzucił torbę na siebie i wyszedł z dormitorium.
W niebieskim, okrągłym Pokoju Wspólnym Krukonów panowała cisza. Jedno czy dwoje uczniów starszych klas rozsiadło się na sofach i pogrążyło w lekturach i studiach. Zerknął jeszcze na posąg Roveny Ravenclaw i z ciężkim sercem wyszedł. Oczywiście, chociaż spóźnił się już trzy minuty, nie był na tyle zdesperowany, by pójść na eliksiry głodnym. Nigdy nie przekładał obowiązku nad potrzeby. To w końcu tylko głupia lekcja, i tak był już spóźniony.
W Wielkiej Sali ostatni maruderzy męczyli resztki owsianki i tostów. Nicholas usiadł jak zwykle sam, nałożył sobie trochę tego przysmaku-płatków owsianych z miodem i mlekiem-i ze stoickim spokojem zjadł. Nikt mnie, kurczę blade, nie będzie szczuł Snapem, pomyślał. Jestem dzieckiem i muszę jeść.
Wyszedł sam, głowiąc się nad tym, czy dziś będzie miał czas wyjść na spacer. Co prawda, kończyła się zima, ale wciąż nie było zbyt pięknej pogody, melancholia przebijała się przez chmury.
Beztrosko wcinał tost, kulejąc szybkim krokiem w stronę lochów i przeciskając się przez tłum na korytarzu w pobliżu Wielkiej Sali. Nie będzie się stresował na zapas, i tak czeka go nieprzyjemne.
BACH! Odwracając się w skupieniu za jakimś duchem wpadł na coś czarnego, wielkiego, żylastego i złego, a tym czymś czarnym, wielkim, żylastym i złym okazał się być nauczyciel eliksirów, profesor Snape. Spojrzał na niego z góry w uprzejmym zdziwieniu swoimi bezwyrazowymi oczyma. Nicholas zdrętwiał.
-Black.- syknął szeptem w ciszy.
-O.- wyrwało się jedynie chłopcu- To pan nie jest w sali?
Snape bardzo powoli uniósł krzaczaste brwi, nie zmieniając wyrazu twarzy. Nicholas przełknął ślinę.
-Wyobraź sobie, chłopcze, iż mam niekwestionowane prawo poruszania się po zamku kiedy i gdzie chcę…- wycedził- W przeciwieństwie do ciebie… Czy mogę wiedzieć, czemu nie siedzisz w sali?
-Bo wracam ze śniadania.- odparł prostolinijnie szarooki.
-Och, rozumiem.- uśmiechnął się Snape drwiąco- Panicz Black się posilał…
-To chyba naturalne.- wzruszył ramionami- Pan dzisiaj również jadł, prawda?
Snape z dość zdziwionym spojrzeniem zezował na Nicholasa. Ten nie spuszczał szarych oczu.
-Doprawdy, Black, zdumiewasz mnie.- rzekł wreszcie- Czy to twoja… wrodzona szyderczość czy nieokrzesana tępota każą ci wymuszać na nauczycielu tłumaczenie się czy jadł i co robi na korytarzu? Jesteś już piętnaście minut spóźniony na moje lekcje, a jeszcze odważasz się…
-Tak, ale pięć minut z tego zabrał mi pan nieuzasadnionymi pretensjami. Tak to bym zdążył…
-Nie przerywaj mi, impertynencie!- warknął Snape- I tak jesteś spóźniony i pogrążasz się jeszcze bardziej z każdą chwilą, a jeśli tego nie dostrzegasz, to znaczy, że jesteś spóźniony też w rozwoju!
-Możliwe, ale pana też nie ma w sali!- zawołał Nicholas- Dlaczego mam być karany przez kogoś, kto robi dokładnie to samo?!
-Szlaban, Black!
Nicholas otworzył jeszcze szerzej szeroko otwarte, duże oczy w szczerym zdumieniu.
-Tak, dostałeś właśnie szlaban i minus pięćdziesiąt punktów dla Ravenclawu.- wycedził Snape, biorąc za szatę Nicholasa z przodu- Od dawna się o to prosiłeś, chłopcze. Nie będę tolerował twojej arogancji. Myślisz, że niby kim jesteś?! Co?!
-Podejrzewam, że Nicholasem Syriuszem Blackiem.- burknął złośliwie dwunastolatek.
Snape puścił go, obserwując badawczo. Dostał jakiejś ohydnej plamy złości na szyi.
-Przyjdziesz do mojego gabinetu o szóstej każdego wieczora przez tydzień, zaczynając od jutra. A teraz marsz przede mną na lekcje. Szybko!
Popchnął go przed sobą, i tak obaj ruszyli ku lochom. Nicholas wciąż był popychany przez Snape’a.
-Nie mogę iść szybciej!- oznajmił wreszcie, gdy ból w niesprawnych nogach był nie do zniesienia.
-Nie interesuje mnie to. Jak sam zauważyłeś, jestem już spóźniony, więc szybciej!- zadrwił Snape.
Nicholas znowu został popchnięty. Przypomniał sobie z drżeniem ten okropny moment… Trzask i hałas… A potem widok krwawej paćki i szczątki jego brata, ból i rozpacz.
Poczuł łzy wściekłości i nienawiści do Snape’a i szkoły, za to, że powodem do śmiechu ludzi w Hogwarcie była pośrednio właśnie ta okrutna, traumatyczna chwila, której nie zapomni nigdy.
Czuł siebie w różnych wymiarach. Był wszędzie i nigdzie.
Nie poruszał się, tylko stał. Naokoło widział jedynie srebrzystą biel, oślepiającą, jakiej nie widział nigdy dotąd. Miał wrażenie, że patrzy przez mleczną szybę. Chociaż nie, stało tam drzewo. Spadały z niego srebrne płatki, które bardziej słyszał, bo taka była cisza. Z widzeniem ich był większy problem.
Pod drzewem ktoś stał. Nie wiedział, kim był ten człowiek, twarzy też nie mógł dostrzec.
-Pamiętasz, prawda?- spytał delikatnym, odległym, jakby smutnym głosem.
-Tak, pamiętam.- odparł nieśmiałym głosem dziecka- Jesteś niewinny. Teraz pamiętam wszystko. To takie proste!…
-Nie, synu. To zbyt skomplikowane.
Mężczyzna wyciągnął do niego rękę, ale nie poruszył się. Mimo tego czuł jakby ciepło przytulenia przez nieznajomego. To było dobre. Był wszędzie i nigdzie.
-Proszę!
-Przyszedłem na szlaban.
Nicholas wszedł do ciemnej, zimnej komnaty. Panowało tu kiepskie, zimne oświetlenie, a Snape, jeszcze gorszy od wszystkiego w tej sali, włączając marynowane organy w kredensie, stał gdzieś w kącie i ważył coś z pewnością szkodliwego w małym, bulgoczącym kociołku.
-Ach, Black. Cóż za miła niespodzianka.- wyszczerzył żółte zęby- Tylko jedenaście minut spóźnienia. Hmm, całkiem nieźle, robimy postępy, co? Wczoraj było trzynaście… Minus jedenaście punktów!
Nicholas westchnął i ze znużeniem rzucił torbę gdzieś przy nodze biurka, przy którym usiadł.
-Świetnie, robisz dziś to, co zwykle. Wyciągaj pióro.
Dwunastolatek posłusznie wyciągnął przedmiot i kałamarz, po czym popatrzył na pożółkły pergamin, położony przed nim. Musiał prowadzić rejestr przetworów, stojących na półkach. Nie jest źle, pomyślał Nicholas. Miałem wrażenie, że Snape każe mi prowadzić degustację.
Panowała cisza, zakłócana jedynie skrobaniem Nicholasowego pióra. Trwało to bardzo długo, sekundy wlekły się i wlekły. Snape mieszał wywar, odwrócony do niego plecami. A gdyby tak…?
Wstał bezszelestnie i podkradł się z buteleczką atramentu od tyłu. Snape niczego się nie spodziewał… Nicholas z dzikim wrzaskiem radochy wylał mu całą butelkę na tłusty łeb, a wtedy…
-BLACK! Czy ty sobie żartujesz, matole?!
Nicholas otrząsnął się z sennych marzeń, którym z błogością się oddał. Podskoczył na krześle, a butelka atramentu popchnięta brutalnie rozbiła się w drobny mak na kamiennej posadzce.
-Drzemki sobie urządzasz?!- Snape pochylił się nad nim- Pracuj, jak ci kazałem!
Nicholas opadł z cichym jękiem na niesprawne kolana i począł pieczołowicie ścierać ciemny atrament. Snape odepchnął go łagodnie na bok i mruknął:
-Evanesco.
Atrament znikł. Nicholas usiadł z powrotem przy biurku, ignorując badawczy wzrok Snape’a.
-Wracaj do pracy. I wytrzyj ręce, fajtłapo. Do takich czynności używa się czarów.- wycedził Snape.
-Nie umiem jeszcze usuwać rzeczy, jestem w pierwszej klasie.- Nicholas zrobił okrągłe oczy.
-Ach, Black, rozczarowałeś mnie.- zadrwił nauczyciel- Myślałem, że jesteś chodzącym ideałem.
-Pan to powiedział...- wzruszył ramionami chłopiec.
Natychmiast tego pożałował. Snape chwycił go za szatę z przodu, ale nie był wyprowadzony z równowagi. Przyjrzał mu się tylko z bliska martwymi oczyma.
-Wiesz co, Black.- szepnął w końcu- Do tej pory myślałem, że masz ubytki w mózgu. Widzisz, myliłem się. Ty najwyraźniej tego mózgu w ogóle nie posiadasz. Ile jeszcze mam cię leczyć z arogancji? Kiedy do ciebie dotrze, że jesteś w SZKOLE, gdzie obowiązują pewne schematy? Rozumiem, że wychowywałeś się bez ojca…
-Czemu pan cały czas miesza do tego mojego ojca?- spytał Nicholas spode łba- Zrobił coś panu?
-CISZA! Brak ci za knut ogłady! Myślisz, że kim jesteś? Jakimś szczególnym indywidualistą, dążącym do oddzielenia go od parszywych mas? A może synem dumnego rodu szlachciców? No to cię rozczaruję! Twój ojciec to zwyrodnialec, a ty jesteś taki sam!
-Tak, ale jest jeszcze moja mama, Mary Ann Lupin.- rzekł spokojnie Nicholas- Kojarzy pan?
Snape zamilkł z enigmatycznym wyrazem twarzy. W ciemności wyglądał dość upiornie. Nicholas poczuł się w jakiś sposób zwycięzcą.
-Rozczaruję cię, panie Black.- oznajmił wreszcie szeptem- Z moich obserwacji wynika, że wrodziłeś się raczej do twego sparszywiałego ojca. A może w domu mówią ci inaczej?
Nicholas zacisnął szczęki. Po raz pierwszy poczuł złość. Wiedział, że trudno bardzo było go wyprowadzić z równowagi, a Snape powoli przekraczał tę granicę.
-Niech pan nie przyrównuje mnie do mojego ojca. Znam się lepiej, wiem, jaki jestem!- prawie krzyknął. Czuł się okropnie. Snape ciągle powtarzał, że Nicholas był podobny do ojca: mordercy, zdrajcy i podłego tchórza. Nicholas za wszelką cenę chciał, by nie była to prawda.
Snape parsknął szyderczo.
-No to musisz wiedzieć, że jesteś żałosny, dzieciaku. Żałosny.- uśmiechnął się.
Żałosny… Jak często to słyszał, odkąd trafił do Hogwartu? Nie tylko od innych. Jakiś głos, bez wątpienia jego, wciąż powtarzał mu, że jest żałosny. A teraz najgorszy nauczyciel też to wypowiedział… Wciąż po nim jeżdżący, bezlitosny, zgorzkniały Snape.
-A pan jest zgorzkniały.- burknął Nicholas- Dlatego się na mnie wyżywa. Za nieszczęśliwą miłość.
Tego pożałował dziesięć razy bardziej. Oczy Snape’a zrobiły się jakieś dziwnie szaleńcze i dzikie.
-ZAMLCZ!- ryknął, po czym odrzucił go w bok. Nicholas upadł ciężko na posadzkę, zaskoczony.
-WYNOCHA!
Szybko zebrał swoje rzeczy i skierował się do wyjścia.
-BLACK!
Nicholas obrócił się w drzwiach z trwogą. Snape stał na środku, miał białą twarz.
-Jeżeli myślisz, że się na tobie do tej pory wyżywałem, to się grubo mylisz.- wycedził z drżeniem- Teraz dopiero zobaczysz… Urządzę ci piekło! A TERAZ SIĘ WYNOŚ!
Nicholas wybiegł, bojąc się oberwać jakimś słojem. Zatrzymał się dopiero na parterze, dysząc ciężko. Nogi bardzo go bolały, bo rzadko biegał.
-Ojej, chyba się wkurzył…- mruknął do siebie, trzęsąc się lekko.
Może rzeczywiście to, co powiedzieli mu w domu podczas Bożego Narodzenia, było dla Snape’a akie bolesne? Ale on też ranił Nicholasa, dziobiąc w niewłaściwą ranę. Nie mógł pozostać mu dłużny.
Nicholas ruszył do dormitorium, wciąż nie mogąc się otrząsnąć. Na korytarzach panowała ciemność i cisza, stropy ginęły w mroku, okna przypominały martwe dusze.
Zatrzymał się w połowie korytarza i oparł o ścianę, drżąc. Zostały tylko dwie godziny do zamiany w wilka, ale nie to go martwiło. Bał się jutra, po raz pierwszy tak mocno przejąwszy się tym, co go tu otaczało. Snape ma mu zrobić piekło… Ma być jeszcze gorzej?
I bez tego tyle było problemów… Na projekt z Cho mieli czas około trzech miesięcy. Nie zrobili nic, a termin oddawania prac zakończy się w przyszłym tygodniu. Udało im się sklecić to, co rozwalił Marcus, ale tylko w połowie i to żałośnie skleconej połowie. I do tego Cosmo…
Tak, Nicholas dostał list, że jego brat jest w śpiączce w Świętym Mungu. Nikt nie wie, co mu jest… A jeżeli umrze, jak Syriusz dwa lata temu?… Nicholas doskonale pamiętał ten bezlitosny moment i wiedział, że nigdy nie zapomni. Nie chciał powtórki, gdy przed oczyma przemknął mu widok krwi. Sterczące kości, strzępy mięśni, kawałki kamienia, zgrzyt maszyn, ryk potwora, błyski, nawoływania. I jego wycie, potworne, odwieczne wycie szalonej z rozpaczy i bólu, cierpiącej osoby…
Nicholas otarł łzy ze złością i ruszył do okna. Jego oddech zamienił się w parę, na zewnątrz nie było nic, jedynie czarna, nieprzenikniona przestrzeń. A gdzieś za nią cały świat…
Chciałbym się stąd wydostać i ruszyć za tą czarną przestrzeń. Za horyzont.
Na zewnątrz padał deszcz. Sara westchnęła, opierając podbródek na bladej rączce. Bezwiednie zaczęła rysować kwiatki na kartce przed sobą. Wcale nie chciało jej się wkuwać tabliczki mnożenia.
Wciąż zamartwiała się bratem. Leżał w Mungu od ponad miesiąca i nikt nie potrafił mu pomóc. Sara drżała na myśl, że bliźniak Syriusza dołączyłby do brata z zaledwie dwuletnim opóźnieniem…
Koniec marca był taki, jak cała zima: ponury, mokry i wietrzny. Jak zwykle.
-Chodź, Saro.- mama weszła cicho do sypialni, którą Sara dzieliła z siostrą- Już idziemy.
Sara kiwnęła z powagą i odsunęła krzesło od małego biurka. Mama jeszcze przeczesała jej palcami kosmyki włosów, by nie wyglądały na tak martwe, po czym rzuciła jej z szafy niebieski płaszczyk.
-Piłam dziś lekarstwo?- zapytała delikatnie ośmiolatka.
-Tak. Nie bój się, kochanie, ja zawsze o nim pamiętam.
-Ale o swoim nie pamiętałaś…- bąknęła- Wtedy…
Mama pochyliła się nad nią i uważnie przyjrzała.
-To znak, że myślę o tobie, nie o sobie, cały czas.- uśmiechnęła się i cmoknęła w blade czoło Sary.
Ośmiolatka uśmiechnęła się w odpowiedzi i chwyciła mamę za rękę, by zejść na dół.
Wszyscy już czekali. Wyszli na wietrzny, dżdżysty marzec, ona z mamą, wujkiem i Rosemary.
Sara uwielbiała wychodzić, bo prawie nigdy jej się to nie przytrafiało. Reszta rodzeństwa? Nicholas siedział gdzieś daleko w Hogwarcie, Rosemary zwykle włóczyła się po okolicy z przyjaciółką, a Cosmo lubił siedzieć w domu. Ale nawet gdy potrzebował wyjść na jedną ze swych wypraw, nigdy nie było z tym większych problemów. Oni wszyscy MOGLI wyjść, a Sara nigdy nie zapuściła się sama poza próg. Jej rekordem było kilkakrotne, krótkie wyjście na podjazd na i katastrofalna wyprawa do tartaku, ewentualnie dom państwa Route. Tak naprawdę to nie za dobrze wiedziała, co jest za ich ulicą, Vange. Dziewczynka zastanawiała się, dlaczego mama jest tak chorobliwie nadopiekuńcza w jej względzie. Może przez przypadłość? Wygląd śmiertelnie chorej? To, że była najmłodsza? Nie rozumiała, czemu musiała przesiadywać już milionową godzinę w domu.
Dotarli w krótkim czasie do Munga, nie mówiąc wiele. Czasem pomiędzy mamą i wujkiem dochodziło do krótkich, nerwowych półsłów.
-Mamo.- szepnęła, ciągnąc rodzicielkę za rękaw.
-Słucham cię.
-Jak myślisz, czemu mam na biodrze ten dziwny księżyc? Ten znak?
-Czemu pytasz? To od urodzenia, ja też to mam. Jak to wampiry…
-Ale ja nie jestem wampirem…- zirytowała się lekko.
-Później ci wyjaśnię…
Bo oto wkroczyli do salki szpitalnej. Na łóżku leżał Cosmo bez oznak życia. Cała rodzina podeszła do niego. Wciąż oddychał, ale był potwornie blady, jakiś przezroczysty.
-Widać już jakąś poprawę stanu?- spytał wujek mamę, ale ona pokręciła wolno głową.
Stali w czwórkę razem, patrząc na bladego chłopca, jakby już leżał w trumnie. Mama pociągała gdzieś na górze nosem, a Sara po kryjomu zerknęła na starszą siostrę. Rosemary patrzyła na bliźniaka z jakimś bólem i okropnym zesztywnieniem, prawie tak biała, jak on. Obojgu było widać jeszcze wyraźniej liczne piegi, jakie odziedziczyli po mamie, chociaż piegi Cosmo były teraz bardzo blade.
Sara patrzyła na brata bez nadziei. Bardzo nie chciała, by odszedł tak, jak Syriusz. Za dużo już było przykrości w tym krótkim życiu. Nie wyobrażała sobie, by wystarczająco smutna i dotknięta mama była dodatkowo obciążona śmiercią następnego dziecka. A co z nią samą, Sarą? Wiele osób, zaczynając od pani Route mówiło, że wygląda, jakby już czuła zapach kwiatków od spodu. A Nicholas i jego dziwne deformacje? Może też umrze… Zostałaby jedna Rosemary z całej piątki…
Sara przełknęła ślinę. Nie, mamie już odszedł tata, oni nie mogą jej jeszcze bardziej skrzywdzić. Chciała, by brat obudził się za wszelką cenę z tego snu. Swoją drogą to ciekawe, co musi tam śnić…
Czuł siebie w różnych wymiarach. Był wszędzie i nigdzie.
Biegł przed siebie co tchu. Tam, daleko stała ona. Wiedział i czuł to, wydawało mu się naturalne.
Wszystko naokoło spowijał złocisty blask. Drobinki złota jakby unosiły się wszędzie wkoło niego, lecz on pędził. Czuł determinację i jakiś tęskny ból.
Wreszcie zobaczył to z daleka: było drzewo, zupełnie nagie. Wyrastały jednak małe, złociste pączki. Uśmiechnął się na ich widok, przecież oznaczały nadzieję. Ból i determinacja po osiągnięciu celu zelżały. Pod drzewem stała, spowita w błyszczące drobinki… ona. Czuł słodki bez.
Wyciągnął do niej rękę. Cofnęła się lekko, jakby spłoszona. Oparła się z lękiem o pień.
-Nie uciekaj.- poprosił błagalnie- Nie zrobię ci krzywdy. Obiecuję.
-JUŻ JĄ ZROBIŁEŚ!- okropny, zwielokrotniony krzyk rozpaczy odbił się przedziwnym, rozmazanym echem w jego zaskoczonej świadomości- JESTEŚ POTWOREM! NIENAWIDZĘ CIĘ!
-Proszę…
Ona uciekła, zamiast tego poczuł potworny ból gdzieś wewnątrz. Na złocistym tle rozprysła się czerwona smuga: krew. Czerwień zalała wszystko, co widział, drzewo stanęło w płomieniach, krwawiąc… Opadł na kolana z jękiem, próbując uwolnić się z siebie samego. Był wszędzie i nigdzie.
***
Nicholas długo nie mógł usnąć. Wszyscy już smacznie chrapali, powiedziawszy sobie dobranoc. Wszystkim, poza nim samym. Przywykł do tego, ale i tak było mu przykro.
Wiercił się niespokojnie. Dziś Snape, zgodnie z jego obietnicą, odebrał Ravenclawowi sto punktów za to, że nie stał pod salą z innymi, tylko nadbiegł, gdy wchodzili. Dla Nicholasa to nie było żadne spóźnienie, ale wiedział, że nic nie wskóra. Kolejne punkty, konkretnie pięćdziesiąt, stracił za odezwanie się, a konkretnie poproszenie stojącej nieco dalej Cho o nóż. Mimo tego, że wszyscy inni naokoło odzywali się z większym hałasem.
Sto pięćdziesiąt punktów na dzień… Dla niego nie było to takie istotne, ale nie mógł zapomnieć podetknięcia nogi przez Marcusa, a że niósł ich projekt na dzisiejszą lekcję astronomii, to… Cóż, okropnie mu było szkoda. Cho robiła go z takim zapałem w święta! Potem z mozołem naprawiali tyle czasu, by jak najwięcej uratować po wytrąceniu przez Marcusa. I za tyle pracy dostali zero punktów u profesor Sinistry. Nawet nie umiał pocieszyć płaczącej Cho. Było mu tak szkoda siebie, za to, jaki był… Albo ten moment, gdy uczniowie Ravenclawu się o dowiedzieli o minus stu pięćdziesięciu punktach… I Cho, była smutna. Ciekawe, co mówiła swoim koleżankom… Nicholas wiedział, że nie ma u niej szans. Był żałosny…
Kilka niechcianych przez chłopca łez spadło na poduszkę.
-Przestań!- powiedział sobie.
Ale nie mógł poradzić nic na beznadzieję, która go ogarnęła. Myślał, że po Bożym Narodzeniu będzie jakoś lepiej, ale było gorzej. Ciągle było gorzej. Nie było już nadziei na wyplątanie się z tego wszystkiego. Chyba, że…
-Chyba, że nowy początek…- mruknął do siebie i usiadł na łóżku- Ominięcie przeszkody… Ale jak?!
Wstał i zaczął na palcach chodzić w tę i z powrotem. Jak wykasować wszystko i zacząć od nowa?
Księżyc wyszedł zza chmur, oświetlając wszystko na błoniach. Już nie było czarnej kurtyny, kryjącej świat. I nagle chłopiec poczuł bezgraniczną wolność.
Stanął przy oknie, rozkoszując się nowym pomysłem. Uśmiechał się do siebie. Tak, to jest to!…
Oklapł w sobie. Tylko jak to zrobić? Przecież tyle się może nie udać, jestem tylko chłopcem… A może aż?… Bo oto na jego oczach włoski na przedramionach wydłużyły się i poszarzały, poczuł ogon i już kulił się na ziemi będąc młodym wilkiem. AŻ młodym wilkiem.
Sapnął do siebie z tryumfem i już wiedział, że ten defekt stał się zaletą przy osiągnięciu celu.
Szanowna Pani Black!
Wyrażam nadzieję, iż czujesz się świetnie, jeśli chodzi o zdrowie. List ten, niestety, pozostawi raczej negatywne emocje, dlatego mam nadzieję, że do tej pory wszystko było w porządku, fizycznie i psychicznie.
Niestety, z przykrością muszę zawiadomić Cię, że młody pan Black, Twój syn, uciekł z Hogwartu dziś w nocy. Nikt go nie widział od samego rana, poprosiłem duchy, pana Filcha i Hagrida, ale nikt nie potrafi stwierdzić, gdzie i po co poszedł Nicholas. Trwają poszukiwania, ale nie ma go na terenie całej szkoły i na błoniach, ani w Zakazanym Lesie.
Dołożę wszelkich starań, by syn się odnalazł. Co prawda, muszę przyznać, że nigdy nic takiego nie przydarzyło się w Hogwarcie, nie za mojej kadencji w każdym razie. Jestem trochę zdezorientowany zachowaniem pana Blacka, ale zawiadomiłem już odpowiednich ludzi. To tylko kwestia czasu. Będę informował Cię o przebiegu poszukiwań, a gdy Nicholas się odnajdzie, zapraszam do Hogwartu, gdzie będziesz mogła się z nim spotkać. Albus Dumbledore.
Przeczytałam list całe sześć razy, zanim sens tych słów do mnie dotarł. Nicholas uciekł z Hogwartu?! Boże drogi…
Przeczesałam nerwowo włosy dłonią, kręcąc się po kuchni i myśląc gorączkowo. Szkoda, że Remus siedział teraz zamknięty na cztery spusty. On by mi doradził, a teraz?
Pokręciłam głową, otrząsając się z szoku. Uciekł ze szkoły… Gdzie i po co? Czemu? Może chciał do domu? Ale nawet nie wie, gdzie jest! Do tego może mu się coś stać…
Usiadłam na ladzie kuchennej z roztargnienia, wspierając czoło na dłoniach. Nicholas ma ledwo dwanaście lat! Przecież to dziecko, nie potrafi pewnie nawet wyczarować słabego Zaklęcia Świetlnego! I jak on ma sobie poradzić?!
-Nicholas, matołku…- mruknęłam do siebie, nie potrafiąc tego ogarnąć- Cóżeś najlepszego zrobił… Boże, to jest potworne…
Pokręciłam głową, czując panikę.
-Jestem sama, mąż w więzieniu, syn w śpiączce, drugi nie żyje, córka półwampir, brat wilkołak siedzi w piwnicy, trzeci syn jest przeklęty i do tego uciekł z domu i może zginąć… Nicholas, cóżeś najlepszego zrobił…
Nicholas biegł truchtem na swoich wilczych łapach. Widział w podczerwieni, ale nic go nie niepokoiło, chociaż był bardzo młodym wilczkiem. Bądź co bądź to dobrze, że dostał od losu możliwość zamieniania się w wilka, bo jako człowiekowi nigdy nie udałoby mu się uciec z tego piekła. Chociaż od prawie dwóch tygodni nie było go w szkole, nie żałował swojej decyzji.
Na niebie świecił księżyc, którego znów ubywało. Oświetlał w niewielkim stopniu jego drogę.
Miał futro, więc zimna, kwietniowa noc niezbyt mu przeszkadzała, lecz gorzej było w dzień, kiedy pozostawał człowiekiem.
Nicholas nie wiedział, gdzie idzie. Szedł przez kolejny już las, przedzierał się z determinacją przez oset i paprocie. Chciał biec gdzieś, najlepiej do domu. Może pozwolą mu zostać w nim.
Kierował się zgodnie z kierunkami świata na południe, w stronę Londynu. Od kilku dni się nie mył, nie zmieniał ubrania i żywił tym, co złowił w nocy jako wilk, a czego nie mógłby zjeść z obrzydzenia jako chłopiec. Bardzo mu to odpowiadało, wieczna wędrówka bez przywiązywania wagi do rzeczy przyziemnych, chociaż głód w ciągu dnia mu doskwierał, czasem będący nie do zniesienia.
Na północy Wielkiej Brytanii, gdzie się przypuszczalnie znajdował, było potwornie zimno i mgliście. Na szczęście młody wilczek miał wyostrzone zmysły i dostrzegł ruch we mgle pomimo białej mgły, opływającej wijącymi się serpentynami korzenie drzew. Tak, kończył się lasek. Widział ulicę osady.
-Stan, widziałem, jak coś się poruszyło!- usłyszał i zastrzygł uszami. Przycupnął za pniem.
-Zdaje ci się. Nie takie rzeczy widziałem na nocnych patrolach, chłopie! Czasem ulice są bardziej niepokojące, niż nasz skraj lasu.
Nicholas wywęszył dwóch obcych, przechadzających się w mdłym świetle ulicznych latarni. Obserwował ich marsz, a za nimi… Kontener! Tam muszą być jakieś resztki z obiadu… Ale nie odważyłby się podkraść teraz, by coś zwędzić. Może patrol ma broń? Nie chciałby tak zginąć…
Ostrożnie i bezszelestnie potruchtał ku kontenerowi tak, by patrol go nie zauważył.
-Mówili w wiadomościach, że jakiś dwunastolatek zaginął w Szkocji, u nas.- usłyszał.
-Tak, kto tych dzieci pilnuje?! Trzeba mieć uszy i oczy czujne, kto wie? Może my byśmy go znaleźli i przywieźli do rodziny pod Londynem… Co to? Słyszałeś?
-Tak, ale to tylko pies albo coś takiego. Szpera w śmieciach. Nie przejmuj się.
Nicholas przycupnął za dużą puszką po ohydnej farbie i obserwował policjantów, którzy rozprawiając (może o nim właśnie?) znikli za węgłem. Wilczek powąchał z uwagą resztki jedzenia w kontenerze. Zgniłe ziemniaki, jakieś obierki po ogórku, spleśniały chleb… Ale ten kurczak jest w sumie do zjedzenia, przynajmniej w znacznej części.
Trzask! Nicholas przywarł do asfaltu, świecąc oczami. Znikąd pojawiło się dwóch ludzi. Czarodzieje.
-Widzisz kogoś?- zapytał jeden z nich. Mieli naszywki podobne do logo, jakie nosiła mama na jakiejś ciemnozłotej teczce, w której trzymała dokumenty z pracy. Aurorzy.
To chyba po mnie, pomyślał z przejęciem. Satysfakcję odczuł na myśl o tym, że nie znajdą go.
-Nikogo tu nie ma, z wyjątkiem nas i tego małego pieska w śmieciach.- mruknął kobiecy głos.
-To wilk, nie pies. A może to wcale nie zwierzę? Wiesz, w naszym świecie…
-Ech, nie wydaje mi się, żeby dwunastoletni chłopiec był animagiem. Zastanów się!
-Racja.- rzekł mężczyzna- Homenum Revelio! Ale różdżka pokazuje czyjąś obecność w pobliżu.
-No to się rozdzielamy. Przeszukamy tą mieścinę dziś w nocy, jutro już musimy wyruszyć dalej.
Nicholas parsknął. Świetna sprawa, ta wilcza zamiana. Nigdy go nie znajdą, nie w nocy przynajmniej.
Czmychnął do rowu w lesie z kurczakiem w pyszczku i zaczął biec. Za dużo tu policjantów i aurorów, musiał iść dalej, do domu. Uciekać, dopóki jest noc.
Skonsumował zgniłego w połowie kurczaka i szybko ruszył w dalszą drogę. Pobiegł zboczem i zagłębił się dalej w las. Stoczył do jakiegoś wykrotu, wypełnionego korzeniami i usiadł na tylnych łapach, parskając ziemią i otrzepując się, po czym szybko pobiegł dalej.
Wiedział już, dokąd biec, ale nie wiedział, gdzie to jest. Nie do domu, pod Londyn. Mama na pewno nie zrozumie, odeślą go z powrotem. Nie po to żywił się zgniłymi kurczakami, by potem go odsyłać.
Był ktoś inny, ktoś daleko, kogo Nicholas ledwo pamiętał i kogo nienawidził za zbrodnie i zostawienie ich i mamy, cierpiącej tyle czasu. Ale teraz postać ojca mocno go frapowała. Snape cały czas go wyzywał i porównywał do ojca… Ale mama nie wyszłaby za taką bestię, prawda? Zresztą, Nicholas pamiętał skrawki najwcześniejszego dzieciństwa. Skoro do momentu, w którym odkrył, że ojciec był zdrajcą i mordercą bardzo go kochał i tęsknił za nim, musiał mieć jakiś powód. Nikt mu nie tłumaczył nigdy, by ojca kochał, swym zachowaniem rodziciel sam musiał mu wszczepić tę miłość jeszcze wtedy, gdy Nicholas był zupełnie mały. Czyli był troskliwy i ciepły i tak go chłopiec pamiętał. Chciał dostać się do Azkabanu, porozmawiać i spytać, czemu ojciec tak postąpił. Chciał mu też pokazać, czego dokonał-uciekł ze swojego więzienia, czyli Hogwartu. Jego ojciec nie dokonał tego, gnił w Azkabanie i zapewne się to nie zmieni. Podświadomie pragnął, by ojciec był z niego dumny i zazdrościł mu tupetu i odwagi.
Nicholas pędził, pożywiony jedynie kurczakiem. Musiał się dostać z powrotem do Hogsmeade, czarodziejskiej osady i wyczaić, gdzie znajduje się Azkaban. Biegł więc co tchu, pocieszając się jedynie nadzieją, że wkrótce przybędzie nowy, mglisty i ciemny dzień i będzie mógł jako chłopiec przespać się w jakiejś norze wypełnionej korzeniami.
Przez chmury prześwitywały smugi bladego światła słonecznego. Koniec kwietnia był dość ciepły, toteż Sara założyła swój lekki, ciemnoniebieski płaszczyk.
Szła sobie ulicą swobodnie, obracając się ukradkiem co jakiś czas i sprawdzając, czy jakiś pies nie wypada zza węgła.
Co za życie… Całe monotonne, ale ostatnio dziewczynka nie mogła narzekać na brak rozrywek, co prawda niezbyt pozytywnych-jeden brat poszukiwany, drugi w śpiączce w szpitalu.
-Och.- wyrwało jej się w szczerym zdumieniu.
Na asfalcie minęła właśnie leżącego na środku rozjechanego kotka. Co więcej, żył. Leżał i patrzył tępo w przestrzeń niewidzącymi, obojętnymi oczyma. Wyglądał na potrąconego.
Sara przyglądała się zwierzaczkowi z rękami w kieszeniach płaszczyka, skrępowana. Co miała robić? Kotek był bardzo mały, pewnie niedawno narodzony, jako że kończył się kwiecień. Ale z pewnością niedużo mu tego krótkiego życia zostało. Nie piszczał i nie ruszał się, bo pewnie wszystko w środku miał zmasakrowane. Ale żył, wciąż… Zostawić go i pozwolić jakiemuś samochodowi poprawić rozpłaszczenie kota? Sara rozejrzała się niespokojnie. Nic nie jechało.
-Nie ugryź mnie, dobrze?- szepnęła i podeszła do kotka ostrożnie. Nie miał żadnych otwartych ran, ale z oka i pyszczka, a także spod ogona ciekło trochę krwi. W środku na pewno też była.
-Żyjesz, czy nie?- spytała i kucnęła z zakłopotaniem i lekkim strachem nad kotem. Ten nawet na nią nie spojrzał. Z lękiem dotknęła jego mokrego, zmechaconego futerka burego koloru na boku, gotowa cofnąć rękę, jeżeliby chciał się bronić. Ale kot nic nie zrobił, dalej unosił głowę, patrząc na coś daleko przed nim ze zblazowaniem. Sara z lękiem spojrzała przez ramię, czy nikt nie wybiera się samochodem w jej stronę, po czym bez zastanowienia zdjęła wełnianą czapkę, pieczołowicie nałożoną jej przez mamę. Delikatnie uniosła kotka, który nie protestował, lecz pozwolił się unieść z zainteresowaniem rozgotowanego flaka. Wsadziła ostrożnie i czule zwierzaczka do czapki i przytuliła zawiniątko do piersi tak, by go jeszcze bardziej nie uszkodzić wewnątrz. Wtedy uniósł obojętne, szeroko otwarte oczy na jej twarz i patrzył niewidzącym wzrokiem. Zakrwawione oczko kierował pod dziwnym kątem, robiąc zeza. Potem przymknął oczy, bardzo zmęczony i spuścił łebek.
Sara szybko wróciła na chodnik, bo czerwony ford zmierzał w jej stronę.
-Nie zdychaj, zezolku.- poprosiła kotka- Już cię kocham… Wezmę cię do domu, a wtedy…
Nieco przygasła. No właśnie, jak to: do domu? Mama zacznie krzyczeć, żeby tego kota wywalić, że to odpowiedzialność, że nie mają warunków na takie zwierzę… I co teraz? Ale tak go tu zostawić…
-Chodź, nie obchodzi mnie to! Idziemy do domu! Ukryję cię pod łóżkiem, a potem coś wymyślimy…
Szybkim krokiem ruszyła z powrotem do domu, przyciskając kotka do piersi. To ona go znalazła i uratowała, jest teraz zupełnie jej zwierzątkiem! Gdyby umiał mówić, pewno by podziękował…
Stanęła pod domem i westchnęła, poprawiając czapkę z kotem. Szkoda, że nie mogę się zamachnąć i wrzucić go przez otwarte okno, pomyślała. Otworzyła konspiracyjnie drzwi i ostrożnie włożyła głowę do przedpokoju. Słysząc po trzasku talerzy i świstach naczyń fruwających w powietrzu, mama właśnie zmywała. Sara w tempie ekspresowym i na paluszkach wbiegła na górę, modląc się, by nie potknąć na schodach, nie ubrudzić butami dywanów i żeby kot nie dostał głośnych agonii przedśmiertnych. W pokoju siedziała Rosemary, rysując coś kredkami przy biurku.
-Ojejku!- krzyknęła, gdy zobaczyła zwierzaka, którego niosła Sara- Skąd ten kotek? JA TEŻ CHCĘ!
-CIIII!!!- syknęła ze złością czarno-ruda- Mama nie wie! Dawaj go pod łóżko i buzia na kłódkę!
Rosemary zerwała się od biurka, podniecona i przejęta. Sara dość bezceremonialnie wepchnęła nieprotestujące zwierzę pod swoje łóżko, po czym szepnęła konspiracyjnie:
-Idę się rozebrać na dół. Pilnuj go! I ani słówka mamie!
Rosemary zanurkowała pod łóżko, bezczelnie obserwując kotka. Sara wybiegła z pokoju z czerwonymi wypiekami na twarzy. Ale będzie awantura… Szczególnie teraz, gdy Cosmo jest w szpitalu i mama zrobiła się taka nerwowa…
Udając, że wszystko jest O.K., rozebrała się z butów i płaszcza.
-Mamusiu, wróciłam!- pisnęła lekko trzęsącym się głosem.
-Świetnie.- mama wyjrzała z kuchni. Miała zmęczony wzrok. Sara bardzo się tym przejmowała, odkąd znalazła piękny skarb, trzymany pod łóżkiem, tak jak kot-zdjęcie ślubne. Mama była taka piękna i młoda… Teraz też była młodsza, wyglądała na ledwo dwudziestoparoletnią kobietę (przez wampiryzm), nie na trzydziestojednoletnią, bo tyle miała. Ale te oczy… Im Sara mogła dać z osiemdziesiąt- Zimno ci? Zmarzłaś? Masz wypieki.
-Nie, mamusiu. Jest przecież prawie maj.- otworzyła szeroko stalowoszare oczy Sara- Wszystko O.K.
-Dobrze więc. Umyj ręce, zaraz zjesz lunch.
To coś uzmysłowiło Sarze. Kotek też musi zjeść! O ile będzie w stanie…
-Już lecę…- rzekła nieprzytomnie i pobiegła na górę.
-Na razie dycha…- oznajmiła Rosemary, gdy Sara położyła się obok niej pod łóżkiem. Kotek leżał w czapce nieruchomo, obserwując je zdziwionym zezem. Nie piszczał, co niepokoiło Sarę.
-Chyba mu pościelę wygodniej, czekaj…
Podbiegła do szafy i wyciągnęła starą kołderkę z patchworku. Wgramoliła się z nią pod łóżko i zrobiła zawiniątko, po czym ostrożnie położyła w nim kotka.
-Trzeba go nakarmić.- zakomenderowała starsza siostra- Mleko jest w kanie w szafce.
-Mama kręci się po kuchni. Pójdę i wleję do spodeczka troszkę…
-Wiesz, mama na pewno się zdziwi, że wynosisz spodeczek z mlekiem.- uniosła brwi Rosemary.
-Powiem, że to dla mnie.
-Żal mi cię.- postukała się w czoło starsza siostra- Nienawidzisz mleka, a ten spodeczek to w ogóle jest z kosmosu… Jasne, że mama uwierzy w ciebie, wcinającą mleko, w dodatku ze spodeczka!
-To co robimy?- zmartwiła się ośmiolatka.
-Nie mam bladego pojęcia.
-Ukradnę mleko ze spodeczka!
-Czyście ogłuchły?!
-AUU!!!- wrzasnęły naraz dziewczynki, bo wyrżnęły z przejęcia potylicami w łóżko.
-Jest lunch od dziesięciu minut, miałyście umyć ręce! Wyjdźcie spod łóżka i na dół!
Mama stała w wejściu z niezadowoloną miną. Z duszami na ramieniu wyszły obydwie spod mebla i potulnie ruszyły za rodzicielką, modląc się, żeby nie zainteresowało ją to łóżko.
Lunch jeszcze gorzej przechodził przez przełyk Sary, niż zwykle. Denerwował ją fakt, że ona może zajadać się bułeczkami z czekoladą i suszonymi owocami, a na górze kotek pewnie nie jadł kilkanaście godzin… Chciała mu pomóc, bo wiedziała, że zdycha, tylko nie miała pojęcia, jak. Gdyby Cosmo był tu z nimi, na pewno by na coś wpadł…
-Jedzcie. Pójdę do saloniku, napalić w kominku.
Gdy drzwi do kuchni (zawsze tu jadły lunch) zamknęły się za mamą, Rosemary syknęła:
-Teraz! Kradnij to mleko!
Sara rzuciła się do szafki i wytaszczyła kanę z mlekiem. Nabrała na łyżkę trochę i wlała na spodeczek.
-Sprzątnij kanę po mnie.- rzuciła do siostry i szybko ruszyła w stronę drzwi, które nagle się otworzyły.
-Co ty robisz, Saro?- spytał wujek Remus, obserwując ją okrągłymi oczyma. Widać właśnie wrócił.
-Eyyuu…- zająknęła się ośmiolatka.
-Daj mi to mleko. Jedzeniem nie można się bawić.- wujek wziął od niej spodek, obserwując uważnie.
Sara poczuła łzy i narastający skowyt rozpaczy. Było tak blisko!…
-Czemu płaczesz?- zdziwił się wujek.
-Co się dzieje?- spytała mama, wchodząc do kuchni i patrząc ze zdziwieniem na płaczącą Sarę, wujka ze spodeczkiem mleka w ręku i Rosemary, siłującą się z kaną gdzieś z tyłu.
-Nie mam pojęcia.- odparł ze zdumieniem wujek- Zabrałem jej tylko mleko, które gdzieś niosła.
-Mleko?- zareagowała ostro mama- Po co ci mleko, dziecko?
Sara nie odparła, wybuchła tylko jeszcze większym płaczem. Wujek westchnął.
-No nie… Człowiek wraca z pracy i o głupie mleko…
-Najpierw powinieneś z nią porozmawiać o przeznaczeniu tego mleka.- rzekła chłodno mama.
-Coś sugerujesz? Stresuję to dziecko? Miałem jej nie zabierać jedzenia?
-Dziewczynki, wyjdźcie na moment, muszę porozmawiać z bratem.- ostrzegła mama.
Rosemary i Sara wyszły z kuchni, gdy wujek z mamą przeszli do ostrzejszej wymiany zdań.
-Nie płacz, bekso!- zganiła ją starsza siostra- Wymyślimy coś innego.
-Nic nie wymyślisz!- jęknęła głośno Sara- Co mu damy? To jeszcze małe zwierzątko, mój biedny Zezolek… Głoduje, a ja zjadłam tyle jedzenia…
-Zezolek?- parsknęła Rosemary- Fajne ma imię.
Sara parsknęła również przez łzy, ale zaraz wróciła do płakania.
-I co? Nie dość, że jest głodny, to pod jakimś zakurzonym łóżkiem…
-Co jest pod łóżkiem?- spytał ostro wujek Remus.
Wyszli właśnie z mamą z kuchni, nieco czerwoni ze złości. Rosemary i Sara zrobiły olbrzymie oczy.
-Nic nie ma…- wybąkały jedna przez drugą.
-Ejże! To pod nim siedziałyście dzisiaj, zamiast w kuchni jeść lunch?- spytała ostro mama.
-Pójdę i zobaczę, co tam mają… Żeby się nie skończyło, jak z Cosmo.- stwierdził wujek i poszedł.
To koniec!… Rosemary i Sara popatrzyły na siebie w popłochu, a Rosemary ryknęła jeszcze większym płaczem, niż przed chwilą Sara. Mama obserwowała je z podejrzaną miną.
-Co wy kombinujecie, co?- warknęła- Już spokoju nie ma, poczekajcie, aż Remus… I co?
Bo oto wujek stanął przed nimi. Sara popatrzyła na niego z trwogą. Zaraz będzie…
-I co tam jest?- spytała mama nonszalancko.
-Eee… Nic, w sumie.- rzekł wujek z jakąś sztywną miną i popatrzył na dziewczynki. Miał bardzo zakłopotaną i niewydarzoną minę, jakby to on sam przemycił kota pod łóżko.
-Świetnie. Zaraz podam obiad, idźcie do jadalni. Dziewczynki, zjecie trochę kotletów cielęcych…
-Ale przed chwilą…
-Cisza! Mam już dziś dość tematu jedzenia!- ucięła ostro mama.
Powlekły się z rezygnacją do jadalni, za nimi jak cień ruszył wujek. Sara skuliła się, czekając na cios, ale wujek w ogóle nie komentował tego, co znalazł pod łóżkiem.
Obiad (kotlety cielęce z sosem miętowym) wcale nie smakował Sarze. Oddałaby je wszystkie Zezolkowi, gdyby mogła. Mógłby zjeść smacznie przed śmiercią. Bo zdechnie, na pewno. Jest ranny, a ona nawet nie umie mu pomóc. I do tego głoduje. Bez sensu…
Z rezygnacją obserwowała wujka, wstającego od stołu i wychodzącego nieco rozchwianym krokiem z jadalni. Dziabnęła bez zainteresowania swoją porcję kotletów.
-Saro, jedz! Nie rozumiem, co cię dziś ugryzło…- powiedziała mama- Odciąż mnie trochę. Wiesz, że teraz jest mi bardzo ciężko. Powinnaś starać się chociaż być grzeczną…
-Jestem…- chlipnęła cichutko dziewczynka.
-Idę po twoją porcję lekarstwa. Zjedz chociaż jednego kotleta. To też mnie kosztowało trochę pracy.
Mama wyszła. Rosemary i Sara wymieniły ponure spojrzenia.
-Koniec. Zresztą, i tak pewnie by zaraz zdechł.- burknęła Rosemary.
-Co ty robisz z tym mlekiem?!- rozległo się z przedpokoju- Ludzie, czy wyście oszaleli?!
Dziewczynki uniosły brwi i wybiegły do przedpokoju. Kulił się tam wujek ze spodeczkiem mleka i mama, która w szoku obserwowała jego wędrówkę cichcem w kierunku schodów.
-Ja… E, lubię… troszkę wypić mleka po obiedzie…- wzruszył ramionami wujek z przytępawą miną.
Mama chyba nie dała się nabrać na ten kit, bo uniosła brwi.
-No tak, wychłepcesz ze spodka… Co was wszystkich ugryzło?!
Wujek i dziewczynki wymienili porozumiewawcze, niewydarzone spojrzenie.
-Coś przede mną ukrywacie… To łóżko mi tu nie pasuje, czekajcie…
Weszła na schody i znikła w pokoju dziewczynek. Sara już zbierała się na kolejny wybuch płaczu.
-No to po kocie, dziewczynki.- wypuścił ze świstem powietrze wujek, ocierając pot z czoła.
-AAACH! TU JEST KOT, REMUSIE!
Sara zaczęła płakać. Na szczycie schodów pojawiła się przerażona mama.
-Pod łóżkiem Sary jest ranny kot! Co za idiota wrzucił rannego kota pod łóżko?! To dom niebezpiecznych wariatów! Tym zwierzęciem trzeba się zająć!- krzyknęła dramatycznie.
Dziewczynki i wujek wymienili rozentuzjazmowane spojrzenia. Całą gromadą pobiegli na górę, wujek ostrożnie wyciągnął Zezolka spod łóżka. Drzemał, albo już zdechł.
-Ferula. Enervate.- rzekł wujek, stukając różdżką w zwierzątko.
-Już? Mam nadzieję, że nie jest za późno.- powiedziała mama z przejęciem.
Ale nie, Zezolek obudzi się, przeciągnął i popatrzył na nich w zdziwieniu swym zezowatym spojrzeniem. Był malutki i brudny, nieco wymizerowany.
-Mamusiu, to jest Zezolek. Leżał na jezdni, potrącony. Nie wyrzucajmy go!- poprosiła Sara.
-Pewnie, że nie wyrzucimy. Przecież go uratowałaś.- pogłaskała ją po głowie- Jest twój.
Sara bardzo się ucieszyła i podetknęła czubek palca Zezolkowi do powąchania, co skrzętnie uczynił, a potem czmychnął pod łóżko z przerażeniem na ugiętych łapkach.
-Mogę mu wreszcie dać to nieszczęsne mleko?- zapytał ze znużeniem wujek, po czym parsknął.
***
Czuł siebie w różnych wymiarach. Był wszędzie i nigdzie.
Leżał bez życia w przestrzeni. Otaczała go nieprzeparta czerń, odwieczna i mroczna. Nie miał siły się podnieść, czuł smród gnijącego ciała. Jego własnego ciała.
Widział zarys drzewa, martwego i nagiego. A obok niego w milczeniu ktoś stał. Obserwował go.
Poczuł strach i beznadzieję.
-Nie chcę tego.- szepnął przez łzy.
-Nie uciekniesz.- usłyszał. Był to rozbawiony w potworny sposób głos- Nie ucieka się przeznaczeniu.
-Ja nie chcę. Nie chcę. NIE CHCĘ!
Odpowiedział mu piskliwy śmiech. Wżerał się w jego jestestwo, powodując ból i rany.
-Zostaw mnie…- błagał.
-Oczekuję tego…
Próbował się odwrócić na drugi bok, ale nie mógł. Istota patrzyła na niego w oczekiwaniu. Nie mógł tego znieść. Był wszędzie i nigdzie.
Czarna jak smoła noc była ukojeniem, czuł się jak ryba w wodzie. Wtedy znikał dzienny głód i ludzkie słabości. Żałował, że nie urodził się wilkiem, tylko nędznym, kulejącym lebiegą.
Czuł jedynie drżenie na myśl, że jest tak blisko więzienia. Był po prostu w Zakazanym Lesie, przy Hogsmeade. Żył sobie dziko w Lesie, zastanawiając się, jak może dowiedzieć się o położenie Azkabanu i czy ktokolwiek będzie to wiedział. W starych gazetach nic nie było i Nicholas by się mocno zdziwił, gdyby cokolwiek znalazł. Nie wyobrażał sobie informacji na całą stronę: „UWAGA! AZKABAN MIEŚCI SIĘ TU I TU, OBYWATELE.”.
Stracił już rachubę czasu i nie miał pojęcia, ile dni już ucieka ze szkoły. Wiedział jedynie, że zrobiło się znacznie cieplej, chociaż wciąż dni bywały mgliste i deszczowe, ale w Szkocji to normalka.
Coś poruszyło się za nim w krzakach. Obrócił łeb, ale nie znalazł nic ciekawego.
Zamek Hogwart był ledwo dostrzegalny, widział jedynie jedno światełko w jakiejś wieży, tak głęboko w siedział w lesie. To jedno światełko było dla niego jak jakieś fatum, bat na psychikę, uderzało w niego z całej siły i kazało mu się kulić, ilekroć spojrzał w jego stronę. Czuł ciarki. Nie chciałby tam wracać, nigdy, za nic na świecie…
Coś wyraźnie się poruszyło. Usłyszał dziwaczny odgłos i jakiś dotyk z tyłu, więc nie marnował czasu na naiwne dociekanie, co to, tylko konkretnie wystrzelił wprzód. Pędził ile sił, bo ze zwierzakami w Lesie nie było żartów. Przeskakiwał jakieś korzenie i nawet nie chciał się obracać, by zobaczyć, czy agresor odpuścił. Za to wkrótce władował się do jakiejś jamy, gdzie było coś lepkiego. Zaplątał się i zaraz z pasją wyplątał. Pajęczyna. Niedobrze, wlazł na teren jakichś paskudztw.
Tak, z jednego z drzew zwisał olbrzymi pająk. Nicholasowi z przejęcia prawie ogon odpadł. Zrozumiał, że oto jest muszką i musi szybko zwiewać, by pozostać wilkiem. Wleciał więc w jakąś szparę, ale tam wpadł na osiem ślepi nieco zaskoczonego pająka. Zanim ten zareagował, ugryzł go małymi kłami w owłosioną nogę i czmychnął gdzieś w bok. Czuł tylko determinację, by wydostać się z leży tych stworów. Będzie bezpieczny poza tymi gniazdami z lepkiej mazi…
Coś zaklekotało z tyłu. Nicholas podkulił ogon i przyspieszył tak, że tył prawie przegonił przód, bo tak się przestraszył. Wleciał na łeb na szyję w jakąś szparę pomiędzy korzeniami i dalej leciał. W końcu, po kilku chwilach dzikiej ucieczki i walki o życie przód rzeczywiście przegonił tył i Nicholas przekoziołkował żałośnie parę razy przez siebie samego, by stoczyć się z potężnego wzniesienia. Obił się nieźle o parę pni i wystających kamieni, aż w końcu legł u stóp wzniesienia, obolały i wyczerpany.
Pokuśtykał w stronę jakiejś większej jasności, po czym znów zobaczył z lewej jakiś ruch. Nie wiedział, czy to pająk, ale porażony bólem i szokiem, oraz poziomem adrenaliny, rzucił się do ucieczki. Wybiegł z Lasu gdzieś, zrobił niezrozumiały dla siebie wiraż i wylądował na miękkiej trawie pod jaśniejącym niebem. Odetchnął parę razy, czując się paskudnie.
ŁUP! Nicholas był przekonany, że dostał zawału serca, bowiem coś zdzieliło ziemię obok niego z takim impetem, że jego samego poderwało na kilka cali do góry. Zamachał rozpaczliwie łapami w powietrzu i czmychnął, potykając się. ŁUP! To witka Wierzby Bijącej uderzyła w niego z okropną mocą, wyrzucając go w powietrze. Przetoczył się po gruchnięciu o ziemię gdzieś w bok. Zaczął skamleć w rozpaczy. Hogwart! Uciekał od niego, by znaleźć się pod Wierzbą Bijącą! Musi wiać, zanim wróci dzień. Musi! Piszczał, ile tchu, ale był tak zaślepiony, że nie mógł wydostać się z lawiny gałęzi i paraliżującego wręcz strachu, jaki nim zawładnął, toteż znów został powalony przez gruby konar, piszcząc. Odczołgał się w bok. Zakazany Las majaczył przed nim. Musiał się dostać tam, by wyjść z granic błoni. Podejrzewał, że jako chłopca czary nigdy go nie wypuszczą z terenów.
Podniósł się i na chwiejnych łapach ruszył w kierunku Lasu. Widniało.
-Incarcerus.
Zesztywniał zupełnie i przewrócił, splątany linami, skamląc.
-To po to mnie wołałeś, Filch? O głupiego wilka, dewastującego Wierzbę Bijącą?
Nicholas zesztywniał jeszcze bardziej. To Snape…
-Uznałem, profesorze, że to niepokojące, że Wierzba coś bije. Ja sam, wie pan…- charczał woźny.
Snape pochylił się nad Nicholasem. Ten przestał skamleć. Wypuść mnie, muszę wiać do Lasu!…
-Niemniej to dziwne…- szepnął jakby do siebie Snape- Samotny wilczek przy Wierzbie Bijącej. Coś mi to wyraźnie przypomina… Ironia losu, czy jak?
Parsknął do siebie. Na horyzoncie zajaśniało zza chmur.
Zaczął przemianę. Nicholas z obojętną rezygnacją czekał, aż dzień przywróci mu znienawidzoną postać brązowowłosego, szarookiego chłopca, teraz brudnego i obszarpanego.
Snape zaniemówił, gdy zobaczył leżące w zwojach magicznej liny dziecko, którego szukało pół Wysp Brytyjskich.
-Black?- wychrypiał w końcu- A to ciekawe…
Nicholas nigdy nie widział go w tak ciężkim szoku. Od razu pożałował, że powrócił do Hogsmeade w sprawie Azkabanu. Widmo i fatum w postaci więzienia przywołało go mimo wszystko.
Filch stanął obok niego i oboje się nad nim pochylali. Nicholas obserwował ich dzikim wzrokiem.
-Czy to nie ten chłopiec, którego…- zachrypiał zszokowany Filch.
-Tak, właśnie on, idioto!- warknął Snape- Tylko co… Nieważne. Filch, idź do dyrektora i powiedz mu, że zaraz tam będziemy. Osobiście dopilnuję dostarczenia Blacka do jego gabinetu.
-Tak jest.- smarknął Filch i poczłapał w stronę zamku.
Snape chwycił za zwoje i szarpnął do góry i Nicholas znów stał na dwóch nogach.
-Idziemy.- rzucił Snape i pociągnął za linę. Nicholas się nie opierał. Czuł się zmęczony i zdruzgotany.
-Niech pan mnie rozwiąże.- poprosił- Nikogo nie zabiłem, nie jestem przestępcą…
-Wybacz, Black, ale szczerze wolę pozostawić cię pod moją całkowitą kontrolą.- Snape najwyraźniej się rozkoszował widokiem Nicholasa w linach.
-Ale mnie to krępuje.- westchnął chłopiec- To upokarzające. Czuję się, jak więzień.
-I słusznie.- odparł spokojnie Snape- Nawet nie wiesz, jak bardzo teraz przypominasz ojca… Obszarpany, brudny i uwięziony. Nie będę się pozbawiał rozkoszy oglądania twego upokorzenia.
Zaczyna się, pomyślał ze znużeniem Nicholas.
-Ciekawi mnie jedynie, czemu byłeś wilkiem.- wycedził w końcu- Nie jestem przekonany, czy do ciebie dotarło jakimś cudem, że nielegalna animagia jest karana.
-Nie jestem animagiem. To klątwa, choroba.- oznajmił sucho chłopiec.
-Cieszy mnie to.- zadrwił Snape.
Nienawidzę cię, pomyślał Nicholas, czując łzy wściekłości. Weszli do gabinetu Dumbledore’a.
Wyszłam z kominka Dumbledore’a, otrzepując się z popiołu. Potoczyłam szybkim spojrzeniem po wnętrzu. Nie zmieniło się od bardzo dawna. Ostatni raz tu chyba byłam wtedy, gdy zaprosił mnie do Zakonu Feniksa. To było pod koniec szkoły, trzynaście lat temu.
Nicholas stał pod kotarą, brudny, dziki i wytrzeszczający lśniące oczy. Obok siedział Flitwick, kładąc mu na ramieniu dłoń. Popatrzyłam na Nicholasa.
-Coś ty zmalował, dziecko!…
Podeszłam i uderzyłam go w policzek, stosunkowo lekko. Popatrzył na mnie wilkiem, ale tego nie oglądałam, bo przytuliłam go mocno. Po chwili oderwałam się i warknęłam:
-Co ci przyszło do głowy?! Czy ty nie rozumiesz, co myśmy w domu przeżywali?! Do grobu chcesz mnie wpędzić, czy jak!? Dlaczego chciałeś wiać ze szkoły?! Oszalałeś!?
Wstrząsnęłam Nicholasem trochę, on patrzył na mnie zupełnie obojętnym wzrokiem. Sprawiał wrażenie nieszczęśliwego, że go złapali.
-Odpowiedz! Co się stało?
Profesor Dumbledore, którego dopiero teraz zauważyłam, poruszył się i chrząknął:
-Może wolisz zostać z nim sam na sam, Mary Ann?
-Chyba będzie lepiej.- przytaknęłam- Może wyjdę.
Profesor kiwnął. Pociągnęłam dwunastolatka prawie o moim wzroście za rękę i wyszłam na wymarzony korytarz Hogwartu. Tak bardzo tęskniłam!…
Ale teraz nie było czasu na sentymenty, bo musiałam obsztorcować syna.
-Czemu uciekłeś?- zapytałam cicho, ale groźnie.
Nicholas oderwał obojętny wzrok od czubków czerwonych trampek.
-Musiałeś mieć powód.- rzekłam- Powiedz mi, bo inaczej będzie źle, Nicholas…
-Bo tak.- rzekł w końcu buńczucznie, ale dość obojętnym tonem- Bo wszystko jest właśnie takie. Czuję się źle, jeśli już musisz wiedzieć.
Wzruszył ramionami. Popatrzył na mnie swoimi smutnymi, stalowoszarymi oczyma, w których w tym momencie czaiła się jedynie obojętność i duma.
-Źle się czujesz w Hogwarcie?- spytałam cicho, by grupa Puchonek nie usłyszała.
Nicholas znów wzruszył ramionami, wciąż szorując spojrzeniem po podłodze. Po chwili popatrzył na moje buty i rzekł z gorzkim wyrazem twarzy:
-Nienawidzę Hogwartu.
Były to bardzo mocne słowa. Wpatrzyłam się z troską i zaskoczeniem w zaciętą minę syna, na pozór nie wyrażającą niczego specjalnego.
-Czemu?- spytałam w końcu delikatnie.
-Bo tu jest okropnie. Lubię siedzieć sam, nie potrzebuję towarzystwa, a i tak się mnie wszyscy czepiają! Na czele ze Snapem i Ślizgonami. Tylko dlatego, że mam obciachowe uszy i poruszam się jak ostatni kaleka…
Oczy zaszły mu łzami. Wpatrywałam się w moje najstarsze dziecko, po czym mocno go przytuliłam, gładząc brązowe włosy. Wyrwał się lekko.
-Dobra.- otarł nos- Bo będzie, że przytulam się do mamusi… Będą się śmiać.
-No to niech tak będzie!
-Nie, mamo. Już wystarczająco źle tu jest, bym do tego wyszedł na maminsynka.
-Słuchaj, Nicholas, wybitnie dorosły i samodzielny dwunastolatku.- położyłam mu na ramieniu dłoń- Tak na Hogwart czekałeś! A uciekanie to nie droga, to tchórzostwo i brak odpowiedzialności! Wiesz, co teraz się dzieje w domu! Cosmo jest w śpiączce. Wiesz, ile dodatkowo mnie zdrowia kosztowało to zamieszanie naokoło twojej osoby? Z przeciwnościami się walczy! Jesteś najstarszy i wiesz, co przeszłam już w życiu, byłeś tego świadkiem. Kiedyś ktoś ważny powiedział mi, że muszę być dzielna i cierpienie ma sens.
-Ale to wszystko jest naprawdę ciężkie!- jęknął- Chcę do domu!
-Wykluczone. Nie mamy z bratem czasu cię uczyć w domu, a jesteś czarodziejem. Chcesz być jak charłak? Dokąd to prowadzi, co? Jaka będzie twoja przyszłość bez Hogwartu? Nie, zostaniesz tu i nauczysz się żyć wśród rówieśników.
-Ależ mamo!…
-Bądź mężczyzną!- zganiłam go- Miałeś nie być maminsynkiem, zrozumiano? Zostaniesz w Hogwarcie. Jeszcze będziesz mi za to wdzięczny, synek.
Przytuliłam go, chociaż jęczał i marudził.
-A teraz idź do dormitorium. Robi się już późno, a ja muszę wracać do domu.
Pożegnałam się z nim i weszłam do gabinetu.
-I jak, Mary Ann?- zagadnął pogodnie Dumbledore.
-W porządku. Może już nie ucieknie.- obróciłam się przed kominkiem- Chociaż radziłabym, profesorze, mieć na niego oko. To dość niereformowalny przypadek. Nicholas zawsze chodził własnymi ścieżkami, nie pytając nikogo o zdanie.
-Zaczekaj, jeszcze chwilkę.- poprosił dyrektor. Przystanęłam z oczekującą miną- Czy nie da się czegoś zrobić na jego przypadłość? Była dość myląca.
-Przypadłość? Obawiam się, że nie rozumiem…
-Zamiana w wilka w nocnych porach.
Wytrzeszczyłam oczy.
-Że co?...
-Severus powiedział mi, że znalazł Nicholasa, gdy ten zamienił się w wilka, gdy wzeszło słońce. Nie wiedziałaś o tym, że umie się zamieniać w wilka?
-Nie…- byłam w ciężkim szoku- Nic mi nie mówił… A to spryciarz…
-Może chcesz z nim na ten temat porozmawiać?
-Nie, nie teraz.- zastanowiłam się- Musi odpocząć. Przewałkuję to z nim w wakacje, gdy ochłonie. I ja też, bo to było bardzo niemiłe…
Nicholas wszedł do dormitorium, czując wściekłość. Myślał, że już nigdy tu nie wróci, a tymczasem przywitało go ono zimnym milczeniem i jakby ironią. Żałosne…
Nie jestem żałosny, pomyślał, rzucając się na łóżko. Nie jestem, bo odważyłem się na coś szalonego.
Kolegów w dormitorium jeszcze nie było. Nicholas ze złością wpatrywał się w granatowy baldachim. To było jawnie niesprawiedliwe, tak świetnie mu szło! I co? Nic!
Ale zrobiłeś to, pomyślał. Odważyłeś się na samotną wyprawę, by przejść setki mil. Jak prawdziwie wolny, nieskrępowany człowiek. Jak prawdziwy… ty.
-To moja natura.- pomyślał- Natura samotnego włóczęgi. Może nie powinienem się zmieniać na siłę?
Popatrzył na puste łóżka kolegów. Niech się przyjaźnią, pomyślał. Chyba najlepiej będzie, jak będę samotnikiem. Zawsze byłem, to naturalne i chyba się nie zmieni.
Uśmiechnął się do siebie przez łzy wściekłości. Już wcale nie czuł przykrości spowodowanej byciem nielubianym przez społeczeństwo szkolne. Postanowić wziąć to na dystans i pogodzić się z tym, że tak najwidoczniej musi być.
Nicholas wstał i poszedł umyć się do łazienki. Tryumfował, chociaż nie osiągnął celu. Wiedział, że trochę się usamodzielnił i dojrzał, a przynajmniej się tak czuł. Poza tym jeszcze był potwornie głodny i perspektywa zejścia na kolację poprawiła mu znacznie humor. Nawet, jeśli wywoła poruszenie, przemieszczając się przez wybrane korytarze szkoły, od której chciał uciec.
***
Kolory mieszały się w nim, jak i emocje. Kalejdoskop emocji i odcieni.
Cosmo się ocknął tak raptownie, jakby ktoś wylał mu na głowę gorący syrop melasowy. Wydawało mu się, że podskoczył na posłaniu. Ale to były jedynie pozory, tak naprawdę obudził się z zamkniętymi oczyma, bardzo powoli, jakby ociekając głębokim snem.
Wiedział, że nie ma go w domu, w Basildon, bo nie rozpoznawał miejsca, w którym się znalazł. Wszędzie było biało, ale raczej ponuro. Usiadł na posłaniu.
Leżało tu również parę osób, lecz wszystkie spały. To szpital, pomyślał. Co robię w szpitalu?
Podszedł do okna i mocno się zdziwił. Na zewnątrz szumiał delikatny, ciepły wiatr, a na drzewach były zielone liście. Wyglądało na to, że przyszła już wiosna, albo nawet i lato.
Cosmo uniósł czarne brwi i poczuł się nagle strasznie słaby i zmęczony. Powrócił do łóżka, zastanawiając się nad tym wszystkim. Nie pamiętał, co robił wcześniej, ale w jego głowie pozostały dziwne odciski jakichś informacji. Nie potrafił powiedzieć tylko, co to było.
-W porządku.- mruknął do siebie, gdy już usadowił się na siedząco na łóżku szpitalnym- Pomyślmy… Gdzieś byłem, tylko gdzie? Tak jakbym był tam sekundę i wieczność…
Popatrzył w sufit, myśląc usilnie. Taa… Było jakieś miejsce, ale go nie poznawał. I były jakieś osoby. I wiele krzyku, szeptu, zimna, ciepła, strachu, bezpieczeństwa…
-COSMO!
Odwrócił się z zaskoczeniem ku drzwiom. Stała tam mama i wujek, a także dziewczynki. Uśmiechnął się niemrawo na ich widok. Całą rodziną rzucili się ku niemu i został wyściskany, wymiętolony i wycałowany, ale nie przeszkadzało mu to. Nie okazał natomiast euforii, bo trochę go przymulało.
-Co ty robisz żywy i przytomny?- płakała mama- Jak się obudziłeś? Kiedy? Dali ci coś jeść?!
-No to kiedy się obudziłeś?- nadawał do drugiego ucha wujek Remus.
-Nie pamiętam. Wstałem do okna paręnaście minut temu, ale obudziłem się wcześniej.
-Bardzo mi było przykro, Cosmo!- młodsza siostrzyczka uwiesiła mu się na szyi- Płakałam, wiesz?
Cosmo nieco się zdziwił. W domu Sara potrafiła gryźć, szarpać, kopać, rwać…
-Cóż, muszę częściej zapadać w śpiączki…- skomentował żartobliwie.
-Oj, już przestań!- ofuknęła go mama, po czym znów wyściskała- Boże, tak się martwiłam… Już lato!
-Taa… Meg myślała, że straciła cię jak Syriusza i waszego ojca.- uśmiechnął się wujek.
-Tata!- powiedział nagle Cosmo.
Popatrzyli na niego w mocnym zdziwieniu.
-Mam wrażenie, że mi się śnił.- wyjaśnił z lekkim speszeniem chłopiec- Tak… Na pewno! Ale nie wiem, co mówił… To było coś tak oczywistego, że nie pamiętam…
Westchnął z żalem. Dorośli popatrzyli po sobie wymownie.
-Szkoda, że już nie żyje.- miauknął czarnowłosy- Chyba mnie przytulał…
Mamie zaszkliły się łzy. Cosmo szybko zorientował się, że to było dla mamy dość przykre, więc rzekł:
-I ktoś jeszcze. Pamiętam, że czułem strach, jakby coś mrocznego tam się czaiło…
-A ktokolwiek z nas ci się śnił?- spytał zapobiegawczo wujek.
-Nie jestem pewien…- Cosmo zrobił niepewną minę- To skomplikowane… Ale co mi było?
-Musiałeś się nabawić klątwy, znaleźliśmy u ciebie czarnomagiczne pudełko.
Wujek spojrzał na niego groźnie. Cosmo przełknął ślinę.
-No więc?- zapytał jego zastępczy ojciec.
-Kupiłem ją rok temu… Na Pokątnej… Sprzedawca nie wiedział, jaką ma moc…
-Na Pokątnej?- spytał wujek mocno drwiącym głosem- Hmm… Dobra… Ale nie urządzaj eskapad na… TĘ część Pokątnej na drugi raz, dobrze?
Cosmo gorliwie pokiwał głową. A potem nagle się rozpromienił.
-Jest lato?- spytał radośnie i żywo- A ja mam jedenaście lat od kwietnia… HOGWARCIE, PRZYBYWAAAM!!!
Dorośli popatrzyli po sobie w popłochu.
-Proszę wziąć pióra. Czas start!
Nicholas i jego koledzy Krukoni, a także wszyscy Gryfoni, Puchoni i Ślizgoni z pierwszej klasy jednomyślnie wytężyli mózg nad pytaniem pierwszym: „Opisz ruch różdżką i napisz inkantację Zaklęcia Świetlnego”. Dwunastolatek westchnął i poruszył uszami dla rozrywki. Ktoś z tyłu parsknął. Nicholas nie przejął się tym zbytnio, ale za to dotarło do niego, że gdzieś niedaleko bzyczy mucha. Inspirujące…
Ziewnął. Nie mógł się skupić, ale z kolejnym westchnięciem cierpiętnika umoczył koniuszek pióra w atramencie. Pytanie było proste, ale nie chciało mu się ruszać nadgarstkiem. Bardzo powoli i z chorobliwą precyzją nakreślił duże, ozdobne „D”, dorysował tu i ówdzie zawijaski, po czym kichnął z nudów. Zabrał się do pieczołowitego łączenia ozdobnych liter w wyrazy, by odpowiedzieć na pytanie. Niech już mają, jak chcieli robić egzamin, trudno się mówi. Odpowie w ostateczności, chociaż osobiście nie widział w tym najmniejszego sensu na dłuższą metę.
Gdzieś tam tańczyły refleksy na włosach Cho. Skup się…
Niedługo wakacje. Chciał już do domu. Stłumił pokusę wstania od stołu i wyjścia z komnaty, by pojechać do domu choćby i teraz. Nie mógł się już doczekać, szczególnie teraz, gdy Cosmo się podobno obudził. Pewnie w domu jest wesoło…
Nicholas westchnął z ukontentowaniem i zrobił błogą minę, wpatrzony w ścianę. Zaraz uchwycił surowy, zaskoczony wzrok McGonagall, więc uśmiechnął się do niej bezwiednie. Tak, robiło się słonecznie. Dobrze, że ten rok się skończył tak szybko, ale Nicholas czuł, że następne będą lepsze.
88. Lupus... Dodała Mary Ann Lupin Niedziela, 11 Września, 2011, 20:57
Ocknęłam się, czując dziwne skołowanie. Co się stało?…
Usiadłam na łóżku. Na fotelu przycupnął Remus, przyglądając mi się badawczo.
-Remusie…- zaczęłam.
Westchnął ciężko, rozszerzając dziurki u nosa i nie odrywając ode mnie spojrzenia.
-Lepiej ci już?- zapytał po pewnym czasie ostrożnie, jakby ze zmęczeniem.
Zmarszczyłam brwi, usiłując sobie przypomnieć wszystko.
-Co się stało?- spytałam drżącym głosem, gdy nabrałam okropnych podejrzeń.
-Zaatakowałaś dzieci.- rzekł bez ogródek Remus.
Usiadłam na krawędzi łóżka, patrząc na nagie stopy. Po chwili runął na mnie ten fakt, jak grom z jasnego nieba. Zaatakowałam dzieci?…
Ukryłam twarz w dłoniach, czując jakieś znużenie i strach.
-Jak to się w ogóle mogło stać?- zapytałam z żalem- Własna matka…
Poczułam, że Remus oplata mnie ramieniem dla otuchy.
-Nie łam się. Już jest dobrze.
-Nie! Nie jest dobrze! Widziały mnie? Bały się?
Remus zawahał się chwilkę, przekręcając głowę.
-Już je uspokoiłem.- rzekł dyplomatycznie- Czemu je zaatakowałaś? Skończyła się mikstura?
-Nie, ja nie wiem… Musiałam zapomnieć wziąć…
-Meg!- skarcił mnie łagodnie Remus- No już dobrze, będę cię pilnował…
Siedzieliśmy tak chwilkę.
-Czasem czuję się jak wariatka…- szepnęłam- Pozbawiona ukochanego, wszystkie dzieci na mojej głowie, jedno nie żyje, jedno mieszka daleko stąd…
-To nie wariactwo, to życie, siostrzyczko… Odetchnij głęboko. Już po wszystkim. Gorzej, gdybym to ja wymknął się spod kontroli. Ty możesz wypić po prostu ten eliksir.
-Na likantropię też kiedyś wymyślą eliksir…- położyłam mu dłoń na ramieniu dla otuchy.
-Już wymyślili. Eliksir tojadowy. Ale jest za trudny do uwarzenia i zbyt drogi, ech…
Uniosłam brwi z zaskoczeniem, po czym westchnęłam:
-Czy możesz pójść ze mną do dzieci? Chcę je przytulić, ale na pewno nie będą zachwycone, gdy wejdę tam sama. Muszę na drugi raz pamiętać o eliksirze. Nie chcę powtórki.
-To wszystko przez przepracowanie.
-I wciąż nie mogę się doczekać Nicholasa z powrotem. To już tak niedługo! Póki co, przerażam sama siebie. Jak można chcieć zjeść własne dzieci?! To okropne… Dobrze, że już jedno jest w Hogwarcie, będzie bezpieczne. Własna matka go nie zje.- skończyłam z żalem.
Nicholas nie mógł się już doczekać spotkania z rodziną. Na myśl o tym czuł wielką ekscytację i jakieś rzewne szczęście. Spakował się bardzo wcześnie rano, gdy wszyscy chłopcy leżeli w łóżkach.
-Ja będę miał fajne święta.- pisnął Marcus spod koca- Zawsze mam. Przyjeżdża cała rodzina.
-Mnie święta irytują.- mruknął Eddie, gdy Nicholas zwinął ostatnie skarpetki i wcisnął gdzieś w kąt kufra- Zawsze moi rodzice każą mi sprzątać i nie mogę wyjść się bawić.
-Święta są pyszne…- wyrzucił z siebie z jakąś błogością Paul i wystawił tłusty łokieć do góry, by malować abstrakcyjne wzory w powietrzu.
-A ty, Nick, jakie masz święta?- spytał Eddie dość ostrożnie.
-Najlepsze na świecie.- stwierdził Nicholas zaskoczony zainteresowaniem kolegów- Ja, mój brat i siostry dekorujemy cały dom, mama nam pomaga i robi pudding i indyka, a wujek przynosi drzewko.
-A tata?
-Tata nie żyje.- rzekł beznamiętnie Nicholas. Gdyby jego koledzy wiedzieli, że jego ojciec jest niebezpiecznym mordercą… Chyba baliby się go jeszcze bardziej.
-O.- zaległa dziwna cisza i chłopcom zrobiło się jakby głupio.
Nicholas nie patrzył na nich, pakując ostatnie rzeczy do kufra. Czuł się jakoś… słabo.
-I co? Nie macie dziwnych świąt, gdy nie ma taty?- spytał Eddie, jak zwykle nie owijając w bawełnę.
-Nie. Nie potrzebujemy go. Jego nigdy nie było, przywykliśmy.- wzruszył ramionami Nicholas.
Krukoni popatrzyli po sobie w popłochu. Zaległa dziwna, napięta cisza i nikt już się nie odezwał.
Do pociągu wsiadło dość dużo uczniów. Najpierw jednak jechali powozami. Nicholas, nie dziwota, jechał sam, chociaż trzymając się kolegów z dormitorium, ale niewiele mówił. Nie lubił Marcusa.
W pociągu mógł wyczaić własny przedział, bo mniej uczniów jechało do domów niż we wrześniu do szkoły. Na jednym siedzeniu rozwalił swoje rzeczy i klatkę z Chandrą, na drugim rozwalił się sam.
Za oknami nie było śniegu. Przesuwał się monotonny obraz, a Nicholas już nie mógł się doczekać. W zasadzie szybko usnął na tym siedzeniu.
Gdy się już obudził, zarejestrował gwizd i huk tłoków. Pociąg się już zatrzymał. Nicholas podskoczył.
-Szybko, szybko!- jęknął do siebie i byle jak chwycił toboły do ręki, po czym wypadł na korytarz.
Na peronie, na który się nonszalancko wyładował, stała już mama z wujkiem. Na jego widok rozpromienili się. Nicholas natychmiast poczuł wielkie szczęście i podbiegł do rodziny.
-Tęskniłem za wami.- szepnął cichutko do ucha mamy, która tuliła go do siebie.
-My też tęskniliśmy, synku…
Nicholas wyczuł, że mama jest czymś bardzo przejęta i nie było to jego przybycie z Hogwartu.
-No, to dawaj te pakunki, Nicholas.- wujek chwycił kufer, lecz pozwolił mu nieść Chandrę.
-Czemu mama tak dziwnie się zachowuje?- spytał na ucho wujka Remusa, gdy mama trochę odeszła.
-W jakim sensie?- zdziwił się wujek.
-No… Jest jakby wycofana, przybita czymś… Miałem wrażenie, że nie cieszy się z mojego przyjazdu.
-Cieszy się. Musiało ci się coś zdawać.- uśmiechnął się wujek dziwnie.
-Wujku, jestem w Ravenclawie. Nie jestem głupi.- rzekł ponuro Nicholas.
Wujek Remus popatrzył na niego nieco lękliwie, po czym szepnął:
-Mama miała atak. Wampiryzmu. Chciała wypić krew twojego rodzeństwa. Miałem ci nie mówić, bo to naprawdę… Ale nie chciała! Gdy jest się mieszańcem, nie panuje się czasem nad drugim sobą…
Coś bardzo dziwnego przebiegło przez twarz wujka Remusa. Nicholas przyjrzał mu się uważnie.
-W każdym razie tego nie pamięta. A ja za to pamiętam, by dawać jej lek co jakiś czas. Nie bój się.
-Nie miałem zamiaru.- mruknął jedenastolatek- Tak bardzo się cieszę, że już się skończył semestr…
Tym razem to wujek dziwnie na niego popatrzył.
-Papa, Nicholas!- usłyszał nieco niepewny głos i odwrócił się.
To Cho Chang, która stała z rodziną gdzieś dalej. Uśmiechała się promiennie, zaróżowiona od zimna.
-Cześć, Cho!- pomachał jej, jakby pewniejszy siebie- I przemyśl nasz projekt!
-Już coś wymyśliłam.- odparła wesoło, ale wciąż z lekką powściągliwością- Wesołych Świąt.
Wyszli do mugolskiego świata z wujkiem Remusem, a Nicholas zanurzył się w rozmyślaniach.
-Koleżanka?- uniósł brwi wujek.
-Tak, z Ravenclawu.- mruknął lakonicznie brązowowłosy.
-Lubisz ją?
-Jest… bardzo miła.- rzekł powoli- W zasadzie, najsympatyczniejsza z całej szkoły, przynajmniej dla mnie. Robimy razem projekt na astronomię.
-To dobrze, że znalazłeś dziewczynę, Nicholas.- stwierdził zupełnie poważnie wujek.
-To nie jest moja dziewczyna!- przeraził się chłopiec, rumieniejąc- Mam ledwo jedenaście lat! Nie znam jej dobrze, a poza tym… To przecież dziewczyna!
-Dobrze, synek!- zaśmiał się wujek Remus, przygarniając go do siebie i czochrając włosy- Żartuję!
Nicholas nie mógł się pozbyć rumieńców wstydu i zażenowania na myśl, że mógłby chodzić z tą Cho. Była miła, to fakt. Jako jedyna okazała mu zainteresowanie i ciepło, podczas gdy inni śmiali się z niego i szydzili. Ale zrobiła to na pewno z litości, nie z sympatii. Pewnie uważała, że on potrzebuje tego i że jest samotny i nieszczęśliwy, gdy inni po nim jeżdżą. Sama zapewne pogardzała Nicholasem i nigdy nie chciałaby być z kimś, kto ma ofuterkowane uszy i kuleje jak łamaga.
Takie niewesołe rozmyślania obudziły Nicholasa z letargu, gdy wpatrywał się w sufit swej sypialni.
Powinien się cieszyć, że jest w domu, ale wciąż warczał na siebie w myślach o to, że tak wygląda. Było mu dobrze samemu i nigdy nie szukał towarzystwa, więc nie potrzebował kolegów. Ale zbytnie zainteresowanie nim w drugą, negatywną stronę mocno go irytowało.
Westchnął i zebrał się ze swego kochanego łóżka w maleńkiej sypialni, po czym zszedł po schodach. Mama właśnie nasączała ściereczkę szklanką brandy, a przy stole wujek Remus i Cosmo grali w szachy. Było ciepło, chociaż na zewnątrz prószył już delikatny, pierwszy śnieg. Dostrzegł Rosemary z Wandą Route, bawiące się w ponurej, mokrej od pierwszego śniegu i szaroburej kępie begonii.
-A gdzie Sara?- zapytał Nicholas.
-Dałem jej stos pierników do dekoracji w salonie.- mruknął wujek, po czym wskazał miejsce obok. Nicholas posłusznie podszedł i opadł na nie, rozglądając się po kuchni.
-No, to opowiadaj.- zachęciła go mama delikatnie, opatulając nasączoną ściereczką bożonarodzeniowy pudding- Już siedzisz w domu od doby i nic nie mówisz.
-No, jak już pisałem, jestem w Ravenclawie…- zaczął Nicholas, myśląc usilnie nad dalszym ciągiem. Co mógł mówić? Że nie znosi Hogwartu, który był tak uwielbiany przez mamę i wujka? A jego siedzący przy stole i grając w szachy brat tak chciał iść do szkoły… Nicholas nie chciał go zniechęcać, Cosmo miał taki entuzjazm. Rosemary zresztą też.
-Więc… Rzeczywiście, zamek jest olbrzymi i czasem łatwo się zgubić…- kontynuował.
-Super…- szepnął Cosmo znad szachów.
-Albo spóźnić na lekcje, szczególnie, gdy się zaśpi. Snape tego nie znosi, a ja nie znoszę Snape’a.
-Snape’a?- spytał wujek z zainteresowaniem.
-Tak, jest okropny!- wyrzucił z siebie z goryczą Nicholas- Ciągle mnie napastuje! Z nikogo się tak nie śmieje, jak ze mnie. Wyraźnie go denerwuję. Rozumiem, że trochę się spóźniałem, ale bez przesady…
Mama i wujek wymienili wymowne spojrzenia.
-Severus…- zaczęła mama jakoś dziwnie cicho- On bardzo lubił twoją matkę chrzestną, Nicholasie. Bardzo ucierpiał, gdy zmarła. Jest po prostu zgorzkniały…
-Zgorzkniały?!- jęknął Nicholas wysoko- Po nikim tak nie jeździ, jak po mnie!
Wujek Remus zachichotał nagle, co zdziwiło wszystkich obecnych w kuchni.
-Severus przyjaźnił się z Mary Ann i Lily w szkole…- zaczął wujek.
Nicholas i Cosmo unieśli brwi w zaskoczeniu. Starszy z Blacków był wstrząśnięty. Dawny przyjaciel mamy tak go nie lubił? Powinien, choćby ze względu na nią, być milszy!
-… ale za to nienawidził Jamesa i Syriusza.- ciągnął wujek z dziwnym, niesfornym błyskiem- Myślę, że nienawiść do waszego ojca była silniej zakorzeniona w nim, niż sympatia do waszej matki.
Nicholas ugryzł się w ostatnim momencie w język. Cosmo nie wiedział, że ojciec siedzi w więzieniu za brutalny mord, a jedenastolatek właśnie miał skomentować, że chętnie napuściłby na Snape’a swojego kryminalnego, krwiożerczego tatę, żeby go rozwalił. Po raz pierwszy, odkąd się dowiedział o ojcu w Azkabanie, poczuł jakiś przebłysk sympatii do swojego znienawidzonego rodziciela, gdy wyobraził sobie, jak z chichotem szaleńca rozwala Snape’a na milion strzępów.
-Severus jest ojcem chrzestnym Cosmo.- skomentowała jedynie mama cicho.
-Co?!- przeraził się Nicholas. Nie ogarniał tego- TO jest ten Severus?
Cosmo zrobił wielkie oczy na widok reakcji brata i uniósł czarną brew.
-Jest aż tak źle?- spytał w końcu dziesięciolatek.
-Jak to jest w ogóle możliwe, że ojciec się na to zgodził?- zdziwił się Nicholas.
-Został postawiony przed faktem dokonanym. Syriusz nie kłócił się ze mną o to, bo właśnie byłam po porodzie trojaczków. Miał rozstrój nerwowy we wszystkie strony…- rzekła cicho, z lekkim ubawieniem mama znad puddingu, po czym smarknęła- Ach, ta cebula…
Wyszła z pokoju, nie patrząc na nich. Wujek Remus westchnął i cicho powiedział do siebie enigmatyczne „Ech, Łapo, ty idioto…”, po czym mimochodem się ulotnił.
Cosmo i Nicholas wymienili smętne spojrzenia.
-Nie ogarniam ich czasem, a ty?- stwierdził Cosmo nonszalancko, po czym podszedł do słoika z ciasteczkami owsianymi i ukradkiem zwędził parę- Dorośli są dziwni.
-Nie wiem, ale nie chcę dorosnąć.- rzekł Nicholas i patrzył w blat- Mama zawsze była jakaś smutna… Pewnie zbyt wiele spraw ją przerasta. To musi mieć związek z dorosłością.
-I do tego musi zajmować się rodziną i pracować…- Cosmo schrupał owsiane ciastko w pośpiechu, by nikt z dorosłych nie widział- Ja nie chcę tak… Chyba, że ożenię się z kuzynką Nimfadorą. Ona jest…
Spłonął po czubki uszu, ukrytych prawie w czuprynie czarnych jak smoła włosów. Nicholas parsknął:
-Dziewczyny są głupie.
-Wcale nie! Nie wszystkie!- zaprotestował rycersko jego młodszy brat- Nimfadora nie jest.
-Ona nie jest dziewczyną, tylko kobietą.- zwrócił mu uwagę Nicholas- Ma już siedemnaście lat!
-Ech, jest taka stara… Ale i tak świetna z niej kobieta!
-Mów, co chcesz. Dziewczyny są do chrzanu.
Po czym Nicholas wyszedł, myśląc o czarnych włosach Cho, na których tańczyło zimowe słońce. To nic, przecież nie myśli o niej, tylko o tym blasku! Równie dobrze słońce mogłoby tańczyć na blacie!
-Gdzie idziesz?- spytał go brat.
-Chciałem spróbować napisać wypracowanie dla McGonagall.- rzucił w zamyśleniu.
-Chce ci się? Naprawdę?- niedowierzał Cosmo.
-Potem nie będzie mi się chciało jeszcze bardziej, braciszku.
-Mogę iść z tobą? Proszę! Chcę popatrzeć!- Cosmo skakał wokół niego.
-W sumie…- wzruszył ramionami Nicholas- Uśniesz zaraz.
-No, czyli nie będziesz spał sam!- wyszczerzył się jego czarnowłosy brat.
W maleńkiej sypialni Nicholasa było tylko sklecone przez wujka biurko i łóżko, a także niewielka komoda. Podczas obecności chłopca w domu stał tu jeszcze kufer z wylewającą się na podłogę, skotwaszoną zawartością i klatka z puszczykiem-Chandrą.
Nicholas, rzecz jasna, nie skorzystał z biurka. Nigdy tego nie robił, bo najlepiej odrabiało się lekcje na łóżku. Usiadł na nim z bratem, który natychmiast chwycił jakąś książkę i z długim, podnieconym „Oooo!…” zagłębił się w nią.
-Tego wszystkiego się będę uczył?!- zachrypiał wysoko po chwili- Ale kanał… Będę na lekcjach olewał nauczycieli i wysyłał liściki kolegom z mojego domu, Gryffindoru!
-To cię olany nauczyciel wsadzi do lochu.- skomentował ze znużeniem Nicholas, próbujący rozszyfrować swoje własne pismo, którym sporządził skąpe notatki na lekcji.
-Bujasz!
-Nie, dzieciaku. A potem przyjdzie Snape i zrobią z ciebie przetwór na lekcję eliksirów.
-Będę się mężnie bronił!- krzyknął Cosmo.
-Nie bardzo, stchórzysz, gdy zobaczysz Snape’a.
-Żal mi cię!- wrzasnął z przejęciem dziesięciolatek- Jestem odważny, a twój Snape mnie śmieszy!
I zaśmiał się Nicholasowi prosto w twarz.
-Śmiej się. Póki możesz.- skwitował jedenastolatek obojętnie i powrócił do pisania, a raczej próby pisania swojego wypracowania. Cosmo oniemiał.
-Czy możecie troszkę ciszej konwersować?- mama wetknęła głowę do sypialni Nicholasa. Miała trochę czerwone oczy- Obudzicie Sarę. To dziecko ma gorączkę, której nie mogę usunąć od trzech dni. Chcę, żeby wypoczęła. Jest wątła i słabowita, wiecie o tym.
-Ale mamo, on mnie straszy, że Snape zrobi ze mnie przetwór na eliksiry!- jęknął Cosmo.
-Ja go uprzedzę, jeżeli nie ściszysz głosu o oktawę, Cosmo.- szepnęła groźnie mama i odeszła.
Więc umilkli. Nicholas pracował, sam się dziwiąc sobie, że udało mu się tak zdeterminować, a Cosmo położył się z książką od transmutacji na łóżku. Nicholas rozkoszował się ciszą i wpatrywał w jedno zdanie pięć minut, wciąż nie mogąc się otrząsnąć z rozmyślania nad „różnymi” sprawami.
Tak ich ukołysało to uspokojenie, że obaj usnęli.
***
Cosmo zwlókł się z łóżka starszego brata po jakimś głupawym śnie o ścigającym go słoiku z marynatą, na którym nalepiono nalepkę „Twój ojciec chrzestny, kołku!”.
Jego brat spał w najlepsze, strzygając przez sen uszami wilka. Cosmo wyszedł po cichu, ale na korytarzu puścił się pędem. Dotarł po kilku chwilach do salonu, gdzie siedział już wujek z Sarą i mamą. Ozdabiali drzewko bożonarodzeniowe. Sara miała podkrążone oczy i bardzo bladą cerę, a smętne kosmyki rudo-czarnych włosów zwisały po bokach lśniącej od potu główki.
Cosmo usiadł przy wujku Remusie i przyjrzał się siostrze z mamą. Obydwie miały rudo-czarne włosy, zmęczony wzrok i wychudzone sylwetki. Teraz śmiały się, próbując wieszać rozjaśnione elfy.
-Wujku…- zaczął niepewnie- Czemu mama chciała nas zaatakować?
Wujek Remus zrobił dość zdziwioną minę.
-Ech… Widzisz, mieszańcom czasem trudno zapanować nad odruchami… Boisz się jej?
Cosmo zastanowił się przez moment.
-Nie.- stwierdził w końcu- Myślę, że nie mogłaby nas skrzywdzić. Bałbym się jej, gdyby znów nie była sobą, wtedy tak. Ale nie teraz, kiedy jest mamą.
Popatrzył na mamę i schorowaną siostrzyczkę.
-Czemu Sara jest taka chorowita?- spytał wujka Remusa.
-Ech, to dłuższa historia… Jej poród, tak jak poród Nicholasa, nie należały do najprostszych dla waszej matki. I do tego jest półwampirem, chociaż bierze lek, jak Meggie.
-Opowiedz, proszę!- poprosił Cosmo błagalnie- Powiedz, czemu tak trudno było z nimi.
Miał nadzieję, że dowie się czegoś o ojcu. Niczego wielkiego-wystarczyłaby informacja, że ze zdenerwowania wyszedł przez okno zamiast przez drzwi. Coś, co dałoby mu jeszcze lepszy obraz tego, jakim był człowiekiem jego tata, Syriusz Black.
-No, Nicholas jest wcześniakiem.- wujek zmarszczył brwi- Mary Ann została porwana przez złych ludzi i torturowana. W ostatnim momencie ją wyratowaliśmy, ale skończyło się to bardzo niebezpiecznym porodem. A Sara urodziła się po bardzo wielkich kłopotach, gdy Meg wcale o siebie nie dbała i mało jadła. Ta ciąża nie przebiegła dla niej fizycznie i psychicznie dobrze. I dlatego.
-Czemu? Przecież to mamie było ciężko!
-Zrozumiesz, jak będziesz starszy, mój mały.- wujek pogłaskał go po czuprynie- Stan zdrowia matki jest ważny dla dziecka. Sara była bardzo osłabiona. ledwo przeżyła.
-Wtedy tata umarł, prawda?- szepnął Cosmo- Dlatego mamie było ciężko.
-Nie tylko.- odparł lakonicznie wujek- Chociaż tak, to było najistotniejsze.
Cosmo zamilkł, wpatrując się w mamę. Zawsze, nawet gdy się śmiała, była smutna gdzieś głęboko…
-Kiedyś taka nie była, prawda?- spytał w końcu- Nie pamiętam, jaka była przed odejściem taty, ale nie mogła taka być. Martwi się, bo odszedł. Czyli była z nim szczęśliwa, prawda?
-Nie, kiedyś była inna.- wujek też obserwował mamę- Jako nastolatka była dość zadziorna i złośliwa. Przyjaźniła się raczej z chłopcami od najwcześniejszych lat. Zniszczyły ją czasy po szkole i to, co było potem… Ale kiedyś była inna, fakt.
-A jak umarł Syriusz, to już w ogóle się zmieniła.- szepnął Cosmo, patrząc na mamę uważnie.
Wujek nie odparł. Też ją obserwował i musiał teraz myśleć o czymś usilnie.
Zbliżała się kolacja wigilijna, ale Cosmo ulotnił się cały nastrój Bożego Narodzenia. Cały wieczór spędził przy oknie, myśląc nad tym, co usłyszał. Tyle zła… Mama była kiedyś inna…
Co wydarzyło się wtedy, dziesięć lat temu? Co sprawiało tyle śmierci i cierpienia? Czemu nie mógł wychowywać się z kochającym tatą? Przecież to było prawidłowe! Nigdy nie widział ojca. Miał jedynie niejasne przebłyski tego, co było kiedyś, jakby w innym życiu. Wydawało mu się, że w innym domu i innym miejscu. Nie pamiętał tego dobrze.
Musiał wiedzieć, czemu tak się działo. Jego opiekunowie byli bardzo enigmatyczni, a Tonksowie nieskłonni wyjawiać tego sekretu. Ale Cosmo musiał wiedzieć więcej.
-Mamo?- spytał, gdy nałożyła mu porcję puddingu na kolacji wigilijnej.
-Słucham, synek?
-Opowiedz mi o tym, co wydarzyło się dawno temu. Co sprawiło, że nie mamy taty?
Popatrzyłam ze zdziwieniem na czarnowłosego syna. Obserwował mnie bardzo przenikliwie, przypominało to spojrzenie Syriusza. Zwróciłam się do Remusa, który również zerkał na mnie. Westchnęłam, patrząc tym razem na zdjęcia. Lily i James wisieli najwyżej…
-Chodźcie zatem na sofę, przed płonący kominek. Co prawda, to dziadkowie są skłonni opowiadać wnuczkom opowieści przed kominkiem w wigilijną noc, ale wy nie macie dziadków, a tą opowieść powinien znać każdy czarodziej i czarodziejka…
Wstaliśmy wszyscy od stołu, by przenieść się całą rodziną na sofę. Sara usiadła na kolanach Remusa, Rosemary i Cosmo rozsiedli się na dywaniku przed paleniskiem, ja przygarnęłam do siebie Nicholasa.
Trzaskał płomień, choinka rozświetlała pokój subtelnie, za oknem prószył śnieg…
-Na świecie nie istnieje tylko dobro, jak wiecie.- zaczęłam, po chwili namysłu- Niektórzy pragną więcej. Chcą władzy i potęgi.
-I stają się czarnoksiężnikami!- wymamrotał z przejęciem Cosmo.
-Tak. Kiedyś, przed paroma laty, od początków lat siedemdziesiątych, słychać było dość dużo o niejakim Voldemorcie…
Przełknęłam ślinę. Nawet teraz to imię wydało mi się jakieś przerażające.
-Voldemort, nazywany powszechnie Sami-Wiecie-Kim, znalazł sobie grupkę zwolenników, a sam dążył do wszechpotęgi i władzy. Niestety, kosztem innych…
-Nie mógł go ktoś rozkwasić?- zmarszczyła brwi Rosemary- Spuścić porządne lanie?
-Nie było to wcale proste, Rosemary!- zaśmiał się Remus- Kiedy my skończyliśmy szkołę, ponad dziesięć lat temu, ludzie bali się wystawić nos za próg. Opuszczaliśmy Hogwart z przeświadczeniem, że będzie ciężko. Bardzo ciężko. Byliśmy w grupce ludzi walczących ze złem, próbowaliśmy powstrzymać Voldemorta i jego popleczników. Wielu ludzi zginęło…
-Tata też wtedy zginął?- zapytała cicho Rosemary.
Popatrzyłam na Remusa i przełknęłam ślinę. Mój brat miał niewzruszoną twarz, ale oczy świeciły dziko. Nicholas niespokojnie poruszył się obok mnie. Znał prawdę.
-Tak, tata też wtedy zginął.- odparłam nawet ciszej.
Rosemary i Cosmo wymienili ponure, smutne spojrzenia. Modliłam się, żeby Nicholas nie zerwał się, wrzeszcząc, że to kłamstwo. Na szczęście, zniósł to w milczeniu.
-Jak ten Voldecoś zniknął? Kto go zabił?- zapytała Sara z przejęciem.
-To była bardzo dziwna sytuacja… Do tej pory nikt nie wie.- odparł Remus.
Uśmiechnęłam się ciepło do wspomnień i nagle bardzo zapragnęłam poczuć dotyk dłoni Lily. Najlepszej przyjaciółki, jaką kiedykolwiek miałam.
-Voldemort usłyszał, że syn naszych przyjaciół, Lily i Jamesa ma go kiedyś zniszczyć.- szepnęłam- Postanowił zabić Potterów, zanim minie zagrożenie, póki Harry jest wciąż mały.
-Lily to była moja matka chrzestna?- zapytał wolno Nicholas, gapiąc się w ogień.
-A James był chrzestnym Rosemary. Tak. No więc… Próbując zabić Harry’ego, zniknął…
-Czemu?- uniósł brwi Cosmo- Pewnie dlatego miał zamachnąć się na tego chłopczyka, by zdechnąć, prawda? Zawsze tak jest! Przeznaczenie!
-Pewnie tak.- rzekł Remus po chwili namysłu- Voldemort zginął, osierocając Harry’ego…
-Dostał za swoje, kapciowaty dupek!- warknął Cosmo- Ale co z tym Harrym? Żyje?
-Chcieliśmy wychować Harry’ego, ale nam nie pozwolili. W końcu jestem jego chrzestną, miałam do tego prawo.- nie opanowałam goryczy- Ale trudno. Teraz gdzieś tam dorasta.
-Czy często odwiedzaliśmy Potterów?- zapytała nagle Rosemary nieodgadnionym tonem.
-Bardzo, to byli nasi najwięksi przyjaciele. Czemu pytasz?
-Pamiętam takiego czarnowłosego pana w okularach…- zamyśliła się- Był śmieszny i go lubiłam, ale potem znikł… To mógł być pan Potter?
Uśmiechnęłam się radośnie, patrząc na Rosemary.
-Tak, to był twój ojciec chrzestny, James! Dokładnie on.
-A ten Harry? Też go pamiętam!- ucieszyła się- Pójdzie do szkoły?
-Za pół roku.- rzekł Remus po namyśle- Jest od was młodszy tylko trzy miesiące.
-Czemu taki berbeć zabił go, a żaden dorosły nie umiał?- zainteresował się Cosmo.
-Nikt tego nie wie.- szepnął Remus- Grunt, że Voldemorta nie ma. Zło odeszło.
Westchnęłam, opierając głowę na oparciu sofy. Przypomniało mi się coś…
-Ale to nie musi oznaczać, że na zawsze.- rzekłam w końcu- Pamiętajcie, dzieci, że zła nie da się łatwo zabić.
-Ale Voldemort nie może tak po prostu powrócić, nie?- spytał Cosmo nieco trwożnie.
-A kto wie, co wydarzyło się w domu Potterów?
Dzieci patrzyły po sobie. Nicholas obserwował z jakimś zacięciem ogień.
-Po co ludzie się zabijają?- zapytał w końcu nieco pretensjonalnie- Czemu chcą mieć przewagę? Nie potrafię tego zrozumieć… Ten cały Harry nigdy nie zobaczy rodziców…
-Ja też nie widziałam tatusia…- szepnęła Sara, wtulając się w Remusa i ziewając.
My z Remusem zapatrzyliśmy się w ogień. Każde z nas było w swym własnym świecie, wypełnionym wspomnieniami i refleksjami na temat tego, co było dziewięć lat temu…
Cosmo zapatrzył się w ogień. To, co usłyszał, było takie dziwne… Voldemort i to wszystko.
Po kolacji na dworzu było już ciemno. Prószył pierwszy śnieg, wszyscy rozeszli się po sypialniach. Tylko wujek z mamą zostali w salonie, gdzie pili whisky z przyprawami. Nicholas siedział u siebie, być może śpiąc, Sara z Rosemary w sypialni dziewczynek, bawiąc się lub rozmawiając. A może Rosemary czytała młodszej, chorej siostrze?
Cosmo tego nie wiedział, ale nie mógł wyobrazić sobie, że do pokoju, gdzie Rosemary czyta Sarze, wpada jakiś czarnoksiężnik, by je zabić? Po co? Jaki byłby sens zabójstwa dwóch bezbronnych dzieci? Dlaczego Voldemort zabił Potterów, a ten chłopiec ma zniszczone życie już na starcie?
I jeszcze tata, brutalnie zabity podczas walki. Tak to wyobrażał sobie właśnie Cosmo-że ojciec mężnie kogoś obronił-może mamę?- i zginął bohatersko, leżąc na ziemi, zapatrzony w nicość…
Dziesięciolatek przetarł piąstkami oczy. Było mu bardzo żal, że taty nie ma w domu. Wciąż nie mógł przestać zazdrościć dzieciom, które bawiły się z tatusiami na drodze, gdy prószył taki śnieg…
Cosmo pomyślał, jak bardzo zła musi być czarna magia, jak ohydnie postępują ci, którzy siłą i niedobrymi mocami odbierają innym szczęście. Nawet nie po to, by się samemu wzbogacić, tylko dla zabawy. Nic im to nie daje, poza zabawą.
Postanowił nigdy, przenigdy nie zadawać się z takimi ludźmi. Chciał z nimi walczyć.
-Będę aurorem!- szepnął przez łzy wściekłości, która nagle go ogarnęła- Wtedy zobaczycie!
***
Święta mijają szybko, gdy jest się chorym. Do takiego wniosku doszła Sara, budząc się pewnego styczniowego już dnia. Za oknem było jak zwykle biało, co wcale jej nie zdziwiło.
Nowy rok, 1991, nie oznaczał dla niej niczego nowego poza tym, że za ponad pół roku, we wrześniu, będzie z mamą i wujkiem w zasadzie zupełnie sama w domu. Jej rodzeństwo, cała trójka, miała zniknąć na całe dziesięć miesięcy.
Sara osobiście nie wyrywała się do Hogwartu tak bardzo, jak starsze bliźniaki. Im w głowie były psoty i radosna wolność, ale nie jej. Miała osiem lat, kochanych opiekunów, zero kontaktu z dzieciakami poza rodzeństwem i Weasleyami. Odpowiadało jej to wszystko. Nie wyobrażała sobie rozstania z mamą i wujkiem, ale zwłaszcza z rodzicielką. Bała się tego, co będzie za dwa lata.
Otarła mokry nos rękawem koszuli nocnej. Wciąż nienajlepiej się czuła. I do tego nudziło jej się, bo Rosemary bawiła się wciąż z Wandą, a Cosmo głównie ze sobą.
No tak, był jednak ktoś, kogo bardzo lubiła i nie był nieznośnym rodzeństwem ani rudym Weasleyem.
-Kochanie.- mama wetknęła głowę przez drzwi- Przyszedł Stanley.
Sara zakasłała, krztusząc się okropną wydzieliną z płuc. Nawet uzdrowiciel nie mógł jej usunąć w całości. Ale Stanley ucieszył ją bardziej, niż uzdrowiciel z Munga.
Wszedł do pokoju, gdy mama się wycofała. Jasne, lekko faliste włosy miał troszkę mokre od śniegu.
-I co, nie możesz wyjść?- spytał kulawo dwunastolatek.
Sara pokręciła przecząco głową ze smutkiem.
-Nawet jakbym była zdrowa, Stan. Mama zaraz wychodzi do pracy. Muszę być w domu.
-To co robimy? Nie chce mi się siedzieć w domu, musiałbym odrobić matmę.
Ośmiolatka znów odkaszlnęła. Wolniej jej się myślało. Wyskoczyła z łóżka i założyła kapcie.
-Jeżeli mamy i wujka nie ma w domu, to mogę chociaż wyjść z łóżka. Może… zagramy w piłkę?
-W salonie?- ożywił się nieco Stanley- To dobry pomysł, Maleństwo.
Często ją tak nazywał. Sara uśmiechnęła się i wyciągnęła malutką piłkę z półki, na której stało tak niewiele zabawek dziewczynek-dziecinna miotełka, czarodziejska zagroda z hipogryfami (pierwotnie Nicholasa, ich najstarsza zabawka), dwie figurki znanych czarodziejów (prawie równie stare) i dwie lalki-czarownice. Rzecz jasna, wszystkie te zabawki były zaczarowane, dlatego Sara nie lubiła, gdy Stanley kręcił się przy zamkniętej szafce. W końcu nie wiedział, kim jest jej rodzina.
Zeszli razem do salonu. Sarze było bardzo gorąco, bo wciąż miała gorączkę, ale nie miała zamiaru kisić się w łóżku. Kopnęła piłeczkę do Stanleya, ten przyjął ją na nos, zrzucił na czubki palców i wykopał z powrotem do Sary. Gra trwała w najlepsze, dopóki Sara nie wymierzyła zdrowego kopa bamboszem w piłeczkę, co zaowocowało szczątkami starego, zielonkawego wazonu na podłodze.
-Oj.- mruknął Stanley- Chyba masz kłopoty.
-Eee…- Sara nie chciała powiedzieć, że wuj naprawi wszystko różdżką- Taa, to był zły pomysł… Muszę to pozbierać, złoją mi skórę. Chociaż może nie. To był bardzo brzydki dzbanuszek.
Klęknęła przy szczątkach i zapatrzyła się bezwiednie na szafkę przed sobą.
-Co robisz?- Stanley ukląkł przy niej.
-Nic… Czasem jestem osowiała w tej gorączce. Mama mówi, że muszę odpocząć…
-No dobrze…- Stanley popatrzył na nią niechętnie- Może powinienem już iść… Znowu coś stłukę. Poza tym, powinnaś wracać do łóżka, Maleństwo. Pogorszy ci się.
-Nie idź!- poprosiła Sara- Nie siedziałeś ze mną nawet pół godziny! Nudno mi!
-Muszę odrobić lekcje i zjeść lunch. Ale potem wrócę. Może zaniosę cię do łóżka?
-Nie musisz.- burknęła z niezadowoleniem Sara- Jestem już duża.
-Jak nie chcesz… Dobra, lecę, duże Maleństwo.
Poczochrał jej czarno-rude kosmyki i wyszedł. Sara rozejrzała się konspiracyjnie i szybko otwarła szafkę, na którą się zagapiła. Tak naprawdę wcisnęła kit Stanleyowi-nie zamyśliła się. Po prostu uświadomiła, że nie wolno jej było zaglądać do tej szafki. Ale teraz mamy i wujka nie było. Ciekawe, co krył mebel… Sara uwielbiała sekrety, ubarwiające jej nudne, monotonne życie.
Wewnątrz znalazła stos dziwnych papierów i jakichś rzeczy, których nie rozumiała. Dalej znalazła jakiś czerwony, delikatny świstek i przeczytała, że jest półwampirem oraz przyzwolenie na lek.
Przełknęła ślinę. Wiedziała o swojej przypadłości, ale nigdy nie spotkała się z jej formalnym wymiarem. Czy świat czarodziejów miał jej to za złe i będzie traktował jak odludka? Wujek często jej powtarzał, że to nie jej wina, to nic i w ogóle nikt nie będzie miał pretensji, poza okrutnymi ludźmi.
-A niech to…- szepnęła piskliwie.
Trafiła na cały stos zdjęć. Było ich mnóstwo, parędziesiąt. Sara przełknęła ślinę, podniecona. W domu nie było zdjęć, taka była oficjalna wersja. Wisiało kilka na ścianie, ale były to wyłącznie trzy zdjęcia-państwa Potter najwyżej, małżeńska fotografia dziadków Lupinów, oraz cała piątka małych Blacków z mamą, zdjęcie sprzed pięciu lat. Sara nigdy nie otrzymała oczekiwanego zdjęcia, dla przykładu, taty.
Na pierwszych egzemplarzach była tylko ona z rodzeństwem, ewentualnie wujek z mamą-zimowy spacer, święta, urodziny, czasem trafił się jakiś Weasley. Przeglądała dalej.
Tu poczuła ukłucie jakiegoś bólu, podniecenia, radości i zaskoczenia. Po raz pierwszy widziała tatę.
Był tu, na zdjęciach. Musiał kiedyś istnieć naprawdę! Sara nie wiedziała, jak wyglądał, ale były to ślubne zdjęcia mamy z jakimś czarnowłosym, znajomo wyglądającym mężczyzną. Był bardzo przystojny, a mama śliczna. Nie uśmiechali się, same zdjęcia miały kolor jakby w zamglonej sepii z lekkimi odcieniami innych kolorów.
-Ale śliczne…- szepnęła, chociaż powaga rodziców była dla niej jakaś sztuczna. Powinni się uśmiechać, przynajmniej na zdjęciach, skoro nawet teraz, na żywo nie mogą.
Dalej znalazła zdjęcia mamy i wujka z lat dziecięcych. Na większości był tylko wujek z rodzicami, mamy w wieku Sary nie było, jeśli już, to wcześniej. Sarę bardzo to zdziwiło, patrzyła na małego, ośmioletniego wujka, stojącego z dumą przy jakimś dworze w lesie. Miał złote włoski, szeroki, szczerbaty uśmiech i brudne, krzywe, wystające kolana. Czemu nie było tu mamy?…
Odrzuciła zdziwienie, patrząc dalej. Czterech kilkunastoletnich chłopaków. Mieli najwyżej tyle lat, co Stanley. Jeden z nich miał krzywe okulary, wygląd z lekka oszołomionego szaleńca-to musiał być Potter, był nawet podobny do tego na zdjęciu na ścianie. Leżał na łóżku z czterema kolumienkami i wydzierał się tak, że jego rozwarta paszczęka prawie zajmowała całą powietrznię przodu czaszki. Obok wujek Remus obserwował go z lekkim popłochem, potem gruby chłopiec, którego nie rozpoznawała, a który tak się śmiał, że kurczowo ściskał razem nogi w obawie przed zmoczeniem się, a dalej… tak, to musiał być tata! Sara rozdziawiła buzię. Chociaż Cosmo miał dziesięć lat, a ojciec na zdjęciu z pewnością więcej, byli identyczni. Niewielkie różnice, praktycznie niedostrzegalne. Jej ojciec oddawał się na zdjęciu próbie podrapania stopą za uchem z wielce skupioną miną. Sara parsknęła przez łzy szczęścia i żalu i nieco się poekscytowała myślą, że gdy brat urośnie, zobaczy w jego twarzy oblicze nieżyjącego ojca. Poczuła gorzką satysfakcję.
Kilka zdjęć dalej przedstawiało jeszcze mamę i jakąś rudą dziewczynę nad jeziorem, czasem też czarnowłosego chłopaka. Sara przejrzała wszystkie, lecz potem sięgnęła drżącą ręką po jedno jedyne, które spodobało jej się najbardziej-fotografia ślubna, na której rozmazane lekko sylwetki rodziców stały tak, jakby tańczyli jakiś romantyczny taniec. Doskonałe, fantazyjne zdjęcie: mama w pięknej, lśniącej, wrzosowej sukni okrytej koronką, tata we wspaniałej szacie. Mogliby tańczyć do tęsknej melodii jakby z wyimaginowanej pozytywki. Tylko te miny bez wyrazu. A może z wyrazem-tęsknotą, smutkiem, zapatrzone w przyszłość, która miała ich rozdzielić na zawsze.
Sara ocierała ze zniecierpliwieniem łzy, które kapały na rozrzucony stos zdjęć. To było takie niesprawiedliwe! Ci wszyscy ludzie na zdjęciach… Nie było ich już. Pozostał stos mokrych od łez zdjęć. Sara szybko je zebrała i bezładnie wpakowała do szafki, zabierając ze sobą najpiękniejsze, ze ślubu rodziców. W łóżku zapatrzyła się na twarz taty, widzianą pierwszy raz. Była doskonała.
Sara czuła do nieznanego ojca uczucie, jakiego nigdy nie doświadczyła. Wcześniej był jej obojętny, nie znała go, a wszyscy omijali ten temat. Teraz jednak czarno-ruda dziewczynka wylewała morze łez z tęsknoty i żalu. Najdroższy skarb, zdjęcie wsadziła w łóżko, by nikt jej nie zabrał tej resztki śladu faktu, że tata kiedyś istniał naprawdę.
-Dobra, jak wprawimy w ruch te planety?
Cho przygryzła wargę, bawiąc się kosmykiem.
-Nie mam pojęcia, Nick.- pisnęła w końcu ze zmartwieniem- To takie trudne…
Nicholas westchnął, obserwując ich dziwnie niemagiczni projekt.
-Byłoby fajnie chociaż spowodować, żeby gwiazdy narysowane na tym tle sobie migotały…
-To dobry pomysł… Ale nie znam inkantacji.
-A jakby tak poprosić ucznia z ostatniej klasy?- spytał.
Cho uniosła czarną brew.
-Tak chyba nie wolno. Profesor Sinistra oskarży nas o oszukiwanie.
-A jakby tak poprosić o pomoc w nauce zaklęcia? Powiemy, że sami rzuciliśmy czar na model, a jak będzie trzeba, zaprezentujemy!- ucieszył się Nicholas, zmuszając się do braku ruchu uszami.
-Niby dobry pomysł, ale pewnie nie taki prosty…- zmartwiła się Cho- Zresztą, nie znam…
-Ale ja znam.- wpadł jej w słowo Nicholas- W Hufflepuffie mam kuzynkę, w Gryffindorze kolegę.
Cho wyglądała na ucieszoną, ale nie do końca przekonaną.
-Dobrze, w takim razie poprosimy ich o pomoc.- uśmiechnęła się serdecznie.
-I wtedy nauczymy się jakichś świetnych zaklęć! Może dostaniemy za to jakąś pochwałę!
Cho uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
-Tak, jeżeli się nauczymy, zyskamy podziw nauczycieli. To będzie super! O, a teraz mam zielarstwo!
Wstała od stołu w bibliotece z o wiele lepszym humorem.
-Zbiorę nasz niedokończony model i schowam w dormitorium.- wymamrotał Nicholas z lekko nieobecnym spojrzeniem, patrząc na uśmiech Cho. Naprawdę szczery uśmiech- A potem…
-Tak.- uśmiechnęła się nieśmiało- Potem poprosisz o pomoc. Dzięki, Nick. Jesteś dość dziwny, ale bardzo to lubię. Cześć!
I odeszła szybko, znikając pomiędzy pólkami w bibliotece. Nicholas nie mógł oderwać spojrzenia od jej pleców, czując, że mimowolnie jego usta rozciągają się w prawdziwie dziwnym uśmiechu.
-I co cię tak bawi, Nick?- usłyszał.
Marcus Belby, jego kolega z dormitorium wyszedł zza półki, gdzie wyraźnie podsłuchiwał.
-Bawi mnie to, że podsłuchujesz innych, Marcusie.- wzruszył ramionami obojętnie młody Black.
-Usłyszałem to przypadkiem.- warknął.
-Przypadkiem stałeś godzinę pod tą półką? Mnie tam by się znudziło…
-Nie bądź za cwany! Nie wolno prosić starszych uczniów o pomoc!
-Nie twój interes. Nie prosimy o pomoc. Chcemy poszerzyć wiedzę o praktyczne zaklęcia. To szkoła!
Nicholas poczuł, że tym razem uśmiecha się bardzo filuternie i drwiąco.
-Ależ to nie fair!- oburzył się Marcus.
-Zazdrościsz mi, że nasz projekt będzie najlepszy.- zaśmiał się Nicholas beztrosko- Zazdrościsz mi, że Cho mnie lubi!
Tym razem to Marcus się zaśmiał.
-Słucham?!- pisnął wysoko- Jesteś żałosny! Oszukujecie, a ty się jeszcze łudzisz, że Chang cię lubi?! Nie mam ci czego zazdrościć, Black! Może tych nóg kaleki?! Uszu jakiegoś włochatego potwora?! Tego, że jesteś przeklętym dziwadłem?! I nie masz ojca? A może tego, że żyjesz w iluzji, że Chang czy ktokolwiek cię lubi?! Co z tego, że udaje, że cię lubi-mnie lubią wszyscy! Nikt cię nie chce!
Nicholas poczuł czerwony rumieniec wstydu na twarzy, gdy pakował swoje rzeczy w pośpiechu do torby. Chwycił półprodukt projektu i szybko, kulejąc ruszył w stronę wyjścia z biblioteki.
-Jesteś żałosny i śmieszny, niedorobiony wariacie!- zadrwił Belby.
Zignorował to. Marcus zamachnął się i wytrącił z ręki Nicholasa projekt. Roztrzaskał się w drobny mak. Nicholas popatrzył z góry ze zrezygnowaniem na zmarnowaną pracę i westchnął nieznacznie.
-Ha, teraz to składaj, dziwadło! Proszę! Chyba dostaniecie zero, zakochana para!
I odszedł, śmiejąc się w głos. Nicholas wciąż wlepiał wzrok w projekt, jak oczarowany.
-Cho mnie zabije.- szepnął, po czym westchnął i z trudem pozbierał najmniejsze szczątki.
Westchnął spazmatycznie, zagarniając to do torby. Wujek naprawiał wiele rzeczy, ale Nicholas w styczniu, po pół roku nauki umiał ledwie wywinąć wiązową różdżką młynka.
Jutro Cho na pewno się popłacze. Robiła to całe ferie i teraz oskarży go o niedopilnowanie pracy.
-Nienawidzę Belby’ego.- zazgrzytał Nicholas ze złością- Nienawidzę Hogwartu.
-Mam już dość.
Popatrzyłam na Maxima Graya. Ziewał potężnie zza biurka, po chwili pod nie zanurkował.
-Co ty robisz?- spytałam z lekki politowaniem.
-Nudzę się.- usłyszałam spod mebla.
Westchnęłam, po czym dla zabicia czasu podeszłam do wielkiej szafy, w której znajdowały się akta. Ze znużenia pojeździłam jedną z szufladek.
-Nie, no nie narzekam!- wyszczerzył się do mnie po chwili Maxim znad blatu biurka, pod które z nudów wlazł- To nawet dobrze, że tu siedzimy. Po świętach przyda mi się odpoczynek. To, co wyprawiała mamusia, gdy ją odwiedziłem… I tak świetnie, że tu jestem.
Parsknęłam, zaglądając do kartoteki przestępstw. Dołohow. Crouch. Lestrange. Znów Lestrange. Potem jakiś Freemont. Znowu on.
-Aż tak było męcząco?- spytałam, bezwiednie bawiąc się oskarżeniem Floresa o sprzedawanie Mugolom pożerających stopy skarpet.
-Taa… Mamusia stwierdziła, że jestem za chudy i tak w ogóle to kiedy przyprowadzę jej narzeczoną…- zaczerwienił się lekko, po czym znów zanurkował pod biurko, burcząc coś w stylu- Kurde, no! Czterdziestoletni przeszło facet ze mnie…
Parsknęłam. Łup! Jedna z teczek przestępców wylądowała na ziemi pod stopami, rozsypując zawartość. Chwyciłam ją, oglądając zdjęcie, które wypadło.
Był to Rabastan Lestrange, mój niedoszły mąż. Obserwowałam go w milczeniu, ignorując hałas, który wykonywał Maxim, kotwasząc się pod biurkiem. Po raz kolejny podziękowałam w duchu rodzicom za zmuszenie mnie do małżeństwa z Syriuszem. To było jak wygranie losu na loterii. I chociaż oboje byli teraz w Azkabanie, Syriusz dla mnie wciąż żył we wspomnieniach. Żyło też przeświadczenie, iż w rzeczywistości nie zdradził Potterów. A Rabastan dawno został przeze mnie zapomniany. I z pewnością zasłużył na Azkaban.
Chwyciłam w dłoń piszczącego smętnie platynowego kotka, który w każdej sekundzie uświadczał mnie w przekonaniu, że Syriusz żyje i co więcej, nie zwariował.
Pozbierałam kartotekę wolno, obserwując zdjęcia, jakie powysypywały się z poszczególnych teczek. Były straszne, ale nie przedstawiały tylko wrzeszczących więźniów lub winnych, lecz również rodziny ewentualnie zamordowanych i same ofiary, za życia i po śmierci.
„Basil Caught”, przeczytałam pod jednym, „Ukarany grzywną za rozprowadzanie nielegalnie latających dywanów”. „Kristen Robin, ukarana Azkabanem za bratobójstwo”. „Caspar Burke, ukarany Azkabanem za brutalne morderstwo dokonane na Mugolach i próba zabójstwa ich dziecka”.
Popatrzyłam na fotografię rodziny, zrobioną przed zwykłym, Mugolskim domem na oko w czasach Drugiej Wojny Światowej. Dwójka dorosłych i kilkuletni chłopczyk. Smutne. Ci Mugole już mieli przed czym uciekać, ale dopadła ich śmierć z ręki czarodzieja. I osierocili dziecko… To tak, jak Potterowie… Spojrzałam na fotografię mordercy. Był okropny, nieludzki. Nic dziwnego, że zamordował chłopcu rodziców.
Popatrzyłam na fotografię jeszcze raz i uderzyło mnie w niej coś dziwnego.
-O Boże…- szepnęłam nagle, zdając sobie z czegoś sprawę.
Obróciłam niewidzący wzrok w kierunku Maxima, wciąż wydurniającego się pod biurkiem. Niczego nie spostrzegł. Wsunęłam w kieszeń zdjęcie i szybko przejrzałam kartotekę.
„Caspar Burke. Zamordował 14. 09. 1944 rodzinę mugolską: Mary i Arnolda Poe. Próba zabójstwa sześcioletniego Johna Poe.”.
Cały czas burzyło się coś we mnie i nie widziałam już Maxima, włażącego z kolei na biurko, bo chciał coś przykręcić przy rurze pod stropem. Nie mogłam doczekać się powrotu do domu.
-Remus!- wpadłam bez zapowiedzi do przedpokoju, potykając się nieomalże o jakieś zabawki dzieci. Odsunęłam je niecierpliwie nogą i wrzasnęłam- REMUS!
-Słucham?- wytknął głowę przez próg kuchni, trzymając w ręku fiolkę z krwią mimika- Warzę, a raczej usiłuję warzyć, eliksir. Czy możesz mnie nie rozpraszać? Wiesz, że eliksiry nie są moją najmocniejszą stroną. Masz coś istotnego?
Bez zbędnych ceregieli pokazałam mu zdjęcie rodziny Poe. Zmarszczył brwi.
-No i?
-Nie widzisz tego?- popukałam w zdjęcie- Kogo on ci przypomina?
-Nie rób ze mnie idioty.- burknął- Przecież wiem, że to ojciec.
Potwierdziło to moje przypuszczenia. Pokiwałam wolno.
-No i co z tego?- uniósł tym razem brwi.
-Wiesz, skąd to zdjęcie wytrzasnęłam?
Pokręcił przecząco głową, patrząc na krew mimika wymownie.
-Z kartoteki przestępcy o nazwisku Caspar Burke.- wypuściłam powietrze, po czym powiedziałam- Tam było, że ci ludzie zostali przez niego zamordowani, a ich syn, JOHN…
Popukałam palcem w fotografię niecierpliwie.
-… został osierocony po próbie morderstwa, przeprowadzonej na nim. Ich syn, Remusie.
Do Remusa dotarło to w trymiga. Wytrzeszczył swoje brązowe oczy.
-Że jak?!- wykrztusił w końcu.
-Czy nasz ojciec jest synem Mugoli, adoptowanym przez czarodziejów?- uniosłam brew.
Remus pokręcił głową z niedowierzaniem. Zupełnie zapomniał o eliksirze, do którego tak mu się spieszyło. Przejechał dłonią po twarzy.
-Ukryli fakt, że ciebie oddali do adopcji.- rzekł w końcu- Mógł też ukryć, że sam został zaadoptowany przez rodzinę czarodziejów, gdy trafił do Hogwartu… Dziadek Henry…
-Ale to się nie mieści w głowie…- opadłam na kuchenne krzesło.
-Wiem… Ale to na pewno on. I imiona się zgadzają… Nie ma mowy o pomyłce.
Usiadł na innym krześle, obserwując ze zmęczeniem podłogę. Myślał o ojcu, nie rejestrując faktu, iż krew mimika prawie wylewa się na kafelki.
-Wychodziłoby na to, że Lupinowie adoptowali małego Johna, który miał magiczne zdolności. Może nie mogli mieć dzieci, kto to wie?- rzekł po chwili Remus- Może dlatego rodzice mamy nie chcieli, by ich córka wyszła za Lupina, tylko planowali ślub z Abraxasem Malfoyem… Może wszyscy wiedzieli, że Lupinowie adoptowali mugolskie dziecko…
-Wygląda na to, że jesteśmy półkrwi, a nie szlacheckiej i starożytnej, jak nam wszyscy wmawiali.- szepnęłam- Ciekawe, co by powiedzieli Walburga i Orion, gdyby wciąż żyli…
-Pewnie wyciągnęliby kopyta raz jeszcze.- parsknął Remus- Przede wszystkim nigdy nie zgodziliby się na zawarcie tej umowy pomiędzy nimi i rodzicami. Może i dobrze…
-Oj, na pewno!- warknęłam- A ty pierwszy pchałeś mnie na ołtarz, bo chciałeś mieć w szwagrze kumpla ze szkolnej ławy! Zresztą, bardzo dobrze, że wyszłam za Syriusza przez przypadek. To były najszczęśliwsze lata mojego życia.
Oboje siedzieliśmy w milczeniu, powaleni tym, czego się dowiedzieliśmy. Ojciec nie był czystej krwi, tylko mugolakiem. Jakie to dziwne w połączeniu z tym, w jakim dworze dorastaliśmy i w ogóle… Cieszyłam się, że wyszło to teraz, a nie wtedy, prawie trzynaście lat temu, gdy miałam wyjść za pożądanego szlachcica czystej krwi. Dopiero by było…
-Czuję się z tym jakoś lepiej, wiesz?- zagadnął Remus- Teraz jest to adekwatne do naszej sytuacji finansowej. Tak nie żyją szlachetnie urodzeni ludzie. Spadł z nas w jakiś sposób ten obowiązek, nie musimy się już wstydzić ujmy na honorze.
-W sumie masz rację. To dziwne, ale mnie jest jakoś z tego powodu żal.
-Żal ci?
-Taa…- spojrzałam na kuchenny kalendarz- Może dlatego, że dwa tygodnie temu był piętnasty stycznia, druga rocznica śmierci Syriusza…
***
Cosmo oderwał zamyślony wzrok od okna, po czym wycelował w drzwi jakiś znaleziony patyk.
-Broń się, czarnoksiężniku!- syknął- Jestem Black, najsławniejszy auror świata. BACH!
Niestety, zabawa samemu nie należała do szczytowo interesujących, toteż chłopcu szybko znudziło się wydawanie dziwnych odgłosów i szturchanie obojętnych drzwi. Niestety, Nicholas już pojechał.
Na zewnątrz było lutowo, czyli mroźnie, i to potwornie. Cosmo nienawidził niskich temperatur.
Po chwili dotarło do niego, że ma wyraźną ochotę na ciastko owsiane.
Wybiegł bojowo z pokoiku i z dzikim wyciem zjechał po poręczy schodów, wciąż dzierżąc bohatersko „różdżkę”.
-PRZYBYYYYWAM!!!
-COSMO! Do reszty żeś zidiociał?!
Chłopiec tak się zdziwił, że rymsnął jak długi na dywan w hallu, zamiast szpanersko wylądować na adidasach. Podniósł się z ziemi i popatrzył na żałosne resztki znalezionego badyla.
Mama stała nad nim, stukając obcasem ze zniecierpliwieniem o ziemię.
-Co mają oznaczać te ryki człowieka pierwotnego?- spytała.
-Nie jestem człowiek pierwny…wotny, tylko GŁOOODNY!- odparł z jękiem Cosmo.
-Przecież zaraz będzie kolacja.
-To dobrze. Idę po ciastko.- wzruszył ramionami czarnowłosy i wyszczerzył kły.
-Nie jesteś głodny, tylko łakomy.- zwęziła zielone oczy mama- I nie dostaniesz ciastka przed kolacją.
-Ale mamo…
-Bez dyskusji! I nie wyj, jak rudy wyjec na drugi raz. Sara wciąż, od grudnia, bardzo źle się czuje!
-Chcę ciastko!- zaprotestował Cosmo z wściekłością.
-Powiedziałam już ostatnie słowo!
-Jak nie dostanę ciastka, TO UMRĘ Z GŁODUUUU!!!- zawył dziko Cosmo i nawet udało mu się uronić parę łez, by wyglądało bardziej dramatycznie.
-Uspokój się, bo zaraz nie dostaniesz nic!
-Jesteś okrutna!!! Zabiję się, jak nie dostanę ciastka TERAZ!
-Rozpieszczony bachor!- mama wymierzyła Cosmo klapsa- Natychmiast idź do pokoju! Pogadamy po kolacji o tym twoim chceniu i postawie roszczeniowej, mój panie! Natychmiast!
Cosmo tupnął parę razy, ale nie przyniosło to rezultatu, a nawet zarobił kolejnego klapsa, toteż z rykiem wrócił do pokoju i zamknął drzwi ŁUP! z całej pety.
-Super!!! Chcę do Hogwartu, na gacie Merlina!- warknął do siebie- Będę żarł, co mi się podoba! Nawet kurz z podłogi salonu Gryfonów!
Zaraz zatrzymał się na środku pokoju i zarechotał mściwie, gdy uświadomił sobie coś. Otarł łzy furii i sięgnął pod łóżko, gdzie trzymał mały skarb-niewielką szkatułkę, kupioną pół roku temu na Nokturnie. Całe ciastko nie zmieściłoby się do środka, ale Cosmo kiedyś zebrał okruszki ze słoika, tak bardzo kochał owsiane ciastka. Nic nie wydawało mu się większym skarbem o tak małych gabarytach.
Z ukontentowaniem wylizał pojemniczek do ostatniego okruszka, ciesząc się w duchu, że zrobił matce na złość. A potem… poczuł zawrót głowy i runął jak długi na łóżko. Drgawki ustały po chwili.
-Cosmo!
Stanęłam na dole schodów, czując zniecierpliwienie.
-Cosmo, na dół! Kolacja jest! Wszyscy na ciebie czekamy!
Poszłam w kierunku salonu.
-Mamo, kup mi różdżkę.- jęknęła Rosemary- Chcę różdżkę. Mogę dostać na urodziny?
Nalałam zupy cebulowej Sarze do miseczki cmokając niecierpliwie.
-Różdżkę dostaniesz dopiero za pół roku, w wakacje, przed Hogwartem. Wcześniej nie.
-Ale dlaczego?!- jęknęła- To jeszcze pół roku mam czekać?!
-Wytrzymasz.
-Ale mamo… Czemu nie mogę teraz?
-Bo chcę mieć dach nad głową całą zimę.- westchnęłam- COSMO! Co za dzieciak…
Pobiegłam w kierunku przedpokoju i wtarabaniłam się po schodach, wchodząc do malutkiej sypialni mojego najmłodszego syna ze złością.
-Dlaczego wy nigdy nie szanujecie, że się narobiłam przy jedzeniu i nie zejdziecie na czas?!- warknęłam do leżącego na łóżku dziecka- Słyszałeś? Kolacja jest! Nie udawaj, że śpisz!
Podeszłam żwawo do czarnowłosego dziesięciolatka i potrząsnęłam nim zdrowo.
-Cosmo!- krzyknęłam, czerwieniejąc ze złości- HAAALOOO!!!
Potrząsnęłam nim bardziej.
-Dziecko, czy ty jesteś nienormalny?! Przecież kolacja stygnie!- krzyknęłam głośniej.
Cosmo wciąż wyglądał, jakby usnął. Miał uchylone usta i bezwładne ciało. Potrząsnęłam nim znów, czując irytację, ale przez jej gruby pancerz przebił się dziwny strach…
-Cosmo!
Nic, wciąż był bezwładny.
-COSMO!
Popatrzyłam uważnie, czując przerażenie. Cosmo nawet nie drgnął. W jego zaciśniętej piąstce dostrzegłam dziwną, ozdobną szkatułkę o małych rozmiarach.
-REMUS! SZYBKO, BŁAGAM!!!
Do pokoju wpadł po chwili Remus z pytającą miną.
-Remus, patrz…- wskazałam w skrajnym szoku na Cosmo. Mój brat podszedł do niego i przyjrzał mu się, po czym wyjął szkatułkę z rączki.
-Szybko, do Munga z nim.- wyrzucił w końcu po krótkich oględzinach szkatułki- To jest przeklęte. Meg, musimy się spieszyć.
Nie mogłam się ruszyć, patrząc na bladego synka, niewinnie, bezwładnie leżącego na wznak na skopanej pościeli. Łzy zaszkliły moje oczy.
-MEG!
-Remus, nie chcę stracić następnego dziecka!…- załkałam, czując ścierpnięcie skóry.
Nie odparł, chwycił go na ręce i wypadł z pokoju. Ja wybiegłam za nim, czując się prawie jak we śnie. Rzuciłam dziewczynkom, by siedziały grzecznie w domu, po czym wypadliśmy na lutowe popołudnie…
Lutowa noc była potwornie zimna. Świecił księżyc w pełni.
Nicholas leżał w łóżku i nie wiedział, czemu tak okropnie się czuje. Bolało go wszystko wręcz potwornie, ale tego dnia miały być jego dwunaste urodziny, gdyż północ dawno wybiła i nastał kolejny dzień-siedemnasty lutego.
Czuł swędzenie całego ciała i wstrząsały nim dreszcze. Z początku myślał, że to jakaś grypa…
Chwilę później znalazł się na podłodze i tarzał po niej cicho, by nie obudzić kolegów. Paliła go skóra. Dziwne uczucie nie odpuszczało, a gdy Nicholas podczołgał się do lustra, zdrętwiał z szoku.
Był młodym wilkiem.
87. Aspołeczny indywidualista Dodała Mary Ann Lupin Czwartek, 01 Września, 2011, 07:20
Witam wszystkich w nowym roku szkolnym. Na osłodę-notka.
Mam zamiar dodac nową za tydzień w weekend. A tak w ogóle witam wszystkie nowe nicki.
-Proszę. Mam nadzieję, że będzie smakować.
Agatha Route podała mi przez okno kuchenne blachę z plackiem z kminkiem.
-Jeszcze ciepły.- zauważyłam z uśmiechem- Dziękuję, ale chyba poproszę o przepis, jeżeli szybko zniknie.
-Nie krępuj się, moja droga. Och, chyba zacznie padać…
Rzeczywiście, tego lata pogoda nas nie oszczędzała. Niebo zasnuły ciężkie chmury, zwiastujące deszcz. Dla mnie nie było to takie fatalne, w końcu siedziałam w biurze, gdzie nie było okien. Poza tym, nie będę żałować, że w piękny dzień muszę pracować.
-Mam nadzieję, że ten zatracony chłopak gdzieś nie poszedł się włóczyć!- warknęła Agatha- Jak go zleję deszcz, znów będę musiała iść z nim do lekarza.
-Nie, Stanley siedzi u nas.- zauważyłam.
Agatha najpierw wytrzeszczyła oczy, po tym zaśmiała się perliście.
-Cóż, nie wiem, dlaczego tak potrafią się bawić!- rzekła w końcu- Przecież jest od Sary starszy o cztery lata!
-Cóż, najwyraźniej towarzystwo moich synów i drugiej córki nie przypadło mu tak do gustu. Zresztą, mieli czas się zakumplować z Sarą, mieszkacie tu już rok.
W głębi domu usłyszałam łoskot i do kuchni wpadł zdyszany Nicholas, kulejąc dziko.
-Mamo, patrz!- wrzasnął. Popatrzyłam na niego ze zdziwieniem. Rzadko był taki poruszony.
-Lecę.- rzekła Agatha, widząc to- Zaczyna kropić. A, szturchnij mojego syna, by kiedyś odwiedził dom. Jak tak dalej pójdzie, to… No, nic nie chcę mówić, są za młodzi na miłostki.
Uniosła brewki dwuznacznie i chichocząc, poszła do domu. Zawsze bała się Nicholasa, chyba przez jego wilcze uszy i niezręczne poruszanie na kulawych nogach.
Wzięłam blachę z ciastem z kminkiem i odwróciłam się do dyszącego Nicholasa. Odstawiłam blachę i chwyciłam trzymany przez niego świstek. Był z grubego pergaminu…
-”Szanowny Panie Black! Mamy przyjemność poinformowania Pana, że został Pan przyjęty do Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwart…”.- przeczytałam na głos, po czym popatrzyłam na dyszącego z entuzjazmu syna i uśmiechnęłam się szeroko. Po raz pierwszy tak bardzo chciałam się szczerze uśmiechnąć, bo dawno już nie miałam okazji. Nicholas odwzajemnił to skromnie, tłumiąc radość. Przytuliłam do siebie najstarszego synka.
-To niesamowite.- szepnęłam, po czym ujęłam jego buzię w dłonie, patrząc w spokojne, smutne, szare oczy, które teraz tryskały opanowaną radością- Mój synek jeszcze wczoraj nauczył się chodzić, a dziś dorósł, ma jedenaście lat i opuści mnie na dziesięć miesięcy…
-Dopiero od września.- rzekł cichutko Nicholas, jakby przepraszająco.
-Tata by się ucieszył, że jesteś już taki duży!
Nicholasowi uśmiech trochę zrzedł, ale nic nie powiedział, odgarnął tylko grzywkę prostych, brązowych włosów, poskręcanych delikatnie na końcach ze skrępowaniem. Po chwili znów go przytuliłam, a on przycisnął czoło do mojej szyi. Zrobiło mi się trochę smutno, że mój najstarszy syn, po tylu latach mieszkania tutaj pójdzie do Hogwartu i nie będę go widzieć zbyt często. Nawet dopadły mnie dziwne, oburzone myśli, ale je stłumiłam. To Hogwart! Naturalna kolej rzeczy. Kiedyś cała czwórka będzie tam uczęszczać. I nie mogę ich egoistycznie zatrzymać przy sobie tylko dlatego, że straciłam dziecko półtora roku temu…
Nicholas odlepił się ode mnie, uśmiechając wciąż.
-Polecimy na Pokątną jutro, co ty na to?- zapytałam, czochrając jego jasnobrązowe włosy.
-No!- ucieszył się- A wujek Remus poleci z nami?
-Nie, raczej będzie pracował… Ale odwiedzimy go w magicznej aptece, tam musimy zajrzeć po składniki… Przestudiuj wszystko dokładnie, muszę wiedzieć, gdzie z tobą iść.
-Ale mamo… A jak nam nie starczy pieniędzy?- zmartwił się.
-Starczy. Od pół roku odkładamy z wujkiem na twój Hogwart parę galeonów na miesiąc.
Nicholas kiwnął i uciekł do pokoju, zostawiając mnie i radosną i rozrzewnioną jednocześnie. Szkoda, że Syriusz nie widział tego… Poszedł do więzienia prawie dziewięć lat temu…
Jedenastolatek wpadł do swojej sypialni, ściskając z entuzjazmem świstek. Dostał się do Hogwartu! W zasadzie było to naturalne, ale bał się cały czas o to, że jednak okaże się inaczej. I w dodatku dostanie różdżkę! Wyjedzie z Basildon, by zamieszkać w internacie…
Troszkę w pierwszym momencie ta perspektywa wydała mu się przerażająca, ale zaraz przypomniał sobie wszystkie opowieści Billa, Percy’ego i Charliego o Hogwarcie. Fred i George byli już po pierwszej klasie, opowiadali niestworzone rzeczy, ale wszystkie utwierdziły Nicholasa w przekonaniu, że Hogwart jest cudowny. Naprawdę, nie mógł się już doczekać…
A kolejnego dnia miały być zakupy na Pokątnej. Gdy wreszcie nadszedł wspaniały moment udania się na czarodziejską ulicę, mama zagarnęła go do siebie i stanęli przed kominkiem.
-Ja też chcę!
To był Cosmo. Przybiegł, robiąc błagalną minę. Mama pokręciła głową i rzekła:
-Nie, Cosmo. Nie pójdziesz z nami.
-Ale dlaczego?!- jęknął młodszy brat.
-Bo nie mam pieniędzy na twoje zachcianki. A po cóżby innego chciałeś lecieć?
-Ale ja mam swoje kieszonkowe!- zawołał Cosmo, wyciągając galeona od wujka.
Mama skrzywiła się, patrząc na niego. Po chwili westchnęła:
-No dobrze. Jeżeli sam masz pieniądze… Ale trzymaj się blisko nas! Masz listę, Nicholas?
Brązowowłosy po chwili dopiero zorientował się, że mama mówi do niego. Kiwnął wolno.
-Dobrze… Wchodzimy, chłopcy!
Nicholas nigdy nie lubił podróży Siecią Fiuu. Była naprawdę irytująca. Teraz nie było inaczej. Kiedy wreszcie pozbył się popiołu z włosów, nosa, buzi i oczu, mógł rozejrzeć się po Dziurawym Kotle. Na Pokątnej był tylko raz, dość dawno temu, ale pamiętał to miejsce jako niezwykle zatłoczone i barwne. Nie mylił się. Ulica tętniła życiem.
-Pójdziemy do Gringotta?! Zobaczyć gobliny?- zawołał Cosmo- Błagam!
-Nie, synek. Wujek już wyciągnął dla nas pieniążki na zakupy dla Nicholasa.
Cosmo jęknął i zrobił oszołomioną z wrażenia minę na widok czegoś tam, ale Nicholas nie dostrzegł czego, bo właśnie prawie władował się głową w dół do baryłki z oczami węgorza. Grzecznie poprawił kołyszącą się baryłkę i pospieszył za mamą, patrząc z zaciekawieniem na listę, którą tyle razy studiował, że znał na pamięć.
-Chodźmy najpierw po różdżkę!- poprosił cicho mamę.
-Jeżeli chcesz… Cosmo, trzymaj się blisko mnie! Nicholas, co to za mina?
Nicholas spuścił wzrok na listę trzymaną w dłoniach i poczuł skurcz.
-Czy mógłbym dostać sowę?- wypalił nagle, zupełnie swobodnie.
Mama popatrzyła na niego i ku jego zdziwieniu zastanowiła się, odgarniając rudo-czarny warkocz.
-Dobrze, to dość miła perspektywa, chociaż w Hogwarcie są sowy…
-Ale mógłbym wysyłać w wakacje listy do przyjaciół…
W zasadzie nie było to powodem. Nicholas nie był pewny, czy zaprzyjaźni się z kimkolwiek, skoro tak wygląda i w dodatku miał kontakt jedynie z rodzeństwem i Weasleyami, nie był duszą towarzystwa. Poza tym, wujek miał jakąś sowę. Tak naprawdę Nicholas chciał mieć po prostu zwierzę. By karmić je i głaskać, by miał go kto słuchać w chwilach samotności.
-Nazwałbym ją Chandra.- powiedział po chwili namysłu.
Mama zmarszczyła brwi.
-Czemu Chandra? Jest tyle wesołych imion…
-Nie, nie rozumiesz.- pokręcił głową cierpliwie- Chandra to indyjskie imię i oznacza „Księżyc”.
Mama uniosła brwi z podziwem. Nicholas poczuł się dumny ze swych zainteresowań mitologią i kulturą mugolskiego świata.
-Nie miałam pojęcia… O, Ollivander! Cosmo! Chodź, nie oddalaj się! Idziemy po różdżkę.
Zanim Nicholas został wepchnięty na siłę przez mamę, zdążył zarejestrować młodszego brata, wlokącego się bez życia w ich stronę. Wiedział, że Cosmo nudzi się i zaraz coś odwinie…
W środku było ciemno i cicho.
-Popatrz…- szepnął jego dziesięcioletni brat, ciągnąc za czerwony t-shirt, który Nicholas miał na sobie. Pokazywał na taśmę, owijającą się naokoło nogi taboretu- Fajne!
W tym momencie przyszedł jakiś wysoki, żylasty jegomość. Nicholas zlustrował go niepewnie.
-Witam, pani Black.- ukłoni się nisko, obserwując ją przenikliwie.
-Dzień dobry, panie Ollivander!- uśmiechnęła się mama, zagarniając z przyzwyczajenia Cosmo do siebie- Przyprowadziłam syna, by kupił różdżkę. Tego, w rogu.
Wskazała na Nicholasa, a on wyprostował się mimowolnie. Pan Ollivander podszedł i chwycił taśmę, z której tak śmiał się Cosmo i począł mierzyć, mówiąc:
-Cóż, kolejne pokolenie czarodziejów… A tak niedawno ty sama kupowałaś różdżkę…
-Tak, ile to było…- westchnęła mama- Z szesnaście lat temu…
- Piętnaście cali. Drzewo różane. Włos z ogona jednorożca. Znakomita do rzucania zaklęć obronnych.
Mama przytaknęła, a Nicholas wytrzeszczył oczy, dziwiąc się znakomitej pamięci, jaką posiadał twórca różdżek. Nie zdążył się jednak nadziwić dość, bo zaraz wetknięto mu patyk i przyjrzał się.
-Nie, ostrokrzew i smocze serce nie, spróbuj kasztanowca i pióra feniksa…
Nieco jaśniejsza różdżka też nie zadowoliła pana Ollivandera i wciąż wtykał mu nowe modele. Nicholas był zafascynowany mnogością wariantów i wyglądu różdżek. Postanowił kiedyś być ich twórcą. W końcu, gdy już zaczął się bać, że żadna różdżka go nie zechce, jedna rozgrzała się jakby.
-No, świetnie!- ucieszyła się mama, a pan Ollivander przytaknął i rzekł:
-Wiąz. Osiem cali. Włos z ogona jednorożca, jak u twojej mamy. Elastyczna i giętka.
-Wiąz to dobre drzewo…- rzekła mama, a Nicholas dostrzegł cień czegoś dziwnego na jej twarzy.
-Wiązowe różdżki są… specyficzne, to fakt. Specyficzne różdżki dla specyficznych ludzi.
Zmierzył jego wilcze uszy uważnym spojrzeniem. Nicholas ściskał różdżkę i nic go nie obchodziło.
-Nieczęsto używam tego drewna… Należy się siedem galeonów. A kiedy ten młody kawaler przyjdzie do mnie po różdżkę?
Wszyscy spojrzeli na Cosmo, który właśnie próbował wejść na wystawę, by dotknąć jedynej różdżki, która tam leżała. Młodszy brat Nicholasa speszył się i wyszczerzył przepraszająco, ale Nicholas skupił się na tym, co trzymał. Na swojej nowiutkiej, wiązowej różdżce. Była krótsza, niż mamy i wujka, ale już ją kochał. Wiedział, że właśnie dali mu do ręki potężny magiczny przedmiot.
Wyszli ze sklepu pana Ollivandera po kilku minutach rozmowy, którą Nicholas puścił mimo uszu.
-Teraz potrzebuję składników eliksirów, fiolek i kociołka.- rzekł.
-Tam mamy kociołki… Daj tę listę.
-Mogę dostać srebrny kociołek?- spytał Nicholas- Srebrny jest fajny… Księżyc jest srebrny…
-Nie, musi być cynowy.
-Ależ mamo!
-Nie dyskutuj ze mną! Nie wkroczysz do Hogwartu ze srebrnym kociołkiem, dziecko!
Nicholas oklapł w sobie i poszukał wzrokiem brata, by coś mu szepnąć złośliwego na zatwardziałość mamy, ale jego brat właśnie kręcił się po drugiej stronie ulicy pod szyldem „Aleja Śmiertelnego Nokturnu”. Obecnie Cosmo obserwował szyld z zachwytem. Nicholas nic nie powiedział i obrócił się do mamy z zapytaniem:
-Kiedy dostanę Chandrę?
-Spokojnie, synek. Muszę się skupić… Kociołek, fiołki i składniki… Potem pójdziemy po książki.
Nicholas odwrócił się i zobaczył, że Cosmo gdzieś poszedł. Trochę go to zaniepokoiło, ale nie widział nic złego w samotniczej wyprawie. Ostatecznie sam to uwielbiał.
Cosmo obejrzał się za siebie konspiracyjnie. Nie, mama stała przy kociołkach. Nie zauważyła.
Szybko ruszył wąską, mroczną uliczką. Przyciągnął go brak tłumów. Patrzył zafascynowany na brudne ściany i rozkoszował się myślą, że może sam sobie pochodzić na tej ciemnej i tajemniczej uliczce. Nie czuł strachu, lecz ciarki przebiegły mu po plecach, kiedy minęła go zakapturzona postać, wyraźnie spod kaptura obserwując dziesięciolatka. Ściskał mocno swojego galeona w kieszeni i ze strachem i ekscytacją obserwował ciemne okna i zaułki Alei Śmiertelnego Nokturnu. Coś mu się zdawało, że mama nie byłaby zbyt zachwycona, gdyby go tu namierzyła.
Przykleił nos do szyby jednej z mrocznej wystaw. Dostrzegł czaszkę i srebrny sztylet, oraz parę zdobionych szkatułek i wielki sygnet. Czaszka w szczęce miała tabliczkę: „Artefakty - J. Crump”.
Cosmo, zafascynowany sztyletem, uchylił drzwi do ciemnego wnętrza i rozejrzał się. Wisiało tu w powietrzu jedynie sześć świec z obficie skapującym, pożółkłym woskiem, a za ladą krzątał się nieogolony człowiek w brudnym ubraniu. Widząc Cosmo, warknął:
-Czego tu?! Zmykaj stąd, mały!
-Chciałem coś kupić!- odparł pretensjonalnym tonem czarnowłosy.
-To nie sklep dla ciebie. Idź lepiej na lody do Fortescue!
-Dobrze! Nie chce pan dobić targu, pana sprawa! Pan poniesie konsekwencje!- prychnął.
Właściciel przyglądał mu się chwilkę badawczo. Po chwili zarechotał:
-Podobasz mi się, mały. Co byś chciał kupić?
-Ile za sztylet z wystawy?
-Och, to będzie jakieś pięćdziesiąt galeonów.
-Ile?!
-To prawdziwe cacko! Cóżeś chciał, przecież nie jest z pergaminu!- zaszydził sprzedawca.
Cosmo oklapł w sobie i mocniej ścisnął żałosnego galeona. Właściciel dostrzegł to.
-A ile posiadasz, chłopcze?- spytał.
-Tylko jednego galeona.- rzekł czarnowłosy najbardziej dumnie, jak umiał.
Sprzedawca podrapał się po brodzie i po chwili wyciągnął spod lady kilka malutkich przedmiotów. Cosmo podszedł, zaciekawiony. Były to śliczne, malutkie, wiktoriańskie szkatułki, oprawione w materiał i zaśniedziałe srebro. Jedna taka mogłaby spokojnie zmieścić się w jego dłoni.
-Wybierz którąś. Jedna taka kosztuje galeona i dwa sykle. Dwa sykle ci odpuszczę, co?
Cosmo przytaknął i wybrał srebrną z granatowym aksamitem. Była stara i zakurzona.
-Umowa stoi.- rzekł wyniośle dziesięciolatek i dał galeona właścicielowi- Czemu tak tanio?
-Nie zostały sprawdzone, mały… Nie znam ich właściwości \...
Ten uśmiechnął się oleiście i zarechotał znowu. Cosmo podziękował ładnie i wyszedł, chowając ją do kieszeni.
-Au!- jęknął, bowiem odbił się od czyjegoś kościstego ramienia.
-Uważaj!- warknął mężczyzna.
-Przepraszam!- zawołał Cosmo nieco pretensjonalnie.
Mężczyzna patrzył na niego dłuższą chwilę podejrzliwie. Było to bardzo badawcze spojrzenie. Cosmo czuł się bardzo dziwnie, jakby go prześwietlał czarnymi oczyma.
-Gdzie twoja mama?- spytał wolno i jakby ostrożnie.
-Na Pokątnej, kupuje bratu ekwipunek do szkoły, bo co?- burknął Cosmo.
Mężczyzna syknął cicho, jakby coś go uszczypnęło. Wciąż wpatrywał się w niego dziwnie.
-Hej!- krzyknął ze zdziwieniem i złością czarnowłosy, gdy nagle nieznajomy chwycił go za kołnierz i zaciągnął z powrotem. Cosmo tak się zdziwił, że zapomniał wyrywać.
-To nie miejsce dla ciebie!- warknął mężczyzna- Pomyślałeś o matce?! Musisz dokładać jej zmartwień?! Już wystarczająco wycierpiała.
Cosmo nie pytał, kim nieznajomy jest, bo stwierdzenie było doprawdy szokujące.
Mężczyzna puścił go kilka kroków przed Pokątną, więc wyrwał się, odzyskując rezon i warcząc:
-Sam sobie poradzę, dziękuję!
-Wszyscy Blackowie są tacy sami. Aroganccy i pyszni. I pozdrów matkę.- szepnął.
Po tych słowach odwrócił się na pięcie i odszedł. Cosmo uniósł brwi, patrząc za nim. Ciekawe, skąd ten facet wiedział, kim jestem, pomyślał.
-Cosmo!
Mama i Nicholas podbiegli do niego, pakunki dyndały wszędzie naokoło razem z klatką z sową.
-Gdzieś ty był?! Zamartwiałam się!- krzyknęła mama i chwyciła go za ramię.
-Chodziłem po ulicy…- rzekł zdawkowo Cosmo.
-Wiedziałam, że tak będzie! Więcej cię nigdzie nie wezmę! Idziemy do księgarni. Blisko mnie!
Cosmo nic nie powiedział, ściskając mocno szkatułkę w kieszeni. Zastanawiały go słowa mężczyzny. „Wszyscy Blackowie są tacy sami. Aroganccy i pyszni.”. Co to znaczy? Może to ma coś wspólnego z tatą? Wszyscy Blackowie… Tak, na pewno chodzi o jakiegoś Blacka, którego Cosmo nie znał…
Może dlatego nieznajomy wiedział, kim jest? Podobny do ojca, przynajmniej tak mówią…
Cosmo poczuł się dumny. Nie wiedział, jak wyglądał tata, ale czuł dumę, że go przypomina. Nawet, jeśli chodziło też o zarzuconą arogancję i pychę.
***
Weszłam do pokoju chłopców wieczorem, gdy za oknem było już ciemno. Na podłodze spoczywał kufer, jeszcze otwarty, by można było z niego wyciągać najpotrzebniejsze rzeczy. Na biurku spała smacznie Chandra, nowa sowa, złożywszy główkę pod skrzydłem. Nicholas siedział na oknie i patrzył w niebo. Miał spokojną, nieco smutną minę.
Podeszłam do niego i położyłam rękę na jego głowie, gładząc delikatnie.
-Mamo…- zaczął cichym głosem- Troszkę się boję…
-Boisz się?- uniosłam brwi- Czego się boisz?
-Szkoły… Nigdy nie byłem w miejscu, gdzie jest tak dużo ludzi naraz… A jak mnie nie będą lubić? Może będą się ze mnie śmiać…
Usiadłam na parapecie obok niego i westchnęłam:
-No tak. Zawsze, gdy idzie się do szkoły, człowiek boi się nowego miejsca i ludzi, których tam pozna. Czasem można trafić naprawdę paskudnie! Ale można trafić też doskonale i wiesz co? Do Hogwartu chodzą ludzie, którzy są naprawdę fajni. Gdy ja byłam w Hogwarcie, spędziłam tam świetne cztery lata.
-Cztery lata?- zapytał zaskoczony Nicholas.
-Tak, bo poszłam do szkoły trochę później na skutek pewnych wydarzeń. Dumbledore zrobił dla mnie wyjątek. To mądry dyrektor…- urwałam, wspominając szkolne lata- Było w szkole naprawdę bardzo dobrze. Wielu ci powie, że to najszczęśliwszych siedem lat czarodzieja.
Nicholas popatrzył na mnie, jakby nabierając otuchy.
-Ale mogą się ze mnie śmiać? Z moich uszu i sposobu chodzenia…
-Nie mogą. To czarodziejski świat, nie mugolskie gimnazjum.
-A z tego, że mój ojciec jest mordercą?
Zamarłam. Remus powiedział mi, że Nicholas dowiedział się o Syriuszu, ale nigdy nie rozmawiałam z nim na ten temat. Patrzyłam na wyczekującego synka.
-Nie mogą.- rzekłam w końcu ze znużeniem- Nikt nie wie, że to twój ojciec.
Nicholas kiwnął, po czym zapędziłam go ruchem dłoni do łóżka, okryłam starannie kołdrą i cmoknęłam. Po chwili ruszyłam do drzwi, pragnąc zagonić do spania Cosmo.
-Śpij dobrze, synek. Jutro czeka cię wielkie wydarzenie.- rzekłam na dobranoc.
Następnego dnia panował dziwny, miły i znajomy rozgardiasz. Nie budziłam dziewczynek, które spały smacznie. Cosmo, niestety, rozbudzony hałasami w pokoju chłopców, biegał wszędzie za bratem, podekscytowany do ostatnich granic.
-Ja też pójdę do Hogwartu, prawda?!- piszczał wysoko co jakiś czas.
-Z pewnością.- odpowiadałam ze znużeniem- Nicholas, jedz szybciej te kiełbaski. Zapakowałam ci do torby szkolnej naleśniki z serem na drogę.
-A coś słodkiego?- miauknął najstarszy Black, krzątając się przy swoim kufrze po przełknięciu ostatnich kęsów w nerwowym pośpiechu.
-Dawaj to, młody.- rzekł Remus, biorąc kufer Nicholasa i klatkę z Chandrą i wystawiając za próg- W pociągu możesz sobie kupić słodycze. Dostaniesz ode mnie ze dwa galeony.
-Dwa galeony? To wcale niedużo, jak na następną wizytę w grudniu.- zauważyłam.
-A na co mu pieniądze w Hogwarcie?- zapytał Remus, odgarniając siwe włosy- Przecież do Hogsmeade nie chodzi się w jego wieku… Chyba, że chcesz, by wplątał się w hazard…
-Hogsmeade?- zainteresował się żywo Nicholas, ale go nie słuchaliśmy.
-W sumie i racja… No, jest po dziesiątej. Remusie, czas już na nas… Nicholas, gotowy?
Kiwnął głową, zdenerwowany ale i podekscytowany.
-Pożegnałeś się z siostrami?- zapytał Remus.
-Siostry śpią i lepiej, by tak pozostało.- odpowiedziałam za synka- Nie chcę zbędnego rozgardiaszu. To już się zbieramy… Pożegnaj się z Cosmo i wujkiem.
-NIEEE!!!- jęknął Cosmo, gdy Nicholas bardzo, bardzo mocno przytulił się do Remusa. W końcu zastępował mu ojca- Ja też chcę jechać!
-Pojedziesz za rok, Cosmo!- powiedziałam ze zdenerwowaniem.
-Ale ja chcę z wami na peron, zobaczyć!
-Nie ma czasu! Szybko ubierz buty, bo cię zostawimy!
Cosmo z niespotykaną szybkością rzucił się ku swoim butom.
-Trzymaj się, Nick.- szepnął Remus. Patrzyłam ze wzruszeniem na tę scenkę. Wiedziałam, że dla Remusa moje dzieci były jak własne. On również był wzruszony tym, jak szybko Nicholas urósł i jedzie do najwspanialszego miejsca-Hogwartu…
Z jakimś żalem pomachał jeszcze mojemu bratu na odchodnym i wyprowadziłam chłopców z domu na chłodny, wrześniowy poranek, taszcząc kufer. Cosmo dumnie niósł przed sobą klatkę z Chandrą, a Nicholas poprawiał szkolną torbę, w której miał szaty, książkę, sweter, jedzenie i dwa galeony. No i różdżkę, bo koniecznie chciał ją mieć przy sobie.
Machnęłam ręką z moim różanym patykiem i Błękitny Rycerz pojawił się prawie natychmiast. Kazałam jednym ruchem wsiąść chłopcom do środka, co uczynili chętnie, po czym zapłaciłam młodemu konduktorowi paręnaście sykli.
Nicholas i Cosmo nigdy nie podróżowali Błędnym Rycerzem do tej pory, więc było to dla nich specyficzne doświadczenie. Nicholas i tak i tak byłby zielony, gdy stanęliśmy na peronie.
-To peron dziewięć i trzy czwarte, mamo.- odezwał się Nicholas- Gdzie on jest?
Wskazałam ręką na barierkę.
-Musisz pójść prosto na barierkę, Nicholasie. I najlepiej pewnie, bo to tylko iluzja, tam nie ma litej ściany. No już! My z Cosmo zaraz dołączymy!
Nicholas przełknął ślinę i ruszył w kierunku peronu dziewięć i trzy czwarte. Zupełnie spokojnie podszedł do ściany i zniknął bez zbędnego czajenia się. Cosmo wywalił oczy.
-Ja też chcę do Hogwartu!- wydarł się po tym, co zobaczył- Będę przenikać przez ściany!!!
-Ciszej, dziecko!- skarciłam, gdy jakiś murzyn obrócił się- Mnóstwo tu Mugoli…
Pociągnęłam jazgoczącego z podniecenia Cosmo za rękę, taszcząc kufer i, nie bez nostalgii, przeszłam przez barierkę, by zobaczyć kochany obiekt-ekspres do Hogwartu.
Nicholas stał nieco oszołomiony nieopodal. Wszędzie było pełno ludzi, tych znajomych i nie. Niestety, nikt z bliższych znajomych nie odwiedził z dzieckiem peronu, dostrzegłam tylko grupkę Weasleyów. Oczywiście, Molly nie mogła zostawić w domu Rona i Ginny, chociaż byli zbyt mali, by jechać.
-Cześć, Ron!- pomachał rówieśnikowi Cosmo.
Wtedy Weasleyowie nas zauważyli i wydali zgodny okrzyk. Nie było tylko Artura i Billa.
-No, pierwszy do Hogwartu…- uśmiechnęła się Molly- I jak, wszystko gra, Nick?
Nicholas kiwnął parę razy głową, sprawiając wrażenie, że jest w swoim świecie.
-Hogwart nie jest taki zły.- rzekł Fred, trącając Nicholasa.
-No, z wyjątkiem Ceremonii Przydziału.- wtrącił z powagą George.
-Fakt, niezbyt przyjemne. Ale w końcu zatamowałem krew tym workiem z piaskiem.- odparł beztrosko Fred.
-Fred! George!- skarciła ich matka, a dwunastolatki zachichotały- Nick, nie przejmuj się.
Nicholas wyglądał, jakby nie dotarło do niego ani jedno słowo.
W końcu Molly zagoniła wszystkie dzieciaki do wagonów, pozostawiając tylko Rona i Ginny. Ron miał wybitnie nieszczęśliwy i tęskny wzrok, podobnie do Cosmo, który nagle przycichł, spąsowiał i zaczął obserwować jakąś dziewczynę w krótkich, najeżonych, malinowych włosach. Była to Nimfadora, która kiwnęła mi przyjaźnie głową z daleka.
Nicholas wrócił z szukania przedziału, by się pożegnać.
-I co?- spytałam- Znalazłeś miejsce?
-No…
Przytuliłam mocno synka. Tak mocno, jak tylko umiałam, starając się nie płakać ze wzruszenia. Niestety, nie potrafiłam się powstrzymać. Jeżeli Syriusz nie zatracił rachuby czasu i zmysłów, to doskonale wiedział, że właśnie jego najstarszy syn idzie do szkoły.
Nicholas pożegnał się jeszcze z Cosmo, wciąż czerwonym i wskoczył na schodki, gdy konduktor zagwizdał. Popatrzył na mnie niezwykle poważnym wzrokiem.
-Uśmiechnij się!- przykazałam przez łzy- I pisz, Nicholas.
Uśmiechnął się samymi ustami, zastrzygł wilczymi uszami i pokuśtykał w głąb.
Pociąg ruszył.
Nicholas obrócił się i z gulą w gardle podszedł do swoich pakunków, stojących na korytarzu. Rzecz jasna, nie znalazł miejsca. W każdym przedziale kotwasili się jacyś ludzie, a on zdenerwował się nagle swoimi uszami i kalekimi nogami. Pokuśtykał więc wolno przed siebie, ciągnąć walizkę i klatkę z Chandrą. Wszystkie miejsca, które widział, były zajęte. Co prawda, w niektórych przedziałach siedziały pojedyncze osoby, ale Nicholas naprawdę nie chciał z nikim podróżować.
W końcu postawił w małej przerwie pomiędzy wagonami walizkę i na niej usiadł, stawiając Chandrę na ziemi obok. Mijali go wyrośnięci uczniowie z różnokolorowymi akcentami na czarnych szatach. Wszyscy patrzyli nieco zdezorientowani, zaciekawieni, rozbawieni, ale nikt nie spytał, czemu Nicholas siedzi na korytarzu na walizce.
Jedenastolatek westchnął i przeczesał miodowe włosy palcami. Czuł ponurą satysfakcję. Tak, właśnie tak to sobie wyobrażał, gdy rano się obudził.
-Kochaneczku, coś się stało? Czemu nie siedzisz z innymi dziećmi?
Nicholas uniósł głowę. Stała przed nim zażywna czarownica z wózkiem słodyczy.
-Nie, po prostu… Tu mi wygodnie…- wzruszył ramionami.
-Ależ dziecko! Nie pójdziesz do innych? Nie bój się.
-Nie, dziękuję… Naprawdę, mogę tu zostać!- zaczął się gęsto tłumaczyć.
-Ech, niech ci będzie… A coś słodkiego chcesz?
-Nie, dziękuję, nie jestem głodny…- mruknął, czując, że odechciało mu się słodyczy.
Pani westchnęła, po czym ruszyła dalej, na odchodnym wciskając mu jedną czekoladową żabę. Kiedy chciał zapłacić, odeszła.
Nicholas zaczął zastanawiać się, czy rzeczywiście wygląda tak żałośnie i schował żabę. Ustawił walizkę przy oknie i wpatrzył się w mijane lasy i równiny.
-Podoba ci się tu, Chandra?- szepnął do sowy- Bo mnie tak średnio, na razie… Ale ładnie za oknem, nie?
Chandra, rzecz jasna, nie odparła. Nicholas stłumił pociągnięcie nosem i wpatrzył się w monotonne zmiany za oknem, czasem rzucając coś do swojej sowy. W końcu podróż stała się nużąca. Zjadł już naleśniki i wyciągnął książkę o cywilizacji Indian, gdy znudziło się patrzenie za okno. Walizką huśtało i trochę sera z naleśników znalazło się na jego koszulce, ale nie przejął się tym zbytnio. Byle nie uświnić książki. Ze stoickim spokojem zjadł ser z koszulki.
Zaczęło się ściemniać i choć podróż dłużyła się niemiłosiernie, jednocześnie jej monotonia sprawiła, że Nicholas nie zorientował się, kiedy na korytarzach zapłonęło oświetlenie. Pomyślał, że przydałoby się przebrać w szatę ucznia Hogwartu, dopóki jeszcze jadą. Wyciągnął więc z walizki czarną pelerynę i buty, do tego kamizelkę, koszulę, spodnie i krawat. Zwinął to w zmiętoloną kulkę i poszedł do toalety. Tam zarzucił na siebie czarno-szare ubranie ucznia Hogwartu, zwijając zwykłe ubranie jak leci razem i paprząc wszystko serem z koszulki. Wyszedł z łazienki, nie zadając sobie trudu, by zawiązać krawat i sznurówki. Koszula wystawała mu ze spodni, ale Nicholas nigdy się tym nie przejmował, dopóki nie było w pobliżu mamy.
Gdy wrócił na korytarz z rzeczami, okazało się, że jego cały dobytek zniknął. Przeszedł go zimny dreszcz. Nie było klatki i kufra. Ktoś zabrał mu rzeczy.
-Pięknie, i co z tym teraz zrobię?- mruknął do siebie.
Wyobraził sobie siebie z kulką uświnionych ubrań i nie do końca białymi adidasami, jak wkracza do dużego zamku Hogwart, dzierżąc to wszystko dumnie. Ubaw po pachy dla wszystkich poza nim…
Zlokalizował jakiś kosz na śmieci i wrzucił całe swe ubranie do środka, przy okazji brudząc rękawy serem z koszulki. Ściskało go w dołku na myśl o straconych bagażach.
Pociąg począł zwalniać. Nicholas ustawił się przy wejściu, starając panować nad zdenerwowaniem i stresem. Jednocześnie nie mógł zignorować faktu, że nigdzie nie ma jego sowy i rzeczy.
Gdy pociąg się zatrzymał, samotnie wylał się z falą uczniaków na zewnątrz. Starał się być jak najbardziej niezauważalny i jakby się skurczył, ale jego ubiór, uszy, sposób poruszania się i wzrost- całkiem duży, jak na jedenastolatka- przyciągały skutecznie uwagę.
-Pirszoroczni! Tutaj, do mnie!
Nad falą głów Nicholas dostrzegł Hagrida. Widział go parę razy w życiu i trochę odetchnął na jego widok. Poczciwy Hagrid, ojciec chrzestny Sary…
-Jak tam, Nick?- spytał.
Nicholas dostał szczękościsku z zimna i zdenerwowania, więc tylko kiwnął.
Cała wataha dzieci w jego wieku ruszyła za Hagridem. Nikt nie zagadywał młodego Blacka, kulejącego wolniej, niż poruszali się pozostali. Stwierdził, że mu to nie przeszkadza.
Dobrnęli do jeziora i powsiadali na łódki. Nicholas przycupnął nieszczęśliwy w grupce jakichś rozgadanych dziewczyn, które chyba nie były zachwycone jego obecnością.
Nicholas na szczęście zupełnie to zignorował, bowiem ich oczom ukazał się widok nie do opisania.
Hogwart. Tysiące świateł, wieże i wieżyczki, powalająca przestrzeń…
Nicholas rozdziawił buzię. Wiedział, że zamek ma tysiąc lat, a on uwielbiał średniowieczne czasy. Cały stres wyparował. Liczyło się tylko to, że odtąd zamieszka w magicznym, średniowiecznym zamku o olbrzymiej powierzchni i setkach miejsc do odkrycia…
Znów powrócił cień spokojnej radości, gdy łódki wpłynęły do jaskini pod zamkiem, by wylądować na wybrzeżu pokrytym otoczakami. Nicholas był zafascynowany wszystkim naokoło i już nie pamiętał, że jest sam, że znikł mu cały dobytek i nie rozmawiał z nikim parę dobrych godzin.
Wewnątrz czekała na nich jakaś dostojna kobieta, ale Nicholas wyłączył uwagę, więc nie słyszał do końca, o czym mówiła. Bardziej zainteresowały go światła i gobeliny, które za nią dostrzegł.
Kobieta poprowadziła przestraszone jedenastolatki po schodach. Młodemu Blackowi powrócił strach, ale tłumiła go czasem ciekawość, gdy dostrzegł ciekawy obiekt lub obraz.
W końcu stanęli w jakimś wielkim hollu przed olbrzymimi drzwiami. Nicholas zajęty był właśnie urywaniem nitki od rozszerzonego rękawa szaty, gdy kobieta powiedziała:
-Za tymi drzwiami będzie Ceremonia Przydziału. Za mną, gęsiego. Hej, ty tam, młodzieńcze! Popraw koszulę, na miłość boską! I zawiąż krawat.
Rozległy się śmiechy i ktoś szturchnął go. Nicholas oderwał skupiony wzrok od odrywania nitki i rozejrzał się nieprzytomnie. Wszyscy patrzyli na niego. Speszył się nieco i poprawił wygląd.
Wkroczyli gęsiego. Nicholas wciąż kulił się i modlił, by rumieniec wstydu szybko zszedł. Czuł z całą mocą, że kuleje. Wiedział, gdzie się znajduje, ale wspaniałość Wielkiej Sali przyćmił odczuwany wstyd. W końcu zgromadzili się przed stołkiem z czarną, wysłużoną tiarą, lecz szybko stracił zainteresowanie, bowiem czegoś takiego, jak sufit nad nim, nigdy w życiu nie widział. Z początku myślał, że stoją pod otwartym niebem, ale w końcu dostrzegł, że miliony gwiazd to nic innego, jak właśnie sklepienie Sali. Rozdziawił buzię, patrząc na to i zapominając o wszystkim innym.
Rozległy się oklaski, więc wrócił ze sfery marzeń na ziemię.
-Wyczytam nazwiska.- powiedziała pani, która ich tu prowadziła- Osoba poproszona podejdzie. Belby, Marcus!
Jakiś chłopiec o drobnej budowie i naprawdę przestraszonym spojrzeniu, podszedł do stołka i usiadł.
A więc to jest Ceremonia Przydziału, pomyślał Nicholas, gdy Tiara Przydziału wrzasnęła:
-RAVENCLAW!
Nicholas obserwował z napięciem czarny kapelusz. Oto ta chwila, na którą czekał. Nie wiedział, do jakiego domu pójdzie, ale wiedział, że to bardzo ważne. Wszak będzie musiał siedzieć tam siedem lat.
Z napięcia i nerwowego otępienia obudziło go to, iż po Katie Bell, która trafiła do Gryffindoru usłyszał, jakby przez mgłę:
-Black, Nicholas!
Nicholas zachwiał się i zaczerwienił. Poczuł, że gdyby jego uszy były normalne i nieofuterkowane, zrobiłyby się czerwone po czubki. Ruszył nieporadnie przed siebie, wysilając każdą cząsteczkę silnej woli, by iść równo, bez kulania. Nigdy się tak nie starał.
Dopadła go zabójcza myśl. Czy oni wiedzą, czyim jestem synem?! A jeśli tak?
Nic na to nie wskazywało. Nie słyszał jakiegoś potwornego poruszenia, gdy dobrnął do stołka. Rezon stracił zupełnie dopiero na chwilkę przed opadnięciem na krzesło, gdy udało mu się uchwycić jedno spojrzenie nauczyciela z czarnymi strąkami. Uśmiechał się i to nie było pozytywne rozbawienie.
Gdy kapelusz opadł mu na ramiona, poczuł się wolny od spojrzeń. Była tylko czerń.
-Hmm, młody Black…- usłyszał szept- Ale jest tylko jedno rozwiązanie… RAVENCLAW!
Nicholas odetchnął. Wiedział, że w jego żyłach płynie krew Ravenclaw i nie było to dla niego wielkim zaskoczeniem, iż właśnie tam trafił. Spadł mu z serca jakiś kamień, gdy pokuśtykał ze skromną miną w kierunku swego nowego domu.
Gdy ceremonia dobiegła końca, Nicholas popatrzył po nowych Krukonach, wśród których siedział: chudy Marcus, dwóch innych chłopców i pięć dziewczyn. Nie mógł przyjrzeć im się jakoś bliżej, bo właśnie wstał Albus Dumbledore. Nicholas wiedział, kim jest dyrektor Hogwartu.
-Cóż, mogę tylko doradzać, byście wsuwali!- uśmiechnął się starzec.
Na talerzach pojawiło się znikąd zatrzęsienie potraw. Nicholas był bardzo głodny, ale coś ściskało go w dołku. Czuł się nie na miejscu i bardzo osamotniony. W końcu skusił się na ciastko z kremem.
Chociaż Hogwart wydawał mu się interesujący, gdy szedł za prefektem do dormitorium, przytłoczenie ludźmi i ich obecnością wydawało się Nicholasowi potworne. Gdyby był zupełnie sam…
Wspięli się schodami przed pusty fragment ściany i stanęli przed nią. Coś zaskrzeczało:
-Który kolor wybrała Śmierć?
Prefekt uniósł brwi, obserwując nowych Krukonów z zainteresowaniem. Po chwili powiedział:
-Żaden i wszystkie.
Coś zgrzytnęło i otworzyły się przed nimi drzwi do niebieskiego salonu Ravenclawu. Nicholas wbrew sobie przyznał, że poczuł się w jakiś sposób domowo.
-Odpowiadajcie na pytania kołatki.- usłyszał gdzieś w tle głos prefekta- To pozwoli Krukonom wchodzić do ich salonu. Nie mówcie nikomu, gdzie jest nasz salon!
-A gdzie są salony innych?- spytała jakaś kędzierzawa dziewczynka.
-Tego nikt nie wie. Nasz też jest ukryty. A więc dobrze…
Nicholasowi bardzo podobało się w salonie. Razem z innymi chłopcami wspiął się po schodach. Nikt nic nie mówił i przyszło mu do głowy, że może każdy jest tak wycofany, jak on, nawet jeśli nie ma dziwnych uszu i koślawych ruchów. A potem pomyślał, że Hogwart był naprawdę piękny i zastanawiał się, jak jutro będzie docierał do klas.
Wreszcie dotarli do sypialni.
-Jestem Nicholas, a wy?- spytał beztrosko, by zagaić jakoś rozmowę.
-Marcus.- rzekł niechętnie drobny chłopiec, szperając przy swoich rzeczach. Nicholas zauważył swoje przy jednym z łóżek i zdziwił się, bowiem już dawno zapomniał, że zgubił bagaże.
-Ja jestem Paul Simpson.- rzekł jakiś blondyn, który bez zastanowienia wyjął z kieszeni szaty kawałek tarty melasowej w syropie i nie zważając na lepkie ubranie i okruchy, które przylgnęły do niej, ugryzł, przeżuwając flegmatycznie.
-Eddie!- wyciągnął do Nicholasa rękę ostatni współlokator i bez ogródek spytał- Skąd te uszy?
-Ech…- Nicholas stracił nieco pewności siebie- To nieusuwalne przekleństwo.
-Cóż, nieźle kogoś wkurzyłeś, w takim razie!- zaśmiał się Marcus od okna. Nicholas wzruszył ramionami, myśląc, że Marcus nie jest typem otwartego osobnika. Chyba się bał młodego Blacka.
Chłopcy nie rozmawiali długo, szczególnie Nicholas. Miał wrażenie, że jest obok towarzystwa. Eddie nawijał non stop z Marcusem, Paul dodawał coś czasem od siebie, ale niezbyt entuzjastycznie. W końcu pokładli się spać. Tylko Nicholas zapatrzył się w ciemne okno i myślał. Kolejnego dnia miały być lekcje. Nigdy nie siedział w szkolnej ławce. W ogóle do niego docierało, że od dzisiaj zaczął nowy rozdział w życiu. Trochę tęsknił za mamą, wujkiem, rodzeństwem i Basildon…
Usnął po bardzo długim i nieprzyjemnym czasie przetrawiania tego, co się działo.
Tego września ładna pogoda nawiedziła zachodnio-południowe rejony Wysp Brytyjskich, w tym przedmieścia Londynu-Basildon. Złote liście każdego dnia robiły się coraz ciemniejsze, ale wciąż zdobiły pięknymi, ciepłymi koronami drzewka na schludnych uliczkach tego stosunkowo nowego miasta. Nieczęsto padało, więc chodnik na Vange był permanentnie suchy.
Po takim chodniku biegła właśnie rudowłosa Rosemary. Chociaż na niebie pędziły ołowiane chmury, od kilku dni deszcz nie zmoczył dachów, samochodów, kontenerów i ozdobionych złotymi liśćmi trawników. Dziewczynka truchtała ulicą zastanawiając się, jaką karę za wyjście z domu bez pozwolenia wymierzy jej mama.
Miała serdecznie dość. Odkąd wyjechał Nicholas, zrobiło się jakoś… ciasno. Z nieustannej tęsknoty za szkołą Rosemary nie potrafiła siedzieć w domu. Był dla niej jak pole minowe. Ciągłe kłótnie z rodzeństwem i zdenerwowanie mamy, jakieś absurdalne zakazy i przesada… Patrzyła na dzieci i marzyła, by również pójść do szkoły, uczyć się, poznać nowych przyjaciół, przeżyć coś nowego…
Myśl, że Wanda pewnie nie będzie jej towarzyszyć w Hogwarcie, była w pewnym stopniu bardzo smutna, ale Rosemary wiedziała, że przyjdzie jej poznać wielu nowych ciekawych ludzi.
Na małym, osiedlowym placu zabaw nie było nikogo. Ciężkie, ołowiane chmury toczyły się po niebie sprawiając, że uliczki Basildon były wyjątkowo ponure. Na szczęście nie padało. Rosemary usiadła na jednej z huśtawek, szorując białymi adidasami po piachu. Było ciemnoszaro i wyjątkowo jesiennie.
Zaczęła zastanawiać się, co powie Wanda, gdy Rosemary wyjedzie i wróci dopiero w grudniu. O co będzie pytać? Pewnie zniesie fakt, że Rosemary wyjechała do szkoły z internatem, ale co będzie, gdy zagadnie o szczegóły? Mimo tego dziesięciolatka nie mogła się doczekać. Cosmo, chociaż był jej bliźniakiem i czuła, że stanowią w jakiś sposób jedność, był irytującym bachorem z tego powodu, iż to w końcu chłopak. Zrobił się jakiś hałaśliwy i bezwstydnie rozhukany. Często zamykał się w pokoju, chciał bawić w jakieś gry, na które Rosemary nie miała ochoty, powtarzał, że wszystkie dziewczyny są głupie i nudne z wyjątkiem ich kuzynki (Rosemary nie wiedziała, o kogo chodzi i nie chciała wiedzieć), a od dobrych paru miesięcy męczył wszystkich o stare zdjęcia i wpadł w manię na punkcie ich ojca i jego pochodzenia… Natomiast Sara zawsze była rozpieszczona i absolutnie przekonana o własnej wartości i tym, co jej się należy. Zabawy z młodszą siostrą były ciekawsze niż z bratem, ale za każdym razem w tych zabawach Rosemary musiała Sarze ustępować. W czymkolwiek.
Dziesięciolatka westchnęła, oplatając ramieniem łańcuch huśtawki. Chciała wyjechać. Wiedziała, że za rok będzie przerażona rozstaniem z mamą i wujkiem, szczególnie, iż uparcie trzymali ją w domu, ale perspektywa czegoś nowego i zmiany otoczenia, w którym przebywała cały czas od niepamiętnych czasów, była bardzo obiecująca.
-Ej, dzieciaku! To nasza huśtawka! Zjeżdżaj stąd, bo ci spuszczę lanie!
Rosemary ocknęła się z zamyślenia. Przed nią stało dwóch chłopaków, na oko starszych od niej kilka lat. Z pewnością byli już w gimnazjum, ale nie wydawali się starsi, niż dwunastoletni Stanley, brat Wandy, a jeśli już, to niewiele starsi. Mieli zbuntowany wygląd i w ogóle wyglądali na takich, z którymi się nie żartuje. Jeden był zupełnie łysy, drugi miał czarne jak smoła, bujne włosy.
-Słyszałaś, czy mam się powtórzyć pięścią, smrodzie?- spytał czarnowłosy.
-Tak, wlej jej, Cresh!- zawołał łysy.
Rosemary zrobiła się czerwona ze wstydu i strachu, ale wrodzona waleczność, wylewająca się swego czasu obficie na Syriuszu i tym durnym Fredzie Weasley, zatriumfowała.
-Sam se powtarzaj pięścią, jak lubisz!- szczeknęła z irytacją. Pierwsza tu była, w sumie, no!- Byłam tu pierwsza i kicham na was, głupki!
Zarechotali, widocznie rozbawieni ostatnim słowem. Rosemary była pewna, iż nie używają już takich słów i jej niższy wiek z całą mocą rozjaśnił jej świadomość.
-Aleś nam przysoliła, co nie, David?- zagadnął łysy do tego, którego wcześniej nazwał „Cresh”.
-Uważaj, bo się posikam ze strachu, smarkulo! A teraz wynocha!- rzekł czarnowłosy- Bo ci wleję!
-Rosemary!
Dziesięciolatka obróciła się gwałtownie, czując zimno w koniuszkach palców. Za ogrodzeniem placu zabaw stała mama, ramiona owinęła chustą z frędzlami, by nie było jej zimno.
-Co ty, u diabła, wyrabiasz!?- zawołała. Widać było, że jest wściekła- Szukam cię już od dwudziestu minut! Nie widzisz, że zaraz lunie deszcz?! Do domu szoruj, natychmiast! Masz szlaban na wychodzenie! No już, do domu, przepisałaś już czytankę, młoda panno?!
Zbuntowane nastolatki przed nią zachichotały szyderczo.
-Do domciu na bajkę na dobranoc, dzieciaczku!- zarechotał ten czarnowłosy- Mamusia cię woła.
Rosemary posłała im wściekłe spojrzenie i powlokła się bez entuzjazmu za wściekłą mamą.
-Czemu wyszłaś bez pozwolenia?!- syknęła głośno.
Rosemary nie odparła, za to usłyszała ryk radości od strony chuliganów, którzy właśnie dewastowali huśtawki. Zrobiło jej się dziwnie przykro na myśl o tym wszystkim, co otaczało ją tu, w Basildon.
***
Nicholas obudził się. Na granatowe kotary padł słaby blask październikowego, jesiennego słońca. Chłopiec przeciągnął się i przewrócił na drugi bok. Wtedy zauważył, że wszystkie łóżka są puste. Powoli zwlókł się, mamrocząc pod nosem przekleństwa. Wolno ubrał szaty, odnotowując, że po raz milion pięćset sto dziewięćset któryś raz spóźni się na eliksiry do Snape’a.
Nauczyciel z jakiegoś powodu go nie znosił, jeszcze bardziej, niż wszystkich naokoło. Nicholas znajdywał proste rozwiązanie: Snape musiał mieć obiekt do szydzenia, a on świetnie się nadawał.
Powlókł się niechętnie po schodach i wyszedł z dormitorium Ravenclawu. W niebieskim Pokoju Wspólnym ziały pustki. Wszyscy siedzieli już na lekcjach lub śniadaniu. Nicholas postanowił przyspieszyć kroku, by porwać jeszcze z dwa tosty po drodze. Zdał sobie sprawę, że burczy mu w brzuchu. Potem, że się nie uczesał. A na końcu, że nienawidzi wprost eliksirów.
Po drodze szybko wsunął dwie kromki i zszedł do strefy Snape’a- lochów, których nie znosił, chociaż nie tak bardzo, jak nienawidził samego profesora i jego przedmiotu.
Uchylił drzwi i ze stoickim spokojem i wręcz znużeniem wśliznął się do sali.
-No no, Black jest chyba z tych, co spóźnią się na własny pogrzeb.- usłyszał.
Snape, jak zwykle ubrany jak nietoperz, stał przy ścianie. Wszyscy obrócili się w stronę Nicholasa.
-Przepraszam.- szepnął i zajął swoje miejsce.
-Nie, Black.- rzekł cicho Snape- To łaska, iż twa arystokratyczna osoba nas dziś raczyła zaszczycić.
Rozległy się pojedyncze śmiechy.
-Ravenclaw traci trzydzieści punktów.
-Ile?!- przeraził się Nicholas.
Snape powoli podszedł do niego, niczym mroczny cień. Wsparł ręce na blacie jego ławki.
-To nie pierwszy raz, gdy spóźniasz się do mnie.- wycedził- Widocznie odejmowanie ci za każdym razem dziesięciu punktów to zbyt łagodna polityka dla tak niereformowalnych przypadków. Za każde spóźnienie będę ci od teraz odejmować o pięć punktów więcej.
-Powinien pan zacząć w takim razie od piętnastu. Ostatnio było dziesięć.- rzekł niewinnie Nicholas, starając się mówić wybitnie neutralnym tonem, po czym dodał rozbrajająco spokojnie- Pomiędzy dziesięcioma i trzydziestoma jest dwadzieścia różnicy, chyba że pan profesor wie lepiej.
Rozległy się śmiechy. Snape świdrował go czarnymi oczyma i Nicholas bardzo starał się zachować zimną krew i niewinne, zrównoważone spojrzenie. Nie chciał powiedzieć nic obraźliwego. Było to tylko stwierdzenie faktu, ale czuł, że ostatnia część zdania była zbędna.
-Istotnie.- szepnął wreszcie Snape przez mocno zaciśnięte zęby- I nie zaprzeczysz, że dziesięć i trzydzieści daje czterdzieści. Ravenclaw traci tyle punktów za twoją permanentną arogancję.
Uczniowie Ravenclawu jęknęli. Nicholas nieco oklapł w sobie, gdy zdał sobie sprawę, że przez niego stracili już dziś siedemdziesiąt punktów. Całe to zbieranie niewiele go obchodziło, ale ten jęk…
Przełknął ślinę i rozpakował się trzęsącymi rękoma. Czuł gulę w gardle i nieprzyjazne spojrzenia jego kolegów. Wiedział, że wszyscy go o to obwiniali, ale nie mógł nic poradzić na to, iż po prostu generalnie nigdzie mu się nie spieszyło. I tak było od zawsze, nie widział sensu zmiany stanu rzeczy.
Jak zwykle, eliksiry ciągnęły się w nieskończoność. Nawet nie zmuszał mózgu do uważniejszego słuchania tego, co ględził Snape. W ogóle trudno mu było od zawsze skupić uwagę na czymś dłużej, niż trzy minuty, szczególnie, jeżeli były to eliksiry. Nieraz dostawał po głowie z tego powodu.
Niestety, prosty wywar na oparzenia, jaki Nicholas usiłował dziś stworzyć, nabrał żałosnej konsystencji roztopionej do połowy kostki masła, a cuchnął tak, że łzy ciekły.
-Black, czy jak zwykle zapomniałeś zabrać rozumu z dormitorium, czy ty go tam po prostu nie masz?!
Nicholas westchnął ciężko, nawet nie podnosząc głowy. Puchoni, z którymi mieli eliksiry, roześmieli się po kryjomu. Młody Black odgarnął jasnobrązowe, proste włosy z twarzy i usiłował udawać, że nic nie słyszy. To od zawsze było najlepszą bronią na wszelkie ataki psychiczne, w domu również.
Snape’a najwidoczniej rozsierdził totalny brak zainteresowania od strony Nicholasa, toteż wycedził:
-Przez twoją permanentną, WRODZONĄ wręcz arogancję i olewactwo, tracisz dziesięć punktów.
Nicholas nic nie odpowiedział, bo ta informacja wzbudziła w nim jedynie leciutki, nieprzyjemny skurcz. Puścił jeżdżącego po nim Snape’a mimo uszu i dalej próbował z uporem maniaka wymieszać maź.
-Black, czy twoja ułomność fizyczna obejmuje też mózg? Patrz na mnie, jak do ciebie mówię!
Nicholas podniósł wreszcie głowę dla świętego spokoju, ale czuł rumieniec wstydu po uwadze o ułomnościach fizycznych. Wydało mu się niesprawiedliwe, że Snape wykorzystuje to, iż ktoś rzucił na niego klątwę jeszcze przed pojawieniem się na świecie i to, że tragicznie stracił brata i nogi.
-Czemu mam patrzeć na pana?- spytał spokojnie- Przecież słucham uszami, nie oczami.
Kątem oka uchwycił Marcusa, Eddiego i Paula, chichoczących złośliwie gdzieś z prawej. Przyjaźnili się i razem nie byli zbyt sympatyczni, chociaż osobno każdy, z wyjątkiem Marcusa, był fajny.
Rozległ się dzwonek, więc Snape nie zdążył ukarać go za niegrzeczne zachowanie. Osobiście, Nicholas nie widział w tym nic niegrzecznego. Przecież zadawał rozsądne pytania i konkluzje, nie chciał być nieuprzejmy. Nawet dla takiej mendy, jak Snape. Widział, jak czarnooki nauczyciel patrzy na niego nieruchomym spojrzeniem ponad szamoczącą się klasą, więc szybko się spakował i wyszedł.
Na korytarzach Hogwartu panował tłok i wesoły hałas. Słychać było setki głosów, piski drzwi, skrzypienie zbroi, rozmowy duchów i postaci z portretów… Nicholas lubił te odgłosy, ale Hogwart nie należał do najprzyjemniejszych miejsc. Chociaż młody Black nigdy nie szukał towarzystwa, teraz czuł, że od czasu do czasu miło by było spytać kogoś o pracę domową czy o ulubioną potrawę.
Jak zwykle sam udał się na nieporadnych nogach pod salę zaklęć. Tego też nie lubił: stałe bujanie w obłokach, jakiemu się z przyjemnością oddawał sprawiało, że przesypiał najważniejszą część lekcji: wytłumaczenie Flitwicka, jak powinien wyglądać ruch różdżką. W tych nielicznych przypadkach, gdy nie przesypiał, potrafił skupić się tak dobrze, iż jako jedynemu wychodziło mu zaklęcie. Ale mu się zazwyczaj nie chciało skupiać aż tak dobrze.
Słysząc śmiechy starszych Ślizgonów (wszyscy gremialnie nazywali go Kaleką), dotarł wreszcie pod salę. Czuł głód, bo zjadł dziś tylko dwa tosty, więc jego myśli błądziły wokół lunchu. Nie przejął się szóstym już „EJ, KALEKA!”, ani tym, że goniący Marcusa i wrzeszczący piskliwie Paul niechcący (albo i nie…) rozmazał czekoladową żabę na jego ramieniu. Spokojnie pozbył się czekolady przy pomocy palców i języka, czym doprowadził większość Krukonek z klasy do pogardliwego śmiechu.
Niestety, znów zapowiadało się nieciekawie. Wszedł z obojętną miną do klasy zaklęć i zauważył, że Marcus i Paul zajęli jego miejsce, jedyne w całej klasie przy wysokim, gotyckim oknie. Poczuł specyficzną dla niego spokojną wściekłość i bez pardonu położył swoje rzeczy na ławce, którą zajęli.
-Ej, Nick, przecież my tu siedzimy.- zauważył Marcus, mrużąc oczy.
-Nie zauważyłem. Tylko położyłeś SWOJE rzeczy na MOJEJ ławce.- odparł dobitnie Nicholas.
Mierzyli się w trójkę wyczekującymi spojrzeniami. Nicholas wiedział, że koledzy z dormitorium go nie lubią, ale nigdy mu tego nie pokazali wprost. Nie czekając na ich manewry, wpakował się bezceremonialnie na swoje miejsce. Marcus i Paul odeszli, szepcząc coś i patrząc na niego dziwnie. Nicholasa nie interesował fakt, że koledzy znielubili go jeszcze bardziej przez upartość i wyszedł na egoistę nawet przy koleżankach z klasy, które mu się przyglądały. Najważniejsze było to, by siedzieć przy oknie, bo świat za szybą był inny od tego. Lepszy, niż szkoła, nauka, Snape, eliksiry i koledzy z Ravenclawu. Skupił zbuntowany wzrok na literze w słowie „początkujących”, wyciągnął wiązową różdżkę i bezwiednie począł obracać w palcach. Cały dzisiejszy dzień, jak wiele przed nim, był beznadziejny. Nicholas ze zdenerwowaniem poczuł szczypanie oczu i zirytowanie.
Droga mamo!
W Hogwarcie jest dobrze. Dostałem się do Ravenclawu. Koledzy i koleżanki są mili. Lubię z nimi przebywać. Lekcje są ciekawe i interesujące.
Co u Was? Wszyscy zdrowi? Mam nadzieję, że nie stało się nic strasznego. Bardzo tęsknię. Nawet nie wiesz, jak bardzo. Wszystko przypomina mi dom i tak naprawdę już nie mogę doczekać się Gwiazdki. Płakać mi się chce na myśl, że to dopiero za trzy miesiące. Bardzo chciałbym Cię przytulić, mamo. Póki co, mam tylko Chandrę.
Pozdrów wszystkich: wujka Remusa, Sarę, Cosmo i Rosemary. I Syriusza, gdy go odwiedzisz. Nicholas.
Uniosłam głowę znad listu z niepokojem i zmarszczyłam brwi.
-Nie podoba mi się ten list.- mruknęłam do Remusa, dopijającego popołudniową herbatę.
Pokiwał w milczeniu, po czym wypowiedział:
-Racja. Taki… Neutralnie dobry. Zwykle rozpisywaliśmy się na całe kartki, by opisywać wspaniałość Hogwartu, gdy do niego dotarliśmy! I opisywaliśmy ludzi, którzy tam z nami byli. Pamiętam, że James spędził całą noc, by opisać w najdrobniejszych szczegółach wady i zalety każdego z nas i nauczycieli. A Peter powiedział, że mama by się obraziła, gdyby wysłał pięć zdań na krzyż. Syriusz też tak powiedział i dlatego wysłał te pięć zdań… Coś tu jest nie tak.
-”Płakać mi się chce na myśl…”? ”…mam tylko Chandrę”? I do tego te wszystkie ogólniki. W Hogwarcie jest DOBRZE, a koledzy są MILI. To najbardziej neutralne określenia!
Remus patrzył na mnie dłuższą chwilę uważnie.
-Chyba Nicholasowi coś tam dolega. Nie mieści mi się to w głowie. Przecież tak na to czekał!
-No nic.- wetknęłam list za szybkę w szafce- Dostał się do Ravenclawu. Nieźle. Może przesadzamy?
-Ej, Kaleka!
Nicholas udawał, że nie słyszy i szedł dalej. Właśnie przetrawiał fakt, że nie ćwiczył zaklęcia wprawiającego nogi guzikowi na transmutację. Po prostu zapomniał. Czuł wielką gulę w gardle na myśl o McGonagall, krzyczącej na niego przy Krukonach i Gryfonach. Pluł sobie w brodę, że usnął w tym fotelu, zagłębiając się najpierw w to, co przyjemne- podręcznik astronomii, którą jako jedyną uwielbia, a potem mając zamiar odwalić pożyteczne, czyli lekcje. Nie posiadał również wypracowania na eliksiry, co sprawiało, że drętwiały mu opuszki palców, ilekroć wyobraził sobie Snape’a szydzącego z niego na oczach jego klasy i Puchonów. Znów się będą śmiać z jego kalectwa, bo Snape uwielbiał tworzyć hipotezy, że mózgowi jedenastolatka też doskwiera niedorozwój, jak nogom. Z jednej strony nie było w tym nic dziwnego-Nicholas wiedział, że jego bujająca w obłokach natura sprawia, iż był jakby w pewnym opóźnieniu w realiach. Irytowało go, że jest to powód do śmiechu.
Niestety, następnego okrzyku nie mógł zignorować, bo jakiś Ślizgon złapał go za torbę.
-Hej, puszczaj.- rzekł spokojnie i jakby ze zdziwieniem Nicholas.
Grupka Ślizgonów z co najmniej piątej klasy zachichotała. Nicholas wyrwał się z ponurych rozmyślań i rozejrzał z niepokojem. Otaczały go dryblasy ze Slytherinu, a w pobliżu stała tylko klasa jego i równoległa Puchonów. Patrzyli na to, ale nie reagowali. Niektórzy nawet się śmiali.
-Co tam, Kaleko?- zachichotał jeden ze Ślizgonów.
-Puść mnie.- rzekł dobitnie Nicholas, strzygąc z niepokojem uszami.
Na to grupka ryknęła śmiechem. Nicholas poczuł, że się czerwieni. Jeden z nich go szturchnął.
-Zrób tak jeszcze raz, Kaleko! Porusz tymi ohydnymi, wilczymi naroślami!
Nicholas, już zupełnie czerwony, próbował wydostać się z kółeczka, które go otaczało. Chciał zrobić to, co zwykle-udawać, że go nie ma, że schował się za twardą skorupą niewzruszenia. Ślizgoni ryczeli.
-Jak chcesz, Kaleko!
Jeden z nich go pchnął na innego, ten, wydając odgłosy obrzydzenia, odepchnął go jeszcze do następnego. Nicholas czuł się jak w koszmarze, aż w końcu legł na ziemi, u stóp Ślizgonów.
-Zostawcie go! Czemu mu dokuczacie?
Nicholas ze zdumieniem poczuł łzy na policzkach. Ślizgoni zaczęli się śmiać z kogoś w grupie Krukonów. Młody Black obrócił się na brzuchu w tamtą stronę. Krzyknęła niska, czarnowłosa dziewczynka, chyba jedna z pięciu dziewczyn z jego klasy. Tak, na pewno-miała niebieskie akcenty na szacie i naszywkę z orłem. Chang, czy coś takiego…
-Mam naskarżyć?- pisnęła hardo- To nie jego wina, że ma takie uszy!
-Uuuu…- i Ślizgoni ryknęli jeszcze bardziej. Jeden dodał- Obrończyni nienormalnych! A może to twój wymarzony ukochany? Co, bachorze?
-Profesorze Flitwick!- pisnęła dziewczynka, machając do maleńkiego czarodzieja, drobiącego po korytarzu. Była lekko zaczerwieniona i zdenerwowana.
-Tak, panno Chang?- Flitwick podszedł bliżej i zauważył wszystko- Co tu się dzieje, chłopcy?
Ślizgoni nie odpowiedzieli i udali się w swoją stronę, oglądając na obserwującego ich Flitwicka. Maleńki czarodziej westchnął i ze znużeniem popatrzył na leżącego przed nim Nicholasa.
-Panie Black, proszę wstać. I nie być takim biernym.- pisnął- Jesteś z Blacków, chłopcze, trochę więcej ognia! Co by powiedział twój ojciec?
-Nie wiem i nie chcę wiedzieć.- burknął do siebie Nicholas, zbierając się z podłogi. Nie wiedział, czy jego wychowawca to usłyszał, bo odszedł jakoś szybciej. Zgarnął torbę, upapraną rozwalonym atramentem i spojrzał niechętnie na koleżankę z klasy. Uśmiechnęła się nieśmiało i wbiegła za przyjaciółkami do sali transmutacji. Nicholas westchnął, czując gulę i też tam poszedł.
Całą lekcję nie mógł się skupić. Był roztrzęsiony, ale doświadczył czegoś dziwnego. Ktoś okazał mu jakąkolwiek życzliwość! Ciekawe, czy ta (jak jej tam było?!) dziewczyna zrobiła to z litości, jaką człowiek okazuje zmarzniętemu psu, czy rzeczywiście nie ma zamiaru śmiać się z niego.
Wpatrzył się w tajemnicze, proste, czarne włosy niespodziewanej sojuszniczki, na których tańczyły refleksy bladego, jesiennego słońca. Gdy dziewczynka popatrzyła na niego bezwiednie, przeniósł wzrok na książkę od transmutacji. Miała głęboki, czerwony kolor, tak intensywny, jak coś w lesie ponad rok temu na biwaku z wujkiem. Nicholas skupił się na tym, jak bardzo nie znosi szkoły.
***
Z pokoju wygoniła ją czysta ciekawość. Wanda po szkole miała jej pokazać coś niesamowitego. Teraz Rosemary pędziła pod budynek szkoły jej przyjaciółki, ten, który ją tak frapował. Zawsze wychodziło z niego mnóstwo dzieciaków, te najstarsze były w wieku panny Black. Trochę żałowała, że nie chodzi do szkoły z innymi, a mama i wujek Remus nauczają ją w towarzystwie brata i siostry, a to towarzystwo było jakieś, jak to określała, skisłe. Kiedy żył Syriusz, było przynajmniej wesoło…
Odkąd Nicholas wyjechał do Hogwartu, Rosemary czuła ścisk w dołku z powodu wielkiej tęsknoty za szkołą i jakimś towarzystwem jej rówieśników. Cieszyła się, że miała chociaż Wandę.
-O, Rosemary! Szybka jesteś!
To Wanda, a stała parę stóp od niej, wracając do domu ze skórzaną teczką pod pachą.
-To co, chciałaś mi coś pokazać! Umieram z ciekawości!
Wanda kiwnęła krótko, potem się rozejrzała konspiracyjnie i kiwnęła na Rosemary.
-Ale przysięgnij na swoje życie, że nigdy nikomu nie powiesz!- szepnęła dramatycznie- To sekret!
-Przysięgam na życie!- oświadczyła uroczyście rudowłosa.
-Dobra. Chodź za mną!
Wanda rozejrzała się jeszcze raz, po czym potruchtała z powrotem, a Rosemary podążyła za nią.
-To nie jest… niebezpieczne?- zapytała. Uwielbiała ryzyko, ale po tym, co stało się prawie dwa lata temu, nie wyobrażała sobie tak skrzywdzić mamy, by straciła jeszcze córkę.
-Jest bardzo niebezpieczne!- rzekła Wanda dziwnie świszczącym głosem- Opowiem ci, zanim dojdziemy na miejsce, byś wiedziała, co robić, gdyby sprawy potoczyły się źle…
Rosemary uniosła brwi.
-Ostatnio dwóch punków wlało Stanleyowi przed domem…- zaczęła Wanda.
-Tak, widziałam jego sińce, jak przyszedł bawić się z Sarą!- przytaknęła Rosemary.
-Jednego z nich poznałam, jak szedł naszą ulicą w swoją stronę. Śledziłam go z okna, ale potem zniknął, więc wyszłam z domu i na paluszkach poszłam za nim…- mówiła Wanda z przejęciem właściwym dziesięciolatce- Byłam ciekawa, gdzie takie punki chodzą wieczorami. I doszłam tam…
Zawiesiła głos dramatycznie. Rosemary uniosła brwi, czując dreszczyk emocji.
Zapuściły się w niezbyt porządnie wyglądające tereny miasta. Był listopadowy wieczór, robiło się już sino, pomimo wczesnej godziny zbliżała się ciemność. Rosemary w ogóle nie czuła zimna z emocji.
W końcu Wanda położyła palec na ustach, by dać jej do zrozumienia „Cicho bądź”, po czym podeszła na palcach do siatkowego ogrodzenia, za którym był niewielki, betonowy placyk. Rosemary zerknęła.
Walały się tam śmieci i butelki, gdyż placyk znajdował się przy opuszczonym magazynie. Na daszku na wysokości podłogi pierwszego piętra dostrzegła wtaszczoną tam wiklinową, starą sofę.
-Ktoś sobie tu urządził bazę.- szepnęła Rosemary- To baza tych starszych chłopaków z okolic!
-Tej grupy punków, no nie? Włazimy?
Rosemary popatrzyła na Wandę z lekkim popłochem, ale za chwilę uśmiechnęła się.
-Dobra! Ale jak nas złapią, nie wrócimy do domu na nogach…
-Eee, po prostu zwiejemy i tyle! Tu nikogo nie ma, Rosemary, chodź!
W starym płocie z jednej strony placyku była szpara. Dziewczynki przelazły ostrożnie przez dziurę.
-Jesteśmy na terenie wroga!- szepnęła z przejęciem Wanda, rozglądając się na wszystkie strony.
Rosemary czuła ekscytację tą drobną przygodą i zerknęła za siebie, wyobrażając sobie, iż jakiś punk czai się za nimi. Niezbyt pokrzepiające.
Wspięły się po kontenerze na daszek, gdzie pragmatyczni chuligani postawili sobie wygodną, aczkolwiek nie najnowszą sofę wiklinową. Dziewczynki rozwaliły się na niej z ukontentowaniem.
-Ech, czuję się jak przestępca!- westchnęła Wanda.
-To nie przestępcy. Co najwyżej…- Rosemary pomyślała, szukając słowa-… zbuntowani chłopcy.
-Skąd wiesz? Może kogoś tu zamordowali? Poszukamy ciała nieszczęśnika?- ożywiła się Wanda.
Rosemary wybuchnęła śmiechem, czując jakąś wolność. Mama pewnie wychodzi z siebie w domu, ale trudno… Wujek pozwolił jej wyjść. Nauczyła się pytać o takie rzeczy właśnie jego.
Robiło się granatowo na zewnątrz, pierwsze lampy się zapalały, ale na dole nikt się nie kręcił.
-Może to jakaś straszna część Basildon?- szepnęła Rosemary.
-Na pewno. Stąd jest większość punków. Trzymają się razem, tworząc paczkę, bo blisko mieszkają.
-Fajnie, zazdroszczę im…- mruknęła Rosemary, która poza Wandą i Weasleyami nie miała nigdy kumpli i koleżanek w ludziach w jej wieku- Która godzina?
-Zbliża się piąta. Zaraz rodzice się zorientują, że jeszcze nie wróciłam do domu, bo o piątej wszyscy w mojej rodzinie po angielsku piją herbatę z ciasteczkami i zauważą, że nie przyszłam do salonu…
-Ej, Wanda!- szepnęła Rosemary- Ktoś idzie!
Zamarły. Ulicą szły trzy sylwetki, niewidoczne po ciemku, oświetlane jedynie słabym światłem latarni. Poruszały się żwawo i po chwili przesadziły sprawnie siatkę.
-Punki! Chodu stąd!- syknęła Wanda i czując duszę na ramieniu, zerwały się z kanapy i podbiegły na drugą stronę, daleko od kontenera, po którym się wspięły. Chłopcy też wleźli po kontenerze.
-Ej, Paul, to było niezłe, nie?- rechotał jeden z nich- Więcej nam nie podskoczy gnojek…
Rosemary i Wanda wymieniły spłoszone spojrzenia. Nie miały gdzie wiać, po prostu stały na daszku.
-Cresh, zwędziłeś w końcu staremu to wino?
-Jasne, przecież ta wywłoka ze sklepu by nam nie sprzedała… Jej też trzeba kiedyś wlać… EJ!
Czarnowłosy, młody punk, zwany Creshem, dostrzegł w końcu Rosemary i Wandę. Młoda panna Black, nie zastanawiając się dłużej, chwyciła za kołnierz oniemiałą Wandę i zeskoczyła z rozpędu z daszku, lądując boleśnie na betonie. Nie było czasu płakać nad odrapanym łokciem-punki rzuciły się w stronę kontenera w celu dorwania dziewczynek i sprania na dobrze rozdrobniony dżem. Rosemary najbardziej bała się tego czarnowłosego Davida, którego widziała już w parku we wrześniu; wtedy wydawał jej się milion razy mniej niebezpieczny. Ciągnąc za sobą kasztanowłosą przyjaciółkę, rzuciła się w stronę wyrwy w płocie i razem popędziły ciemną, oświetloną żółtym światłem ulicą.
Niestety, chłopaki za nimi nie odpuszczały im, co gorsza, będąc szybszymi niż dwie dziesięcioletnie dziewczynki, więc szybko zaczęli je doganiać.
-DO CHOLERY, ŁAPCIE TE SMARKULE!!!- wrzeszczał któryś.
Na szczęście, Rosemary miała coś w zanadrzu, mianowicie nieprzeciętne, choć nierozwinięte jeszcze umiejętności czarownicy, więc po osiągnięciu apogeum przerażenia zaczęła biec niewiarygodnie szybko, ciągnąc skrajnie zszokowaną Wandę za sobą jak powiewającą chorągiewkę. Punki zostały w tyle, chociaż Rosemary nie wiedziała, czy nie zatrzymali się po prostu w ciężkim zdziwieniu.
Było już zupełnie ciemno, gdy zatrzymały się wreszcie na Vange.
-Ja nie mogę, ty jesteś jakaś dzika!- sapała Wanda, wspierając dłonie na łokciach.
Rosemary roześmiała się, robiąc to samo. Zaczęło kropić.
-Dobra, zmiatam, kosmitko!- rzuciła Wanda, poprawiając skórzaną teczkę szkolną- Rodzice nie zorientują się, że mnie nie było, nie ma nawet piątej! Dzięki i cześć!
Pomachała Rosemary i odeszła. Rosemary uśmiechnęła się do siebie, poprawiła rude loki, które wlazły jej do oczu i szybko, lecz cicho, wlazła do domu przez okno, by mama nie słyszała.
tam w następnej notce jest dalszy ciąg! Zostawiajcie komenty pod tamtą.
87. Aspołeczny indywidualista cd. Dodała Mary Ann Lupin Czwartek, 01 Września, 2011, 07:20
-Patrzcie, tam widać Kasjopeję! To rozciągnięte W, widzicie?
Nicholas, zafascynowany, nakierował na gwiazdozbiór teleskop, którym właśnie oglądał po kryjomu Mgławicę Andromedy. Uwielbiał astronomię, dla niej warto było tu siedzieć, jako Krukon.
Dochodziła dwunasta w nocy. Na listopadowym niebie nie zawsze widać było gwiazdy, ale dziś mieli świetną widoczność. Chociaż oddech zamieniał się w parę, a Nicholasowi trzęsły się ręce.
-No, czuć, że zbliża się zima!- sapnęła profesor Sinistra- Idźcie już, dzieci… I sprawdzę krótkie notatki na temat Kasjopei na następnej lekcji, pamiętajcie! I zróbcie rycinkę, z uwzględnieniem kątów, jakie tworzą w niej poszczególne ciała niebieskie… A, na koniec… Prosiłabym was o wykonanie małego projektu w parach… Wykonajcie nasz układ słoneczny w odpowiednich proporcjach, na ocenę. Para o najlepszym projekcie dostanie nagrodę. Wymówek nie przyjmuję.
Nicholas poczuł ścisk żołądka. Projekt w parach… I co teraz? Chłopaki dobiorą się pewnie jakoś między sobą, a ten, który nie będzie miał pary, znajdzie ją wśród innych domów. Nikt nie będzie chciał być z Nicholasem. A jeżeli nie zrobi projektu, na pewno dostanie mu się po głowie.
Postanowił wyjątkowo się wysilić i samemu znaleźć parę. To wydało mu się trudne, bo nikogo nie widział w roli partnera dla siebie. A po chwili przyszło mu coś do głowy.
-Hej, Cho!- krzyknął i szybko pokuśtykał w stronę zejścia z wieży.
Niska Chinka zatrzymała się w towarzystwie swych czterech koleżanek. Uniosły brwi.
-Czy moglibyśmy zrobić ten projekt razem?- wypalił niespeszony Nicholas.
Wszystkie jej koleżanki okazały ewidentnie dezaprobatę.
-Ona robi ten projekt ze mną, Black.- oznajmiła pogardliwie jedna z nich, taka kędzierzawa- Czemu miałaby zrobić go z tobą?
-Ojej, przecież jesteście nieparzyste, dobierzcie się pomiędzy sobą.- rzekł Nicholas ze znużeniem.
Uśmiechnęły się jakoś dziwnie. Nicholasowi wydało się dziwne to, że się śmieją z jego rozwiązania sprawy. Gdy Cho nie będzie z żadną z nich, łatwo dobiorą się między sobą, bo pozostanie czwórka, co za problem. To była dobra konkluzja, nie widział w niej nic problematycznego.
-To jak?- spytał, patrząc na wahającą się Cho. Pomyślał, że nigdy nie zrozumie dziewczyn.
-Cho, jeszcze się zastanawiasz?- zdziwiła się kędzierzawa- Nie znasz go przecież!
-Nie wiem, Marietto. Mówi całkiem sensownie. I tak jedna z nas nie miałaby pary. No dobra, mogę w sumie zrobić z nim ten projekt… A wy dobierzcie się pomiędzy sobą…- rzekła ostrożnie Chang.
-Dobra, to dam znak. Cześć!- rzucił Nicholas na odchodnym, nie czekając na dalszy rozwój wydarzeń. Starając się nie kuśtykać prawie tak bardzo, jak w dzień przyjazdu do Hogwartu, zszedł po schodach, by iść spać. No, ale coś przynajmniej udało mu się ustalić.
Długo nie mógł usnąć, wsłuchując się w paplanie kolegów z dormitorium. Nawet nie zorientował się, kiedy minęły ponad dwa miesiące siedzenia tutaj. Dwa bite miesiące, podczas których prawie nie otwierał ust, by z kimś porozmawiać, podczas których czuł się tak wyalienowany i niepotrzebny, jak nigdy dotąd. Doszedł do wniosku, że przyczyna leży gdzieś w nim, ale coś mu podpowiadało, że to też przez jego uszy i kalekie nogi. Z utęsknieniem czekał Gwiazdki. Wysłał już Chandrą parę listów, ale wciąż czuł się, jakby był zupełnie sam. Nawet te listy nie mówiły mu, że jest ktoś za tym okrutnymi murami, kto go potrzebuje. Ciekawe, jak tam mama z rudo-czarnymi loczkami i słabymi nerwami…
Gwałtownie zerwałam się z posłania. Zalewał mnie zimny pot.
Po chwili czołgałam się już na podłodze, próbując powstać.
Co się dzieje?!
Długie kły wampira wbiły mi się w wargi boleśnie, bo zacisnęłam mocno szczękę. Zrobiłam to, czując podejrzane pulsowanie dziąseł.
Popatrzyłam na wciąż śpiącego Remusa ze strachem. Czyż nie łykałam eliksiru na łaknienie?
Przypomniało mi się, że nie. Zalała mnie fala strachu. Wstałam na chwiejnych nogach i zeszłam po schodach wolno, by się nie przewrócić.
W kuchni nie traciłam czasu na zapalanie światła, tylko po omacku dotarłam do szafki, potykając się o własne nogi. Otwarłam ją w ciemnościach, czując tylko własny ciężki oddech. Namacałam buteleczkę eliksiru przeciwko łaknieniu. Czułam wszechogarniający, niezwykle mocny głód. Potrzebowałam krwi…
Przestraszyłam się o dzieci. Spały sobie spokojnie na górze, nieświadome niczego. Oczywiście, wiedziały, że jestem wampirem, zresztą Sara też miała wampiryzm we krwi. Krew…
Odrzuciłam na stół fiolkę, nie czerpiąc z niej nawet łyczka. Uśmiechnęłam się do siebie i uniosłam parę cali nad podłogą, zanosząc śmiechem…
Cosmo przewrócił się niecierpliwie na bok. Jego pokój znacznie zmniejszył się, odkąd Nicholas wyjechał. Teraz wujek z mamą przedzielili go ścianą, by starszy brat miał spokój i mógł w ciszy odrabiać lekcje, gdy wróci. U dziewczynek mieli zrobić to samo, gdy on i Rosemary wyjadą.
Dziesięciolatek mocniej ścisnął trzymaną w pięści szkatułkę. Bardzo polubił swój drobny skarb, ale czasem bał się jej w jakiś sposób. Taka tajemnicza i ciemna, pachnąca starością… Do środka udało mu się włożyć jak dotąd jedną, czerwoną fasolkę, którą z trudem uzyskał od siostry po zjedzeniu swojego pudełka.
Czarnowłosy usiadł na łóżku, czując, że to wyjątkowo zimna noc, nawet jak na listopad. Na korytarzu płonęło światło. Wpatrzył się tępym wzrokiem w jasną szparę pod drzwiami. Usłyszał kroki na schodach, ale po chwili znikły. Cosmo zmarszczył brwi, nie słysząc żadnych hałasów. Po co ktoś chodził w nocy po schodach i tkwił w bezruchu na nich dobre parę sekund?
Ciarki przeszły mu po plecach, ale wstał i dyskretnie wyjrzał za drzwi. Tak jak myślał, mama przeleciała korytarzem, zamiast przechodzić i teraz stała w bezruchu przed drzwiami do sypialni dziewczyn. Nie poruszyła się też, gdy szepnął:
-Mamo? Co się dzieje? Czemu nie śpisz?
Nie widział jej twarzy, bo stała tyłem i długie, gęste włosy opadały na całe plecy. Po chwili jednak obróciła się, bardzo powoli. Cosmo stał, unosząc leciutko brew ze zdziwieniem. Miała twarz zupełnie bez wyrazu, barwy woskowo-białej i podkrążone, dziwnie błyszczące oczy.
-Mamo, źle się czujesz? Zaprowadzić cię do łóżka?- spytał i zrobił krok naprzód.
Uśmiechnęła się samymi ustami. Z początku miły uśmiech zamienił się powoli w potworny grymas, jakby ktoś nienaturalnie wykrzywił usta mamy. Jej brwi również ułożyły się pod dziwnym kątem. To była potworna twarz kogoś demonicznie, odwiecznie złego. Po chwili wyszczerzyła zęby, jak zwykle ukazując troszkę dłuższe kły wampira, ale tym razem pociekła z ust krew, kapiąc po brodzie.
Cosmo sapnął i rzucił się do ucieczki po schodach, czując paraliżujący strach. Usłyszał świst i mama przeleciała nad nim. Przestraszył się łopotu i wywrócił, staczając po schodach. Zerwał się błyskawicznie, ignorując ból. Mama przyczaiła się na niego pod sufitem. Popatrzył na nią z niedowierzaniem i przerażeniem. Wpatrywała się w niego obcym, dzikim wzrokiem.
Cosmo spojrzał z nadzieją na drzwi frontowe, ale ona to dostrzegła i w ciągu sekundy stanęła przed nimi, kręcąc głową i cmokając ze zniecierpliwieniem.
-Niedobrze, syneczku. Chciało się uciekać?- rzekła ochrypłym głosem- Płakałabym ze zmartwienia…
Znowu uśmiechnęła się w ten przerażająco demoniczny sposób. Cosmo wrzasnął, nie mogąc powstrzymać emocji, po czym dał nura pod niską szafkę. Czuł, że jego szczęki latają w niekontrolowany sposób, serce biło gdzieś w okolicach krtani. Nigdy tak się nie bał.
Szafka zgrzytnęła. Mama przyczaiła się na niej, pomyślał z jakimś otępieniem.
-Co się dzieje? Cosmo, czemu tak krzyczysz?
Jego ośmioletnia siostrzyczka stanęła u dołu schodów, trąc piąstkami oczy.
-Sara, uciekaj, UCIEKAJ!- krzyknął w rozpaczy, czując, jak bieleją mu wargi z przerażenia, po czym wypadł spod szafki i rzucił się w kierunku siostry. Razem poczęli gnać na łeb na szyję schodami. Cosmo nigdy tak nie pędził po schodach, bał się też odwracać do tyłu.
Wypadli na korytarzyk na piętrze i wbiegli do sypialni dziewczynek, Cosmo zabarykadował drzwi.
-Co się dzieje?
Na środku stała Rosemary w koszuli nocnej. Cosmo wziął siostry i skulili się pod biurkiem, wpatrując w drzwi z napięciem. Słychać było wolne kroki, ktoś przystanął przed drzwiami.
-Dzieci!- powiedziała wolno, spokojnie i melodyjnie mama- Otwórzcie mi! Co to, czemu zamykacie się przed mamą?
-To mama!- syknęła Rosemary- Czemu jej nie otwieramy? Ma dziwny głos…
-Chodźcie do mamusi…- poprosiła cichym i wciąż melodyjnym, przerażającym głosem- Mamusia chce was przytulić… Chce was przytulić TERAZ.
Cosmo czuł, jak Sara obok wprost trzęsie się ze strachu. Poczuł opiekuńcze uczucia względem siostry i mocniej przygarnął ją do siebie, chociaż jemu samemu szczęka latała na wszystkie strony.
-Zawołajmy wujka!- szepnęła Rosemary, która w mig pojęła powagę sytuacji.
-Nie! Ona skrzywdzi wujka!- syknął Cosmo- Sara, spokojnie!
Klamka powoli na ich oczach opadła w dół, jakby ktoś od drugiej strony cichutko próbował otworzyć.
-Chodźcie dzieci, mam dla was niespodzianki!- rzekła prawie radośnie mama.
Cosmo i siostry nie odparły, wciąż z niemym przerażeniem obserwując ruszającą się klamkę. Po chwili zaczęła bardzo gwałtownie się poruszać, wydając bardzo głośne skrzypienie, jakby mama po drugiej stronie dostała furii. Drzwi dosłownie szarpano i uderzano w nie.
-Nie…- jęknął do siebie Cosmo, nie będąc w stanie powiedzieć coś innego.
-Mamusiu!- zawyła Sara rozpaczliwym, skrajnie przytomnym głosem- Błagam! Nie kochasz nas już?!
Zero reakcji. Sara trzęsła się jak osika, po jej nosie spływały łzy.
-MAMAAA!!!- zawyła nagle, jak zranione zwierzę- MAMA, POMOCYYY!!! MAMUSIUUU!!!
Wyrwała się z objęć Cosmo w tym samym momencie, w którym szarpanie ustało.
-SARA, NIE!- wrzasnął dziesięciolatek.
Ale Sara już podbiegła i otworzyła drzwi.
86. Cel-rodzice chrzestni! Dodała Mary Ann Lupin Środa, 17 Sierpnia, 2011, 17:58
Wiem w przybliżeniu, kiedy bd mie internet sprawny - we wrześniu. Wszystkie autorki pamiętników i blogów muszą poczeka na moje komenty właśnie do września. A nową dodam prawdopodobnie ostatniego dnia wakacji. Mam nadzieję, że wypoczywacie i z nadzieją przyjmiecie nowy rok szkolny
Rosemary zebrała jeszcze jedną biedronkę i podbiegła do krawężnika ulicy, na którym stał słoik.
Wrzuciła ją do reszty kropkowanych koleżanek, gdzie robak legł na plecach, wierzgając.
Dzień był wprost upalny. Żar lał się z sierpniowego nieba. Rosemary odrzuciła na plecy rudy, gruby warkocz z loków po łopatki i podkasała jasnożółtą sukieneczkę, po czym, nie bacząc na to, że materiał był względnie czysty, położyła się plackiem na chodniku przed domem, wspierając na ramionach podbródek. Przyjrzała się harcom biedronek i po chwili doszła do wniosku, że czegoś tak nudnego nie widziała nigdy w całym swym dziewięcioletnim życiu.
Zielonooka westchnęła. Chętnie poszłaby gdzieś, chociażby do parku, by się pobawić. Niestety, mama od śmierci jej bliźniaka, zabroniła im prawie ruszać się z domu. Rosemary wiedziała, że teraz mama chciałaby mieć ich wszystkich na oku. Nawet teraz obserwowała ją z okna kuchni, Rosemary doskonale to czuła. Okazywała zatem ze wszystkich sił, że umiera z nudów. Dobrze, że dzisiaj mama ma zrobić lody poziomkowe na podwieczorek. Jakiś uśmiech losu.
Dziewczynka bardzo żałowała straty Syriusza. Był nieznośny, fakt, ale za to świetnie się z nim bawiła. W dodatku był jej bliźniakiem. I Cosmo, który potwornie zniósł tę stratę. Rosemary wiedziała, że wszyscy w domu są smutni od długiego czasu tylko z powodu śmieci Syriusza.
Wierzgnęła nogami parokrotnie w tę i we w tę. Znad słoika z biedronkami zaczęła obserwować krzątających się przy jednym z domów ludzi. Najwyraźniej się wprowadzali.
Dziewczynka zmrużyła oczy, patrząc najpierw na chudą kobietę, potem na zażywnego mężczyznę, którzy kłócili się o coś zawzięcie, wyrywając sobie nawzajem poduszkę do kanapy. Niedaleko kręcił się jasnowłosy chłopiec, na oko trochę starszy od Rosemary. Wreszcie mała panna Black zagapiła się na czwartą istotę, odkrywając, iż istota również gapiła się na nią. Była to mała dziewczynka w malinowej sukience. Miała ciemnobrązowe włosy i buntowniczy wzrok.
Rosemary zerwała się na równe nogi, oglądając niepewnie nową sąsiadkę. Ta jednak po chwili czajenia się, podbiegła najzwyczajniej w świecie. Rosemary cofnęła się o krok, przyciskając do piersi nieufnie słoik z biedronkami. Mała wyciągnęła rękę do niej i zawołała:
-Cześć, jestem Wanda i mam dziewięć lat! A ty?
-Eee… Rosemary. I też mam dziewięć.- odparła Rosemary, obserwując ostrożnie Wandę.
-To fajno.- wyszczerzyła szczerby- Mieszkasz tu na stałe? Chodź, pokażę ci mój nowy dom! A raczej jego ściany zewnętrzne, bo w środku jest burdel i pewnie nie można wejść.
-Burdel?- spytała Rosemary ze zdziwieniem- Co to?
-Nie wiem.- wzruszyła ramionami Wanda- Ale mama właśnie nakrzyczała na tatę, że w środku zrobił burdel. Może to jakieś hobby taty, jak klejenie samolotów… Mniejsza. Fajny masz dom! A ja?
Rosemary kiwnęła potakująco, po czym Wanda zaciągnęła ją na swój trawnik.
-To mój starszy brat. Stanley.- wskazała niechętnie na jasnowłosego chłopaka, który szukał czegoś w trawie, udając, że ich nie widzi- Niestety, jest chłopakiem. A ty masz rodzeństwo?
-Eee… Tak. Siostrę i trzech braci.
-Ojej…- wytrzeszczyła oczy Wanda- To okrutne… To ja mam jednego brata i nie wyrabiam, a ty…
-To fajnie mieć dwóch braci.- rzekła Rosemary, czując nagle irytację.
-Dwóch? Powiedziałaś trzech!- zdziwiła się jej nowa koleżanka.
-Powiedziałam: dwóch!- zesztywniała Rosemary.
-Nie, nie jestem głupia przecież!
-Rosemary!
Wyjrzałam za okno w kuchni. Słońce świeciło jasno tego sierpniowego dnia. Wydawało mi się to niesprawiedliwe. Było ciepło i pogodnie…
Moja córka wybiegła zza węgła garażu sąsiada, miała zaaferowaną twarz.
-Chodź do domu.- rzekłam, odganiając bzyczącą przy uchu muchę.
-Ale dlaczego? Poznałam fajną dziewczynkę. Mieszka od dzisiaj w tamtym domu!
Wskazała palcem na do niedawna opuszczony dom, przed którym stała ciężarówka z firmy zajmującej się przeprowadzkami. Westchnęłam.
-Wolałabym, żebyś wróciła do domu.- oznajmiłam chłodno- Powinnaś wiedzieć, że nie lubię, zwłaszcza od… jakiegoś czasu, jak ty lub któreś z twojego rodzeństwa jesteście poza domem.
Rosemary westchnęła ciężko.
-Dobrze, już dobrze… Ale będę mogła się pobawić z Wandą po obiedzie? Tylko tu, na naszym podjeździe! To przecież tak niewiele!
-Zgoda. Na podjeździe możesz się pobawić.
W tym momencie podbiegła do Rosemary dziewczynka, która nie mogła mieć więcej, niż tyle, co ona. Była ubrana w ładną, malinową sukienkę, czekoladowe włosy ktoś zaplótł jej w warkocze. Wyglądał na dobrze odżywioną i zadbaną. Za nią pojawiła się szczupła kobieta.
-Wanda! Nie wolno tam wchodzić!
-Ależ mamo!- odparło dziecko pretensjonalnym głosem- To dom Rosemary, mojej nowej…
-Co to, nie widzisz, że rozmawia z mamą? Nie przerywa się starszym! Bardzo panią przepraszam!- odezwała się do mnie kobieta, chwytając córkę za kark.
-Nic się nie stało.- odparłam, uśmiechając się sztucznie, z trudem. Uśmiechanie się było dla mnie już bardzo ciężkie- Państwo nowi tu, na Vange. Podoba się?
-Bardzo!- oznajmiła kobieta nieco wymanierowanym głosem- O wiele lepiej, niż w stolicy! A pani? Ile już tu mieszka?
-Och, będzie ze sześć lat…- rzekłam wolno.
-To nie tak długo. Tak w ogóle to nazywam się Agatha Route.
-Mary Ann Black.
-Miło mi poznać!- uśmiechnęła się.
-Zapraszam któregoś dnia na herbatkę.- zaproponowałam- Byłoby mi bardzo miło.
-Och, jakie to miłe z pani strony! Ale na razie musimy zrobić, co nasze. Jeszcze tyle do wniesienia! Ale obiecuję, że któregoś dnia przyjdę, by lepiej poznać panią!
Uśmiechając się i kłaniając kurtuazyjnie, pani Route wycofała się na ulicę, ciągnąc za sobą niezadowoloną córkę. Ja popatrzyłam wyczekująco na Rosemary.
-Do domu.- rozkazałam krótko i wycofałam się do chłodnej kuchni.
Od czasu śmierci mojego dziecka nie pozwoliłam reszcie oddalać się zbytnio od domu. Remus mówił mi już, że to przesada, ale stało się to nie do przeskoczenia. Żal po Syriuszu był wciąż zbyt świeży dla mnie, bym pozostała obojętna. Zrobiłam się chyba przesadnie troskliwa i nadopiekuńcza, ale wiedziałam, że to chyba normalne w moim przypadku. Wciąż nie potrafiłam poradzić sobie ze stratą synka. Przesiadywałam na cmentarzu niezliczone godziny, wpatrując się w biały, maleńki grób, na którym wyryte były słowa: Syriusz John Black, urodzony 14 kwietnia 1980, zmarł tragicznie 15 stycznia 1989. Data była zbyt świeża, nagrobek zbyt nowy, bym powróciła do siebie. Nie, to było ponad moje siły, życie straciło już wszelkie barwy. Nawet wróciłam do noszenia czarnych ubrań i szat, popadając w depresję. Maxim i Remus próbowali mnie pocieszyć, dzieci starały się, jak mogły, by wypełnić lukę po Syriuszu… Niestety, czarnowłosy, rozkoszny oszołom był jedyny i niepowtarzalny. Najżywszy z rodzeństwa, a teraz sztywny i zimny… To było zbyt niesprawiedliwe. Jak mogłam żyć, gdy mój synek został pozbawiony tego przywileju?
Wiedziałam, że przesadzanie w obdarowywaniu miłością reszty jego rodzeństwa było nienaturalne, ale teraz miałam taki odruch. Możliwość straty jeszcze jednego dziecka wyzwoliła we mnie całe rezerwy rodzicielskiej miłości i stałam się chyba dość despotycznym, nieustępliwym rodzicem, jeżeli chodzi o bezpieczeństwo. Bałam się straty tego, co było jedyną radością i sensem mojego życia-dzieci.
Sara wierciła się za biurkiem. Doprawdy, było tak gorąco! Dawanie jej paru linijek tekstu do przepisania w tak upalny dzień było po prostu nieludzkie, szczególnie, że za biurkiem miała okno na słoneczny świat. Sara jednak wiedziała, że mama zrobi wszystko, by ją i jej rodzeństwo czymś zająć, bo musieli siedzieć w pobliżu domu. Nawet wujek Remus twierdził, że to już paranoja, a Sara skłonna była się z nim zgodzić, nawet, jeżeli nie do końca wiedziała, co oznacza słowo „paranoja”. Ona musiała przepisywać dyktanda i czytać różne proste teksty z książek, które przynosił jej z czarodziejskiej księgarni wujek, Cosmo robić to plus kilkadziesiąt zadań matematycznych, ale Nicholas miał w zasadzie gorzej, więc Sara nie narzekała zbytnio. Najstarszemu bratu mama kazała ponad to wypielęgnować trawnik i umyć okna w całym domu, nawet, jeśli sama mogła to zrobić czarami w pięć sekund. Tylko Rosemary nie miała już pracy, bo skończyła zadania, czytanki i dyktanda, myć podłogi i czyścić łazienkę i teraz Sara mogła poobserwować z zazdrością siostrę, gdy ta hasa po cudzym trawniku z jakąś dziwną dziewczynką.
Siedmiolatka o prostych, rudo-czarnych kosmykach znów przekręciła się niechętnie na krześle, jęcząc do siebie. Czemu inne dzieci bawią się w parku? Dlaczego rodzice pozwalają im się włóczyć po drodze, lub, co lepsze, chodzą z nimi na spacery? Mama też chodziła, ale nie tak często, jak Sara by chciała. Zresztą, odkąd pamiętała, mama była straszliwie smutna. Szczególnie od zimy.
-Ganiasz!- wrzasnęła nagle Rosemary z trawnika obok domku naprzeciw.
Sara podskoczyła, tak bardzo chciała się pobawić z siostrą i jej nową koleżanką. Otworzyła szeroko okno i usiadła na parapecie, by w desperacji zsunąć się po rynnie. Przełknęła ślinę, bowiem było dość wysoko, a Sarze wydawało się, że nie należy do najodważniejszych. Wielokrotnie Rosemary dawała jej to do zrozumienia. Sara zacisnęła zęby i postanowiła pokazać, na co ją stać. Przecież Syriusz też zjeżdżał po tej rynnie, nawet raz skotłował się po niej i nic mu nie było!
Na wspomnienie o braciszku Sara potarła z jękiem oczy piąstkami, by się nie rozpłakać. Wciąż wszystkich to bolało, ją również. Trąc oczy zapomniała się trzymać parapetu, co zaowocowało tym, że ześliznęła się z niemym przerażeniem i odbiła jak piłka od krzaku begonii, by lec w oszołomieniu na trawie po tym dość niekonwencjonalnym zejściu z okna na pierwszym piętrze. Usiadła ze zdziwieniem, rozmasowując obolały łokieć i podniosła się, z lękiem zerkając na kuchenne okno, ale nikt nie wyszedł, by nagadać jej do rozumu.
Sara konspiracyjnie rozejrzała się i nieśmiało podbiegła do siostry i pociągnęła ją za warkocz.
-Mogę się bawić z wami?- zapytała Rosemary.
Ta popatrzyła na Sarę z góry. Dziewczynka za siostrą po chwili zawołała:
-Dobra! Zawiążemy ci oczy i będziesz nas szukać! A tak w ogóle to jestem Wanda!
Zanim Sara zaprotestowała, Wanda i Rosemary obwiązały jej oczy jakąś chustką, okręciły porządnie, by pozbawić orientacji i siedmiolatka usłyszała już ich zduszone chichoty i szybkie kroki na trawniku. Potem zaległa cisza i ciemność. Dziewczynka stała na środku, zdezorientowana i czuła się dość niezręcznie. Wcale nie chciała się bawić w ten sposób z Rosemary i Wandą, liczyła na bardziej wyrównaną zabawę. To było ewidentne wykorzystanie małej Sary. Chcąc nie chcąc, westchnęła i zaczęła młócić wkoło rękoma, jak cepami, by wyczuć ewentualną istotę ludzką. Denerwowało ją to, że nie widzi, czy zaraz zaliczy zderzenie czołowego ze ścianą, czy też nie. Znów usłyszała zduszony chichot i głośnie „CIIICHO, NO!”, którejś z dziewczynek. Ruszyła w tamtą stronę, słysząc jakiś podejrzany szelest i szum. Ktoś bez wątpienia krzątał się z prawej. Sara przyspieszyła, wyciągając ręce i młócąc nimi zapamiętale. Wreszcie natrafiła na czyjeś plecy, capnęła, wrzeszcząc:
-MAM CIĘ!!!
-AAAACH!!!
Rozległ się łoskot, wrzask i bulgot, a potem jakiś brzęk. Po chwili ryk śmiechu z lewej. Sara ze strachem uniosła opaskę, bojąc się zobaczyć to, co zrobiła.
Przed nią na trawie siedział starszy o parę lat, mokry chłopiec o jasnych włosach, krztusząc się. Obok leżała przewrócona beczka z wodą, która teraz wylała się na trawnik.
Sara wytrzeszczyła oczy, ignorując śmiech dziewczynek, ukrytych w krzakach kilka łokci dalej. Chłopiec popatrzył na nią ze znużeniem od dołu, odgarniając mokrą grzywkę. Siedmiolatka oblała się paskudnym rumieńcem wstydu i zażenowania, a uczucie to potęgował dziki śmiech.
-Przepraszam…- szepnęła do siebie.
Chłopiec zerwał się, wściekły, po czym wyżął włosy i odszedł, czemu towarzyszyły chlupoty i dziwne ciamkanie. Dziewczynki w krzakach prawie skręcały się ze śmiechu. Po chwili podeszły do Sary, wciąż śmiejąc się.
-Aleś przestraszyła mojego brata!- wykrztusiła Wanda- Biedak, wylądował w beczce, nad którą stał!
-To nie było śmieszne!- zezłościła się delikatnie Sara.
-Było super śmieszne! Bywaj, mała!- Rosemary poklepała ją łaskawie po włoskach i odbiegły.
-Poczekajcie, ja chcę się bawić z wami!- zawołała błagalnie Sara.
-Jesteś za mała!- Rosemary stanęła, odrzucając rudy warkocz na plecy i mrużąc oczy od dołu ironicznie, z pogardą. Sara nienawidziła tego spojrzenia- To nie zabawy dla takich dzieciaków!
Po czym obydwie odbiegły, śmiejąc się w głos. Sara pozostała sama na obcym trawniku. Zrobiło jej się bardzo przykro i łzy zaszkliły się w oczach. Po chwili uchwyciła spojrzenie chłopca, który stał przy ławie. Wpatrywał się w nią naprawdę wściekły. Sara pomyślała nagle, że woli iść do domu i dokończyć lekcje. Może Nicholas pobawi się z nią potem. Zawsze chciał i miał czas. I nigdy nie powiedział, że jest za mała, by z nim gdzieś iść.
-Mamo, błagam!
-Nie, Cosmo.- odparłam hardo, słysząc z dworu jakiś ryk śmiechu Rosemary i jeszcze kogoś. Obróciłam głowę do najmłodszego synka, stojącego ze skwaszoną miną przy stole.
-Ale dlaczego nie?- zapytał kwaśno.
-Bo kot to nie jest zabawka. To żywe stworzonko, którym trzeba się zajmować. Sprzątać po nim i karmić go…
-No, to ja będę się nim zajmował! Błagam! Ja tak chciałbym mieć kota!
-Ależ synek!- pochyliłam się nad drobnym, czarnowłosym dziewięciolatkiem- Jeżeli ty dostaniesz kotka, cała gromada też będzie chciała! Nie możemy tu zrobić zwierzyńca.
W tym momencie drzwi domu rozwarły się i wkroczyła zrezygnowana Sara. Popatrzyła na mnie bardzo zmęczonym wzrokiem i powlokła się na górę.
-Chwileczkę, a co ty robiłaś na zewnątrz?! Sara!- zawołałam za najmłodszą latoroślą.
Odpowiedziało mi jedynie trzaśnięcie drzwi do sypialni dziewczynek.
-Cosmo, odrobiłeś już lekcje?- spytałam, nie odrywając wzroku od czubka schodów.
-Taa…- mruknął.
-Teraz w takim razie przystrzyżesz krzewy.
Cosmo wydał z siebie potworny jęk.
-Dlaczego?!- kopnął w nogę stołu- Czemu my musimy robić te wszystkie rzeczy?!
-Muszę was czymś zająć.- odparłam, z zaciętą miną ugniatając ciasto na chleb- Podobno bardzo się wam nudziło, czyż nie? Kilkakrotnie już to słyszałam.
-Ale nie chcieliśmy w zamian harować jak skrzaty domowe!- jęknął Cosmo.
-To czego oczekiwałeś?
-Nie wiem… Czemu nie wyjedziemy gdzieś razem? Albo chociaż nie wyślesz nas gdzieś? Tu jest tak nudno, nie ma co robić, zupełnie!
Popatrzyłam na niego, myśląc. W sumie, był to dobry pomysł. Tylko gdzie ich wysłać? Pieniędzy zbyt dużo nie mieliśmy, by wydawać na jakieś wyjazdy. Wysłanie dzieci na jakiś mugolski wypad dla nich z rówieśnikami też raczej odpadał.
Do kuchni wszedł Remus, po drodze zagarniając z patery jedną pomarańczę. Potargał niedbale włosy Cosmo i oparł się o ścianę, westchnąwszy:
-Jestem wyczerpany. W tej aptece było tak gorąco, że myślałem, że wykituję!
-Remusie, gdzie można by wysłać dzieci, by tak im się nie nudziło?- zagadnęłam brata.
Remus uniósł brwi i odgarnął z czoła siwiejące już włosy, pomimo tego, iż dopiero za ponad pół roku miał skończyć trzydzieści lat.
-Może do Weasleyów? Tam jest dużo towarzystwa.
-Weasleyowie są teraz wszyscy w domu, tam jest ich cała masa! To przecież niegrzeczne!
-No to nie wiem… Możesz jedno wysłać do Weasleyów, jedno dziecko więcej chyba zniosą… A resztę podziel i wyślij do rodziców chrzestnych!
-To doskonały pomysł!- ucieszyłam się- Porozdzielam ich po rodzicach chrzestnych!
Cosmo, przysłuchujący się tej konwersacji, uniósł brwi nieznacznie. Nie był to pomysł, który przyjął z nie wiadomo jaką euforią, ale nie protestował, co oznaczało, że mogłam spróbować wysłać dzieci do rodziców chrzestnych.
-Cosmo można wysłać do Andromedy, prawda?- zasugerował Remus- Chyba, że wolisz Smarkerusa…
-Remusie!- skarciłam go, a Cosmo sam się posmarkał ze śmiechu- Tak, Andromeda jest lepszym pomysłem. Severus ma pewnie dość dzieci po całym roku szkolnym. Zresztą, u Andromedy siedzi jej córka, będzie miał towarzystwo.
-Dziewczyna?- skrzywił się Cosmo.
-Nie marudź! Będziesz miał się z kim bawić! Remusie, ile Nimfadora może mieć teraz lat?
-Nie mam zielonego pojęcia, Meg. Z pewnością zaraz będzie kończyła Hogwart.
-Racja. Jak ten czas leci… Na naszym ślubie była taka malutka, nie wspominając o tym sylwestrze, przed którym z Syriuszem zajmowaliśmy się nią i ledwo mówiła…
Zamyśliła się, a Cosmo zastanowił. Pewnie, o jakiego Syriusza mi chodziło. Nieczęsto używałam imienia męża przy dzieciach i nie byłam pewna, czy znają jego imię.
-Z Sarą też nie będzie problemu.- zauważył wujek- Wyśle się ją do Hagrida lub Weasleyów.
-Do Weasleyów, żeby miała towarzystwo. Ale co z Nicholasem i Rosemary?
Remus podrapał się po głowie.
-No tak. Nicholas. Ja mogę się nim w ostateczności zająć…
-W jaki sposób?
-Nie wiem. Może zabiorę go gdzieś chociaż na tydzień. Bardziej jednak martwiłbym się Rosemary-ojciec chrzestny nie żyje, chrzestna zwariowała. I co? Do Weasleyów z Sarą?
-Nie, Rosemary zostanie tu.- zadecydowałam, po czym wskazałam podbródkiem na okno- I tak znalazła sobie świetne towarzystwo w postaci córki państwa Route.
-Kiedy jedziemy?- spytał Cosmo z jakąś rezygnacją.
-Najpierw muszę się dowiedzieć, czy możecie z Sarą tam pojechać. Myślę, że pojutrze powinniście się już pakować. Wyślę was na cały ten miesiąc. Tak właśnie wyglądają prawdziwe wakacje, z dala od domu.
Pomyślałam, że to doskonały moment, by pobyć trochę samą. Będę miała na głowie tylko Rosemary, bo reszta domowników wyjedzie. Chciałam bardzo po prostu posiedzieć w samotności i jakoś spróbować ogarnąć to wszystko, co wydarzyło się nie tak dawno… Do tej pory nie potrafiłam uporać się z ciężarem utraty dziecka. Już nie byłam sobą.
***
Cosmo wcale nie był przekonany, gdy stanął sam przed zwykłym domkiem na jakimś polu. W środku siedzieli jacyś ludzie i, co gorsza, ich córka. Dziewięciolatek miał dość dziewczyn w domu.
Chcąc nie chcąc, westchnął i przeczesał czarną czuprynę dłonią, po czym przytaszczył drobny dobytek pod drzwi i zapukał. Obrócił się jeszcze za siebie, obserwując miejsce, na którym przed chwilą stał z wujkiem, który go tu teleportował. Niestety, nikt nie wrócił po niego.
Otworzyły się drzwi i wyjrzała jakaś czarnowłosa kobieta w fartuchu. Ubrana była jak ewidentna czarownica. Uśmiechnęła się szeroko i jakby z zadowoleniem.
-No tak. Jesteś identyczny.
Cosmo uniósł czarną brew pod prostą grzywką. Nie wiedział, co to mogło oznaczać, ale domyślił się.
-Witaj! Cosmo, prawda? Jestem ciocia Andromeda!
Uścisnęła mu rękę entuzjastycznie, a on grzecznie się uśmiechnął. Nie wypadało inaczej.
-Chodź, zrobiłam obiad! Zostaw plecak w przedpokoju, zaniesiesz potem. Nimfadora pokaże ci, gdzie.
We wnętrzu nie było wcale jakoś niesamowicie, ale Cosmo i tak wbrew sobie przyznał, że dość mu się spodobało. Patrzył naokoło nieufnie i z rezygnacją. Naprawdę, nie przychodziło mu do głowy nic ciekawego, co mógłby tu robić. Zwłaszcza z tą całą Nimfodorotą, czy jakoś tak.
W salonie już stała ładna zastawa i wielka waza z dymiącą zupą. Przy stole zauważył sympatycznie wyglądającego człowieka, który uśmiechnął się do niego.
-To mój mąż, Ted. NIMFADORA!!!
-Co?
Rozległ się brzęk. Z szafki w rogu salonu wychyliła się dziewczyna, na oko w wieku Charliego. Była cała obsypana ziemią, bo przez przypadek wyrżnęła potylicą w spód półki, powodując wywrotkę donicy z kwiatkiem. Ciocia westchnęła i przywróciła czarami kwiatek do normalnego stanu, a Cosmo zachichotał na widok obsypanej ziemią szesnastolatki. Otrzepała się jak pies, co jeszcze bardziej go rozśmieszyło. Wyglądała śmiesznie: była drobna, niska i szczupła, miała fioletowe, krótkie włosy.
-Witaj!- uśmiechnęła się i pomachała mu, parskając ziemią. Cosmo znów zachichotał.
-Siadaj!- zaprosiła go gestem ciocia Andromeda.
Cosmo usiadł, wciąż ukradkiem obserwując brudną kuzynkę. Ta, niespeszona ziemią na głowie, usiadła. Zaczęli jeść, było krępująco. Nimfadora wyjmowała ziemię z talerza.
-Dostaniesz na własność pokój gościnny.- wyjaśnił wuj Ted- Twoja mama prosiła nas w sowie o to, byś posiedział u nas następne cztery tygodnie. Mamy nadzieję, że nie zanudzisz się tu, chłopcze!
Uśmiechnął się i puścił mu oko. Cosmo odwzajemnił to, uchylając się od złośliwego komentarza.
-Nimfadora potwornie nudziła się.- uśmiechnęła się Andromeda- Teraz będzie miała towarzystwo.
Cosmo nieco speszył się na widok szesnastoletniego, entuzjastycznego uśmiechu. Wstydził się. Szczególnie takich starych dziewczyn.
Cosmo wrócił do jedzenia drżącą ręką, wsłuchując się w radio grające w kącie pokoju. Po chwili zorientował się, że nie jest to czarodziejska stacja, lecz mugolska. Muzyka, która w nim leciała zainteresowała go subtelnie, przez co po jakimś czasie troszkę się odprężył i zaczął nawet wybijać rytm stopą. Była inna, niż ta z radia czarodziejów. Podobała mu się.
-I co? Kiedy do Hogwartu?- zagadnęła Nimfadora.
-Za dwa lata…- rzekł nieco nieśmiało dziewięciolatek.
-Aha. Szkoda, już mnie nie będzie…- zrobiła smutną minę Nimfadora i Cosmo zaczął się zastanawiać, na ile jest w tym smutku prawdziwego smutku- Pewnie się już nie możesz doczekać?
Pokiwał z powagą, obserwując ją uważnie. Wciąż miała ziemię we włosach i na talerzu.
-Oj, chyba wrodziłeś się w ojca!- zaśmiała się Andromeda- Zawsze był nieufny wobec obcych.
Uwaga o ojcu była dla Cosmo nieco otrzeźwiająca. Ponoć ciotka Andromeda była jego kuzynką… Czy mogła mieć jakieś jego zdjęcia i wspomnienia o nim? Mama nigdy nie mówiła dużo o tacie i Cosmo rozumiał, że ją to boli, iż go nie ma. Ale Tonksowie mogli przecież wiedzieć i opowiadać…
-Jestem trochę powściągliwy. Tak mówi mama.- rzekł Cosmo, nie do końca wiedząc, co to znaczy.
-O, niewątpliwie. Ale wyrośniesz i odważny chłop z ciebie będzie!- uśmiechnął się Ted.
-Jak z Syriusza…- dodała Andromeda.
Cosmo potrzebował troszkę czasu, by skojarzyć, że nie chodziło o jego bliźniaka, lecz ojca. Bezwiednie zaczął wybijać rytm palcami o blat stołu. Muzyka była przednia.
-Podoba ci się mugolska muzyka, synu?- spytał Ted, widząc to.
-Pierwszy raz jej słucham… Ale tak, bardzo! Ta piosenka.
-To jeden z nowszych przebojów Depeche Mode.- uśmiechnął się wuj Ted- Mam parę ich płyt, ale wolę starsze zespoły… Taak, jestem czarodziejem, ale nigdy nie przestanę być Mugolem…
Uśmiechnął się jowialnie. Cosmo po chwili odwzajemnił to.
-Dam ci te płyty, chcesz? Posłuchasz sobie tyle, ile będziesz chciał. Jesteś naszym gościem!
Cosmo rozpromienił się, ze zdziwieniem odkrywając jakieś dziwne uczucie. To… entuzjazm? Poprawił mu się troszkę humor. Nimfadora może i jest dziewczyną, ale trudno, nie można mieć wszystkiego. Miał miesiąc, by wyciągnąć z Tonksów coś o jego tacie. Ciekawe, co mogliby mu powiedzieć ciekawego…
Sara wypadła na ten sam dywanik, co zwykle. Gdy gramoliła się z ziemi, usłyszała:
-Ach! Witaj, kochanie!
Ciocia Molly podbiegła do niej i przycisnęła do piersi mocno, ściskając. Sara powstrzymała się od wydania z siebie niesubtelnego zgrzytu zmiażdżonej osoby, co było bardzo trudne. Uśmiechnęła się niemrawo do cioci Molly.
Skądś wyłonił się zawołany Charlie, by wziąć jej bagaż i zanieść do pokoju Ginny, który miała z nią dzielić. Sara oddała mu z wdzięcznością bagaże, patrząc na kuchnię.
-Chodź, kochaneczko! Zjesz trochę chleba z miodem!- uśmiechnęła się ciocia.
-Ale przed chwilką jadłam.- rzekła Sara, miętosząc ze zdenerwowaniem proste, czarno-rude włosy.
-Och, to nic nie szkodzi! Zjedz chociaż malutką kromkę! Wiem, że jesteś niejadkiem!
Sara westchnęła. Nie znosiła, gdy ktoś ją zmuszał do jedzenia, ale w domu mogła pozwolić sobie na robienie scen, kopanie mamy i wujka i tym podobne środki zapobiegawcze. Tu nie.
Usiadła, chcąc nie chcąc, przy stole. Z ogrodu dobiegały śmiechy bawiących się bliźniaków.
-GIŃ, GŁUPCZE!!!- wrzeszczał któryś zapamiętale- PIF PAF!!!
-CO TY, CHORY?! HARRY POTTER NIE UMIAŁ MÓWIĆ, A CO DOPIERO WYĆ „PIF PAF!”.
-FRED, GEORGE, PODWIECZOREK!- krzyknęła w stronę okna ciocia.
-JA JESTEM SPECJALNYM HARRYM POTTEREM, A JAK SIĘ NIE PODOBA, TO ZARAZ WYTWORZĘ CI NA PAPIE BLIZNĘ W KSZTAŁCIE KRÓLICZKA, VOLDEMORT!!!
-FRED! Jeszcze raz użyjesz tego imienia!…
Do kuchni wlecieli bliźniacy.
-Nie wiem, o co ci chodzi, mamo. Wcale nie użyłem imienia tego wstrętnego Voldemorta!- krzyknął Fred, po czym zobaczył Sarę- O, księżniczka przybyła!
Sara nadęła się. Bliźniacy zawsze nazywali ją księżniczką. Niestety, nie zdążyła zareagować, bo do kuchni wszedł Ron, a za nim Ginny i Percy.
-Przyprowadziłem ich, mamo.- rzekł dumnie trzynastolatek.
-Percy, mówiłem ci już, że nadajesz się na klawisza w więzieniu?- spytał uprzejmie George- Wtopiłbyś się doskonale w tło klawiszy i kto wie? Może zakochał się w jakiejś dementor…cicy?
-DOBRZE GADA, POLAĆ MU!- wrzasnął niespodziewanie Fred.
-SPOKÓJ!- pisnęła ciocia Molly- Nawet chwili ciszy z wami nie ma! Siadajcie do stołu i nie jazgoczcie tak! A ty Fred, uspokój się już z tym „Polać mu”. Nawet nie wiesz, co to znaczy! I ty George, co za bzdury wygadujesz! Percy jest po prostu obowiązkowy, mój króliczek!
Percy zrobił się czerwony po czubki uszu, a George oznajmił niewinnie:
-Nie mamo, ty po prostu nie mogłabyś znieść, gdyby twój króliczek przyprowadził ci któregoś dnia małe dementorki zamiast wnuków. Jakbyś im zrobiła nieśmiertelne sweterki!? Może żrą wełnę, kto to wie, co jedzą małe dementorki, a co dopiero dementorki z genami króliczka…
Sara w tym czasie rozglądała się po kuchni. Wiedziała, że tu przyszła na świat, siedem lat temu. Z opowiadań mamy wynikało, że było to bardzo burzliwe przyjście na świat.
-Ech, nasza księżniczka znów się zamyśliła. O księciu?
Głos jednego z bliźniaków i szydzące chichoty wyrwały ją z zamyślenia. Zrobiła się cała czerwona. George zarechotał i szturchnął naburmuszonego Rona.
-Ej!- zaatakował dziewięciolatek.
-Och, księciu!- George udał, że mdleje w ramiona Freda, który wydał odgłos obrzydzenia i bez pardonu zrzucił brata na ziemię, gdzie ten leżał nieco sflaczały.
-Też mi dyrdymały! Widzicie, jak ją peszycie? To, że Sara cmokała we wczesnym dzieciństwie waszego najmłodszego brata niczego nie oznacza!- oznajmiła ciocia Molly od strony okna, ale jej uwaga chyba tylko pogorszyła wszystko, bo i Sara i Ron zrobili się czerwoni, a bliźniacy ryknęli śmiechem szaleńców.
Sara bardzo żałowała, że kiedyś tak robiła, a to, czy była tego świadoma czy nie, nie miało znaczenia. Szczególnie, że spod jej kanapki z miodem wylazł właśnie olbrzymi żuk gnojarek.
-Ach!- pisnęła ze zdziwieniem.
Bliźniaki zachichotały, ciocia Molly strugnęła jednego i drugiego drewnianą łyżką przez rudy łeb.
-ILE RAZY POWTARZAŁAM, NIE BAW SIĘ CZARAMI JEDEN Z DRUGIM!!! NIE DOKUCZAJCIE SARZE, BĘDZIECIE MIELI DOSTATECZNIE DUŻO CZASU NA WYDURNIANIE SIĘ OD WRZEŚNIA, W SZKOLE!!! A JAK DOSTANĘ CHOCIAŻ JEDEN LIST OD DUMBLEDORE’A… CZEKAJCIE, NIECH OJCIEC WRÓCI!!!
Bliźniaki rzuciły się do ucieczki na schody, co było dość ekstremalne, bo jeden prawie właził na drugiego ze strachu przed matką, przynajmniej pozornego.
Sara westchnęła, pozbywając się żuka i zerkając na wciąż czerwonego Rona. Lubiła Norę, ale czuła, że czeka ją ciężki miesiąc z bliźniakami, którzy musieli szaleć, dopóki mogli.
-No, to jesteśmy na miejscu, Nicholas.
Nicholas oderwał się od płaszcza wujka, który ściskał mocno. Lubił teleportację. Pomimo tego, że czasem miał ochotę zwrócić jedzenie na pierwszą z brzegu osobę, świat naokoło śmiesznie się rozmazywał i mieszał.
Wujek Remus popatrzył na niego z góry i rozejrzał się naokoło, poprawiając plecak. Przed nimi rozciągał się las wysokich drzew iglastych, poprzeplatanych na dole licznymi krzakami z soczyście zielonymi liśćmi. Całość lasu tonęłaby pewnie w strumieniach złocistego słońca, gdyby nie szare chmury, które zawisły nad nimi.
-Podoba ci się tu, chłopie?
Nicholas pokiwał gorliwie, unosząc do góry głowę i obserwując pędzące, ponure chmury.
-Świetnie. Idziemy rozbić obóz. Podobno w pobliżu jest stado jednorożców. Może zobaczysz je z daleka, jeżeli ci się uda. Raczej podejść nie pozwolą. Chodź, synek.
Nicholas kiwnął znów i ruszył na tyle szybko za wujkiem Remusem, na ile pozwoliły mu niesprawne nogi. Obserwował wszystko naokoło z dość dużym zainteresowaniem. Lubił obserwować. Słychać było leniwe śpiewanie ptaków w ponury, deszczowy, angielski dzień. Korony wysmukłych drzew sięgały niebios, a Nicholas uwielbiał las. Szyszki uciekały spod nóg, czuć było zapach igliwia, słychać szum drzew… Wyczulone zmysły dziesięciolatka łapały to wszystko z wielką przyjemnością. Żadnej gwałtowności i hałasu. Nicholas kiedyś doszedł do wniosku, że lubi to przez swój związek z wilkiem.
W momencie, gdy wydawało mu się, że pomiędzy drzewami dostrzegł smugę czerwonego, nienaturalnego dla pejzażu lasu koloru, wujek Remus rzekł dziarsko:
-No, Nicholas! To miejsce jest idealne na rozbicie namiotu! Rzeka niedaleko, spokój…
Chłopiec wrócił z obłoków i rozejrzał się po miejscu. Było tu wciąż gęsto od pni drzew, ale nieco rzadziej, a za ich szeregiem dostrzegł płynącą wodę.
-Będę mógł się wykąpać w nocy? Proszę!- miauknął, rozglądając się z entuzjazmem.
Wujek kiwnął z uśmiechem, po czym rzekł:
-Pewnie. Pozostaniemy tu ze dwa tygodnie. Potem będziemy musieli wracać…
Nicholas zauważył dziwny skurcz na twarzy wujka, ale nie pytał, czemu wujek musi wracać. Cieszył się na dwa tygodnie tylko z nim w głuszy leśnej.
Wujek Remus wyrzucił z niewielkiej sakiewki namiot, palnik i garnek, oraz czajnik i dwa kubki.
-Idź po wodę do rzeki, Nicholas.- rzucił, szukając jakiejś części od namiotu w ściółce.
-Nie rozłożysz namiotu czarami?- spytał dziesięciolatek, obserwując wysiłki.
-Pamiętaj, chłopie.- wujek oparł mu rękę na ramieniu- Nigdy nie polegaj jedyne na umiejętności czarów. Czasem same czary nie wystarczą, by zrobić coś pożytecznego.
-Chciałbym mieć już różdżkę…- jęknął do siebie Nicholas i powlókł się do wody.
Nad rzeką było ponuro, jak na niebie. Chmury płynęły wolno i leniwie. Nicholas, nucąc pod nosem jakąś melodię zasłyszaną w radio, kucnął i zaczął dla zabawy przelewać garnkiem wodę. Przyglądał się przezroczystej tafli, od której odbijały się chmury i zastanawiał, jak powstało coś tak nieuchwytnego i pięknego, jak woda. Leniwie przelewał z miejsca na miejsce, wsłuchując się w chlupot i wypatrując kamieni odpowiednio płaskich do puszczania kaczek. Po chwili dostrzegł, jak w wodnej tafli odbija się mocno czerwona smuga czegoś, co było niedaleko.
-Nicholas! Ty tę wodę produkujesz, czy jak?!
-Już idę, wujku!- odwrzasnął, rozglądając się ze zdziwieniem, ale żadnej czerwieni nie dostrzegł. Marszcząc brwi i zastanawiając się nad tym, co czerwonego mogło odbijać się w wodzie, odszedł, dumnie niosąc garnek przed sobą.
Wujek Remus właśnie próbował zorientować się, który koniec zapałki powinien się palić, ale w końcu wydał zduszony jęk i od niechcenia machnął różdżką. Palnik natychmiast zapłonął.
-No, to wstawimy sobie herbatkę!
Woda przyjemnie bulgotała w czajniku, podczas gdy wujek rozwinął koc i z Nicholasem rozsiedli się na nim, zajadając kiełbaski przygotowane przez mamę. Nicholas odwrócił się nagle gwałtownie.
-Co się tak rozglądasz?- zapytał wujek, z godnością przełykając kęs chleba.
-Nie, nic…- Nicholas wzruszył ramionami i położył się na plecach, patrząc w niebo, na którym pędziły szare chmury. Westchnął, marząc o wzleceniu wysoko nad koronami drzew na latającym rowerze, który chciał kiedyś skonstruować przy pomocy pana Weasleya.
Ściemniło się szybciej, niż mógłby przypuszczać. Wujek wciąż kręcił się przy namiocie i robił różne zbędne rzeczy, na przykład gotował, a Nicholasowi zaczęło się z lekka nudzić. Usiadł skrzyżnie pod drzewem i strzygł wilczymi uszami porośniętymi burą sierścią, ilekroć komar odważył się usiąść na nich. Zamknął stalowoszare oczy i wsłuchiwał się w spokojny szum koron drzew. Raptownie otworzył oczy i zerwał się, co poskutkowało potężnym zaliczeniem gleby. Niespeszony, lecz prędzej zirytowany niesprawnością kulawych nóg, wstał i otrzepał się, po czym podbiegł do wujka.
-Czy może nas ktoś tu obserwować?- spytał z zaciekawieniem.
Wujek Remus oderwał oczy od struganego kijka i popatrzył na niego z ubolewaniem. Nicholas dostrzegł parę ranek na palcach i uniósł ciemne brwi.
-Obserwować?- spytał wujek ze zdziwieniem.
-No tak… Ktoś mógłby się przyczaić, na drzewie…- Nicholas popatrzył na korony- Jakiś potwór…
-Potwory nie przyczajają się na drzewie, by zjeść małych chłopców!- zaśmiał się wujek.
-Ale mogą przyczaić się na podróżników, prawda?- zagadnął z zainteresowaniem Nicholas.
-Nie, nie mogą, synek!- zaśmiał się wuj, po czym rozejrzał po koronach. Nicholas dostrzegł tłumione zaniepokojenie, jakie okazał wujek, patrząc na drzewa uważnie, lecz zaraz wrócił do strugania kijka i własnych palców przy okazji.
Nicholas wzruszył ramionami i odszedł, rozglądając się naokoło czujnie. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że coś lub ktoś obserwuje jego najmniejszy ruch. W jego głowie powstawały już liczne opowieści i romantyczne sceny z potworami i okrutnymi bestiami w cichym, ciemnym lesie…
Słońce tego dnia wcale nie wyszło spoza chmur, ale gdy zrobiło się ciemno, zasłona szarości pozwoliła wychylić się srebrnemu rogalikowi i oświetlić nieco tajemniczy las.
Nicholas wsłuchiwał się miarowy oddech wujka Remusa, który w najlepsze chrapał przed nim. Dziesięciolatek obserwował jego zmarszczki i przyprószone siwizną włosy. Zaczął drżeć na myśl, że ich namiot stoi w sercu ciemnego lasu. Ale na zewnątrz świecił srebrny księżyc…
Nicholas wylazł ze śpiwora i wygrzebał się cichcem z namiotu. Było potwornie ciemno i nieprzyjemnie cicho. Dziesięcioletni chłopiec westchnął z wrażenia, widząc srebrzyste smugi pomiędzy wysokimi pniami drzew. A z prawej rzeka tak zachęcająco chlupotała…
Jak we śnie ruszył w jej stronę i po chwili mógł podziwiać srebrne refleksy na powierzchni wody. Był oczarowany. Nieczęsto zdarzało się jemu lub komukolwiek z rodzeństwa wymsknąć spod nadopiekuńczych skrzydeł mamy i stać w nocy nad brzegiem rzeki!
Nicholas zastrzygł uszami i obrócił się raptownie, czując ciarki. Nie, nikogo nie było w pobliżu…
Zrzucił z siebie bez zastanowienia ubranie i nago wkroczył do wody. Była lodowata i do ciarek niepokoju doszły nowe. Nie chcąc zapuszczać się zbyt daleko od płycizny, popływał trochę w bezpiecznym rejonie, czując się z jakiegoś powodu spokojniejszym i niedosięgłym, lecz jednocześnie nie mógł się powstrzymać od nerwowego zerkania na brzeg.
Pływanie nago w samotności w lodowatej wodzie i świetle księżyca miało swój urok i Nicholas bardzo starał się zapomnieć o strachu i odprężyć. Wyszedł dopiero wtedy, gdy wyobraził sobie minę wujka, który obudził się i zauważył jego brak, zresztą, kości mu już zdrętwiały i usta zsiniały.
Ubierając się drżącymi z zimna palcami rozglądał się jednocześnie. Gdy w pośpiechu udał się w stronę namiotu, w pewnym momencie wydawało mu się, że coś bardzo szybko przemieściło się za paroma pniami, ale doszedł do wniosku, że to zwidy. Gdy cichutko otworzył namiot, towarzyszył mu już tylko podejrzany zapach świeżo ciętego drewna…
Cosmo obudziły promienie słoneczne, padające na jego twarz. Nie otwierał oczu, czując na sobie ciepło i rejestrując śpiew ptaków i dzwonienie mleczarza. Usłyszał wiatr, który zakołysał jego otwartym oknem, skrzypiącym obecnie niemiłosiernie. Ten sam powiew przyniósł mu przyjemny chłód. Tak zaczynał się kolejny wakacyjny dzień, pełen świeżości i wolności…
Usiadł na łóżku i rozejrzał po małym pokoju. Firanka o gołębim kolorze tańczyła na wietrze. Cosmo podbiegł do niej. Tak, na zewnątrz świat skąpany był w słońcu i cieple.
Uśmiechnął się do siebie i wstał, by zbiec na dół. Ciocia Andromeda przygotowała już świeże śniadanie, więc wszyscy zgromadzili się przy stole.
-Cześć, młody!- wyszczerzyła się Nimfadora- Idziesz ze mną potem nad jezioro?
-No pewnie!- ucieszył się czarnowłosy.
Właściwie, w przeciągu tych kilkunastu dni zdążył bardzo polubić Nimfadorę. Przypominała Cosmo Syriusza, bo była jak chłopak, a w dodatku niezwykle zabawna: odwalała śmieszne rzeczy, właziła na drzewa z nim, chodziła po niebezpiecznych miejscach, bawiła się w pobliskim zbożu, miała fajne włosy, była już taka duża i cały, calutki czas się śmiała. W zasadzie non stop widział jej lśniące uzębienie i bardzo polubił starszą kuzynkę. Nawet, jeśli ona była już taka stara.
-No, najpierw pomożesz mi, córeczko, przy cieście.- upomniała Andromeda, biorąc słoik miodu.
-Ehe!- przytaknęła z entuzjazmem Nimfadora, po czym zrobiła do Cosmo minę nad ramieniem matki. Mina ta mówiła: „Prędzej gumochłon pójdzie do Hogwartu”. Cosmo wyszczerzył się.
-Nie mogę. Wyglądasz czasem kropka w kropkę jak Syriusz!- rzuciła Andromeda.
Cosmo nieco spoważniał. To byłby dobry moment, rozeznał.
-Jaki był tata?- spytał cicho.
Andromeda westchnęła.
-Był świetnym człowiekiem. W zasadzie jednym z najlepszych, jakich znałam. Szkoda…
-Szkoda, tak.- przytaknął Cosmo- Mama mówiła, że umarł. Byłoby fajnie go poznać.
Uchwycił ukradkowe, szybkie spojrzenia, wędrujące od cioci do wujka. Zmarszczył brwi.
-Taa…- mruknął Ted, niby mimochodem zanurzając się w lekturze gazety porannej- Szkoda go…
-Opowiedz mi o tacie, ciociu.- poprosił Cosmo, wyrzucając z pamięci podejrzenia.
-Cóż… Pamiętam, że miał klasę… Był niezwykle przystojny i nosił się trochę jak arystokrata, chociaż paradoksalnie chciał tego unikać. To dlatego, że tak został wychowany. Jesteś do niego niezwykle podobny. Prawie, jak kropka w kropkę! Tylko oczy masz brązowe i większe jakby. No i piegi po Meg.
Syriusza zapamiętałam jako niezwykle skrajnego. Dla niego było wszystko, lub nic. Lód lub ogień. Poza tym był też niezwykle inteligentny i lubił filozofować, choć nie zawsze umiał wcielać w życie swoje filozofie. W szkole był największym rozrabiaką i jednym z najlepszych uczniów.
Cosmo uśmiechnął się delikatnie. Takiego opisu ojca nigdy nie udało mu się usłyszeć od mamy i wujka. Nie wiedział nic o nim poza tym, jak miał na imię i kiedy się urodził i zmarł. A tutaj jego postać kryła tak wiele niespodzianek!
Resztka śniadania nie była już tak przyjemna. Cosmo szybko popędził na górę i nastawił gramofon na muzykę Depeche Mode. Położył się na łóżku na plecach tak, że głowa zwisała z posłania, a nogi stały na ścianie. Wpatrzył się w żyrandol i poczuł z irytacją łzy, ściekające po skroni i lądujące w czarnych włosach. Czuł jakąś nienazwaną gorycz, tęsknotę i silnie odczuwalne poczucie niesprawiedliwości.
Nigdy nie znał ojca. Poza wyglądem i bardzo nikłą świadomością o jego istnieniu w ogóle by nie wiedział, że kiedyś żył. Lecz dlaczego tak go pokochał w tym właśnie momencie? Pewnie dlatego, że pierwszy raz w życiu poczuł, że jego tata kiedyś był tu z nim, przytulał go i rodzeństwo… A w szkole był rozrabiaką i świetnym uczniem. Tak, musiał być barwny. W końcu nie mógł stanowić po prostu ulotnego wspomnienia i suchego faktu, kiedyś był plastyczną osobą i wielowymiarową postacią, istniał naprawdę, chociaż Cosmo było trudno sobie to wyobrazić. Ale istniał…
Cosmo zrobił zezłoszczoną minę, łzy kapały obficie z nosa. Miał ochotę tupać i kopać. Czemu tak wielu ojców kręciło się po parku z synami, a on nigdy nie był na spacerze z ojcem? Przenigdy nie miał rozmawiać z tatą, nie zwrócił się do nikogo w ten sposób… I do tego Syriusza też już nie ma…
Łez już nie dało się zatamować, bo ogarnęła go podwójna tęsknota. Zapragnął przytulić się do mamy i wyjaśnić, czemu mu tak źle, ale mamy nie było. Dziewięciolatek uderzył w mocniejszy płacz.
Tęsknił za kimś, kogo nawet nie znał i nigdy nie kochał. Nie do tej pory…
Usłyszał pukanie i to w okno. Przestraszył się trochę, otarł łzy i podszedł do okna, patrząc w dół.
To Nimfadora, siedząca na małym drzewku z kijem w ręku robiła ten hałas. Do czasu, bo szybko z drzewka skotłowała się na ziemię, co jednak nie pozbawiło jej rezonu. Cosmo parsknął przez łzy, gdy gramoliła się z ziemi.
-Chodź!- syknęła z dołu, masując pośladek- Teraz, póki mama zapomniała o cieście!
Cosmo bez zastanowienia skinął i przelazł z parapetu na niskie drzewko, by zjechać po pniu na dół. Nimfadora uśmiechnęła się do niego bardzo pokrzepiająco. Miał nadzieję, że nie widziała niedawnych łez, bo czułby się głupio. Zamiast tego potargała mu czuprynę i ruszyła na palcach w stronę zboża.
-NIMFADORA! CIASTO!- dało się słyszeć z domu.
Oboje podskoczyli równo, Nimfadora syknęła i razem rzucili się do ucieczki w stronę złocistych kłosów, śmiejąc się. Cosmo wciąż nie mógł pozbawić się smutku, ale radość i szczęście brutalnie wykopywały precz negatywne emocje. Po prostu pędził za kuzynką i razem władowali się w zboże.
Przystanęli na chwilkę, dysząc i rozglądając się w rozbawieniu naokoło. Po chwili Cosmo krzyknął:
-Ganiasz!- i klepnął ją, po czym zaczął uciekać. Za mało było mu adrenaliny. Chciał skupić się na czymś wesołym, ekscytującym i lekkim. Nimfadora popatrzyła na niego ze zdziwieniem.
-Ale z ciebie spryciarz!- zaśmiała się w końcu i rzuciła w pogoń.
Niestety, szesnastolatka była szybsza od dziewięciolatka, nawet jeśli był on dość sprawny. Dopadła go w trymiga i przewalili się w plątaninie nóg i odnóży w zbożu. Dla Cosmo wywrotki Nimfadory nie były niczym specjalnym i rzadkim, ale i tak razem tarzali się ze śmiechu na ziemi.
Zrobiło mu się nagle jakoś dziwnie. Chciał bardzo czegoś, czego brakowało mu tutaj, a co miał w domu: czułości. Szczególnie po tym, co przed paroma minutami czuł do taty. Przytulił się mocno do Nimfadory, tłumiąc krępację. Odczuwał całym sobą, jak bardzo polubił kuzynkę przez cały ten czas…
Odwzajemniła to, śmiejąc się. Cosmo słyszał bicie jej serca, gdy przybliżył ucho do niego i wtulił głowę w te uderzenia. Słońce miło grzało, a zboża kołysały się na wietrze…
-Nimfadora, lubisz mnie?- zagadnął po chwili leżenia.
-Lubię.- odparła spokojnie.
-Ale tak bardzo? Tak, jak ja ciebie?- poczuł, że zrobił się czerwony z jakiegoś powodu.
-Nie mam pojęcia, jak ty mnie lubisz.
-Aaa…- wtulił się mocniej- Bardzo cię lubię. Kiedyś się z tobą ożenię. Będzie wygodniej.
Nimfadora zaśmiała się i cmoknęła go w czubek głowy. Cosmo sam się śmiał, chociaż był też bardzo speszony i wściekły na siebie. Co ty wygadujesz, pomyślał, żenić się?! Z dziewczyną?! To dziecinada!
Ale poczuł się nieco lepiej. Troszkę przeszedł mu smutek związany z tatą. Co prawda, wciąż tęsknił, a po głowie chodziło mu dziwne, krótkie spojrzenie, jakie ciocia i wujek wymienili. Jakby ze śmiercią taty było coś nie tak. Cosmo westchnął i odrzucił to.
Rosemary zaryła nogami o piasek pod huśtawką. Kołysała się wolno i niewysoko, oplątując rękoma gruby, rozgrzany łańcuch. Nie patrzyła na Wandę.
-Nicholasa przywieźli do szpitala, a Syriusz został pogrzebany niedługo po tym.- skończyła opowieść- Nick od tej pory kuleje, a mama nigdy się nie otrząsnęła po tym, co stało się w styczniu. Jest teraz taka inna… Zresztą, mój brat bliźniak również. Zupełnie przycichł.
-To okropne… Bardzo mi przykro…- Wanda twardo szorowała wypolerowanymi, nowymi lakierkami po piasku pod huśtawką.
-Syriuszek był chyba najgłośniejszy z całej naszej rodziny. Teraz jest tak cicho…
Dziewczynki zamilkły, obserwując ziemię i własne stopy. Rosemary czuła dziwny ból brzucha na wspomnienie o tym, co działo się w zimie. Gdy wujek Remus wpadł do nich, kiedy leżeli z Cosmo chorzy i szybko kazał im się ubierać, bo stało się coś straszliwego… Długo płakała… Czuła, że z Cosmo stracili jakąś część siebie. Stanowili przecież jedno, w trójkę. Ale Syriusza już nie było i doskonale wiedziała, że przedwcześnie stracony nie wróci.
Nagle zza węgła wypadł olbrzymi doberman i, ujadając głośno, rzucił się ku dziewczynkom. Wydały zgodny wrzask przerażenia i rzuciły się, na łeb na szyję w jednym kłębowisku do ucieczki.
-POMOOOOCYYY!!!- wyła Wanda, Rosemary jej zawtórowała.
I nagle… wylądowały obydwie w koronie drzewa. Doberman z pianą na ustach szczekał pod drzewem, dziewczynki patrzyły na niego w napięciu i szoku.
Jak to możliwe, pomyślała Rosemary, czary? Jestem magiczna!
-A idź sobie, głupolu!- zawołała bojowniczo ciemnowłosa i napluła ze śmiechem na psa. Podszedł otyły właściciel, wrzeszcząc na nie, że opluwają cudze psy i zabrał ujadające, krwiożercze zwierzę za obrożę, mrucząc: „Chodź, Fifi”. Rosemary wytrzeszczyła oczy.
-Ale to było niezłe, nie? Może powinnyśmy iść do cyrku i pracować?- ekscytowała się Wanda- Zrobimy tak kiedyś, prawda? Jeden skok na drzewo i już! Teraz jesteśmy przyjaciółkami, bo razem przeżyłyśmy mrożącą krew w żyłach przygodę! Jesteś moją nową przyjaciółką! Będziemy śledzić Stanleya i twoich braci, bo to dzieciaki! Ale będzie pysznie!
Rosemary odparła uśmiechem. Tak bardzo ucieszyła się, że jest magiczna, że humor skoczył parę stopni wyżej. Pójdzie do Hogwartu! Nadawanie Wandy wydało jej się nagle bardzo optymistyczne.
85. Malutka, orzechowa trumna Dodała Mary Ann Lupin Niedziela, 17 Lipca, 2011, 22:44
Nie wiem, kiedy następna. Może za tydzień, a może około 31. lipca. Zobaczy się
Wciąż problem z netem, niestety.
Dwudziesta ósma zima? Nigdy bym nie przypuszczała, że dożyję aż tyle.
Z nieba sypał się śnieg. Jego delikatne, aczkolwiek duże płatki opadały leniwie na dachy, podjazdy, samochody, skrzynki na listy, płoty… A także na grupkę dzieci, bawiącą się przed domem. Była ich piątka. Najstarszy z nich miał już dziewięć lat, chociaż wkrótce, a konkretnie siedemnastego lutego, miało się to zmienić. Trójka średnich musiała poczekać do czternastego kwietnia, ale póki co mogli poszczycić się tym, iż mają osiem lat. Najmłodsza liczyła sobie dopiero sześć.
Pokręciłam głową, gdy Syriusz rozsmarował na twarzy Cosmo dość pokaźną garść zimnego puchu i odeszłam od okna, przez które obserwowałam bawiącą się grupkę dzieci. Woda na herbatę dla sześciu osób właśnie się zagotowała, bo usłyszałam gwizd czajnika. Jedno machnięcie różdżką, a sześć kubków zgrabnie wyleciało gęsiego z szafki i osiadło na blacie kuchennym. Czajnik rozlał wodę do naczyń, a ja obróciłam się znów w kierunku podjazdu i skrawka zmarzniętej ziemi, by poobserwować dzieci, ale ze zdziwieniem zauważyłam, że pozostał po nich tylko zorany śnieg i wielki, nabzdyczony bałwan. Dzieci natomiast stały w rządku w drzwiach kuchni, okutane w grube, wełniane ubrania.
-My chcemy do parku!- wrzasnęły chórem.
-Mowy nie ma.- rzekłam- Siadajcie, zaparzyłam gorącą herbatę.
Rozległ się potężny jazgot, bo wszystkie naraz podniosły bunt:
-Mamo! Plosimy!- jęczała Sara.
-Ty nigdy nie pozwalasz nam wyjść samym do parku!- zawołał Cosmo ze złością.
-Nie da się tu bawić! To tylko malutki skrawek ziemi! Mamo!- miauczał Syriusz.
-Będziemy grzeczni! Pójdziemy do parku Gloucester!- błagał Nicholas.
-A jak nie, to ucieknę z domu i będzie ci przykro!- burczała Rosemary.
-Spokój! Wyjdziemy do parku, ale dopiero po obiedzie. Teraz już przemokliście.
-ŁEEEE!!!- jęknęły z rezygnacją wszystkie naraz.
-Rozbierzcie się, dzieci. Dostaniecie herbaty, a potem przyjdzie czas na lekcje.
Rozległ się jeszcze większy, apokaliptyczny jęk. Narzekając i marudząc, piątka dzieci rozebrała mokre czapki, rękawiczki, szaliki i płaszcze, oraz zimowe buty. Po chwili względnie grzecznie usiedli przy stole i prawie jednomyślnie oparli nabzdyczone głowy na małych dłoniach. Każde dostało po kubku herbaty, ale wszystkie miały złe humory.
Usiadłam obok Sary i napisałam jej kilka literek i wyrazów, by poćwiczyła pisownię. Gdy podałam Nicholasowi proste zadanie z tabliczką mnożenia, Syriusz zapytał:
-Dlaczego my się tego uczymy? Przecież to głupie i nudne.
-Na umiejętności czytania, pisania i liczenia opiera się cały świat, synu. Nie tylko czarodziejów. Trzeba to umieć, jeżeli chcesz uczyć się w Hogwarcie.
-Ja chcę bardzo! Bardzo, bardzo!- Syriusz entuzjastycznie posprężynował na krześle.
-No to naucz się tego.- odparłam cierpliwie- Nie zostało wam wiele. Nicholas pójdzie do Hogwartu już w przyszłe lato. Musi znać podstawy.
-Już się nie mogę doczekać!- przyklasnął Nicholas, wyszczerzając białe ząbki.
Uśmiechnęłam się smutno. Dopiero teraz dotarło do mnie, jak szybko czas upływa. Zaledwie wczoraj przyszedł na świat, lecz wkrótce już pójdzie do Hogwartu, by zniknąć na najbliższych siedem lat. Co za potworność…
-A kiedy ja pójdem?- spytała głośno Sara, kończąc kaligrafować nieumiejętnie literkę M.
-To zależy.- przekrzywiłam głowę- Do tej pory ujawnili się jedynie chłopcy. Ty i Rosemary… No cóż, wujek powiedział, że niektóre dzieci mogą ujawniać się nieco później. Zobaczymy. Nie ma się co martwić, Saro.
Patrzyła na mnie jeszcze chwilkę, po czym wzruszyła ramionami i powróciła do pisania.
Za oknem wiał zimowy, śnieżny wiatr. Przyjemnie było siedzieć z dziećmi przy stole i uczyć ich podstaw, gdy przede mną stał kubek herbaty, niestety z eliksirem przeciwko łaknieniu krwi. To samo otrzymywała Sara, której uzdrowiciele zalecili brać już w wieku sześciu lat takie specyfiki. Innych wampirzych cech jak dotąd nie posiadała.
Popatrzyłam na Nicholasa, który właśnie podrapał się w jedno ze swoich wilczych uszu. Pojawiły mu się ponad dwa lata temu, którejś nocy, gdy zasnął w blasku pełni na parapecie. Uzdrowiciele byli bezsilni i powiedzieli, że nie da się odwrócić działania tych dziwnych czarów. Na uszach się skończyło i, chociaż dziwnie to wyglądało na ludzkiej głowie, cieszyłam się, że Nicholas nie zamienił się już dawno w wilczka. Klątwa Mortimera zaczęła nabierać sensu, w końcu był specjalistą od likantropii. Wyjaśniły się dwa pierwsze słowa klątwy: Lupus, czyli wilk i Deformitas, czyli deformacje. Było mi przykro, że Nicholas cierpi z powodu tego niecodziennego kompleksu, ale naprawdę mogło być gorzej. Zastanawiałam się tylko, jak się odnajdzie z czymś tak obciachowym w szkole, za półtora roku.
-Mamo, kim są moi rodzice chrzestni?- wypalił chwilkę potem pierworodny.
Postukałam knykciami cierpliwie w kubek, po czym odparłam:
-Ojcem chrzestnym jest wujek Remus, o tym wiesz.
-Tak, ale chodziło mi o matkę chrzestną. Nie znam jej.
Wstrzymałam oddech chwilkę.
-Twoja matka chrzestna była moją najlepszą przyjaciółką. Miała na imię Lily. To ona.
Wskazałam na gromadkę zdjęć na ścianie salonu. Były to głównie fotografie ze szkoły, ale także parę ślubnych, naszych i Potterów, i tych z dorosłego życia pod presją Voldemorta.
-Lily Evans, potem Potter.- westchnęłam.
-Czemu jej nie znam?
-Zmarła ponad siedem lat temu.- szepnęłam.
Zaległa przykra cisza, gdy dzieci rozwarły szczęki ze zdziwieniem.
-A ja? Kim są moi rodzice chrzestni?- zagadnęła Rosemary, zaintrygowana.
-Twój ojciec chrzestny nie żyje. James Potter, mąż Lily i nasz najlepszy przyjaciel. Mój i waszego taty.- wskazałam na fotografię- Natomiast chrzestną była Alicja Longbottom, moja druga przyjaciółka. Straciła zmysły i leży w szpitalu na oddziale dla umysłowo chorych.
-Aaa…- westchnęła Rosemary- Czemu?
-To dłuższa historia.- odparłam enigmatycznie- Opowiem wam, jak będziecie starsi.
-A ten czarnowłosy berbeć?
-To syn Potterów, Harry.
-To nie fair, nie mam rodziców chrzestnych!- wzburzyła się rudowłosa po chwili milczenia.
-Nie, nie masz. Syriusz też nie ma.
Wspomniany wyżej delikwent uniósł głowę znad zadania z dodawaniem.
-Peter Pettigrew i jego dziewczyna, Dorcas Meadowes. Oboje nie żyją.
-Dlaczego ci wszyscy ludzie nie żyją? Co to znaczy?- zdziwił się Nicholas- Nie rozumiem…
-A moi, mamo?- zapytał Cosmo, przerywając mu.
-Twoi żyją i mają się dobrze, tak myślę. Nie znasz swojego ojca chrzestnego, ale poznasz na pewno. To mój stary, szkolny przyjaciel, Severus Snape. Uczy eliksirów w Hogwarcie.
Cosmo uniósł obie brwi.
-Mam nadzieję, że nie będzie mi dawał buzi przy kolegach.- burknął.
-Nie!- roześmiałam się- A matką chrzestną jest kuzynka waszego taty, Andromeda Tonks. Natomiast Sara zna swoją matkę chrzestną, jest nią ciocia Molly. Ojciec chrzestny jest gajowym w Hogwarcie, a nazywa się Rubeus Hagrid. Też go poznasz, Saro.
-A gdzie jest tata?- zapytała nagle Sara po chwili ciszy.
Wytrzeszczyłam oczy, martwiejąc. Sara nigdy, przenigdy nie zadała tego pytania. Tak naprawdę sprawiała wrażenie, że nie interesuje jej to, skoro nie poznała nigdy uczucia posiadania obojga rodziców. Teraz patrzyła na mnie wyczekująco, podobnie do reszty rodzeństwa. Tylko Nicholas patrzył inaczej, jakby był na mnie wściekły.
-APSIK!- kichnęła nagle Rosemary, trąc nosek.
-No i patrz!- zawołałam, nie bez ulgi- Rozchorowałaś się! Koniec tego dobrego! Do łóżek!
Dzieci zaczęły znów marudzić, ale nie było rady: posłałam całą piątkę do pokojów, tym samym zapewniając sobie spokój i wymigując się od trudnych pytań. Tylko Nicholas sprawiał problemy, znów znalazłam go szperającego w moim pokoju. Często czegoś tam szukał, a gdy prosiłam o wyjaśnienia, mówił, że szuka czegoś interesującego.
Kolejnego dnia okazało się, że Cosmo i Rosemary mają gorączkę. Musiałam zamienić miejscami Cosmo z Sarą, żeby chore dzieci zajęły mniejszy pokój i odizolowały się od tych zdrowych. Za oknem już nie padało, ale cichy, uspakajający śnieg okrywał całe Basildon na początku ostatniego roku lat osiemdziesiątych…
Syriusz obudził się w znakomitym nastroju. Od razu podbiegł do okna, odsłaniając jasnoniebieskie firanki. Uśmiechnął się. Za oknem było biało. Świeży puch leżał na samochodach i drodze. Musiało porządnie napadać przez noc. Postanowił wyjść tego dnia na spacer.
-Nicholas! Wstawaj! Nick!
Podskoczył entuzjastycznie i władował się w pędzie na starszego brata. Spod kołdry, którą przykryty był Nicholas, rozległo się oburzone fuknięcie.
-Wstawaj, wstawaj!- krzyczał wesoło Syriusz, rzucając się na bracie.
-Jest jeszcze wcześnie…- wychrypiał w odpowiedzi- Daj mi spokój…
Syriusz zeskoczył, oburzony, po czym podbiegł do młodszej siostry. Ta spała, jak zabita na łóżku Cosmo, bo bliźniaka przetransportowali do pokoju z Rosemary, gdyż oboje byli chorzy.
Syriusz kulturalnie potrząsnął ramieniem Sary. Gdy nie zareagowała, zaczął jej dmuchać w ucho.
-Psestań!- jęknęła.
-Wstawajcie!- wrzasnął z entuzjazmem Syriusz, po czym podbiegł do komody i wyciągnął wymiętolone ubranie. Powąchał je z obrzydzeniem i po chwili zastanowienia włożył na siebie. Nosił je dopiero czwarty dzień, ujdzie w tłoku. Tylko żeby mama się nie denerwowała, bo każe mu się ubrać w co innego, a Syriusz nienawidził się ubierać. I tak powinni być wdzięczni za to, że sam umie.
Po bezładnym uczesaniu się, to znaczy przejechaniu ręką po łepetynie, Syriusz wybiegł z pokoju, by zjeść śniadanie. W brzuchu mu porządnie burczało. Ciekawe, co dziś podała mama…
Ośmiolatek nie wyrobił na zakręcie i pośliznął się na wycieraczce w holu. Przywalił z impetem w drzwi wejściowe, aż szybki zatrzęsły się. Nie tracąc rezonu, pozbierał powyginane ciało z drzwi i wszedł do kuchni, jakby nic się nie stało.
-Co tam wyczyniasz, Syriuszu?- zapytała mama, która kończyła właśnie nalewać różdżką herbaty do filiżanek. Popatrzyła na niego podejrzliwie.
-Nic takiego.- odparł niewinnie, czując krew cieknącą po wargach.
Mama westchnęła, po czym własnym rękawem kraciastej koszuli zatamowała krwotok.
-Pochyl głowę.- rozkazała.
-Będę mógł dziś pójść na spacer?- spytał Syriusz, niezrażony stłumieniem.
-Nie. A teraz idź do łazienki i się obmyj.
-Obiecałaś, że będę mógł! Wczoraj wieczorem!
-Najpierw idź do łazienki.
-Ale będę mógł?
Mama westchnęła i popatrzyła na niego z góry. Zrobił słodką minkę.
-Pomyślę. Najpierw zjesz śniadanie.
Syriusz kiwnął tak, że aż krew wlała się do gardła. Starając się nie krztusić, pobiegł do łazienki, by obmyć twarz. Wrócił na śniadanie szybkim krokiem. W salonie siedzieli już wszyscy poza Nicholasem, Rosemary i Cosmo. Ośmiolatek zasiadł i posmarował swój tost dżemem.
Jedli w milczeniu. Mama musiała karmić Sarę, bo ta, jak zwykle, nie chciała jeść. Wujek Remus trzymał na kolanach swój neseser. Miał zmęczoną twarz.
-Zaniosę Rosemary i Cosmo śniadanie. I trochę Eliksiru Pieprzowego.- rzekła mama, podając Sarze do ust ostatnie kęsy. Sześciolatka przeżuwała wolno i bez entuzjazmu.
Wujek Remus kiwnął, po czym ziewnął. Był bardzo blady. Gdy mama wyszła, Syriusz chytrze spytał:
-Mogę wyjść na spacer, wujku?
-Ale będziesz chodził blisko domu, mam nadzieję?- odparł wujek.
Syriusz westchnął. Dlaczego oni tak bardzo się wszystkiego bali? Nie mógł sam wyściubić nosa dalej, niż za podjazd i chodnik, prowadzący do domu. A przecież dalej było tak fajnie! I dzieci sąsiadów, i Gloucester Park, i wystawy sklepowe, i ulice… Syriusz chciał iść po prostu przed siebie, tylko nigdy nie mógł, bo ktoś z dorosłych musiał być z nim. Żałosne… Przecież miał już osiem lat!
-Chciałem pójść dalej.- przyznał zbolałym tonem.
-Dalej może być niebezpiecznie.
-Ale dlaczego!?
-Samochody, niektórzy ludzie…- mruknął wujek- Uwierz mi, dla tak małego chłopca wiele może być niebezpiecznych rzeczy. Musi pójść z tobą ktoś starszy.
-Ale będę grzeczny! Będę chodził tylko chodnikiem i pójdę do parku! No proszę!
Wujek popatrzył na niego niechętnie. Weszła mama i usiadła przy stole.
-Mamo…- jęknął Syriusz i usiadł jej na kolanach dla rozczulenia- Mamusiu…
Popatrzyła na niego spode łba, wiedząc, o co chodzi. Po chwili jednak nie wytrzymała błagalnego spojrzenia synka i uśmiechnęła się bezwiednie. Syriusz też się uśmiechnął przepraszająco.
-Tylko do parku…- pisnął, jak umiał najsłodziej- Nudno tu…
-No już dobrze…- mruknęła mama ze zrezygnowaniem- Ale po chodniku i tylko do parku.
-JUPIIIII!!!- wrzasnął Syriusz do jej ucha, niesamowicie ucieszony.
-AUU!!!
-Dzięki! Jesteś najlepszą matką, jaką kiedykolwiek miałem!- cmoknął ją i pognał na górę. Wpadł do sypialni, gdzie siedziała reszta trojaczków. Jedli tosty i nie mieli zbyt entuzjastycznych min.
-A ja pójdę na spacer, acha cha!- zaśpiewał Syriusz od wejścia.
-Co? Ja też chcę!- miauknął Cosmo, wiercąc się ze zniecierpliwieniem na łóżku.
-Nie pójdziesz, bo jesteś chory, he!- Syriusz wytknął mu język.
Rodzeństwo popatrzyło na niego ponuro. Syriusz podszedł i poklepał ich po głowach. W końcu kochał swoje rodzeństwo, chociaż czasem go irytowało. Smutno mu było, że nie pójdą z nim. Mogliby razem robić mnóstwo świetnych rzeczy na śniegu i pod nim.
-Zrobię dla was bałwana.- obiecał bohatersko, po czym wypadł z sypialni, by ubrać buty.
Mama stanęła w holu, patrząc na synka uważnie. Ubrał pieczołowicie szal, gdy usłyszał:
-Nicholas z tobą pójdzie. Nicholas! Chodź tutaj, pójdziesz z Syriuszem na spacer.
-Ale dlaczego?- jęknął Syriusz. A miało być tak pięknie! Miał być sam…
Nicholas wszedł do holu. Na jego nieobecnej twarzy odmalowała się niespotykana przytomność i radość. Przyklasnął w dłonie i rzucił się ku butom. Syriusz niechętnie go obserwował.
-Co?! To ja tez chcem!
Z pokoju wybiegła Sara, potykając się o przydługą spódnicę po Rosemary.
-Tez chcem iść na spacel!
Mama popatrzyła na Sarę niechętnie. Syriusz wiedział, że jego sześcioletnia siostrzyczka jest raczej cichą i zamkniętą w sobie osobą, ale jej napadom furii nie dorównywał nikt z rodziny. Nawet on.
-Pójdziemy w trójkę!- przytaknął Nicholas, przygarniając Sarę do siebie- Przypilnuję jej.
Sara popatrzyła na starszego brata cielęcym wzrokiem. Jako najmłodsza, była ulubienicą najstarszego.
-No dooobra.- rzekł Syriusz niechętnie. Lepsze to, niż nic, chociaż wolałby towarzystwo bliźniaków.
-Czy to rozsądne?- popatrzyła zmartwionym wzrokiem mama- Ona ma ledwo sześć lat.
-Nie martw się. Znamy drogę. I wrócimy za dwie godzinki.- rzekł Nicholas, wkładając czapkę.
-Tak szybko?- jęknął Syriusz.
-Syriuszu!
-No już dobrze…
Wyszli razem na zewnątrz, okutani w czapki, płaszcze, szaliki i rękawiczki. Nie było aż tak mroźno, chociaż Syriusz czuł lekkie szczypanie w policzki i nos. Stali chwilkę na mrozie, patrząc na ołowianoszare niebo i białą uliczkę. Czarnowłosy ośmiolatek wsadził dłonie w kieszenie i ruszył przed siebie, zły na wszystkich. Pewnie starszy brat będzie mu kazał robić tylko to, na co zgodziłaby się mama. A on niekoniecznie chciał pójść prosto do parku i z powrotem. Przecież mogą się mu przydarzyć jakieś przygody. I co wtedy? Nicholas z pewnością nie będzie chciał zbaczać z trasy.
Bez słowa szli zaśnieżonymi chodnikami ulic Basildon. Na niektórych wystawach wciąż tkwiły świąteczne ozdoby i akcenty, chociaż większość już dawno ogołocili z ozdóbek. Ludzie w dość małej liczbie chodzili sobie po obsypanych piaskiem ścieżkach, chociaż większość była w pracy.
Syriusz czuł się bardzo dorosły. Szedł przez miasto bez mamy i wujka, a nieczęsto się to zdarzało! Tylko szkoda, że dreptał za nim starszy brat i młodsza siostra…
W parku każde drzewo miało koronę z białego puchu. Wyciągały ośnieżone, nagie ramiona majestatycznie w kierunku szarego nieba. Chyba znów będzie prószyć w nocy.
Syriusz potruchtał wydeptaną w śniegu alejką i rzucił się na białą ziemię na wznak. Zaczął ruszać rękoma i nogami, by zrobić anioła. Oczekiwał, że Nicholas zaraz zacznie krzyczeć na niego, ale brat oglądał właśnie rządek sopelków na barierce. Siostra za to podkradła się od tyłu i wsypała mu śniegu za kołnierz. Nicholas nie zareagował od razu, ale po chwili w Gloucester rozległ się jego wysoki wrzask. W odwecie rozpoczął z Sarą batalię na śnieżki. Syriusz po chwili zastanowienia wstał z ziemi i dołączył do rodzeństwa, czując okropne kłucie w płucach.
On i Sara wymienili kombinatorskie uśmieszki, po czym rzucili się na Nicholasa jednomyślnie. Najstarszy Black rzucił się do dzikiej ucieczki, Sara i Syriusz pobiegli za nim, ale Nicholas miał długie nogi i zawsze był szybszy. Bieganie w śniegu przy tej temperaturze zmęczyło bardzo Syriusza, ale biegł niestrudzenie dalej, poganiając siostrę, która została w tyle.
Wkrótce zabrnęli w mniej uczęszczane rejony Gloucester Park, by wybiec na zupełnie innej ulicy. Nicholas, zanim Syriusz cokolwiek zdążył powiedzieć, wpadł do stojącego na przystanku autobusu. Syriusz przystanął na chwilkę, oszołomiony zaangażowaniem w grę Nicholasa. W biegu wpadła na niego Sara, również się zatrzymując.
-Chodźcie!- wyartykułował Nicholas z autobusu, gdy już przestał się słaniać i śmiać. Syriusz parsknął i złapał Sarę za rękę, po czym oboje wbiegli do pojazdu w ostatnim momencie. Cała trójka stanęła na końcu i zaśmiewała się, dysząc po długiej drodze. Syriusz czuł, że będą bardzo chorzy i mama już nigdy nie pozwoli im wyjść. Eee tam, raz się żyje, potem tylko straszy…
Autobus jechał wolno ulicami Basildon, wioząc trójkę rodzeństwa w nieznane rejony.
-Wiesz co?- zagadnął brata Syriusz, gdy już się uspokoili- Mama nas zabije… Czemu wbiegłeś do autobusu?
Nicholas wyszczerzył białe zęby w radosnym uśmiechu.
-Nie wiem… Taki odruch…- wydyszał w końcu.
-Gdzie jedziemy?- zapytała Sara, jedyna, która zdawała się być przestraszona- A jak zginiemy?
-Coś się przynajmniej dzieje!- zauważył prawie dziesięciolatek, bardzo z siebie zadowolony.
Syriusz popatrzył na brata z podziwem. Spodziewał się czegoś bardziej skostniałego od starszaka, ale Nicholas potrafił niekiedy odwalać bardziej szalone, zdumiewające rzeczy, niż on z Cosmo.
Jechali sobie spokojnie, mijając dziwne, nieznane miejsca. Sara wyglądała na nieco zdenerwowaną.
-Wysiadamy!- zadecydował niespodziewanie Nicholas na jednym z przystanków.
Wypadli na zewnątrz, rozglądając się z zaintrygowaniem. Syriusz zauważył, że Sara złapała Nicholasa ze strachu za rękę. Autobus odjechał i zostali zupełnie sami na drodze. Otaczał ich cichy, zaśnieżony las lub park. Syriusz nigdy tu nie był i z pewnością nie widział żadnych budynków i ludzi.
-Po coś tu kazał wysiadać?- zapytał z ciekawości Nicholasa.
-Wygląda zachęcająco…- wzruszył ramionami Nicholas, patrząc z zaintrygowaniem na czarno-biały las- Pomyślałem, że: ładny lasek. I już.
Syriusz uniósł obie brwi pod czapką. Po chwili ruszył za bratem i ciągniętą przez niego siostrą.
W zaśnieżonym lesie było inaczej, niż w parku. Otaczała ich cała gromada ośnieżonych drzew. Było bardzo cicho, co jakiś czas tylko słyszeli daleki odgłos przejeżdżającego samochodu, który jednak oddalał się i znów było cicho.
-Słyszycie?- zapytał Nicholas po dłuższym odcinku drogi. Zatrzymali się raptownie. Nicholas zastrzygł wilczymi uszami. Zawsze to Syriusza śmieszyło, ale nigdy, przenigdy się z tego nie śmiał.
-Plusk wody.- wyjaśnił najstarszy Black- Tu musi płynąć rzeka! Tam!
Potruchtał w stronę odgłosu. Syriusz i Sara pobiegli za nim. Rzeczywiście, las się trochę przerzedził i okazał dość szeroką i rwącą rzekę.
-Pewnie to część Tamizy.- mruknął Syriusz.
-Co to jest Tamiza? Czy to ta ogromniasta rzeka w Londynie?- spytała z zaciekawieniem Sara.
Nicholas kiwnął.
-Ach! Wiedziałam!- ucieszyła się dziewczynka.
Stali chwilkę na ośnieżonym brzegu. Na drugim dostrzegli dziwną, starą budowlę. Wyglądała na opuszczoną. Na ścianie widniał olbrzymi napis: „BUDYNEK DO ROZBIÓRKI”.
-Dlacego ktoś mieskał nad wodą?- zapytała Sara.
-To nie dom, Saro.- objaśnił Nicholas rzeczowym tonem- To jakaś fabryka.
-Fabryka? W lesie? Nad wodą?- zdziwił się Syriusz- Myślałem, że mugole budują fabryki w miastach.
-Niekoniecznie. Ale masz rację, to chyba nie jest fabryka.
-Ej! Włazimy?
Nicholas popatrzył sceptycznie na brata.
-Musielibyśmy przepłynąć rzekę. Poza tym, wewnątrz może być niebezpiecznie. Jak się zawali?
-Oj, nie prawda!- zaperzył się Syriusz- Chodź, zawsze chciałem wejść do opuszczonego budynku! Tam można chodzić, gdzie się chce i nikt ci nie mówi, że to niebezpieczne!
-A jak spadniesz i złamiesz nogę?
-Załatają mnie od razu! No, Nicholas! Ty byś też chciał to zobaczyć!
Nicholas uniósł brwi i wpatrzył się tęsknym wzrokiem w opuszczoną budowlę. Syriusz wiedział, jaki dramat przeżywał jego brat. On uwielbiał tajemnice do odkrycia i wszelkie zakamarki…
-A jak tam coś będzie czyhać?- przestraszyła się Sara.
Syriusz zgasił ją spojrzeniem.
-Mówię powaznie!- tupnęła nóżką- Bojem się!
-Nikt ci nie kazał tam włazić!- zaatakował drugi w kolejności Black- Jak z was takie strachliwe dzieci, to sam tam wejdę! Tam jest z pewnością świetnie! A tam mamy most! I problem z głowy!
Wskazał na ruiny drewnianego mostu. Był w połowie przekrzywiony tak, że jeden bok sterczał w niebo, drugi zanurzony był w lodowatej wodzie. Syriusz podbiegł do mostu, nie było dla niego problemem przedostać się po nim na drugą stronę, toteż wlazł na krzywy most. Lodowata woda pluskała pod nim, opływając most i kamienie w rzece. Młody Black przeszedł po moście na drugą stronę, nie oglądając się za rodzeństwem. Budynek w przybliżeniu wyglądał ponuro. Było trochę porozwalanych okien, a stos czegoś wielkiego przykrył śnieg. Dach w jednym miejscu zupełnie się zawalił, krokwie sterczały smętnie ku niebu, niczym kości szkieletu. Z okien ziała czarna czeluść.
-To nie jest fabryka, tylko tartak.- usłyszał obok siebie Syriusz. Nicholas z Sarą przedostali się na drugą stronę- Tak tu jest napisane, widzisz? Ta stara tabliczka.
-Hmm, to wygląda… groźnie!- zawył cichutko do ucha przestraszonej Sary Syriusz- Opuszczony tartak, uuuu…
-Psestań!- zdenerwowała się młodsza siostra, oglądając ze strachem ruiny- Wlacajmy do domku…
-Nie zaszkodzi zajrzeć…- mruknął Nicholas.
Syriusz wykorzystał zaintrygowanie brata i wszedł do budynku. Był wysoko sklepiony i wcale nie taki ciemny, przez szczeliny pomiędzy deskami tworzącymi ścianę przedostawało się do środka mnóstwo światła. Ośmiolatek dostrzegł jakąś długą taśmę produkcyjną i piły, a także dziwne sprzęty przypominające piece i ogromne żelazka. Odszedł od rodzeństwa po uklepanej podłodze usianej trocinami. Wysoki na dwa piętra budynek o cieniu czającym się pod stropem nieco go strwożył.
-Ile żelastwa…- westchnął, patrząc na cały asortyment sprzętu do obróbki drewna.
-Dziwne, prawda?- rzekł Nicholas, oglądając piłę- Nikt tego nie zabrał ze sobą? Przecież tyle tego, że nieźle musieliby się mugole wzbogacić…
-Wygląda na opuszczony w pośpiechu…- szepnął teatralnie Syriusz, patrząc z uciechą na strach w oczach młodszej siostrzyczki- Może mugoli coś wystraszyło i uciekli… Potwór z bagien…
-Sam jesteś potwór z bagien.- zganił spokojnie brata Nicholas, oglądając z zaintrygowaniem podejrzanie ciche wnętrze tartaku- Ale twój pomysł pasuje do tego.
Syriusz wytknął język przylepionej do brata siostrze i rechocząc, ruszył w głąb tartaku. Było tu cicho i zimno. Jego podekscytowany oddech zamieniał się w parę.
Naglę usłyszeli wyraźny szelest. Zamarli, obserwując ciemny, zawalony kąt tartaku. Syriusz już nie czuł ekscytacji, lecz dziwny strach. Nicholas mocniej objął Sarę.
Nic więcej się nie poruszyło. Wymienili powolne, napięte spojrzenia, po czym ruszyli w przeciwnym kierunku, w kąt zawalony pudłami.
-To mógł być kot. Albo kuna.- zauważył spokojnie Nicholas- Zaraz zobaczymy…
Syriusz poczuł ostry ból w nodze i legł na ziemi.
-Ech, to nic… Potknąłem się tylko…
Uniósł się z mniejszych pudeł, na których leżał i cieszył w duchu, że nie rozwalił całej potężnej wieży tekturowych kwadratów i prostokątów, jakie tu leżały.
-Patrz…- szepnął nagle Nicholas, wskazując na ziemię. Syriusz popatrzył tam.
Przedmiotem, o który się potknął, był kamienny posąg naturalnej wielkości. Przedstawiał człowieka o dość przestraszonym wyrazie twarzy. Ciekawe, czemu leżał tak wśród pudeł?
-Co tu robi posąg z kamienia?- spytał Syriusz- W tartaku?
Nicholas obserwował ze zdziwieniem posąg, tuląc do siebie Sarę. Po długim, wręcz wiecznym czasie zmarszczył brwi i przełknął ślinę, oblizując z roztargnieniem pełne, owalne wargi. Szepnął:
-Pamiętasz, jak wujek Remus opowiadał o zamkniętym nagle tartaku, gdzieś na obrzeżach Basildon?
-No…
-Wujek mówił, że mugoli coś wystraszyło z niego, ale czarodzieje się tym nie zajęli, bo to nie ich sprawa… A jeśli to było coś… niebezpiecznego?
Syriusz uniósł brwi, patrząc na posąg.
-A jeśli to ten tartak?- zagadnął szeptem Nicholas.
Coś wyraźnie się poruszyło. Trójka rodzeństwa obróciła się ze strachem do tyłu.
-Tam!- jęknął Syriusz, wskazując na zawalony kąt.
Sara też to dostrzegła, rozszerzając stalowoszare oczy. Pomiędzy narzędziami wił się olbrzymi, gruby, łuskowaty ogon, wolno sunąc serpentynami.
Nicholas rzucił się w przeciwną stronę, gdzie widniała drewniana drabinka na platformę nad taśmą produkcyjną. Przynaglił Sarę, by szybko właziła pierwsza. Sara nie lubiła drabin i nigdy nie weszła na sam szczyt, ale tym razem nawet nie starała się protestować. Z ulgą opadła na drewnianą podłogę platformy, a za nią gramolił się na nią Syriusz. Gdy Nicholas też już wlazł, skulili się w kącie.
-Boję się…- szepnęła Sara w ucho Nicholasa- Co to było?
Syriusz wyjrzał znad drewnianej barierki. Rozszerzył zielone oczy ze strachu.
-To wije się na końcu!- objaśnił przerażonym szeptem- O, teraz wyłazi tyłem… Matko, jaki olbrzymi ogon… Ale ciało ma kobiety, jeśli nie liczyć tego ogona… I węże, zamiast włosów.
-Schowaj się, szybko!- przykazał twardym szeptem Nicholas- To Meduza! Jak w mitologii!
Syriusz skulił się obok brata, po drugiej stronie drżała Sara.
-Co ona lobi?- spytała ostrożnie.
-Kto na nią spojrzy, zamienia się w kamień. Czytałem ten mit…
Sara poczęła szybko dyszeć, bo czuła potworne przerażenie. Słyszeli szelest łusek o usiane trocinami podłoże. Rozlegał się też syk. Mieli wrażenie, że zbliżało się do nich.
Poczuli nagle silne zatrzęsienie drewnianą konstrukcją, jaką była platforma. Sara myślała, że zemdleje. Wtuliła się mocniej w ramię Nicholasa.
-Co się dzieje?- szepnęła, krztusząc się przerażeniem- Czemu się tsęsiemy?
Odpowiedź sama się ukazała. Naprzeciw im, nad barierką wyrosła nagle postać Meduzy, wspierająca się na ogonie, którym najwyraźniej owinęła się naokoło drewnianych nóg platformy.
Potwór, sycząc i wrzeszcząc przeraźliwie, runął na nich w dół.
ŁUP! TRZASK!
Trójka Blacków, krzycząc dziko, runęła w dół, bo cała konstrukcja rozpadła się w drobny mak pod ciężarem Meduzy. Sara poczuła coś dziwnego, jakby podmuch powietrza i magię…
I oto leciała pod stropem tartaku, nie spadając i czując jednocześnie przerażenie i euforię. Bracia, kulący się po dwóch stronach taśmy produkcyjnej, patrzyli na nią, zszokowani. W końcu opadła nieporadnie na jedną nogę pod drzwiami, zawalonymi upuszczonymi przez Meduzę pudłami. Euforia, spowodowana ujawnieniem się i dotknięciem magii, wyparowała. Sara bardzo bała się spojrzeć na Meduzę, więc patrzyła w ziemię.
-Sara, uciekaj!- wrzasnął z ziemi Nicholas, obserwując wijącą się na szczątkach platformy Meduzę- Uciekaj! Teraz, kiedy cię nie widzi!
-Ale wy tu jesteście!- krzyknęła w rozpaczy.
-Musisz sprowadzić pomoc! Sami nie poradzimy sobie!
Łup! Meduza przywaliła ogonem obok Nicholasa. Ten skulił się pod taśmą produkcyjną, zagarniając Syriusza. Sara patrzyła na nich z rozpaczą.
-Jesteś najmniejsza! Przeciśniesz się w zawalonych drzwiach, w tej szparze!- wskazał palcem- Sami nie uciekniemy daleko! Sprowadź kogoś, błagam!
Sara, nie myśląc dłużej, podbiegła do niewielkiej szpary w drzwiach i z trudem przeszła do innego świata, jakim był zaśnieżonym las i rwąca rzeka.
Jęknęła, po czym rzuciła się przed siebie, biegnąc i biegnąc. Wcale nie myślała, że nie wie, gdzie jest i do domu z pewnością daleko. Skupiła się na biegu, coraz szybszym i szybszym, aż w końcu, nie wiedzieć czemu, coś wystrzeliło ją w powietrze i mknęła, wysoko nad Basildon, by wylądować po dzikim locie na Vange…
Meduza łupnęła ogonem raz jeszcze. Nicholas przygarnął do siebie Syriusza.
-A jakbyśmy tak użyli magii?- szepnął Syriusz, hamując trzęsienie ze strachu zębami.
-Nie wiem. Przecież tego nie kontrolujesz!
W tym momencie Meduza rozwaliła doszczętnie ich kryjówkę. Wypełzli z niej i rzucili się przed siebie w różnych kierunkach.
Syriusz dopadł do sterty pudeł przy drzwiach i spróbował trochę odgarnąć. W momencie, gdy już pomyślał, że mu się uda, kilka cali od niego wylądował ogon Meduzy. Syriusz wrzasnął i odskoczył w bok, odturlawszy się w pudła. Wiedział, że musi zrobić wszystko, byle nie spojrzeć na Meduzę.
Odbiegł trochę dalej. Meduza ryknęła wściekle, po czym uderzyła ogonem potwornie silnie. Koniuszek zagarnął Syriusza, który ze stłumionym jękiem upadł na ścianę i osunął się po niej. Meduza ryknęła raz jeszcze i ścięła ogonem całą potężną wieżę nieheblowanych desek. Syriusz zasłonił uszy, bo trzask był nie z tej ziemi.
Nagle coś potężnie zgrzytnęło i taśma produkcyjna uruchomiła się. Wszystkie sprzęty rozpoczęły pracę. Syriusz popatrzył zdziwionym spojrzeniem na to, na chwilę zapominając o Meduzie.
-Syriusz! POMOCY!!!
Był to Nicholas. Wydał dziwny, charczący odgłos, który Syriuszowi wcale się nie spodobał. Namierzył brata, gdy wył z przerażenia, ale niedługo. Szalik wplątał się w jeden z walców, który wolno okręcał się materiałem. Nicholas był już siny i nieporadnie próbował rozplątać supeł.
Syriusz, roztrzęsiony widokiem umierającego brata, dopadł do niego i spróbował rozsupłać szalik. Niestety, węzeł zaciskał się bardziej. Syriusz ledwo ogarniał drżenie rąk na widok zaszklonych, wyłażących z orbit oczu Nicholasa. Nagle szalik rozjarzył się niebieskim, ciepłym płomieniem i rozpadł się sam w jego dłoniach. Odetchnął z ulgą, pomagając pozbierać się z podłogi bratu, krztuszącemu się i rozcierającemu szyję.
-Musiała włączyć ogonem mechanizm!- zauważył Syriusz.
Nie zdążył powiedzieć więcej, bowiem Meduza za ich plecami ryknęła rozdzierającym głosem.
ŁUP! Olbrzymi ogon chlasnął obu chłopców w brzuchy i odrzucił daleko. Padli na taśmę produkcyjną z impetem, wyplątując się z własnych odnóży.
-Uwaga!- ostrzegł Syriusz.
Jechali prosto na pracujące piły. Na ten widok chłopcy zamarli, po czym, rzucili się do dzikiej ucieczki taśmą produkcyjną w drugą stronę i starali się nie patrzeć na Meduzę. Przeskoczyli jakieś narzędzia i gnali dalej.
Ogon Meduzy świsnął niebezpiecznie nad ich głowami. Zrobili unik w dół, ale drugie świśnięcie nie skończyło się dobrze, bowiem odrzuciło Nicholasa na inną taśmę produkcyjną. Meduza zajęła się nim. Syriusz zezłościł się, gdy widział skulonego starszego brata, przywalonego jakąś deską i Meduzę, czającą się nas nim. Nicholas z jękiem zauważył, że jedzie na piłę. Nogami zaparł się o deskę, którą z rykiem poczęła przecinać piła. To pozwoliło mu wstać i przeskoczyć piłę. Meduza wciąż próbowała go uchwycił potężnymi ramionami, ale Nicholas bardziej uważał na omijanie przeszkód na taśmie produkcyjnej, niż na ogromnego potwora.
-Ach!
Nicholas przewrócił się i legł na taśmie produkcyjnej. Meduza już pochylała się nad nim, Nicholas zaciskał powieki…
Syriusz zeskoczył z taśmy jednym susem i chwycił ogon Meduzy, po czym wrzasnął:
-Hej! Jestem tu!- i wetknął koniec ogona w pracującą piłę.
Meduza obróciła się w jego kierunku i zaryczała dziko. Syriusz poczuł tryumf.
-Nie tkniesz Nicholasa!- krzyknął i poparzył jej prosto w oczy mściwie.
Poczuł coś dziwnego. Najpierw zesztywniał zupełnie, ale nie zdążył pomyśleć o tym uczuciu, bowiem Meduza zarzuciła ogonem, który wciąż trzymał. Ciągle w tej samej pozie wyfrunął w powietrze i spadł na nogi leżącego Nicholasa.
-Syriusz!- jęknął starszy brat.
Syriusz chciał krzyczeć, że nic mu nie jest, ale nie mógł wydobyć głosu. Po prostu leżał nieruchomo na nogach Nicholasa i patrzył ze zgrozą na zbliżające się nieuchronnie narzędzie do miażdżenia.
Słyszał wysiłki Nicholasa, który spróbował wydostać się spod jego ciężaru. Widział, jak machina unosi się wolno i na sekundę zamiera na górze, nad nim. Po chwili runęła w dół i Syriusz…
TRZASK!
Nicholas nie zawył. W ogóle nie zareagował, opierając się na łokciach i patrząc na olbrzymią maszynę, pod którą zniknął zupełnie jego brat i on sam od połowy ud w dół.
Jego stalowoszare oczy powoli rozszerzyły się, gdy maszyna uniosła się w górę. Patrzył długo na to, co było przed jego szeroko otwartymi, zdziwionymi oczyma.
Nie miał nóg. Tak po prostu. Z jego dwóch zdrowych, sprawnych nóg pozostała pusta przestrzeń. I krwawa paćka, rozlana na taśmie produkcyjnej, zmieszana z rozkruszonymi kawałkami po posągu, którym stał się Syriusz.
Nicholas po prostu siedział, gapiąc się dalej w to samo miejsce, jadąc na taśmie do przodu. Ból w ogóle do niego nie docierał. Syriusz… Nie, to niemożliwe…
Z prawej rozległ się trzask. Ktoś coś krzyczał, Meduza wyła… Zaklęcia, światło…
Nicholas patrzył wciąż przed siebie, nie czując zupełnie nic. Miał pustą klatkę piersiową, żołądek zjechał gdzieś bardzo nisko, uciekł przeciętymi żyłami w miejscu, gdzie nie było już nóg…
A potem powalił go potworny ból tak straszliwy, że zapragnął umrzeć. Natychmiast.
-Syriusz!- jęknął z rozpaczą- Syriusz!
Osunął się na plecy, wyjąc z bólu fizycznego i psychicznego. Krzyczał wniebogłosy, bo tylko to wydało mu się uzasadnione.
Błysk. Zaklęcie. Ktoś nad nim. Wrzask. Jęki. I cisza. Cisza.
***
Uniosłam udręczoną twarz z dłoni. Poczułam, że Remus mocniej zacisnął na moim ramieniu dłoń. Popatrzył na mnie bardzo współczującym, poszarzałym wzrokiem.
Z salki wyszedł uzdrowiciel. Miał zakrwawione rękawiczki.
-Zrobiliśmy operację, pani Black. Syn ma już nogi. I żyje.
Kiwnęłam szybko. Nic nie powiedziałam.
-Dobrze, że pan natychmiast go nam przyniósł.- zwrócił się do Remusa- Wykrwawiłby się. Nogi nigdy nie odzyskają dawnej sprawności. Prawdopodobnie będzie kulał całe życie. Niestety, ale to wszytko, co możemy zrobić. Magia nie może jeszcze odtwarzać w całości kończyn. Przynajmniej może się samodzielnie jako tako poruszać.
Przełknęłam łzy i kiwnęłam parę razy, zakrywając twarz rękoma. Remus znów mnie objął.
-Możemy wejść i go zobaczyć?- zapytał Remus.
-Wykluczone.- odparł uzdrowiciel- Przykro mi. Teraz mały musi odpocząć po operacji. Poza tym, przeżył straszliwą traumę. Długo nie będzie mógł się z niej otrząsnąć.
Remus mocniej mnie objął. Zostaliśmy sami. Czułam dziwną pustkę i ścisk żołądka.
-Nicholas wkrótce pójdzie do Hogwartu…- szepnęłam- Jak on się tam odnajdzie z wilczymi uszami i kulejąc… To będzie dla niego takie trudne…
Nie mogłam już zatamować łez. Położyłam się bezwładnie na kolanach Remusa i łkałam zapamiętale. Nie dbałam, że siedzę w miejscu publicznym.
-Remusie!- jęknęłam- Zabij mnie… Zabij!
-Ciiicho!- szepnął uspakajająco Remus, gładząc mnie po głowie- To nie twoja wina…
-Nosiłam go pod sercem dziewięć miesięcy. Z rodzeństwem.- łkałam dalej- Przyszedł na świat chciany i kochany, otaczany opieką i miłością…
-Meggie…
-Ty nie wiesz, jak to jest: mieć dzieci!- łkałam coraz silniej- Nie potrafisz tego zrozumieć, ale gdy dziecko umiera, rodzic umiera z nim! Ja nie potrafię żyć bez mojego Syriusza! Bez Syriuszka! Co ja pocznę bez niego?!
Zawyłam. Nic nie było w stanie ukoić tego bólu. Nic. Czułam się tak potwornie, jak osiem lat temu, na jesień.
-Chciałabym go przytulić i potargać czarne włoski. Ale nigdy już tego nie zrobię! Nigdy nie dowiem się, kim miał być w przyszłości! Nie opowie mi rozentuzjazmowanym głosem o kolejnej przygodzie lub czymś… Czy ty rozumiesz?! Nie, nie rozumiesz!
W zasadzie wszystko zlało się w jedno. Sekundy jednocześnie pędziły i wlokły się. Nie do końca docierało do mnie, że po przyjeździe do domu zastanę tylko dwójkę z trojaczków i tak już pozostanie. Syriusz odszedł, pozostawiając po sobie krwawiącą jak rana dziurę, wyrwę.
Remus odprowadził mnie, nie do końca przytomną, do domu. Wszystko działo się tak szybko: ustalenie pogrzebu i kupienie trumny oraz ubrania. W sklepie były prawie tylko ubrania dla dorosłych. Dzieci nie powinny ginąć. Nie przed rodzicami.
Bardzo pragnęłam przytulić ciało synka, ale go nie było. Czarodziejom udało się ocalić jedynie szczątki paru kamieni. Nie dostałam nawet ciała, ale może i dobrze. Gdybym zobaczyła ciało Syriusza w trumnie tak, jakby spał, chyba serce by mi pękło.
Ze zdwojoną siłą powróciła depresja. Leżałam znów i patrzyłam w sufit. Nie byłam nawet w stanie spojrzeć na zdjęcia, wiszące w pokoju. Byłoby to zbyt bolesne.
Zwijałam się na posłaniu na myśl o tym, co powiedziałby Syriusz, gdyby się dowiedział, że nie przypilnowałam jego syna i wypadek zabrał nam dziecko. Niestety, Syriusza tu nie było. I nigdy się nie dowie.
Ta myśl napędzała jeszcze bardziej rozpacz. Parę dni po wydarzeniach wciąż nie potrafiłam tego ogarnąć. Dopóki nie nadszedł pogrzeb.
Syriusza mieli pochować na czarodziejskim cmentarzu. Remus wybrał orzechową trumnę. Powiedział mi, że Syriusz lubił orzechy. Lubił też się śmiać, włazić na drzewa, bić z Cosmo, biegać, lubił słońce i wiatr, uwielbiał bajki i jedzenie naleśników…
Włożyłam do trumny, prawie zupełnie pustej, malutką, uszytą przeze mnie dwa lata temu przytulankę Syriusza, przedstawiającą pieska. Zadrżałam i Remus musiał mnie przytrzymać.
Martwym wzrokiem obserwowałam, jak głodna, zmarznięta ziemia pochłania trumnę z resztami mojego maleństwa. Remus przytulał też do siebie Cosmo, Rosemary i Sarę. Wszystkie dzieci zalane były łzami i rozszerzonymi oczami oglądały malutką trumnę.
Miałam ochotę rzucić się na ziemię, błagać, by oddawała to, co zabrała. To przecież było bezlitosne, niesprawiedliwe! To dziecko nawet nie miało dziewięciu lat! Ja żyłam dalej, jemu nie pozwolono… Czy już wystarczająco nie wycierpiałam osiem lat temu?! Dlaczego los zabiera mi jeszcze dziecko?! Syriusz, mój synek, powinien tu być. Chciałabym utulić go do snu. Mogłoby mu być zimno. Gdzie jest teraz?!
Poczułam okropną słabość i w momencie, gdy trumna zasypana została ziemią, sama osunęłam się na nią, podtrzymywana przez Remusa. Nic już mnie nie obchodziło…
Nicholas obserwował smętnie okno. Nie chciał wracać do domu. Tam będzie bardzo, bardzo smutno.
Sala szpitala wydała mu się okropna. Była biała, kojarzyła się z bólem i wymiotami i skłaniała do tego, by płakać. Jej zapach towarzyszył wszystkim najgorszym chwilom w jego życiu.
Drzwi uchyliły się i do środka wszedł wujek Remus. Nicholas trochę się ożywił na widok ojca chrzestnego, ale nie dał tego po sobie poznać. Wyprostował się na łóżku.
Wujek podszedł i położył mu na szafce nocnej pudełko czekoladowych żab, uśmiechając się smętnie. Po chwili usiadł na łóżku, obserwując go smutnymi oczyma. Nicholas długo patrzył.
-Czy będę kiedyś chodził?- spytał w końcu cichutko, patrząc na blade dłonie.
-Tak, wkrótce będzie po wszystkim.- szepnął wujek, łapiąc za jedną z tych dłoni- Niedługo.
-Bardzo płakała wczoraj?
Uniósł niechętnie głowę i popatrzył na wujka. Wczoraj był pogrzeb Syriusza, na którym nie mógł być. Wiedział, że mama bardzo to przeżyła. Bal się tylko, że mogłaby sobie coś zrobić.
-Twojej mamie potrzebna będzie teraz wielka pomoc.- szeptał dalej wujek, gładząc Nicholasa po miodowych włosach- Musimy wszyscy być teraz dla niej wsparciem. Ona czuje się osamotniona. Jesteś najstarszy, to twój obowiązek.
-Gdyby był tata, byłoby inaczej…- szepnął Nicholas, marszcząc brwi ze złością.
Wujek patrzył na niego przenikliwie.
-Myślisz, że to wszystko by się nie zdarzyło?- spytał w końcu zagadkowym tonem.
-Myślę, że byłoby zupełnie inaczej. Nie tylko z tym, ale nie byłaby osamotniona. Ale taty nie ma…- Nicholas przetarł oczy, zaciśnięte w piąstki- Wyszedł i poszedł sobie. Długo na niego czekałem z nadzieją, że może poszedł i wróci, bo nas kocha. Nigdy nas nie kochał, jeżeli tak po prostu poszedł. Ciekawe, czy w ogóle wie, co się stało!
I już nie mógł pohamować łez. Nie potrafił pogodzić się z faktem, że Syriusz umarł. To było nie do ogarnięcia. Syriusz, ten najżywszy i najśmieszniejszy z jego rodzeństwa… I to w dodatku jego wina.
-Twój ojciec bardzo was kochał.- rzekł w końcu wujek bardzo cicho i jakby sucho.
-Nieprawda! Odszedł od nas!
-Nie zrobił tego, bo was nie kochał. On musiał odejść.
-Dlaczego wszyscy kłamią?!- zapłakał Nicholas, wpatrując się w wujka zaszklonymi oczyma. Już nie mógł tamować wszechogarniającej rozpaczy- Ty i mama! Kłamaliście, gdy mówiliście, że umarł! Rosemary, Cosmo i Sara tak myślą, ale ja wiem, że kłamaliście! Syriusz miał wczoraj pogrzeb! Gdyby tata umarł, odwiedzalibyśmy jego grób, tak, jak teraz mama będzie siedzieć przy grobie Syriusza!
Wujek obserwował Nicholasa bardzo długo zmęczonym spojrzeniem.
-Kłamstwo! To wszystko kłamstwo!- wylewał dalej Nicholas- Ja wiem! Znalazłem u mamy wycinek z gazety i wiem, że tata jest w więzieniu! Nie umarł!
Wujkowi wydłużyła się twarz. Okazał zaskoczenie.
-No widzisz. Znaczy, że was kochał. Nie poszedł do więzienia przez was.- szepnął w końcu.
-Nie, nie kochał!- zawył Nicholas- Gdyby nas kochał, nigdy nie wyszedłby, by zrobić coś okropnego!
Po chwili już zanurzył się po czubki wilczych uszu w potwornym żalu i rozpaczy. Wszystko nałożyło się na siebie, w jednej chwili całe jego życie stało się okropne, nie do zniesienia. Śmierć Syriusza z jego winy. Kalectwo do śmierci. I wspomnienia ojca…
-Nie mów rodzeństwu, że wasz ojciec jest w więzieniu.- poprosił wujek Remus nagłym, napiętym szeptem- Bardzo bym nie chciał, żeby czuły się źle, czy coś. Chodź no tu…
Przysunął się i przytulił chrześniaka. Nicholas wypłakiwał się w jego koszulę. Nigdy nie czuł takiej pustki, takiej beznadziei. Wiedział, że był to najgorszy dzień jego życia.
84. Tata potrzebny od zaraz! Dodała Mary Ann Lupin Poniedziałek, 04 Lipca, 2011, 07:58
wciąż nie mam dostępu do neta, to wklejam z komórki taty.
Aithne, jeśli chodzi o nazwisko Maxima to samo mi wpadło do głowy, nie myślałam o Dorianie . Jakoś tak wyszło.
Miłego czytania. Nowe pojawi się 16 lipca.
I mam nadzieję, Syrciu, że w sprawi liceum poszło dobrze
Zegar tykał wciąż tak samo. Powolną, wieczną, uspakajającą melodię…
Westchnęłam, mrugając gwałtownie. Odłożyłam na bok miękki tors przytulanki, którą właśnie szyłam. Wszystko wylądowało w wiklinowym koszu na robótki. Szyłam właśnie pięć różnych przytulanek z flaneli. Każda miała inny kolor i każda przedstawiała inne zwierzątko. Postanowiłam wręczyć dzieciom takie przytulanki.
Odstawiłam kosz na okrągły stół, czując piasek pod powiekami. Za oknem słońce wstawało, wyglądając zza komina sąsiadów. Musiało być wcześnie rano.
Ziewnęłam, czując, że dopiero teraz chce mi się spać. Dlatego wzięłam się za szycie-nie mogłam znów usnąć, gdy było ciemno. Świadomość tego, że dziś James Potter obchodziłby swoje dwudzieste szóste urodziny, była jakaś przygnębiająca.
Popatrzyłam na kwadratowy kalendarz i podeszłam do niego, zdzierając kartkę, by zmienić datę.
27 marca 1986.
Opór w sercu jakby nieco zelżał. Chociaż od wydarzeń z Potterami upłynęło prawie pięć trudnych lat, wciąż czułam ostry ból, gdy przywoływałam te myśli do siebie.
Opadłam ciężko na krzesło i zanurzyłam rękę w wiklinowym koszu bezwiednie, uśmiechając się do siebie i czując przyjemny, delikatny dotyk flaneli. Byleby o tym nie myśleć…
Słońce wiosennego poranka zalewało salon. Przeszłam do kuchni i otworzyłam szafkę z jedzeniem, by zrobić naleśniki na śniadanie. Szkoda, że musieliśmy sprzedać Niuńka, by opłacić jakieś dziwne odsetki za dom, bo jak się okazało, Remus czegoś nie dopatrzył i dom wcale nie był tak tani, jak mu się zdawało. Brakowało mi skrzata, który towarzyszył mi dzielnie przez tyle momentów w życiu, od wielu lat. I w dodatku był prezentem od Syriusza, co zwiększało jego wartość.
Rozległ się tupot po schodach, gdy słońce wisiało już dość wysoko nad dachem sąsiadów. Do kuchni wpadła Rosemary, wciąż w lawendowej piżamie.
-Pomóc ci?!- zakrzyknęła z zapałem- Ja chcę umieć to piec!
-Nie piec, tylko smażyć.- pouczyłam ją- I uważaj, przy drzwiach postawiłam butelki dla mleczarza. Nie stłucz ich!
Spojrzałam przez ramię na sześcioletnią córkę. Rude, potargane loczki, które omiotły jej twarz jak lwia grzywa i buńczuczne spojrzenie zielonych oczu nadały Rosemary wygląd małego złośnika. Zacisnęła ręce w piąstki i prychnęła:
-Butelki możesz sobie naprawić! A jakbym się przewróciła i stłukła przez butelki kolanko? Nawet cię to nie martwi!
-Przecież nie stłukłaś kolana o butelki.- odparłam, wlewając do ciasta na naleśniki trochę mleka i słysząc już niebotyczny tumult gdzieś na górze. Ech, typowe…
-Ale mogłabym!- zawołała- I kiedyś stłukę, obiecuję ci! Ale ci będzie głupio!
Uśmiechnęła się mściwie, niczym mały diabełek, po czym podeszła do zlewu i pobełtała ze znużeniem rączką spienioną wodę, w której właśnie gąbka sama zmywała kubki po herbacie z wczoraj. Po chwili głośnej kotłowaniny za drzwiami kuchni wleciał do środka Syriusz, taszcząc dosłownie wyjącego Cosmo za potargane włosy.
-MAMA!!!- wrzasnął z entuzjazmem Syriusz- Przybyyywam!!!
-NIEEE!!!- ryknął skotwaszony, czerwony Cosmo- Ja byłem pielsy!!!
-Chłopcy!- przeraziłam się- Spokój!
-Ale ja byłem…
-NIEPLAWDAAA!!!
-CISZA!
Uspokoili się i popatrzyli na mnie bardzo podobnym wzrokiem, co przed chwilą ich bliźniaczka. Oboje identyczni, czarnowłosi i potargani. Syriusz strzelał zielonymi iskrami z oczu, Cosmo orzechowymi. Tylko oczy ich różniły.
-Oboje byliście pierwsi.- zarządziłam, ukrywając uśmiech- A tak w ogóle to drudzy, bo pierwsza była Rosemary.
Cosmo posłał siostrze zezłoszczone spojrzenie, ale Syriusz zignorował to, wrzeszcząc z przejęciem: „NALEŚNIKI!!!”, po czym podbiegł do mnie i zajrzał przez ramię.
-Będą takie pyszne, prawda?- zapytał, po czym wtulił się w moją rękę.
-Będą.- skinęłam- No, w nagrodę, że byliście pierwsi, macie pierwszeństwo w nakrywaniu do stołu, chłopcy. No, dalej!
Cosmo i Syriusz zaczęli marudzić, po czym posłali sobie kombinatorskie, wyzywające spojrzenie i rzucili się naraz ku szafce, ścigając. Westchnęłam, modląc się, by chociaż sobie guza nie nabili. Szczątki po talerzach już zbierałam i naprawiałam nieraz.
-Mogę pozmywać?- zapytała od zlewu Rosemary. Pozwoliłam jej umyć trochę naczyń i poszłyśmy ze stosem naleśników, talerzem twarożku i słoikami dżemu, czekolady i syropu klonowego do salonu. Tam siedział już Remus, ziewając.
-Nicholas! Sara! Śniadanie!- krzyknęłam w stronę schodów, po czym weszłam do salonu, by usiąść. Zaraz do salonu weszła Sara. Jej proste, lśniące, czarno-rude włosy do ramion zostały już uczesane, ale wciąż pozostawała w piżamie. Szare oczy, identyczne kształtem do moich, były jakieś podkrążone. Jak zwykle, twarz czteroletniej Sary była blada.
-Gdzie Nicholas?- zapytałam ją, ale wzruszyła ramionami.
-Nicholas!- zagrzmiał Remus, rozkładając „Proroka Codziennego”. Nałożył sobie i zaczął jeść, nurkując w lekturze gazety, więc niezbyt pozostawał przytomny. Przeniosłam wzrok na trojaczki. Syriusz dosłownie wchłaniał naleśniki wszystkimi otworami w obrębie twarzy, Cosmo jadł zwyczajnie, Rosemary nieco się ociągała, rysując kwiatki czekoladą na powierzchni placków. Cała trójka była tak straszliwie podobna do Syriusza z jego dziecięcych fotografii, iż zrobiło mi się jakoś swojsko na wspomnienie o mężu, który gdzieś tam wstawał, by wegetować kolejny pusty, zimny dzień… Na pewno nie dostał naleśników.
Popatrzyłam z goryczą na Sarę. Ona zawsze wybrzydzała, bo straszliwie mało jadła. Już widziałam, że za chwilę, po zjedzeniu połówki nędznego placka Sara się zbuntuje i odmówi dalszego jedzenia. Zezłościłam się troszkę, tym bardziej, że za takiego naleśnika z czekoladą Syriusz w Azkabanie pewnie dałby się zabić…
Sara wyglądała zupełnie, jak ja. Była jedynym dzieckiem, które w pełni odziedziczyło po mnie urodę, bo żadne z wcześniejszych nie było do mnie podobne. Różnicą były tylko proste włosy i brak piegów, a także stalowoszary kolor oczu.
Śniadanie dobiegało końca, ale fakt podania naleśników zamknął buzię największemu prowodyrowi-Syriuszowi, więc był potencjalny spokój, bo sześciolatka całkowicie pochłonęły ulubione naleśniki, a raczej on je pochłonął.
-NICHOLAS!!!- wrzasnęłam w końcu- Co za dziecko…
-Pójdę po niego!- zaofiarował się Syriusz i popędził, w sekundzie zrywając się z krzesła tak, że się przewróciło. Podczas jego nieobecności Cosmo spokojnie zjadł resztki naleśnika z talerza brata i speszył się dopiero, gdy zobaczył mój lodowaty wzrok.
Chwilkę potem drzwi się otworzyły i weszli chłopcy. Nicholas wciąż był w niebieskiej piżamie. Popatrzyłam na niego ze złością. Nie przejął się jednak tym faktem, za to ziewnął ostentacyjnie, dając mi do zrozumienia, ile go to interesuje, i zmierzwił włosy.
-Nigdy nie możesz przyjść na czas? Wszystko wystygło.- zauważył spokojnie Remus.
Nicholas opadł ciężko na krzesło obok Sary, patrząc na Remusa charakterystycznym spojrzeniem spod brązowej, prostej grzywki. Było to spojrzenie zdziwionych, stalowoszarych oczu. Wlepiłam wzrok w najstarszego siedmiolatka. Zaczął już powoli przypominać swoją wersję z lustra. Miał proste, brązowe włosy i wiecznie smutne spojrzenie, jakby nie z tego świata. Wyglądał trochę, jakby ciągle nad czymś rozmyślał i dziwił się. Absolutnie nie przypominał rodziców, już najbardziej mojego ojca.
Przysunął sobie talerz, beztrosko ignorując to wszystko. Pewnie znów oglądał rosę na pajęczynie za oknem z dwie godziny, pomyślałam ze złością, ale potem mi przeszło i odetchnęłam. Nicholas był specyficzny, to fakt. Ale dobrze, że rosę na pajęczynie za oknem, a nie wczesnoranną toaletę córki sąsiadów.
Po śniadaniu przyszła codzienna rutyna. Przygotowanie do wyjścia i pouczenie Nicholasa, by opiekował się rodzeństwem. Czasem zastanawiałam się, czy to rozsądne, by właśnie jemu powierzać życie swoje i czwórki młodszych dzieciaków. W końcu Nicholas bujał w chmurach i mógłby się nawet nie zorientować, co, gdzie i jak. Ale niestety, były takie dni, kiedy i ja i Remus mieliśmy pracę w identycznym momencie. Na szczęście pani Marsh, mieszkająca obok nas, lubiła doglądać dzieci, więc często wpadała do nich, by trochę się nimi opiekować. Tutaj też rodziła się wątpliwość, czy działalność Syriusza i Cosmo przypadkiem nie pozbawiłaby jej życia, ale nie było sensu się martwić-musieliśmy pracować.
-Jak tam?
Pan Gray, ponad czterdziestoletni współpracownik, mrugnął do mnie zawadiacko zza sterty papierów, spoczywających na jego biurku. Za nimi oglądał jakąś książkę z obrazkami, którą schował, gdy zobaczył mój wzrok. Machnęłam różdżką i wielki stos, za którym się krył rozdzielił się na pół. Jedna połowa podleciała i osiadła przede mną, a Gray w zasadzie został bez muru ochronnego. Uchylił usta w zapowiedzi uśmiechu.
-Dużo pracy.- uśmiechnęłam się sardonicznie i sięgnęłam po kałamarz i pióro. Obserwował jeszcze chwilkę połówkę muru, którego go pozbawiłam, westchnął i odgiął się na tylnych nogach krzesła. Założył ręce za głowę i wpatrzył się we mnie. Często to robił, bo siedziałam naprzeciw. Na kartach pergaminu, które dostałam, widniały raporty Moody’ego. Trzeba było złożyć podpisy i odpowiedzieć na pytania. Westchnęłam. Było ich trochę.
-Gray…- zaczęłam oschle, unosząc głowę znad raportu.
-Nazywam się Maxim.- rzekł jeszcze oschlej.
-Maxim.- przyznałam- Ile już podpisałeś?
-Trochę…- mruknął enigmatycznie, po czym opadł z hukiem na przednie nogi krzesła- Już cię prosiłem, byś nazywała mnie po imieniu. Nienawidzę wręcz, jak zwracają się do mnie per Gray. I dobrze o tym wiesz.
Zakończył swój wyrzut z lekką groźbą w głosie. Zbagatelizowałam zaczepkę, bo do Maxima Graya przywykłam już przez ostatnie trzy lata wspólnej działalności w tym ciasnym biurze, chociaż wciąż mnie zaskakiwał. Nie chciałam jednak czytać jego myśli, co z pewnością pomogłoby mi go rozszyfrować. Bałam się znać myśli osoby, na którą skazana byłam dzień w dzień w małym pomieszczeniu. Wolałam nie wiedzieć, co mówią.
-Jesteś nieomalże w wieku mojego ojca.- zauważyłam chłodno- Należyty szacunek starszym.
Maxim zupełnie zlodowaciał na twarzy, patrząc na mnie z góry. Wiedziałam, że wyszukuje stosowną ripostę, by trafić w najczulszy punkt. Na dłuższą metę przebywanie z nim było bolesne, chociaż posprzeczaliśmy się ledwo kilka razy. Ja jednak nigdy nie mogłam sobie odmówić sarkastycznych uwag pod jego adresem, co często kończyło się cierpieniem.
Trwało trochę, zanim się nie odezwał. Podpisałam już parę raportów, gdy usłyszałam:
-Coś kolorowo się ostatnio ubierasz.
Uniosłam głowę znad sterty, posyłając mu zaskoczone spojrzenie.
-Co masz na myśli?- spytałam w końcu oschle.
-Do tej pory zawsze miałaś czarne szaty. Czyżby zaszła w tobie jakaś wewnętrzna zmiana?
Coś w tonie jego głosu kazało mi unieść brew. Szydził, jak zwykle. Pokręciłam głową.
-Czasem nie pojmuję twoich procesów myślowych.- odparłam chłodno- Założyłam parę razy kolorowe szaty. I co z tego? Może znudził mi się czarny po tylu latach?
Maxim uśmiechnął się tajemniczo, patrząc na mnie z góry.
-No już dobrze.- parsknął, po czym rzekł złośliwie- Mam własną teorię.
-Teorię? Nie rozumiem.
-Z pewnością.- zmrużył oczy sarkastycznie- Chodzi ci po prostu o przykucie mojej uwagi.
Rozdziawiłam usta, czując, że na policzkach wykwitła czerwona złość.
-Proszę?!- wyrzuciłam piskliwie- Co pan mi imputuje? Że niby mam ochotę się przypodobać?! To… to czysty nonsens!
-Jaka wściekła. I do tego się zarumieniłaś.- roześmiał się ochryple- Oj, nieładnie, Mary Ann! Nieładnie!
Przyglądał mi się pewnym siebie, wkurzającym wzrokiem i rechotał.
-Więc proszę przyjąć do wiadomości, PANIE GRAY, że pana osoba w ogóle mnie nie interesuje!- wycedziłam- Jak pan może mnie tak poniżać?! Jeszcze nigdy nikt… Mam męża!
-Tak. Teoretycznie.- kiwnął, bardzo z siebie zadowolony.
-Co to znaczy!?- zezłościłam się i wstałam- Nie teoretycznie! On wciąż jest moim mężem!
Po raz pierwszy, odkąd znałam Maxima, okazał, iż wie, z kim ma do czynienia, co też zbiło mnie z tropu. Przypatrywałam mu się z wściekłością, a on trząsł ramionami z rozbawieniem.
-No nie irytuj się tak, no! Ty zawsze wszystko bierzesz na serio!- zawołał, kręcąc głową.
Opadłam na krzesło, posyłając mu iskry z oczu. Wciąż czułam rumieniec upokorzenia. Powróciłam do pracy, czując, iż lekko ochłonęłam. Bezwstydny bubek! Co on sobie wyobraża?! Jest nieomal w wieku mojego świętej pamięci ojca, a zachowuje się jak nastolatek! Zerknęłam na obiekt, ale obiekt wlepiał we mnie rozbawione, zainteresowane spojrzenie. Prychnęłam gniewnie i powróciłam do pracy, czerwieniejąc.
-No przepraszam!- usłyszałam jego rozbawiony i znużony głos.
-Dobrze, czy ja się rzucam?- zapytałam bardzo spokojnie, powracając o pracy.
Czułam, że Maxim gapi się na mnie cały czas. Irytowało, ale też trochę dodawało pewności siebie. Wreszcie popatrzyłam na niego znad raportów Moody’ego, by zapytać niewinnie:
-Czegoś pan chce, że tak wyczekująco mnie pan obserwuje?
Rozszerzył pół otwarte usta w uśmiechu.
-Zastanawiam się, jak naprawić twój zepsuty humor.- objaśnił niewinnie.
-Mój humor jest naprawiony.- burknęłam pod nosem.
Maxim zignorował uwagę, po czym rzekł głośno:
-Moglibyśmy zjeść razem lunch, nie? Będzie mi raźniej.
Uniosłam obie brwi, czując, że usta rozciągają mi się w uśmiechu. Parsknęłam.
-Panie Gray…
-Mam na imię Maxim.- przypomniał cierpliwie- A lunch to przecież nic takiego, nie?
Patrzyłam na niego niepewnie, podejmując decyzję. Wreszcie ją podjęłam.
***
-Zjedliśmy razem lunch.
Remus oderwał czujny wzrok od kociołka, w którym bulgotał leniwie Eliksir Pieprzowy.
-No proszę.- skomentował krótko- Nie taki diabeł straszny, prawda?
-Nie wiem, co teraz.- oparłam się plecami o blat kuchennej lady- Jest taki irytujący, ale…
-Uuuu…- zamruczał pod nosem mój brat.
Zamachnęłam się na niego ręką, a on zarechotał, zasłaniając twarz dłonią.
-Nic z tych rzeczy! Jest ode mnie starszy z piętnaście lat, a zachowuje się, jakby był młodszy z dziesięć! Zresztą, ja mam już Syriusza. Tyle, że go tu nie ma.
Poczułam gorycz po tych słowach i zapatrzyłam się w kafelki kuchenne. Remus westchnął.
-Nigdy nie myślałaś, żeby ułożyć sobie życie na nowo? Z kimś innym?- szepnął.
-No co ty! Jestem zamężna, to raz. Dwa, kocham mojego męża i trzy-nie potrzebuję tego.
-A dzieci?
-Mają ciebie.- odparowałam natychmiast.
-To nie to samo.- zaoponował, po czym podjął- Znasz tego Graya już trochę czasu, od dobrych trzech lat spędzasz z nim sam na sam parę godzin na dzień. Z tego, co mi opowiadałaś, istniały pomiędzy wami jakieś napięcia. A co, jeżeli mu w jakiś sposób zależy?
-Nie wiesz, o czym mówisz.- westchnęłam.
-Skąd wiesz?- nie ustępował- Może tylko gra takiego, co to mu wszystko wisi? Pamiętasz, że ktoś już taki kiedyś dla ciebie był, prawda? Denerwujące, no nie?
Zastanowiły mnie jego słowa, ale odrzuciłam tą myśl od siebie.
-Remus, zastanów się, proszę.- złożyłam ręce- Ja wiem, że pragniesz mojego szczęścia, ale nie mogę porzucić Syriusza. Nie chcę go zawieść.
-I co, całe życie będziesz się zasłaniać? Też masz prawo do zaczęcia na nowo! On już nigdy nie wyjdzie, Meg! Nie możesz tego zrozumieć? To okrutne dla ciebie, wiem. Ale masz dopiero dwadzieścia sześć lat, całe życie przed tobą! Jesteś atrakcyjną kobietą w młodym wieku. I dziwisz się, że Gray coś zaczyna pojmować?
Popatrzyłam na jego twarz. Wiedziałam, że chciał mojego szczęścia. Szczęścia dzieci również. One nie miały ojca, chociaż Remus bardzo się starał, to nie mógł po prostu pełnić tej roli. Wiedziałam, że potrzebuję kogoś na miejsce Syriusza, ale sama myśl, że mogłabym go zdradzić, napawała mnie odrazą. Chociaż nie widziałam go już pięć lat i na co dzień nie było miejsca na myślenie o nim, wieczorem cierpienie powracało w dwójnasób. Z drugiej strony postać Maxima Graya, choć niewątpliwie irytująca, była też jakaś bliższa…
-Remus…- zaczęłam na nowo, kręcąc głową.
-Przemyśl to. Dla dzieci również. O, i zaraz mi wykipi, cholera!
Szybko zmniejszył pod kociołkiem. Ja patrzyłam na niego niewidzącym wzrokiem. Wyobraziłam sobie, jak do Azkabanu przylatuje pozew o rozwód. Widziałam minę Syriusza, który pod ścianą czytał list rozwodowy. To było okropne, ale z drugiej strony… Remus miał rację. Przecież on już jest stracony dla tego świata. Nie ma go już.
Przełknęłam nagle przybyłe łzy i szybko wyszłam z kuchni, zasłaniając się argumentem, że idę do toalety. W drodze do niej uświadomiłam sobie, że Maxim chyba mi się podoba. Oczywiście, nie umywało się to do uczucia, jakim darzyłam Syriusza, ale wiedziałam, że tej miłości nie sposób już pielęgnować. Za to zainteresowanie Maximem będzie rosło z każdym dniem. Nie poprawiło mi to nastroju, ale poczułam dziwne, zabawne zdeterminowanie.
-Mama!- gdy wyszłam, wpadłam prosto na Syriusza. Wybiegł właśnie z błękitnej sypialni chłopców, z impetem uderzył we mnie czołem, bo nie wyrobił na zakręcie. Pozbawiło mnie to tchu przez chwilkę, ale Syriusz odjął czoło od mojego brzucha, po czym obdarzył mnie szczerbatym, entuzjastycznym uśmiechem. Odwzajemniłam to, chwytając dłońmi za oba śniade policzki i patrząc na czarnowłosego synka. Odgarnęłam czarną grzywkę z czoła. Wyglądał tak podobnie do ojca… Ale powinnam zapewnić mu i rodzeństwu ojcowską opiekę. Nie ma wątpliwości.
***
Syriusz wyszedł cicho na daszek przez okno. Uwielbiał na nim przesiadywać, chociaż zawsze dostawał klapsy od mamy. Tym razem nie było jej w domu, znów siedziała w pracy. Wujek Remus również pracował, więc opiekował się nimi Nicholas. Syriusz gwizdał na opiekę starszego brata, który zresztą sam uwielbiał wchodzić na daszek. Nie pozwalał na to jedynie najmłodszej.
-Sylu!
To był jego bliźniak. Wytknął potarganą głowę na zimny, pochmurny dzień. Zbierało się na deszcz, ciężkie, ołowiane chmury zawisły nad Vange, ich ulicą. Wiatr rozwiał Cosmo czuprynę.
-Wlacaj! Mama ci zabloniła! Wiesz, ze ci zabloniła! Nie wolno ci!
-Och, cichaj!- sześciolatek wytknął język bratu i przespacerował po daszku, by usiąść wyżej.
-Sylu! Naskalzę! Tylko mama wlóci!
-Dziób na kłódkę, dziecko.
Cosmo, trzęsąc się, wygramolił się na parapet, po czym wszedł na daszek z trudem. Syriusz parsknął z pogardą, gdy to zobaczył. Wiedział, że jego brat bał się takich akcji.
-Och, przecież spadniesz!- zapiszczał wysoko Syriusz- Jesteś jak dziewczynka! Ach, mdleję!
-Psestań!
-Padnij!
-Psestaaań! Nie śmiej się!
-Nie, na serio! Mama idzie, Cosmo!- syknął Syriusz, po czym położył się plackiem na daszku za rynną, by nie było go widać. Pociągnął za fraki bliźniaka, który wciąż się trząsł ze strachu. Syriusz przyłożył oko do szpary pomiędzy rynną i patrzył.
Przed ich domem w istocie pojawiła się mama. Jak zawsze kochana, chociaż nie jak zawsze wesoła i uśmiechnięta, bo zazwyczaj była smutna. Wiosenny wiatr rozwiewał jej czarno-rude włosy. I była z nim. Dlatego się uśmiechała, odgarniając ubranymi w morskie rękawiczki dłońmi kosmyki z twarzy.
Syriusz zacisnął zęby, patrząc na wysokiego, szczupłego jegomościa. Denerwował go jak wszyscy diabli. Często odprowadzał mamę do domu, ale Syriuszowi się to nie spodobało. Czuł potworną zazdrość, bojąc się, że ten pan zabierze im mamę i już nigdy nie odda. Do tego pamiętał, że przecież był jeszcze tata! Dlaczego go tu nie ma, by ratować mamę? Czemu nikt mu nigdy nie powiedział, po co tata wyszedł pewnego dnia i już nigdy nie wrócił? Ledwo go kojarzył ale wiedział, że przecież był z nimi kiedyś, bardzo dawno temu, jakby w innym życiu… Co go zabrało?
-Chyba będzie padać.- stwierdził nieznajomy, patrząc na chmury.
-Szkoda.- powiedziała mama.
-Czemu nie? Ja bardzo lubię ciepły deszcz. No, muszę się już zbierać, Mary Ann. Trzymaj się.
-Pamiętaj o jutrze.- uśmiechnęła się mama.
-No jasne! Cześć.
Syriusz aż się zagotował, gdy zobaczył minę mamy, gdy obcy pocałował ją w rękę. Potem mama, patrząc w ziemię i uśmiechając się poszła w kierunku domu, nie zaszczycając spojrzeniem daszku. Gdy weszła, Syriusz szybko zerwał się i popędził na czworaka do okna, pozostawiając Cosmo na pastwę losu. Nie chciał, by mama odkryła, co przed chwilą robił.
-Wyłaź stamtąd, głupku!- syknął do młodszego bliźniaka, machając na niego ręką. Cosmo podpełzł do okna i zszedł z dachu po parapecie, biały jak ściana. Po chwili popatrzył na Syriusza pokornie.
-Widziałeś?- jęknął Syriusz- Mama jest dla tego pana taka miła!
-Taa…- mruknął Cosmo- Co telaz?
Niestety, musieli zbiec na dół, bo usłyszeli głos rodzicielki, jak nawołuje wszystkie swoje dzieci. Zawsze to robiła, jak przychodziła z pracy.
-Muszę wam coś powiedzieć.- rzekła mama, gdy już usiedli grzecznie przy stole. Syriusz uniósł brwi- Jutro będziemy mieli gościa na kolacji. To mój… kolega z pracy. To spotkanie jest bardzo ważne dla mnie, więc musicie mi przysiąc, że zachowacie się jak należy! Jak będziecie grzeczni, to pojutrze dostaniecie deser. Każdy z was taki, jaki sobie zażyczy.
-Oooo…- westchnęli jednomyślnie.
Syriusz przełknął ślinę. Nie lubił tego pana, ale jeśli będzie miłym chłopcem, dostanie naleśniki z bitą śmietaną… Kuszące, mama rzadko była taka grzeczna…
Nie podobało mu się jednak to, że ten pan tu przyjdzie. Wyglądał na miłego, ale patrzył na mamę tak dziwnie… Syriusz stwierdził, że wcale nie chce, by on tu siedział, na czyimś miejscu.
-Wujku…
Wgramolił się na kolana wujka Remusa, który właśnie usiadł do popołudniowej herbaty i gazety. Odłożył ją i pomógł Syriuszowi wspiąć się na jego kolana.
-Co jest, młody?- spytał.
-Jutro przychodzi tu jakiś pan…- jęknął Syriusz.
-Przychodzi. Tak, to ważny pan.
-Ale… Ja nie chcę, żeby on tu przyszedł.- szepnął z niezręczną miną.
Wujek pomilczał trochę, patrząc na Syriusza uważnie, po czym powiedział cicho:
-Powiem ci sekret. Ale nie mów nikomu, dobrze?
Syriusz pokiwał gorliwie głową. Wujek przybliżył usta do jego ucha i szepnął:
-Mama bardzo chce, by to spotkanie się udało. To dla niej ważne. Ten pan może się nią wkrótce opiekować. Wami też. Będzie z wami grał w quiddicha i robił mnóstwo świetnych rzeczy.
-Ale ja nie chcę!- jęknął Syriusz- Nie chcę z nim robić mnóstwa świetnych rzeczy, na pewno nie!
Wujek zrobił niezbyt przekonaną minę, po czym poczochrał mu włosy i Syriusz zeskoczył z jego kolan, by powlec się w nieszczęściu do pokoju.
Nazajutrz wciąż nie opuszczało go złe samopoczucie. Reszta rodzeństwa chyba podzielała jego zdanie, bo wszyscy mieli ponure nastroje. Tylko Sara wyglądała na taką, co to jest jej wszystko jedno.
Gdy nadchodził ponury wieczór, wszyscy zgromadzili się w dużym pokoju chłopców.
-Zaraz przyjdzie tu ten człowiek…- Nicholas wyjrzał za okno na ciemniejącą ulicę.
-Hej, wymyślmy plan!- ożywił się Cosmo- Ja będę kapitanem!
-Ha, ale jesteś!- zaśmiała się pogardliwie Rosemary- Chłopacy zawsze chcą robić plany i być kapitanami wyprawy!
-Ale to nie wyprawa i na pewno nie zabawa!- oznajmił poważnie Nicholas od okna.
-Właśnie, zróbmy coś!- poprosił Syriusz- Ja nie chcę tu go.
Popatrzyli na niego niechętnie. Wiedział, że tak jak on nie chcieli, by pan wciskał się pomiędzy mamę i ich. To był ktoś bardzo niebezpieczny.
-A co, jeśli mama już nas nie będzie chciała?- pisnął cichutko Cosmo, patrząc z pokorą na wytarte kolana dżinsów- On ją nam zabieze. I co wtedy?
-Nie zabierze.- warknął Syriusz, przytulając się dla otuchy do swojej poduszki- Ja nie chcę i nie!
Z dołu dobiegły do Syriusza i jego rodzeństwa odgłosy szamotaniny, śmiechów i trzaskania drzwi.
-Dzieci! Nasz gość tu jest!- krzyknęła mama- Schodźcie na dół, szybciutko!
Z niewesołymi minami popatrzyli po sobie i powlekli się w stronę drzwi. Syriusz bardzo nie chciał spędzić nudnego wieczoru przy stole, odpowiadając na głupawe pytania tego nieznajomego.
W jasno oświetlonym holu ustawili się grzecznie w rządku, jak już wcześniej ustalono. Każde dziecko patrzyło na wysokiego jegomościa spode łba.
Uśmiechnął się do nich naprawdę przyjemnie i gdyby nie zagrożenie, jakie stwarzał, Syriusz chętnie odwzajemniłby ten zawadiacki, ciepły uśmiech. Mężczyzna był bardzo wysoki i szczupły.
-To są moje dzieci.- powiedziała mama, uśmiechając się, ale Syriusz zauważył nerwowe drganie dłoni, więc nie mogła być w pełni wyluzowana- Po kolei: Nicholas, Syriusz, Rosemary, Cosmo i Sara.
-Dzień dobry!- zawyły dzieci niemrawym chórem, bo mama wcześniej je o to poprosiła.
-Fajne z was dzieciaki.- oznajmił niefrasobliwym tonem przybysz, wciskając ręce w kieszenie.
-Skąd wies!?- zawołał nagle wysoko Cosmo, wytrzeszczając oczy- Znas mnie chociaz tyle?!
I pokazał dwa palce, wskazujący i kciuk, prawie je stykając. Syriusz ryknął dzikim śmiechem.
-Właśnie!- pisnął przenikliwie- Nie zna, a się mądruje!
-Chłopcy!- warknęła mama, która osłupiała- Co to ma być?!
Syriusz i Cosmo przybili sobie ostentacyjne piątki i jednocześnie wyszczerzyli białe kły.
-Och, to tylko dzieci!- zbagatelizował nieznajomy, uśmiechając się- A ci dwaj muszą być niezłymi rozrabiakami, co nie?
-Owszem, są.- mama posłała im miłe spojrzenie, ale w oczach czaiła się żądza mordu- Chodźmy do salonu. Nicholas, Sara, Rosemary, zaprowadźcie Maxima na jego miejsce, dobra?
Sparaliżowane dziewczynki i niechętny Nicholas bez słowa poszli w kierunku salonu, mężczyzna ruszył za nimi. Mama pochyliła się nad bliźniakami i syknęła:
-Jeszcze jeden taki wybryk, a przysięgam, że pożałujecie. Macie się zachowywać, jak należy, zrozumiano? Bo jeśli nie…
Jej oczy nie żartowały. Cosmo i Syriusz założyli pokornie krótkie ramiona do tyłu i spuścili głowy, łypiąc ze strachem na mamę. Pokiwali na zgodę głowami, po czym wymienili krótkie spojrzenia.
-Do salonu. I to migiem.
Bracia wolno ruszyli za mamą. Gdy nie patrzyła, wymienili diabelskie, mściwe spojrzenia. Niestety, w tym momencie rodzicielka odwróciła się i uchwyciła szatański plan w ich oczach. Zanim zdążyła coś powiedzieć, chłopcy rzucili się na swoje miejsca przy stole, gdzie siedział już wujek, nieznajomy i reszta rodzeństwa. Zasiadła też mama, obserwując z niejakim zatrwożeniem najmłodszych synów.
-Może opowiecie mi coś o sobie, dzieci?- zapytał nieznajomy, pochylając się ufnie w ich kierunku.
Pięć par oczu: szare, zielone, znów zielone, orzechowe i znów szare popatrzyło na niego z powagą.
-Są trochę onieśmielone.- machnęła ręką mama- Może ja coś powiem.
-No to mów.
-Tu z mojej prawej siedzi Cosmo…
Cosmo oderwał wymowny wzrok od bliźniaka. Popatrzył wojowniczo spod grzywki na nieznajomego.
-To ten, którego nie znam?- parsknął pan i pobujał się beztrosko na krześle.
Cosmo błysnął kłami. Można było to uznać za uśmiech zarówno wesołego dzieciaka, jak i wcielonego diabła i mama, siedząca obok pana Maxima wytrzeszczyła nieznacznie oczy, widząc to. Nicholas spuścił pokornie wzrok na blat stołu, bawiąc się drobinką cukru.
Cosmo patrzył na mężczyznę. Miał śmieszną i miłą twarz, ale Cosmo zastanawiał się właśnie, jak zbić go z tropu. Był za bardzo uśmiechnięty. Musi się skrzywić.
-Cosmo jest bardzo nieufny…- rzekła mama ostrożnie.
-Chyba woda na herbatę się zagotowała.- zauważył wujek Remus.
-Cosmo, idź i przynieś nam herbaty.- rzekła mama, posyłając mu naglące spojrzenie.
Cosmo wstał wdzięcznie, nie zaszczycając spojrzeniem obecnych i poszedł do kuchni. Myślał gorączkowo nad jakimś planem. Syriusz byłby niezadowolony, gdyby po prostu grzecznie przyniósł herbatę. Taka okazja…
Posłusznie rozlał wrzątek do filiżanek, chociaż mama zazwyczaj zabraniała mu dotykać gorącego. Widać, że pan bardzo ją rozkojarzył. Osiem filiżanek stało sobie swobodnie na drewnianej tacy, a Cosmo obserwował delikatne drgania na gorącej powierzchni bursztynowego płynu…
W rogu kuchni stał kociołek z eliksirem, który ważył od jakiegoś czasu wujek Remus. Na wiosnę i jesień zawsze robił wielkie zapasy tegoż eliksiru. Cosmo podrapał się po brodzie i podszedł do kociołka. Ostro śmierdziało i chłopczyk ostrożnie nabrał trochę płynu łyżką, po czym wlał do jednej z filiżanek. Czując się dość zestresowanym, zapamiętał feralną filiżankę i niewinnie uniósł całą tacę z herbatą czarami. Poszybowała przed nim, gdy szedł z nią do salonu. Rozdał herbatę drżącymi rączkami. Wszyscy dorośli zachwycili się aromatem, podczas gdy rodzeństwo Cosmo milczało.
Chłopczyk usiadł na miejscu, czekając nerwowo na reakcję. Kopnął delikatnie Syriusza pod stołem. Ten popatrzył na niego pytająco w tym samym momencie, gdy wszyscy pociągnęli zdrowo z naczyń.
Pan Maxim charknął dziwnie, po czym zakrztusił się. Mama popatrzyła na niego z zaskoczeniem. Cosmo i Syriusz wymienili wymowne spojrzenia. Syriusz uśmiechnął się nieznacznie.
-Co się stało?- zapytała zatroskana mama, klepiąc gościa po plecach. Miał łzy w oczach i czerwoną twarz. Cosmo i Syriusz zachichotali na widok tej miny, dopóki Cosmo nie uchwycił z zawstydzeniem podejrzliwej twarzy wujka, który posłał mu dziwne spojrzenie. Po chwili wziął filiżankę i powąchał.
-Dlaczego wlałeś Maximowi Eliksiru Pieprzowego do herbaty?- zapytał groźnie.
Zaległa potworna, sztywna cisza, przerywana jedynie delikatnym pokasływaniem pana Maxima. Mama patrzyła na Cosmo z niedowierzaniem. Ten spuścił wzrok na swoją filiżankę.
-Wlałeś Eliksiru Pieprzowego?- szepnęła nabrzmiałym szeptem.
-Tak, no bo popatrz.- wujek podetknął mamie pod nos filiżankę.
Cosmo przeszły ciarki, gdy popatrzył na mamę i wujka. Wiedział, że nie dostanie deseru.
Wszyscy zajęli się panem Maximem, który był wciąż koloru dojrzałej truskawki. Cosmo czuł, że oberwie porządnie, gdy pan Maxim już sobie pójdzie.
-Nic się nie stało!- rzekł gość po kilku chwilach- Dzieci to dzieci… Syn mojej kuzynki wciąż wkłada mi mrówki do poduszki. Uważa to za bardzo zabawne…
Mama roześmiała się, ale jej oczy były absolutnie wściekłe. Całe rodzeństwo patrzyło na Cosmo z dobrze ukrytym rozbawieniem, dopóki Nicholas nie został wysłany po skromne przystawki. Dorośli je jedli, natomiast dzieci musiały zadowolić się jogurtem truskawkowym i ryżem, bo to była cała ich kolacja. Cosmo spuścił głowę na swoją porcję ryżu i poczuł, że nie ma apetytu. Inni jedli, chociaż nie wszyscy bardzo chętnie, a on musiał się dosłownie zmuszać. Mdliło go na widok mamy i Maxima, którzy patrzyli na siebie dość specyficznym, podejrzanym spojrzeniem.
-Mam nadzieję, że ci smakuje?- spytała mama Maxima dość cicho, bo siedzieli blisko siebie. To też było irytujące. Maxim pokiwał parę razy głową i uśmiechnął się.
-Bardzo.- odparł równie cicho, po czym rzekł- Chyba się najem porządnie, czyli kolacja u mnie odpadnie. No trudno, po prostu posiedzisz u mnie do późna, dobra?
-Nie będzie to kłopot?
-Chyba żartujesz. Zaprosiłem cię przecież na wieczór, nie?
Cosmo się nastroszył, gdy zobaczył spojrzenia, jakie wymienili Maxim z mamą. Nie podobało mu się, że mama wyjdzie z domu tak późną porą i pewnie wróci głęboką nocą. Nie poczyta mu i nie utuli do snu. Ktoś inny ją zabrał, ale on poczuł, że to bardzo źle. Popatrzył na Syriusza, który również się nastroszył. Obydwoje obserwowali Maxima ze złością. Ten też na nich popatrzył.
-Co chłopcy, jakiej drużynie kibicujecie?- zapytał, gdy dostrzegł ich wzrok- Ja uwielbiam quiddich…
-Oni też, ale nie mają gdzie grać…- rzekła mama, uśmiechając się uroczo. Cosmo uwielbiał to.
-No tak, to mugolska mieścina.- pokiwał z powagą Maxim- Ale mogę kiedyś was zabrać do mnie, mieszkam prawie na odludziu, zupełnie sam. Mam duży ogród i zagracie. Co wy na to?
Cosmo, zrezygnowany jego uprzejmością, pokiwał grzecznie głową, bo poczuł, że nie wypada inaczej. Maxim uśmiechnął się, powodując, że chłopczyk też mimowolnie to zrobił.
-Syriusz!- krzyknęła nagle mama gniewnie.
Wszyscy na niego popatrzyli. Syriuszowi ostentacyjnie dyndał pod nosem dumny, aczkolwiek niezbyt zachęcający glut. Cosmo wiedział, że Syriusz zawsze umiał na zawołanie wypuścić podłużnego smarka, gdy dawał do zrozumienia, że ma coś w głębokim poważaniu. Gdy Syriusz zobaczył wzrok wszystkich, bardzo ewidentnie się oblizał, zagarniając językiem okazałą zawartość nosa.
-Srutu-tutu!- skomentował bestialsko, gdy już przełknął wydzielinę.
Cosmo parsknął cichutko. Maximowi opadła szczęka. Wyglądał, jakby zbierało mu się na wymioty. Wujek i mama byli wściekli, Nicholas i Sara przerażeni. Natomiast Rosemary tak się obśmiała, że wciągnęła nosem jogurt i teraz charczała i pluła naokoło truskawkową masą z kawałkami ryżu.
-Rosemary!- krzyknęła mama ostrzegawczo, próbując sobie poradzić z rzężącą rudowłosą siostrą Cosmo. Maxim, opanowując mdłości, pomagał przy prychającej i jednocześnie śmiejącej się dziewczynce. Natomiast wujek, siedzący z lewej, posłał Syriuszowi takie spojrzenie, że Cosmo już widział, że oboje mają potworne kłopoty. Kopnął niezauważalnie Syriusza pod stołem, ostrzegając go przed takimi akcjami na drugi raz.
Maxim wziął w pełnym poświęceniu Rosemary do toalety, gdzie zaprowadził go wujek. Pozostała mama, która podeszła do bliźniaków i popatrzyła na nich wściekłym wzrokiem.
-Wstańcie!- nakazała z wściekłością. Cosmo i Syriusz zrobili to z pokorą, po czym każdy oberwał na dobry początek potężnego klapsa. Jednak ani jeden ani drugi nie rozryczeli się. Wiedzieli, że trwa walka z Maximem o mamę. Tata byłby z nich dumny, nawet, jeśli Cosmo prawie go nie pamiętał.
Nicholas poszedł po zupę pomidorową, którą mama drżącymi rękoma porozlewała do półmisków. Tym razem Cosmo starał się już nie robić żadnych ostentacyjnych numerów. Zaczął dochodzić do wniosku, że może ta walka nie ma sensu, chociaż jeszcze pięć minut wcześniej, po oberwaniu klapsa bohatersko stwierdził, że ma.
-Nie wiem, co by można było zrobić z tymi raportami od Moody’ego.- stwierdził Maxim, gdy wszyscy w milczeniu jedli zupę pomidorową. Cosmo, nie bez pewnej satysfakcji stwierdził, że Maxim stracił nieco rezon- Zawsze tyle ich pisze… Chociaż podobno zaczyna mu odbijać…
-Odbijać? Moody’emu odbija?- spytał wujek.
-Tak, to chyba zrozumiałe.- wzruszyła ramionami mama- Po tym, co przeszedł… To bardzo dobry auror, ale zaczyna mieć skrzywienia zawodowe…
-Oporządzacie tylko raportami od niego?
-Głównie.- Maxim zmarszczył brwi- Tak wiele ich, że nie wiemy, gdzie ręce włożyć z Mary Ann… Zawsze jak przychodzę do pracy, znajduję całą ich kupę. To męczące na dłuższą metę. Ale mam towarzystwo i to nie byle kogo…
Puścił do mamy zawadiackie oko, ona zareagowała uśmiechem. Zrozpaczony Cosmo popatrzył na Syriusza, lecz ten gapił się na Maxima straszliwym, nienawistnym spojrzeniem…
ŁUP!
-Maxim!- przeraziła się mama.
Cosmo wytrzeszczył przerażony wzrok, bowiem miska z zupą pomidorową Maxima z impetem wyrżnęła w twarz właściciela, oblewając ją i elegancką, ciemnoszarą szatą pomidorową zawartością. Mama oderwała naczynie i postawiła na stole. Cosmo popatrzył na mokrą, uświnioną twarz rywala i uśmiechnął się mściwie. Tym razem oczywiste było, że Maxim nie zbagatelizuje tego.
-Który to?- warknęła mama w idealnej ciszy- Nicholas czy Cosmo?
Popatrzyli po sobie z Nicholasem. Starszy brat był bardzo zaskoczony, co utwierdziło mamę w przekonaniu, że to właśnie był Cosmo.
-Do łóżka!- syknęła, gdy dała ściereczkę Maximowi, by wytarł się- Masz szlaban, Cosmo.
-Ale to nie ja!- krzyknął Cosmo- Przeciez to nie ja, no!
-Nie kłam! Tylko ty i Nicholas umiecie czarować! A tobie dzisiaj odwala szajba, więc kto, jak nie ty?
-To nie ja!!!
Cosmo był tak wściekły, że trzymana przez niego szklanka z jogurtem poszła w drobny mak.
-Czyżbyś, Syriuszu, umiał czarować?- zapytał spokojnym, znużonym tonem wujek Remus- Czy to ty?
Syriusz nic nie odpowiedział, ale miał wybitnie buńczuczną minę.
-Przecież to był Cosmo!- zezłościła się mama, wycierając kaszlącemu Maximowi szatę.
-Ta zupa była gorąca…- jęczał Maxim.
-To mógł być też Syriusz.- zauważył Remus.
-Ale jeszcze się nie ujawnił!
-A jak teraz przyszedł na to moment?
Cosmo popatrzył na brata z podziwem. Wyglądał groźnie z tą miną. Może to on wywalił zupę na twarz Maxima? Na to by wskazywało, bo Nicholas i dziewczynki byli zbyt zszokowani.
-Nie. Tak czy inaczej, Cosmo ma szlaban i zaraz wymyślę mu inną karę!
-Nie! To nie ja!!!
-Ale wlałeś mu do herbaty eliksiru! Nie dostaniesz deseru przez tydzień!
Cosmo uderzył w dziki płacz. To było jawnie niesprawiedliwe! Syriusz przecież nie dostał kary!
Chłopczyk dostał ataku wściekłości, zagłuszając kłótnię pomiędzy mamą i wujkiem, który go bronił i przekleństwa Maxima.
-Nie każ go! Syriusz powinien oberwać, nie Cosmo!- krzyknął wujek, by zagłuszyć wycie Cosmo.
-Nie ucz mnie! To ja wychowuję te dzieci! On też zasłużył na karę, wiesz?!
Cosmo był wściekły. Poczuł, że żołądek ściska mu się w dzikiej furii. Ściska się niebezpiecznie…
Syriusz oderwał zaintrygowane spojrzenie od przeklinającego Maxima, który wycierał spodnie nowiutkiej szaty i utkwił wzrok w młodszym bracie, bowiem wrzeszczący Cosmo wydał charakterystyczny odgłos i…
Cała kolacja brata malowniczo wylądowała na stole, wlewając się do półmisków i zupy i oblewając smakowitego indyka. Wszyscy zamarli, gdy Cosmo znowu zatrząsł się pod wpływem nowej fali wymiotów, która nieuchronnie się zbliżała. Wujek szybko podbiegł do niego i przytrzymał głowę, wrzeszcząc coś o misce na wymioty. Sara i Rosemary umierały ze śmiechu, Nicholas wytrzeszczał oczy, mama i Maxim próbowali coś wskórać w kwestii obrzygującego jedzenie Cosmo…
Syriusz dobrze się ubawił i poczuł w sobie jakąś tajemną, nieznaną moc. Warto to wykorzystać…
Podniósł wszystkie półmiski, które stały na stole. Rozpryśnięte na jedzeniu wymiociny wyglądały ohydnie i Syriusz wiedział, że na nic już to całe jedzenie. Miski, talerze i sztućce poczęły swobodnie fruwać naokoło wrzeszczących coś dorosłych. Cosmo wciąż dostawał spazmów na ziemi, ale Syriusz nie przejął się tym, raczej uznając to za okoliczność sprzyjającą. Przecież Cosmo zawsze był troszkę wydelikacony, to normalka. Natomiast Nicholas wziął siostry za głowy i wszedł z nimi pod bezpieczny stół.
Syriusz popatrzył na zszokowane miny dorosłych, którzy zauważyli wreszcie lewitujące rzeczy i w tym momencie nabrał leguminy na łyżkę. Stały tu dwie miski leguminy, jedna nietknięta przez wymiociny Cosmo, druga malowniczo obrzygana. Syriusz wybrał, rzecz jasna tą drugą i z mściwym uśmiechem wycelował w znienawidzoną twarz Maxima, przez co legumina wylądowała prosto w półotwartych ustach. Ten zaczął się krztusić. Syriusz nabrał łyżką jeszcze obryzganej w połowie strawioną kolacją Cosmo i wcelował w oko Maxima. By dopełnić zwycięstwa, wśród tańczących w powietrzu talerzy, podniósł całą miskę uświnionej leguminy i posadził dnem do góry na głowie Maxima. Mama i wujek oniemieli, przestając zajmować się rzężącym Cosmo.
Zaległa cisza, talerze z trzaskiem opadły na ziemię, rozbryzgując zawartość. Pozostała samotna miska nietkniętej, czystej leguminy wśród dantejskiego bałaganu. Maxim zdjął z siebie naczynie i cisnął gdzieś. Był uwalany lawendową, słodką masą. Popatrzył na mamę zbolałym, wściekłym wzrokiem i wyszedł z salonu tak, jak stał. Po chwili w idealnej ciszy usłyszeli trzask drzwi wejściowych.
Syriusz wstrzymał oddech. Maxima już nie było. Ale pozostały kłopoty, i to poważne…
-Maxim!- krzyknęła mama i wybiegła z pokoju.
Wujek obrzucił spojrzeniem uświniony salon, słaniającego się Cosmo, przerażone dzieci pod stołem i wreszcie jego, Syriusza. To było bardzo złe spojrzenie.
-Pójdziesz teraz do swojej sypialni.- rzekł cichym, nabrzmiałym szeptem wujek- Ty i twoje rodzeństwo. Natychmiast.
Syriusz nie sprzeciwiał się. On i całe jego rodzeństwo powlokło się do pokojów, uwalane w jedzeniu, przynajmniej bliźniaki. Cosmo był w dodatku w wymiocinach.
-Mamy kłopoty.- szepnął do brata Syriusz.
Cała piątka skuliła się ze strachem w kącie sypiali chłopców. Wujek pewnie sprzątał, ale gdzie mama?
Syriusz wiedział, że będzie potwornie zła. Oj tak…
Wpadłam z impetem do sypialni, roniąc łzy wściekłości. Co za beznadzieja! I co teraz będzie?! Miało być tak pięknie i w ogóle…
Oparłam się o komodę i załkałam, czując pulsującą furię. Teraz moje szanse spadły do zera. Co powie Maxim jutro, w pracy? Ale będzie masakra. Już zawsze, bo chyba nigdy mnie łaskawie nie wypuszczą z tego biura, jeżeli mają lepszych kandydatów.
Świetnie wprost. Miałam zapewnić moim dzieciom ojca. Chciałam, by miały przykład normalnej, zdrowej rodziny, bo okrutny los pozbawił mnie ukochanego, a ich taty.
I na co to wszystko? One tego nie chciały. Przecież nawet nie wiedzą, co dla nich najlepsze!
Uderzyłam ze złością w szafę parę razy. Po chwili oparłam się o nią, oddychając głęboko.
Zmarszczyłam brwi. A co to? Znajomy odgłos…
Wyciągnęłam z szuflady biurka platynowego kotka. Żałośnie miauczał. Patrzyłam na niego trochę w milczeniu, by po chwili znów załkać. Kotek cały czas miauczał.
Jak mogłam w ogóle pomyśleć, że ktokolwiek zastąpi nam Syriusza?! Nigdy nie znajdę nikogo na jego miejsce, bo nikt nigdy nie wypełni luki, jaką pozostawił mój mąż.
Patrzyłam na wiecznie miauczącego kotka. Syriusz myślał o mnie. Wciąż, od pięciu lat.
-Przepraszam!- wycedziłam przez zaciśnięte zęby- Przepraszam, Syriuszu. Już nigdy, przenigdy ciebie nie zdradzę i nie zwątpię…
Założyłam na siebie wisiorek, postanawiając go nosić, jak kiedyś, przed dwunastu laty w szkole i wyszłam z sypialni ocierając łzy, by nikt nie zauważył.
Dzieci skuliły się z przerażenia w sypialni chłopców. Weszłam tam, patrząc na ich zasmucone i przestraszone twarze. Westchnęłam i usiadłam na łóżku, patrząc na nie.
-Chodźcie do mnie.- mruknęłam.
Wszystkie rzuciły się i przylgnęły, przytulając mocno.
-Przepraszam, mamo.- szepnął Syriusz- Nie gniewasz się? Dostanę deser?
-Tak.- parsknęłam ze znużeniem- Dostaniesz. I mam dla was prezenty. Zapakowane i podpisane. Leżą w salonie. Potem pójdziecie i rozpakujecie. Sama uszyłam.
-Mamo, kto to był, ten pan? Bardzo jest ważny dla ciebie?- spytała Rosemary przepraszająco.
-To miał być tata.- szepnęłam- Ale nie będzie.
-Tata wróci. Nie dawaj nam innego!- poprosił Nicholas z lekkim oburzeniem.
-Nie potsebujemy. Naplawdę!- pokiwał gorliwie Cosmo.
Sara nic nie powiedziała. Ona nigdy nie znała Syriusza, więc całość była jej obojętna.
-Chodźcie, dzieci.- potargałam główkę Cosmo- Dokończymy leguminę.
***
Sara wspięła się na krzesło, by obejrzeć stół, na którym stało trochę ciastek na półmisku.
-Zostaw, zaraz będzie obiad!- przypomniała mama, stawiając filiżankę na spodku.
-Ciocia powiedziała, że mogę, plawda?- burknęła Sara.
-Daj jej troszkę pojeść tych ciastek.- ciocia Molly odstawiła garnek z zupą owocową na blat- Wiesz, że Sara je bardzo lubi.
Sara z lubością, ignorując niezadowolone spojrzenie mamy, zagarnęła trzy czwarte talerza na małe rączki. Zawsze lubiła robić to, co chciała i mało obchodziło ją, czy wolno czy nie.
-Nawiasem mówiąc to dobrze, że tak się skończyła cała ta zabawa. Uzyskanie rozwodu w świecie czarodziejów jest bardzo trudne. Miałabyś tylko problemy, kochaneczko!- stwierdziła ciocia Molly, wycierając resztki zupy z blatu- Formalności, może jakieś trudności…
-Zresztą, tak sobie myślę, że to chyba było dość egoistyczne.- rzekła mama- Syriusz… Jakoś tak zapomniałam, że wciąż jestem jego żoną. Obiecałam mu wierność na ołtarzu! To chyba zobowiązuje, prawda? Przysięga małżeńska to poważna więź, nie wolno jej zrywać przez egoistyczne widzimisię.
Sara ześlizgnęła się z krzesła i zagarnęła resztkę ciastek do spódnicy sukieneczki, którą miała na sobie. Schrupała troszkę, siadając beztrosko pod stołem i udając, że jest zwierzątkiem w norce.
-Sara, kruszysz!- skarciła ją mama, wciskając głowę pod stół- Wyłaź stamtąd!
Sara nie przejęła się tym i dalej chrupała kruche ciasteczka cioci Molly.
-Jak zareagował Maxim następnego dnia?- spytała ciocia- Był zły?
-A właśnie nie! Całkiem go rozbawiła ta kolacja u mnie, gdy już ochłonął. Chciał umawiać się ze mną dalej. Nawet wyszło na to, że mu bardzo zależy…
Sara pozbierała okruszki z podłogi i zjadła ze smakiem. Nic nie mogło się zmarnować.
-Powiedziałam mu o tym, że mam męża i wolę, żebyśmy zostali przyjaciółmi. Chyba był to dla niego cios. Ale zaakceptował to. Przecież musiał… A jak tam Charlie i Bill w Hogwarcie?- dało się słyszeć znad Sary. Ona jednak nie zwróciła na to uwagi, bowiem do kuchni wszedł Ron i zobaczył ją.
Wygramoliła się spod stołu i wdzięcznie niosła przed sobą kruche ciasteczka w spódnicy.
-Chcesz?- spytała rudego sześciolatka.
-Ron, zaraz będzie obiad!- skarciła go ciocia Molly- Bill i Charlie? Bardzo dobrze sobie radzą.
Ronald popatrzył na ciasteczka na podołku Sary i szybko chwycił jedno tak, by mama nie widziała.
Sara ucieszyła się. Lubiła Rona. Percy był bardzo strachliwy, a bliźniaki się z niej śmiały. Ron był zdecydowanie najfajniejszy, przebijał nawet starszą od Sary Ginny.
-Chcesz jesce?- zapytała konspiracyjnym szeptem, wyszczerzając szczerbate zęby.
Ron kiwnął i wziął jeszcze trzy. Razem schrupali wszystkie ciasteczka, uśmiechając się do siebie błogo. Mamy nic nie widziały, co Sarę zdziwiło. Nie wolno było jeść słodyczy przed obiadem.
-Lubię cię, Lon!
Po czym przytuliła niezręcznie rudzielca i dała mu mokrego buziaka prosto w policzek. Osłupiał troszkę, żując jeszcze ostatnie ciasteczko.
-No proszę!- zawołała ciocia Molly- To było prawdziwe wyznanie miłości!
Mama pokręciła głową, śmiejąc się.
-Ron chyba został na wdechu.- mruknęła po chwili z rozbawieniem.
Sara szczerzyła zęby, ignorując zakłopotanie sześciolatka. Uwielbiała być w centrum zainteresowania.
Będąc u Weasleyów mogłam opowiedzieć Molly o całym zdarzeniu. Ona również była zdania, że dobrze wszystko się skończyło. U mnie jednak zapanował dziwny spokój. Uświadomiłam sobie, że przecież Syriusz był dla mnie najważniejszy i cieszyłam się, że dzieci nie mogły zaakceptować Maxima.
Tymczasem wiosna w Basildon rozkwitała w pełni. Było coraz goręcej w dzień.
Noc płynęła bardzo wolno. Godziny tej mrocznej pory dnia wlokły się zawsze w dość męczący i długi sposób. Tak było już od prawie pięciu lat.
Popatrzyłam w prawo, na puste miejsce Remusa. Kołdra pozostała nietknięta, na poduszce nikt nie składał głowy. Remus siedział teraz w piwnicy, zamknięty na cztery spusty.
Kontemplowałam to samo, co przez ostatnie dziesiątki okresów bezsenności: biały sufit i zwykły, mugolski żyrandol.
Przekręciłam się znów na lewy bok, obserwując podłogę i myśląc nad moją rozdartą rodziną. To był błąd, kiedy pomyślałam, iż Maxim mógłby zastąpić Syriusza. Nikt tego nie potrafił i dzieci, chociaż prawie nie znały ojca, nie zdołały zdzierżyć, że próbuję zastąpić ich tatę kimś innym. Remus nie miał racji, co mu się rzadko zdarzało.
Wstałam i zapaliłam nocną lampkę. Cichy pokój osnuły słabe smugi żółtego światła. Cienie melancholijnie się wydłużyły, nieruchomiejąc. Delikatnie uniosłam się parę cali nad ziemią i wyfrunęłam wolno z pokoju, delikatnie otwierając drzwi sypialni dziewczynek.
Rosemary i Sara spały, jak zabite. Rude loki i czarno-rude kosmyki rozsypały się na poduszkach malowniczo, obydwie ściskały swoje nowe przytulanki. Uśmiechnęłam się, odgarnęłam włosy z ich twarzy i wyleciałam do sypialni chłopców.
Tu było nieco inaczej. Syriusz leżał na swoim łóżku, zupełnie rozwalony. Kołdra spoczywała na podłodze, poduszka, nie wiedzieć czemu, na szafie. Głowa najstarszego z trojaczków zwisała z posłania, podobnie jak po drugiej stronie nogi. Poprawiłam go i okryłam tak, by się nie obudził. Cosmo leżał w dziwny sposób, mianowicie cały skulony w kłębek pod kołtunem z kołdry. Odkryłam go. No tak, na przekór mi oglądał książkę z obrazkami pod kołdrą z latarką, którą kupił mu Remus. Odłożyłam i latarkę i książkę, okrywając starannie najmłodszego syna, po czym popatrzyłam na posłanie Nicholasa. Było puste.
Zmarszczyłam brwi i rzuciłam okiem na cały pokój. Nie było w tym nic dziwnego, Nicholas lubił drzemać w różnych dziwnych miejscach, niekoniecznie na swoim posłaniu.
Tym razem znalazłam go otulonego kołdrą na parapecie okna. Światło księżyca w pełni oświetlało bardzo jasnym promieniem jego niewinną, uśpioną buzię. Zdziwiłam się, że w ogóle może spać. Podeszłam do synka, by zanieść go na łóżko, ale odskoczyłam ze zdziwieniem, bowiem coś było nie tak. Nicholas miał wilcze uszy, zamiast normalnych.
83. Nowy początek... Dodała Mary Ann Lupin Niedziela, 19 Czerwca, 2011, 23:04
No tak, mam problem z internetem, dlatego tak długo nic nie było. Mogę użwać na bardzo krótko, więc nic nie przeczytam z Waszej twórczości w najbliższym czasie, ale obiecuję, że nadrobię zaległości!
Nowy odcinek pojawi się pewnie po 2 lipca, bo wtedy przyjeżdżam z wyjazdu.
Miłej lektury i początku wakacji!
Na jesień powróciła depresja. Spadła z deszczem, uderzając o zielone, potem żółte, w końcu zeschłe i skurczone liście. Zbawienne słońce odeszło za szare chmury, które teraz skojarzyły mi się z trzema latami życia we Wiązowym Dworze. Chociaż od przełomowych wydarzeń minął jeden względnie spokojny rok, wciąż miałam wrażenie, że było to wczoraj, a to ze względu na monotonię dni, które wydawały się być takie same. Płynęły sobie obojętnie, nie zaszczycałam ich szczególną uwagą. Wszystkie równo smętne i pełne tęsknoty.
W Norze zmieniało się. Dzieciaki rosły, kotwasząc się i kłócąc, a ich ilość była porażająca, nawet pomimo faktu, że Bill pojechał do Hogwartu. Powstały antagonizmy, jak i przyjaźnie pomiędzy niektórymi. Najmniej dobrze czuł się tu Nicholas, trzymał się głównie dorosłych, bo cała nasza czwórka była mu dość bliska, a jeśli nikt nie mógł poświęcić mu uwagi, doskonale bawił się sam. Fascynowały go ulubione zajęcia Artura, którym oddawał się w szopce, gdy żona nie patrzyła. Maluch lubił jednak Charliego, bo dziewięciolatek był najstarszy i chętnie spędzał czas z Nicholasem. Trojaczki za to lubiły swoje własne towarzystwo, ale każde miało też odrębne grono. Syriusz i Cosmo trzymali się z bliźniakami, a Rosemary uwielbiała przytulać małą Ginny i traktowała ją troszkę jak wielką lalkę. Często bawiła się z Ronem, ale te zabawy kończyły się zazwyczaj ukąszeniem nogi rudzielca, gdy coś jej nie odpowiadało. Sara, rzecz jasna, nie mogła się z nikim bawić. Leżała tylko w starym, rozklekotanym wózku. Często płakała i była bardzo nerwowa, a do tego dość cherlawa i drobna.
Często rozmyślałam nad tym, co usłyszałam wtedy, gdy jad akromantuli praktycznie mnie zabił. Ktoś prosił mnie, bym była dzielna… Teraz właśnie powinnam być dzielna, ale nie potrafiłam. Domyśliłam się za to, że dziewiątą osobą, o której była mowa, jest Sara. Za każdym razem, gdy to do mnie docierało, łzy szkliły się w oczach. Syriusz swego czasu zachodził w głowę, kto to. Gdyby wiedział…
A kotek na szyi wciąż mruczał.
Zwykłe, ręczne prace przestały mnie tak absorbować. Robiłam je mechanicznie, czując bezwład w dłoniach i niechęć. Ciągle musiałam tłumić jęk, który rozbrzmiewał bardzo głęboko we mnie. Lubiłam, jak Molly szczebiotała przy mnie o czymś. Mogłam skupić się na jej głosie, który zagłuszał wszystko, ale nie likwidował permanentnego bólu brzucha i głowy.
Boże Narodzenie w Norze okazało się swoistym balsamem na cięte rany. Mając w pamięci święta z zeszłego roku, te były jakieś bardziej spokojne i rodzinne. Nawet wywołały u mnie parę razy uśmiech. Wolałam nie myśleć, jak się czuje Syriusz, spędzając już drugą Gwiazdkę w Azkabanie. A może dni tak mu się zlały, że nawet nie wie, co obchodzą teraz wszyscy szczęśliwi ludzie? Może już zwariował, albo nie żyje. Co prawda, powinni mi wysłać zawiadomienie o śmierci, więc trzymałam się myśli, że mój mąż wciąż siedzi na tym okrutnym dla niego świecie. Najgorsze było jednak przeświadczenie, że życzyłam mu podświadomie śmierci, bo zwyczajnie byłaby dla niego wybawieniem.
Dzieciaki nie wspominały o ojcu. Tylko Nicholas pytał mnie często, czemu taty tu nie ma i kiedy wróci. Czując się okrutnie, wmawiałam synkowi, że kiedyś wróci na pewno…
Kiedy nadszedł rok 1983, zmusiło mnie to do jeszcze większych refleksji nad całym moim życiem i przede wszystkim nad tym, co działo się w poprzednim roku. Miałam taką rozpaczliwą nadzieję, że ten rok przyniesie coś szczególnego, da mi szansę na nowe życie i pozwoli chociaż w niewielkim stopniu zająć się rodziną i przyziemnymi sprawami, by nie łamać ciągle serca o to, co wydarzyło się ponad rok temu na jesień. Już i tak byłam wdzięczna losowi za mieszkańców Nory. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, co mogłoby się stać, gdybyśmy nie trafili na Artura pod Dziurawym Kotłem, ale to nie wszystko. Mieszkanie w Norze w tak licznej i hałaśliwej gromadzie było dość brutalną, ale skuteczną terapią na moją zdziczałą i załamaną psychikę. Pomijając to, skupiałam się ostatnio wyłącznie na tym, że czeka mnie wkrótce ostatni egzamin-kamuflaż. Zajęcia kamuflażu były bardzo skomplikowane, a transmutacja nigdy nie była moją najmocniejszą stroną, toteż znalazłam motywację do pracy nad sobą w domu. Remus już zarabiał na nasz nowy dom, pracując w Esach i Floresach jako sprzedawca, a także odmierzając składniki w aptece. Wolno, ale stosik monet rósł. Bardzo pragnęłam wyprowadzić się już teraz, w tym roku. Uwielbiałam Weasleyów, ale perspektywa założenia nowego domu w innej okolicy była dla mnie kuszącą obietnicą zapisania czystej kartki od zera, stworzenia czegoś lepszego, odcięcia smutku…
Cosmo pociągnął nosem i przestał oglądać wnętrze szafki kuchennej, do której z nudów wlazł. W rogu zobaczył białego, dużego pająka i jego kokon. Zmarszczył nos i kichnął. Było dużo kurzu, ale Cosmo stał zafascynowany i patrzył na dość nieprzyjemnego insekta. Po chwili wyciągnął rączkę i zmiażdżył kokon w piąstce. Ciekawe, co zrobi ten pająk?
Poczuł jakąś mściwą satysfakcję, gdy lepka maź rozkwasiła się w jego paluszkach, lecz pająk nie był zachwycony. Zanim Cosmo zorientował się, podbiegł i ukąsił go w rączkę. Chłopczyk cofnął dłoń, czując irytację bólem, po czym zawstydzony i zły wycofał się z szafki, ściskając zranioną rączkę.
W kuchni nie było nikogo poza panią Weasley. Cosmo stał na środku, przyglądając się jej. Za nią, przy stole, dostrzegł mamę. Siedziała przy śniadaniu, na kolanach trzymała Syriusza.
-Dziś będzie ciężko, Molly. Kamuflaż nie jest moją mocną stroną.
-Poradzisz sobie. Zdobycie tej pracy jest w końcu ważne, masz determinację.
Obydwie rozmawiały o czymś, ale Cosmo tego nie słuchał. Nie było to dla niego ważne. Skupił się na tym, że Syriusz powiedział:
-A on wysiedł z siafy!- pokazał na Cosmo paluszkiem- Mamusiu! Był w siafie!
Cosmo nastroszył się. Mama popatrzyła na niego i rzekła:
-Cosmo, ile razy ci mówiłam, żebyś nie łaził po szafkach kuchennych? Nie masz ciekawszych zainteresowań? Molly, a jak nie zdam, mogę jeszcze raz przystąpić za jakiś czas?
Cosmo speszył się i poczuł głupio. Do tego bolała rana po ukąszeniu, ale za nic nie przyznałby się, że zrobił sobie krzywdę. Na dokładkę Syriusz wytknął mu właśnie język ponad ramieniem matki.
-Czemu nie zjesz ostatniego ciasteczka owsianego?- spytała pani Weasley mamy.
-Nie mam już ochoty, ale Cosmo je bardzo lubi. Synek, chcesz?
Cosmo ucieszył się niezmiernie. Zapomniał o ranie, bo naprawdę uwielbiał ciasteczka owsiane.
-Ja! Ja chcem!- Syriusz błyskawicznie schwycił ciasteczko i wpakował całe do buzi, przez co miał policzki wyglądające jak jeden wielki grzyb. Zaczął chrupać bardzo głośno, wydając odgłosy aprobaty. Cosmo oniemiał, gdy to zobaczył. Poczuł okropną złość.
-Syriuszu!- krzyknęła mama z oburzeniem.
Syriusz przełknął ciastko i znów wytknął oblepiony okruchami język. Cosmo tupnął i wrzasnął ze złością. Syriusz zawsze robił wszystko, by zrobić mu na złość. Zjadł ciastko specjalnie!
-Dorobię nowe! Jutro!- szybko krzyknęła pani Weasley.
-ALE JA CHCIAŁEM TEEEELAAAZ!!!- zawył z dziką furią i zacisnął piąstki, tupiąc i wyjąc.
TRZASK! ŁUP!
-O rany boskie!- zakrzyknęła pani Weasley.
Wszystkie talerze z otwartej szafki wyleciały, niczym olbrzymie muchy i roztrzaskały się o ziemię. Cosmo tupał dalej, czując potworną nienawiść do tego tłustego, czarnowłosego bachora na kolanach mamy. Wielka butla z czymś fioletowym, stojąca na ladzie, rozprysła się malowniczo z hukiem, a parę krzeseł przy stole uniosło się w górę i rozpoczęło dziki taniec po kuchni.
-COSMO!- krzyknęła mama.
Ale chłopczyk bardzo chciał, by jego złość znalazła ujście. Poczuł nagle, że czyjeś ręce biorą go wysoko w górę. Nieco się zdziwił. Krzesła przestały się rozbijać po pomieszczeniu.
-Co ty wyrabiasz, mistrzu?- to był wujek. Popatrzył na niego. Cosmo prychnął jak wściekły kot, ale trochę się speszył. Wujek okręcił go twarzą do jego twarzy. Nie był zły, lecz rozbawiony.
-O rany… To było niezłe.- skomentowała pani Weasley.
-Pięknie. Sprzątania mamy trochę…- wujek postawił go znów na ziemię- Ale cóż… Chłopak jest czarodziejem!
-Mam mieszane uczucia.- rzekła mama, zbierając skorupy z ziemi- Reparo! Ale z tobą sobie porozmawiam, synu! Nie wolno ci robić na złość bratu! Słyszysz, Syriusz?
Cosmo wytknął język zawstydzonemu Syriuszowi. Wiedział, że Syriusz nie może zrobić tego samego z meblami, co on. Zachichotał bezgłośnie do przestraszonego brata. Wiedział, że więcej mu już nie zje ciastka. Poczuł się dobrze z tą mściwą świadomością. A pająk też pożałuje!
Podszedł do szafki dyskretnie, gdy tylko mama wyszła z domu na jakiś tam test, cokolwiek by to nie znaczyło. Zajrzał do mebla, zastanawiając się, co może zrobić temu pająkowi, ale zobaczył, że z jakiegoś powodu coś już go zabiło. Leżał ze skrzyżowanymi na brzuchu nóżkami na dnie.
***
-Remus! Mam!
-Co jest?
Remus wychylił głowę z szopki, gdzie z Arturem omawiali pewne tajemne, męskie sprawy. Nie wchodziłam im w paradę, bowiem niespecjalnie interesowała mnie treść tych tajemnic. Przywykłam do tego, gdy zadawałam się z nieistniejącymi już Huncwotami.
-Mam pracę!- oznajmiłam dumnie, machając mu przed rozkojarzoną twarzą świstkiem, po czym podetknęłam list pod jego nos. Chwycił go z zaskoczeniem i roześmiał się.
-Jesteś aurorem?!- ucieszył się- Ale super!
-No!- czułam po raz pierwszy od bardzo dawna, że stało się coś dobrego- Będę pracować w Biurze Aurorów! Czy to nie cudowne? Zaraz uzbieramy mnóstwo pieniędzy!
Remus roześmiał się, chwytając biegnącą Rosemary. Pisnęła i umknęła mu gdzieś w kwitnące, wiosenne kwiaty.
-Nie bądź taką optymistką!- parsknął, po czym widząc mój gasnący entuzjazm, poprawił się szybko- Znaczy się, dobrze, że przybyło ci znowu troszkę radości. Zarobimy na dom.
-Pewnie szybko będę miała dość.- uśmiechnęłam się ponuro- Praca? Nigdy nie pracowałam, a przymus chodzenia gdzieś skończył mi się w wieku osiemnastu lat… To dość dawno.
-Będzie dobrze.- uśmiechnął się i poklepał mnie po ramieniu.
-A co powiedzą koledzy-aurorzy, gdy wejdę do biura za trzy dni, w poniedziałek?- zapytałam cicho tak, by Artur nie usłyszał- Auror, którego mąż siedzi w Azkabanie za czarnoksięstwo…
-Popatrz na to z tej strony…- założył za głowę ręce Remus po krótkiej chwili- Jakikolwiek by twój wybór nie był, i tak byłabyś aurorem, którego mąż siedzi w Azkabanie…
Uniosłam brew.
-A Rabastan Lestrange?- wyjaśnił Remus.
-On… jest w Azkabanie?- zdziwiłam się.
Remus wytrzeszczył oczy.
-Przecież czytałaś o katach Longbottomów! Podetknąłem ci ten artykuł pod nos!
Zmarszczyłam brwi, patrząc na wiosenne chmury i usiłując sobie przypomnieć to, co działo się w zeszłym roku w zimie. Tak… W gazecie było napisane o Lestrange’ach.
-Myślałam, że chodziło tylko o małżeństwo Lestrange…- szepnęłam.
-Nie, przecież wypisali dokładnie imiona i nazwiska!
-Wybacz, byłam w nieco… trudnym stanie…
Fakt, że Rabastan brał w tym udział, wstrząsnął mną do głębi. Jakoś to do mnie nie dotarło. Ten sam Rabastan, za którego tak bardzo chciałam wyjść, odrzucając Syriusza…
Wstrząsnął mną dreszcz. Po raz kolejny w życiu mocno uzmysłowiłam sobie, jakie szczęście posiadałam, że rodzice zmusili mnie siłą do bycia panią Black. To było mądre.
Niestety, nie miałam ochoty zastanawiać się, jakim szczęściem było dla mnie małżeństwo z Syriuszem, szczególnie, że w zasadzie istniało już tylko w fikcji, a do tego czekało mnie przykre i stresujące doświadczenie-pójście do pierwszej w życiu pracy, co małżeństwo z Syriuszem stawiało w jeszcze gorszym świetle.
Tego dnia ubrałam się bardzo starannie. Założyłam skromne, czarne szaty i długą, czarną pelerynę. Wyglądałam, jak kopia Severusa, tyle że żeńska.
Na wspomnienie o Severusie, z którym nie widziałam się od dwóch i pół lat, poczułam, jak żołądek ściska się boleśnie, gdy jadłam śniadanie. Nie chciałam jednak się rozpraszać-czekało mnie ważne wydarzenie.
Weasleyowie życzyli mi powodzenia, ja natomiast chwilę potem teleportowałam się z ich kuchni prosto do Ministerstwa Magii. Kręciło się tu mnóstwo ludzi w kolorowych szatach, wszyscy byli zabiegani i zmęczeni. Poczułam się dość nieswojo i z całą mocą zdałam sobie sprawę, że potrzebowałabym towarzystwa…
Jednocześnie skupiałam wzrok na twarzach mijanych ludzi. Były inne, niż choćby dwa lata temu. Teraz wszystkich nużyła monotonia i nuda życia codziennego bez wydarzeń. Wtedy podkrążone oczy byłyby bardziej widoczne…
Tak, Harry Potter uratował ich wszystkich. A o nim samym słuch zaginął…
Pogrążona w egzystencjalnych rozmyślaniach wtłoczyłam się do windy, w której stało już dwóch czarodziejów. Wleciało też stadko sów.
Nerwowo poprawiłam czarno-rudy kok loków, czując dyskomfort, spowodowany krążącymi nisko nad głową sowami. Cieszyłam się, że mogę w razie potrzeby usunąć różdżką brudy.
Wysiadłam w odpowiednim miejscu, którym okazał się obskurny, zwyczajny korytarz, prowadzący do Biura Aurorów. Wisiały tu zdjęcia śmierciożerców, których jeszcze nie udało się schwytać oraz resztki porwanych plakatów tych, którzy rozpoczęli już odsiadkę w Azkabanie. Ruszyłam niepewnie wzdłuż szczerzących kły złoczyńców, zastanawiając się, gdzie mam pracować.
Z pobliskiego pokoju wynurzył się nagle Moody. Rozpromieniłam się na jego widok, czując ulgę, ale zaraz mój wyraz twarzy nieco ochłódł, gdy zdałam sobie sprawę, jak ostatnio wyglądała nasza konwersacja. Auror pomachał mi sękatą dłonią i pokuśtykał w moją stronę, najwyraźniej zapominając o tym, o czym ja pamiętałam doskonale.
-Witam cię!- warknął na dzień dobry, uśmiechając się krzywymi ustami- Pierwszy dzień?
Skinęłam głową potakująco, skromnie złączając dłonie w czarnych rękawach szat. Czułam się jakoś bezpieczniej w tym kolorze i tak okutana materiałem.
-Możesz mi powiedzieć, dokąd mam się udać?- zapytałam cicho tak, by nikt z niewielu przechodniów nie usłyszał.
Moody bez słowa wskazał pokój, z którego właśnie wyszedł.
-Na tablicy wisi rozkład. Tam powinnaś zobaczyć, gdzie pracujesz.
-A nie będę siedziała z innymi aurorami w jednym miejscu?- zdziwiłam się.
Powinniśmy być gotowi wszyscy razem, na wypadek ataku sił ciemności, pomyślałam. A potem uświadomiłam sobie, że to skrzywienie, spowodowane działalnością w Zakonie Feniksa. Sił ciemności już nie było w takim stanie, by mogły atakować, aurorzy stali się więc nieco zbędni. Dopiero teraz dotarło to do mnie i coś nieprzyjemnego osunęło się w żołądku.
-Czynną pracę podjąć będziesz miała szansę dopiero za jakiś czas.- zagrzmiał Moody- Teraz wylądujesz w jakimś niewielkim biurze z towarzyszem i tam dostaniesz coś do roboty.
Zrobił skomplikowaną, enigmatyczną minę. Z ciekawością sięgnęłam do wampirzych zdolności… I dobrze. Ten dzieciak napytałby sobie jeszcze biedy, natykając się na niedobitki śmierciożerców. Żona głównego sługi Voldemorta, a to by było dla nich!
Stłumiłam w sobie pokusę odszczeknięcia Moody’emu, zacisnęłam wargi i skinęłam, po czym rzuciłam krótkie pożegnanie i weszłam do pokoju dla aurorów. Moody pozostał na korytarzu, posyłając za mną dziwną, zatroskaną minę.
Podeszłam do planu orientując się, że mam przydział w biurze numer siedem. Westchnęłam cicho, czując, że wcale nie pobawię się w policjantów i złodziei, a raczej w nudne życie sekretarki, po czym wyszłam z obskurnego pokoju dla aurorów i powlekłam się w kierunku biur. Czułam dziwaczne zmęczenie, coś, czego doświadczałam w długie i pełne testów dni w Stonygates, zanim nie poszłam do Hogwartu. Bez pośpiechu otworzyłam drzwi biura, które od dziś miało stanowić moją codzienność.
W środku było dość ciasno. Stały tu dwa biurka, złączone tyłami. Jedno było puste, drugie zawalone, noszące ślady użytkowania przez kogoś. W rogu spoczywał regał z czymś, co wyglądało na kartotekę przestępców. Ściany biura były pomalowane na nijaki, oliwkowozielony kolor. Nie było tu okien, więc dostałam nieprzyjemnego poczucia klaustrofobii. Nie podobało mi się wewnątrz.
Za zajętym biurkiem siedział szczupły jegomość. Miał proste, ciemne włosy i dość znudzoną twarz o brązowych oczach i dziecięcych rysach, pomimo tego, iż na pewno był ode mnie starszy z piętnaście lat, bo dobiegał czterdziestki. Wbrew temu poważnemu bądź co bądź wyglądowi bujał się ze znużeniem na tylnych nogach wysiedzianego krzesła, składając szczupłe, żylaste ręce na podołku. Popatrzył na mnie spod skręcającej się na końcach grzywki z lekkim udręczeniem w oczach o specyficznym kształcie. Uśmiechnął się nonszalancko.
Przełknęłam ślinę. Bujanie się, znużenie i nonszalancki uśmiech… Chociaż gość na krześle w ogóle GO nie przypominał, natychmiast zapragnęłam zobaczyć Syriusza.
-Eee… Biuro numer siedem, prawda?- zagadnęłam nieśmiało, rozwalona tym specyficznym podobieństwem, po czym zaklęłam cicho w duchu. No oczywiście, że numer siedem, tabliczka wisi! Ale ze mnie ciapa…
Mężczyzna chyba pomyślał podobnie, bo uśmiechnął się z rozbawieniem całym uzębieniem, po czym odrzekł zachrypniętym, niskim głosem:
-Taa…
Zirytowało mnie to wszystko, toteż opadłam na krzesło, nie zdejmując długiej, czarnej peleryny. Poczułam się tak sztywno, jak swego czasu na ślubie. Kolejnym powodem do irytacji był fakt, że mężczyzna siedział dokładnie naprzeciw i teraz obserwował mnie ostentacyjnie, po części rozbawiony, zaintrygowany i znudzony. Po chwili wstał i energicznym, sprężystym krokiem podszedł do drzwi, których zapomniałam zamknąć za sobą. Teraz bardzo przypomniał mi Jamesa, przez co do irytacji doszedł ból serca. Zaraz zorientowałam się, że stanął blisko przy mnie, wyciągając długą dłoń na powitanie.
-Maxim Gray. To ty masz tu ze mną siedzieć, prawda? Mary Ann Black?
-Tak, to ja…- rzekłam cicho, obserwując patrzącego na mnie z góry towarzysza.
-Coś taka spięta?- zagadnął, znów uśmiechając się otwartą buzią, po czym opadł na krzesło, kręcąc z rozbawieniem głową- Przecież cię nie zjem.
-No wiem.- parsknęłam cicho, po czym postarałam się wyluzować. Oparłam się dość swobodnie na oparciu skrzeczącego krzesła, usiłując przybrać obojętną minę.
-Pierwszy dzień w pracy, zgadza się?- zagadnął znowu nieznajomy.
-Zgadza.
-I nigdy nie pracowałaś, zgadłem?
-Mam dopiero dwadzieścia trzy lata.- zauważyłam dość śmiałym tonem.
-Racja.- wstał z westchnięciem frustracji- Ja mam trzydzieści osiem i wciąż ta sama robota…
Podszedł do kartoteki, jego zainteresowanie moją osobą przeszło w zainteresowanie jakąś szarą teczką, którą wyjął, by przejrzeć. Była stara i wysłużona. Milczał.
Uniosłam brwi, czekając na dalszy tok rozmowy, ale najwidoczniej się już skończyła.
-Co będę tu robić?- zagadnęłam nieśmiało, gdy już cisza stała się nieznośna.
-Wszystko.- rzekł głośnym, mocnym głosem, po czym zabrał teczkę i położył na swoim biurku- Ja dostaję zlecenia od Biura Aurorów, ty jesteś moją podwładną.
-Aha.- mruknęłam, nie wiedząc, czy ta informacja mi się spodobała.
-Mogą być różne prace. Spisujemy rezultaty wyroków na przestępcach, przeglądamy raporty aurorów, spisujemy własne, wysyłamy na inspekcję do Azkabanu, przyjmujemy korespondencję… Dużo roboty nas czeka.
Pokiwał parę razy głową, robiąc teatralnie poważną minę, po czym cień uśmiechu przebiegł przez jego twarz chłopca. Zasiadł za biurkiem i znów przybrał pozę, jak wtedy, gdy weszłam.
-Co teraz robimy, panie Gray?- uniosłam brew.
Wzruszył ramionami, gapiąc się bezwiednie w drzwi.
-Czekamy, a co.- burknął znów ochrypłym głosem.
Zdjęłam gorącą pelerynę i przewiesiłam za poręcz krzesła. Zaległa przykra cisza, w czasie której zagapiłam się na blat mojego starego biurka. Zaczęłam tęsknić za domem, a sekundy wlekły się w nieskończoność…
-I jak było?
Oderwałam zamyślony wzrok od starego blatu stołu w Norze. Remus nalał sobie troszkę jogurtu domowej roboty i usiadł na szczycie stołu. Po chwili Rosemary z piskiem wspięła się na moje kolana.
-Mamusiu, kocham cię!- szepnęła w ucho, opluwając je przy okazji okruchami biszkopta.
Cmoknęłam ją i przejechałam ręką po rudych loczkach, po czym odparłam bratu:
-Specyficznie. Nie wiem, czy mi się podobało.
Uniósł brwi.
-Coś było nie tak? Wysłali cię na jakąś dziwną misję?
-W ogóle mnie nigdzie nie wysłali!- zawołałam, dopiero teraz czując irytację- Będę siedzieć, nie wiem ile, w jakimś biurze numer siedem z dość osobliwym przypadkiem…
-Co?- Remus otworzył oczy szerzej- Nie będziesz czynnym aurorem?
-Na razie nie, według Moody’ego. Pewnie to jakiś zapobiegawczy gest z jego strony.- burknęłam- No cóż, to nie to, czego chciałam, ale trudno. Mogę chwilę posiedzieć w tym biurze dla aurorów, ale byle nie wiecznie. Tam jest taki facet…
Remus poruszył się niespokojnie, stukając kubkiem z jogurtem.
-Jest bardzo… dziwny.- zmrużyłam oczy- Co pięć sekund ma jakiś inny nastrój, do tego raz wydaje się mną dziko zainteresowany, by po chwili zupełnie mnie zignorować. Czasem był sympatyczny, po czym dawał mi do zrozumienia, że dzieli nas potężny mur i wręcz zahaczał o chamstwo. Jest jak… dziecko. Nie wiem, czy go lubię. Jak mam siedzieć z nim jeszcze długo w jednym pokoju, to będzie mi trochę niekomfortowo…
-Coś mówił o twoim nazwisku?- zagadnął Remus ostrożnie.
-Słowem nie wspomniał o Syriuszu. W ogóle, jak już ci mówiłam, sprawiał wrażenie mało zainteresowanego tym, kto z nim tam siedzi. Nudziło go to wszystko…
Remus wstał i pokiwał ze zrozumieniem.
-No niestety, musisz przywyknąć. Słyszałem, że takie praktyki mogą trwać kilka lat, pewnie potrwa, zanim wypuszczą cię w plener. Musiał być ktoś lepszy od ciebie, i jego dali od razu do kadry praktycznej. Zdarza się. Ale się nie łam. Będzie kasa. I dom.
Uśmiechnął się do mnie. Wstałam i weszłam na górę, zmęczona pierwszym dniem pracy. Miałam mieszane uczucia. Postanowiłam dokonać oględzin zwierzątek chłopców, bo Remus nigdy tego nie zrobi, bowiem na urodziny Percy dostał szczura, a to Remusowi kojarzyło się z najszczęśliwszymi latami i zabitym przyjacielem, Glizdkiem. Lunatyk wolał więc nie zbliżać się nawet do zwierzątek dzieci, toteż ja musiałam chodzić i doglądać, w jakim są stanie i czy chłopcy nie zapomnieli o nakarmieniu.
-Widzisz, Parszywku?- szepnęłam do tłustego szczura, węszącego uroczo między kratkami. Podałam mu przez nie kawałek skórki od sera- Dziwnie się dziś czułam. Ten cały Gray jest jakiś antypatyczny. I jak popełniałam błędy, śmiał się ze mnie, do tego to chyba dość szyderczy charakter. Nie wytrzymam z nim! Denerwuje mnie jego protekcjonalność.
Parszywek schrupał ser i poszedł spać.
***
Nadszedł piękny maj. Słońce zajaśniało, przynosząc promienie. Każdego dnia budziłam się do nużącej i stresującej u boku pana Graya pracy, ale była w tym jakaś logika. Dziękowałam, że mogę się czemuś tak poświęcić. Co prawda, mój chimeryczny towarzysz ciągle się śmiał, nawet z moich szpiczastych, wampirzych zębów, rudo-czarnych loków i wyglądu nietoperza, ale puszczałam to mimo uszu. Jego problem, że go to bawi. Też lubiłam mu podogryzać, lecz w granicach rozsądku-w końcu byłam jego podwładną. Niekiedy śmiał się ze mną, innym razem go to obrażało. Ogólnie miałam wrażenie, że nie posiadał do mnie szacunku, ale stwierdziłam, że nie jest to dla mnie ważne. Najważniejsze było to, że stosik galeonów stał się odpowiednio duży, i…
-Znalazłem dla nas dom!- zawołał Remus któregoś majowego wieczora, gdy przekroczył próg Nory. Wszyscy Weasleyowie, Blackowie i ja odwróciliśmy wzrok od talerzy. Nicholas za to popatrzył w okno na podrygujący na wietrze klon.
-Gdzie?- zapytałam głośno, czując nagły przypływ nadziei.
-W Basildon, na przedmieściach Londynu. To stosunkowo nowe dla mugoli miasto. Wymieniając nasze galeony na funty, będziemy mogli sobie zapewnić niezbyt przestronny, ale dość dobrze rokujący dom. Ma trzy sypialnie.
-No, brawo, Remusie!- ucieszyła się Molly, Artur uścisnął mu dłoń.
-Kiedy do niego się wyprowadzimy?- zapytałam brata, czując miłe podniecenie.
-Jutro umówię się z poprzednim właścicielem po wymienieniu galeonów i kupię posiadłość. Ale z wyprowadzką może być większy problem.
Radość wyparowała. Popatrzyłam na brata z napięciem.
-Czemu? Jakiś problem?- zagadnął Artur, poprawiając tiarę.
-Meble.- kiwnął Remus- Nie ma mebli, a na meble nas na ten moment nie stać. Jakiś pomysł?
Zaległa cisza i skupione myślenie, gdy wszystkim oklapły miny.
-Może zarobicie jeszcze trochę? Galeony są drogie w przeliczeniu na funty.- zaproponował Artur- Może was stać chociażby na najpotrzebniejsze meble.
-Nie… A zarabiać na meble możemy jeszcze następny rok.- mruknęłam.
-Bez przesady, nie dramatyzuj…- Remus włożył ręce w kieszenie- Cieszmy się z tej oferty, ledwo nas na nią stać…
Znowu myśleliśmy usilnie, skąd by tu wytrzasnąć pieniądze na krzesła, łóżka, stół, szafy…
-Szafy…- szepnęłam- Garderoba… Suknie…
-Co?- zagadnął Remus z zaskoczeniem.
-Remus, mam cały stos sukien od państwa Black. One kosztują fortunę!
-Co?!- Remus wytrzeszczył oczy- Faktycznie, suknie Blacków… Jedyna rzecz, którą mogłaś zabrać z ich majątku… Czemu wcześniej na to nie wpadliśmy?!
-Za nie kupimy meble i zostanie nam jeszcze kupa kasy!
-Ile ich masz?- zagadnął po chwili entuzjastycznej ciszy.
-A bo ja wiem?- zmarszczyłam się- Będzie z czterdzieści…
-Nie, no to jest po prostu zbyt piękne, by było prawdziwe!- ucieszył się Remus- Za taką jedną suknię dostanie się może ze sto pięćdziesiąt galeonów… Nawet możesz zachować pięć najpiękniejszych dla siebie, starczy nam na meble!
Tak więc mój pomysł się przyjął. Remus wziął dzień wolny w pracy, by sprzedać suknie, ja przed swoją pracą wpadłam jeszcze do Gringotta, by wymienić galeony naszej rodziny na funty. Z tego wszystkiego uzbierała się dość pokaźna liczba funtów, za które Remus kupił dom i wybraliśmy się do zwykłego sklepu mugolskiego po meble. By zaoszczędzić trochę pieniędzy na przyszłość, postaraliśmy się wybrać niezbyt ekskluzywne umeblowanie w niewielkiej liczbie. Ekipa zobowiązała się przywieźć to wszystko w paczkach na miejsce i któregoś wieczora pod koniec maja zapadła symboliczna decyzja…
-Wyprowadzamy się jutro rano, Molly.- oznajmiłam przy kolacji.
Państwo Weasleyowie popatrzyli po nas z pewnym smutkiem, ale i radością.
-Doskonale sobie poradziliście.- rzekł Artur z miną, jakbyśmy byli jego dziećmi- Remus jako głowa rodziny, Mary Ann z samą sobą i piątką dzieci bez ojca. Z niczego do czegoś zupełnie nowego… Molly, czyż to nie wspaniałe?
Zapatrzył się w żonę wzrokiem tak egzaltowanym, że musiała popatrzeć na niego gasnąco.
-Ty mógłbyś wreszcie coś zrobić z tą pracą. Oni potrafili z minimum wznieść się na tyle, że zarabiają!- ofuknęła męża- Mało, ale jednak!
-Nie narzekaj, kochanie.- zbył ją- Dobrze mi z moją pracą. Ja ją uwielbiam!
Ostatnia kolacja u Weasleyów upłynęła wesoło i dość nostalgicznie. Kładąc się ostatni raz do łóżka z Remusem pomyślałam, jak wiele przyniósł ten czas, który spędziłam w Norze. Półtora roku bezpiecznej niszy i odzyskiwania sił, gromadzenia ich, by wreszcie wyruszyć w nowe i nieznane życie, zupełnie inny rozdział…
-Wstawaj!- obudził mnie Remus, entuzjastycznie potrząsając mną- Do domu!
Ocknęłam się, zaledwie jakby pięć minut potem.
-Reeemuuus…- wymamrotałam, skręcając się pod lekką kołdrą- Jest tak wcześnie, pół nocy nie spałam, adrenalina… Jeszcze pięć minut, okrutniku…
-Nie, natychmiast! Czeka nas dziś dużo pracy!- wydarł mi się w ucho- Składanie mebli, przykładem… Idę obudzić dzieci i je ubrać. Wstawaj i ześlij na dół nasz dobytek!
Chociaż było wcześnie, rozgardiasz i miły zamęt spowodowały, że przeciągnęło się wszystko. Ostatnie pakowanie i sprzątanie, połączone z szukaniem Syriusza pół godziny (wlazł dla bardzo śmiesznego żartu za zegar…), głośnym śniadaniem i bezsensowną, nerwową kotłowaniną spowodowały, że wyszliśmy z Nory o dziesiątej.
Molly przytuliła mnie mocno, łkając.
-Jestem naprawdę wzruszona! Półtora roku! To tak, jakbyście od zawsze tu byli!
-Mnie będzie bardzo ciężko.- przyznałam, zgodnie z prawdą.
-Macie kanapki! Włożyłam je Remusowi do neseseru! Chłopcy!
Zaraz gromadka Weasleyów mniejszych wysypała się na podwórko i ustawiła na pozór grzecznie w rządku. Artur w tym czasie wyściskał mnie i obiecał, że będziemy się widywać w pracy. Remus pakował potężne kufry na stary wózek, bo nie chcieliśmy wzbudzać zainteresowania wśród mugoli latającymi walizkami, po czym zaczął poprawiać Rosemary czapkę, bo złośliwie rozwiązała wstążkę pod brodą.
-Będzie mi was brakować!- zalała się łzami Molly, gdy przygniotła Remusa- Wszystkich!
-Najbaldziej to chyba Niuńka…- mruknął któryś z bliźniaków.
Jego matka zgromiła go potwornym spojrzeniem, a ja zachichotałam, po czym rzekłam:
-Nie wiem, jak się wam odwdzięczyć… Naprawdę, to, co zrobiliście, jest bezcenne…
-Nie ma sprawy! To wcale, wbrew pozorom, nie było dużo.
-Dla mnie było to niesamowicie dużo.- rzekłam z powagą- Musicie nas odwiedzać!
Uśmiechnęliśmy się do Weasleyów, po czym Remus i ja teleportowaliśmy się do Basildon, ściskając dzieci za ręce, podczas gdy Sara pozostała na moich plecach w nosidle…
Zbierało się na deszcz. Znaleźliśmy się nagle w małym, średnio zatłoczonym miejscu o ewidentnie dwudziestowiecznej architekturze.
-Tędy. Mieszkamy na Vange.
Popchnął przed siebie bardzo pokaźny wózek. Zaskoczyło mnie, że w ogóle jest to możliwe, by go popchnąć. Niuniek nie mógł z nami wyruszyć, wzbudziłby przerażenie, więc sami musieliśmy się uporać z przeprowadzką.
Schwyciłam za ręce Rosemary i Cosmo i pociągnęłam, czując ciężar prawie rocznej Sary.
-Nicholas, Syriusz, idźcie za wujkiem!- przykazałam, czując zdenerwowanie spowodowane widokiem samochodów. Dzieci nigdy ich nie widziały, nie wiedziałam więc, jak zareagują.
Ruszyliśmy wąską uliczką wielu identycznych, typowo angielskich domków.
-Nicholas!- zawołałam z oburzeniem, ciągnąc za sobą ze zdenerwowaniem Rosemary i Cosmo- Zostaw to, synek! Natychmiast to odłóż!
Nicholas speszył się i puścił podniesioną papierową torebkę po chipsach. Mugole i ich śmieci… Myślałam, że moje dzieci nie będą dorastać w syfie zindustrializowanego przemysłu.
Najstarszy z synów spojrzał na mnie z oburzeniem, iż śmiałam na niego fuknąć. W tym momencie Rosemary rozryczała się, bo pociągnęłam ją za mocno za ramię.
-Nie płacz!- zdenerwowałam się, odciągając sparaliżowanego Cosmo od krawężnika, bo nadjeżdżał samochód- Remus! Pomóż mi, co?!
-Jak mam ci pomóc!- zirytował się- Ledwo pcham to… No, wiadomo, nie będę wyrażał się kolokwialnie przy dzieciach…
-Weź chociaż pod opiekę Nicholasa i Syriusza!- warknęłam- Rosemary, nie płacz już!
Rosemary zawyła głośniej.
-Daaa!!!- wrzasnęła nagle Sara ze złością za moim uchem.
Poczułam, że rozbolała mnie głowa.
-Rosemary, bo dostaniesz lanie!- zagroziłam głośno, ciągnąc za sobą opornego Cosmo- Nicholas, do Remusa i trzymaj się go! Syriusz… Gdzie jest Syriusz?
Syriusz szedł przed siebie. Był absolutnie zafascynowany tym, co widział. Olbrzymie domki, wyglądające trochę jak z piernika, czasem lukrowane na biało, i dziwne, kolorowe i lśniące przedmioty na kołach. Wyglądały podobnie do fasolek Bertiego Botta, bo były wszystkich kolorów.
Wygrało zawstydzenie i Syriusz wpakował sobie do ust paluszek, by międlić go zapamiętale. To przywróciło mu rezon i potupał przed siebie. Droga była przyjemna, równa i twarda, toteż chłopczyk z entuzjazmem tupał nóżkami. Nie przypominało to chodzenia po piachu, grządkach, drewnianej podłodze. I był sam. Nikt nie kazał mu iść tam, gdzie nie chciał.
Mijali go olbrzymi ludzie, na których patrzył spode łba. Byli obcy i ich nie lubił.
Zaczęło padać. Syriusz zatrzymał się nad dużą kałużą. Odbijało się w niej szare niebo, ale powierzchnia wciąż falowała od kropel. Syriusz uwielbiał kałuże, w tej dodatkowo widział jakiś olbrzymi budynek ze szklaną ścianą. Wpakował rękę po nadgarstek do wody i poczuł jej chłód. Po chwili zastanowienia wskoczył do kałuży i z dzikim piskiem radochy począł skakać i rozpryskiwać ciecz na wszystkie strony.
-ŁIII!!! WIELKIE ŁIII!!!- krzyczał do siebie.
Długo nie trwało, nim był przemoczony od stóp do głów. Szybko się jednak znudził monotonią zabawy w kałuży, zresztą, jakiś pan dziwnie na niego patrzył, więc nieco go to zawstydziło i ruszył na wyprawę na nowo. Chlupotało i ciamkało w butach, co go bardzo rozbawiło.
W końcu dotarł do miejsca nieco innego niż uliczka zapchana domkami. Było tu mnóstwo ludzi, ubranych w kolorowe płaszcze, bardziej otwarty teren, budynki wyglądały, jak kwadratowe klocki. Syriusz rozdziawił buzię, po czym zaśmiał się do siebie, bo zobaczył mnóstwo fasolek na kółkach. Jeździły, wyłaniając się z jednej ulicy, znikając w innej. Chłopczyk ruszył znów przed siebie, ale chodzenie po chodniku zrobiło się zwykłe, więc wybrał podwyższony pasek betonu pomiędzy ulicą a chodnikiem, po którym szedł, blisko jadących fasolek. Wyobrażał sobie, że idzie nad wielką przepaścią po wąskim kawałku skały. Na końcu stał olbrzymi, kolorowy lizak w kształcie trójkąta, jego cel. Mamusia na pewno by się ucieszyła, gdyby tak przeszedł nad przepaścią. Dostałby nagrodę.
Chodzenie w skupieniu po wąskim pasku betonu było prawdziwą frajdą, a Syriusz zwycięsko przebrnął przez przeszkodę. Trochę go to zmartwiło i postanowił poszukać następnego odcinka. Zobaczył go po drugiej stronie ulicy, za jeżdżącymi fasolkami.
-O!- ucieszył się do siebie i klasnął w rączki. Ruszył w kierunku betonowego paska po bardzo równym, czarnym i przemoczonym podłożu, po którym jeździły fasolki.
Usłyszał okropny pisk i obejrzał się w prawo. Fasolka rosła w jego oczach, trąbiąc przeraźliwie…
Rosemary zatkała ostentacyjnie uszy oboma dłońmi. Odgłos trąby był bardzo denerwujący. Mama obok coś krzyczała, ciągnąc za rękę naburmuszonego Cosmo. Wujek natomiast, nie wiedzieć czemu, leżał jak długi z Syriuszem w ramionach przed nimi, a czerwony, dziwaczny mechanizm zatrzymał się głośno przed nim. Z mechanizmu wylazł jakiś pan i zaczął wrzeszczeć, bo był cały czerwony. Rosemary rozdziawiła buzię. Czerwony pan wyglądał, jak włosy Rona, z tym, że był innej konsystencji.
Wujek wstał, podnosząc Syriusza na ramiona. Rosemary zaczęła się śmiać, bo Syriusz miał dziwną dość minę. Bardzo ją to ubawiło.
-Musiałem go ratować!- burknął do pana wujek- Miał go pan przejechać? Odpowiadam za niego!
-Niech pan pilnuje dzieci, jak je już pan spłodził, do cholery!!!- wrzasnął pan.
Rosemary zmarszczyła brwi, zastanawiając się nad znaczeniem tego, co pan wywrzaskiwał. Ciekawe, czemu był taki zły? I co to znaczy, że wujek spłodził. Musi go spytać.
Wujek nie odparł, lecz westchnął ciężko, podszedł do nich, przyciskając mocno Syriusza do siebie. Ten miał dość dziką minę. Mama puściła Cosmo, po czym warknęła:
-Nicholas, pilnuj brata i siostry, słyszysz?
Po chwili przysoliła Syriuszowi głośnego klapsa. Najpierw wrzasnął ze złością, złapał się za zadek, robiąc jeszcze głupszą i oszołomioną minę, po czym zrobił się czerwony, ale nie jak tamten pan i ryknął potwornym płaczem. Rozwarł paszczę i po prostu wył.
Mama pochyliła się nad nim, złapała za ramiona z przodu i potrząsnęła.
-Czyś ty oszalał?!- wrzasnęła- Do grobu mnie wpędzisz! Jeszcze raz odwalisz taki numer, a ci spuszczę porządne lanie!
-Ajć…- syknął wujek- Spokojniej, Meg!
-Nie, Remusie!- krzyknęła mama, która z kolei zrobiła się biała i mokra- Zleję go i niech o tym wie! Nie rycz, dziecko! Nie rycz, bo zaraz inaczej porozmawiamy! Mogłeś zginąć, rozumiesz?!
Syriusz wył równo dalej, Sarze nie spodobało się to zbytnio i dołączyła do niego. Mama się trochę zdenerwowała i poczęła ją uspokajać z pomocą wujka. Po chwili mocno przycisnęła do piersi wyjącego Syriusza i przytuliła mocno.
-Czy ty sobie zdajesz sprawę, jak mnie przestraszyłeś?!
Rosemary posmutniała, bo usłyszała, że mama również zaczęła płakać. Nie lubiła, gdy mama płakała.
-Nie płac, mamusiu…- podeszła i zatopiła rączkę w długich, śmiesznych, kolorowych loczkach mamusi. Mama łkała, a wujek powiedział:
-Dobrze, już dobrze… Grunt, że się znalazł. Syriuszu, nie odejdziesz już nigdzie, prawda?
Syriusz chlipnął i pisnął, po czym pokiwał głową parę razy gorliwie.
-No już, Meggie, ruszamy dalej, nie płacz! Wszystko dobrze się skończyło.
Po czym popchnął walizki na wózku przed siebie z powrotem. Mama złapała za rączkę Cosmo i Syriusza, Nicholasowi kazała złapać Rosemary i iść przed dorosłymi. Rosemary posłusznie, aczkolwiek niechętnie złapała rękę starszego brata. Nie chciała, by mamusia znów płakała.
Po przebyciu długiej drogi stanęli przed jednym z domków w rzędzie takich samych. Rosemary była bardzo ciekawa, co jest wewnątrz. Był ciemny, jak piernik i miał białe drzwi i okna.
-Witaj, domku! Ech, nareszcie, dotarliśmy!- roześmiała się mama.
Rosemary ucieszyła się, że mama już nie jest smutna, po czym została pociągnięta przez starszego brata w kierunku wejścia.
-Sama pójdem!- warknęła ostrzegawczo do Nicholasa.
W środku było biało i pusto. Na ścianach przedpokoju dostrzegła małe, śmieszne kwiatuszki. Białe schody przed nią biegły gdzieś na górę. Leżało tu dużo pudeł. Rosemary przyklasnęła w rączki, po czym wyrwała się mocno z uścisku brata, posyłając mu pogardliwe spojrzenie i władowała się z lubością do jednego z pudeł. W środku pachniało drewnem i trocinami.
-Zawartość tego bajzlu jest w salonie, za tymi drzwiami.- usłyszała stłumiony głos wujka- Rozpakowałem nasze meble i przeniosłem tam. Trzeba je złożyć.
-Do roboty! Aż mnie korci, by skończyć to wszystko dziś! Ach, dobrze, że mamy magię! Dzisiaj pomaluję też pokoje! Kupiłeś farby?
-Tak. Malinową dla dziewczynek, wiosenną dla nas, błękitną dla chłopców. Są trzy sypialnie o różnej wielkości. Najmniejszą damy dziewczynom, sobie weźmiemy średnią, a dla chłopaków zostanie duża.
-Dobry pomysł. Potem będzie można je przedzielić ścianami, gdy dzieci będą starsze.
Rosemary wylazła z pudła, cała oblepiona trocinami. Popatrzyła na mamę wzrokiem małego buntownika, bo spodziewała się reprymendy. Mama jednak nawet się nią nie zainteresowała, co jeszcze bardziej ją zirytowało.
-Co dzieci będą robić, gdy my zajmiemy się urządzeniem domu?- spytał Remus, głaszcząc Syriusza po włosach- Proponuję na razie zamknąć drzwi na klucz. Dobrze, że tylko Nicholas i Cosmo umieją czarować. Syriusz ma dziwne pomysły i jest nieco nadpobudliwy, a Rosemary zbyt samodzielna…
-Dajmy im jakieś zabawki w ich pokojach. Chociaż po tym, co się właśnie stało, wolałabym, żeby siedziały z nami i grzecznie się bawiły.
Mama wsparła ręce na ubranych w ciemny dżins biodrach i popatrzyła na Syriusza wymownie. Zrobił niewinną minkę i przytulił się do nogawki spodni wujka.
Było dużo kotłowaniny. Weszli do niewielkiego pokoju, gdzie leżały stosy drewnianych, dziwnych części. Rosemary nie rozumiała nic, ale podobał jej się zapach drewna i świeżości. Wujek postawił przed nimi parę pudeł tekturowych, po czym powiedział tajemniczym głosem:
-To będzie wasz zamek. Bawcie się grzecznie!
Machnął różdżką i pudełka poustawiały się w interesującą budowlę. Syriusz i Cosmo rzucili się do środka, Nicholas wziął na ręce pod pachy siedzącą i gapiącą się na wszystko Sarę i odszedł dalej, niezainteresowany zabawą z trojaczkami. Ale Rosemary była zachwycona pudłami i zamkiem, więc po chwili pysznie się z braćmi bawiła, podczas gdy mama i wujek robili mnóstwo sympatycznych rzeczy z drewnianymi, pachnącymi kawałkami…
-No. To jest właśnie dom.- rzekłam, gdy z Remusem stanęliśmy przy oknie i oglądaliśmy swoje dzieło.
Salon wyglądał niesamowicie. Niby zwyczajnie, osiem krzeseł przy okrągłym stole, włóczkowy dywan, regał na książki… Ale było w tym coś, co pozwoli mi zachować spokój i nadzieję na długie lata…
Wzięłam na ręce raczkującą pod nogami Sarę. Jeszcze raz dokonałam oględzin jasnoniebieskiego, delikatnego salonu.
-Widzisz, Saro?- zagadnęłam, uśmiechając się do bladej córeczki- Domek.
-Do-mek.- powtórzyła pod nosem mrukliwie.
Popatrzyłam na Remusa. Uśmiechnął się po chwili smętnie i objął mnie ramieniem. Poczułam jakieś smutne, ale i odżywcze szczęście, jakbym właśnie spaliła za sobą olbrzymi most. Koniec pewnego etapu w życiu. Teraz zaczął się nowy. Zupełnie nowy…
82. Weasleyowie Dodała Mary Ann Lupin Niedziela, 05 Czerwca, 2011, 00:05
tak, kolejny odcinek. A za tydzień postaram się o dalszy.
Odpowiem na pytanie Natalie Junes: zupeeełny środek Polski
-Tak, Remusie. Jesteśmy bezdomni.
Mój brat rozdziawiał usta kilka chwil, po czym wypuścił powietrze ze świstem.
-Jak to się w ogóle mogło stać? Nie rozumiem… Przecież ten dom jest twój!
-On był Syriusza. Rodzice go na niego przepisali.- rzekłam cicho- Nie myśleliśmy, że trzeba będzie ten dom podzielić pomiędzy nas. Wydawało mi się, iż Syriusz zapisze w testamencie ten dom mnie, ale testament spisuje się przecież na starość, a on miał ledwo dwadzieścia dwa lata… Cały majątek, a my bez grosza…
Zaszkliły mi się łzy w oczach. Życie rzucało coraz to nowe kłody pod nogi, nie mogłam się oprzeć takiemu wrażeniu. I co teraz będzie?!
-Nie pomyślał, że zostanie zamordowany?!- jęknął Remus- Tłumok. Takie czasy…
-Wiesz… Jakby był zamordowany, to pewnie ze mną.- odszepnęłam- Takie czasy!
Popatrzyłam na niego z lekkim zdenerwowaniem po tym, co powiedział.
-Nie mamy grosza.- kontynuowałam łamiącym się głosem- Nawet nie mam czego sprzedać. Na głowie czwórka dzieci, wkrótce piątka, ty nie masz pracy, ja dopiero się uczę zawodu…
Jak mogłam prosić o opiekę nad Harrym, jeżeli nawet nie będzie co jeść?!
Wtuliłam twarz w dłonie, trzęsąc się od łkania. Do opuszczenia domu zostało ledwie paręnaście godzin. Tego pięknego dworu, miejsca żywych wspomnień, trosk, ale i radości. Tu wciąż pachniało Syriuszem, jego duch unosił się w pokojach. Miałabym tak opuścić Wiązowy Dwór?!
Remus położył mi rękę na ramieniu.
-Stało się, Meg. Teraz nie rozpaczaj. Zastanówmy się racjonalnie, co możemy…
-Nic nie możemy…
-Nie, przestań. Musimy coś wykombinować. Gdzieś się przechować. Ja mam jeszcze troszkę pieniędzy po tacie, ale to tylko parę galeonów. Może użyjemy ich, by coś zrobić.
-Kup namiot.- burknęłam- W lesie nikt nam nie zabroni żyć.
-Nie, myślę poważnie.
Wstał z sofy, która już nie była nasza i przeszedł po pokoju.
-Spakujemy nasze rzeczy. Jest ich trochę. Zrób to, siostro. A potem zastanowimy się, co dalej. Mamy jeszcze trochę czasu na opuszczenie Dworu.
-Remusie.- szepnęłam przez łzy- Jest styczeń. Co będzie, jak nas wygonią? Tam jest tak zimno, dzieci mogą się pochorować ciężko… Nie mam pieniędzy, by ważyć im eliksir pieprzowy. Mogą umrzeć na zapalenie płuc… Nawet nie mam kociołka…
-To nie biadol, słonko, tylko działaj. Jak się szybko uwiniemy, to jeszcze zdążymy podjąć jakieś kroki. Spakuj się w góra trzy walizki, spakujemy dzieci w jedną, Niuniek już chyba wie. On też musi wziąć swój skromny dobytek, o ile coś ma.
Kiwnęłam, gotowa, by działać. Czas pędził na naszą niekorzyść.
Pobiegłam do garderoby, bezładnie wciskając suknie do obszernej walizki. Musiałam poprosić Remusa, by użył zaklęcia, które pozwoli mi zmieścić wszystkie stroje do jednego kufra. Ja sama utraciłam zdolności magiczne, co bardzo mnie martwiło, bo nie było powiedziane, że je odzyskam. Na walizce z ubraniami wylądowała druga, z tymi mugolskimi z poprzedniego, szkolnego życia. Mogły się przydać, chociaż ciotunia Mathilda chciała je spalić. Pudło z gramofonem i winylami, które kiedyś rozpakował Syriusz, by rozbawić mnie szalonym tańcem przy dźwiękach Presleya opadło na walizkę ze zwykłymi ciuchami, na czubek powędrował mały kufer na kluczyk, w którym chowałam wszelkie pamiątki z życia szkolnego- listy, prezenty, zdjęcia i inne szpargałki- oraz nowe, charakterystyczne dla życia tu przedmioty, takie jak pozytywka, notatki Syriusza z wykładów, nowe zdjęcia i parę osobistych drobiazgów, w tym niewielką myślodsiewnię od ojca i ampułki, w których trzymaliśmy z Syriuszem myśli.
Popatrzyłam na nieruszoną od dawna garderobę Syriusza i westchnęłam głucho. Weszłam tam pierwszy raz od końca października. Unosił się kurz, zapach jego perfum i włosów, woń skórzanej kurtki, którą dostał na urodziny ponad dwa lata temu. Dotknęłam jego zimnych, opuszczonych ubrań. Kurz uniósł się delikatnie z ruszonego rękawa jego ulubionej, czarnej koszuli z rozszerzonymi rękawami i wąskimi, oplatającymi nadgarstki mankietami. Rękaw subtelnie i smętnie zakołysał się i znieruchomiał. Świadomość, że nigdy już Syriusz nie założy ubrań, które na niego tu cichutko czekały, była jakaś potworna. Zdjęłam koszulę i wtuliłam w nią twarz. Pachniała nim tak mocno, jakby wczoraj ją zdjął. I wydała mi się ciepła, jakby przed chwilą miał ją jeszcze na sobie…
Łzy zamgliły moje spojrzenie. Wtulałam twarz w żywe wspomnienie Syriusza i łkałam. Dopiero teraz dotarło do mnie, jak mocno go kochałam, kim tak naprawdę był. Do tej pory po prostu istniał, od zawsze to było oczywiste, był dla mnie bardzo ważny, ale teraz, gdy go już nie było, dostrzegłam, że nie potrafię bez niego żyć.
Po chwili wahania zdecydowanym ruchem zebrałam wszystkie jego ubrania, krztusząc się kurzem i szybko wcisnęłam je do walizki z moimi sukniami. Nie chciałam, by Remus dowiedział się, że wzięłam je ze sobą.
W pokoju krzątał się Niuniek, lewitując za mnie cztery pakunki. Ja już nie potrafiłam.
-Niuniek, idź do salonu i wykonaj kopię drzew Lupinów i Blacków. Ja idę spakować dzieci.
-Pani, łóżko jest niepościelone. Niuniek pomoże.- pisnął skrzat, kryjąc łzy.
Popatrzyłam na zielone łoże, na którym spałam ostatnio w nocy z ostatniego dnia października na pierwszy dzień listopada. Moje posłanie wciąż było rozrzucone bezładnie tak, jak je zostawiłam, Syriusza zaś było idealnie pościelone, bo już go wtedy nie było.
-Nie, Niuńku.- rzekłam, nie odrywając spojrzenia od łoża- Niech zostanie tak, jak jest.
Wyszłam z sypialni, oglądając się za siebie i odnotowując, że już nigdy nie wejdę do tego pokoju.
Dzieci spakować było łatwo. Ich ubranka i zabawki, oraz nieliczne akcesoria zmieściły się w jednym kufrze. Na końcu ubrałam je ciepło, włożyłam gaworzące trojaczki do wózka, Nicholasa schwyciłam za rękę i sprowadziłam na dół, również żegnając pokój dziecinny. Niuniek zajął się kufrem z ich rzeczami.
-Gdzie idziemy, mamusiu?- zapiszczał Nicholas, ledwo nadążając za mną.
-Jeszcze nie wiem, synku. Ale musimy się spieszyć.- odparłam i mocniej chwyciłam go za rączkę. Potknął się i prawie wywalił, ale niespeszony pomykał dalej.
-Idziemy do tatusia?- poprosił błagalnie- Gdzie jest tatuś?
Przełknęłam ślinę i wymusiłam na sobie delikatny głos:
-Nie, nie idziemy do tatusia.
-Ale gdzie on jest?
Nie odparłam, schodząc właśnie po schodach na dół do holu.
-Mamaaa?
-Uważaj na stopnie, Nicholas.- przykazałam lekko ostrym tonem, ściskając mocniej rączkę synka i pchając wózek z nadającymi trojaczkami.
Na dole stały moje dwie walizki, pudło z gramofonem i płytami, kuferek, kufer dzieci i dwie walizki Remusa, jedna znacznie mniejsza od drugiej. To był cały nasz dobytek.
Mój brat siedział na większej ze swoich walizek. Niuniek stał obok, przyciskając do piersi jedynie dwa zwinięte gobeliny z drzewami genealogicznymi, sprytnie wciśniętymi z pomocą magii do jakiejś tuby.
Remus wyjął ręce z kieszeni podróżnego płaszcza i uśmiechnął się do mnie smętnie.
-Gotowa do drogi?- zapytał.
Kiwnęłam potakująco, czując zacisk gardła.
-Nie wytrzymam ani chwili dłużej w tym domu.- szepnęłam- Tu wszystko pachnie Syriuszem… Wyjdźmy stąd.
-Tylko gdzie?- zagadnął- Trzeba to ustalić.
Wysłałam Niuńka po raz ostatni do kuchni, by przyrządził w trzech butelkach trojaczków ciepły sok jabłkowy, a nam w termosie miał zrobić herbaty. Tymczasem ja z Remusem skupiliśmy się przy sobie, główkując.
-Domu nie ma za co kupić, nie mamy też żadnego namiotu.- rzekł Remus- Najlepszym pomysłem byłoby znalezienie tymczasowego miejsca pobytu wśród znajomych. Na gospodę nas nie stać na dłuższą metę. Jesteśmy sierotami, najbliższej rodziny brak… A twoja teściowa? Może mama Syriusza mogłaby nas na razie wspomóc?
-Żartujesz?!- parsknęłam- Widziałam ją ostatni raz na ślubie! Syriusz skrzętnie doprowadził do tego, że nie mam z nią żadnych kontaktów. Odpada.
-A twoja stara rodzina? Mugolska?
-Nie mam, jest tylko babcia.- olśniło mnie- Babcia! Na pewno nas przyjmie!
-Naprawdę?- Remus popatrzył na mnie ostrożnie- To ta, u której cię znaleźliśmy, gdy zwiałaś ze Snapem? Kiedy ty ją ostatni raz widziałaś?
-Nie bój się, braciszku. Odwiedziłam ją z Syriuszem na święta trzy lata temu. Trzeba było widzieć jego uśmiech, gdy nazwała go Severusem…
Remusowi zadrgały kąciki ust, ale nic nie odparł. Po chwili rzekł:
-No, warto spróbować. O, Niuniek… Dobrze, no to w drogę! Chwilkę, a ona nie dostatnie zawału na jego widok?
-Może uda się wmówić, że to mój teść.
Luniak parsknął, wylewitował połowę walizek różdżką, złapał za rękę Nicholasa i otworzył drzwi. Do środka pięknego, czystego holu wleciało zimno. Obejrzał się na mnie i wyszedł poza próg po raz ostatni. Niuniek uniósł w powietrze resztę bagaży, zostawiając dla mnie jedynie wózek i torbę z prowiantem. Obejrzałam się ostatni raz za siebie, oglądając wnętrze.
-Żegnaj, Wiązowy Dworze.- szepnęłam- Żegnaj, prawdziwy domu…
Przekroczyłam próg, zaciskając usta, by nie uronić nawet jęku. Zatrzasnęłam za sobą drzwi, na zawsze. Zgrzytnęły i już ten dom stał się dla nas niedostępny…
Remus szedł ścieżką parę łokci przede mną, Niuniek drobił za nim. Popchnęłam wózek i ostatni raz weszłam na ścieżkę, prowadzącą do ozdobnej, czarnej furtki. Gdy znaleźliśmy się już na wiązowej alei, rozejrzałam się po wrzosowiskach i westchnęłam, po czym dokonaliśmy teleportacji łącznej.
Wylądowaliśmy w śniegu po kolana. Wózek z dzieciakami prawie pozbył się zawartości, przekrzywiając okropnie na prawej stronie. Wyrównałam go szybko, walcząc z zaspami. Tego się nie spodziewaliśmy.
-Pani, co teraz?- spytał Niuniek, stojący w powietrzu nad prawie metrową warstwą śniegu.
-Nie wiem, chwila… Remus, weź Nicholasa na ręce…
-Ale ja lewituję pakunki!
-No to niech Niuniek je przejmie. Ja idę zapukać.
Przed nami był ośnieżony las i chatka babci, z kominka ulatywał dym.
-Uff, babcia siedzi w środku. Poczekajcie.- mruknęłam, podchodząc do drzwi.
Na pukanie uchyliły się wymienione ostatnio drzwi. Wymuszony uśmiech spełzł mi z twarzy, bowiem nie babcia otworzyła drzwi, lecz trzydziestoparoletnia kobieta. Uniosła brwi.
-Eee, z kim mam przyjemność?- wypaliłam, walcząc z szokiem.
Uniosła brwi wyżej.
-Jane Wimbley, w czym mogę służyć?- obejrzała mnie od stóp do głów. Postarałam się zasłonić mną to, co działo się za plecami: moich towarzyszy, walczących ze śniegiem i pakunkami, unoszącymi się w powietrzu.
-Czy mogę rozmawiać z mieszkanką tego domu?
-Ja jestem mieszkanką.
-Co?- zdziwiłam się- A… mieszkała tu przecież starsza pani…
-Starsza pani zmarła z rok temu.- odparła obojętnie kobieta- Wprowadziliśmy się do jej sprzedanego domu niedługo po pogrzebie. Przykro mi. Do widzenia.
Z oschłym wyrazem twarzy wycofała się do ciepłego środka. Czułam pulsującą pustkę i odmrożone stopy. Dobrze, że przezornie ubrałam stare glany.
Wycofałam się do Remusa i popatrzyłam na dzieci beznamiętnie.
-I? Nie rozumiem, co się dzieje, Meg? Coś nie tak?
-Babcia zmarła rok temu.- szepnęłam bezbarwnie- Teraz tu nie znajdziemy dachu nad głową. Teleportujmy się stąd, najlepiej do Londynu i idźmy na Pokątną. Tam nie będzie mrozu.
-Dziurawy Kocioł to dobre miejsce na ogrzanie i pomyślenie. Dobrze więc.
Szybko opuściliśmy smutne miejsce, które przez chwilę było iskierką nadziei. W Londynie zaś nie było tyle śniegu, chociaż zimno uderzało bezlitośnie w policzki. Bardzo bałam się o dzieci. Naprawdę, nie miałam pieniędzy, by teraz chorowały.
W Dziurawym Kotle było parno i ciepło. Natychmiast zajęliśmy jakiś stolik, stawiając siedem pakunków z dobytkiem. Ludzie dziwnie na to patrzyli, ale nie było to wcale takie istotne. Grunt, że znaleźliśmy jakiś choćby tymczasowy, ale ciepły kąt. Wzięłam Nicholasa na kolana i popatrzyłam na szybę, za którą świat był szary i biały. Jak zawsze. Myślałam, w jak dziwnej sytuacji się znaleźliśmy. Jeszcze pół roku temu było skrajnie inaczej, ile może zmienić się przez sześć miesięcy?! To nonsens, moje życie stało się istnieniem innej osoby.
Ogarnęła mnie apatia. Wlepiłam niewidzący, beznamiętny wzrok w wyszorowany blat stołu. Niuniek położył uszy po sobie i wpatrywał się w dyndające stopy, nie sięgające podłogi. Remus obserwował z obojętnością trojaczki.
-A może Hogwart?- odezwał się po kilku minutach ciszy.
Odgarnęłam burą chustę, którą zarzuciłam na głowę dla niepoznaki i ochrony przed zimnem. Jeszcze bardziej wzmogło to we mnie poczucie biedy, jaka nas dotknęła.
-Hogwart?- powtórzyłam- Przecież to bez sensu. Hogwart to uczelnia.
-Ale Dumbledore nią zarządza! Mógłby nam pomóc. Tam jest tyle miejsca. I są posiłki.
-Remusie, posłuchaj sam siebie. To jest niemożliwe.
-Dlaczego?- uparł się- Czemu nie chcesz mieszkać w Hogwarcie? Rozumiem, obraziłaś się na Dumbledore’a o Harry’ego, ale zrozum, musisz zrezygnować z dumy.
-Sam go zatem poproś.
-Jesteś niemożliwa.- burknął- Idę po kremowe piwo dla nas i miskę grochówki…
Wstał i odszedł, nie pozbywając się zdenerwowania z twarzy. Wsadziłam drżącego Nicholasa pomiędzy poły burej chusty, czując się jeszcze bardziej jak cyganka z dzieckiem i znów popadłam w letarg. Zastanawiałam się nad tym wszystkim, co przeżyliśmy w Hogwarcie… Myślałam, że Huncwoci są nieśmiertelni, nierozłączni. Tymczasem pozostał jeden Remus zaledwie. Czy mogłabym wejść teraz do Hogwartu wiedząc, że nie znajdę tam Jamesa i Syriusza, ścigających się po korytarzach i wrzeszczących: “Kto ostatni, ten woszczyna z uszu Filcha!!!”. A za nimi galopował właśnie zainteresowany, wywijając miotłą i bluźniąc na czym świat stoi. Czy byłby to ten sam Hogwart? A może Remus miał rację?
Obejrzałam się na niego. Stał przy barze i rozmawiał z rudym mężem Molly Weasley. Uniosłam brwi, bowiem pan Weasley uśmiechał się i jowialnie machał rękoma. Remus po chwili podszedł do mnie i kiwnął, wykręcając niezręcznie dłoń.
-Artur powiedział, że możemy zatrzymać się u nich, dopóki nie otrzymamy domu. I co?
Uniosłam brwi.
-Ale… Na pewno?- szepnęłam- Przecież ich nie znamy.
-Weasleyowie są biedni, jak myszy kościelne, ale za to bardzo wielkoduszni.- mruknął.
-Nie wiem… Nie ufam obcym…
-Mary Ann! W zasadzie nie ma miejsca na kręcenie noskiem! To nasza szansa.
Otworzył szerzej oczy, by zachęcić mnie do podjęcia decyzji. Popatrzyłam na Artura za plecami Remusa. Podszedł do mnie i podał mi rękę, uśmiechając się.
-Artur Weasley. Wiemy z Molly, co przytrafiło się waszej rodzinie. To okrutne, naprawdę! Mój dom to żadne luksusy, ale w takiej sytuacji nalegam, byście poszli ze mną do Nory.
Nora? Uniosłam brwi, ale uśmiechnęłam się i kiwnęłam.
-Ale to z pewnością będzie problem, panie Weasley…
-Proszę mi mówić Artur. Nie, poradzimy sobie. Nie mogę tak po prostu was tu zostawić z tym wszystkim i czwórką dzieci. Sam jestem ojcem potężnej gromadki, a wasze dzieciaki jeszcze się przeziębią. Pani Black, to naprawdę niebezpieczne.
-No, dobrze.- uległam, czując się niezręcznie. Z całą menażerią władujemy się na głowy biednej i do tego licznej rodziny. Przecież to takie egoistyczne… Co powie Molly?
Panowie i Niuniek zabrali się za pakunki, ja chwyciłam wózek i Nicholasa za rękę i podeszliśmy do kominka.
-Ja wezmę trochę, potem ty, Remusie.- rzekł pan Weasley, tarabaniąc się do środka z jedną z moich walizek i kufrem dzieci. Poczułam irracjonalny strach, że on nam to chce ukraść.
-Nora!- rzekł tylko i znikł w zielonych płomieniach proszku Fiuu. Remus wszedł za nim, dźwigając swoją walizkę i mój kuferek, wziął też na ręce Cosmo i Syriusza. Zrobił podobnie, jak Artur, po czym zniknął.
-Niuniek, za chwilę aportujesz się w Norze. Weź resztę bagażów i pusty wózek.- kazałam skrzatowi, biorąc na ręce Nicholasa i Rosemary. Rosemary była nieco przestraszona zielonymi płomieniami, i zaczęła powoli nabierać energii na wielki wybuch, ale rzekłam już:
-Nora!
Proszek Fiuu wchłonął nas z hukiem. Starałam się zakryć twarze dzieci chustą, czułam ich przerażenie i…
Po chwili wylądowałam w obcym, zagraconym mieszkaniu. Uniosłam się z klęczek i uspokoiłam płaczącą Rosemary. Nicholas tylko parskał i wstrząsał głową, przez co jego jasnomiodowe loczki podrygiwały śmiesznie. Wyglądał na wściekłego. Remus pomógł mi wstać, pozwalając Cosmo i Syriuszowi dreptać swobodnie po obcym miejscu.
Kuchnia państwa Weasley była zupełnie inna od mojej, chociaż pewne motywy się powtarzały. Podczas, kiedy magiczna kuchnia bogaczy wyglądała jak rodem ze średniowiecznego zamczyska, magiczna kuchnia biedaków przypominała wystrojem powóz cygański. Na ścianie dostrzegłam zegar z paroma wskazówkami, ale nie przyglądałam się, co wskazują. Wszędzie leżało dużo różnych rzeczy, panowało poczucie bałaganu i tłoku, ale było w tym coś bardzo miłego i domowego. Za oknem bieliło się. Poczułam coś bardzo dziwnego. W domu o takiej atmosferze nie było mnie już dawno. Wiązowy Dwór był jej pozbawiony. Popatrzyłam na pana Weasleya i kiwnęłam głową z wdzięcznością. Wkrótce przybył Niuniek i mogliśmy poukładać wszystkie pakunki w porządku.
-Molly, kochanie! Mamy gości!- zawołał Artur.
Usłyszałam tupanie na schodach, po czym pojawiła się pani Weasley w rozciągniętym swetrze. Po chwili zamarła. Nad nami przetoczył się cichy trzask, potem dziki wrzask dziecka, wariacki śmiech i głośne tupanie o podłogę.
Molly westchnęła, po czym nadęła się i wrzasnęła ku górze:
-FRED! ZOSTAW RONALDA W SPOKOJU!!!
Po czym jej twarz rozjaśnił miły uśmiech, który posłała właśnie mi.
-Molly, ci ludzie stracili wczoraj dach nad głową. Ministerstwo zarekwirowało wszystko, co należało do Syriusza Blacka. To…- wskazał na siedem pakunków- Cały ich majątek.
Molly Weasley otworzyła szeroko oczy.
-Nie mają gdzie iść, więc…- rzekł, ale mu przerwałam, stawiając krok naprzód.
-Pani Weasley.- zaczęłam, stwierdzając, że nie potrzebuję rzecznika- Prosimy o schron pod tym dachem. Jeżeli będzie to niemożliwe, to zrozumiem. Proszę być szczerym, nie chcę być ciężarem. Nie mogę się wpraszać, jeżeli byłby to problem.
Pani Weasley uśmiechnęła się promiennie.
-Doprawdy, pani Black, to tylko skromny dom naszej rodziny. Nie musi pani być taka usztywniona! A co do dachu nad głową, to chyba nie myśli pani, że w takiej sytuacji pozwolimy z mężem na to, by pani rodzina gdzieś umarła z głodu i mrozu! Bez dyskusji, proszę się rozebrać! Zaraz zrobię herbaty!
-Dziękujemy. Niuniek, pomóż…- rzuciłam do skrzata, ten posłusznie się ukłonił i podreptał do lekko oszołomionej jego widokiem Molly.
-Nie trzeba, zaraz zawołam jednego z tych nicponi! CHARLIE! NA DÓŁ!
Po schodach znów zadudniło. Zbiegł rudy, drobny chłopiec, który mógł mieć góra dziewięć lat. Popatrzył na nas spode łba i podszedł do matki spokojnie.
-Charlie, pomóż mi w kuchni.- zarządziła władczo pani Weasley- Arturze, poszukaj jakiegoś sposobu, by nasi goście mieli gdzie spać! Mamy, zdaje się, coś wolnego na górze, prawda?
-Coś się znajdzie.- uśmiechnął się i wszedł na schody.
-Rozbierajcie się i siadajcie!- zachęciła dziarsko Molly, przywołując słoik miodu.
Zrzuciłam z głowy dużą, burą chustę, zdjęłam glany i długą, mokrą na dole pelerynę podróżną, po czym chwyciłam córeczkę na ręce z trudem, bo nie była już taka leciutka.
-Nanieśliśmy tyle błota i śniegu, pani Weasley…- zauważyłam ze wstydem.
-Ależ, nic się nie stało!- zawołała, biegając po całej kuchni- I proszę, jestem Molly!
Usiadłam do dużego, wyszorowanego stołu, biorąc na kolana jeszcze Cosmo prócz Rosemary. Po chwili stała przede mną szklanka parującej herbaty. Molly i jej syn, Charlie, uwijali się wokół mnie i Remusa. Po chwili na stole znalazły się jeszcze ciasteczka z nadzieniem krówkowym, babeczki z rumem i kanapki. Obiad miał być później.
Artur zszedł na dół i machnął różdżką, by wziąć nasz dobytek na górę. Po chwili znów przyszedł do kuchni, gdy już uporał się ze wszystkim.
-Zaprowadzę was po posiłku do pokojów. Nie ma wiele miejsca, niestety, ale postarałem się o jeden pokój. To trochę mało, wiem…
-Ale w zupełności wystarczy, Arturze.- przerwał Remus- To i tak zbyt wiele dobroci.
-Nie wiem, jak mielibyśmy się odwdzięczyć.- dodałam- Nie wiem, czy kiedykolwiek zdołam.
-Nie martw się, kochaneczko.- poprosiła Molly, dolewając Nicholasowi mleka do herbaty- Lepiej zajadaj i już się nie martw. Wyglądasz na okropnie wychudzoną! Obiad zaraz podam!
Rzeczywiście, ledwo skończyliśmy poczęstunek, na stół powędrowały talerze i jedzenie. Jak na biedną, liczną rodzinę Weasleyowie nie wyglądali na takich, co głodują.
-CHŁOPCY, OBIAD!- zawołała Molly, gdy już wszystko było gotowe. Po chwili na dół zbiegło małe stadko chłopców w różnym wieku. Wytrzeszczyłam oczy. To dopiero musi być jazgot… Dzieci były małe, drobne i obowiązkowo wściekle rude i piegowate.
Gdy już wszyscy byli przy stole, wszystkie małe buzie obserwowały z dzikim zainteresowaniem dwójkę nieznajomych z czwórką rówieśników. Uśmiechnęłam się na myśl, że może chociaż dzieci skorzystały na tej zmianie domu i będą miały z kim się bawić.
-Dzieciaki, to są nasi goście!- objaśnił z dumą Artur- Będą z nami mieszkać jakiś czas.
Dwójka chłopców, bardzo do siebie podobnych, wymieniła spojrzenia, unosząc brwi, po czym, udając powagę, jednocześnie popatrzyli na dłonie pod stołem. Nie wiedzieć czemu, stanął mi przed oczami James i jego kombinatorskie odruchy…
-Charliego już znacie.- powiedziała Molly- To jest Percy…
Wskazała na około sześcioletniego chłopca. Zapamiętałam go z mojego wesela, na którym bał się pójść za opiekunką i płakał. Dalej siedzieli bliźniacy.
-Te czteroletnie to kolejno Fred, a to George.- wyjaśniła ich matka.
-Na odwlót…- ozwał się któryś ze znużeniem.
-Na końcu siedzi Ron.- powiedziała Molly głośniej, ignorując urażonego bliźniaka.
Ron nie mógł mieć więcej, niż moje trojaczki.
-Jest jeszcze Ginny.- dodał entuzjastycznie Artur- Ale ma ledwo parę miesięcy, więc leży na górze. I Bill, ale jeszcze nie zszedł.
-WILLIAMIE!!!- wrzasnęła piskliwie Molly.
Jak na komendę, rozległo się tupanie po schodach.
-Już jestem!- wytłumaczył się najstarszy z młodych Weasleyów- Ginny trochę płacze i…
Zamarł.
-To nasi goście, Bill.- wyjaśnił Artur- Bądź grzeczny. Trochę tu z nami pobędą.
-Dzień dobry, jestem Bill.- uśmiechnął się, chociaż wciąż pozostawał nieco speszony.
Odwzajemniłam to i krótko przedstawiłam swoją rodzinę.
-Ale tu teraz będzie nas tak dużo.- zmartwiłam się- Nie będzie wam przeszkadzać…
-Absolutnie nie! Ciasno, ale wesoło.- rzekł Artur, czochrając naburmuszonemu Ronowi włosy- Trudno, się mówi. Już przywykliśmy.
Przełknęłam ślinę, uśmiechając się nieco wymuszonym uśmiechem. Ciekawe, co powiedzą, gdy się okaże, że w drodze jest jeszcze jeden Black?
***
Życie w Norze to był zupełnie nowy rozdział mojej egzystencji. Wciąż nawiedzały mnie duchy tego, co wydarzyło się trzy miesiące temu, ale w takim ścisku i wesołym gwarze, oraz rodzinnej atmosferze udawało mi się jakoś zasłonić to wszystko Weasleyami. Doświadczyłam czegoś nowego, co nigdy nie przydarzyło się we Wiązowym Dworze. To był bardzo szczególny klimat wielkiej rodziny. W olbrzymim Dworze panowała zazwyczaj przykra, tajemnicza cisza. Miało to też związek z czasami, w których żyliśmy. Tutaj natomiast cisza następowała dopiero późną nocą, i to nie zawsze.
Zajęliśmy w szóstkę jeden pokój, bo tylko tyle Weasleyowie mogli nam ofiarować. Resztę albo zajmowali oni, albo była zagracona przez góry rupieci. Jeden pokój na naszą rodzinę absolutnie wystarczył. Dzieciaki kładłam do dwuosobowego łóżka, my z Remusem zajęliśmy drugie, nieco rozklekotane. Bagaże piętrzyły się w kącie.
Molly zadbała o to, bym zaczęła odzyskiwać utraconą przez depresję wagę. Nie odzyskałam natomiast w pełni radości. W zasadzie wciąż większość czasu spędzałam przy oknie, patrząc na ośnieżony ogród i myśląc non stop nad wszystkim. Do tego musiałam się skupić na podjęciu pracy aurora, a było to niemożliwe, dopóki nie zdam trzech egzaminów. Jeden z nich nieuchronnie się zbliżał.
-Myślisz, że jestem w stanie zdać ten egzamin, nie chodząc wcale na wykłady?- zapytałam Molly, obierając wolno ziemniaki do miski.
-Pewnie. Przecież na pierwszym to tylko wiedza podstawowa, nie potrzebujesz specjalnych ćwiczeń.- zawołała od zlewu, gdzie nakazała właśnie gąbce zmyć naczynia.
-Ale nie wiem, co z moją magią, Molly.- mruknęłam, wyrzucając resztki obierków do wiaderka. Westchnęłam. Molly popatrzyła na mnie z troską.
-Zamartwiasz się. Magia ci powoli wraca!- skarciła mnie, machając mokrą, drewnianą łyżką- Tydzień temu przywołałaś do siebie kawałek tortu urodzinowego Nicholasa!
-Taa… I w połowie drogi upadł na ziemię.
-Zawsze coś.- uśmiechnęła się pogodnie- Cierpliwości. Odzyskasz magię. Przecież na początku lutego nie potrafiłaś nawet zapalić różdżki! Teraz mamy już drugą połowę i tak wiele sobie przypomniałaś… Będzie dobrze!
Odwzajemniłam uśmiech, nieco był on jednak wymuszony. Wciąż zastanawiałam się, jak powiedzieć Molly o tym, że wkrótce przybędzie nieco mieszkańców do Nory. Bałam się, że okaże się, iż będę miała bliźnięta lub wyżej. Sądząc po fakcie posiadania w rodzinie Syriusza, Rosemary i Cosmo, mój mąż byłby do tego zdolny.
Nadszedł wreszcie dzień, kiedy obudziłam się ze świadomością, iż mam dziś wybrać się do Ministerstwa Magii i zdać test z wiedzy elementarnej. Brzuch rozbolał mnie od razu, ale przywykłam. Nie miałam pojęcia, jak się zachowam, wchodząc w taki tłum. Odwykłam od obcych, do Weasleyów szybko można się było przyzwyczaić, a ja miałam wejść w całą armię ludzi, których nie znałam, za to oni w jakiejś części znali mnie, a raczej moje nazwisko…
Wykonałam standardowy manewr: nie chciałam wstać i okręciłam się kołdrą tak, że rozwalony obok Remus został zupełnie odkryty. Stęknął głucho.
-Mary Ann, jest początek marca…- wymamrotał- Zimno mi…
-Remus!- szepnęłam z trwogą- Ja nie chcę. Nigdzie nie idę. To jest wykluczone.
-Nie wydurniaj się!- rzekł już ostrzej- I oddaj mi moją część kołdry!
Zaczęłam skamleć i powoływać się na małego, nienarodzonego Blacka, ale Remus był nieugięty: siłą wypchnął mnie z łóżka i kazał się ubierać, po czym oświadczył, iż osobiście dopilnuje mnie, bym na test trafiła. Potem obudził dzieci i pomógł im się ubrać, po czym wyprowadził na śniadanie, pozostawiając mnie samej sobie…
Syriusz zanurzył łyżkę w misce kaszki z wkrojonym bananem. Paćka wyglądała na niezbyt zachęcającą, ale siostra obok jadła ze smakiem. Syriusz popatrzył na siedzącego naprzeciw Rona. Wolno męczył pożywienie pomiędzy Fredem i George’em. Popatrzył z oburzeniem na Percy’ego, Charliego i Billa, którzy mieli jajecznicę. Syriusz nigdy nie jadł jajecznicy, ale wyglądała i pachniała jakoś lepiej. Zerknął ukradkiem na Cosmo. Niezbyt entuzjastycznie przełykał śniadanie. Za plecami ich nowych, rudych towarzyszy uwijała się ruda matka, lecz po chwili wyszła na dwór.
Syriusz pomyślał, że nadszedł czas na zabawę. Zanurzył skromnie łyżkę w bananowej masie i wystrzelił z niej prosto w twarz siedzącego naprzeciw Rona. Maź zjechała po jego zszokowanej buzi.
Bliźniaki ryknęły śmiechem, jeden zakrztusił się swoją porcją kaszki i charczał w głos. Rosemary wciągnęła pożywienie nosem i parskała, w połowie ze złością w połowie z rozbawieniem, Nicholas oderwał nieobecny wzrok od rysowania na kaszce fantazyjnych wzorów palcem, a Bill zarechotał. Fred nabrał na rękę trochę kaszki i przyłożył ubabraną dłonią prosto w twarz swego bliźniaka, ten mu oddał, po czym Syriusz z uciechą i premedytacją strzelił z łyżki jeszcze raz, tym razem prosto w jednego z czterolatków. Drugi mu oddał, a ten, który właśnie oberwał od Syriusza, podniósł swoją miskę z bananową paćką i spokojnie nałożył ją dnem do góry na głowę przerażonego, sześcioletniego brata. Percy wrzasnął piskliwie ze strachu, zleciał po omacku z krzesła i wyjąc dziko z ociekającą kaszką miską, nałożoną po szyję na główkę rzucił się do ucieczki, po czym wyrżnął w jedną ze ścian kuchni. Usiadł ze zdziwieniem na podłodze i po chwili spod miski dało się słyszeć wzbierające wycie.
Ale przy stole bliźniaki i Syriusz toczyli w najlepsze batalię na kaszkę bananową. Charlie i Rosemary po chwili namysłu przyłączyli się do nich, Nicholas ze stoickim spokojem chwycił swoją miskę i zanurkował pod stół, gdzie zaczął jeść palcami. Tam przynajmniej było sucho. Cosmo patrzył oburzonym wzrokiem, a przy całym hałasie przebijał się Bill, próbujący towarzystwo uspokoić.
-MAMAAA!!!- ryczał od stołu Ron, wycierając z wściekłością maź z buzi rękawem śpioszków.
-CO SIĘ ZNOWU DZIEJE?! OSZALELIŚCIE?! Percy, rany boskie, co ty robisz pod ścianą z miską na głowie?- ruda pani wkroczyła do kuchni groźnie, po czym pochyliła się nad trzecim synkiem- SPOKÓJ!!! SPOOOKÓÓÓJ!!!
Do kuchni wkroczyła mama i wujek. Ten ostatni wywalił oczy na wierzch, po czym zamaskował ryknięcie śmiechem parsknięciem w rękaw, natomiast po mamie widać było wzbierającą złość. Syriusz szybko wpakował działo artyleryjskie do miski i poczuł z całą mocą, że ocieka kaszką. Rozlegało się tylko ciamkanie Nicholasa spod stołu. Syriusz popatrzył na siostrę i ucieszył się, że jest brudniejsza, niż on. Może będzie na nią…
-Co tu się dzieje?!- zakrzyknęłam z przerażeniem.
Cała kuchnia, nie wyłączając dzieci, pokryta była kaszką z bananem. Zaległa cisza, przerywana jedynie stłumionym przez miskę łkaniem Percy’ego.
-Cóż…- chrząknął Remus, próbując zachować powagę- Chyba im się nudziło.
Popatrzyłam na niego lodowatym wzrokiem. Ehe, grzeczny Remus Lupin… Chyba przypomniały mu się szkolne czasy… W każdym razie nie potępiał dzieci.
-Fredzie i George’u, to wasza sprawka, prawda?- zapytała Molly groźnie.
Popatrzyli po sobie, udając skruchę. Ja natomiast powiodłam spojrzeniem po moich latoroślach. Cosmo patrzył na Syriusza buntowniczo, Rosemary z wyczekiwaniem, natomiast sam zainteresowany miał bardzo podobne spojrzenie do bliźniaków.
-Chyba to nie tylko Fred i George.- wycedziłam- Syriuszu, czy to ty?
Spuścił wzrok na pustą, uświnioną miskę. Westchnęłam.
-Skaranie boskie… Zaraz mam test, a muszę zająć się czyszczeniem dzieciaków, którym nie wiadomo co w głowie…
-Wiesz, powiedziałbym po prostu, że Syriusz wrodził się w ojca.- mruknął dość niechętnie Remus. Popatrzyłam na niego z niepokojem. Takiej uwagi się nie spodziewałam. Była zabarwiona jakimś bólem i nostalgią.
Warknęłam coś w odpowiedzi, po czym poczęłam wycierać niedbale czarne włosy Syriusza i jego śpioszki, oraz zawstydzoną buzię. Potem przeszłam do rudych włosów Rosemary, uświnionej chyba jeszcze bardziej. Molly zabrała się za bliźniaków, Rona, Percy’ego i Charliego, skamląc ze złości i rozpaczy.
Gdy już wszystko było czyste, dałam na stronie reprymendę synkowi, odebrałam od Nicholasa pustą miskę po kaszce, bo właśnie wygrzebał się spod stołu, oblizując wargi i rzekł z ukontentowaniem: “Dziękujem!” i wyszłam z Remusem na marcowe zimno, otulając się ciaśniej peleryną podróżną. Było mi zimno też ze strachu…
***
Zdać test nie było zbyt trudno. Okazał się dość prosty dla mnie. Wiedza elementarna była tylko nieco bardziej rozwinięta niż ta z Hogwartu, ale najgorsze testy miałam jeszcze przed sobą. Zaczął się też sezon bardzo intensywnych ćwiczeń z różnych dziwnych zajęć, takich, jak kamuflaż.
Do tego zauważyłam, że kuracja przeciwko mojemu wampiryzmowi zaczęła się kończyć. Przejęło mnie to lekkim strachem. Remus musiał latać na Pokątną do apteki, by kupić mi eliksir na łaknienie krwi. Nie był zbyt drogi, na całe szczęście, ale dotarła do mnie pewna świadomość: jeżeli jestem w ciąży i wrócił mi wampiryzm, dziecko także będzie miało takie geny. Było to dla mnie przykre, zważywszy, iż myślałam, że chociaż dzieci będą zdrowe.
Dni w Norze pędziły. Wciąż nie mogłam wydostać się z apatii i smutku, ale malutkie radości znajdowałam w drobnych robotach. Do niczego nie używałam różdżki, robiąc wszelkie zadania gospodyni ręcznie. Niuniek pomagał mi jak mógł, wiernie dotrzymując towarzystwa. Robota pomagała skupić mi się na czymś błahym, odciągała myśli od smutku i tęsknoty za Syriuszem, Jamesem i Lily, a także Peterem, Frankiem i Alicją.
W Norze było tak wielu mieszkańców, że prawie co miesiąc obchodziliśmy jakieś urodziny, a Weasleyowie lubili takie imprezy. Było dużo smacznego jedzenia i śmiechu, mogliśmy się spotkać razem. Począwszy od urodzin Artura na początku lutego przez urodziny kolejno Nicholasa, Rona, nasze, bliźniaków, na urodzinach trojaczków kończąc, które to urodziny odbyły się czternastego kwietnia. Wszyscy bardzo się starali, by w Norze panował radosny nastrój nadchodzącego wielkimi krokami lata i trochę im się to udawało. Wciąż nie mogłam wymyślić, jak odwdzięczę się za to wszystko, co Weasleyowie dla nas zrobili. I wciąż nie potrafiłam znaleźć w sobie siły, by powiedzieć, że jestem w ciąży. A czas pędził na moją niekorzyść, gdyż mój brzuch zrobił się już bardzo widoczny. Próbowałam go maskować, ale się po prostu nie dało, bo poród był coraz bliżej. Nie było szans na wyprowadzenie się z Nory w roku 1982, mogliśmy zapomnieć. Musiałam szybko mówić Molly, co jest grane.
-Eee, Molly?- zagadnęłam, wtykając głowę do kuchni pewnego majowego dnia. Molly próbowała karmić małą Ginevrę, rosnącą jak na drożdżach. Skupiłam wzrok na robaku, spacerującym po parapecie.
-Słucham, kochaneczko?
-Jestem w ciąży.- wypaliłam bez ogródek, nie wiedząc, czemu jakoś sobie tego nie złożyłam.
-Wiem.
Popatrzyłam na nią. Jeszcze bardziej mnie to oszołomiło niż moja nieokrzesana wypowiedź.
-Skąd?- wydukałam w końcu.
-Widzę.- parsknęła, ale przybrała groźną minę- Dlaczego mi nie powiedziałaś?
Skuliłam się w sobie, lecz nie potrafiłam wymyśleć sensownego argumentu.
-Syriusz Black jest ojcem dziecka?- usłyszałam oschłe pytanie.
-Pewnie, któż by inny…- rzekłam cicho, dość rozbawiona.
Odważyłam się popatrzeć na przyjaciółkę. Zdziwiło mnie, iż miała wielkie współczucie w oczach. Westchnęła i uśmiechnęła się smutno.
-Biedaczka…- rzekła w końcu- On nie wie, prawda?
Pokręciłam głową przecząco i odwzajemniłam lekko jej uśmiech.
-Co macie zamiar teraz zrobić?- szepnęłam.
-A co mamy mieć zamiar!?- zapytała ostro- Jeszcze jeden człowiek w tym domu… Jak wytrzymał do tej pory, wytrzyma i dalej. Nie wyrzucimy was na bruk, mowy nie ma!
Uśmiechnęłam się z wdzięcznością, czując, jak okropny dług zaciągam.
-Kiedy możemy się go spodziewać?- zapytała, wtłaczając Ginny łyżkę owocowego musu.
-Za dwa miesiące…
Nicholas popatrzył ze zdziwieniem na piękny, ruszający się obrazek w ilustrowanej książce z bajkami. Ta miła pani dała mu tą książkę na urodziny, gdzie było mnóstwo ludzi i smaczny, słodki tort. Ale to było dawno i Nicholas czuł, że już bardzo urósł od tego momentu. Podobno miał aż trzy i pół lat! Cokolwiek by to nie znaczyło.
Powrócił do obrazka i położył drobną rączkę na nim, przejeżdżając po ruszających się osobach. Obrazek przedstawiał parę czarodziejów, ubranych w gwieździste, świecące szaty. Tańczyli razem w powietrzu na tle nocnego nieba i byli bardzo z tego powodu zadowoleni. Nicholas znał tą opowieść o dwójce ukochanych. Lubił ją. Czarodziej na rysunku wyglądał, jak tata, też miał czarne włosy i długą pelerynę. A za tatą bardzo tęsknił i już nie mógł się doczekać, gdy znów go przytuli.
Nie potrafił zrozumieć, czemu taty tu nie ma, by mógł przytulać tak samo mamę.
-To nie fel, podglądałeś! Fled, cymbale!- był to George, grający z bratem w jakąś grę przy stole.
-George!- huknęła miła pani, krzątając się przy piecu- Jak ty mówisz?!
-Tata tak powiedział wczolaj!- wrzasnął na usprawiedliwienie- Do widelca, jak mu spadł!
-Pogadamy sobie z Arturem, oj tak… Ale do własnego brata?!
-A moze on jest cudzy, skąd wies?- wzruszył ramionami z miną wszechwiedzącego.
Pani została na wdechu, natomiast uwagę Nicholasa przykuło coś innego: drzwi rozwarły się z hukiem, co spowodowało, że skulił się w sobie. Do pomieszczenia wpadł olbrzymi wręcz człowiek, niósł na rękach… mamę. Nicholas rozwarł usta ze strachu. Mama umarła…
-Szybko, Molly! Połóżmy ją na sofie! Zabieraj stamtąd to dziecko!
-Nicholas, ręka!- posłusznie podał rączkę pani, przyciskając do piersi książkę i zeskoczył z sofy. Patrzył w niemym przerażeniu na mamę. Wszędzie była krew…
-Hagridzie, co się dzieje?!- przeraziła się pani.
-Znaleziono ją na Pokątnej.- grzmotnął olbrzym- Zara chiba będzie rodzić!
-Rany boskie! FRED! GEORGE! NA GÓRĘ!
-Ale…
-JAZDA I NIE DYSKUTUJ ZE MNĄ! Nicholas, słoneczko, idź z chłopcami na górę!
-Ale…- kwęknął Nicholas, nie odrywając wzroku od białej mamy- Mamusia… Co jej?
-Nie teraz, synek! Idź, mamusia nie może teraz się tobą zająć. Pomożesz jej w ten sposób.
Podreptał z przerażeniem, przyciskając książkę do piersi i wszedł powoli na schody, obracając się za siebie. Mama znikła mu z oczu, a nie było jej także słychać. Czuł strach.
-Co ona robiła na Pokątnej?! Pozwoliliście jej wyjść?!
-Była na wykładach! Zawsze na nie chodzi, chociaż wiedziała, że wkrótce urodzi. A na Pokątnej pewnie kupowała coś w aptece albo gdzieś…
-Mniejsza z tym… Molly, twój mąż jest tutaj?!
-Remusa i Artura nie ma w domu, Hagridzie! Musimy sami się nią zająć. BILL!!! ZAPROWADŹ WSZYSTKIE DZIECI DO JEDNEGO POKOJU I ZAMKNIJ JE TAM! MASZ NIE WYCHODZIĆ!
-CZEMU?- rozległo się z góry nad głową Nicholasa.
-BO JA CI TAK KAŻĘ, CHŁOPCZE! Z ŁASKI SWEJ ZAJMIJ SIĘ PRZESTUDIOWANIEM JESZCZE RAZ LISTU Z HOGWARTU!!! Może to go zaabsorbuje…
Nicholas wcale nie chciał zostać zamknięty w pokoju z kilkunastoma dzieciakami. Nienawidził tłoku, poza tym chciał bardzo wiedzieć, czemu mamusia jest tak potwornie chora…
-Cholibka, co by tu robić?!
-Zostaw to mnie. Przechodziłam przez to wiele razy…
Nicholas wychylił się cichutko zza węgła tak, by go nie widzieli. Na sofie leżała mama. Było mnóstwo krwi, olbrzym i pani uwijali się przy niej. Ale ona nie dawała oznak życia.
-Mamusiu…- szepnął do siebie, w oczach zaszkliły się łzy. Zaszczypało go to i ze złością przetarł oczy. Rzadko dokuczało mu szczypanie w oczy- Mama…
Nagle czyjeś ręce pochwyciły go do góry. Tak go to oszołomiło, że nawet nie pisnął. Duży, dorosły chłopak o imieniu Bill właśnie odkrył jego kryjówkę i postanowił zabrać na górę.
-Chodź, to nie miejsce dla ciebie. Teraz mamusia rodzi ci braciszka, wiesz?- rzekł.
Nicholas nie zrozumiał więcej poza tym, że od dziś do rzędu wrzeszczących paszczęk dojdzie kolejna. Wcale mu się to nie spodobało.
-Blacisek zabił mamę!- burknął do ucha Billowi.
-Nie zabił!- zaśmiał się- Mama żyje. Zobaczysz się z nią za parę godzin…
Po czym wtłoczył nieszczęsnego trzylatka do zatłoczonego pokoju gdzie był straszny ścisk, a Fred i George zastanawiali się na głos, czemu ktoś zarąbał ukochaną mamę Nicholasa, po czym przystąpili do ciągnięcia Rona za uszy z dwóch stron. Uwielbiana przez Nicholasa cisza ulotniła się szybko.
Obudził mnie potworny ból. Taki, jakiego nie doświadczyłam już bardzo dawno.
Nade mną majaczyły twarze Hagrida i Molly. Byli rozgorączkowani. Zorientowałam się, co się dzieje i nagle przejął mnie potworny, irracjonalny strach, podobny do tego, którego doświadczyłam przy rodzeniu Nicholasa. Bałam się, że stracę to maleństwo.
-Molly!…- wymamrotałam, skręcając się z bólu- Molly, boję się…
-Spokojnie, Mary Ann! Wszystko będzie dobrze! Oddychaj i uspokój się.
Czułam, że jestem mokra od krwi i potu. Ścisnęłam mocno oparcie sofy, czując jakąś bezgraniczną rozpacz, której nie potrafiłam wyjaśnić. Bardzo brakowało mi Syriusza.
-Syriusz!- jęknęłam przez zęby- Gdzie on jest?! Powinien tu ze mną być! To jego dziecko!
-Już dobrze, dobrze… Hagridzie, podaj mi szklankę wody. Ma gorące czoło.
Trwało to wszystko w nieskończoność. Pomyślałam, że gdybym nie miała za sobą już czterech porodów, chyba bym nie przeżyła. Słońce lipcowego dnia przetoczyło się przez kuchnię promieniem, a mnie było tak okropnie. Nie dlatego, że rodziłam, ale ze świadomością, czyje to dziecko, w jakich okolicznościach i do tego doszedł fakt, że Syriusz nigdy nie będzie wiedział, że teraz rodzę jego kolejnego potomka…
-Hagridzie, chyba zaraz się zacznie… Wyjdziesz?- wydyszała w końcu Molly- Wolałabym się sama zająć rodzącą kobietą…
-Oczywiście, Molly. Poradzisz sobie, cuś mi się tak widzi. Zaradna z ciebie kobita.
-Eee… Hagridzie… A może jednak nie? Może wskoczyłbyś do kominka i przywlókł ze sobą kogoś z Munga? Mary Ann nie jest w normalnym stanie. Nie chcę jej skrzywdzić.
A więc nadszedł moment, by powitać nowego Blacka na świecie… Wiedziałam, że moja obecna waga i sylwetka, a także głodówka, przez którą przeszłam ponad pół roku temu nie będą zbyt pomocne. Jednakże poród trwał dalej…
***
Odwróciłam głowę do oparcia sofy zalanej krwią. Byłam wyczerpana, żaden poród nie kosztował mnie chyba tyle, ile właśnie ten. Z trudem przekręciłam twarz w przeciwnym od oparcia kierunku i popatrzyłam na stary, rozklekotany wózek, w którym leżało moje dziecko.
Przełknęłam ślinę, czując, że powieki same kleją mi się ze zmęczenia.
Molly siedziała na fotelu i czuwała przy mnie. Za oknem słońce już dawno zaszło, niebo miało złoty kolor. Był dwudziesty czwarty lipca, tydzień przed urodzinami Harry’ego Pottera, na które nie mogłam mu nic kupić, bo zniknął z mojego życia, podobnie, jak rodzice…
-Widzisz? Już po wszystkim.- rzekła cichym, ciepłym głosem Molly- Uzdrowicielka spisała się na medal. Myślałam, że będzie gorzej… To było ciężkie.
-Molly? Nie chcę tego dziecka.- szepnęłam grobowym głosem, patrząc w ścianę- Czuję obrzydzenie. Jest spalone w moich oczach. Nigdy nie pozna Syriusza. To nie nasze dziecko.
-Uspokój się.- ostrzegła mnie- Rozumiem, po Ronie miałam podobnie, ale to minie.
-Nie. Jesteś jej matką chrzestną, zaopiekuj się nią. Jak nie, to wyślę ją do ojca chrzestnego.
-Hagrid będzie zachwycony.- burknęła- Nie wydurniaj się. Uzdrowicielka już spisała dane.
-Widziałam, jak się skrzywiła, gdy jej powiedziałam, kto jest ojcem.- przełknęłam ślinę.
Molly nic nie powiedziała, rzuciła tylko, bym odpoczywała i powiedziała, że zaniesie dzieciom obiad, bo ponoć cały dzień kisiły się w pokoju Billa. Ja tymczasem patrzyłam wciąż na wózek, w którym spała Sara Lily, do której nie potrafiłam poczuć nawet krztyny ciepła. Podobno była cherlawa i zbyt wychudzona, jak na noworodka. Zdegustowana moim nazwiskiem pani uzdrowiciel oznajmiła, że nie daje jej więcej niż parę dni życia, a tak w ogóle to dziewczynka jest półwampirem. Nie byłam tym zdziwiona-kuracja, którą kupował mi Syriusz za ciężkie pieniądze przestała już działać kilka tygodni temu. Sara była półwampirem i doskonale o tym wiedziałam, tak, jak wiedziałam o tym, że nie pożyje długo.
Zapadłam w obojętny, apatyczny sen. Trwał bardzo długo, ale nic mi się nie śniło, jak typowemu wampirowi. Kilka razy budzono mnie, bym coś zjadła, oszołomiony tym wszystkim Remus przeniósł mnie na górę do pokoju. Musiałam karmić Sarę co jakiś czas w przerwach pomiędzy snem. Rosemary, Cosmo i Syriusz zostali ulokowani u Rona i Ginny, Nicholasa dali do pokoju bliźniaków i Percy‘ego. Remus zajął kulawe łóżko dzieci, ale i on miewał bezsenne noce, bowiem Sara okazała się niewspółmiernie bardziej nerwowa i płaczliwa niż nawet trojaczki…
Rosemary wstała ze zdenerwowaniem, bo zbierało jej się na płacz. Kopnęła ze złością Freda, który właśnie podszedł i jednym dmuchnięciem rozwalił jej zamek z kart.
-Ha!- zawrzeszczał rudy chłopiec- Zamek lozwalił smok!!! I księznicka się lozkwasiła!
-Jesteś gupi!- zapiszczała wysoko Rosemary, kopiąc Freda zapamiętale- Gupi!!!
Czterolatek zaśmiał się złośliwie i uciekł. Rosemary ze złością kopnęła kupkę kart i tupnęła. Fred był głupi, o tym doskonale wiedziała. Nie bała się w ogóle tego, że jest jedyną dziewczynką w dwunastoosobowej grupie dzieciaków. Postanowiła zrobić Fredowi na złość. Bo przecież był głupi!
Ze zdenerwowaniem podreptała do drzwi i wyszła z pokoju, w którym się samotnie bawiła.
BUM! Zobaczyła wszystkie gwiazdy i z zaskoczenia aż usiadła na podłodze. Czoło pulsowało bólem i Rosemary powoli zbierała w sobie wrzask, by dać całemu światu odczuć, że boli. To samo naprzeciwko niej robił Ron, któremu również najwidoczniej zbierało się na ryk. Rosemary nie zaszczyciła go spojrzeniem i dumnie podniosła się z siedzenia, po czym podreptała w swoją stronę.
Korytarze Nory były puste i olbrzymie. Dziewczynka hardo stąpała przed siebie, olśniona swoją misją, nie wiedziała tylko, co to była za misja.
W końcu znalazła głupiego rudzielca na podwórku. Stał z bliźniakiem i zastanawiali się po cichu, gdzie zaczyna się głowa obserwowanego ślimaka, by można ją było odkroić. Nieco dalej Rosemary dostrzegła dwóch najstarszych chłopców, którzy bawili się w coś na miotłach. Cosmo i Syriusz grzecznie grzebali w górze piachu, budując zamki, w tunele których Rosemary uwielbiała wsadzać rączki. Piasek był taki chłodny i przyjemny wewnątrz.
Mama i ruda, miła pani siedziały w cieniu paru krzaków, rozmawiając. Mama bujała wózek i na widok córki uśmiechnęła się.
-Ale słodkie dziewczątko z tej Rosemary!- zaszczebiotała ruda pani- Z rudymi loczkami i w tej sukieneczce w różane pączki wygląda tak uroczo! Ginny też będę ubierać w takie sukieneczki.
Rosemary zmarszczyła brwi i cofnęła się trochę, orientując, że z jej powodu tak pieje ruda pani. Nie lubiła tego nigdy. Zaraz jednak przypomniało jej się o głupim Fredzie i podeszła do niego, stając na paluszkach, bo był od niej wiele wyższy.
-Jesteś gupi!- warknęła, po czym z całej siły zatopiła ostre ząbki w jego nóżce.
-AAAAAA!!!- zawył, wymachując nią, ale Rosemary nie puściła, wgryzając się głębiej. Wkrótce oboje wylądowali w piachu, a bliźniak próbował się od niej uwolnić. Drugi ryczał ze śmiechu.
Zrobiło się zbiegowisko i obie-mama i pani-podbiegły, by dzieci rozdzielić. Fred płakał, trzymając się za czerwoną nogę, na której okrągły ślad szczęki Rosemary był coraz bardziej widoczny.
-Rosemary!- zawołała z oburzeniem mama, chwytając ją za barki i potrząsając lekko- Co się dzieje, dziecko?! Dlaczego ugryzłaś tego chłopca?!
Rosemary posłała jej spojrzenie wściekłego byka.
-Bo jest gupi!- brzmiała krótka odpowiedź.
-NOGA! NOGA MI SIĘ ULWAŁA! AAAA!!!- jęczał poszkodowany, skręcając się w konwulsjach.
-Zgłupiałeś do reszty?!- skarciła go matka- Nie rób cyrku, George!
Rosemary popatrzyła na ugryzionego, momentalnie czerwieniejąc ze wstydu i zdenerwowania. Ale wpadła, przecież to George! A ten durny Fred stoi za matką i śmieje się w głos.
Pani zaprowadziła z pomocą mamy George’a do domu, śmiejąc się:
-Ale przyznaj, Mary Ann, sam widok był uroczy! Słodkie dziewczątko z loczkami i sukieneczką wgryza się w nogę mojego syna, tego łobuza zatraconego… Ech, chyba dobrze mu to zrobi…
Rosemary tupnęła nóżką i wydała stłumiony wrzask, patrząc na Freda.
-Coś ci nie wysło, mała!- parsknął.
-Nie jestem mała, bulaku! Jestem duza!- warknęła.
-Dwa zelo dla mnie, mała!
Rosemary wytknęła mu język i podeszła do braci, wciąż czując złość z powodu własnego błędu. Była bardzo speszona, ale chwilę potem już wkładała z zadowoleniem rączki w tunele aż po sam rękawek słodkiej sukieneczki, zapiaszczając ją niemiłosiernie i czując miły chłód.
***
-Mary Ann, zaraz musisz się zbierać. Test ze skradania rozpoczyna się za trzy godziny.
Remus wszedł do pokoju. Oderwałam zamyślony wzrok od okna, przy którym stałam. Na horyzoncie świeciło powstałe słońce, przynosząc piękne promienie na całe złociste pole zboża. Nora była usytuowana w pięknym, wiejskim otoczeniu, idealnym do wykurowania psychiki. Uśmiechnęłam się do brata smutno i kiwnęłam.
-Daj mi pięć minut.- mruknęłam- Zaraz się zbiorę. Podleję tylko marchew i zbiorę pranie.
Wyszedł, ja natomiast przewędrowałam przez cały pokój. Czułam ból brzucha ze strachu. Musiałam mieć tę pracę. Remus już zdobył swoją i już pracował na nowy dom. Nie mogę być gorsza od niego…
Pokój skąpany był w złocistym blasku. Uspokoiło mnie to odrobinkę. Podeszłam niechętnie do wózka. Spała w nim Sara. Była tak samo pomarszczona i czerwona, jak poprzednie dzieci, ale znacznie mniejsza, no z wyjątkiem Nicholasa. Wzięłam ją bez namysłu na ręce i przyjrzałam się jej drobnemu ciałku. Nagle przyszło mi do głowy, jak wiele dałby Syriusz, by ją chociaż raz przytulić, gdyby się dowiedział, że ma córeczkę. Byłaby dla niego darem, na pewno strasznie by się wściekał za moją postawę. Szczególnie, że jej życie stało pod znakiem zapytania. Była ostatnim znakiem, iż mój mąż istniał naprawdę, nie był tylko wspomnieniem, ale żył, właśnie w tej kruchej dziewczynce.
Przytuliłam córeczkę mocno, wyzbywając się wszelkich wątpliwości…
Nicholas oderwał wzrok od gnoma, buszującego na grządce z pulsującą, śmieszną rośliną. Parsknął do siebie na widok sękatego potworka i klasnął w dłonie, afirmując rozbawienie.
W ogrodzie unosił się piękny, oszałamiający i wiercący w nosie zapach. Przez szerokie i gęste liście prześwitywały zielone promienie. Nicholas uwielbiał to. Cały ogród był jak dżungla, trzy i pół latek czuł się w nim, jakby przeżywał jakąś wielką przygodę.
Przebrnął przez niebezpieczny las traw bohatersko i dostrzegł w oddali mamę. Pochylała się nad grządką z marchewką. Miała na sobie jego ulubioną sukienkę, kremową z długą, pachnącą spódnicą, w której lubił się kryć. Śmieszne, różnokolorowe włosy zawiązała w chustkę. Nicholas patrzył, jak podlewa w skupieniu rośliny. Był zafascynowany i ucieszony widokiem mamy.
-MAMAAAA!!!- krzyknął, walcząc z wielkim badylem, który go nokautował.
Mama obróciła się, wyprostowała i uśmiechnęła na widok synka. Nicholas podskoczył radośnie, co zaowocowało tym, że badyl zupełnie go znokautował i chłopczyk musiał zbierać się z brudnej, wilgotnej ziemi, nieco speszony przed mamą. Ale ona miała smutny uśmiech i bardzo kościstą twarz. Nie tak, jak kiedyś. Nicholas posmętniał, gdy to zauważył, chwilkę potem mama wróciła do podlewania. Chłopczyk pisnął do siebie ze smutkiem i miauknął żałośnie:
-Mamusiu!
Ale ona już się nie odwróciła. Za to odstawiła konewkę pieczołowicie pod ścianę domu i podeszła do stojącego nieopodal wózka. Wyjęła z niego małą istotkę i poczęła karmić. Nicholas poczuł się jakoś źle i ze złości tupnął nóżką. Dlaczego mama zajmuje się tym czymś?! A może to dla niej ważne… Może mógłby ją rozbawić, gdyby coś z tym zrobił…
Mama odłożyła coś na miejsce i odeszła w bok, zbierając pranie ze sznura. Nicholas podkradł się pod wózek, czując wstyd i lekki strach. Wpakował palec wskazujący do ust, gryząc go zaciekle ze zdenerwowania i popatrzył na mamę ukradkiem. Nie zwracała na niego uwagi. Popatrzył na wózek.
Przedmiot uniósł się parę cali nad ziemią i począł bardzo wolno w powietrzu obracać się wokół własnej osi. Nicholasowi bardzo się to spodobało, ale temu czemuś w wózku chyba niespecjalnie, bo usłyszał okropny odgłos, którego nie znosił u swojego rodzeństwa i ilekroć któreś z młodszych rozwierało paszczękę, Nicholas nie wahał się okazać, co o tym sądzi i rozpłaszczał z impetem na twarzy zaskoczonego złośnika otwartą rączkę.
-Mamusiu, pac!- zawołał, dumny z siebie.
Mama upuściła miskę z ubraniami i wydała okrzyk.
-Dziecko! Co ty wyrabiasz?!
Nicholas speszył się i stracił kontrolę nad obracanym w powietrzu wózkiem, który upadł ciężko na ziemię. Mama podbiegła do zawstydzonego chłopczyka i wzięła go za ramiona.
Będzie krzyczeć, pomyślał ze wstydem, zastanawiając się, czemu ten wózek jest taki ważny.
-To ty podniosłeś wózek?- mama popatrzyła na niego ostro.
Spuścił główkę i pokiwał nią, że tak. Nagle usłyszał śmiech mamy.
-Molly!
Przez okno wyjrzała pani Weasley. Miała zaciekawiony wyraz twarzy, w ręku trzymała naczynie.
-Ujawnił się! Nicholas podniósł właśnie wózek!- oznajmiła z dumą mama.
-Naprawdę?! Pięknie!- ucieszyła się ruda kobieta- No, Hogwart czeka na twoje dziecko, ha!
Nicholas nie do końca zrozumiał. Został za to wyściskany, wycałowany i poczuł, że chyba zrobił coś bardzo dobrego. Postanowił częściej podnosić wózek, jeżeli mamie sprawia to taką radość. W końcu niewiele go to kosztowało. Ciekawe, co powie tata, gdy wróci stamtąd, dokąd poszedł…
81. W dół i w dół... Dodała Mary Ann Lupin Niedziela, 29 Maja, 2011, 03:19
Przepraszam za lenistwo, ale mam już wakacje i trochę się obijałam . Ponuro wyszło, ale następna chyba już taka nie będzie. A wszystkie blogi, pamiętniki itp. przeczytam jutro w nocy, bo mam dostęp do neta tylko w nocy, a teraz oczy mi się kleją. Miłej lektury!
James i Lily nie żyją.
Niemożliwe.
Drzwi zgrzytnęły cicho. Portal rozwarł się wolno, wpuszczając zimne powietrze do ciepłego salonu. Nie uniosłam głowy, wpatrując się wciąż w kolana beznamiętnym, niewidzącym wzrokiem, ale zobaczyłam stopy Remusa kątem oka.
-Chcesz herbaty?- spytał cicho.
Nie odparłam, otulając się ciaśniej kocem. Drżałam pomimo niego. Nieprzyjemne, potężne ciarki przebiegły od stóp po sam kark. Otarłam mokry nos.
-Mary Ann…- poprosił Remus- Nie jesz nic od parędziesięciu godzin… Chociaż wypij coś, nie możesz tak się zagłodzić. Błagam, siostrzyczko…
Pociągnęłam nosem, zamykając opuchnięte oczy. Kolejne, niezliczone strumienie łez znalazły ujście.
Remus westchnął i wyszedł, zamykając cicho drzwi. Gdy tylko to zrobił, wstrząsnęła mną kolejna fala łkania. Chciałam zniknąć, po prostu wsiąknąć w tą martwą, bezwyrazową posadzkę, nigdy się nie urodzić… Złapałam obiema rękoma włosy na skroniach i ścisnęłam pięści tak, że poczułam paznokcie przebijające wnętrze dłoni. Tępy, pulsujący ból głowy, który towarzyszył mi już od kilku dni, uderzył ze zdwojoną siłą. Miałam jedynie moc, by opaść głucho na sofę, na której siedziałam. Koc zjechał ze mnie w połowie. Nawet go nie poprawiłam, a zimno, nie do końca wynikające z temperatury, uderzyło we mnie.
Lily i James nie żyją… Syriusz okazał się zdrajcą i jest w Azkabanie… Nie, przecież to wszystko jest niemożliwe, za dużo…
Szeroko otworzyłam sine oczy, patrząc w obojętnie trzaskający ogień. Twarze Lily i Jamesa miałam wciąż przed sobą, niczym potworne, uśmiechające się mary senne. Zawsze tak samo, tak, jak ich zapamiętałam: Lily, w czarnym, smukłym golfie i z kasztanowymi włosami rozrzuconymi na ramionach i James, obejmujący ją. Miał na sobie ciemnobrązowy sweter, przekrzywione okulary, czarne włosy rozrzucił w nieładzie. I oboje tak promiennie się uśmiechali. Tacy szczęśliwi, że mogą razem liczyć każdą godzinę życia. Tego, którego tak niewiele mieli…
Skuliłam się bardziej. To trochę niesprawiedliwe. Za trzy miesiące Lily miałaby kończyć dwadzieścia dwa lata, James za pięć… Dwadzieścia dwa lata! Jak wielu złych ludzi na świecie dożywa osiemdziesięciu? I mieli synka… Synka, który już nigdy ich nie pozna… Nie przytuli mamy, tata nie zagra z nim w quiddicha… A na pewno by chciał! James tylko marzył, by zagrać z synem w ukochany sport. Miał być dobrym ojcem, nieco szalonym, ale kochanym i uwielbianym za to szaleństwo. A Lily miała być kochaną mamą, która zawsze by Harry’ego przytulała, tak jak mnie, gdy tak bardzo było mi źle… Teraz chłopca wychowywać będzie ktoś obcy. To przecież takie nienaturalne.
Czy to prawda, że już nigdy nie poczuję zapachu Lily? Nie usłyszę dzikiego śmiechu Jamesa? To byli najwspanialsi ludzie, jakich znałam. Zdałam sobie sprawę, że chyba się nie pozbieram bez ich obecności w życiu.
Znowu załkałam, gdy zdałam sobie sprawę z całą mocą, iż po Lily i Jamesie pozostało tak niewiele: wspomnienia żywych, Harry i parę zdjęć… Tak, jakby nigdy ich nie było. Jakby byli tylko snem. Tacy byli żywi we wspomnieniach, namacalni! James zawsze pękał ze śmiechu, Lily coś mu tłumaczyła, on zawsze słuchał. Zwykła, czysta miłość, dwoje żywych, oddychających ludzi. A teraz nic. Puste skorupy i wieczna cisza.
Drzwi ponownie się rozwarły. Remus wolno i cicho wsunął się do środka i usiadł obok.
-Wstań, proszę.- rzekł, chrypiąc- Przyniosłem herbaty.
Nie odparłam, nie odrywając wzroku od kominka. Siedział w milczeniu chwilkę.
-Meggie.- szepnął niezwykle delikatnie- Błagam. To nic nie zmieni. Nie opuszczaj mnie chociaż ty. Tylko ty mi pozostałaś. Proszę. Herbata. Zrobiłem ją dla ciebie. Z goździkami, taką zawsze lubiłaś, gdy bolał cię brzuch. A potem coś zjesz.
Westchnęłam nieznacznie i doszłam do wniosku, że Remus miał rację. To nic nie zmieni.
Popatrzyłam z ukosa na brata i dymiącą herbatę. Remusowi także dawały we znaki ostatnie wydarzenia. Osiwiał jeszcze bardziej, odkąd zobaczyłam go po raz pierwszy parę dni temu, miał podpuchnięte oczy i czerwony nos.
Uniosłam się na sofie, chwyciłam niezręcznie kubek i duszkiem łyknęłam gorącą herbatę.
-Poparzysz się!- przestraszył się mój brat.
Zignorowałam to. Nie wyczułam nawet smaku herbaty, bo nos miałam zatkany, ale wrzątek poparzył mnie okropnie w przełyk. Jęknęłam mimowolnie, ale poczułam jakąś mściwą satysfakcję. Takie umiejscowienie bólu sprawiło, że znalazłam jakieś ujście cierpienia w fizycznym punkcie, stał się namacalny, konkretnie uplasowany. Oddałam kubek bratu. Zaległo milczenie. Oboje przetrawialiśmy wszystko w ciszy. Przełyk pulsował ostrym bólem.
Zerwałam się nagle. Fakt niejedzenia przez parę dni wywołał u mnie zawrót głowy i zachwiałam się. Nogi trzęsły się pode mną, ale opanowałam to i dokuśtykałam do drzwi.
-Gdzie idziesz?- zapytał Remus cicho.
-Muszę coś zobaczyć…- szepnęłam i wyszłam.
Od dowiedzenia się o tym wszystkim nie opuściłam salonu dalej, niż do najbliższej toalety. Przez te parę dni nie zmieniło się nic na opustoszałych korytarzach Dworu, ale tak, jakby zmieniło się wszystko. Było szaro i cicho, lecz nie tak, jak zwykle. Ani razu nie napatoczyłam się na Syriusza, co było obce.
Wreszcie weszłam do sypialni. Wszystko było tak, jak zostawiłam ostatnio: moja pościel rozrzucona w nieładzie, posłanie Syriusza było tak okrutnie czyste i gładkie… Dopadłam do biurka i drżącymi rękoma wyrzuciłam zawartość jednej szuflady z wiktoriańskiego mebla. Na blat wypadły z szuflady dokumenty. Nie ma. Wyciągnęłam drugą wiedząc, iż zdjęcie Lily i Jamesa musi być w którejś z nich…
Trzask! Coś okrągłego wytoczyło się z szuflady, z trzaskiem upadło na blat, potem na podłogę. Zamarłam, obserwując przedmiot, zataczający malutkie kręgi przy mojej nodze. Okrągła, srebrna kulka z wytłoczonymi listkami. Schyliłam się wolno, podniosłam ją i otworzyłam. Ze środka na podłogę wypadły jakieś przedmioty, ale nie dbałam o to. Rozległa się piękna, smutna melodia, która zaszkliła łzy w oczach. Popatrzyłam na ściankę pozytywki, na której było nasze ślubne zdjęcie. Przy akompaniamencie tęsknej piosenki twarz moja i Syriusza wydawała się taka zapomniana, jak dawna, przerwana jakąś tragedią miłość. Na drugiej ściance było lusterko. Zobaczyłam w nim okropną twarz: twarz kobiety zdruzgotanej i starej, zmęczonej życiem i katastrofami. Miałam sino-bladą cerę, znaczoną czerwonymi plamami i spuchnięte, wyczerpane spojrzenie chorej osoby. Beznamiętnie patrzyłam na siebie, wsłuchując się w melodię od Syriusza. Po chwili ocknęłam się z letargu i spojrzałam w dół na przedmioty, które spoczywały w pozytywce i z niej wypadły. Zasuszona, czarna róża z altanki na której Syriusz dał mi pozytywkę, pierścionek zaręczynowy i…
Usłyszałam coś znajomego. Podniosłam różę, pierścionek i platynowego kotka. Miauczał żałośnie, jednocześnie mrucząc i czule ocierając się o moją drżącą dłoń… Bo ilekroć mruczał, Syriusz o tobie myślał, Meg…
Patrzyłam na platynowego kota jakiś czas. Mruczał bardzo żałośnie, jakby tęskniąc rozdzierająco. Oczami wyobraźni widziałam jakąś brudną celę w Azkabanie i Syriusza, kulącego się pod ścianą. Kotek mruczał, a Syriusz myślał o mnie. Cały czas.
Znowu zaczęłam łkać. Mój Syriusz… Co mu tam robią? Przecież dementorzy są tacy potworni… Nie mogłam wytrzymać z nimi nawet kilku minut, a Syriusz leżał prawie bez zmysłów we wrzosach, nie będąc w stanie zrobić nic, tak bardzo przytłoczyły go rozpaczliwe myśli… Czy i teraz leży na gołej, zimnej ziemi, nie mogąc się ruszyć z rozpaczy i tęsknoty? Przecież kochał Jamesa! Mógłby życie za niego oddać! Martwił się dniami i nocami o Jima! Jeżeli nie mogłam wytrzymać z dementorami nawet tych paru minut, jak on, przytłoczony śmiercią Jamesa, tęsknotą i tym wszystkim będzie w stanie przeżyć choćby dzień?!
Ale siedział tam, w zimnie i przerażeniu i myślał o mnie. Właśnie teraz, kiedy ja chciałabym krzyczeć do niego, że również o nim myślę.
Osunęłam się, płacząc rozdzierająco. Ściskałam kotka do krwi, a on wciąż mruczał. Tak mocno, jakby Syriusz chciał przez niego przemówić, ale ktoś lub coś kneblowało mu usta.
Do pokoju wszedł Remus. Stanął w milczeniu, przypatrując mi się. Po kilku chwilach opanowałam atak spazmów i szlochu i szepnęłam spokojnym, cichym głosem:
-Myślisz, że chociaż go dobrze karmią? Że dali mu ciepły materac? Mogę wysłać…
-Co?- zdziwił się nie na żarty Remus i stężał. Uniosłam głowę.
-Może pozwolą mi go odwiedzić na święta.- rzekłam jakby do siebie- Chociaż to za prawie dwa miesiące. Wytrzymam jakoś. Może będę mogła chociaż dać mu buzi przez kraty.
-O czym ty w ogóle mówisz?! Mary Ann, dociera do ciebie, co teraz powiedziałaś?
-Chyba byłoby nieludzkie, jakby nie pozwolili dzieciom uściskać taty… Lub chociaż popatrzeć z daleka…
-Meg, słuchaj…- mruknął, nieco jakby rozeźlony- Ty chyba nie do końca pojmujesz. To jest parszywy zdrajca. Morderca! Zdradził przyjaciół i… i zabił parunastu ludzi naraz! W tym Petera! Nikt nie zabił nigdy naraz parunastu mugoli! To najgorszy zbrodniarz!
-Nie rozumiesz, Remusie.- rzekłam cicho, uśmiechając się lekko ze zdziwieniem.
-Czego? No, powiedz?
-Przecież to nie Syriusz.- parsknęłam cicho- I w tym cały szkopuł.
Remus patrzył się na mnie, zwijającą na podłodze chwilkę, unosząc brwi.
-Wiem, że to dla ciebie ciężkie.- rzekł po chwili wyrozumiale- Rozumiem, że zaczynasz tracić zmysły… Może da się to jakoś zatrzymać, no… Mnie jest teraz równie ciężko, ale staram się nie wariować. Meg, nie trać rozumu, ochłoń trochę, proszę…
-Nie rozumiesz!- zaśmiałam się znowu- Nigdy nie myślałam racjonalniej! Powinieneś w Syriusza wierzyć, znasz go dłużej, niż ja!
-Właśnie!- parsknął- Zaprzeczasz sama sobie! Znam go dłużej! Mam więc chyba więcej do powiedzenia w sprawie tego, co zrobiłby Black, a czego by nie zrobił!
-No właśnie!- uśmiechnęłam się, po czym szepnęłam groźnie- Zdradziłby Jamesa?
Remus zaniemówił na chwilkę, po czym szybko otrząsnął się i rzekł:
-To nie ma znaczenia, co ja myślę! Fakty są, jakie są! Zabił parunastu mugoli. Są świadkowie. Zdradził miejsce pobytu Potterów Voldemortowi, a tylko on mógł to zrobić. Wszystko się zgadza, to logiczne przecież!
-Nic nie jest logiczne.- westchnęłam- U samej podstawy powstaje sprzeczność: Syriusz NIGDY nie zdradziłby Jamesa. I to jest nielogiczne.
Remus westchnął, po czym rzekł:
-Myśl sobie, co chcesz. Ja tam wiem swoje. I wszyscy wiedzą. Bo widzieli.
Po czym wyszedł z sypialni, pozostawiając mnie samą. Patrzyłam tępo na mruczącego kotka.
-Nie martw się, kochanie.- szepnęłam w stronę ozdoby- JA wiem, że to nie ty. Niech sobie mówią, co chcą. To po prostu nielogiczne.
***
-Wszystkiego najlepszego, Syriuszu.
Westchnęłam ciężko, patrząc na płonące na torcie dwadzieścia dwie świeczki.
-Życzę ci, żeby ci było ciepło w zimie.- szepnęłam, po czym zdmuchnęłam słabym chuchnięciem część płomyków i mruknęłam gorzko- Smacznego!
Po powolnym zdjęciu wszystkich patyczków z wosku odkroiłam ze skromnego tortu kawałek. W tym samym momencie do kuchni wszedł Remus i znieruchomiał.
-Co ty robisz?- zagadnął ze zdziwieniem.
-Świętuję urodziny męża.- rzekłam cicho- Chcesz trochę tortu? Niuniek pomógł mi upiec.
Remus nie odpowiedział, popatrzył na mnie z jakąś konsternacją.
-Wciąż nie mogę pojąć, jak możesz celebrować tego…
-Przymknij się, proszę, i daj swój talerz. Dziś są urodziny Syriusza. A James miał wywalić mu na głowę kubeł Fasolek Wszystkich Smaków…
Łzy zatarły obserwowany nóż. Remus nic nie powiedział, podał grzecznie swój talerz. Usiedliśmy w milczeniu i słychać było tylko przeżuwanie.
-Hmm, widzę, że umyłaś się i przebrałaś wreszcie…- rzekł cicho i niezręcznie Remus- Myślałem, że nie ruszysz się nigdy poza salon. I już jesz normalnie.
-Dziś są urodziny Syriusza.- szepnęłam- Chyba muszę się trochę ogarnąć. Zresztą, tak sobie pomyślałam… Lily i James nie chcieliby, żeby serce pękło mi z żalu, prawda?
-Prawda…- przytaknął Remus, stukając beznamiętnie łyżeczką w talerzyk.
-James złapałby się za głowę, Lily ofuknęłaby mnie i spytała, dlaczego nie widziałam własnych dzieci od dwóch tygodni… Kazałaby mi się nimi zaopiekować. Przecież dla nich żyję, a odkąd Syriusza nie ma w ich życiu, jestem dla nich wszystkim…
-No, i to mi się podoba.- uśmiechnął się lekko Remus.
-Nie będę zaniedbywać własnych dzieci. Lily na pewno chciałaby teraz przytulić Harry’ego, a ja wypięłam się na Nicholasa, Syriusza, Rosemary i Cosmo…
Zamrugałam szybko i dodałam:
-Dobrze, że Niuniek chociaż tu jest. Bardzo mi pomógł, że zajmował się niestrudzenie dziećmi. Gdyby nie on, pomarłyby z głodu…
-Teraz ja będę dla nich ojcem, chyba, że nie będziesz chciała, bym z tobą mieszkał.
-Będę chciała. Teraz mamy tylko siebie, Remusie.- westchnęłam cicho, patrząc w talerzyk- Wciąż nie mogę w to uwierzyć. Zachodzę w głowę, po co to wszystko im było… Siedzieli w tym domu cały rok, James wyłaził z siebie… A i tak ktoś ich zdradził… Na próżno cała nadzieja, niepotrzebnie zostali uziemieni, niepotrzebnie cieszyli się z otrzymanej szansy. Ale wiesz, oni zawsze byli dla mnie wzorem pary. James był stroną szalejącą, gnającą, pełną pomysłów i barwną, Lily za to rozważną, hamującą, stonowaną. Idealne wyważenie. James rozwalał Lily humorem i dziecięcą wesołością i beztroską, ona grała troszkę rolę starszej osoby, prowadzącej dziecko za rękę. Często coś mu tłumaczyła, a on zawsze słuchał, bo była mądra. Nawet śmierć ich nie rozdzieliła, umarli razem…
Remus patrzył na mnie długo, myśląc.
-Czasem wyobrażam sobie, jak wyglądała ich śmierć.- szepnął- Kto umarł pierwszy. Jak to szło. O czym myślał Rogaś, gdy śmierć zajrzała mu w oczy…
Zaległa przykra cisza. Każde z nas patrzyło na swój talerzyk z dziwną miną.
-Wiesz, myśl, że to nie Syriusz, jakby przywróciła mnie do życia.- rzekłam po chwili smętnie- Wiem, co teraz powiesz. Ale uprzedzam cię, nie próbuj mi tłumaczyć. Ja żyję tylko tą myślą. Możesz mi nie wierzyć, ale to cała moja nadzieja.
-Nic z tym nie zrobisz.- rzekł głucho Remus- Jego już zesłali, bezzwłocznie. Crouch nawet się nie zastanawiał.
-Crouch?- przełknęłam ślinę- Brat stryjeczny mamy… Syriusz nie miał procesu?
-Nie potrzebował.- mruknął Remus beznamiętnie- Fakty są ewidentne.
-Remusie, prosiłam…
-Nie proś!- przerwał mi ostro- Ten człowiek zdradził mojego przyjaciela i jego żonę i zabił drugiego przyjaciela. Ja nie mam dla niego litości. I w dodatku zostawił żonę z czwórką dzieci! Jak ty sobie poradzisz z czwórką?
Zacisnęłam zęby i, nie mogąc się powstrzymać, rzuciłam:
-Piątką.
Remusowi twarz powoli się wydłużyła. Sapnął po chwili niezamierzenie:
-Piątką? Masz na myśli Harry’ego? Ale ty chyba nie…
-Tak, Remusie.- popatrzyłam odważnie w jego oczy- Jestem w ciąży.
Zaległa napięta cisza. Kawałek tortu spadł z łyżki Remusa na ziemię, ale on zastygł w bezruchu, nie bacząc na to, co się stało.
-Jak to się w ogóle mogło stać? Jesteś w ciąży?!- wytrzeszczył oczy.
-Prawie na pewno. Tak myślę.
-Przecież…- przełknął ślinę- Mary Ann, jestem w szoku, to znaczy…
-Dlatego właśnie chciałabym odwiedzić Syriusza na święta. On nie wie.
Remus stężał jeszcze bardziej.
-To nie jest możliwe. Więźniów w Azkabanie mogą odwiedzać jedynie wyjątkowe persony, na przykład Minister Magii. Nigdy nie otrzymasz zgody, by spotkać się z Blackiem.
Coś zesztywniało we mnie w panice.
-A… korespondencja?- spytałam z nadzieją, wygaszającą się powoli.
-Wykluczone!- zawołał- Więźniowie są absolutnie odcięci od świata! Nie ma z nimi żadnego kontaktu! Podejrzewam, iż… Syriusz… nigdy nie dowie się, że ma jeszcze jedno dziecko.
Zgasło we mnie coś szczególnego. Jakaś jedna, jedyna myśl, trzymająca mnie na nogach cały ten czas. Syriusz nigdy nie dowie się, że będzie miał jeszcze jedno dziecko…
-A… jeżeliby umarł?- zapytałam cicho- Chyba wydadzą mi jego ciało, by je godnie pochować? Remusie, powiedz, że tak będzie…
-Nie, Meg.- rzekł po chwili jakby z goryczą- Więźniowie tacy jak Black nigdy, nawet po śmierci nie wychodzą z Azkabanu. Zostanie pewnie pochowany przy więzieniu.
Przełknęłam ślinę, czując tępe łomotanie w mózgu. To było takie straszne. Nawet nie będę miała grobu Syriusza, by nad nim płakać… Zostały mi tylko wspomnienia…
I dzieci. Nigdy nie poznają ojca. A dzisiaj Rosemary powiedziała swoje pierwsze słowo. Brzmiało “tata”.
Popatrzyłam smętnie na szare, listopadowe wrzosowiska, okalające Wiązowy Dwór. Pomyślałam, że pomiędzy odejściem od dzieci Syriusza a odejściem od Harry’ego Jamesa nie było żadnej różnicy, poza tym, że Harry’emu nikt nie będzie wmawiał pół życia, że jest dzieckiem mordercy. Nie ma różnicy, oboje, i Syriusz i James nigdy nie wrócą.
***
Nie wiedziałam, że postanowienie bycia dzielną będzie aż takie trudne. Smętne i zalane łzami urodziny Syriusza przeminęły w jakiś pusty sposób. Na drugi dzień już w zasadzie ogarnęła mnie nieznana dotąd zabójczyni: depresja. Miewałam do tej pory chandrę, stany smutku i jakiejś tęsknoty, ale nigdy, przenigdy nie czułam się aż tak źle. Okazało się, że najgorszy okres mojego życia dopiero się rozpoczął. Nigdy przedtem nie było aż tak trudno żyć.
Wystarczyło się obudzić kolejnego dnia, by nie chcieć istnieć. Ocknęłam się, nie wiedząc jak zwykle w pierwszych sekundach nic a nic na temat teraźniejszości, a już w tych nieświadomych sekundach odczułam tępy, kłujący ból splotu słonecznego. Potrzebowałam kilku chwil, by dotarło do mnie, dlaczego serce tak bardzo mnie boli, ale zawsze tak było. Jęknęłam żałośnie i zwinęłam się na posłaniu w kłębek, przykrywając kołdrą po czubek głowy. Po prostu nie mogłam wstać. Nienawidziłam tego świata, siebie, życia… Chciałam zniknąć, wejść w materac, wyparować z kart historii i ludzkiej pamięci. Pragnęłam, by sen zabrał mnie z powrotem w swe męczące koszmary i już nigdy nie oddał jawie. Miałam wrażenie, że cały świat stoi nade mną, uśmiechając się mściwie i uderza moją skuloną, zrozpaczoną osobę jakimś batem. Chciałam płakać i powiedzieć światu, że nic nie uczyniłam takiego, by teraz tak robił.
-Nie chcę…- jęczałam do siebie spazmatycznie- Nie chcę, nie potrafię… żyć…
Ścisnęłam najmocniej, jak umiałam poduszkę z fioletowymi aksamitnymi kokardkami. Nie tą, na której składałam głowę przez całe życie we Dworze. Spałam w innym łóżku, w innej sypialni. Moja sypialnia dzielona z Syriuszem pozostała tak, jak ją zostawiliśmy, gdy był tu ze mną i już nigdy nie miałam zamiaru w niej spać.
W którymś momencie przyszedł Remus, ale odszedł z niczym. Powtórzył tak jeszcze dwa razy. I za trzecim razem nie udało mu się wydobyć mnie z łoża, które wydawało mi się jedynym bezpiecznym miejscem w tym okropnym, chorym świecie. Na wszystko inne, nie wyłączając mojego brata, patrzyłam teraz w jakimś stanie lękowym i fobii. Miałam wrażenie, że Remus nie rozumie mnie i przychodzi, by męczyć. Nawet nie reagowałam na jego głos.
Tak płynęły dni…
-Mary Ann.
Usłyszałam za plecami zgrzyt otwieranych drzwi. Skuliłam się mimowolnie.
-Zakon Feniksa podobno zwołuje jakieś zebranie. Frank Longbottom spotkał mnie dziś i eee… No wiesz, oczekują nas w połowie grudnia.
Nie odparłam, patrząc wciąż w ten sam punkt, w który wpatrywałam się tydzień temu.
-Eee… To ostatnie spotkanie Zakonu. Wieńczące wszystko.
Nic.
-Eee… Będą pewnie ustalać, co zrobimy z… Harrym.
Milczałam.
-Meg, proszę. Rozumiem, że prawie nie wyszłaś z tego łóżka przez cały ten miesiąc, praktycznie nie jadłaś, narażając głupio dziecko, nie mówiąc już o totalnym zignorowaniu pozostałej czwórki. Ale zrób chociaż tyle. To Harry! Powiedz, że pojawisz się tam ze mną, by walczyć o godną przyszłość syna Lily i Jamesa. Przecież to twój syn chrzestny! Masz do niego prawo i powinnaś teraz objąć małego Pottera opieką. Chcesz zawieść syna tych, za którymi teraz tak tęsknisz? Chcesz zawieść Lily i Jamesa?
Przełknęłam tylko ślinę. Remus westchnął i próbował jeszcze trochę strzępić sobie język. Nie powiedziałam, że podjęłam decyzję o udaniu się na rozwiązujące spotkanie Zakonu. Przecież to było oczywiste. Zakon przestał istnieć. Tylko… jak przyjmą żonę mordercy?
Połowa grudnia przygnała tak szybko, iż nawet ja musiałam się zdziwić. Prawie cały listopad i dwa pierwsze tygodnie grudnia przeleżałam w fioletowej sypialni, śpiąc, płacząc, myśląc, gapiąc się bezwiednie w jeden i ten sam punkt. Zadziwiająco szybko po rzuceniu się na łóżko bezsilnie po urodzinach Syriusza musiałam wstać i ruszyć wolno do łazienki, by umyć drżące, blade ciało i zmatowiałe i niezwykle brudne włosy. Po zdjęciu piżamy aż uniosłam brwi, gdy stanęłam przed lustrem na całą ścianę. Byłam nienaturalnie chuda. Tak potwornie koścista, jak jeszcze nigdy, a przecież zawsze byłam raczej szczupła, szczególnie dawniej, przed Hogwartem. Oglądałam beznamiętnie każde żebro i kosteczkę, bo z powodu braku prawie całkowicie jedzenia mój organizm wyssał każdy gram zapasów i cały szkielet ohydnie rozpychał cienką, szarawą skórę. Wyglądałam praktycznie, jak żywy kościotrup. Wtedy poczułam przerażenie: przecież to było takie egoistyczne! Jestem w ciąży, może to biedne, niewinne dziecko już nieodwracalnie skrzywdziłam… I co teraz?!
Postanowiłam coś zjeść niezwłocznie po kąpieli. Każdy krok sprawiał ból psychiczny i narastał we mnie jęk. Wlokłam się beznamiętnie z miejsca na miejsce, aż byłam gotowa do opuszczenia Wiązowego Dworu. Remus wciąż się jeszcze pacykował przed spotkaniem z Zakonem, a więc wpadło mi do głowy, że wskoczę do dzieci. Trochę przeraziło mnie to. Nie widziałam ich od miesiąca, Niuniek i Remus zajmowali się teraz nimi.
W dziecięcej bawialni siedziała cała czwórka. Grzecznie i cicho bawili się ze sobą, Niuniek siedział na fotelu, obserwując podopiecznych niewidzącym, matowym wzrokiem. On był bardzo do Syriusza przywiązany, chociaż ten nigdy nie okazywał mu wylewnej miłości.
Nicholas, Cosmo, Rosemary i Syriusz popatrzyli na mnie w milczeniu, gdy przekroczyłam próg. Przełknęłam ślinę, bowiem poczułam łzy, szklące oczy.
-Mama wróciła.- szepnęłam, po czym podeszłam do nich i przykucnęłam ostrożnie.
Trojaczki natychmiast podniosły wesoły, rozgorączkowany raban, rzucając się na mnie z radością. Nicholas patrzył jakiś czas z półotwartą buzią, po czym również dołączył do rodzeństwa. Poczułam wzruszenie. Jak mogłam być taką egoistką i zupełnie zignorować istnienie tych dzieci?! Przecież to najpiękniejsze, co pozostawił mi Syriusz. Na pewno byłby zły, gdyby się dowiedział, jak potraktowałam najdroższe mu istoty.
Patrząc na cieszące się moją obecnością brzdące przypomniało mi się to, co wydarzyło się rok temu, gdy ukąsiła mnie akromantula i prawie rozstałam się z tym światem. Ktoś, nie do końca wiem kto, powiedział mi wówczas, iż wkrótce muszę nauczyć się być dzielną, potem pomyślałam o tych dziewięciu osobach, dla których tu żyję… Były wśród nich moje dzieci i teraz ja jestem dla nich całym światem. Nie mogę tego zignorować.
Niestety, musiałam opuścić jęczące z zawodu maluchy i wyjść za bratem z domu.
-No, proszę, chyba coś do ciebie dotarło.- skomentował, widząc mnie w bawialni. Nie odparłam. Razem szliśmy korytarzami, bojąc się przerywać tę ciszę.
Na zewnątrz było bardzo zimno i nieprzyjaźnie. Po niebie, jak dawniej, płynęły leniwie ciemnoszare chmury. Nic się nie zmieniło, świat kręcił się dalej.
-Jak myślisz, jak zareagują na moją obecność?- szepnęłam, oddychając wreszcie czystym, grudniowym powietrzem, niosącym zapowiedź zimy.
-A jak mieliby zareagować?- zmarszczył brwi Remus.
-No wiesz… Jestem panią Black…
Zamrugałam szybko, czując ukłucie serca na to słowo, ale podjęłam na nowo:
-…Jestem panią Black… Dla Zakonu jestem żoną mordercy.
-Ech, pewnie wszyscy ci będą powtarzać, że są w szoku i nie spodziewali się tego po Blacku.- rzucił niedbale, gdy zamknęliśmy zimną furtkę- Nikt ci nic nie zarzuci.
Złapaliśmy się za ręce i Remus teleportował na gdzieś. Tym miejscem okazał się być dom Longbottomów. Widać było po światłach w oknach, że jest w środku mnóstwo ludzi. Poczułam nagły, irracjonalny strach.
-Remus…- szepnęłam, ściskając ramię brata- Boję się… Od dwóch miesięcy nie widziałam innej twarzy poza twoją… Czuję, że tam jest okropny tłum…
-No co ty, Meggie. Przecież to przyjaciele!- złapał mnie za rękę.
-Ale odwykłam od ludzi… Nikt nie przyszedł do mnie… Boję się tam wchodzić.
Teraz wydało mi się nienaturalne, że nikt, nawet Alicja, nie odwiedził mnie we Dworze. Do tej pory tego nie dostrzegłam, no ale to oczywiste. Żona najgorszego mordercy.
Powoli ruszyliśmy do drzwi. Czułam uścisk w splocie.
-Remus… Jak wyglądam?
-Szczerze?- zmarszczył brwi- Źle. To znaczy, w tym sensie, że widać, jak wiele ci się przytrafiło. Masz bardzo niezdrową cerę i schudłaś, do tego czerwone oczy…
-Wystarczy.- burknęłam- Pięknie wprost.
Remus zadzwonił do drzwi. Uchyliła je Alicja, wciąż mając ten sam zwyczaj czajenia się ze strachem, czy za drzwiami nie stoi Voldemort z orszakiem.
Alicja wytrzeszczyła oczy i zamarła na mój widok.
-Mary Ann…
-Żyję.- mruknęłam gorzko.
-Wiem… Byłam u ciebie, ale twój skrzat domowy nie chciał mnie wpuścić… Powiedział, że potrzebujesz spokoju i nikt nie może cię odwiedzać… Myślałam, że nie przyjdziesz!
Odetchnęłam trochę. No tak, zapobiegliwość Niuńka. A ja myślałam, że wszyscy się odwrócili. Może nie będzie dziś tak potwornie, jak myślałam.
Alicja przytuliła mnie mocno.
-Tak mi przykro.- szepnęła- Lil i James… I bohaterski Peter. Boże, to straszne… Nie mogę w to uwierzyć…
-Ja też, uwierz mi…
Alicja zaprowadziła nas do salonu pełnego ludzi. Gdy tylko przekroczyliśmy z Remusem próg, zaległa dziwna, nienaturalna cisza. Mimowolnie skuliłam się pod spojrzeniami wszystkich i przylgnęłam do brata, drżąc.
-Remusie! I… Ach, pani… Black! Witamy!
To był Dumbledore. Uśmiechnął się zachęcająco, ale chyba mu nie wyszło. Wszyscy patrzyli na mnie współczująco i z przerażeniem. Chyba rzeczywiście musiało być po mnie widać wiele zmian fizycznych, jakie zaszły od początków listopada.
-Dzień… dobry.- skłoniłam się sztywno. Samo sformułowanie wydało mi się wręcz śmieszne.
Moje spojrzenie powędrowało od Franka Longbottoma, opierającego się z zatroskaną miną o futrynę przez Caradoca, siedzącego na sofie obok zamyślonego Moody’ego i wreszcie spoczęło na Molly Weasley, kulącej się na krześle. Jej mąż, którego imienia nie pamiętałam, położył jej na ramieniu dłoń. Zastanowiła mnie ich obecność, a potem uświadomiłam sobie, że Molly była przecież siostrą Fabiana i Gideona.
Zaległa wyczekująca cisza.
-Cóż…- zaczął Dumbledore- Jak widzicie, w tym miejscu Zakon Feniksa przestaje mieć użyteczność. Przez ponad trzy lata niestrudzenie walczyliśmy z Voldemortem, a pokonała go jego własna pycha i nienawiść… Po drodze straciliśmy wielu druhów i dobrych ludzi. Znamienitych czarodziejów i czarodziejki. Mogę tylko powiedzieć, że wybrali to sami, poszli na śmierć z podniesionymi głowami, zasłaniając sobą najbliższych…
Przełknęłam ślinę. Poczułam, że znów niebezpiecznie pieką mnie oczy. Molly chlipnęła.
-To, co stało się ostatnio w domu Potterów…- Dumbledore przerwał na chwilkę- To dla nas potworna strata, ale i zwycięstwo. Harry Potter przeżył.
-Niech żyje.- ktoś mruknął, parę osób to podchwyciło, kiwając głowami.
-Zabił Voldemorta.- szepnął Frank, uśmiechając się smutno.
-Nie, Frank.- rzekł głośno Dumbledore. Wszyscy zamarli, na parę twarzy wkradło się przerażenie- Nie wiemy, co wydarzyło się w domu Potterów. Oczywiście, na ten moment zagrożenie zostało zagrzebane… Ale… Ostrzegam wszystkich i każdego z osobna, by nie lekceważyć pewnych znaków… To pewne, że mamy spokój, ale może tylko chwilowy.
Zaległa okropna, paraliżująca cisza. Zmarszczyłam brwi ze złością. Jak to?! Ofiara Lily i Jamesa miałaby pójść na darmo?! Zginęli po to, by Voldemort już nigdy nie wracał!
-Ale nie będę burzył wam względnie dobrych nastrojów.- uśmiechnął się- Może ktoś reflektuje na cytrynowego dropsa?
Wyciągnął paczkę dropsów. Popatrzyliśmy na siebie z Remusem, po czym Alicja, przytulająca przybyłego właśnie Neville’a, zapytała:
-Co ze śmierciożercami?
Dumbledore, skupiony bardzo na ciamkaniu dropsa, tylko uniósł brwi i nieco niefrasobliwie ruszył głową. Trwało trochę, nim odpowiedział:
-Większość wyłapaliśmy. Ale są i tacy, co zaprzeczyli, by mieli z tym cokolwiek wspólnego.
-Na przykład?
-Malfoyowie. Lucjusz Malfoy zarzeka się, że to było zaklęcie Imperius. Omamiło go.
-A krowy są zielone!- burknęłam ze złością- Równie dobrze Syriusz mógłby powiedzieć, że działał pod wpływem Imperiusa. Ale nikt by go nie słuchał!
Zaległa cisza. Nieco spłoszone spojrzenia powędrowały w moją stronę.
-Podły zdrajca!- warknął Moody.
Zacisnęłam zęby. Remus kopnął mnie dyskretnie, ale nie zareagowałam:
-Jesteś tego pewien, Alastorze?- zapytałam chłodno- Znam Syriusza na tyle dłużej od ciebie, by stwierdzić, iż ta szopka to czysty nonsens! On NIGDY nie zdradziłby Jamesa.
Podniosło się parę głosów.
-Meg, my też w to nie wierzyliśmy.- rzekł cierpliwie Frank- Ale dowody świadczą same za siebie. Jakby mnie kto pytał, powiedziałbym, że to ostatnia osoba, którą można by posądzić o zdradę. A jednak. My wszyscy byliśmy podłamani. Może zrobił to w afekcie?
-Akurat!- prychnął Moody- Płaszczył się przed Voldemortem już od dawna!
-Jeżeli nie przestaniesz!…- zaczęłam, czując wściekłość z powodu braku różdżki.
-To prawda! Tylko długotrwałymi ćwiczeniami i silną wolą mógłby zarąbać tylu mugoli naraz! Tylko Voldemort tak potrafi! Wytłumaczysz to?
-Ja bym tego drania…!- grzmotnął Hagrid z końca pokoju- Byłem tam, widziałem go nad ciałami Potterów, jak udawał wielką mi rozpacz!… Cholibka, i jeszcze mi chciał Harry’ego zabierać, by się nim opiekować! Akurat!
-Proszę o spokój, Hagridzie!- uprzedził Dumbledore.
Zacisnęłam zęby i rzuciłam się do drzwi. Zagrodził mi Remus i złapał za ramiona.
-Mary Ann!- ostrzegł mnie- Zostań tu.
-Nie zmuszaj mnie, Remusie!- zawołałam ze złością- Nie mam ochoty tego słuchać! Nawet nie potrafią się powstrzymać dla przyzwoitości!
Remus wciąż kurczowo mnie trzymał i szybko nad moim ramieniem zawołał:
-A co z Harrym?
-Harry został ulokowany u siostry Lily, Petunii Evans i jej męża.
-Co?!- zgrzytnęłam, odwracając się i rezygnując z próby pójścia sobie- Dlaczego, profesorze? Przecież Lily mnie powierzyła zadanie opiekowania się Harrym! Jestem jego matką chrzestną. Otoczyłabym go opieką i miłością. Czy pan mi nie wierzy?
-Wierzę, Mary Ann.- rzekł, kiwając głową- Ale to najbezpieczniejsze dla niego. Potrzebuje być teraz z rodziną, kiedy podrośnie, wszystko mu powiemy. Uwierz mi, dla niego będzie tak najlepiej teraz.
-Ale…
-Proszę, pani Black. Mam swoje powody, dla których pani Dursley zaopiekuje się Harrym.
Poczułam kolejny cios. Myślałam, że Harry trafi do mnie, że będę mogła oddać jedyną przysługę Lily i Jamesowi, że będę mogła patrzeć na niego, jak dorasta. Chciałam od samego początku dać mu tyle miłości, by zrekompensować jakoś fakt bycia sierotą. Niestety, los pozbawił mnie możliwości wychowania syna najlepszej przyjaciółki.
-Niniejszym rozwiązuje Zakon Feniksa.- podjął po chwili Dumbledore- Mam nadzieję, że więzy przyjaźni pozostaną pomiędzy nami pomimo zlikwidowania Zakonu.
-Ja też mam taką nadzieję. Życzę wszystkim powodzenia.- rzekła Emelina, wstając- Będę się już zbierać, Albusie. Henry pewnie martwi się o mnie.
Wszyscy prawie szybciutko ulotnili się do domów, powtarzając wciąż cicho oznaki hołdu dla bestialsko zamordowanych Potterów i bohaterskiego Petera, który potrafił stanąć twarzą w twarz ze śmiercią i nie stchórzył. Pozostali tylko Weasleyowie, Dumbledore i Hagrid. Frank siedział w kącie i bawił się z małym Nevillem. Żałowałam, że nie przyprowadziłam mu towarzystwa. Lubił trojaczki, zwłaszcza Syriusza.
Opadłam ciężko na sofę, czując się podminowana. W żołądku ssało z głodu, ale przywykłam do tego uczucia przez ostatni miesiąc. Zakryłam twarz dłońmi. Poczułam nagle czyjąś dłoń na ramieniu i ugięcie sofy na miejscu obok. Była to Molly Weasley.
-Tak mi przykro.- rzekła- Proszę przyjąć najszczersze kondolencje. Potterowie byli pani bliscy, tak słyszałam. I do tego mąż w Azkabanie… Doprawdy, podziwiam panią!
Mąż w Azkabanie. I nigdy, przenigdy już go nie zobaczę, nie usłyszę jego głosu, nie poczuję zapachu i ciepła… Ten dar, jakim dla mnie był, leży teraz gdzieś w łachmanach… Nie używa głosu, a zapach i ciepło ulotniły się bezpowrotnie.
Pociekły mi łzy mimowolnie.
-Ech, jakoś się żyje. Trzeba. Dla dzieci.- mruknęłam gorzko.
-Coś o tym wiem. Proszę nie płakać. Mam chusteczkę.- wyciągnęła tą samą koronkową, czarną chustkę, którą dałam jej na spotkaniu Zakonu z okazji śmierci jej braci rok temu.
-Dziękuję pani bardzo.- uśmiechnęłam się z wdzięcznością i otarłam oczy.
-Jestem Molly Weasley.- wyciągnęła dłoń, którą ścisnęłam delikatnie i powiedziałam:
-Mary Ann Black.
Nie wiedzieć czemu, rozwaliło mnie to sformułowanie i już chwilę potem przytuliłam się do dość sporawego ciała nieznajomej pani Weasley i łkałam gorzko. Pocieszała mnie miarowym gładzeniem włosów. Czułam się prawie tak, jakby znów powróciła utęskniona Lily i te chwile, gdy tak mnie pocieszała. Po kilku chwilach mi minęło i podziękowałam Molly za wszystko, po czym Weasleyowie ulotnili się, dziękując za zaproszenia. Alicja, obejmując Neville’a, przypatrywała mi się ze smutkiem. Zauważyłam, że podczas mojego ataku rozpaczy ulotnili się z pokoju wszyscy z wyjątkiem jej.
-Ja wciąż nie mogę uwierzyć.- szepnęła, bezmyślnie gładząc synka po plecach.
Nie odparłam, parząc na dywan w jej salonie.
-Wiesz, Alicjo…- rzekłam wreszcie- Mam czasem wrażenie, że ja też umarłam. Tego było za dużo naraz… Za dużo… I James… Lily… Syriusz…
-Wiem. Straciłaś trójkę najbliższych. To musi być potworne. Lily była dla mnie… no, kochałam ją. Zawsze potrafiła mnie wysłuchać i w ogóle… Ale tak trudno mi uwierzyć, by to Syriusz ich zdradził i zabił Petera… Czasem gotowa ci jestem uwierzyć.
Zakryłam twarz dłońmi.
-Będę silna.- rzekłam po chwili- Najgorsza jest świadomość, że Syriusza już nigdy nie zobaczę. To mnie miażdży… A on jest przecież ojcem moich dzieci.
-Pomyśl też o Harrym. To takie okropne.- szepnęła- Nigdy nie pozna rodziców, a to byli tacy barwni ludzie… Trzeba mu będzie opowiedzieć.
Przytuliła mocniej Neville’a.
-Dobrze, że Neville chociaż nie doznał takiej straty.- mruknęłam, patrząc na tłustego, nieco rozpieszczonego jedynaka.
-Przynajmniej tyle.- pociągnęła nosem Alicja.
Boże Narodzenie, jakie nadeszło z tydzień później, było najgorszym, jakie udało mi się przeżyć. Piękno tego rodzinnego święta, ciepło i radość chyba jeszcze bardziej mnie bolały. Cały świat się radował, zapraszał mnie okrutnie do tego, bezczelnie szydząc z sytuacji, w jakiej się znalazłam. Za oknami, gdybym mieszkała w mieście, dostrzegłabym kolorowe lampki i świętych mikołajów na ulicach. Ucieszone dzieci, ciągnące sanki, brzmienie kolęd… Ale widziałam jedynie mgłę na wrzosowiskach, szarość i czerń, głuche wycie wiatru i zimno. Takie okrutne i bezlitosne, do samego szpiku.
Tego wigilijnego wieczoru nie ruszyłam się z sofy, podkulając nogi pod siebie i gapiąc w kominek. Piękne święta…
Remus, zachęcony moją prośbą, obecnie obdarowywał śpiące dzieci prezentami. Zaraz miał przynieść mi kawałek indyka i pudding, ale nie byłam pewna, czy mam ochotę.
Święta zawsze były takie piękne… Ciekawe, czy w Azkabanie są jakoś obchodzone. Nie mogłam sobie wyobrazić dementora z czapką mikołaja na kapturze, sunącego pomiędzy celami i rzucającego małe paczuszki przyczajonym więźniom. Najpierw doprowadziło mnie to do parsknięcia, po czym znów jęknęłam cicho. Biedny Syriusz… Uwielbiał pudding świąteczny. Chyba dlatego nie zrobiłam go w tym roku i Niuniek mnie wyręczył: nie chciałam, że Syriuszowi było przykro, nawet, jeśli o tym nie wie.
Wybiła na zegarze północ. Ostatnie święta spędziliśmy z Potterami…
-Idę z jedzeniem! Wesołych Świąt, siostrzyczko!- dało się słyszeć z korytarza. Remus bardzo się postarał, by jego głos był radosny i beztroski, ale nie wyszło mu to.
-Wesołych Świąt, Syriuszu.- szepnęłam i zadrżałam od powstrzymania łkania.
Święta okazały się wieczorem jak każdy inny. Bez ozdób, bez prezentów, chociaż Remus bardzo się starał i doceniałam to. Wolałam jednak nie sięgać po radość, bo była sztuczna.
Nowy rok, 1982, przyniósł jednak już na samym początku coś, po czym stwierdziłam, iż to dopiero początek przykrości i łez…
-Popatrz, Meg.- szepnął Remus- Ale obiecaj, że zachowasz zimną krew.
Potrzymał “Proroka” nad moją wyciągniętą dłonią chwilkę, niechętnie na mnie patrząc.
-Daj.- poprosiłam głucho, otulając się ciaśniej kocem.
-Na dole strony. Widać tytuł.
Pod jakąś wzmianką o sytuacji czarodziejów w Polsce po niedawno wybuchłym stanie wojennym widniał napis “Okrutna zbrodnia ukarana Azkabanem. Bestialskie tortury doprowadziły do utraty zdrowia psychicznego”. Przełknęłam ślinę i zanurzyłam się w artykule, czując ścisk gardła. Po chwili odrzuciłam od siebie gazetę.
-Remus, ja w to wszystko nie wierzę.- szepnęłam, czując napływający lament- Nie wierzę… Dlaczego oni piszą tu, że Lestrange’owie i młody Crouch torturowali Longbottomów? Dlaczego?! To chyba nie jest prawda…
Przerwał mi spazmatyczny szloch. Zakryłam twarz dłońmi, mój brat opadł na sofę obok i westchnął. Słychać było szelest gazety.
-Cóż… Oni myśleli, że Longbottomowie wiedzą, gdzie ukrył się Voldemort.
-Czysty nonsens!- zawołałam ze złością przez łzy- On umarł i już NIGDY ma nie wracać!
-Wiem, no!- mruknął cicho.
-Co z nimi?
-Zesłali ich do Azkabanu.
-Nie, co z Longbottomami! Co z Frankiem i Alicją?!
-Stracili zmysły po torturach- szepnął Remus- Obecnie są w Mungu na oddziale dla umysłowo chorych. Będą ich leczyć, chyba.
Załkałam. Przecież to beznadziejne! Voldemorta już nie ma! Dlaczego Longbottomowie musieli tak ucierpieć za taką bzdurę?! Oni także mieli synka… Co z Nevillem?
-A jeśli oni nigdy już nie będą sobą?- szepnęłam po chwili ciszy.
-Nie wiem, Meg…- zakłopotał się Remus- Cruciatus jest potworny, jak wiesz… Ale stracić zmysły… Nie wiem, ile musieli ich męczyć, by doprowadzić tak silnych ludzi do takiego stanu… Nie potrafię sobie tego uzmysłowić…
-Przestań! Błagam!- owinęłam się ciaśniej kocem i pacnęłam głucho jednym bokiem na sofę, gapiąc się złością w ścianę.
Po tym incydencie wszystko było jeszcze gorsze, o ile to możliwe. Kwestia Harry’ego i jego brak w moim życiu wydał mi się niczym w porównaniu do utraty zmysłów przez Franka i Alicję. Tych ludzi znałam tak długo… Myślałam, że może tu ostali się moi przyjaciele, a w rezultacie pozostał mi już tylko Remus. Tylko i wyłącznie.
Co jeszcze mogłoby się stać?
-Pani, ktoś odwiedził. Niuniek przyprowadza.
Przenikliwy głos skrzata okrutnie wrył mi się w mózg. Obróciłam niechętnie głowę z opuchniętymi oczami w kierunku drzwi salonu.
Stał tam dziwny, nieznany mi jegomość. Wyglądał na typowego urzędnika z Ministerstwa, był schludny, uporządkowany, nosił wytworną, oficjalną szatę.
Powstałam wolno, przyglądając mu się badawczo.
-Pani Syriuszowa Blackowa?- zapytał wyniośle.
-Tak, to ja.- odparłam, nie bez nutki przekornej dumy- W czym mogę pomóc?
-Przyszedłem dopełnić pewnych formalności.
-Proszę zatem usiąść.- chłodno wskazałam na fotel- Jakich formalności?
-Niezbędnych Ministerstwu.- rzekł niechętnie i zasiadł.
Usiadłam naprzeciw niego, wciąż podejrzliwie go obserwując. Coś mi się tu nie podobało.
-Piękny dom.- mruknął wreszcie beznamiętnie, wyciągając jakieś papiery.
-Owszem.- ucięłam.
-Przykre.- wyjął jakiś formalnie wyglądający świstek- Z tego, co mi wiadomo, dom ów jest własnością pani świętej pamięci męża?
-Świętej pamięci?- wyraziłam lodowate zdziwienie- Syriusz jest świętej pamięci?
-Wszyscy najgorsi zbrodniarze tak są traktowani.- odparł jeszcze bardziej lodowato- Im pozostaje jedynie już na tym świecie umrzeć.
Ten bezwzględny tekst zupełnie mnie rozwalił. Poczułam łzy w oczach. Ale gość podjął:
-Dom był własnością męża, prawda?
-O ile mi wiadomo, tak.- burknęłam.
-Tak samo państwa konto w Gringotcie. Również należało do Blacka. Cały majątek męża, łącznie z tą nieruchomością opiewa na sumę przeszło miliona galeonów.
-Do czego pan zmierza?- zmrużyłam oczy.
Mężczyzna chrząknął i zaczął mówić bardzo formalnym głosem:
-Prawo czarodziejów jest w takich sytuacjach jasne. Kto poszedł do Azkabanu, zwykle nie wraca. A Syriusz Black z pewnością nie wróci. Bank Gringotta zmuszony jest w tak przykrych sytuacjach zamrozić konta więźniów. Konto męża zostaje zatem zamrożone.
-Zamrożone?- coś osunęło się w moim żołądku- Znaczy, że…
-Nie wolno pani ani komukolwiek innemu z wyjątkiem właściciela, korzystać z tego konta. A właściciel raczej już z niego nie skorzysta.- rzekł z bezlitosnym błyskiem w oku.
Poczułam się, jakby salon Wiązowego Dworu został pozbawiony grawitacji.
-Ale jak to? Razem podejmowaliśmy z niego pieniądze!- oburzyłam się- Zarówno ja, jak i Syriusz! To było wspólne konto!
-Formalnie, jego właścicielem jest Syriusz Black.- rzekł znużony urzędnik- Nie jest pani jego współwłaścicielem. Nie jest to formalne, nawet, jeśli mąż pozwalał pani korzystać…
-Pozwalał!- zawołałam- Nie musiał tego formalizować, ufaliśmy sobie bezgranicznie!
-Niech pani lepiej teraz zaufa własnemu kontu.
-Nie mam własnego konta.- rzekłam głucho- To było jedyne.
-Przykro nam.- stwierdził urzędnik tonem, w jakim nie było litości- Proszę je założyć.
Prawie sześćset tysięcy… Co za strata… Ale dobrze, mamy za co żyć, sprzeda się meble…
-Jestem tu również z innej przyczyny.- odchrząknął- Mam nakaz, by pani i pani rodzina podjęli natychmiastową ewakuację z domu Syriusza Blacka. Rekwirujemy go. Razem z całym wyposażeniem i terenem przylegającym do posiadłości.
-CO?!- jęknęłam rozdzierająco- Przecież to dom Blacków! JA TEŻ JESTEM BLACKIEM!
-Możliwe.- mruknął, znudzony- Dom jest jednak przepisany na Syriusza Blacka. Pani nie jest teraz jego właścicielem, tylko Syriusz Black. A że on zmienił miejsce zamieszkania, ten dom przestał mieć właściciela. Pani mąż mógł przepisać na panią dom. Nie zrobił tego? Szkoda.
Nie posiadałam już wnętrzności. Trąc dłonią o dłoń, zagapiłam się w misterną, aksamitną serwetkę na stole. Nie byłam już jej właścicielką.
Dom, pieniądze… W ciągu pięciu minut straciłam wszystko, co zostawił mi godnego Syriusz. Z wyjątkiem nazwiska, dzieci i wspomnień…
-I co ja teraz zrobię?- zapytałam z żalem- Jeżeli nie mam domu i pieniędzy?
-To już nie należy do profesji Ministerstwa.- rzekł brutalnie urzędnik swym zwykłym, uporządkowanym głosem- Proszę znaleźć inną nieruchomość lub pomoc wśród najbliższych.
Wstał, zbierając akta.
-Kiedy mamy się wyprowadzić?- zapytałam martwo, wciąż patrząc na serwetkę.
-Ma pani jeden dzień.- syknął- Życzę miłego dnia.
Po czym wyszedł z obcego mi już i jednocześnie ukochanego Wiązowego Dworu, w którym przeżyłam najpiękniejszy okres mojego życia…