96. CD Dodała Mary Ann Lupin Piątek, 17 Maja, 2013, 18:59
Nicholas rozglądał się czujnie po ulicy Hogsmeade, wciskając głębiej dłonie do kieszeni długiego, czarnego płaszcza, jaki nosił każdy uczeń Hogwartu. Obok niego szła Tamara. Prószył gęsty śnieg, osadzając się na ich głowach, ramionach i szalikach.
– Smakuje ci? – zagadnął przyjaciółkę o czekoladowej czuprynie. Z błogością pokiwała głową i wyciągnęła następną cynamonową gwiazdę z karmelem z papierowej torebki oznaczonej logo Miodowego Królestwa. Nicholas uśmiechnął się.
– Dziękuję, że mi je kupiłeś! – uśmiechnęła się Tamara. – To bardzo miło z twojej strony!
– Nic takiego to znowu nie jest. Chciałem być wdzięcznym przyjacielem. Wejdźmy wreszcie do jakiegoś pomieszczenia, bo zaraz oszaleję z tym mokrym futrem na moich uszach!
Władowali się do zatłoczonego pubu, a Nicholas otrzepał uszy jak mokry pies, czym, jak zwykle, doprowadził którąś grupkę dziewczyn do rozhisteryzowanych ochów i achów. Zamówili kremowe piwo i zajęli jedyny wolny stolik, bo dziś madame Rosmerta miała pełne ręce roboty. Był to ostatni wypad do Hogsmeade przed świętami Bożego Narodzenia, ostatni dzwonek, by kupić prezenty, wyluzować się z przyjaciółmi i odwiedzić wioskę. W pubie wrzało od niedawnych wydarzeń. Zaledwie parę dni temu, po meczu quiddicha Slytherin-Gryffindor, do szpitala trafił jakiś mały Gryfon o wiele mówiącym mianie Colina Creeveya. Podobno przytrafiło mu się to samo, co Pani Norris dwa miesiące temu. Generalnie był sztywny.
– Ej, a jeżeli to oznacza, że będziemy po kolei wszyscy umierać? – zasępił się Nicholas. Przypomniało mu się, że on i tak umrze niebawem, ale Tamara o tym nie wiedziała i nie powinna nigdy wiedzieć.
– Podobno Norris i ten pierwszak nie umarli, tylko zostali spetryfikowani! – poprawiła go Tamara.
– Ale co? – zdziwił się Nicholas szczerze. – A ja myślałem, do tej pory, że Norris wyciągnęła kopyta i ten biedny dzieciak… Ojej, to bardzo dobrze!
Poprawił mu się humor. Ostatecznie, cóż za trauma, wpakować się na trupa na korytarzu lub w toalecie… Jeżeli oni żyją, to nie ma się czego obawiać, jeżeli na kogokolwiek wpadnie w jakimś dziwnym miejscu, choćby nie wiadomo jak sztywnego, to nie będzie to trup. Pocieszająca perspektywa. Ale, z drugiej strony, jak człowiek spetryfikowany, spełnia swoje potrzeby fizjologiczne? Co z jedzeniem, wypróżnianiem się, oddychaniem? Czy wszystkie kanały, prowadzące na zewnątrz jego ciała też ma sztywne i twarde, jak kamień? A co z organami? A może on ma świadomość, ale nie może mówić oddychać i tym podobne, i gnije i dusi się, biedaczyna, w niewzruszonej skorupie, powleczony nią i wypełniony od środka, cóż za makabra…
– Nicholas! Mówię do ciebie! Reaguj!
Nicholas ocknął się z obrzydliwych wizji. Tamara poprawiła duże, prostokątne okulary i spytała:
– Dlaczego unikasz eliksirów?
– Ja niczego nie unikam! – skłamał odruchowo.
Tamara uniosła brwi i lustrowała go z politowaniem.
– No dobrze… – westchnął. – To było tak… Koledzy, to jest Paul, Marcus i Eddie, zakumplowali się ze mną ostatnio, jak zauważyłaś…
– Nie ostatnio, tylko od ponad miesiąca. – Tamara wykrzywiła wargi. – Z trudem cię tu wyciągnęłam, bo przestałeś ze mną spędzać czas. Myślisz, że to takie sympatyczne? Ja dla ciebie praktycznie odcięłam się od moich kumpli. Inna sprawa, że nasz paczka się rozwaliła, ale uwierz mi, że niekoniecznie z tobą musiałabym spędzać czas po jej zakończeniu.
– Przepraszam. – Nicholas poczuł, że zarumienił się ze wstydu, że tak z Tamarą postąpił. – Dlatego ci też kupiłem te cynamonowe gwiazdy, na przeprosiny, bo czułem, że cię zaniedbuję, ale oni się śmieją ze mnie, że z tobą spędzam czas, może trochę tym nasiąkłem…
– Oni wiedzą, że ja wiem, że oni coś knują! – prychnęła Tamara z najwyższą powagą. – Zwróciłam tym szczylom, a konkretnie Marcusowi Belby’emu, uwagę, żeby się od ciebie odczepili. Nawet nie wiesz, jakim wilkiem na mnie spojrzał i odparł, że to nie jest sprawa emerytów!
– Co? Rozmawiałaś z nim? – jęknął Nicholas. – Dlaczego? Czuję się, jakbyś mi matkowała!
– Ucisz się! – warknęła Tamara, lekko się rumieniąc. – Tak, postanowiłam się wtrącić! Wiesz, czemu? Bo coś mi tu się nie podoba!
– Tak? A co konkretnie?
– Dwa lata i nikt cię z nich nie lubił, nie akceptował… A kiedy zacząłeś wymiatać z eliksirów, nagle są super zainteresowani, cudownie mili i chcą wspaniałomyślnie, byś im pomógł z eliksirami! Ja bym się tak nie dała wciągnąć! Ale jest tego więcej! Sprowadzają cię na złą drogę, wagarując z tobą z tych zajęć, mimo tego, że przecież nie musisz z nich zwiewać! A co było ostatnio, na co się skarżyłeś?
– Że nie stawili się tam, gdzie się umówiliśmy, tylko poszli na eliksiry, a ja sam zwagarowałem… – burknął Nicholas niechętnie. – Ale może zapomnieli?
– Jesteś za bardzo podekscytowany, że cię niby zaakceptowali! Nie widzisz ich wad! A czy zawsze chcą, byś z nimi spędzał czas, czy tylko wtedy, gdy jesteś im potrzebny?
– Bardzo często spędzamy czas razem! – zirytował się Nicholas, kładąc po sobie uszy.
– To dlaczego nie poszli dziś z tobą do Hogsmeade?
– Oni w ogóle nie poszli do Hogsmeade! Tak mi powiedzieli!
– I ty wierzysz w te bajeczki? – Tamara uśmiechnęła się z politowaniem. – Ale ja ich dziś na ulicy widziałam. Weszli do Zonka. Jak mi nie wierzysz, trudno. Myślałam, że jesteśmy przyjaciółmi.
Tamara wstała, wzięła torbę z gwiazdami, spojrzała na Nicholasa z troską i wyszła z pubu. Trzynastoletni Black wpatrywał się jakiś czas w swój kufel kremowego piwa, czując głuche piszczenie w uszach. Może Tamara miała rację? Jeśli chłopcy poszli dziś do Hogsmeade, mając go gdzieś i kłamiąc w żywe oczy? Dowodów nie miał, ale Tamarze ufał prawie w dziewięćdziesięciu procentach, w końcu była jego najlepszą i jedyną przyjaciółką, a od ponad roku cały czas pracowała na coraz większe zaufanie, jakim mógł ją obdarzyć Nicholas.
Chłopak obiecał sobie, że na następne eliksiry, już po powrocie z domu, na pewno pójdzie, bez związku ze swoimi kolegami. Ale może niekoniecznie się trzeba na nich od razu obrażać… Nie ma się co martwić, mógł pomagać kolegom dalej, ale trzymać ich raczej na dystans i nigdy już nie zwiać z eliksirów. Trzeba się będzie nauczyć trzeźwego myślenia i czegoś, czego zawsze Nicholasowi brakowało, czyli twardego stąpania po ziemi.
– Gotowi?
– Gotowi!
– Raz… dwa… trzy…
Rosemary łyknęła zdrowo z kubka, w którym dostała porcję Eliksiru Wielosokowego. Kolor jej brata był apetycznie zielony, Crabbe’a, pitego przez Rona, ciemnobrązowy, Goyle’a - zgniłozielony, a Milicenty jadowicie żółty. Wypiła duszkiem cały eliksir, krzywiąc się lekko, ale nie był w smaku tak ohydny, jakby wskazywała nieprzyjemna konsystencja.
Nagle skręciło ją tak nieprzyjemnie, że osunęła się na podłogę. Czerniało jej przed oczyma, ale kątem jednego z nich dostrzegła, że rude loki prostują się, ciemnieją i cofają ku górze, na torsie skóra brutalnie opięła się wokół zapadającej klatki piersiowej, niszcząc zaczątki biustu, całe ciało nieprzyjemnie piekło… wszystko ustało.
Rosemary wstała, drżąc i obserwując chłopięce dłonie i zielone wstążeczki na rękawach tam, gdzie były one czerwone. Gwałtownie przywarła plecami do ściany kabiny, jakby grunt niebezpiecznie chwiał jej się pod stopami i zamarła. Jej kabinę otworzył Crabbe, czyli Ron.
– W porządku? – zapytał grubym, niepewnym głosem. – Dopiero teraz widzę, że jesteście bardzo podobni! Ej, Rosemary, co jest?
– Ron! – jęknęła wciąż wysokim głosem Cosmo tak, by Harry i Hermiona nie słyszeli. – Ron, mam coś w gaciach… Co to jest?! Nie, nie zajrzę tam… Braciszku, obiecuję ci, że nie zajrzę do twoich majtek, uszanuję prywatność…
Ron zarechotał identycznie do Crabbe’a. Rosemary wylazła z kabiny, jak najszerzej stawiając nogi, wciąż w szoku, że ma ciało swego brata. Podeszła do lustra. Nos ten sam, skośne oczy, ta sama śniada, piegowata cera, podobne usta i kształt twarzy… To, co ją odróżniało od brata, to był kolor oczu, teraz orzechowy, u niej zielony i brwi, u Cosmo niżej osadzone i nie tak łukowate. Wszystko jednak wyglądało tak podobnie… Tyle, że Cosmo nieco inaczej patrzył, nie jak przestraszony kurczaczek. Rosemary spróbowała zmrużyć oczy podobnie do brata, tak od dołu, w charakterystyczny sposób. Wyszło idealnie. Zadowolona z siebie, obróciła się do Goyle’a i Crabbe’a.
– Lepiej się stąd zmywajmy – rzekł Harry głosem tępego Goyle’a. – Musimy jeszcze znaleźć salon Ślizgonów, przecież nigdy tam nie byliśmy… Może ktoś tam będzie szedł, to my za nim…
– Nie masz pojęcia, jakie to dziwne uczucie… widzieć Goyle’a myślącego – mruknął Ron i podszedł do kabiny Hermiony. – Wyłaź, musimy już iść…
– Ja… ja chyba jednak z wami nie pójdę – zapiszczała Hermiona. – Idźcie beze mnie.
– Hermiono, przecież wiemy, że Milicenta Bulstrode jest brzydka, nikt nie będzie wiedział, że to ty – powiedziała Rosemary uspokajająco.
– Nie… naprawdę… chyba nie pójdę. Wy lećcie, tracicie tylko czas.
Cosmo, Crabbe i Goyle popatrzyli po sobie z rezygnacją i zaskoczeniem.
– To mi wygląda bardziej na Goyle’a – Ron podrapał się po głowie. – Tak się zachowuje za każdym razem, kiedy nauczyciel zada mu jakieś pytanie.
– Hermiono, nic ci nie jest? – zagadnęli naraz Rosemary i Harry.
– Nie, w porządku… Idźcie…
– Spotkamy się tutaj, dobra? – i ruszyli do drzwi. Na korytarzu nie było nikogo.
– Nie machaj tak tymi łapami – mruknął Harry do Rona.
– Co? – tępo zdziwił się Ron.
– Crabbe trzyma je tak jakoś sztywno… – stwierdziła Rosemary, z trudem chodząc.
– Może tak?
– Tak, teraz lepiej. Harry, Ron, czy chodzę jakoś dziwnie?
– Nie stawiaj tak szeroko nóg, to wygląda idiotycznie – zarechotał Ron.
– Wyluzuj, Rosemary, po prostu – syknął Harry. – Gdzie są ci Ślizgoni?!
– Zawsze ich wszędzie pełno, a teraz, kiedy wreszcie, raz jeden, są potrzebni…
Znaleźli się w pobliżu lochów, ale nawet tam było zupełnie pusto. Kręcili się bez sensu w kółko, czekając na kogokolwiek, ale ogarnęła ich szybko rozpacz, bowiem w pobliżu nie było żywej duszy. Co będzie, jeżeli nikt się tu nie pojawi przez następne pół godziny? Wreszcie, czując ulgę, usłyszeli kroki. Rosemary poczuła niesamowite podniecenie, ale… To był Percy Weasley.
– Co ty tutaj robisz? – zapytał nisko Ron.
– Nie twój interes – odpowiedział obrażony prefekt. – Crabbe, tak?
– Jaki… och, tak.
– No to zjeżdżajcie do swoich sypialni. Dobrze wiecie, że ostatnio nie jest bezpiecznie włóczyć się po korytarzach.
– A ty to co? – zadudnił Ron.
– Ja jestem prefektem. Mnie nic nie zaatakuje.
Nagle Rosemary, Harry i Ron podskoczyli, słysząc kogoś za nimi.
– A, tu jesteście. Nażarliście się wreszcie? – był to Malfoy. Co za ulga… – Szukałem was, mam wam do pokazania coś naprawdę super.
Podszedł do całej czwórki i zlustrował ze zdziwieniem Rosemary.
– Myślałem, że wróciłeś do domu, Cosmo – uniósł brwi. – Co się stało?
– Yyy… – Rosemary poczuła, że musi wziąć się w garść, bo brzmi bardziej jak jeden z goryli, aniżeli jej bliźniak. – Postanowiłem wrócić… Starzy mnie wkurzyli… Takie tam… To znaczy, stara.
Malfoy jeszcze chwilę przyglądał jej się, mrużąc brwi.
– Nie będę pytał, skoro nie chcesz odpowiedzieć. Wyglądasz trochę nieswojo… A co ty tutaj robisz, Weasley? – warknął w kierunku Percy’ego.
– Trochę szacunku dla prefekta! – powiedział. – Nie podoba mi się twoje zachowanie!
Malfoy zaśmiał się drwiąco, po czym odszedł, a za nim poszli Harry, Ron i Rosemary.
– Ten Peter Weasley… – zaczął Malfoy.
– Percy – rzekł natychmiast Ron.
– A niech mu tam będzie Percy. Ostatnio za bardzo węszy. Założę się, że wiem, czego szuka. Myśli, że sam złapie dziedzica Slytherina.
Za plecami Malfoya cała trójka wymieniła czujne spojrzenia. Ten zatrzymał się przed nagą, wilgotną ścianą.
– Jakie jest to nowe hasło? – zapytał Goyle’a.
– Eee…
– Och, tak… Czysta krew – mruknął po chwili.
Przeszli przez drzwi w ścianie. W salonie było jakoś nieprzyjemnie w porównaniu do salonu Gryfonów. Zimno i ciemno. Rosemary zaczęła współczuć Cosmo. Malfoy kazał im usiąść i pobiegł do dormitorium. Usiedli więc na skórzanych sofach, jak na jeżach. Blondyn wrócił po chwili, niosąc wycinek z gazety. Ciekawe, co też chciałby im pokazać…
Wycinek był z „Proroka”. Rosemary było dość ciężko przeczytać cokolwiek, bowiem to Ron trzymał świstek, a ona była obecnie znacznie drobniejsza, niż Harry i Ron. Udało jej się tylko przeczytać informację z pierwszego zdania o tym, że pan Weasley został ukarany grzywną za posiadanie latającego samochodu.
– No i co? – cieszył się Malfoy. – Ale ubaw, co?
– Ha ha – mruknął Harry nieprzekonująco.
– Artur Weasley tak uwielbia mugoli, że powinien przełamać swoją różdżkę i przyłączyć się do tych gnojków – powiedział Malfoy pogardliwym tonem. – Sądząc po zachowaniu Weasleyów, nigdy bym nie powiedział, że są czystej krwi. Co jest z tobą, Crabbe?
– Brzuch mnie rozbolał – odparł Ron, przed chwilą wykrzywiony wściekłością.
–No to idź do skrzydła szpitalnego i przykop ode mnie tym wszystkim szlamom – parsknął Malfoy. – Wiecie co? Dziwię się, dlaczego „Prorok Codzienny” nie donosi o tych napaściach w naszej budzie. Założę się, że Dumbledore próbuje wszystko zatuszować. Jak dojdzie do nowych ataków, będzie wykończony. Ojciec zawsze powtarza, że Dumbledore to klęska dla szkoły. Szlamy to jego pupilki. Przyzwoity dyrektor Hogwartu nie powinien pozwolić, by plątały się tutaj takie szlamy jak ten Creevey.
Malfoy udał, że robi parę fotografii i zapiszczał:
–Potter, mogę ci zrobić zdjęcie, co? Mógłbym dostać twój autograf? A może mógłbym wylizać ci buty, co, Potter? Błagam…
Opuścił ręce i ze zdumieniem i jakąś konsternacją zerknął na Harry’ego, Rona i Rosemary.
–Co jest z wami, chłopaki? – zapytał.
Cała trójka jednocześnie zarechotała beznamiętnie, ale Rosemary w ostatniej chwili zreflektowała, że musi zarechotać inaczej, więc powieliła dzikie rżenie Cosmo. Malfoy najwyraźniej był z siebie zadowolony, że powiedział tak dobry dowcip, tak więc udało im się ocalić skórę.
– Święty Potter, przyjaciel szlam – kontynuował tyradę Malfoy. – Nie ma za grosz instynktu prawdziwego czarodzieja, bo gdyby miał, to by nie chodził z tą porąbaną szlamą Granger. A ludzie myślą, że to on jest dziedzicem Slytherina! Bardzo bym chciał wiedzieć, kto nim jest. Mógłbym im pomóc.
Ron i Rosemary wymienili zszokowane spojrzenia… Ależ!… To Malfoy miał być dziedzicem!
– Przecież musisz podejrzewać, kto się za tym wszystkim kryje…
– Wiesz dobrze, Goyle, że nie mam pojęcia. Ile razy mam ci to powtarzać?
– A może coś ukrywasz? – zagadnęła nieco zbyt nieśmiało i cicho Rosemary.
– Przecież tobie bym powiedział, nie sądzisz? – warknął Malfoy. – A ojciec nie powiedział mi nic o tym ostatnim otwarciu Komnaty. Tak, to było pięćdziesiąt lat temu, nie jego czasy, ale doskonale wie, co się wtedy wydarzyło. Zawsze powtarza, że byłoby podejrzane, gdybym wiedział za dużo. Ale wiem jedno: ostatnim razem, kiedy Komnata Tajemnic została otwartą musiała zginąć jakaś szlama. I dlatego mogę się założyć, że i tym razem prędzej czy później stanie się to samo… Mam nadzieję, że to będzie Granger.
Rosemary zerknęła na Rona, którego pięści zacisnęły się niebezpiecznie.
– A złapano tego, kto otworzył Komnatę? – zagadnął w tym momencie Harry.
– No pewnie… Nie wiem, kto to był, ale go wywalono ze szkoły – odpowiedział Malfoy. – Pewnie nadal jest w Azkabanie.
– W Azkabanie?
– W Azkabanie, Goyle… w więzieniu dla czarodziejów – rzekł Malfoy, patrząc na niego z politowaniem. –Wiesz co, gdybyś jeszcze trochę wolniej myślał, to zacząłbyś się cofać. Ojciec wciąż mi mówi, żebym siedział cicho i pozwolił działać dziedzicowi Slytherina. Mówi, że trzeba oczyścić szkołę z tego całego szlamu, ale żebym się do tego nie mieszał. Ma swoje kłopoty. Wiecie, że Ministerstwo Magii zrobiło u niego rewizję? Taak… Wiele im się nie udało znaleźć. Mój stary ma bardzo cenne czarnoksięskie przedmioty. Ale, na szczęście, mamy własną tajną komnatę pod salonem…
– Ach! – zawołał tryumfalnie Ron.
Malfoy, Harry i Rosemary spojrzeli na niego. Ron się zarumienił, ale… jego włosy jakby również. Zamieniał się w Rona i Rosemary poczuła, że żołądek podjeżdża jej do gardła, a już z pewnością, iż coś na torsie się zaokrągla. Końcówki włosów robiły się czerwone. Zerwali się we trójkę.
– Nie wytrzymam, muszę łyknąć jakieś prochy albo inne świństwo! – wrzasnął Ron i wypadli, na łeb na szyję z salonu Ślizgonów. Pędzili przez puste korytarze, po drodze zostawiwszy Crabbe’owi i Goyle’owi buty pod skrytką. Wreszcie odetchnęli z ulgą, gdy wlecieli, pędzeni strachem i podekscytowaniem, do łazienki Jęczącej Marty.
– No, ale nie była to całkowita strata czasu. Tak, wiem, że nie odkryliśmy, kto się kryje za tymi napaściami, ale jutro napiszę do taty, żeby zbadał, co Malfoy ukrywa pod podłogą salonu. Hermiono, wyłaź, mamy ci kupę do opowiadania…
– Zostawcie mnie! – usłyszeli jedynie.
– O co ci chodzi? Przecież musisz już wracać do siebie, my…
– Hermiono, czy coś ci się stało? – zagadnęła Rosemary niepewnie. – Zrobiłaś coś sobie?
– Idźcie stąd!
Nagle wyłoniła się przed nimi przez drzwi Marta. Zaśmiewała się do rozpuku.
– Ooooooch! Poczekajcie, aż sami zobaczycie. To jest straszne!
Hermiona otworzyła im drzwi, zakryta szatą na głowie i płacząca głośno.
– Co jest? Wciąż masz nos Milicenty? – zmartwił się Ron.
Rosemary delikatnie zdjęła jej szatę. Ona i chłopcy wydali zduszony okrzyk. Hermiona była okryta futerkiem, miała kocie uszy i twarz…
– To był… włos k-kota! – zawyła. – M-milicenta Bulstrode m-musi mieć kota! A t-tego eliksiru nie używa się do t-transmutacji zwierząt!
– Uau!– krzyknął Ron.
– Ale się będą wyśmiewać z takiej szkarady – cieszyła się Jęcząca Marta.
– To było pyszne, Meg!
Remus westchnął z błogością, klepiąc się po brzuchu, napchanym wszystkim, co mógł zmieścić. Zwykle w domu było niewiele jedzenia, chodziliśmy raczej wychudzeni i chociaż nigdy nie głodowaliśmy, oszczędzaliśmy, by się nie przejadać. Ale na święta nigdy nie potrafiliśmy sobie odmówić naprawdę wielkiej uczty i góry różnych ciast i ciasteczek. Pomaganie przy ich pieczeniu zajmowało zwykle dzieci na dobre, ale tym razem było nieco inaczej. Rosemary, z sobie tylko znanych powodów, postanowiła zostać w szkole, Nicholas po przyjeździe był jakiś przygaszony, a Cosmo odwalał dziwne rzeczy. Lubił, na przykład, sprawdzać, ile drzwi od łazienki wytrzymają, zatkane u dołu szczelnie, gdy wewnątrz odkręci się wszystkie krany. Zastanawiałam się nawet, czy tego dzieciaka nikt w szkole nie temperuje, ale doszłam do wniosku, że Cosmo wpadł w dziwny stan, coś na zasadzie „Hulaj dusza, piekła nie ma”, najwyraźniej w szkole mógł tak funkcjonować, bez konsekwencji.
– Cosmo, czy profesor Snape, twój opiekun, wlepił ci kiedyś szlaban lub utratę punktów? – zagadnęłam dwunastoletniego syna, który przyczaił się przy kominku. Ja, Remus i dzieciaki, siedzieliśmy przed kominkiem, odpoczywając po świątecznym opychaniu się. Ogień wesoło trzaskał, za oknami zrobiło się już ciemno.
Mój najmłodszy syn popatrzył na mnie znad sterty przywłaszczonych ciastek wzrokiem smoka, który zobaczył jakiegoś krasnalka, niewprawnie kradnącego olbrzymie jajo.
– Żartujesz?! – prychnął z wyższością. – Jestem istotą posiadającą szeroki wachlarz przywilejów i mój ojciec chrzestny by prędzej założył różową szatę, niż mnie tak zranił!
Remus uśmiechnął się pod nosem na taką ripostę. Pokręciłam głową.
– Fajnie masz… – burknął Nicholas.
– Nicholas, nie przejmuj się profesorem… – Remus poklepał Nicholasa po ramieniu.
– No nie wiem, czy to taki dobry pomysł – zmrużyłam oczy. – Severus wysłał mi list…
– O Boże… – wydał z siebie Nicholas ze znużeniem.
– Tak, o tobie! Podobno lubisz sobie zwagarować z jego zajęć! Jeszcze cię nie ukarał?
– Mamo! – zezłościł się trzynastolatek.
– Dlaczego wagarujesz? Przecież lubisz eliksiry? Czy Sev jest naprawdę tak nieznoś…
– Nie – przerwał mi, jakby markotniejąc. – Po prostu, koledzy zwiewają i chcieli, żebym zwiał z nimi. Parę razy już tak było. Ja lubię eliksiry, ale… Tak bardzo bym chciał być akceptowany! A teraz mam okazję, poza tym, takie zwiewanie, to niezły dreszczyk emocji.
– Nicholas – Remus przygarnął go do siebie, zanim zdążyłam ofuknąć syna. – Po co ci to? Pchasz się w towarzystwo, ale zapewniam cię, że takie coś nie jest ci potrzebne. Rozmawialiśmy już, prawda? Sam mi mówiłeś, że twoją najlepszą przyjaciółką jest Tamara. Dlaczego nie trzymasz się jej, zaniedbujesz przyjaźń i obowiązki na rzecz paru niemądrych kolegów? Czy to jest dla ciebie naprawdę aż tak ważne, by być akceptowanym i lubianym?
Nicholas nachmurzył się, po czym poszarzał na twarzy i westchnął.
– Prawdziwa przyjaźń jest szczególna – kontynuował Remus. – Wiem, co mówię. Ci koledzy nie są warci twojej uwagi i kłopotów, jakie ściągasz na swój kark. Może i nie byłeś akceptowany, ale dlaczego? Przez kalekie nogi? Uszy? To żaden powód, by kogoś nie akceptować. Uwierz, moi przyjaciele, gdy usłyszeli… PEWNE moje sekrety, o wiele gorsze od kudłatych uszu, nie odwrócili się ode mnie, wręcz przeciwnie, pomogli mi z wielkim poświęceniem zaakceptować siebie! Czy mi się wydaje, czy Tamara tak z tobą postąpiła? A ty teraz ją zostawiłeś, bo paru chłopaków, którzy do tej pory byli twoją największą zmorą w szkole, łaskawie na ciebie spojrzeli. Bo tak bardzo pragniesz akceptacji przez ogół. Trzeba mieć swój honor, Nicholas. I jeszcze na tym tracisz, bo Snape cię ściga.
– Zrozum, nikt nie jest uwielbiany przez wszystkich, bez wyjątku – dodałam. – Zawsze się znajdzie ktoś, komu nie przypadniesz do gustu. Pogódź się z tym i wróć do starych przyzwyczajeń. Naprawdę ci tak źle z rolą samotnika?
– Nie – burknął Nicholas. – Nawet to lubię. Już od jakiegoś czasu się zorientowałem. Poza tym, zawsze mam Tamarę. I reszta szkoły mnie niewiele interesuje.
– To bardzo dobrze! – ucieszyłam się. – Mam nadzieję, że teraz będzie lepiej. Masz iść po powrocie do Snape’a i go przeprosić!
– Nie! – jęknął Nicholas.
– Nicholas! – ofuknęłam go. – Masz to zrobić! Wytłumacz mu to.
– Żeby jeszcze bardziej się ze mnie śmiał! Jeszcze czego!
– Nicholas, mama ma rację – zwrócił uwagę mój brat. – W ten sposób nie będzie wody na młyn. A tak to znowu będzie miał powód do tego, by z ciebie szydzić.
– Dobrze, że nie mam takich problemów! – wyszczerzył się Cosmo, plując okruchami od ciastek karmelowych. – Ale na przeprosiny bym mu kwiatki dał. Wzruszyłby się!
– Ty żeś ognomiał! – przeraził się Nicholas, gdy Sara ryknęła śmiechem. – Ja z kwiatkami! Do Snape’a! Co za obciach stulecia… Mowy nie ma!
– Witaj, czcigodny paniczu, po tak długi okresie bolesnej rozłąki!
Cosmo nisko i dystyngowanie się ukłonił, gdy wreszcie udało mu się znaleźć w pokoju wspólnym Dracona. Blondynek zlustrował go dość osobliwym spojrzeniem swych wodnistych oczu.
– Dość mizernie panicz wygląda, ujął bym, że wręcz RZYCIOWO, czyżby schorowany? A nie, zapomniałem, żeś blady zawsze i wszędzie… Jak święta?
Draco bez słowa uniósł się z skórzanej sofy i przyjrzał z bliska uchachanej twarzy Cosmo, łypiąc nań jednym, wielkim okiem, jakby podejrzliwie.
– Co? – zapytał niewinnie Cosmo. – Widać mi przez gałkę oczną mózg? To super, że jest w domu, a już się martwiłem, że nie widać gnoja i nie słychać…
– Dlaczego byłeś tu przez chwilę, w tej budzie, jak się zarzekałeś, że wracasz na święta do domu?
Cosmo zrobił minę zaskoczonego psa, po czym uniósł brew i przeciwległy kącik ust.
– Trzeba mi było trochę zostawić tego specyfiku – zarechotał.
– Jakiego specyfiku? Nie bądź śmieszny, widziałem, jak siedziałeś tu z nami, na sofie…
– Ale odlot, w mordę…
– …w tym miejscu, dokładnie w jeden dzień ferii! Ale potem zniknąłeś i już więcej cię nie było…
– I tak po prostu wyparowałem? W tym miejscu stojąc? – uniósł brwi Cosmo. – Widać, miałem powód… Zapewne zabrałem jeszcze swoje sługi, trzy zielone króliki. Widzisz, jeden z tych matołów zapomniał wyłączyć żelazko, trzeba było wracać i ratować jego różowy kubraczek przed spaleniem i utonięciem, oraz fryzurę cioci Myrtle, bo już się nie mieściła w oknie, jak szła po mleko i kaganiec. Chociaż Ministerstwo zabroniło, to jednak obora.
Draco łypał na niego w ciężkim szoku, na co Cosmo obnażył wszystkie swoje zęby.
– Miałem na myśli to, że… Byłeś, ale wyszedłeś z salonu i cię nie było już potem.
– Jasne, ech… Co zapach puddingu robi z ludźmi. A co tu się działo fajnego podczas świąt?
– Nic szczególnego… – Draco wciąż łypał na niego podejrzliwie. – Był atak na jednego ducha i jakąś szlamę z Hufflepuffa. Jak tak dalej pójdzie, to wreszcie szkoła będzie normalna!
– No nie wiem… – Cosmo zasępił się. – Więc dziedzic wciąż działa, powiadasz… Wolno mu to idzie, na razie dwóch uczniów usunął. Chyba twoje nadzieje, kuzynie, są mocno przesadzone.
– Jak wolisz – prychnął Draco. – Wiem, co mówię. Kiedy wreszcie nadejdą czasy oczyszczenia naszego świata z tych szumowin?!
95. Trudny wiek Dodała Mary Ann Lupin Niedziela, 14 Kwietnia, 2013, 01:37
hehe. No i notka jest! Długa, w dwóch częściach. Można zostawiać komenty pod oboma lub tylko jedną z tych części. Wakacje miały być patetyczne i super akcja, ale wyszło bardziej komediowo i trochę na skróty, bo Hogwartu się nie mogłam doczekać .
Następna za co najmniej tydzień. Nie będę dodawać notek co miesiąc, bo to sensu nie ma, trza częściej!
No, mam nadzieję, że się spodoba!
– Ech, Cosmo, bo jesteś niemyślącym dzieciakiem…
– A ty co, niby taki dorosły?!
– No… Ja bym nie nasikał na tego gościa.
– Przecież to niespecjalnie było, staruszku!
– To dlaczego musiałeś akurat załatwiać potrzeby fizjologiczne na tym klifie?
– Chciałem widzieć, jak strumyczek spada w dół, czadersko, coś też od życia chcę mieć…
– I nie pomyślałeś, że pod klifem, na plaży, ktoś może siedzieć?
– Kurde! Nie wymądrzaj się, jesteś starszy tylko o rok!
– Błyskotliwie bronisz swoich racji.
– Nicholas, daj spokój Cosmo! – obroniła bliźniaka Rosemary. – Przecież nie zrobił umyślnie tego, a to że tam, na dole siedziała dwójka ludzi i się macała…
– Fuj! – skrzywił się Cosmo. – Przerwałem im chyba w najlepszym momencie. Nie celowo, zaznaczam. A ty, Nick, na pewno odwaliłbyś coś podobnego! Twoje pomysły i odpały wielokrotnie przekraczają moje wypociny i do tego są jeszcze bardziej niecelowe…
Cała piątka siedziała w pokoju, przeżywając wczorajsze perypetie. Pogoda za oknem była diametralnie inna, świeciło piękne słońce i Rosemary już cieszyła się na kąpiel w najprawdziwszym morzu, pierwszą taką. Do tego Tamara najwidoczniej nie zauważyła, że Nicholas w nocy, jak zwykle, zamienił się w wilczka. Taka była jego przypadłość i cała rodzina o tym wiedziała, ale Tamara nie i Rosemary stresowała się, co mogłaby na to powiedzieć. Najwidoczniej jednak wszystko się udało ukryć przed obcymi.
– Grunt, że koleś nas nie dogonił. Myślałam, że mi serce wypadnie nosem ze strachu.
– No, ja też – przyznał Cosmo z zapałem. – Ale ja też nie byłbym chyba taki szybki, gdyby mi bieg krępowały opuszczone galoty, jak temu facetowi… Swą drogą, nie rozumiem czasem dorosłych… Po co mu było rozpinać spodnie i to przy tej babce?
– Może chcieli popływać? – zapytała niewinnie Sara, siedząca najdalej, na łóżku.
– Łe, nie! – żachnął się Nicholas. – Powód musiał być inny, przecież pogoda była fatalna… Co o tym sądzisz, Tamaro? Ej, co jest? Czemu jesteś taka czerwona?
– Ja? – udała zdziwioną Tamara, rzeczywiście z jakiś powodów zarumieniona. Nikt nie zdążył spytać, czemu Tamara ma też zakłopotaną i zawstydzoną minę, bowiem do pokoju weszła mama. Bardzo ładnie dziś wyglądała, ubrana w sukienkę w kwiatki. Rosemary cieszyła się, że mamie jest lżej na wakacjach i smutek w oczach lekko zelżał.
– Idziemy dziś na plażę! – oznajmiła dziarsko. – Musicie się przygotować. Aha. Idzie z nami profesor Snape, to nie marudźcie za długo, nie możemy za długo go poniewierać po różnych kątach, musi wrócić w miarę sprawnie i wyjść też.
Wszyscy szybko się pozbierali, ale emocji nie dało się zahamować. Tamara wyglądała na obeznaną, ale czwórka młodych Blacków nigdy nie miała do czynienia z ciepłym morzem i spędzaniem w wakacje wolnego czasu w sposób naturalny dla zwykłych ludzi. W wakacje się po prostu nudzili w domu, mama i wujek normalnie pracowali.
Morze, uginające się pod ciężarem krystalicznie czystego, niebieskiego i majestatycznego nieba, było tak wspaniałe i przedwieczne, że Rosemary nie potrafiła się napatrzeć.
Cała rodzinka plus Tamara i Snape, rozłożyli koce na piasku, cudownie żółtym i czystym, nagrzanym od słońca. Dwunastolatka natychmiast zanurzyła w nim dłonie, gdy tylko opadła na kolana na ręcznik. Czegoś takiego jeszcze nie dotykała.
Nicholas już ochoczo kulał w kierunku wody, goniąc Tamarę. Rosemary poczuła dziwny skurcz zazdrości, gdy popatrzyła na Tamarę. Sama się sobie dziwiła, ale po chwili wiedziała, co ten impuls oznaczał. Tamara wyglądała tak inaczej, dojrzalej… kobieco. Pomijając, że była opalona na czekoladę, co komponowało się ładnie z jej krótkimi włosami, to jej kształty były… inne, niż posiadała młoda panna Black. Wiedziała, że Tamara skończy we wrześniu piętnaście lat, a ona miała nędzne dwanaście. Ale i tak jej zazdrościła, mimo, że obydwie były drobne i szczupłe. Tyle, że Tamara wyglądała zupełnie inaczej…
– Severusie, pozwól, że ci pomogę… – mama, ubrana w lekką sukienkę w kwiaty, delikatnie pomogła Snape’owi w ułożeniu się na piasku. Ten stękał co chwila i nie miał zadowolonej miny. Wszyscy naokoło odziali się w kostiumy kąpielowe, ale Snape w domu nie dał się zasugerować przez zgubny wpływ ogółu i przylazł na plażę w pełnej gotowości (co w jego przypadku oznaczało swoje zwyczajowe, czarne szaty, chyba nigdy nie prane, i całą kolekcję bandaży). Rosemary, mimo wszystko, zrobiło się go żal, gdy lustrowała spoczywające w piasku czarne buty, w których, mogłaby przysiąc, przemierzał korytarze Hogwartu. Zresztą, w szacie również. Już zaczęła się zastanawiać, czy majtki też ma te same, gdy Cosmo dopadł do niego, powodując mimowolny grymas na jego twarzy.
– NIECH PAN SIĘ NIE RUSZA, WUJKU! – zakrzyknął. – Mam napad… twórczości!
Tymczasem Tamara i Nicholas prowadzili wodną batalię. Chlapali na siebie z entuzjazmem. Rosemary nigdy chyba nie widziała Nicholasa tak żywego i zaangażowanego w jakąś czynność i nieco się zdziwiła, gdy jej, jak dotąd, słaby fizycznie brat, chwycił Tamarę zgrabnie w pasie i cisnął wrzeszczącą niewiastę w odmęty Morza Czarnego. Sara niedaleko Rosemary siedziała na piasku i bawiła się swoim żółtym pierścionkiem z targu. Wujek Remus chodził przy brzegu, patrząc w dal założywszy splecione dłonie do tyłu, ale dwunastolatka miała wrażenie, że automatycznie pilnuje, co robią Tamara i Nicholas, jakby się obawiał o ich bezpieczeństwo. Rosemary nie chciała czekać długo. Po prostu rzuciła się z rozpędu w szumiące, zagarniające piasek fale. Woda była bardzo przyjemna i takiego doświadczenia dziewczynka jeszcze nigdy nie miała. Słońce rozgrzewało plecy, woda szumiała w uszach, piski i krzyki Nicholasa i Tamary, wesołe i radosne mówiły Rosemary, że jest to jeden z tych rzadkich momentów w życiu, gdy człowieka nic nie trapi i powinien to wykorzystać, póki jeszcze może.
Zerknęła w stronę brzegu, na którym siedziała Sara, mama, Snape i Cosmo. Jej bliźniak budował na okutanym brzuchu nauczyciela eliksirów babki z piasku. Ten leżał niewzruszony, opierając się na łokciach i gapiąc w przestrzeń, ignorując szczebiotanie chłopca, ale jego znudzona do ostatnich granic mina mówiła, że najchętniej by zerwał się na równe nogi i huknął na Cosmo tak porządnie, by ten w pełnym pędzie przeciął jądro ziemi. Ślizgon nic sobie z tego nie robił i pisał na babkach dziwne wyrazy, na przykład „Vincent” czy „Pansy”.
Snape, w tym pełnym stroju szkolnego nietoperza i straszydła, który zapewne w jego mniemaniu był patetyczny, mroczny i elegancki, czarnych butach, z byle jakim bandażem na głowie, który sprawiał, że wyglądał jak dziecko wojny, sfrustrowaną miną i czterema babkami z piasku na brzuchu wyglądał tak przekomicznie do sześcianu, że Rosemary wysmarkała sobie ze śmiechu dość sporą porcję smarków na brzuch. Żałowała, że nie ma aparatu i postanowiła, iż przaśną scenkę zapamięta najlepiej, jak to możliwe i powtórzy Harry’emu, Ronowi i Hermionie. Bezzwłocznie.
– Eee… Cosmo? Zaprowadź lepiej profesora na spacer po brzegu, zamiast go tak dręczyć… – usłyszała z daleka propozycję wujka.
Snapem to wstrząsnęło tak, jakby właśnie to była zapowiedź istnej udręki, ale chyba Cosmo wpadł w entuzjastyczny szał i poczuł, iż rola opiekuna jego opiekuna, w dodatku tak okrutnie uciemiężonego przez chorobę to świetna zabawa i możliwość, by ojcowi chrzestnemu sprawić masę przyjemności, bowiem ciągnął go już za rękaw ku górze, przeszczęśliwy.
Cosmo z udręczonym Snapem udali się na spacer, natomiast Tamara uczyła Nicholasa pływać. Wujek i mama leżeli teraz obok siebie, rozmawiając spokojnie i wyglądając na pozbawionych wielu dręczących ich trosk. Pozostała wyłącznie Sara, do której to Rosemary natychmiast podbiegła. Jej młodsza siostrzyczka budowała zamek z piasku. Rosemary żałowała, że nie może użyć swej różanej różdżki, by dodać do zamku jakieś bajery.
– Pokaż pierścionek! – zarządziła z ciekawością i kucnęła przy niej.
Sara podała pierścionek Rosemary. Był brzydki, prosty, miał żółte, okrągłe oczko i był z brudnego złota. Rosemary zmarszczyła brwi.
– Wiesz, że Cosmo ma taki sam, tyle że niebieski i ze srebra?
– No tak, dlatego go chciałam.
– Ciekawe, jakie tajemnice się za tym kryją! – podnieciła się Rosemary. – Skoro tamten znaleźliśmy w jaskini przy dawnym dworku naszej rodziny… To musi być jakieś bardzo tajemnicze i potężne znalezisko!
– Ale myślisz, że te pierścionki są jak my, rodzeństwem? – Sara otworzyła szeroko szare oczy z przejęciem. – Łau…
– No nie wiem, przecież są podobne. Ale Cosmo woli swój nowy sygnet, bucek jeden.
Kilkanaście następnych minut budowały razem zamek, skupiając się na nim. Rosemary zastanawiała się nad tym, co porabia Harry, Ron i Hermiona. Zaczynała już za nimi tęsknić i żałowała, że nie mogą być tu razem. Pomyślała, że czuje z nimi szczególną więź i ucieszyła się, iż żywi do nich takie lojalne i sympatyczne uczucia. Szkoda tylko, że Cosmo nie może im towarzyszyć. Że jest we wrogim obozie…
Słońce grzało przyjemnie, zawieszone nad nimi. Na plaży przybyło plażowiczów, ale tłumów tu nie było. Może i dobrze - kto normalny zniósłby Nicholasa z wilczymi uszami i Snape’a, wyjętego żywcem z trumny lub zabawy w Noc Duchów? Już i tak brat Rosemary wywoływał dużo emocji, gdy entuzjastycznie wytrzepywał wodę z wielkich uszu wilka, waląc się na odlew w bok głowy i nie przejmując uciekającymi turystami. Co do Snape’a, to Cosmo przybiegł sam paręnaście minut później do mamy i wujka, lekko jakby spanikowany i powiedział im coś w pośpiechu. Obydwoje się zerwali, niezbyt zadowoleni i zaczęli go ofukiwać. Rosemary nie zdążyła się temu przysłuchać uważniej, bo w tej chwili ktoś wylał jej wiadro zimnej, słonej wody na rozgrzane plecy. Rosemary zawyła dziko i wściekle, poderwała się, prawie jak do lotu i puściła biegiem przed siebie w reakcji odruchu obronnego, wyjąc wciąż ochryple. Za nią, dla odmiany, zawył ze śmiechu Nicholas, który prawdopodobnie podkradł się do niej od tyłu z wiadrem. Obróciła się w jego kierunku, obdarzając morderczym i ostrzegającym spojrzeniem. Wujek, stojący obok Rosemary, zerknął na nią z popłochem i troską, a mama złapała przestraszonego czymś Cosmo za rękę i pociągnęła go w stronę z której przybiegł, warcząc:
– Przypomnij sobie, gdzie zacząłeś zakopywać profesora Snape’a!
***
– No, to gdzie wlazł?
– Cii! Do tej piwnicy! Siedzi tam już długo! Sprawdźmy to!
– Boję się sama chodzić… Tam jest ciemno!
– Jak chcesz. Ja mogę iść sam!
– Ale jeśli wujek tam siedzi, to ma pewnie powody… Poczekaj, idę z tobą!
Rosemary nad powierzchnią poduszki przyuważyła, jak Cosmo wstaje z łóżka. Sara, szepcząca z nim, poderwała się subtelnie i ruszyła za bratem. Bliźniak Rosemary zerknął z góry na młodszą siostrę i obydwoje wykradli się z pokoju.
Rosemary usiadła na posłaniu i rozejrzała się czujnie w ciemności. Tamara spała, Nicholasa nie było widać, bo całą jego postać zakrywała kołdra. Po chwili namysłu Rosemary wstała z tapczanu i w samej, długiej koszuli nocnej wykradła się za resztą rodzeństwa. W całym mieszkanku panowała ciemność i cisza, toteż bardzo ostrożnie, na paluszkach, przemierzyła salon, w którym spał Snape. Czuła serce pod gardłem, gdy w ciemności zamajaczyła przed nią biel koszuli nocnej jej młodszej siostry. Ona i Cosmo dobierali się do drzwi wejściowych, by wejść do piwnicy. Na szczęście usłyszeli Rosemary, w przeciwnym wypadku mogliby się nieźle przestraszyć.
– Co ty tu robisz? – spytał Cosmo.
– Idę z wami. Mogę?
Cosmo tylko kiwnął spokojnie głową i cała trójka wymknęła się na zimny korytarz kamienicy, cuchnąc i ciemny, że oko wykol. Po omacku dotarli do drzwi piwnicy, ale Sara zapaliła włącznik elektryczny na ścianie. Cosmo nacisnął na klamkę.
Widzieli tylko parę stopni w dół, reszta ginęła w absolutnej ciemności i ciszy. Rosemary, pomimo bycia w domu odważnych, poczuła silną niechęć.
– Ej, może on jest w łóżku, jesteś pewien, że wujek nie śpi i siedzi tam, na dole?
– Widziałem, jak ukradkiem się wymykał! – syknął uparcie Cosmo. – Śledziłem go i wchodził tu! Od tej pory się nie pojawił! Na pewno tam siedzi, tylko po co? I w takiej ciemności! Idziecie ze mną?
Rosemary automatycznie złapała za rękę młodszą, przestraszoną Sarę, bo wyczuła podskórną chęć ochrony słabszej istoty. Powoli więc zanurzyli się w aksamitnej czerni.
– Nie podoba mi się to – szepnęła rudowłosa. – To naruszanie jego prywatności.
– Ej, tylko go pośledzimy…
– Będą z tego kłopoty…
W piwnicy było tak potwornie ciemno, że nic nie widzieli. Rosemary zaczęła się bać, jak chyba nigdy dotąd. Ta ciemność, ogarniająca i cisza… Gdyby wujek tu był, przecież by zareagował… Dlaczego tu jest tak ciemno i cicho?
Jak na komendę, usłyszeli głuche warczenie. Cosmo obok Rosemary zesztywniał, a dwunastolatka, automatycznie, z sercem w gardle, cofnęła się pod ścianę. Panika, która ją ogarnęła, zmroziła mózg i myśli, ale w tym wszystkim Rosemary odkryła jedno, pierwotne pragnienie: ŚWIATŁO. Ostatkami wolnej woli i trzeźwego myślenia zapaliła włącznik, który wyczuła za plecami. Przytuliła się mocniej do Sary, zdrętwiałej ze strachu.
Przed nimi stał… wilkołak. Warczący, żądny krwi potwór, wlepiający w nich swoje straszne, czerwone ślepia. Warczenie narastało, ale żadne z nich nie odważyło się ruszyć czy choćby odezwać w razie, gdyby bestia się zdenerwowała.
Wilkołak nagle wydał z siebie głośne wycie i z ohydnym warczeniem ruszył na nich. Cała trójka w odruchu obronnym okrążyła go, pędząc w głąb piwnicy. Wilkołak okręcił się i podjął atak, o wiele szybszy, niż oni. Piwnica okazał się mniejsza, niż sądzili, a na jej środku stały jakieś kartonowe pudła. Rosemary, ciągnąca za sobą za rękę Sarę, okrążyła stertę od prawej, Cosmo od lewej, każde w ostatnim momencie. Wilkołak nie wyrobił i wykotłował się prosto w nią z agresywnym jazgotem. Rosemary postanowiła skorzystać z okazji, że wilkołak tarza się z wściekłością w pudłach i pociągnęła Sarę w stronę starej, wysokiej szafy celem schowania się za nią.
– Cosmo! Tutaj! – krzyknęła.
Cosmo, trochę osłupiały, ruszył w ich kierunku. Niestety, wilkołak wygrzebał się z pudeł i przyczaił się na chłopca. Cosmo oniemiał i wrósł w ziemię. Wilkołak podbiegł do niego i zatopił kły w jego przedramieniu. Cosmo zawył z bólu.
– NIEEEE!!! – krzyknęła Rosemary. – NA POMOOOOOC!!! Sara?!
Bo oto Sara wyrwała rękę z dłoni Rosemary. Jej wzrok był nieobecny. Chwilę potem w pomieszczeniu lekko się rozjaśniło i coś niewidzialnego dziwnie huknęło. Wilkołak zaskamlał, jakby oberwał potężny cios w kark i puścił Cosmo, wycofując się. Kolejny cios, pochodzący z niewiadomego źródła chyba nie trafił, bowiem Cosmo został odrzucony bardzo silnym zaklęciem do tyłu, prawdopodobnie tym samym, po czym legł daleko przy ścianie bez ruchu. Był biały na twarzy i z ust ciekła mu krew. Obok Rosemary Sara osunęła się na ziemię. Wilkołak już zmierzał ku Cosmo…
– Incarcerus!
Wilkołak zawył i upadł, skrępowany magicznymi więzami. Snape, w długiej koszuli nocnej i z różdżką, stojący u stóp schodów, zaklął siarczyście. W czasie, gdy wilkołak się wił, podbiegł do Rosemary, łapiąc ją za ramię silnie.
– Uciekaj stąd! – warknął. – Obudź mamę!
Dziewczynce nie trzeba było powtarzać dwa razy. Pobiegła w kierunku schodów, ale pobudka nie była potrzebna, bowiem wpadła na mamę w przedpokoju.
– Co się dzieje, Rosemary!? – zawołała. – Słyszałam krzyki!…
– W piwnicy jest wilkołak! – jęknęła rudowłosa. – Mamo!
Mama bez słowa pobiegła w tamto miejsce. Rosemary podążyła za nią. Na korytarzu już leżała Sara, prawdopodobnie wylewitowana przez Snape’a. Po chwili i on się pojawił, niosąc Cosmo. Mama cicho krzyknęła.
– Weź ją. Ja się muszę nim zająć. Natychmiast, grozi mu dożywotnie kalectwo! – warknął i zapieczętował drzwi piwnicy zaklęciem. Poszli wszyscy do salonu. Tam Snape położył na swojej wersalce Cosmo i ze swojego neseseru wyciągnął jakieś eliksiry. Rosemary pokrótce opowiedziała, co się wydarzyło. Mama była bardzo zła, ale też przerażona faktem, że Cosmo został ugryziony i porażony nieznanym zaklęciem.
– Połóż ją do łóżka. Młodszą – syknął Snape, skupiając się całkowicie na leczeniu rany Cosmo. – Nic jej nie będzie, omdlała z przerażenia. Cosmo jest teraz najważniejszy.
Mama odniosła Sarę, a po powrocie skupiły się nad nieprzytomnym Cosmo.
– Będzie wilkołakiem – rzekła głucho, beznamiętnie mama.
– Niekoniecznie – szepnął Snape. – Da się cofnąć jad, ale tylko przez pierwsze dziesięć minut od otrzymania go. Nie wiem, czy nie jest za późno.
– Jak to, ale Remus, kiedy był mały…
– … twój brat, gdy został pogryziony, nie było jeszcze takich wynalazków. Dlatego jest wilkołakiem. Bardziej bym się bał o to dziwne zaklęcie…
Rosemary osłupiała i popatrzyła z popłochem i niedowierzaniem na mamę.
– Mamo!… Wujek Remus jest… wilkołakiem?!
Mama patrzyła na nią zmęczonym, przepraszającym wzrokiem.
– Tak, Rosemary. Od dziecka. Został pogryziony. Ale nigdy tego nie powiedział wam.
– Dlaczego?! Mamo! Dlaczego? To wszystko jest takie…
Mama próbowała przytulić Rosemary, ale ta wyrwała jej się, patrząc z bólem na bliźniaka, nieprzytomnego i pogryzionego przez najłagodniejszego człowieka, jakiego znała Rosemary. Przez własnego wujka. Przez wujka Remusa.
***
Po tym incydencie mama zakazała czegokolwiek mówić przyjaciołom. Nicholas został wtajemniczony i było to dla niego naprawdę wstrząsające, że jego ojciec chrzestny jest wilkołakiem. Sama Rosemary nie potrafiła do końca się pozbierać. Przede wszystkim, czuła się oszukana. Nikt nigdy jej przecież o tym nie mówił. Bardzo chciała dalej kochać wujka Remusa, jej wspaniałego opiekuna, ale przecież było to bardzo ciężkie po takiej dawce szoku. Próbowała wmawiać sobie, że przecież do tej pory wszystko było w porządku, że sam się Cosmo pchał, gdzie nie powinien. I to jakoś pomogło.
Profesor Snape zabrał Cosmo na obserwację do Munga, sam nie wyglądając lepiej, mama w jedną godzinę uwinęła się z teleportacją w celu dostarczenia Rosemary, Sary, Nicholasa i Tamary do domów. Potem musiała wrócić, by dopilnować formalności i zaopiekować się bratem. Musieli ten dzień spędzić we trójkę, martwiąc się o Cosmo i narzekając, że cudowne wakacje nad morzem zostały skrócone o trzy dni. No, ale jak mawiała Rosemary, lepszy jeden tydzień słońca i Morza Czarnego, niż nic, jak to zwykle bywało.
Tymczasem pozostało im też trochę wakacji, podczas których nie działo się nic szczególnego. Mama i wujek wrócili do prac, trochę tylko opaleni. Mama zmieniła się nieco na lepsze, jakby naprawdę ten wyjazd ją odprężył. Ale wujek był załamany i bardzo posmutniał. Rosemary starała się często go pocieszać, okazując czułość, co dawało efekt, ale bardzo krótkotrwały. Na szczęście mama tym razem musiała grać rolę fundamentu i ona skutecznie wujka pocieszała, dbając o niego bardziej, niż zwykle.
Szybko się okazało, że nie ma powodu do obaw. Cosmo został ugryziony dość niebezpiecznie, ale natychmiastowa i trzeźwa ingerencja Snape’a uratowała go od trwałego kalectwa. A czar Sary, chociaż potężny, nie zagrażał dalszemu życiu Cosmo. Chłopiec obudził się już po dwóch tygodniach pobytu w szpitalu i Rosemary bardzo się ucieszyła. Chociaż był w Slytherinie, wciąż pozostawał jej najbliższy.
Cosmo miał siedzieć w szpitalu do końca wakacji, a uzdrowiciele kazali mu pozostać na rekonwalescencji w domu jeszcze cały wrzesień, by jej brat mógł wypocząć i być pod stałą obserwacją mamy i wujka. Nie przyjął tego z radością, co Rosemary zrozumiała doskonale ( „JA CHCĘ DO HOGWAAAAARTUUUU!!! TERAAAAAAZ!!! ZABIJĘ SIĘ, JAK TAM NIE POJADĘ PIERWSZEGO WRZEŚNIAAAAAA!!!”), ale za to prawdziwie się wzruszył, gdy dotarło do niego, że Snape uratował go w pełnym poświęceniu.
Bez Cosmo w domu wiało nudą. Rosemary włóczyła się po okolicy z Wandą, parę razy unikając prawdziwego lania, spuszczonego przez Davida Crescenta i innych punków. Sara i Stanley woleli bawić się przy domach na Vange. Rosemary zachodziła w głowę, jak ten czternastolatek może się tak chętnie zajmować dziesięcioletnim dzieciakiem, ale była to tylko i wyłącznie jego męska sprawa.
Wreszcie nadszedł upragniony ranek. Z całą świadomością, że spotka dziś Harry’ego, Rona i Hermionę i że nie odrobiła połowy prac domowych, zadanych na wakacje, zamknęła rankiem wieko kufra i drzwi klatki Ataraksji. Nicholas uwijał się u siebie, co było słychać, ale Sara smacznie spała, wciąż zbyt młoda i nieświadoma, że rodzeństwo ucieka na cztery miesiące. Rosemary, dziwiąc się samej sobie, podeszła do niej i musnęła ją w bladą skroń wargami na pożegnanie.
W domu, już trzeci raz, czuć było, iż dzieje się coś ważnego. Nie mogąc się doczekać szkoły i tego, co przyniesie nowy rok, Rosemary wchłonęła śniadanie, poganiając innych. Oczywiście, zanim Nicholas, na którego zawsze trzeba było czekać milion godzin, się uwinął ze wszystkim, minęło sporo czasu i dość późno wytoczyli się na podjazd.
– Chwila moment! – zawołał Nicholas. – Zapomniałem różdżki.
Pobiegł, kulejąc, do swojego pokoju. Mama i wujek ze zniecierpliwieniem chrząkali i wystukiwali rytm o chodnik butami. Wreszcie zaróżowiony od wysiłku Nicholas przybiegł.
– I kupki gaci także – stwierdził natychmiast, okręcił się w miejscu i wrócił. Wujek westchnął, ostentacyjnie zerkając na zegarek. Nagle w domu rozległ się potężny rumor, jakby Nicholas skotłował się w pełnym biegu ze schodów. Mama naprężyła się mimowolnie, ale Nicholas już wypadł z domu, dzierżąc zgubę, cały i zdrowy.
– No już, możemy ruszać! – wyszczerzył się, a śliwa naokoło oka błyskawicznie siniała.
Wujek westchnął, uleczył go i wyruszyli.
Na dworcu King’s Cross kotłowali się ludzie, ale udało im się w miarę szybko przepchnąć przez pierwsze i najgorsze warstwy tłumu. Na początku pędził wujek Remus, dopóki nie przystanął, obracając się ze zmęczonym wzrokiem ku Rosemary i Nicholasowi.
– Pomóc ci, Nicholas? – spytał.
– Nie, dam sobie radę.
– Dobrze więc. Chodź, Meg.
Delikatnie położył dłoń na łopatce mamy, która rozglądała się. Nicholas obok Rosemary pchał swój wózek z uporem, mimo kalekich nóg. Na szczycie kufra dumnie siedziała Chandra, mrużąc oczy. Jej pusta klatka zachybotała się niebezpiecznie, ale Nicholas panował nad wózkiem, co prawda z wielkim wysiłkiem.
– Tam jest! – Rosemary wskazała na barierkę. Przy barierce stała pani Weasley, Harry, Ron i mała Ginny, lekko wystraszona i podekscytowana zarazem.
– Molly! – zawołała mama, ale pani Weasley nie usłyszała. Za to Rosemary ucieszyła się na widok przyjaciół, których nie widziała od dwóch miesięcy. Pani Weasley zniknęła z Ginny po drugiej stronie, tak więc mama, a za nią wujek, Nicholas i Rosemary, pobiegli do barierki. Mama, wujek i Nicholas podążyli za panią Weasley z Ginny. Rosemary aż przystanęła zdziwiona, bowiem mama i wujek zamierzali chyba zignorować Harry’ego. Ale nie, żadne z nich nie darowało sobie nerwowego, ukradkowego spojrzenia, jakie powędrowało w stronę Harry’ego. Mimo tego zniknęli za barierką, nie zatrzymując się. Rosemary wzruszyła ramionami i podeszła do chłopaków, uznając, że mama i wujek zaczają się przy pani Weasley, by przywitać się z Harrym w jej towarzystwie.
–Witajcie! – uśmiechnęła się do nich. Odwzajemnili to szczerze, acz z lekkim zakłopotaniem, po czym cała trójka przeniosła wzrok na barierkę. Ruszyli na nią we trójkę, przyspieszając…
***
Nicholas odwrócił wzrok od czerwonego jak burak Weasleya, po kazaniu wyjca powoli zapadającego się pod ławę i uczniowie też przestali się po jakimś czasie gapić na Rona z rozbawieniem. Rozmarzył się. Jego siostra miała fart, jak zwykle, zresztą. Czemu on nie mógł być tym, któremu przed nosem zamknięto barierkę i cała szkoła się tym podnieca? Ostatecznie przylot samochodem do Hogwartu byłby niezły. Zwrócenie uwagi takiej Cho to małe piwko w porównaniu do obserwowania kłębiastych, przypominających bitą śmietanę chmur i wstążek rzeczułek, pól uprawnych niczym kołdry z patchworku. Zresztą, tam nad ziemią nie czyhałby Snape, chociaż nigdy nie wiadomo, czy w swej wrodzonej złośliwości nie wcisnąłby się w jakiś kąt, by śledzić Nicholasa. Chłopiec, wyobrażając sobie z rozbawieniem głowę Snape’a, wystającą z rury wydechowej i rechoczącą mściwie, obrócił się na ławie w stronę stołu zastawionego śniadaniem. Na jego twarzy błąkał się uśmiech.
– Coś taki zadowolony z siebie? – Tamara opadła ciężko na ławę obok Nicholasa. Ten wzruszył ramionami.
– Wyobrażałem sobie właśnie Snape’a wystającego z rury wydechowej – odparł prostolinijnie.
– Eee… – Tamara zmarszczyła brwi. – Cóż, Nicholas, to zacne, ale tak a propos, to masz eliksiry wkrótce, młody. Niewątpliwie twój sposób rozluźniania się przed kontaktem ze Snapem jest dość nowatorski, ale…
– Nie spóźnię się – Nicholas wytrzeszczył zdumione oczy, jakby Tamara polemizowała z czymś aksjomatycznym. – No, przecież!
– Tak? To co ty tu jeszcze robisz? Masz za dziesięć minut lekcję.
– No chyba!… – młody Black jęknął – Faktycznie! No nie, ale ze mnie przychlast, przeczytałem inaczej godzinę na tarczy, wszystko odwróciłem…
– To trzeba być naprawdę zdolnym! – zaśmiała się dziewczyna o czekoladowych włosach.
– To trzeba być naprawdę mną! – warknął Nicholas, wściekły na siebie i szybko zaczął kuleć w stronę drzwi do Wielkiej Sali.
– Ja też cię żegnam! – zawołała za nim Tamara.
Kulejąc, jak umiał najszybciej, dopadł do lochów. Mijali go zaaferowani uczniowie i duchy, ale nic, nawet przenikający przez ścianę i Nicholasa Krwawy Baron, nie zatrzymał trzynastolatka przed dzikim wyścigiem z czasem. Dysząc ciężko, wpadł do sali Snape’a w lochach, bojowo nastawiony.
Snape’a nie było. Nicholas cichcem stanął za swą ławką, rozglądając się z nieprzyzwoitym rozradowaniem. Czyżby książątko zaspało? Zarechotał do siebie i ignorując gwar i znajomych, wrzeszczących coś do niego, wypakował składniki na stół. Swoją drogą, epickie byłoby przygotowanie Snape’owi jakiegoś halucynogennego świństwa, tak by zapanować nad biedaczyną i kazać, żeby przylazł na lekcję w samej bieliźnie, lub nawet… Ciekawe, czy taki specyfik istnieje…
– Jak widzę, twój trzynastoletni już, tak zwany mózg, Black, zakodował w końcu pewne sfery i najwyraźniej w głowie ci tylko jakieś zboczone świństwa.
Nicholas wzdrygnął się. Tak, od minuty bezmyślnie wpatrywał się w ścianę za katedrą profesorską, snując niecne plany ośmieszenia Snape’a, ale teraz odkrył, że i ściana się w niego wpatruje. A konkretnie Snape, przyczajony przed nią, jego oczy świdrowały Nicholasa nieprzyjemnie. Rozdziawił usta.
– …To niedobrze chyba, że obiektem tych fantazji jest twój nauczyciel od eliksirów – parsknął szyderczo Snape. Cała sala zadrżała od śmiechu. Black zbladł. Skąd Snape wiedział, co właśnie widział oczami wyobraźni? Jak to odkrył?
– Panie profesorze, pan zdaje sobie sprawę, że to naruszenie prywatności i to mojej? – zapytał ze złością.
– Ojej, Black, to doprawdy straszne – rzekł beznamiętnie Snape. – Tutaj macie przepis na nasz dzisiejszy obiekt wątpliwej pracy: eliksir wstrzymujący potliwość…
Nicholas się rozpromienił.
– …ach, ty, Black, tracisz piętnaście punktów.
Nicholas natychmiast spochmurniał. No doprawdy, jak nie za spóźnienie, to za jakieś niewinne pierdoły. Westchnąwszy, zupełnie się pozbył rozpraszających go myśli i skupił się za wszelką cenę na przepisie. Nie rozproszył się, gdy wrzucał korzeń rdestu do eliksiru, nie pomyślał o niczym innym poza wykonywanym zadaniem, gdy stopniowo dodawał pięć pijawek… Bardzo tęsknił za eliksirami i teraz czuł, że nie może stracić formy. Ucieszył się i uśmiechnął z satysfakcją, gdy Snape przeszedł obok niego pod koniec pracowitej lekcji i kwaśno stwierdził:
– No cóż, może ci i w głowie świństwa, Black, ale przynajmniej umiesz przeczytać poprawnie przepis, chyba ty jeden…
To był największy komplement, jaki w życiu Nicholas usłyszał.
– Dostanę tak z pięć punktów? – pisnął nieśmiało.
– Chyba pięć ci odejmę za arogancję! – warknął Snape, nagle zirytowany, ale powodem mógł być równie dobrze gryzący, łzawiący smród zdechłego trolla, wyłowionego z szamba dla Ślizgonów, który to ów smród właśnie owiał twarz nauczyciela.
– Carmichael, ty durniu zidiociały! Chcesz się cofnąć do czasów, gdy matka cię uczyła alfabetu?!
Nicholas z satysfakcją obserwował, jak Snape produkuje się nad zdechłym trollem z kociołka jego kolegi z Ravenclawu. Czuł się dumny. Czuł, że jest naprawdę, naprawdę dobry w te klocki. Czuł, że pokonał jakąś zmorę, wykorzystując ją na swoją korzyść i że tak, jest w stanie pokonać wszystko. Nawet siebie samego i własne ograniczenia.
– Rosemary!
– Euu. Hermiono! Weź te kłaki z moich dziurek od nosa…
Rosemary prychnęła włosami Hermiony i zakopała się głębiej pod kołdrę.
– No nie wierzę! – usłyszała fuknięcie Hermiony.
– Ja też nie. Jest sobota. A ty mnie budzisz o świcie.
– Świcie?! – pisnęła przenikliwie Hermiona. – Rosemary, jest już po dziewiątej!
– Czyli blady świt. Blady świt, jak tyłek Percy’ego w zimie…
– Mogłaś pomyśleć wczoraj i nie grać w szachy z Harrym do późna! No już!
– Nie wierzę, że to robię…
Rosemary usiadła na swoim posłaniu, wlepiając wzrok tępo w podłogę. Potem zwlokła się ku zmiętolonej parze pasiastych rajstop, czarnej spódnicy i fioletowemu golfowi.
– No tak, zapomniałam o bieliźnie… – mruknęła do siebie, gdy już nałożyła ostatni element garderoby.
Wreszcie z Hermioną zeszły do salonu Gryfonów. Tam już stał Ron, niecierpliwie maltretujący płomienną czuprynę.
– Co tak długo? – zawołał. – Harry już trenuje! Chcę to zobaczyć, pospieszmy się! Nie na darmo wstałem dziś o świcie! Tak dawno nie oglądałem normalnie quiddicha.
– Całe lato grałeś, Ron. – ziewnęła Rosemary. – Czyżby coś było nie tak z grą twojego rodzeństwa?
– U nas w rodzinie wszyscy bardzo dobrze grają! – burknął Ron. – To kwestia boiska i ilości osób! Nawet Ginny wymiata. Mogłaby chyba nawet iść do drużyny…
Tak gawędząc o quiddicha, dotarli na sam dół. Z Wielkiej Sali zwędzili parę tostów z dżemem i w trójkę przekroczyli olbrzymie wrota.
– Pogoda jest w sam raz na trening! – Ron wciągnął świeże powietrze do płuc.
– Albo na jakieś zajęcia na zewnątrz! – uśmiechnęła się Hermiona, zerkając ku cieplarniom.
Rosemary i Ron wzdrygnęli się jednocześnie.
– Dziś mój mózg ma immunitet, jest sobota! – stwierdziła rudowłosa.
– I uszy też – burknął Ron. – Moglibyśmy się już pozbyć tych wyjących korzonków…
– Mandragory są niezwykle pożyteczne, Ron – zwróciła mu uwagę Hermiona.
– Nam i tak nic po nich! Zresztą, Hermiono, nawet ktoś taki jak ty na pewno ma dość, tylko udajesz, że tak nie jest!
Hermiona nie zdążyła nawet odpowiedzieć, bo Ron jęknął:
– Nie latają dziś?
Wkroczyli na opustoszały stadion i wspięli się na trybuny.
– Może mają trening teoretyczny – stwierdziła Rosemary.
– Może… Ech, myślałem, że sobie popatrzę…
Usiedli na pustych trybunach i zaczęli wcinać tosty. Nie minęło pięć minut, gdy z szatni wyszła drużyna, ziewając i przysypiając na stojąco.
– Co, to oni dopiero teraz zakończyli wykład?! Jeszcze nie skończyliście? – krzyknął do Harry’ego.
– Nawet nie zaczęliśmy! – odparł Harry. – Wood uczył nas nowej taktyki.
Drużyna wzbiła się w powietrze.
– Nie wierzę, tyle już tu siedzą… Woodowi odbiło totalnie, czy jak?
– Co w tym złego, że jest ambitny? – zapytała Hermiona.
– Hej, a co to za… Czy to nie jest ten chłopiec z pierwszej klasy? – zagadnęła Rosemary, zanim Ron odparł Hermionie. Ktoś klikał aparatem zdjęcia, błyski flesza zdradzały jego obecność.
– To ten Colin Creevey?
– Nikt inny nie podnieca się tak Harrym, jak on! – zarechotał Ron. – No, z wyjątkiem Ginny.
– Nie, myślę, że jest więcej takich ludzi w Hogwarcie.
– Mam tylko nadzieję, że Harry’emu nie strzeli woda sodowa! – zmartwiła się Hermiona.
Ron zaśmiał się szyderczo, zerkając na nią.
– Czyżby, Hermiono? Przeszkadzałaby ci obecność w Hogwarcie jednego narcyza więcej? Niemożliwe! Ależ, co z Lockhartem, czy Harry nie przyćmiłby go?
Hermiona nie odparła, pąsowiejąc. Potem zamarła.
– Co to?
– Ślizgoni! – warknęła dwunastoletnia panna Black, patrząc w to samo miejsce.
Istotnie, na boisko wyszło siedem postaci w zielono-srebrnych szatach. Wood wylądował przed nimi chwilę potem, drużyna Gryfonów poszła w jego ślady. Ron, Hermiona i Rosemary obserwowali z napięciem scenkę sprzeczki.
– Czuję kłopoty – mruknął Ron.
Jednomyślnie podnieśli się i ruszyli w kierunku drużyn.
– Co się stało? Dlaczego nie ćwiczycie? I co on tutaj robi? – zapytał Ron z obrzydzeniem.
– Jestem nowym szukającym Ślizgonów, Weasley – rzekł wyniośle Draco Malfoy, wkładający szatę. – Wszyscy zachwycają się miotłami, które mój ojciec kupił dla całej drużyny.
Rosemary wybałuszyła oczy, bowiem dopiero teraz dostrzegła nowe, wspaniałe miotły, przywiezione jakby dopiero co ze sklepu.
– Nieźle, co? Może sypniecie złotem i kupicie sobie takie same? W każdym razie tych Zamiataczek już dawno powinniście się pozbyć. Myślę, że jakieś muzeum chętnie by je przyjęło.
Ślizgoni zanieśli się śmiechem. Rosemary poczuła gniew i silną frustrację.
– Ale przynajmniej żaden członek drużyny Gryfonów nie musiał się do niej wkupywać – powiedziała Hermiona. – Każdy po prostu miał talent.
Uśmiech nieco przybladł na twarzach Malfoya i Ślizgonów. Patrzyli wrogo na Hermionę.
– Nikt cię nie pytał o zdanie, ty nędzna szlamo – warknął Malfoy.
Rosemary uniosła brwi, gdyż zrobiło się naprawdę gęsto. Drugi raz już widziała taką reakcję po tym słowie, chociaż nie do końca wiedziała, co oznacza. Fred i George rzucili się na Malfoya jednomyślnie, Alicja Spinnet wykrzyknęła:
– Jak śmiesz!
– Zapłacisz mi za to, Malfoy! – wrzasnął Ron i wyszarpnął bohaterko różdżkę z wściekłą miną i wycelował. Rozległ się huk, zrobiło się na sekundę zielono i Rosemary rozejrzała się za Ronem. Leżał z tyłu, odrzucony przez własne zaklęcie, które rykoszetem ugodziło go w brzuch.
– Ron! Ron! Nic ci się nie stało? – pisnęła Hermiona.
Ronowi się odbiło tak głośno, że Rosemary miała wrażenie echa, a potem… zwymiotował paroma ślimakami. Ślizgonów zatkało ze śmiechu, Gryfoni podbiegli do Rona z troską. Rosemary czuła rumieniec wstydu, wściekłości i troskę. Biedny Ron nie przestawał wymiotować.
– Zaprowadźmy go lepiej do Hagrida, to najbliżej – powiedział Harry i on, Hermiona i Rosemary pomogli Ronowi wstać. Rosemary zbierało się na wymioty.
– Co się stało, Harry? Co się stało? Czy on jest chory? Ale go uleczysz, prawda? – przybiegł Colin Creevey. – Ooooch! Harry, czy możesz go na chwilę potrzymać, żeby się nie ruszał?
– Zjeżdżaj, Colin! – zdenerwował się Harry i szybko opuścili stadion. Nie było to łatwe.
Chatka Hagrida majaczyła przed nimi, a Ron wciąż musiał się zatrzymywać, żeby zwymiotować. Kiedy Rosemary już się ucieszyła, że zostało im tak niewiele drogi, z chatki wylazł Lockhart.
– Szybko, tutaj – syknął Harry i pociągnął Rona w jakieś krzaki. Widocznie bardzo nie chciał z Ronem w takim stanie natknął się na Lockharta. Rosemary uznała, że jest w tym pewna logika, ale Hermiona chyba nie do końca, bo wyglądała, jakby jednak chętnie się z Lockhartem spotkała.
Lockhart zamęczał czymś Hagrida (oczywiście, tym czymś był on sami i jego wielkie dzieła), ale nie trwał to długo. Harry nieznacznie odetchnął, gdy Lockhart ruszył wreszcie w swoją stronę. Wyciągnęli we trójkę Rona z krzaków i wreszcie, po tak długiej, co obrzydliwej drodze, dotarli do skromnych progów Hagrida. Ten natychmiast otworzył, gdy zapukali i nie miał pogodnej miny. Jednak, gdy ich zobaczył, chyba mu ulżyło.
– Tak se nieraz myślałem, kiedy przyjdziecie do starego Hagrida… Wchodźcie, wchodźcie… A już się bałem, że wrócił ten ważniak.
Ulokowali Rona w olbrzymim fotelu, sami też pozajmowali miejsca przy nim. Kominek wesoło płonął, Hagrid też miał znacznie lepszy humor, niż wtedy, gdy go zobaczyli w pierwszej chwili.
– Ron próbował rzucić urok, ale jego różdżka ugodziła jego samego – wyjaśnił Harry, poklepując Rona po plecach, gdy ten ponownie zwymiotował. – Wymiotuje już od kilkunastu minut.
– Lepiej je zrzucać, niż łykać – stwierdził Hagrid beztrosko, dając Ronowi miednicę. – No, dalej, Ron, zrzuć je wszystkie.
– Chyba nie pozostaje nam nic innego, jak czekać, aż przestanie – rzekła Hermiona z troską. – To dość trudne zaklęcie i czasami bardzo się przydaje, ale kiedy się ma złamaną różdżkę…
Kieł podszedł do nich, oczekując pieszczot. Rosemary wlepiła wzrok w kominek, a Harry spytał:
– Hagridzie, czego od ciebie chciał Lockhart?
– Doradzał mi, jak się pozbyć wodorostów ze studni. Jakbym sam nie wiedział. I wciąż mi gadał o jakiej zjawie, którą przepędził. Cholibka, jeśli choć jedno słowo z tego, co mówił, jest prawdą, to ja jestem hrabią!
– Myślę, że jesteś trochę niesprawiedliwy. Profesor Dumbledore uznał go za najlepszego kandydata na to stanowisko i… – zaczęła Hermiona.
– Był jedynym kandydatem na to stanowisko. Jednym jedynym, ot co. Bo, widzicie, trudno znaleźć speca od czarnej magii. Ludzie jakoś się do tego nie palą. Mówią, że to przynosi pecha. Na tej posadzie jeszcze nikt miejsca nie zagrzał. Ale powiedzcie mi, kogo on próbował przekląć?
– Malfoy jakoś nazwał Hermionę. Musiało to być naprawdę wstrętne słowo, bo wszyscy dostali szału – wyjaśniła Rosemary.
– Bo było wstrętne – powiedział Ron, wyjmując głowę z miski. – Malfoy nazwał ją szlamą…
– O żesz ty! Nie może być! – zagrzmiał Hagrid tak głośno, że Rosemary podskoczyła.
– Tak, zrobił to – rzekła Hermiona. – Nie bardzo wiem, co to znaczy… Oczywiście zabrzmiało to okropnie chamsko… ale ta „szlama”…
– To najbardziej obraźliwe określenie, jakie mogło mu przyjść do głowy – wydyszał Ron. – Tak się mówi o kimś, kto ma rodziców Mugoli… no wiecie, kto urodził się w nie-magicznej rodzinie. Że jest szlamowatej krwi. Niektórzy czarodzieje… na przykład rodzina Malfoya… uważają się za lepszych od innych, bo są, jak to się mówi, czarodziejami „czystej krwi”. – oddał malutkiego ślimaczka. – Oczywiście reszta nas wie, że to nie ma żadnego znaczenia. Wystarczy spojrzeć na Neville’a Longbottoma… jest czarodziejem czystej krwi, a nie potrafi ustawić kociołka we właściwy sposób.
Rosemary odwróciła wzrok od pleców Rona, który pod stołem ponownie, głośno oddawał porcję ślimaków. Temat był jeszcze jakiś czas wałkowany, aż Hagrid i Harry zajęli się rozmową o Lockharcie, podczas gdy ona usilnie myślała nad tym słowem: „szlama”… Cosmo tak kiedyś powiedział do słoika dżemu, gdy nie mógł go otworzyć. No i mama i wujek źle zareagowali, gdy określił tak Tamarę w wakacje… czy wiedział, co mówi? Czy w ogóle jest świadomy, kim jest Malfoy? Gdzie się wychował czym Cosmo nasiąka? Dwunastolatka, czując nienazwaną grozę, zacisnęła pięści. Czuła teraz, jak nigdy dotąd, że Draco Malfoy jest istotnym zagrożeniem.
Droga mamo!
Czuję się jak zwykle. No, może trochę lepiej. Z ocenami hmm… różnie, poza eliksirami. Na reszcie coraz częściej mam wrażenie, że niedomagam mózgowo. Trzecia klasa nie jest taka prosta. Chociaż dla mnie jest: moi koledzy już w zeszłym tygodniu się ze mnie śmiali, bo pod koniec tamtego roku powinniśmy wybierać dodatkowe przedmioty. POWINNIŚMY. No ale ja nie wybrałem, bo wtedy spałem, ech. No i nikt mnie nie obudził!
Nie narzekam, bo ta szkoła i tak nie zalicza się zbyt interesujących dla mnie. Nie obchodzi mnie to nic, mogą sobie chodzić całą watahą Belbych na wróżbiarstwo etc., a mnie nic do tego, wolę się ponudzić sam w pokoju!
Tamara Cię pozdrawia! No i ja też. A także wujka, Cosmo i Sarę. W zasadzie to wszystko, co miałbym ciekawego do powiedzenia. Cześć!
P.S.: A, nowym nauczycielem obrony jest Gilderoy Lockhart, ale jak pisałem, ta informacja mieści się poza czymś ciekawym do powiedzenia.
Z góry dobiegł mnie okropny hałas. Szyby zadźwięczały dramatycznie. Westchnęłam cierpliwie.
Mojemu dwunastoletniemu, wielce schorowanemu synowi przypomniało się niedawno, że jest do tego na progu trudnego wieku. I na dokładkę, sprytna bestia, wytrzasnął skądś płyty winylowe z ostrą muzyką czarodziejów i Mugoli. Jego ulubionym zajęciem od tamtego dnia stało się puszczanie heavy metalu tak głośno, że musiałam biednego Zezolka wygrzebać z małej szpary pod kredensem, co poskutkowało czmychnięciem kota w tempie zdumiewającym na żyrandol. Oczy stanęły mu w słup i byłam przekonana, że utrzymujący się zwykle zez rozbieżny miał dramatyczny odrzut w drugą stronę, mianowicie do środka. Kiedy już zdjęłam nieszczęsnego kota o konsystencji hippisowskiego afro z lampy, postanowiłam, że syn przestanie. Nie przestał.
Dziś nie było inaczej. Pokręciłam głową i otworzyłam list od Rosemary, ignorując apokaliptyczne wycie gwałconego widelcem wokalisty.
Mamo!
W Hogwarcie jest ekstra, jak do tej pory. Wciąż trzymam się z Ronem, Harrym i Hermioną. Nauki jest coraz więcej i gdyby nie Hermiona, ja i chłopcy często mielibyśmy problem. Póki co, jest dobrze, prowadzę spokojne życie bardzo (!) przeciętnej uczennicy. Chociaż ostatnio była bójka, a konkretnie Ron zaatakował Malfoya. Niestety, różdżka Rona jest zniszczona i to on oberwał. A szkoda, bo Malfoy naprawdę sobie zasłużył. Zresztą, jak w większości przypadków. I nie denerwuj się o wierzbę, poradziliśmy sobie. Grunt, że żyję. Chciałam Ci też podziękować za to, że nie zrobiłaś mi obciachu przy całej szkole, wysyłając wyjca… Mam nadzieję, że nie podsunęłam Ci pomysłu!
Pozdrów wujka, Cosmo i Sarę. Mam nadzieję, że temu czarnowłosemu bubkowi już lepiej. Pa pa!
Westchnęłam, zerkając na leżący od jakiegoś czasu na stole, bezładnie rzucony list od dyrektora Hogwartu. Rosemary, Ron i Harry się nie popisali. Żałowałam, że nie mogłam się z Harrym przywitać od razu tylko go ominęłam, będąc przecież pewną, że zaraz przejdzie przez barierkę i wreszcie z Remusem go poznamy. Tym razem się nie udało. Odetchnęłam mimo to z ulgą, że wszystko w porządku z moją córką, ale wciąż łapał mnie nieprzyjemny skurcz na myśl o wstydzie, jaki przyniósł ten incydent. Nawet Maxim się ze mnie śmiał w pracy. Ale potem ścisk ustąpił, gdy uświadomiłam sobie, że przecież Syriusz i James zrobiliby to samo, poparci przez Petera i wymądrzającego się Remusa, który zarzucił mi po tym wszystkim, że za bardzo temperowałam w dzieciństwie chłopców, przez co Rosemary i Sara nie były przypilnowane. Na szczęście, gdy przypomniałam mu kilka sytuacji z jego burzliwej młodości, przestał się mądrzyć. Grunt, że Rosemary żyła, że jakoś moje dzieci sobie radzą.
Gramofon prawie pękł od natężenia decybeli. Cosmo wcale się tym nie przejął, a mugolska, ostra muzyka wdzierała się mu do mózgu, tratując delikatne bębenki. Wskoczył na łóżko z rozpędu i zaczął skakać po nim, wstrząsając czarną czupryną lśniących, bujnych, smołowatych włosów.
– Muzyka, panie Czarny! – dało się słyszeć zza drzwi.
– Tak, to jest muzyka! – odwrzasnął przekornie Cosmo. – Tak na to wołają!
Mama wetknęła głowę przez drzwi. Mina, jakiej by się Mars nie powstydził, pomyślał dwunastolatek.
– Ścisz to, proszę! – po czym dodała – Obudziłeś Sarę.
– Sama się obudziła, ja ją tylko zmotywowałem.
Przestała skakać, gdy mama posłała mu mordercze spojrzenie. Po chwili się wycofała. Cosmo westchnął z ulgą. Mama zajrzała jeszcze raz i telekinezą ściszyła muzykę prawie do minimum. Cosmo zacmokał ze zniecierpliwieniem. Wiedział, że mama niechętnie i rzadko wykorzystuje zdolności wampira, których się brzydziła, ale zawsze w takich chwilach czuł frustrującą przewagę rodzicielki nad nim, gdy za ich pomocą zaprowadzała porządek.
– Widzę, że już jesteś ubrany – zauważyła.
– Taa… Można wręcz powiedzieć, że JESZCZE jestem… – mruknął, pomny na to, że wczorajszego wieczora zrezygnował ze schematycznego zakładania piżamy na rzecz pozostania w workowatych dżinsach i czarnym t-shircie. Mama nie ogarnęła, że się również nie mył.
– Wypiłeś lekarstwo? Nie. To idź na dół i je wypij. Miałeś to zrobić już godzinę temu. Owsianki też nie tknąłeś, synek.
Cosmo westchnął cierpiętniczo i opadł na łóżko. Usłyszał trzask zamykanych drzwi. Czuł się naprawdę paskudnie. Był wrzesień, a on gnił w domu. Z nudów przeczytał już wszystko, co mu wysłał w pakiecie Dumbledore. Dyrektor, powiadomiony o zaistniałej sytuacji, poprosił nauczycieli o wysłanie z każdego przedmiotu listy tematów, które Cosmo we wrześniu i październiku będzie musiał przerobić. Dostał nawet tymczasowe pozwolenie od Ministra na ograniczoną, kontrolowaną przez dorosłych ilość użycia czarów w domu, by mógł ćwiczyć na bieżąco. Z tym też już sobie poradził i teraz po prostu skończyły mu się pomysły na spędzanie wolnego czasu.
Dwunastolatek wydał z siebie symfonię licznych westchnięć i tonów noszących sprzeciw, spełzł ze zblazowaniem z łóżka i legł obok niego, czując się jak przeżuwany parędziesiąt dni kisiel, w dodatku przez gumochłony. Dając upust galopującej frustracji, podczołgał się do biurka i wykonał bohaterski zryw, ostatkami sił podciągając się do pozycji klęczącej, złapał za blat. Porwał z biurka list, tęsknie i łapczywie.
Drogi Cosmo!
Mam nadzieję, że Ci lepiej. Ja ostatnio dostałem jakiejś dziwnej niestrawności, ale to kwestia powrotu do budy i tej kuchni dla pospólstwa.
Prawdę mówiąc, zaczynam mieć już dość tego, że poruszam się po szkole tylko w towarzystwie Crabbe’a i Goyle’a. Odwykłem od inteligentnych rozmów. To, co pisałeś mi ostatnio o swojej, jak to określiłeś, wypruwającej mózg tęsknocie, jest mocno przesadzone. Rozczaruję Cię - tu nie ma nic ciekawego. Nauczycielem obrony został sławetny Gilderoy Lockhart, ale jak dla mnie ten pajac to jakiś jeden wielki żart, prawie na poziomie tego z Potterem w drużynie… A tak, wiesz, że jestem w drużynie? Naprawdę. No, ale nie gratuluj, w końcu jak JA czegoś chcę, to zawsze to dostanę. Przynajmniej dopóki mój ojciec ma swoją pozycję, jeśli wiesz, o czym mówię… Do tego załatwił dla polepszenia stanu drużyny wszystkim Nimbusy 2001! Ogarnij to, mamy drużynę na najnowszych Nimbusach, a więc nikt nam nie dorówna, to takie oczywiste… Musisz wreszcie przybyć i zobaczyć, jak śmigamy na treningach!
A z ciekawszych rzeczy, Weasley, ten matoł brudny, mnie ostatnio zaatakował, co skończyło się tym, że wymiotował cały dzień ślimakami. Oj jak żałowałem, że tego nie widzisz!
Mam nadzieję, że szybko wrócisz. Crabbe i Goyle to bardzo nudne towarzystwo i tęsknię za tym, by ktoś reagował na to, co mówię czymś więcej niż tylko automatycznym rechotem. Na przykład miłym i błyskotliwym komplementem. Ale zaczyna mnie już irytować, gdy powiem Goyle’owi (Vincent nie jest aż tak durny, jak sam wiesz), że idę do toalety, a on rechocze w odpowiedzi… Potem dopiero, gdy spytam, co go tak bawi, reflektuje, że palnął głupotę… Co za masakra… Wracaj szybko! Bo jestem gotów kazać Zgredkowi ruszyć do Ciebie i zmusić go do wyleczenia Cię.
Draco
Cosmo westchnął tęsknie. Naprawdę chciał być już w Hogwarcie, usiąść na skórzanej sofie z Draconem, Vincentem i Gregorym. Czuł się rozczulony listami od Dracona, a nawet dostarczonym ostatnio jedynym listem od Vincenta. Tam, w Hogwarcie, było genialnie… Nawet, jeżeli wciąż czuł ukłucie żalu na myśl o tym, iż jest w Slytherinie, nie w Gryffindorze. Tutaj nawet posiłki były problemem dla mamy, która czepiała się o najdrobniejsze szczegóły. Dwunastolatek dziwił się sobie, doprawdy, że wcześniej nie dostrzegał tego czepiania się o wszystko. Czy to oznacza, że coś ostatnio mamę tak zirytowało? A może zawsze taka była, tylko on tego nie widział, z jakichś przyczyn…
Odsunął na bok przeczytany dwa razy podręcznik od transmutacji i trochę ogarnął biurko. Potem w podskokach opuścił pokój i bezową różdżką, w przypływie nieposkromionej inwencji twórczej oraz dziecinnego kaprysu otworzył klapę strychu, na którą mimochodem, przez przypadek zerknął. Wiedział doskonale, że nie powinien używać czarów poza domową nauką zaklęć, ale, szczerze mówiąc, miał to głęboko w nosie. Wspiął się po drabince, która złożona spoczywała na wewnętrznej stronie klapy i pieczołowicie zamknął ją za sobą. Mama nie musi wiedzieć, że Cosmo łazi po strychach i szuka przygód rodem z przeszłości, buszując w kufrach, pudłach, skrzyniach i szkatułach. A tak prawdę mówiąc, to różniły się one od przeciętnego mugolskiego mieszkania, w jakim przyszło mu dorastać.
Głucha warstwa kurzu pokrywała pięknie zdobione niekiedy kufry i szkatułki, których dawno nikt nie dotykał i które cicho czekały, aż powrócą łaskawsze czasy, jakby naiwnie wierząc, że tamten świat i wspomnienia są do odzyskania…
Dwunastoletniego Blacka napawało to melancholią, ale i ekscytacją, gdy odkrywał wszelkie relikty przeszłości, ukryte przed ludzką pamięcią, zagrzebane przedwcześnie: zdjęcia, puste flakoniki po perfumach, biżuterię, stare podręczniki, dziwną, płaską misę, aparaturę alchemiczną, listy, dziwne fiolki z gazopodobną zawartością, ubrania, proporczyki, stary, wiklinowy kosz po kocie, wózki dziecięce, zabawki… Można było znaleźć prawdziwe skarby. Kto wie, co mama przed nim tu ukryła. Jakie zagrzebane tajemnice, szokujące odkrycia mogłyby go czekać, gdyby tak wszystko przeanalizował i zbadał.
Cosmo odkrył wieko jednego kufra, przejrzał szybko zawartość, grzebiąc bezceremonialnie ręką. Była to sterta ubrań, więc wiedział, że niczego nie zniszczy. Nagle wyczuł inny materiał na samym dnie. Zmarszczył ciemne brwi i silnie złapał, po czym wyjął i strząsnął.
Bacznie przyglądał się najzwyklejszej w świecie, skórzanej kurtce. Była już stara, ale w dobrym stanie. Pochodziła co najmniej sprzed dekady, ale Cosmo wątpił, by została kupiona przez kogokolwiek w latach osiemdziesiątych, zatem musiała być starsza, mogła mieć nawet dwadzieścia lat. Chłopiec z oszołomienia rozdziawił usta. To chyba należało… do ojca! Tak, to musi być to!
Nałożył na siebie ubranie z nabożną czcią i bijącym sercem. Kurtka była za duża, ale i tak dwunastolatek czuł się w niej dobrze.
– Skórzana kurtka… – mruknął do siebie, przywołując w pamięci widok swego nędznego płaszczyka dziecięcego, wiszącego od dwóch lat w przedpokoju. Ostatnio podobały mu się takie klimaty i poczuł moralny obowiązek przywłaszczenia kurtki ojca, wciąż pachnącej jakimś miłym, odległym zapachem… W końcu nie był już dzieckiem, za chwilę (za parę lat…) kurtka będzie dobra na niego. I wreszcie otrzymał wymarzony prezent od nieżyjącego ojca! Lepiej późno niż wcale…
No i którą wybrać?
Trzynastoletni Black gapił się na grzbiety kilku książek. Może jakiś eliksir byłby dobry do tego, by posmarować rower, a taki rower mógłby latać? Wziął do ręki w końcu trzy książki o obiecujących tytułach i powlókł się do stolika.
Siedziała tam Tamara, przywalona jakimiś tabelami na numerologię. Zaczytywała się w czymś zupełnie innym. Nicholas obserwował z daleka piętnastoletnią już przyjaciółkę i westchnął z jakąś błogością. Widok zaczytanej w czymś Tamary był bardzo miły i swojski. Chociaż dopiero kończył się wrzesień, już miała mnóstwo w czwartej klasie do zrobienia i przebywanie z nią opatrzone było zmęczeniem materiału. Pomimo to Nicholas chętnie wracał do jej towarzystwa - jedynego, jakie tu w zasadzie miał. Nie mógł nie być jej wdzięczny.
– Hej, Nick…
Nicholas podskoczył prawie. Widok Tamary zasłoniły mu trzy sylwetki. Zerknął na nie ze zdumieniem. Czaili się przed nim jego koledzy z domu. Zmarszczył brwi niepewnie.
– Mmm, jak ci mija dzień? – zaczął Eddie Carmichael kulawo.
– Nieźle, do tej pory – stwierdził dobitnie Nicholas.
– Ech, Nick, nie bądź taki z drugiej strony aspołeczny…
– A z tej pierwszej mogę? – mruknął do siebie buntowniczo.
– Posłuchaj. Chcielibyśmy… się jakoś zakumplować – rzekł Paul, ignorując zaczepkę.
– No bo jesteśmy w jednym domu… A ty w ogóle z nami nie rozmawiasz! – przytaknął Paulowi Eddie gorliwie.
– Dziwne, nie? A to ci chamstwo dopiero! – sarknął Nicholas. – Niestety, vice versa.
Chłopcy popatrzyli po sobie. Wyglądali na zmieszanych. Nicholas obserwował ich podejrzliwie, chociaż dość wysoki, jak na trzynastolatka, to i tak niższy od każdego z nich.
– Może zaczniemy od nowa, co? – zagadnął Marcus Belby. – Może się z nami zakumulujesz? Bo tak trzymać non stop z dziewczyną… No chyba, że ta starowinka to twoja sympatia.
Nicholas poczuł falę gniewu, wypływającą na powierzchnię jego twarzy razem z zawstydzeniem.
– Zacznijmy od jutra! – uśmiechnął się zachęcająco Eddie. – Na przykład… pouczmy się razem, co ty na to?
– No, to świetny plan! Pouczmy się razem eliksirów, na przykład! – ucieszył się Paul.
– A po co mi to, przecież już to umiem! – prychnął Nicholas, czując podskórnie jakąś arystokratyczną wyższość.
– No to nam wytłumaczysz, co?
Młody Black łypał na kolegów niepewnie. Co się im stało, na co zachorowali? Po dwóch latach coś ich tknęło, tylko co? Tak ignorowany i nagle powitany w tym nudnawym gronie…
– Nie wiem. Może przyjdę. Jak nie zapomnę. – chrząknął obojętnie, wzruszył ramionami i wrócił do Tamary, czując tajemniczą ekscytację. Chcą go zaakceptować! Nareszcie będzie lubiany i akceptowany, dopiero w trzeciej klasie, ale co tam. Bez zastanowienia obiecał sobie, że nie zapomni o jutrze.
Dwunastoletni Black zeskoczył z huśtawki. Zabolało.
Pogoda pod koniec września nie należała do najprzyjemniejszych. Wyczarował sobie zatem płomyk, wziął go do rąk w celu ogrzania ich i ruszył w stronę domu, kopiąc chodnik.
Źle się czuł, idąc do domu. Odkąd rodzeństwo wyjechało do Hogwartu, on miał wrażenie, że jest prześladowany przez mamę. Była niemiła, zgryźliwa, źle reagowała na jego zainteresowanie cięższą muzyką. Teraz nie miało być inaczej… Cosmo przełknął ślinę, gdy zobaczył mamę, czatującą na niego w drzwiach.
– No, może masz mi coś do powiedzenia? – spytała groźnie.
Cosmo, niby mimochodem, upuścił gdzieś w krzaki płomyczek, który zasyczał i zgasł w mokrej trawie. Wyszczerzył się.
– Pogoda dziś nie należy do najlepszych – podjął rzeczowym tonem, rozglądając się. – Z południa od morza nadciągają burzowe…
– Co masz na sobie? – przerwała mu mama, lustrując go od stóp do głów.
– Mięśnie, organy, skórę, włosy…
– COSMO!
– Ech… Znalazłem tę kurtkę na strychu…
Mama zagadkowo mu się przyglądała, po chwili jednak warknęła:
– Wiedziałeś, że nie możesz wchodzić na strych. Wiesz też doskonale, że wychodzenie z domu jest zakazane tak samo, jak czarowanie dla zabawy.
Wskazała na trawnik, z którego unosił się ledwo dostrzegalny dymek po żałosnym płomyczku.
– A oddychać mogę? – zezłościł się Cosmo.
– Nie tym tonem… – mama zamknęła oczy i zacisnęła usta ostrzegawczo. – Do domu.
Cosmo tupnął ze złością, ale usłuchał. W hallu mama wymierzyła mu karę: niezbyt silne uderzenie w policzek.
– Za co to?! – krzyknął chłopiec.
– Za to, że masz w nosie moje zakazy!
– Jestem chłopcem, nie psem na łańcuchu!
– Właśnie, chłopcem, nie dorosłym mężczyzną!
– Mam już dwanaście lat!
– Wielce oświecony wiek! Niestety, wybitnie dorosły mężczyzno, muszę cię rozczarować: to najgłupszy wiek, co zresztą po tobie widać! Myślisz, że jesteś taki dojrzały i samowystarczalny?!
– Tak, uważam, że traktujesz mnie jak dziecko!!!
– Przecież JESTEŚ dzieciakiem, mądralo!!!
– Co to za wrzaski?
Wujek wyszedł z łazienki, obserwując z konsternacją całe zajście.
– Próbuję nauczyć syna normalnego posłuszeństwa – mruknęła mama.
– Ale chyba w trochę nie do końca normalny sposób…
– Wiesz co, Remusie? Jeżeli i ty jesteś przeciwko mnie, to… To po prostu świetnie. Wszyscy zawsze mają rację, tylko nie ja.
I mama, zła na cały świat, odeszła w swoją stronę.
– Pozwól, Cosmo. – wujek kiwnął w jego stronę placem i weszli razem do salonu. Usiedli na sofie.
– Musisz uważać na mamę – zaczął spokojnie wujek. – Wiem, że roznosi cię, ale ona jest twoją matką. I ma rację, martwiąc się o ciebie. Twój stan jest szczególny przecież.
– Ale traktuje mnie okropnie! – zawołał z goryczą Cosmo. – O wszystko się czepia.
– Po prostu się martwi! A ty i ona non stop się kłócicie, nie można wytrzymać…
– Wujku… Chcę do Hogwartu…
– I już niedługo tam trafisz. Cierpliwości! – wujek położył mu rękę na ramieniu. – Mama jest ostatnio podminowana pojawieniem się Sam-Wiesz-Kogo, zupełnie ją to zdruzgotało. A ty dojrzewasz, wiem. Wchodzisz w hmm… TRUDNY WIEK, co prawda, dość wcześnie, ale ty i mama to teraz istna katastrofa, jeśli was zestawić razem. Bałbym się, co by było, gdybyście byli zamknięci w pokoju dłużej, niż pięć minut, całkiem sami i skazani na siebie. Dla jej zdrowia powstrzymaj się proszę od przekory. Już wkrótce październik i stąd wyjedziesz.
Wujek poklepał go po ramieniu i uśmiechnął się.
– Boję się Sam-Wiesz-Kogo – Cosmo wlepił wzrok w rękaw skórzanej kurtki po ojcu.
– Nie bój się. Przy odrobinie szczęścia nigdy nie powróci. No, muszę dać Sarze lekarstwo. Do zobaczenia. Weź sobie do serca to, co ci powiedziałem. Jesteś już dość duży, by to zrozumieć.
Wujek wstał i wyszedł. Cosmo westchnął i podszedł do okna. Zaczynało siąpić.
Co to znaczy, że wchodzi w trudny wiek? Czy wiążą się z tym jakieś specjalne przywileje i wydarzenia? Nikt nigdy nie użył przy nim sformułowania „trudny wiek”, więc kompletnie nie wiedział, co to znaczy. Domyślał się jedynie, że ciężko i trudno z nim wytrzymać. Może to?
I dlaczego… Dlaczego Voldemort MOŻE wrócić, kiedy zabraknie odrobiny szczęścia?
Remus po jakimś czasie wszedł do sypialni. Siedziałam w zamyśleniu na skraju swojego łóżka. Podszedł i objął mnie ramieniem. Wtuliłam twarz w jego szyję.
– Nie złość się tak na chłopca – mruknął. – Twoje nerwy…
– …już nie takie rzeczy znosiły – przerwałam mu. – Zresztą wiesz, że Cosmo to tylko gwóźdź do trumny, bo trumną jest wiele innych, gorszych rzeczy…
– Zbyt poważnie to bierzesz.
– Nie, Remusie. Boję się. Pojawiły się pogłoski o Voldemorcie. Pomimo tego, że zniknął ponownie, boję się, nawet bardziej. Co teraz knuje?
– Nie wiadomo, ale nie możesz obwiniać Cosmo i wyładowywać się na nim. To dziecko. Musi go w tym wieku roznosić. Czego ja nie robiłem…
– Ależ on ma dopiero dwanaście lat!
– Meg – westchnął cierpliwie. – Cosmo ma JUŻ dwanaście lat. Może jeszcze, teoretycznie, daleko mu do jakiejkolwiek dojrzałości, ale jest na progu. Zachowuje się inaczej, niż dwa lata temu. Inaczej nawet, niż starszy przecież o rok Nicholas. A z drugiej strony, dzieciak z niego ten sam. I ty jesteś jego matką, więc będzie ci trudno w tej sytuacji, bo dla ciebie to wciąż mały, słodziutki chłopczyk. Ale… On jest podobny do ojca. Bardzo.
Remus zamilkł. Zaległa dziwna, chwilowa cisza.
– Ty nie wiesz, ale… – zrobił małą pauzę. – Syriusz… też wcześnie dojrzał, ale na początku tego, jak zaczął dojrzewać, był wciąż bardzo dziecinny. Potem, z dnia na dzień dosłownie, jego wnętrze upodobniło się do tego, co było na zewnątrz, co od dawna uważał za kalkę dorosłości. Był poważniejszy niż my, ale jak wiesz, do samego końca potrafił mieć nagle napad zachowania godny dziesięciolatka. Ale zawsze miał wygląd i zachowanie doroślejsze niż my, prędzej był kojarzony ze starszymi klasami. Cosmo idzie jego drogą.
Siedzieliśmy chwilę cicho. Coś w moim sercu boleśnie kłuło, jakbym usłyszała dawno zapomnianą, nostalgiczną melodię, kiedyś znaną na pamięć i zapisaną cierpieniem, teraz odnajdywaną w zakątkach pamięci i serca niczym odczytywanie mglistego epitafium z nagrobka, nadgryzionego czasem.
– Cosmo miał na sobie kurtkę Syriusza – rzekłam lekko histerycznie. – Widziałeś?
– Taa… Zaczyna coraz bardziej go przypominać.
– Nie. Cosmo jest w Slytherinie. Ale, Remusie!… – odezwałam się do niego z nagłym niepokojem. – A co będzie, gdy Voldemort powróci? Cosmo jest w Slytherinie, pamiętasz, co było z Severusem i…
– Ciii! – Remus mnie objął mocniej. – Nie powróci.
95. Trudny wiek cd Dodała Mary Ann Lupin Sobota, 13 Kwietnia, 2013, 23:43
***
Cosmo wciągnął powietrze w płuca z ukontentowaniem. Świeże powietrze Hogsmeade… Ach, co za ulga, po tym beznadziejnym, ciasnym Basildon.
Rozejrzał się radośnie. Niebo miało ciemny, ołowiany kolor, a zasnute było ciężkimi, kłębiastymi chmurami. Dął potężny, jesienny wiatr, poruszając wysokie drzewa. Cała zielona, iglasta korona tańczyła na smutnym wietrze, gdzieniegdzie przewinął się nostalgicznie umarły dawno liść, porwany do tańca. Nad koroną majaczyły wieże potężnego zamku, wielkiego i zawiłego, niczym jakieś hermetyczne miasteczko. Pełen sekretów i wspomnień milionów, majestatycznie górujący pod szarym nieboskłonem, jakby prawie dotykający go. Hogwart był dla Cosmo jak odrębny, alternatywny świat, z własnymi zasadami i oryginalną historią. I nie dlatego, że Cosmo był fanem szkoły, tylko dlatego, iż zdawał sobie sprawę, jak wiele istnień i cieni zostawiło ślady stóp właśnie tam, pod tym przeogromnym, odwiecznym dachem.
- Tęskniłem - uśmiechnął się czule i podskoczył radośnie.
- Widzę profesora Snape’a - zagadnął wujek Remus, uśmiechając się na widok radości Cosmo - Idź do niego, ja już cię zostawię. No, to pa pa!
Cosmo dość niezręcznie uściskał wujka („Czułość?! Nieeeee!”), po czym powiedział:
- I przytul mamę ode mnie. Ja czułem się dziś dziwnie, żegnając z nią. Może to z powodu tej awantury z rana o jajecznicę. Nie mam wrażenia, że pożegnałem się z nią ładnie.
- To znaczy? - wujek uniósł brwi.
- Czułem ulgę, żegnając się - stwierdził Cosmo - To chyba źle.
Ruszyli wolno w stronę bramy Hogwartu, za którą czekał profesor, przyglądając im się bacznie z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Wujek Remus zerkał w kierunku Cosmo.
- Nie przejmuj się. Taki moment przychodzi zawsze w życiu - rzekł wujek zagadkowo, po czym skinął głową w kierunku obserwującego go profesora Snape’a. Ten zmierzył go pogardliwym spojrzeniem. Cosmo z zafascynowaniem się temu przyglądał, unosząc brwi.
-Witaj, Severusie! - uśmiechnął się przyjacielsko wujek Remus, ignorując nieprzyjazny wzrok, po czym poklepał Cosmo po ramieniu i odszedł. Dwunastoletni Black nie potrafił odwrócić wzroku od pleców wujka, oddalającego się powoli w kierunku Hogsmeade. Spoza ciemnych chmur przebiło się blade, jesienne słońce, gdzieś za ich plecami i oświetliło szare drzewa i ciemny świat jakimiś szaleńczo i nienaturalnie wyglądającymi smugami żółtego światła. Jedna z nich oświetliła postać wujka. Kiedy był już mniejszy, Cosmo spuścił wzrok na swój długi cień, ścielący się przed nim.
- Chodźmy zatem - mruknął gdzieś z daleka Snape.
Cosmo przeniósł na niego niewidzące spojrzenie i świdrował go orzechowymi oczyma spod czarnej grzywki kruczych włosów. Spojrzenie Snape’a też było osobliwe. Wwiercali się w milczeniu we własne spojrzenia przez jakiś czas, ale potem Cosmo gwałtownym, niespodziewanym ruchem przywarł do Snape’a, tuląc się do niego.
- Black! - warknął zmieszany profesor.
- Dziękuję! - wydukał zmieszany chłopiec, po czym oddalił się od Snape’a, lekko zaróżowionego.
Ruszyli w kierunku szkoły. Bagaż Cosmo leniwie płynął za nimi, na nim spoczywał kosz ze śpiącym Włóczykijem. Wiał zimny wiatr, parę kropelek wody osadziło się na buzi chłopca.
- Tęskniłem za panem - rzekł bez ogródek i z powagą młody Black.
Snape się nie odezwał, ale Cosmo dostrzegł kątem oka, że zerknął na niego. Wreszcie mruknął:
- Niesamowita szczerość - Cosmo wyczuł drwinę, ale i jakieś zmieszanie - Zdumiewające, panie Black. Z jednej strony jesteś wylewnie czuły i dziecinny, ale nie przeszkodziło ci to założyć skórzaną kurtkę zamiast szaty.
- Przebiorę się w domu - prychnął Cosmo. Jego jedyną potrzebą wymagającą zaspokojenia, poza jedzeniem szkolnego jadła było właśnie przeparadowanie po szkole w TEJ kurtce.
- Mógłbym ci za to odjąć punkty, wiesz? - szepnął Snape spokojnie.
- Eee tam! Nie zrobiłby pan tego! - Cosmo beztrosko wepchnął ręce do kieszeni. Miał świetny humor.
- A dlaczego? - zainteresował się Snape, zezując na niego.
- Bo mnie pan lubi i jestem szczególny! - wywalił cały garnitur zębów.
- Szczególny, jak każdy inny… - rzekł Snape mimochodem, obserwując jego reakcję.
- Och, ale JA jestem szczególniejszy - stwierdził prostodusznie.
- Szczególniejszy, powiadasz… - Snape zrobił zagadkową pauzę. Cosmo zerknął na niego ukradkiem. Mina profesora wyrażała, iż myśli nad czymś usilnie. Cosmo cieszył się zawsze, gdy twarz Snape’a coś wyrażała. Większość uczniaków było utwierdzonych w przekonaniu, że Snape umie odczuwać jedynie złość i drwinę, albo obojętność. Przy Cosmo ukazywał całą barwną paletę innych twarzy, co jeszcze bardziej wbijało chłopca w przeświadczenie, że dla Snape’a jest naprawdę „szczególniejszy”.
Aż pod sam próg zamku nie odzywali się więcej do siebie. Cosmo to nie przeszkadzało, bo rozkoszował się czystym powietrzem i widokiem pociętym przez blade słońce, rozpaczliwie przeciskające się przez mroczne chmury. A Snape, co tu dużo mówić, po prostu przetwarzał informacje, zatopiony we wspomnieniach lub konkluzjach.
- Jeśli jesteś głodny, to właśnie trwa kolacja - rzekł Snape łagodnie, gdy już weszli - Ja przetransportuję na dół, do lochów, twój bagaż i kota. Jeżeli musisz, dołącz do uczniów w Wielkiej Sali. Koledzy ze Slytherinu czekają na ciebie. Do zobaczenia.
Po czym oddalił się, powiewając czarną peleryną i celując różdżką w jego cały dobytek, unoszący się nad ziemią. Cosmo przeniósł spojrzenie z niebezpiecznie chwiejącego się kosza z jego Włóczykijem na olbrzymie drzwi do Wielkiej Sali. Czuł się tak niesamowicie odprężony faktem stania pod szkolnym dachem i jednocześnie podniecony, że chyba nic mu nie mogło zepsuć humoru. Nie był głodny, ale tęsknił za jedzeniem Hogwartu, więc postanowił się nim natychmiast dziko spaść.
Wszedł do Sali wśród gwaru. Niektórzy uczniowie zwrócili na to uwagę, słyszał wiele szeptów, ale duża część po prostu to zignorowała. Cosmo już pomyślał ze złością: „Hej, to ja, co to ma być, patrzcie na mnie wszyscy, mam skórzaną kurtkę! SKÓRZANĄ. Ja mam skórzaną kurtkę!!!”, ale nie zdążył efektownie i jednocześnie nonszalancko przeczesać głowy palcami (jakimś cudem umiał to zrobić szczególnie dobrze), bo zobaczył Dracona.
- DRACO!!! DRACUSIU!!! - zapiał i rzucił się w jego stronę w amoku, ku niewątpliwej uciesze ogółu - DAJ PYSKA, MOJE MALEŃSTWO!!!
Draco, widząc zbliżające się tornado, odziane w ćwiekowaną skórę, jakby trochę się skulił i nieznacznie zmniejszył. Mieszanka przerażenia, konsternacji i rozbawienia w szarych oczach była bezcenna. Cosmo z dzikim piskiem radochy i skrajnego szczęścia objął za szyję kuzyna i przycisnął do piersi (nie było to trudne, bo Draco siedział przy stole). Zmiażdżył go w czułym i entuzjastycznym uścisku, ale Draco tylko zgrzytnął coś niezrozumiale.
- Mój kochany pączku w maśle, jak ci się tu żyje?! Karmią dobrze mojego platynowego brylancika? Tęskniłeś za mną, prawda? Ale już jestem, obronię cię przed wszystkim własną, nieowłosioną klatą, już nie musisz płakać w nocy w poduszkę!… - świergotał Cosmo, głaszcząc, prawie bijąc bardzo mocno Dracona po przylizanej, platynowej głowie, skutecznie tratując mu fryzurę, a przedramieniem drugiej ręki przygważdżając mu szyję do swojego brzucha. Draco nie odzywał się, może dlatego, że nie za bardzo miał jak wykrzesać ze zmiażdżonego gardła coś konstruktywniejszego poza rzężeniem.
W tym momencie minął ich Snape, wolno sunąc ku stołowi nauczycieli, gdzie zamierzał w spokoju wreszcie spożyć kolację. Przystanął, powoli obracając się w kierunku kotłowaniny i zlustrował od stóp do głów miotającego się Cosmo w szczególny sposób, nieznacznie unosząc brwi. Cosmo w trymiga się wyprostował jak drut, zaplatając ręce za plecami i wywalił cały garnitur zębisk w kierunku profesora Snape’a, robiąc minę przepraszającego za coś trolla (lub, wedle intencji Cosmo, Lockharta, o którego niewiarygodnie małym móżdżku z listów się już naczytał legendy). Ojciec chrzestny Cosmo ściągnął usta w charakterystyczny sposób i wycelował wzrok w sufit.
- No co… Ja go kocham i się stęskniłem… - pisnął cichutko i niewinne Cosmo.
Draco spąsowiał, a Snape pokręcił głową w zniesmaczeniu, po czym odszedł, raz po raz kręcąc głową. Paru widzów przy stołach Slytherinu i sąsiadującego z nim Hufflepuffu śmiało się cały ten czas, odkąd Cosmo w ogóle dorwał się do niewinnego, wbrew pozorom, kuzyna. Dwunastoletni Black, bardzo z siebie zadowolony, że tak rozruszał towarzystwo, rozsiadł się nonszalancko na ławie obok Dracona, mruknąwszy wpierw:
- Suń się, leszczyk.
- Ej! - warknął czerwony Draco.
- Dobra, yyy… Suń się, arystokrato o jedwabistej pupci, woniejącej kadzidłem i mlekiem z miodem.
Po czym bezceremonialnie wepchnął się pomiędzy Dracona i Pansy.
- Pansy, nie prychaj tak, kotku, tylko podaj mi te frytki, o tam! - zarządził Cosmo stanowczo.
- Że co?! - obruszyła się koleżanka.
- Nie żecuj, chcę się NA-AŻREĆ! - Cosmo tak umiejętnie powielił odgłosy ze słuchanej ostatnio przezeń muzyki, że część stołu odwróciła się do niego ze zdziwieniem.
- Nie mów do mnie per kotku! - prychnęła Pansy.
- Błagam, kotku, nie dramatyzuj…
- Cosmo! Nie mów do mnie tak!
- A jak mam mówić, lama?! - zawołał Cosmo z oburzeniem - Czy jakoś… Żmija by jeszcze pasowała… Ej, Pansy! Nie obrażaj się, to SLYTHERIN! A co mamy w godle?! Podpowiem ci: pełza.
- Mamy WĘŻA, nie ŻMIJĘ, Pansy, nie słuchaj go! - prychnął Draco, cokolwiek obrażony wcześniejszym traktowaniem.
- Jeden pies - machnął ręką niedbale Cosmo.
- To pies czy żmija? Ależ my mamy chyba węża, yyy… - ciężko wydukał siedzący naprzeciw Gregory, licząc coś, nie wiadomo po co, na palcach - Prawda? Do tej pory tak myślałem…
-Gregory, co za niesamowita dedukcja… Szacun, cukiereczku! - wyszczerzył się Cosmo, gdy do Gregory’ego dotarła z obowiązkowym opóźnieniem uwaga - Pansy! Gdzie moje frytki! Pansy!
Parkinson, siedząca obok, spoczywała już jakiś czas plecami do Cosmo, obrażona.
- Nie zmuszaj mnie, Pansiku, do gadania z twoją ponętną potylicą… - mruknął do jej ucha Cosmo.
- Jesteś nieznośny, Black! - pisnęła wysoko, obracając się raptownie i uderzyła go mocno w ramię.
- Nie bić, zrozumieć, ja tak gadał o tobie, żeś żmija, bo mamy w godle GADA!!! - zakrył się rękami Cosmo, osłaniając przed ciosami buzię - MAMY! Serio mówię, chcę tylko te moje lipne frytki…
Pansy jednak prychnęła i z pasją wznowiła atak, a Cosmo stwierdził z rozbawieniem i zaskoczeniem, że jej to chyba pasuje, takie lanie go na odlew.
- DRACO, RATUJ!!! - pisnął wysoko w drugą stronę - Ta baba się na mnie wyżywa!!!
- Czemu mam cię ratować, jak to ty miałeś ratować mnie nieowłosioną klatą? - zapytał Draco flegmatycznie i bez zainteresowania, wkładając sobie kolejną porcję śmietankowego kremu.
Cosmo tak zamurowało, że tylko odwrócił się do niego i skutkiem tego oberwał od Pansy w szczękę.
- Draconie, ty podchwyciłeś żart… - Cosmo rozdziawił usta w niemym szoku - ZAŻARTOWAŁEŚ… Ej, chwilę mnie nie było, a Draco żartuje, Gregory używa twarzy i głowy, a Pansy… Dobrze, kotku, dobrze, jak tak ma być, to sam się obronię nieowłosioną klatą… A MASZ! GIŃ!
Dramatycznie rozchylił kurtkę skórzaną i rozdarł bohatersko koszulę, świecąc oszołomionej Pansy nagą klatką piersiową przed twarzą. Oczywiście, reakcja ludzi tylko utwierdziła go w przekonaniu, że jest dobrze. Może i widok nie był najprzedniejszy (w końcu miał dopiero dwanaście nędznych lat), ale za to ubaw po pachy. No i kto w tej szkole przed nim miałby tupet robić striptiz przy stole i to w dodatku Ślizgonów?!
- Co, Pansiku, czy Boski Blask Blacka już przerwał twe procesy życiowe? - wyszczerzył się do Pansy, wypinając pierś bardziej do przodu i jeżdżąc brewkami w górę i w dół - Od ilu sekund jesteś oślepiona?
Pansy okryła się rumieńcem złości i zakryła dłońmi twarz. Paru starszych Ślizgonów ryczało ze śmiechu na ten widok. Skonsternowanie Pansy, unikającej widoku klaty Cosmo, rozbawiło skutecznie ogół.
- BLACK!
Profesor McGonagall dyszała mu już w kark. Cosmo radośnie okręcił się w jej stronę.
- Ja tak tylko w obronie własnej! - uprzedził ją ze świętoszkowatą miną.
- Co ty… Przebierz się natychmiast! - profesorka była blada, co Cosmo zauważył z satysfakcją.
- Niezwłocznie! - radośnie zakomunikował, po czym wstał i ruszył z wolna ku lochom, na zakończenie przedstawienia okraszając widownię seksownym, wyluzowanym chodem modela o kozackich zapędach, który stanął na wysokości zadania, by jego rozpięta kurtka, rozwiana i porwana koszula, oraz naga klata wyglądały jak najbardziej bosko. Chwycił za jeden z połów ubrania i szedł wśród gapiących się na niego uczniów, zszokowanych, lub słaniając ze śmiechu, po prostu czując, jak energia rozpiera jego ego, więzione dotąd w domu. Teraz był wolny. Mógł psocić.
Trzynastolatek wpadł z impetem na coś czarnego.
– Przepraszam… – bąknął, odwracając głowę od mijanej wystawy sklepowej i próbując skupić wzrok na obiekcie przed nim.
– Piękny dzień, Black, na złapanie szlabanu za umyślne tratowanie twego nauczyciela eliksirów.
– Tamara! – Nicholas zamachał gwałtownie w stronę dziewczyny przy pubie „Trzy miotły”. – Ja… co?
Dopiero teraz do niego dotarło, co Snape powiedział, że w ogóle coś powiedział. Nauczyciel zmrużył oczy i parsknął szyderczo:
– Przepraszam, ale właśnie na mnie wpadłeś całym swym niekontrolowanym dobrze cielskiem – wycedził drwiąco.
– Nic się nie stało, nic nie zauważyłem i tak – wypalił Nicholas i wyminął Snape’a, śpiesząc ku Tamarze. Nauczyciel osłupiał, ale potem rzekł na głos:
– Kiedyś wylecisz na ten swój zmutowany pysk. Obiecuję!
Nicholas to zignorował i dopadł do nieco zdziwionej Krukonki. Tamara wytrzeszczała czarne oczy, a jej czekoladowa czupryna delikatnie muskała ją po czole, uszach i szyi na jesiennym wietrze. Wyjęła podbródek zza kolorowego, pasiastego szalika i rzekła:
– Ekhym. Cieszę się, że mnie znalazłeś. W końcu nigdy tu nie byłeś, nie?
– Ja się nie gubię. Generalnie – odparł Nicholas, drapiąc się za wilczym uchem w skupieniu. – A tak w ogóle to mogłaś na mnie poczekać, a nie lecieć sama do Hogsmeade. Wiem, że spóźniłem się dwie godziny na spotkanie...
– Pomyślałam, że nie idziesz, że śpisz, czy coś... Dobrze więc! Wejdźmy. Pokażę ci coś pysznego.
W środku był tłum i gorąco zaparowało szyby.
– Czy to na pewno dobry pomysł? – zagadnął chłopak.
– Wydaje mi się, że tak! Spróbujesz kremowego!
– Spróbuję kremo...? Oj, cześć, Cho...
Nicholas zesztywniał w drzwiach, gdy Cho Chang i Marietta Edgecombe wychodziły.
– Cześć, Nicholas. – uśmiechnęła się z zakłopotaniem Chinka i z konsternacją pozwoliła, by jej przyjaciółka wypchnęła ją za próg pubu. Trzynastoletni Black wciąż stał, jak zaczarowany.
– Co się gapisz w przestrzeń, łamago?! Zagracasz wstęp!
Głosy kapitana ślizgońskiej drużyny i jego kumpli wyrwały go z letargu. Chwilę później poczuł, że Tamara ciągnie go za rękaw. Został posadzony przy ciężkim stole i dopiero wtedy poczuł rumieniec na buzi.
Tamara zachichotała i poszła po coś do barmanki. Nicholas potrząsnął głową, jak wilk otrzepujący się ze śniegu, co poskutkowało piskiem zachwytu paru Puchonek stół dalej. Dotarło do niego, że uważają jego uszy za słodkie i w ogóle puci-puci. Puścił to mimo nich i wzrok skupił na dużym kuflu kremowego napoju, jaki Tamara postawiła przed nim, sama siadając obok.
– Jestem abstynentem – mruknął buntowniczo.
– Ależ to kremowe piwo. Ono praktycznie wcale nie jest mocne. – Tamara łyknęła zdrowo ze swojego kufla i uniosła brwi wyczekująco.
– Co? – zacietrzewił się trzynastolatek.
– Ta Azjatka jest z twojej klasy, nie? – wypaliła.
– A bo co?
– Musisz uważać. – Tamara przysunęła się bliżej, by nikt ich nie podsłuchał. – Widzę, jak ci się oczy maślą, no i ten rumieniec...
– Wcale nie! – zdenerwował się na pół pubu Nicholas.
– Cicho! – dziewczyna zmierzyła go ponurym spojrzeniem. – Takie rzeczy widać, a ty, Nicholas, masz już trzynaście lat, zaczynasz dostrzegać dziewczyny, to normalne...
– Widziałem ją już wcześniej – wypalił.
– Dobrze wiesz, o czym mówię. – Tamara przyjrzała mu się uważnie. – Co tak naprawdę do niej masz? Wiesz, że możesz mi powiedzieć wszystko.
Nicholas zastanowił się nad pytaniem.
– Lubiłem ją już, gdy byliśmy w pierwszej klasie – rzekł po namyśle. – Była… miła. To chyba to.
– Tylko?
– Wtedy to było AŻ. – trzynastolatek spuścił wzrok. - Nikt mnie nie lubił, byłem kompletnie olany przez ludzi. Śmiali się ze mnie, a ona mnie obroniła. To było niesamowite. No i potem nawet zgodziła się zrobić ze mną pracę, chyba z litości... Co prawda, z mojej winy nic z tego nie wyszło, od tej pory mam wrażenie, że jest jej głupio, gdy mnie widzi. No, myślę też, że znaczenie ma to, że jest ładna...
Nicholas poczuł się tak kulawo, że jego nogi wydały mu się okazem zdrowia i sprawności przy tej wypowiedzi. Tamara patrzyła na niego ze współczuciem.
– Taa... – rzekła w końcu. – Nieszczęśliwe zakochanie...
– Co?! Ja, zakochany?! Jeszcze czego!!!
Tamara zmierzyła go pełnym politowania wzrokiem.
– Przecież widzę, co ci grozi. Jak nie teraz, to za chwilę będziesz. A ta dziewczyna też widzi, co się szykuje. Patrzy na ciebie przepraszająco i z konsternacją... Wiesz co, musisz być twardy, bo możesz się bardzo rozczarować.
– Postanowiłem ćwiczyć się w stoicyzmie, to mnie kręci! – wyszczerzył się.
Tamara parsknęła.
– Powaga! Filozofie, to jest to! Prawie, jak moje eliksiry... No, spróbujmy tego wywaru, tak a propos...
Kremowe piwo wywołało w nim mimowolny jęk, bo tak pyszne było. Nicholas oblizał się z lubością i zamlaskał parę razy, delektując niepowtarzalnym smakiem.
– Wiedziałam, że ci będzie smakować! – ucieszyła się Tamara. – Gdzie teraz idziemy?
– Do domu. – Nicholas zmrużył oczy i wypił ostatni łyk.
– Ale jeszcze nie zwiedziłeś Hogsmeade!
– Nie mam ochoty, muszę odwalić esej dla Snape'a i zadanie z transmutacji... Pomożesz mi z transmutacją?
– Ależ Nick! Dziś jest Noc Duchów!
– A no tak... To tym bardziej. Będzie z głowy. Chodź!
Wyszli na zimny koniec października.
– A Miodowe Królestwo?! – jęknęła Tamara błagalnie.
– Dziś jest uczta, mam post ścisły... Zjadłem tylko dwie miski owsianki z miodem i śmietaną, doceń to!
– Ależ przed chwilą powiedziałeś, że nie pamiętasz o uczcie, nie mogłeś więc o tym pamiętać podczas śniadania!
– To prawda – przyznał Nicholas, opatulając się szczelniej szalikiem. – Mówię o dwóch miskach, które dopiero mam zamiar zjeść po przyjściu do szkoły!
Tamara westchnęła z politowaniem. Rozmawiając, wspinali się po zboczu. Nie minęło dwadzieścia minut, a Nicholas otrząsał się w hallu ze wstrętnego zimna, które powodowało ciarki na jego ciele.
– A może ty też przyjaźnisz się ze mną z litości? – zagadnął Tamarę nagle parędziesiąt minut później, siedząc nad wypracowaniem z transmutacji, w którym póki co napisał jedynie temat. Westchnął, machając nogami pod stołem.
– Co ci przyszło do głowy? – piętnastolatka uniosła brwi z politowaniem. – Zrobiłbyś lepiej, jakbyś myślał nad tym...
Smagnęła koniuszkiem pióra żałosny zalążek wypracowania. Nicholas westchnął jeszcze raz.
– Dlaczego więc się ze mną przyjaźnisz? – spytał.
– Co za pytanie! Lubię cię i cenię, jesteś nietuzinkowy i nie można się z tobą nudzić, ale i wierny i lojalny...
– Ciekawe, czy Cho też tak o mnie myśli,...
– Uważaj, bo mnie zirytujesz – Tamara groźbie zniżyła głos.
– No co!? – zawołał trzynastolatek.
– Masz z tym skończyć i o niej nie myśleć, albo zacząć robić coś, by ją zdobyć, by cię polubiła. Takie jęczenie nie ma najmniejszego sensu! Zrozumiano?
– Uhu... Żarciki, żarciki...
– Nicholas! – ostrzegła go Tamara. – Bo sama się tym zajmę!
– O nie! Nie, jeszcze ciebie by tam brakowało! – trzynastoletni Black potrząsnął gwałtownie głową. – Ta sytuacja jest dość zakręcona! Sam se dam radę.
– Tja – prychnęła. – A widzisz tu radziecki czołg?
Wskazała na dolną powiekę, którą pociągnęła w dół.
– Ja... co? – zdumiał się Nicholas. – Radzieckie... co?
Przyjrzał się uważnie powiece Tamary.
– To radzieckie to jakaś choroba? – spytał z troską.
Tamara już wyszukiwała kąśliwą uwagę, ale koś z lewej zawołał całkiem przyjaznym tonem:
– Cześć, Nick!
Tamara i Nicholas odwrócili się w stronę chłopców z dormitorium Nicholasa.
– Eee… Czy to nie koledzy, których nie lubisz tak bardzo? – zagadnęła Tamara.
– Ci sami.
– Ale…
– Nie pytaj. Potem. MUSZĘ to skończyć przed ucztą, bo potem już się nie wtoczę na górę.
Po czym zaczął pisać olbrzymimi wołami, rozciągając je do maksimum. Tamara obserwowała jego akrobacje jakiś czas z popłochem, po czym zajęła się swoimi zaklęciami czwartoklasistki. Przez kilkadziesiąt minut milczeli, zajęci pracą.
Wieczorem odbyła się uczta. Dumbledore znów postarał się, by uczniowie zachwycili się wystrojem i dekoracjami, przede wszystkim jednak - jedzeniem. Z sufitu zwieszało się tysiące żywych nietoperzy, co parę stołów stała olbrzymia, wydrążona latarnia z dyni. Dynie porozrzucane były losowo po całej sali tak, że Nicholas miał wrażenie, że znalazł się na poletku dyniowym. Do tego były jedynym źródłem światła, co dodawało mroku i klimatu, a także jakiejś groteski.
– Mmm… – westchnął z rozkoszą, gdy spróbował truskawkowo-czekoladowych eklerów. – To jest niebezpiecznie dobre…
– Uczty w Hogwarcie dla kogoś z Mugoli, jak ja, są naprawdę szokujące. – Tamara zajadała się kremem owocowym z bitą śmietaną.- Jak tu dotarłam, nie mogłam uwierzyć…
Nicholas wpychał do ust wszystko, co mógł, z wyjątkiem zastawy i kolegów. Nigdy w domu nie narzekał na kiepskie jedzenie, bo mama gotowała dobrze, ale takie nagromadzenie pyszności było po prostu niepowtarzalną okazją, by rarytasami spaść się do nieprzytomności i to w dodatku za darmola.
Gdy już uczta dobiegła końca, Nicholas bez oporu oblizał ubabrane słodyczami i daniami dłonie, Tamara wydała jęk obrzydzenia, mogli całą gromadą Krukonów ruszyć do domu.
– To… O co chodzi z Belbym i resztą? – zagadnęła.
Nicholasowi odbiło się porządnie (parę pierwszoklasistek podskoczyło), po czym zwrócił twarz ku zniesmaczonej Tamarze.
– To proste: pomagam im w eliksirach.
– Co? – zdumiała się Tamara. – Ale oni się z ciebie śmieją.
– Śmiali się – poprawił ją Nicholas. – Chcieli się ze mną zakumplować i zaproponowali naukę eliksirów, jako dobry sposób spędzania czasu… Co?
– Nic. – Tamara patrzyła na niego podejrzliwie. – Ja bym się tak nie dała, ale cóż, twój wybór…
– O co chodzi? Wszystko gra, spędzamy razem czas i pomagamy sobie w eliksirach, a od paru tygodni są wobec mnie… Hej, co się dzieje?
Stanęli właśnie w jakimś korku na korytarzu. Uczniowie nie szli dalej, pchali się za to do przodu, by czemuś się przyjrzeć. Nicholas i Tamara wyciągali szyje, ale nic nie było widać.
– Jakiś pojedynek? – zagadnął Nicholas. – Co tam leży na środku, że wszyscy są tacy przerażeni?
– Ale oni nie patrzą na środek, tylko na ścianę, czekaj…
Nicholas przyznał jej rację i bezceremonialnie przepchnął się tak, by widzieć. Dostrzegł martwą Panią Norris i jakiś czerwony napis nad nią. Ciarki go przeszły.
– Ty! – syknął do Tamary z przejęciem. – Tam wisi martwa Norris! Ktoś odprawiał tu jakieś pierwotne, brutalne obrzędy! Ale wypas!
– Że co? – w ciemnych oczach przyjaciółki pojawił się paniczny strach i niedowierzanie. – Jak to: pierwotne obrzędy?!
– No… nad ciałem napisano coś krwią, pewnie kota… Wypatroszonego i zgwałconego!
– O Boże… Myślałam, że Hogwart to miejsce normalne i bezpieczne!
W tym momencie musieli się rozstąpić. Przez tłum przeszedł Dumbledore, Snape, McGonagall, wyjący Filch, Lockhart i… siostra Nicholasa z przyjaciółmi. Była blada i przerażona. Ciekawe, czy coś naskrobali, ale Nicholas miał szczerą nadzieję, że nie to na ścianie. Rzucił w tym jazgocie przerażenia i zszokowania jeszcze jedno spojrzenie na napis, mrużąc oczy.
Kazano im się rozejść.
– „Komnata Tajemnic została otwarta, strzeżcie się, wrogowie Dziedzica” – zacytował kilkanaście minut później, gdy z Tamarą siedzieli przed kominkiem w pokoju wspólnym. Wszyscy nawijali tylko o tym, przejęte szepty odbijały się od ścian pokoju.
– Komnata Tajemnic? Wrogowie Dziedzica?
– Nie mam pojęcia, co to oznacza i dlaczego Norris zginęła – mruknął Nicholas.
– Pierwszy raz coś takiego widzę w szkole. – Tamara wciąż była w ciężkim szoku. – Mam wrażenie, że pod skorupą zabawy, słodyczy i dyniowych latarni są jakieś mroczne, pierwotne warstwy zła, dostępne dla nielicznych… Ale kto? I kim są wrogowie, którzy muszą się strzec?
– Nie wiem, ale zaczynam się denerwować. – Nicholas zamyślił się, gapiąc w kominek ponuro. Wyglądało na to, że Hogwart nie jest taki bezpieczny, jak zawsze myślał. Ile dziwnych, mrocznych sekretów kryły te mury?
Szeroko otwartymi oczyma wpatrywałam się w świstek papieru, był środek nocy. Remus chrapał na swoim nowym łóżku w rogu. Ja mogłam tylko w kółko odczytywać słowa z listu, który został przez kogoś przylepiony do szyby okna w kuchni, nie wiadomo, kiedy. Nie powiedziałam o tym Remusowi.
Witaj, Mary. Wiem od dawna, gdzie mieszkasz Ty i Twoi bliscy. Powracam. Strzeż się.
A, dedykuję całą notkę Syrci. Jest to spóźniony prezent urodzinowy!!!
94. Wakacje...? Dodała Mary Ann Lupin Środa, 13 Marca, 2013, 22:51
no i wróciłam. Pewnie na dobre
dokładnie dziś mija pięć lat, odkąd tu piszę, więc dodaję notkę symbolicznie.
Dedykuję ją mojemu lubemu. Dzięki niemu w ogóle powstała i powstaną następne, bo to on mnie zmotywował poniekąd do powrotu i pomógł ją wymyślić, służył wieloma radami i napisał jeden mały fragmencik z niej.
Dedykuję ją przede wszystkim Tobie, drogi czytelniku. Ty, który czekałeś na nią ponad rok i który czytasz ją teraz i mam nadzieję, że wytrzymasz ze mną do końca.
Wasze komenty były bardzo motywujące i wiedziałam, że tu wrócę dzięki nim. Nie wiem, jak odbierzecie tę notkę. Wypadłam trochę z torów pisania i nie mam pojęcia, czy się spodoba. Ale za niedługo dodam dalszą część. Ale dopiero wtedy, gdy będzie co najmniej pięć komentów czekam dalszej motywacji, bo trudno było wrócić.
Miłej lektury!
Nicholas zeskoczył z parapetu szopki, bo normą dla niego było przechodzenie nie przez jej drzwi, lecz właśnie przeciskanie się przez opajęczone okienko. Robienie z prostych rzeczy najbardziej zawiłych wyzwań miało dość interesujący charakter, by zechciał poświęcić na to chwilę. Kulawym krokiem ruszył po suchej trawie.
Z kuchni usłyszał szczęk mytych naczyń i wyczuł atrakcyjny zapach.
– Ciekawe, co powiedzą dzieci… – usłyszał wujka.
– Myślę, że się ucieszą. To będą bardzo przyjemne wakacje, czyż nie?
Nicholas bez słowa chwycił parapet kuchenny i wgramolił się do środka przez niego, zeskakując w chłodnej kuchni na kafelki. Mama i wujek wytrzeszczyli oczy, po czym wuj westchnął:
– Nicholas, czy ten nawyk już ci wszedł zupełnie w krew? Ciągle łazisz po parapetach.
– To takie ciekawe. – wzruszył ramionami trzynastolatek. – W szkole nie robię tak.
– No, ja myślę! – pokiwał zapalczywie wujek. – Nie wyobrażam sobie wychodzenia na błonia okienkiem z dormitorium Gryffindoru… Słyszałeś naszą rozmowę?
– Nieco. – Nicholas bez zainteresowania wetknął ręce w kieszenie wytartych spodni.
– Mama dostała hmm… wyjazd służbowy. – wujek zerknął na nią jakoś dziwnie. – I może zabrać i nas. A jest to na Krymie, parę kroków od brzegów Morza Czarnego.
– Ale super! Ale jazda! – wrzasnął Nicholas i z radości przykopał beztrosko wystającemu z szafki workowi. Niefortunnie okazał się on workiem z mąką, co zaowocowało pylistą, białą chmurą, zakrywającą Nicholasa w reakcji obronnej. Mama zacmokała niecierpliwie.
– Evanesco. Ale przy okazji nie rozwal nam kuchni, synuś.
– A czy mogę zabrać Tamarę? – rzucił nagle Nicholas, niewiele myśląc i parskając mąką.
Mama i wujek wymienili zdumione spojrzenia.
– Tylko tak mi się powiedziało – mruknął szybko, wzruszając ramionami.
– Możesz! – przytaknęła mama. – Ta dziewczynka jest od mugoli? Na pewno jej się spodoba!
Nicholas rozpromienił się na myśl, że jego luźno rzucona, nie bardzo przemyślana uwaga wybiła się na światło dzienne. Cieszył się, że może się podzielić tym pierwszymi w życiu prawdziwie ekscytującymi wakacjami z przyjaciółką.
– Pomyślałem o Harrym… – zaczął Remus. – On na pewno by się ucieszył. Zresztą… Wypadałoby go wreszcie poznać, mam rację?
– Zapomnij. – mama pokręciła głową. – Podobno miał lecieć do Weasleyów.
– No cóż, może za rok coś zrobimy w tym temacie…
– A kiedy jedziemy? Muszę zapytać Tamary, co ona o tym myśli – zagadnął Nicholas.
– Mielibyśmy się zbierać za jakiś dzień minimum. To musi być dość szybko.
Tak więc czekali. Dla Nicholasa już dawno dzień nie wlekł się tak potwornie. Stracił ochotę do czegokolwiek poza gapieniem się przez okno przy swoim biurku. Co jakiś czas z sąsiedniej sypialni dochodziły wybuchy śmiechu, jakieś huki o ściany i głośna muzyka jego młodszego brata. Cosmo czuł się doskonale sam, Rosemary hasała z Wandą po okolicy, Sara bawiła się ze Stanleyem w ogrodzie… A on mógł tylko czekać na przyjazd Tamary, która bardzo się ucieszyła na wyjazd.
Wreszcie się doczekał. Wybitnie upalnego popołudnia stary samochód zajechał na ich podjazd. Z niego niepewnie wysunęła się szczupła czternastolatka o czekoladowej czuprynie. Nicholas nie widział jej zaledwie od czerwca, lecz przez dwa miesiące Tamara się bardzo opaliła i jakoś… rozrosła w biodrach. A może tak to z daleka wyglądało? Nie był to jednak istotny fakt, grunt, że aż przewrócił się za tym biurkiem z podniecenia. Powstał, niezrażony, i zleciał na łeb na szyję ze schodów, żwawo kuśtykając. Wypadł na zewnątrz prędko.
Przy samochodzie stał już chyba ojciec Tamary, wyciągając dla niej kufer z bagażnika. Nicholas ostrzegawczo zastukał w szybkę kuchenną, by wykurzyć mamę na zewnątrz, po czym podbiegł do samochodu.
– Cześć! I dzień dobry! – ukłonił się grzecznie.
– O, hej, Nicholas! – wyszczerzyła zęby Tamara. – Urosłeś!
– No, już przerosłem cię o czoło! – ucieszył się najstarszy Black.
– Hej, opanuj to, masz ledwo trzynaście lat! Skończysz z głową w chmurach!
– Jakbym już tam nie był… O, mama!
Mama, wycierając pospiesznie ręce o kraciasty fartuch, podbiegła do nich, uśmiechając się ładnie. Pan Lehr zrobił trochę ogłupiałą minę, Nicholas spiął się w irracjonalnym gniewie. Wiedział, że przez wampiryzm mama wygląda zbyt młodo i atrakcyjnie, jak starsza siostra Tamary, a pan Lehr jest samotny… Potem jednak trochę się rozluźnił. Poza istotnym zagrożeniem od strony Maxima Graya, nic nie powinno im grozić, teoretycznie…
– Witam, jestem mamą Nicholasa! – wyszczerzyła się przyjaźnie. – A ty jesteś Tamara? Witaj!
Uścisnęły sobie ręce i Nicholas wypiął dumnie pierś, że ma tak przyjazną rodzicielkę. Tamara przyglądała jej się zafascynowanym wzrokiem, jej orzechowe oczy krążyły wkoło loków do pasa.
– Zajmie się nią pani? – wydukał wreszcie pan Lehr nisko. – Tamara to twarde dziecko. Nie będzie sprawiała kłopotów z jedzeniem i infekcjami, tak myślę. Może jedynie pod względem dyscypliny…
Zmierzył córkę nieco potępiającym spojrzeniem. Ona jedynie wyszczerzyła ząbki diabolicznie.
– Proszę się nie obawiać! Pańska córka będzie u nas całkiem bezpieczna!
Nastąpiło pożegnanie i pan Lehr wycofał samochód z nieużywanego podjazdu przed ich domkiem i odjechał. Nicholas i Tamara wymienili już porozumiewawcze uśmieszki.
– Chodź, dostaniesz soku i czeka już podwieczorek! Jeżeli jesteś głodna, mogę ci dać też obiad! – uśmiechnęła się mama przyjaźnie i zachęciła Tamarę do pójścia za nią. – Pewnie długo jechałaś.
– Oj tak, proszę pani! Mieszkamy z ojcem pod Plymouth…
– To rzeczywiście daleko. Nie krępuj się mówić, czy jesteś głodna. Musisz nabrać sił i wypocząć, jutro przed nami wycieczka.
Nicholas dreptał wiernie za kobietami, nie odzywając się ni słowem. W domu Tamara dostała chłodnego soku porzeczkowego i kawałek placka z truskawkami i bitą śmietaną. Kiedy mama nie patrzyła, Nicholas nabrał trochę bitej śmietany z placka parskającej ze śmiechu Tamary. Dziewczyna rozglądała się z zaciekawieniem po ich domu. Ostatecznie Nicholas nie widział nic ciekawego w paru meblach na krzyż, ale widocznie coś musiało ją fascynować.
– Chodź! – zawołał do Tamary, gdy ledwo przełknęła ostatni kęs. – Pokażę ci mój pokój!
– Spokojnie! – ostrzegła go mama. – Jeszcze się zadławi, biedaczka…
– Nie dramatyzuj – zacmokał Nicholas i entuzjastycznie, bez pardonu pociągnął Tamarę na górę.
– Mieszkacie tu w szóstkę, nie? – Tamara rozglądała się uważnie. – I rodzeństwo nie doprowadza cię…
– …do szału, ehe. Czasem. – wepchnął ręce w kieszenie. – To mój pokój, trochę tu ciasno…
Aż sam się zdumiał, gdy zobaczył porządek w środku. Niby sam go zrobił ze strachu przed Tamarą, ale tak był przywykły do bajzlu, że ilekroć właził do środka, myślał, że pomylił drzwi.
– Przytulnie tu! – Tamara podeszła do okna, wyglądając na ulicę przez niebieską firankę. – Zapomniałam już… Przypomnisz mi coś o twoim rodzeństwie?
Opadła z westchnięciem na łóżko. Nicholas wzruszył ramionami, jakby temat był nieistotny.
– No więc, rok młodsze są bliźniaki, Rosemary i Cosmo. Rosemary jest wrzaskliwa, podnosi raban o byle co i nie boi się łazić po najbardziej dziwacznych, niebezpiecznych miejscach. A Cosmo, jej bliźniak, to jej bardziej subtelna i wyszukana wersja. Jest dość dziwny, to znaczy… Też wrzaskliwy i szukający guza, ale w mniej… pierwotny sposób. A Sara to najmłodsza siostrzyczka, tydzień temu skończyła dziesięć lat. Za rok wybierze się do szkoły. Jest zamknięta w sobie i nieco wycofana, ale ją bardzo lubię. Tak naprawdę nie da się jej zdefiniować, jest bardzo skryta i niepewna.
– NICHOLAS! NA DÓŁ!!!
– Zaraz przyjdę – rzucił. – Rozpakuj się, będziesz tu spała! Mnie przenieśli niestety do tego czarnowłosego oszołoma zza ściany…
Wycofał się i poszedł swym kulawym krokiem do kuchni. Tam już siedziało całe jego rodzeństwo.
– Więc tak – zaczęła mama. – Spakowani?
Pokiwali głowami (Cosmo jakby w podejrzany sposób zbyt gorliwie).
– Parę słów. – mama popatrzyła na wujka Remusa. – Na miejscu nie rozdzielamy się. Żadnych wygłupów. To małe miasteczko mugolskie z oddzieloną strefą zwaną Wołosgrad - czymś w rodzaju naszego Dziurawego Kotła i Pokątnej. Jest tam Morze Czarne, niewykluczone, że popływamy łódką, promem. I tu powtarzam: zero wydurnień.
Popatrzyła śmiertelnie poważnym wzrokiem na bliźniaki.
– Na promie tym bardziej. Jak znajdę którekolwiek z was, próbujące ochoczo przechylić prom, to…
Wujek zrobił enigmatyczną minę, jakby porozumiewał się z mamą na jakiś niezrozumiały dla nich temat, coś w rodzaju „kto to mówi…”. Dzieci parsknęły lekko, słuchając dalej:
– Na miejscu, po teleportacji, dostaniemy mieszkanie u… znajomego… i dopiero wtedy macie prawo się usamodzielnić! Ale bliźniakom i Sarze nie wolno pojedynczo wychodzić z domu. Tamara i Nicholas, również bym wolała, żebyście ani ty, ani ona, nie wychodzili sami.
– Dobra… – westchnął Nicholas, biorąc na kolana Sarę.
– A ta dziewczyna już jest? – zagadnął Cosmo. – Bo jej nie słyszałem.
– Ona, w przeciwieństwie do ciebie, nie ogłasza światu swej obecności, tłukąc miarowo sobą o ścianę – prychnął Nicholas złośliwie.
– Oj, Nick, nie bądź taki zgryźliwy… – zbagatelizował Cosmo. – To dzisiaj rano było tylko okazaniem mojego niezadowolenia z ilości wypracowań na wakacje… A ta dziewczyna jest szlamą, nie?
Zrobiło się gęsto. Mama i wujek wykrzyknęli naraz „Cosmo!”. Nicholas, Rosemary i Sara wymienili zaskoczone spojrzenia. Nicholas nie wiedział, co to znaczy, ale brzmiało dość ohydnie.
– Co? – zdziwił się czarnowłosy, lekko rumieniejąc.
– Kto cię nauczył takich słów?! – zawołał z przerażeniem wujek.
– A co, to obelga? – oburzył się lekko Cosmo. – Draco tak mówi i już. To jemu wolno?
Mama i wujek wymienili skrajnie przerażone spojrzenia.
– Kochanie, to bardzo brzydki wyraz… Musimy chyba z tobą pogadać, dzieci, możecie iść już do siebie… Cosmo, zostajesz i wysłuchasz nas.
Nicholas z siostrami wywlekli się z kuchni, gdy wujek wołał zapalczywie: „Wiedziałem, że tak będzie, no! Wiedziałem!” i odparły mu oburzone fuknięcia Cosmo.
Nicholas niezbyt się tym interesował, więc beztrosko ruszył na górę do Tamary. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że to wszystko jest snem, bajką… Dawno nie czuł się tak sympatycznie. Jedzie na najprawdziwsze wakacje, nad morze, za granicę i to do tego z kimś, kogo mógłby nazwać przyjacielem, a raczej przyjaciółką… Kiedyś nawet nie śnił, że pojedzie gdziekolwiek z jakąkolwiek przyjaciółką, a już tym bardziej w tak fascynujące miejsce… Ciekawe, co tam może być. I co to za znajomy, do którego jadą.
– Już jestem! – oznajmił beztrosko i otworzył na oścież okno w pokoju, po czym wylazł w połowie na parapet i wyciągnął dłoń, by dotknąć rozciągniętej na sąsiednim oknie pajęczyny.
– Co ty robisz? – zdziwiła się Tamara.
– Zbieram pajęczynę z okna Cosmo.
– Czemu? – uniosła ciemne brwi. – To dziwne.
– To wcale nie jest dziwne, ja lubię otwierać okno i zbierać tę pajęczynę, ilekroć się pojawi.
– Pająk cię chyba lubi…
– Jego problem, a ta pajęczyna jest przyjemna w dotyku i już!
– Ojej!
Bo oto rozległ się odgłos zza drzwi, który powiedział Nicholasowi tyle, iż ktoś syknął ze złością, szamotanina, ŁUP, szarpnięcie za klamkę i jakieś zbulwersowanie, po czym drzwi się niezręcznie otwarły i do pokoju runął jak długi Cosmo, wyścielając sobą wejście niczym groteskowy, czarnowłosy dywan, a na nim wdzięcznie leżała Rosemary, fukając gniewnie. Ich włosy – czarne kosmyki i rude loki – zlały się w jedną masę, do złudzenia przypominającą owłosienie mamy, a nogi i ręce za to przypominały to, co zwykle znajdujemy na talerzu spaghetti.
– Mówiłam ci, szczylu, że to ja chcę… – zaczęła syczeć Rosemary, ale Cosmo zawołał zapobiegliwie:
– Siemka, starsi! Jak się wam żyje?
I okrasił to dla jeszcze większego zmydlenia uśmiechem, ale równie dobrze mógł to być grymas bólu, bo Rosemary ostentacyjnie wierciła się na bracie i może mu coś przygniotła.
Nicholas patrzył na swoje rodzeństwo dość rozbawiony i unosił gęste brwi, ale Tamara prychnęła:
– Dziękujemy, dobrze. Ujdzie w tłoku, byle dużym.
A potem powiedziała do Nicholasa, unosząc cienkie brwi:
– Podsłuchiwacze… TO jest twoje rodzeństwo?
– Tak – Nicholas zmarszczył brwi w skupieniu. – TO owłosione na czarno…
– Ej, wypraszam sobie!
– …dobra, TO łyse na czarno i TO jak ruda małpa.
– Ach, czyli Rosemary. – skonkludowała Tamara, obserwując wiercącą się Rosemary. – A ty musisz być Cosmo, nie?
– Muszę! – stęknął boleśnie Cosmo tonem tak zmiażdżonym, że Nicholas musiał się domyślić, co rzekł.
Nagle nad nimi pojawiła się Sara, bardzo podniecona.
– Cześć, przechodziłam obok… Ale fajowo, nie? Ten Krym…
Po czym, zupełnie bez problemu przeszła po dywaniku ze starszego rodzeństwa, by przytulić braciszka.
Ekscytujący nastrój towarzyszył im do następnego dnia. Nicholas nie zmrużył oka ani razu podczas nocy, czując, jak buzuje w nim adrenalina. To było świetne uczucie i nie mógł uwierzyć temu wszystkiemu. Co prawda, nieprzyjemnie było się kręcić z boku na bok całą noc i kiedy raz osunął się w delikatny sen, ciężka łapa jego brata z jakimś bełkotliwym mamrotem i krzykiem sennego szaleńca zwaliła mu się prosto na czoło. Nicholas zwiedził w ułamku sekundy całą galaktykę gwiazd bez konieczności wsiadania do rakiety i z oburzonym fuknięciem obrócił się plecami do Cosmo, dumnie wypinając ciężko obrażony zadek.
Kiedy około piątej nad ranem, gdy było już jasno, gigantyczny plakat Depeche Mode zleciał z hukiem ze ściany wybudzając go już do cna, Nicholas za bezużyteczne uznał siedzenie pod kołdrą. Przeklinając brata, jego plakaty i koszmarne sny, po których wywija rękoma na prawo i lewo, godząc w czoła niewinnych ludzi, Nicholas zebrał się z łóżka. Był roztrzęsiony i zmęczony, ale wiedział, że dopiero za parę godzin go zmiecie z nóg. Ubrał się, czując zawirowania w głowie i piasek pod oczami. Ale to było to, Ukraina! Nie wierzył, nawet teraz, by mogło im się udać…
Oczywiście, nikt jeszcze się nie obudził. Nicholas miał wielką ochotę obudzić Tamarę i zabrać ją na przykład do Gloucester – mogliby wleźć na jakieś drzewo i wyczaić wschód słońca – ale zrezygnował, modląc się, by chociaż ona nie była po tak fatalnej nocy. Ostatecznie on nie miał monstrualnych plakatów z podejrzanie wyglądającymi cwaniaczkami na ścianach, które ot tak, dla kaprysu, spadały z hukiem, jakiego nie powstydziłyby się wodospad.
W lodówce nie zostało wiele – tylko paczuszki na śniadanie i parę napoczętych rzeczy. Dla zabicia czasu wchłonął z ukontentowaniem pół butelki kwaśnej śmietany i słoik konfitur porzeczkowych (obydwa produkty przymusowo palcami), oraz bezmyślnie zaczął wyjadać z maselniczki masło. Upaćkany od podbródka po uszy, (a nawet trochę włosy), zjadł jeszcze pół znalezionej przypadkowo za maselniczką kiełbasy (a fakt, że na jednym końcu zaczęła już się robić zielonkawa, przyjął bardziej z uprzejmym zaciekawieniem, niż czymkolwiek innym), po czym pomyślał, że na śniadanie chętnie zjadłby naleśniki. Mama na pewno nie będzie chciała się nimi zajmować…
Żując wciąż ekscentryczną kiełbasę, zabrał się za robienie naleśników. Oczywiście, ni w ząb nie wiedział, jak to się robi, ale jakoś czuł, że się domyśli. Zresztą, przypomniało mu to eliksiry, za którymi troszkę tęsknił. Może warto by poeksperymentować?…
– Nicholas, co ty wyrabiasz?! Spakowałeś się już?
Z brzdękiem wypuścił trzymany słoik miodu. Tak, w drzwiach stała mama, mrużąc oczy podejrzliwie.
– Taa… Nie wiem, czemu lubisz zadawać to pytanie tyle razy… – westchnął, zlizując ze szkła miód.
– Co ty robisz? – zapytała mama, szeroko otwierając oczy. – Czemu zlizujesz miód z ziemi? Wstań.
I jednym machnięciem różdżki usunęła miód. Nicholas westchnął z żalem, czując, jak pięknie mógłby się ten miód skomponować ze smakiem pożartej niedawno, tajemniczej kiełbasy. Wstał z pozycji horyzontalnej i wrócił do naleśników.
– Ale sam to będziesz jadł – mruknęła mama ostrzegawczo, wyjmując z lodówki kanapki.
Trzynastolatek wzruszył ramionami. Rad był, że będzie mógł to zjeść zupełnie sam i nie dzielić się.
Jak się okazało, wraz z nieśmiałymi falami ciepła, dochodzącymi do domku przez uchylone na różowiejący i złocący się angielski ranek drzwi, przybyli do kuchni także pozostali domownicy. Wuj Remus ciągle coś szeptał mamie i Nicholas z niepokojem odkrył, iż twarz jego ojca chrzestnego nawiedzają jakieś obawy. Już zaczął podejrzewać, że ten piękny sen się wcale nie ziści, ale na szczęście się przeliczył. Wszystko było już gotowe, należało jedynie zjeść śniadanie.
– To co, zaraz wyruszamy? – spytał Cosmo, rozszerzając z obrzydzeniem oczy, gdy Nicholas wyjął z porcji naleśników złamaną wykałaczkę i wyrzucił do zlewu. Chwilkę później najstarszy Black odkrył ze zdziwieniem całkiem spory kawałek o musztardowym smaku. Dziwne, nie pamiętał, by ją dodawał…
– Będziemy musieli się teleportować? – zagadnęła Rosemary – Nie lubię tego.
– Nie marudź! Zaraz będziemy na miejscu! – mruknął wujek radośnie.
Szybko się uwinęli, co nawet dość zaskoczyło Nicholasa. Słońce jeszcze nie wisiało wysoko, gdy wytłoczyli się na podjazd. Wujek złapał za rękę Sarę, Sara Nicholasa, Nicholas Tamarę, mama trzymała Rosemary, a rudowłosa swego bliźniaka („Fuuuuj! Za rączkę?! Nie bawię się w takie przedszkola, no!!!”). Dodatkowo dorośli, Tamara i Cosmo trzymali jak najbardziej pragmatycznie spakowane bagaże.
Mama i wujek wykonali tylko jeden ruch i wszystkich nieprzyjemnie ścisnęło. Chwilę potem Nicholas otworzył oczy i jego oczom ukazało się zadymione wnętrze krymskiej speluny. Było duszno i ciemno, a jedyne źródła światła stanowiły kopcące świece, w których świetle można było dostrzec paru typków spod ciemnej gwiazdy, siedzących to tu, to tam, nad brudnymi kieliszkami pełnymi mętnego alkoholu. Mama wydawała się trochę zmieszana tym, gdzie wylądowali, ale bynajmniej nie straciła z tego powodu rezonu. Podeszła do baru i spytała o coś łysego mężczyznę o nalanej twarzy. Ten podrapał się po głowie, wskazał ścianę po lewej stronie, ledwo widoczną w mroku, i zamachał rękami w powietrzu.
Korzystając z okazji, Nicholas przyjrzał się pokrótce każdemu z obecnych miejscowych. Byli to sami mężczyźni, w większości wąsaci, niektórzy łysi. Ich spojrzenia były równie mętne, co ciecz wypełniająca wędrujące raz po raz do ust kieliszki. Nie trzeba było wiele polotu, by zorientować się, że to raczej nie był cel podróży, wybrany przez mamę i wujka, co zresztą raczył im wytknąć, gdy już przeszli przez przejście, które mama otworzyła w ścianie w sobie tylko znany sposób.
– To nie byłoby rozsądne, teleportować się w środku nieznanego miasta. Dlatego… celowo… wybraliśmy tę uroczą tawernę czarodziejów – odparła, wkładając w swoją wypowiedź maksimum udawanej pewności siebie.
– Przynajmniej nie wylądowaliśmy w jakimś mugolskim mieszkaniu… – mruknął Cosmo do Rosemary.
Przystanęli na chodniku, a mama wlepiła wzrok w obdrapaną tabliczkę, zamocowaną na ścianie jeszcze bardziej obdrapanej kamienicy, próbując odczytać nazwę ulicy zapisaną po ukraińsku. Jej usta poruszały się bezgłośnie, gdy próbowała rozpracować ten diabelski szyfr, aż wreszcie oznajmiła z dumą:
– Jesteśmy na właściwej ulicy!
– A czy ktokolwiek miał co do tego jakieś wątpliwości? – błysnął zębami Cosmo.
– Oczywiście, że nie! – żachnął się Nicholas. – Przecież wizyta w tej zadymionej spelunie była zaplanowana od początku, prawda, mamo? – spytał, prezentując garnitur uzębienia w sposób nie mniej ekspresyjny od swojego młodszego brata. Zerknął na Tamarę. Jej wstrzymywany chichot był godziwą zapłatą za wejście w tak nietypową dla niego rolę żartownisia. Nie do końca wiedział, dlaczego się tak zachowuje, ale miał niejasne przeczucie, że ma to związek z jego najlepszą przyjaciółką.
Jedną kwaśną minę mamy, dwa oburzone burknięcia i trzydzieści kroków później stanęli przed wejściem do szarej, starej i sypiącej się kamienicy. Weszli w mrok ciasnego korytarzyka, którego głównymi mieszkańcami były pająki i niezidentyfikowane, nieprzyjemne zapachy. Okazał się on wejściem na klatkę schodową. Wąskie stopnie, skrzypiące agonalnie przy każdym stąpnięciu, zaprowadziły ich pod obłażące z farby drzwi mieszkania na drugim piętrze. Cała ta wycieczka przypominała Nicholasowi zwykłą przechadzkę na lekcję eliksirów. Wzdrygnął się, sam nie wiedząc, czy to z powodu chłodu potęgowanego przez wilgoć, czy na wspomnienie znienawidzonego nietoperza.
– Mamusiu… – Sara uczepiła się maminej spódnicy.
– Tak, kochanie? – dziewczynka momentalnie znalazła się w czułym objęciu.
– Dlaczego tu przyszliśmy? Nie podoba mi się tu…
Mama westchnęła, a wujek odpowiedział za nią:
– Obawiam się, że tu właśnie będziemy mieszkać. Ale nie martwcie się, morze jest niedaleko, a to właśnie na plaży będziemy spędzać większość czasu. Ewentualnie na pokładzie – uśmiechnął się zachęcająco.
– Czy jako wilki morskie koniecznie będziemy musieli włóczyć się po spelunach i mieszkać w patologicznej okolicy? – burknął Cosmo.
Znowu dało się słyszeć mamine westchnięcie, ale głos ponownie zabrał tylko wujek Remus.
– Możliwe, że potem się stąd przeniesiemy. Ale póki co musimy tu kogoś odwiedzić… – powiedział i zapukał do drzwi. Nikt nie raczył dać oznak życia, więc wujek nacisnął klamkę i wszedł do środka. Wszyscy ruszyli za nim.
Wewnątrz było schludnie, ale Nicholas od razu stwierdził, że mieszkanie to musiało być wynajęte, bowiem zauważył wiele pustych, starych szafek, zupełnie innych, niż w Anglii. Wnętrze przypominało bardziej stary, komunistyczny pokój, jaki Nicholas widywał na zdjęciach w różnych książkach i pismach. Z pewnością miejskie i minimalistyczne wnętrze z domieszką jakichś takich kiczowatych, wiejskich (w pejoratywnym znaczeniu) akcentów zupełnie mu nie przypadł do gustu. Wystrój zwyczajnie mu się nie spodobał i chłopiec uznał go za dość siermiężny, ale dzielnie, acz nieumiejętnie naśladujący postęp cywilizacji.
Pozostawiwszy bagaże w kącie małego przedpokoju, całą gromadą udali się do następnego pomieszczenia za tanimi, malowanymi brzydką farbą drzwiami. Tu było troszkę lepiej, na ścianie wisiały jakieś dziwne, ukraińskie obrazki z życia codziennego, przesadnie kolorowe i zadowolone, okraszone musowo paroma bukwami. A na kanapie, pod stosem kołder i bandaży leżał…
– To pan?! – wychrypiał w szoku Nicholas. – Co pan tu robi?!
– Obawiam się, Black, że wciąż obowiązuje cię mówienie do mnie per „profesorze”, a to, że jesteś ewidentnie nieszczęśliwy z powodu przymusu przebywania ze mną, nawet podczas tak błogich chwil, jak wakacje…
– Nie, nie chodziło mi o to! – przerwał ze zniecierpliwieniem nonszalancko Nicholas. – To pan ma wakacje?! I to na plaży, tam, gdzie się nosi same gacie, albo i nie?!
Mama i wujek zamaskowali ryk śmiechu bliźniaczym atakiem kaszlu i charczeń, ale Tamara i Rosemary nie wytrzymały. Snape ściągnął wąskie wargi kwaśno, upokorzony. Jego wygląd mógł wywołać jedynie diaboliczną satysfakcję u Nicholasa. Spod grubych pierzyn wystawała jedynie jego żałośnie wyglądająca, blada, opatulona bandażem głowa oraz równie żałosne, dwie, przeraźliwie żylaste i chude stopy, które miały niezdrowy, szarawy kolor. Tłuste włosy sterczały krótkimi kępkami w przerwach pomiędzy zwojami bandaży, co jeszcze mocniej potęgowało ogólne wrażenie. Sam profesor wyglądał, jakby zajęły się nim kolejno pralka, magiel, tłuczek do mięsa i opętany Hagrid. Znudzona, obandażowana byle jak głowa, potem długo nic, tylko olbrzymie kołdrzysko, a na końcu chude nogi wymoczka, wszystko sterczące pod dziwnym kątem sprawiło, że Nicholas aż zaniemówił na fakt, iż można robić tak przekomiczne wrażenie. Zwłaszcza, że chodziło o Snape’a, osobę skrajnie niekomiczną. Skapnął się, że jego dwunastoletni brat od kilkunastu sekund dusi się za nim ze śmiechu.
– Jak widzisz, arogancie, nie leniuchuję na plaży – wycedził cicho i groźnie Snape, po czym, jak najdumniej dodał – Jestem zajęty innymi, znacznie ciekawszymi rzeczami, o których nie masz pojęcia, mimo twej nieograniczonej wręcz doskonałości…
– Czemu pan cały czas próbuje mi wmówić, że jestem taki super? – zmarszczył brwi Nicholas. – Czy naprawdę wyglądam na osobę, której pilnie potrzeba terapii zwiększającej poczucie własnej wartości?
Wujek Remus spojrzał na Nicholasa ukosem, ale Snape nie zdążył odpowiedzieć czegoś stosownego, bowiem Cosmo podbiegł do niego nagle i, ku przerażeniu i rozbawieniu ogółu, niezręcznie przytulił całym sobą i swą dziecięcą namiętnością wystający spod kołdry obraz nędzy i rozpaczy, przy czym zrobił to zaskakująco delikatnie i ostrożnie.
– Czy teraz mogę mówić do pana „Tato chrzestny?” – zapytał Cosmo cichutko i bardzo, bardzo słodko. Nicholas wyczuł w tym zwyczajowe dla Cosmo zgrywanie jajcarza. Wiedział, że jego brat po prostu się zgrywa, bo zazwyczaj na samo słowo „czułość”, dostawał alergii.
Głowa Snape’a, nie wiedzieć, czy przerażona, czy skonsternowana, czy wściekła, czy upokorzona – a może wszystko naraz? – spojrzała ze złością na mamę.
– Bawi cię to? – zadrwił ponuro Snape, obserwując mamę, która już nie udawała kaszlu, ale wykonywała coś w rodzaju hybrydy charczenia, kaszlu, krztuszenia się i chichotania. – Mówiłem Dumbledore’owi, że to nie najlepszy pomysł!
Wszystkie dzieci, jak na komendę, obróciły się w stronę mamy, robiąc pytającą minę. Wszystkie, z wyjątkiem Cosmo, który odkleił się od skatowanego Snape’a i burknął pod wąsem coś w stylu:
– Dobra, zadowolę się głupim „Wujku”.
– Co to znaczy, mamo? – zapytała Rosemary, marszcząc brwi.
– No więc, Dumbledore chciał, bym zaopiekowała się przez dziesięć dni profesorem Snapem, uziemionym tutaj na dobre – wyjaśniła mama. – Profesor miał wypadek i trzeba się nim zająć. Jak widzicie, jest w ciężkim stanie. Dyrektor pozwolił mi was tu zabrać. Dlatego właśnie tu jesteśmy.
– A co i gdzie tak przyfasoliło profesorowi? – zapytał flegmatycznie i z czystą mściwością Nicholas, świadomy swej olbrzymiej przewagi nad cierpiącym Snapem, który do tego nie miał możności odejmować punktów. Trzynastolatek poczuł moc i władzę.
Snape, wyczuwszy intencje, zezował na niego potępieńczo jakiś czas.
– Ech, to tajemnica! – zaśmiała się z zakłopotaniem mama. – Po prostu coś wykonywał, ale nie jest to dla ciebie ważne, Nicholas… Severusie, czy czegoś ci potrzeba?
Snape spojrzał na mamę tak szczególnym, mówiącym wszystko spojrzeniem, iż Nicholas był pewny, że zaraz burknie „Świętego spokoju”.
– Yyy… Może Meg da ci coś z naszego prowiantu, Severusie? – zapytał niezręcznie wuj.
– Dziękuję, niedawno jadłem – odparł z najwyższą godnością Snape.
– No to my, jeśli pozwolisz, coś spożyjemy. Gdzie jest kuchnia?
– Ale niedawno było śniadanie! – jęknęła z rozpaczą Sara.
– Lekkie i malutkie, zjemy coś teraz – zarządziła dziarsko mama – Sara, nie marudź. Zresztą, jedliśmy jakieś dwie godziny temu, wydaje ci się tylko, że nie jesteś głodna.
– Jak zwykle, wszyscy wiedzą lepiej… – burknęła najmłodsza latorośl Blacków.
Tak więc weszli do małej kuchni, jeszcze bardziej komunistycznie wyglądającej. Generalnie, cały wystrój domu był już nieaktualny i właściciele pewnie nie kwapili się go zaktualizować. Chwila krzątania się i wszyscy spoczęli przy blacie. Mama, oczywiście wzięła Sarę na kolana. Nicholas wciąż zachodził w głowę, jak Sara za rok rozstanie się z mamą, gdy teraz była po prostu do niej przylepiona.
Wujek krzątał się gdzieś z tyłu, parząc herbatę w starym, czarnym prawie czajniku, Rosemary dłubała przedpotopową ceratę paznokciem, Tamara oglądała nieaktualne już, propagandowe obrazki, a Cosmo spytał teatralnym, niewinnym szeptem:
– Jak myślicie, czy profesor Snape się obrazi, gdy pójdę go nakarmić kanapką? Będzie wypluwał?
Wujek i mama wymienili w dziwny sposób rozbawione spojrzenia, Sara wypluła swoją, a Tamara i Rosemary parsknęły. Snape z drugiego pokoju chyba wyczuł zagrożenie, bo Nicholas przyuważył przez dużą szparę w uchylonych drzwiach, jak spróbował mimochodem się podnieść, ale tylko stęknął z bólu i opadł z powrotem na posłanie, klnąc pod nosem. Nicholas i Tamara wymienili bardzo mściwe uśmieszki.
– Jesteś na Krymie po raz pierwszy? – zagadnął z zaciekawieniem Nicholas, żując kanapkę.
– Nie, już tu bywałam. Dopóki rodzice się nie rozwiedli. – uśmiechnęła się smutno.
– Opowiedz mi o swojej rodzinie – poprosił Tamarę.
– Cóż – westchnęła, orzechowe oczy wtopiły się w szare. – Nie wiem, od czego zacząć.
– Czemu twoi rodzice się rozwiedli?
– To dłuższa historia, a znam ją z opowieści cioci, siostry matki. Kiedyś moja mama była w szkole średniej koleżanką takiego chłopaka. Chociaż był od niej młodszy ze trzy lata, postanowili być razem. Mieli wspólne pasje i odmienne charaktery. Ten chłopak to mój ojciec. Moja mama, chociaż bardzo zdolna i ładna, była bardzo nieśmiała i nie wierzyła w siebie. Tato jest jej przeciwieństwem - mniej zdolny i to o wiele, natomiast bardzo towarzyski i krzykliwy. Mój tato był podobno też chamski i nieczuły, tak mówiła ciocia. Opowiadała mi też, że niezbyt dobrze, no wiesz…
– Traktował mamę? – dokończył Nicholas.
– Tak. – kiwnęła Tamara. – To znaczy, ona często przez niego płakała i cierpiała. Ale wyszła za niego. Uprzedzę twoje pytanie: po prostu go kochała na zabój. Był jej całym światem. Mimo, że jej zazdrościł zdolności, których nie posiadał i potrafił być bardzo przykry… Nie bił jej, oczywiście. Zdarzało się, pamiętam, że było miło i czułam, że też ją kochał. Lecz… miażdżył ją podobno tak, że wciąż jeszcze bardziej zagrzebywała się we własną niewiarę w siebie i nieśmiałość. Po prostu nie znała swojej wartości. I wtedy przytrafił się ktoś, kto jej tę wartość pragnął pokazać…
Nicholas czekał taktownie, aż Tamara powstrzyma emocje i będzie kontynuować:
– Mój ojciec się zorientował. Pamiętam to. Był zły i zarządzał, by zdecydowała: on i ja lub ten drugi. Wybrała tego drugiego. – Tamara przełknęła ślinę. – Ojciec był w szoku. Pamiętam, że w ogóle się tego nie spodziewał. Mówił, że ona go kocha i w ogóle… Podsłuchałam ich rozmowę. Mama spytała go, czego się spodziewał. Powiedziała też, że jeszcze nikt nigdy nie sprawił, że czuła się taka wartościowa, taka kochana i piękna… Słyszałam, po raz pierwszy, jak ojciec powiedział, że ją kocha. I mówił to szczerze. Błagalnie. Ale ona odparła tylko, że już dla niego za późno. Szybko się pozbierał, chyba. To znaczy pół roku później przyprowadził inną. Potem był ślub. Rozwiedli się rok temu.
Nicholas uniósł brwi.
– Wiesz, nie obraź się, ale czy kobiety nie mogą wytrzymać z twoim tatą? – zagadnął.
– Na odwrót. Ojciec był zdruzgotany, ale i tym razem to on doprowadził do rozwodu. Tamta baba była… potworna. Wykorzystywała nas finansowo, traktowała mnie okrutnie, sama zagarniając wszystko dla siebie, na czele z tatą i pieniędzmi. Domu nie chciała prowadzić, żądała służby. Tata przed nią kucał, nie przed moją mamą. Przed zołzą, nie przed kobietą, która nieba by mu przychyliła. I w końcu zorientował się, że zdradza go już z rok z jakimś sportowcem. Wtedy, gdy już odeszła, tata po raz pierwszy zaczął tęsknić za mamą. Wywiesił jej zdjęcie, zwierzał się przez telefon, mówił o niej same superlatywy, powtarzał „Tamara, doceniaj wszystko, co masz. Bo coś, co wydaje ci się oczywiste, może okazać się najważniejsze, by móc żyć i jak tego zabraknie, to nie przeżyjesz”. Mówił, że teraz widzi, jak bardzo jej potrzebuje. Wiesz, ona bardzo w niego wierzyła. Wzorowa żona.
– To pięknie, ale nie mogliby być znów razem?
– Mama i pan Daniel wzięli ślub i założyli rodzinę kilka lat temu. Mieszkają razem w ładnym domku w Manchester i bardzo się kochają. – Tamara zamrugała oczami. – Mama mnie nie widuje. Podobno za bardzo przypominam jej poprzednie życie. A tata… prosił, by wróciła. Mówił, że się zmienił. Ale było już za późno. Powiedział mi ostatnio, że jestem do niej podobna. Kocha ją wciąż. Może dopiero teraz.
Nicholas ze współczuciem popatrzył na Tamarę, chociaż odczuwał złośliwą satysfakcję, że taki pan Lehr został ukarany za pychę i chamstwo, a jego piękna, idealna żona mu umknęła.
– Nigdy nie wezmę ślubu. Nigdy – szepnęła twardo Tamara, gapiąc się w czerwone trampki.
– No co ty, bo rodzice… Wiesz, to nie jest najlepszy przykład! Nie możesz niszczyć sobie życia!
– Zaraz mi powiesz, że jest wielu ludzi szczęśliwych… Tak? Ale ja wiem, widziałam na własne oczy!
– Moi rodzice się podobno bardzo kochali, ale tata… – Nicholas zaczął, ale urwał. Przerazić ją? Nie. Ta przyjaźni, była zbyt świeża, zresztą, nie ma takiej potrzeby. Ojca nigdy nie będzie i już. Tamara nie musi o nim słuchać, bo był tylko przeszłością.
– Ale co? – zagadnęła Tamara. Nie odparł. Wpatrywała się w niego uważnie, ale ten szybko podjął:
– Rosemary, czy naprawdę Harry Potter walczył z Voldemortem po egzaminach?
Zrobiło się gęsto. Wujek i mama wymienili przerażone spojrzenia. Oni do tej pory przecież nic nie widzieli, bo Rosemary bała się o tym powiedzieć w razie jakby mama zabroniła im jechać do szkoły na następny rok.
– Jak to z… Voldemortem? – przeraził się wujek Remus. – On… przecież…
– Severus mi mówił, że zaczyna się robić gorąco. – rzekła konspiracyjnie mama.
Ona i wujek mierzyli się smutnymi, zdenerwowanymi spojrzeniami. Tamara obserwowała ich z zupełnym skonfundowaniem, Nicholas poczuł jakiś niemile ekscytujący paraliż, jakby właśnie dowiedział się, że znów Niemcy wywołali wojnę i rozpoczęli naloty na Anglię, jak dokładnie pięćdziesiąt dwa lata temu.
– Tak, ale został pokonany. Chociaż podobno Dumbledore powiedział Harry’emu, że to nie koniec – odparła Rosemary, żując kawałek skórki od kiełbasy dość ewidentnie.
– Czy za jego rządów było rzeczywiście tak strasznie? – spytał Cosmo z zaciekawieniem.
– Oczywiście, że tak! – żachnął się wujek Remus, po czym dodał na wszelki wypadek ostro – Nie daj sobie przypadkiem wmówić, że było inaczej. Było okropnie i to wszystko w tym temacie.
– Widziałem go w Zakazanym Lesie. Był w kapturze, latającym przy ziemi.
Dorośli unieśli brwi w szoku.
– Powaga!– zawołał Cosmo – W kapturze przy ziemi, a jak mi nie wierzycie, to…
– Nie, nie nie, chwila! Co ty robiłeś w Zakazanym Lesie?! – zawołała mama z oburzeniem – Wiesz, że to niebezpieczne?!
– Coś ty! – sarknął czarnowłosy– Nie mów! W ogóle się nie zorientowałem, jak mnie przegonił ten żwawy kaptur przez suchy las i to w dodatku Zakazany!
***
– To co, w co się bawimy?
Cosmo zeskoczył ze starego, komunistycznego tapczanu i zamachał rękoma bohatersko.
– Może w trzech braci? Ja będę pierwszym i będę władał najpotężniejszą różdżką, trrrach!
I zamachnął się szaleńczo, jakby ścinając dłońmi owies.
– To ja mogę być tym drugim, wywołałbym Syriusza i pobawiłby się z nami… – mruknął Nicholas znad książki.
– To ja chcę być trzecim! – zakrzyknęła Rosemary – Będzie mnie kryć peleryna, jak mojego przyjaciela!
– Nie możesz być trzecim bratem, on był facetem! – zaatakował Cosmo.
– To będę trzecią siostrą, Ignacją.
Cosmo zaryczał ze śmiechu i odgiął się.
– Ignacja, trzymajcie mnie, bo umrę!
– A kim będzie Tamara? – zapytała Sara, gdy Rosemary już podwijała bojowo rękawy.
– Nie wiem, może być moją hożą dziewoją zza grobu… – mruknął Nicholas bez entuzjazmu znad czytanej księgi. – Tą od kamienia. Chcę mieć taki kamień.
– Dzieci! – odeszłam dziarsko od okna, przy którym stałam. – Niestety, dziś pogoda nie dopisuje. Są chmury, ale myślę, że wkrótce się to zmieni. Proponuję pójść do Wołosgradu. Na pewno nie byliście nigdy w takim dziwnym miejscu, jak obce, czarodziejskie targi i tawerny. Ja na Ukrainie byłam tak dawno, że ledwo czytam te całe bukwy… Ale sądzę, że trafimy. Co wy o tym myślicie?
Dzieci popatrzyły na mnie dość zaintrygowanymi spojrzeniami.
– A będę mógł dostać pamiątkę? – zapytał Cosmo. – Nie mam ani jednej, a potrzebuję pilnie. Mogę, mogę, mogę, mogę?!
– Zobaczymy, co da się zrobić.
– Ja bym im coś kupił – rzekł Remus, wchodząc do pokoju, gdzie siedzieliśmy całą kupą. Położył zmienione bandaże Severusa na stole. – Przecież nigdy nie byli w tak odmiennym miejscu, to ich pierwsza taka podróż, pamiątki nie zaszkodzą… Zresztą, taki wypad to dobry pomysł po wczorajszej burzy, która nam uniemożliwiła zwiedzenie tego miejsca. Chodźmy!
– A co z Severusem? – zapytałam zatroskana.
– Usnął. – Remus machnął ręką w stronę pokoju, w którym spoczywał Sev. – Poradzi sobie, prawda? Chodźmy, dzieci się nudzą. Ruszmy się gdzieś. Jestem ciekawy.
Piętnaście minut potem wyszliśmy na świeże powietrze. Dzień był dość ładny, chociaż niebo przykryły białe chmury. Było ciepło, lecz słońce skryło się za parnymi, srebrnymi obłokami. Było bardzo zielono, lecz same budynki sprawiały wrażenie obskurnych i zaniedbanych. Ale flora ratowała krajobraz ulicy, chociaż to wszystko wyglądało trochę tak, jakby budynki weszły brudnymi, obdrapanymi buciorami w życie roślinności i zieleń wyglądałaby o wiele lepiej bez nich.
– Severus poinstruował mnie, gdzie tu jest ten plac czarodziejów. Musimy iść do tego drogowskazu… – rzekłam i poprowadziłam całą gromadę do tego samego drogowskazu, którego próbowałam rozszyfrować.
Puknęłam trzy razy w malutką, wyrytą na znaku różdżkę moją własną. Tabliczka zaczęła nagle się dziko obracać we wszystkie strony świata, a potem raptownie się zatrzymała, celując w asfaltową drogę. Wszyscy w tym kierunku z zainteresowaniem popatrzyliśmy.
W jezdni ziała duża, czarna dziura. Zajrzałam w głąb utworzonej studni. Na samym dole zobaczyłam okrągłe okienko, ukazujące fragment wykładanej kocimi łbami ulicy, na którą patrzyłam z góry. Całe okienko, otoczone ścianami czerni, był wielkości mandarynki.
– Skoczę pierwsza. Kto za mną? Nie bójcie się… – zaczęłam, ale Cosmo wrzasnął:
– JA! JA CHCĘ! Mogę?! Nigdy nie skakałem z takiej wysokości za twoim przyzwoleniem! Nie mogę uwierzyć, że to się dzieje!!!
Potargałam go zadziornie po czarnej czuprynie, powodując kwaśną minę i wskoczyłam. Wewnątrz szybu poczułam, jak zwalniam w powietrzu. Bardzo wolno opadałam w dół, jakbym była w niewidzialnej windzie. Chwilę potem moje nogi zgrabnie oparły się na bruku i odsunęłam się, by zrobić miejsce dla Cosmo, bo już z góry usłyszałam najpierw szaleńcze: „ALE JAZDA!!!”, a potem pełne rozczarowania: „Ooo…”, prawdopodobnie wtedy, gdy zwolnił i skapnął się, że nie uderzy w bruk z całej pary na ryjek. Rozejrzałam się.
Stałam na dużym placu, który okalały budynki. Widziałam szyldy i czarodziejów, ubranych w szaty i tiary, a na środku stał pomnik jakiegoś ważniaka. Z architektury nie przypominał wcale lekko średniowieczno-wiktoriańskiej Pokątnej, lecz bardzo plasował się do wschodnich, wciąż zalatujących niedawno zakończoną komuną klimatów. Ale najważniejsze było to, że na placu stały targowe wozy cygańskie, oferujące parę ciekawych i magicznych drobiazgów. Zanim pomyślałam o pragnieniu Cosmo, który bardzo chciał pamiątkę, ten czarnowłosy oszołom sam mi to przypomniał zachęcającym: „O, pamiątki!” i z podniecenia wywiesił język jak pies, sapiąc. Pobiegł w tamtym kierunku.
Słychać było turkot wielkich, drewnianych kół z wozów, które właściciele właśnie przyprowadzali na targ, wiele głosów, z których część brzmiała jak rozmowa, część jak kłótnia, nawoływanie, a także gdakanie kurczaków, które, nie wiedzieć czemu, wałęsały się bez celu pomiędzy kołami i nogami przechodniów. Niekiedy taki kurczak z sobie tylko znanych powodów podnosił niebagatelny jazgot.
Zważywszy, że nie ruszałam się z Basildon chyba z dziewięć lat, od razu poczułam się zafascynowana tym widokiem i błogosławiłam Remusa, natchnionego pomysłem przyjścia tu.
Obserwowałam kątem oka Tamarę, podchodzącą właśnie do jednego z wozów razem z Nicholasem. Obce jej były takie klimaty. Wyglądała jednak na wyjątkowo zaintrygowaną i nie przeszkadzały jej miejsce, komunistyczny wystrój domu, Snape, czy kury pod nogami.
– Och, mamo, mogę zobaczyć te kolczyki? Są takie piękne! – zajęczała Sara, ciągnąc mnie za rękaw. – Kup mi je, nigdy nie widziałam takich kolczyków!
– Przecież nie masz przebitych uszu. – zauważyłam, oglądając ciekawą biżuterię dla czarownic, która leżała na opuszczanej ladzie jednego z wozów przekupek. – Ale, rzeczywiście jest ładna.
– Mamo, a mogę dostać to? – jęknął Cosmo – Ten pierścień!
– Nie, to jest sygnet, i to w dodatku z wężem. Nie będziesz nosił biżuterii propagującej Slytherin.
– Ależ ja jestem ZE Slytherinu! – jęknął, dramatycznie machnąwszy dłońmi przed moją twarzą. – Czy ty nie rozumiesz, że też chcę nosić sygnety? Jak Draco? A ten jest taki piękny, cały z lanego srebra i ten wąż ma maleńkie oczko ze szmaragdu… Ale szpan, ale bym pokazał!…
– Co byś pokazał, że utożsamiasz się ze Slytherinem? – skrzywiłam się, oglądając bransoletę.
– Tak, kiedyś muszę się przełamać – warknął. – Ten sygnet by mi pomógł poczuć się lepiej wśród braci ślizgońskiej. Nie interesuje cię, że twoje dziecko źle się czuje wśród swoich? A jak będę uznawany za niedorozwoja, nie będą chcieli ze mną przebywać i gadać i skończę jako samotny, stary, zasuszony Cosmo Black, porzucony przez społeczeństwo w kącie swej nie sprzątanej przez delikatne kobiece dłonie rudery?!
– No, jeszcze tylko by mi tego brakowało, byś przyprowadzał ze sobą jakieś napuszone Ślizgonki do domu. Nie ma mowy, wybierz coś innego.
Cosmo nadspodziewanie łagodnie podszedł do mojej odmowy, po czym oddalił się. Zerknęłam na niego przez ramię. Coś bardzo dramatycznie tłumaczył Remusowi, który miał dość zmieszaną i skonsternowaną minę, przy czym drapał się po głowie.
– Patrz, mamo, czy mogę ten pierścionek? – zapytała Sara. Pokazała mi prosty, stary pierścień z wąskiego paska brudnego złota. Miał okrągłe, żółte oczko. Wyglądał dość prymitywnie.
– Czemu akurat ten pierścionek chcesz? – zapytałam. – Tam jest więcej ładniejszych.
– Tak, ale Cosmo ma identyczny, tylko niebieski i srebrny – wyjaśniła kulawo. – Mielibyśmy takie same pierścienie, to fajne, nie?
– Skąd ma taki pierścień? – zapytałam dość nieuważnie, patrząc na ostatnie ozdoby.
– Znalazł w jaskini rok temu – wzruszyła ramionami. – To mogę?
Popatrzyłam na starszawą przekupkę w oknie wozu, stojącą nad swoim towarem.
– To bardzo ciekawy pierścień i niedrogi – uśmiechnęła się zachęcająco, kalecząc angielski. – Takie towary mają swoje interesujące historie, skupuję biżuterię od starszych osób w całej Europie.
– Musi być bardzo stary! – rzekła Sara z przejęciem. Mnie osobiście ozdoba wydała się zbyt prosta i niezbyt atrakcyjna, ale kupiłam ją córce, bo widocznie przejęta była noszeniem podobnych do brata ozdób. Co do wspomnianego delikwenta, zaciągnął właśnie Remusa do wozu, na którym leżał nieszczęsny sygnet. Wierząc w rozsądek brata, postanowiłam nie ingerować i odwróciłam wzrok od miłej, atrakcyjnej sprzedawczyni, wyszczerzającej się do Remusa i Cosmo. Napotkałam wzrokiem Nicholasa i Tamarę, podziwiających wóz z czarodziejskimi obrazami. Podeszłam do nich.
– Co, Nicholas, podoba ci się jakiś obraz? – zagarnęłam syna do siebie.
– Tak. Jakbym mógł dostać ten…
Pokazywał magiczny pejzaż. Był dziwaczny, ale od razu można było się w nim zakochać. Małego rozmiaru, ukazywał chyba zachód, bo utrzymany był w odcieniach delikatnego różu i fioletu, przynajmniej niebo. Widniał na nim las ognistych liści na jakiejś polanie zeschłej trawy, co ładnie się komponowało z niebem w odcieniach fioletu, różu i żółci. Nad lasem namalował ktoś dwa księżyce. Jeden z nich był prawie w pełni, drugi przedstawiał się jako rogalik.
– To pejzaż nie z tego świata – rzekł Nicholas. – Tamara zgadza się ze mną, że jest genialny.
– Jest w nim coś urzekającego – przyznałam. – Mogę ci go kupić, o ile nie jest za drogi.
Nicholas aż podskoczył i otrzymał pieniądze.
– A ty, Tamaro? Chciałabyś coś otrzymać od nas? – zagadnęłam.
– Nie, dziękuję. – uśmiechnęła się wąskimi wargami. – Już kupiłam sobie sekretnik na dwa zdjęcia. Tylko nie wiem, jakie zdjęcia tam włożę.
– Może mamy i taty?
Tamara jakby nieco zbladła i wymienili spojrzenia z Nicholasem. Zrozumiałam, że musiałam palnąć gafę i chociaż czternastolatka powiedziała zaraz „Może… całkiem dobry pomysł.”, uznałam, że jest to z grzeczności i obróciłam się taktownie do tyłu. Cosmo chwalił się przed Rosemary zdobytym skarbem, którym był upragniony sygnet (o raju, braciszku, ty naiwniaku…), natomiast ona trzymała ładne, inkrustowane lusterko. Sara stała jakby z boku, a Remus wciąż rozmawiał z piękną sprzedawczynią sygnetu. Uśmiechała się promiennie, a ja dostrzegłam nerwowe mruganie oczu własnego brata…
Chichocząc, podeszłam do nich z ciekawości. Kobieta mówiła dobrze po angielsku. Miała prawie białe włosy i srebrzyste, olbrzymie i jakieś takie… magicznie skośne oczy. W gruncie rzeczy była nieziemsko piękna, a słowo „nieziemsko” doskonale się tu plasowało, bo rzeczywiście nie przypominała mi typowej urody. Miała w sobie taki niezwykły akcent niespotykanego, wręcz groźnego piękna. Delikatną, wątłą urodę okryła obcisłą białą koszulą.
– U nas na wybrzeże rzadko trafiają turyści – mówiła właśnie, gdy stanęłam obok brata.
– I dobrze, to miejsce wygląda na bardzo odosobnione. Zapchane turystami, nie byłoby takie piękne i swojskie – stwierdził Remus. Przytaknęłam.
– Dzień dobry, nazywam się Mary Ann – rzekłam na przywitanie. – Siostra tego kawalera.
– Miło mi, na imię mam Sirina – uśmiechnęła się sympatycznie. – Właśnie ucinaliśmy sobie pogawędkę z pani bratem. Nie wiedziałam, że Anglicy są tacy uprzejmi!
– Pani język sugerowałby jakąś zbieżność z naszym krajem! – zdziwiłam się. – Nie miała pani jeszcze do czynienia z…
– Nie, nigdy – ucięła, przez jej twarz przebiegł jakiś dziwny wyraz. Potem się rozpromieniła – Jestem z Ukrainy. Nigdy nie byłam poza jej granicami, ale znam angielski.
– A więc jedna osoba do pogadania w okolicy już się znalazła! – uśmiechnęłam się miło, irracjonalnie zirytowana tym, że Remus był bardzo rozochocony i uśmiechał nieco głupawo. – Mamy nadzieję niedługo znów z panią porozmawiać, ale na razie musimy iść i zobaczyć resztę Wołosgradu. Do zobaczenia kiedyś!
Pożegnałam Sirinę miłym uśmiechem i obróciłam się do dzieci. Stały w pewnym oddaleniu. To znaczy, nie wszystkie rzeczywiście to robiły, bowiem Cosmo gonił jakiegoś nieszczęsnego kurczaka, gdakającego w paroksyzmie strachu, a mój syn celował w niego ręką wyposażoną w sygnet i wrzeszczał „ZGIŃ, PRZEPADNIJ, WROGA MATERIO!!!”. Za Cosmo natomiast truchtała jakaś ukraińska starowinka i ile sił wrzeszczała, wymachując widłami. Rosemary i Tamara przeglądały się w lusterku, Nicholas oglądał obraz, jego twarz wyrażała, że był w zupełnym oddaleniu od rzeczywistości, a Sara stała w innym miejscu targu, patrząc z przerażeniem i czujnością w stronę moją i Remusa.
– Saro, co się dzieje? – zagadnęłam, gdy podeszłam troszkę bliżej.
– To mnie przeraża – szepnęła bardziej do siebie, niż do mnie.
Zmarszczyłam brwi i przyjrzałam się dziewczynce z niekłamanym zdumieniem. Nie miałam jednak czasu się zastanawiać nad tym głębiej, gdyż właśnie zmasakrowany psychicznie przez Cosmo kurczak z głośnym kwokiem władował mi się na głowę.
– To co, idziemy na plażę? – zagadnął Remus, wybitnie podekscytowany, gdy wreszcie ze znużeniem usunęłam resztki piór i efektów puszczenia wszelkich zwieraczy zwierzęcia z włosów. Przytaknęłam niechętnie i zagarnęłam gestem do siebie wszystkich nieletnich.
– Idziemy odnieść wasze pamiątki do domu, potem idziemy na plażę. Remus?
Zerknęłam na niego, bo wpatrywał się w coś dziwnego za mną. Odwróciłam głowę w tamtą stronę. Nic nie dostrzegłam.
– Czy coś się stało? – zmarszczyłam brwi, patrząc na brata uważnie. Pokręcił głową nieznacznie, po czym ruszyliśmy w kierunku gospody.
– Czemuś kupił mu ten sygnet? – syknęłam. – Przecież to jest jak wywieszenie flagi „Fan Slytherinu forever!”. Myślałam, że propagujemy rozwój Cosmo po prostej!
– Ech, ty wiesz, że mam słabość do tych twoich dzieciaków… – uśmiechnął się czule i objął mnie ramieniem z pogodną miną. – Sam żadnych nie mam.
– A gdyby cię poprosił o kupno jaja bazyliszka…
– To nie jest jajo bazyliszka, kochanie. Nie ma czegoś takiego, jak jaja bazyliszka.
– Ale mam wrażenie, że i tak wyklują się z tego niezłe kłopoty!
– Oj, dramatyzujesz, Meggie. I dzięki sygnetowi poznałem miłą panią tubylec…
Uśmiech na myśl o miłej pani tubylec błąkał się na jego podstarzałej twarzy jeszcze jakąś godzinę później, gdy jedliśmy w drewnianych misach pielmienie, zakupione na wynos w tawernie magicznej.
***
Kolejnego dnia pogoda była jeszcze gorsza, niż wcześniej. Sądziłam, że się rozpogodzi, ale gdy wyjrzałam za okno, zasmuciłam się. Asfalt na jezdni był mokry, a chmury ołowiane i gęste, zakrywające całkowicie niebo. Rośliny za to wyglądały, jakby się cieszyły, bowiem ich kolor zrobił się niezwykle intensywny. Za budynkami i koronami drzew widziałam skraweczek stepu, nieskończonego i groźnego. Jednak wykraczało to poza nasze możliwości, wakacje spędzaliśmy tylko tu, w małym, nieznanym nam z nazwy miasteczku ukraińskim nad Morzem Czarnym. Stepy, pędzące w nieznane, nie były nam przeznaczone.
– Mamo, idziemy na plażę.
Obróciłam się, nieco wystraszona. Stali przede mną Nicholas i Tamara. Byli ubrani i gotowi do wyjścia.
– Ależ… – zaprotestowałam. – Chcecie iść sami? A jak to niebezpieczne?
– Mamo! – jęknął Nicholas. – Mam trzynaście lat, Tamara czternaście! A za miesiąc, we wrześniu skończy piętnaście! Czy już z domu nie wolno nam wyjść?! Według prawa czarodziejów Tamara jest za dwa lata pełnoletnia!
– Ale z ciebie za to jest galopujący dzieciak, Nicholas! – wycelowałam w jego pierś oskarżycielsko palec. – Synek, nie wmówisz mi, że trzynaście lat to dużo! Mam trzydzieści dwa lata i nie robi to na mnie wrażenia, naprawdę! W twoim wieku nawet kosiarki nie umiałam obsłużyć. Zresztą, potem się i tak nie nauczyłam, bo nie zdążyłam…
– Hmpf! – fuknął z wyższością. – To żaden problem!
– Czyżby? – uniosłam brwi.
– Mamo!!! – jęknął, po czym dodał cichutko i słodziutko – Chcę zobaczyć morze w taką pogodę… Proszę, nie powtórzy się już to nigdy, a Tamara mi mówiła, że to jest takie wypa…
– Dobrze, już dobrze – westchnęłam. – Jesteście już duzi… Może i powinniście się przejść… Ale nie wchodźcie do wody i lasu! Nie zbaczać mi nigdzie!
– Ej, ale ja też chcę!
Teraz z pokoju Severusa wyszedł Cosmo, naburmuszony.
– Jak oni idą, to dlaczego my nie możemy? – zapytał pretensjonalnym tonem. – Nick jest niewiele starszy ode mnie czy Rosemary! To nie jest sprawiedliwe, nie nie nie.
– Hej, oni idą na spacer?! – Rosemary wytknęła oburzoną głowę z łazienki w tej samej chwili, gdy Cosmo zaczął udawać pięciolatka, tupiącego z pasją nogą.
– COSMO! – zagrzmiał z drugiego pokoju Severus.
– Skąd pan wiedział, że to ja, panie wujku?! – zapowietrzył się Cosmo i aż z wrażenia przestał tupać.
– Miałeś mi mówić… A, mniejsza z tym…– burknął Sev z drugiego pokoju.
– Dobra, idźcie wszyscy! – machnęłam ręką i zmierzyłam ich przeciągłym spojrzeniem niepokoju. – Ale uważajcie na siebie i błagam was, bez wygłupów! Nicholas, pamiętaj, że nie chcę stracić kogokolwiek z was, jak… waszego ojca, czy Syriusza…
– Przysięgam mamo, na honor Krukona, że dopilnuję wszystkiego – rzekł z powagą Nicholas.
Cała dzieciarnia ruszyła na dwór, a Nicholas szepnął ledwo dosłyszalne: “A teraz powiedz mi, co to właściwie kosiarka?” do Tamary.
Zachichotałam i usiadłam przy Severusie. Zerknął na mnie w popłochu. Widać, permanentne przebywanie z Cosmo doprowadziło go do dość skrajnych stanów zrywania się na baczność w losowym momencie. Cosmo nawet pytał raz, czy może po nim poskakać, a konkretnie po smakowicie i zachęcająco wybrzuszonej warstwie z kołder, utrzymując, że może taki masaż od skaczącego dwunastolatka by mu pomógł.
– Jak się czujesz? – zagadnęłam.
– Nieco lepiej – mruknął. – Może jutro już wyjdę na zewnątrz. Gorąco mi pod tymi kołdrami…
– Nie mogę ich jakoś zdjąć? – zapytałam z troską.
– Nie, eliksir, który daje mi… Lupin… działa wtedy, gdy jestem spocony. Muszę się tu dusić, ale nie martw się, i tak całe życie spędzam w oparach gorąca z kociołków tych wszystkich matołów, których mam nieszczęście uczyć, ech…
– Jak moje dzieci sobie radzą na eliksirach?
– Najstarszy syn… – Severus zmełł w ustach jakiś nieprzystojny epitet i niechętnie przyznał – Taa… Jest zdolny, ale wciąż zachodzę w głowę, jak to się dzieje, bo dla mnie…
Chwilę pomyślał, ale najwyraźniej interpretacja zdolności i wad Nicholasa nie mieściła się w słownictwie, jakiego chciał używać. Za to zmienił temat:
– Cosmo bardzo przypomina mi ojca, co jest dla mnie… niewygodne… Ale… jest sprytny i radzi sobie. Natomiast twoja córka otrzymuje przeciętne oceny.
– Podobno Harry walczył z Voldemortem – zmieniłam temat, wyczuwając, że Severus znalazł się w ciasnej kropce, która mu się wcale nie spodobała. Skrzywił się:
– Tak mówią… Aczkolwiek ja nie wiem, jak to jest możliwe, że pokonał Czarnego Pana. Nie rozumiem tej mocy. No i jestem prawie pewien, że Czarny Pan nie został powstrzymany.
– Severusie… Czy on wróci? – szepnęłam z przerażeniem. – Czy poświęcenie Lily i Jamesa było bezsensowne? Tych wszystkich ludzi…
– Nie wiem, jak miałby to zrobić, ale to całkiem możliwe… – szepnął jakby pod nosem, zapatrzony martwymi oczyma we wspomnienia, w których tańczyła Lily Evans.
– Czy twoja misja dla Dumbledore’a nie miała na celu sprawdzić czegoś o Voldemorcie? Jak to było? Co ci zlecił? – zmrużyłam oczy.
– Widzisz, Mary Ann… Nie pamiętam. Miałem wypadek przy pracy, bo zaatakowało mnie coś groźnego, pewnie to, czego szukałem, ale nic nie pamiętam.
– Gdzie? – zdumiałam się.
– Chyba tu. – Sev wykrzywił wargi.
– Tu?!
– A jakbym się tu inaczej znalazł? Musiało być to w okolicy.
Patrzyłam na niego uważnie, ale w tej chwili wkroczył do mieszkania Remus.
– Dzisiaj zjemy pierogi ruskie, proszę, przyniosłem! Pachnące ziemniakami i ze skwarkami… – powąchał z entuzjazmem przyniesioną z gospody misę – Mmm, co za zapach… Ta kuchnia ukraińska nie jest taka zła…
– Do cholery, trzeci raz już jem to świństwo w przeciągu ostatnich czterech dni… –- burknął Severus. – Jakbyś się, Lupin, skusił czasem na coś odmiennego od nudy, to daj mi znak… Dobranoc!
I z trudem i tłumiąc jęk, zakopał się w kołdrę, obracając do nas obrażonymi plecami. Wymieniliśmy z Remusem spojrzenia i taktownie wycofaliśmy się z pomieszczenia.
Jako że śniadanie było już dawno, zrobiliśmy się głodni, ale postanowiliśmy z pierogami czekać na dzieciaki. Te nie przychodziły jednak bardzo długo, więc po kilkudziesięciu minutach czekania Remus odgrzał je i zjedliśmy samotny posiłek.
– Wiesz… Dziś zdałam sobie sprawę z tego, że Nicholas ma już trzynaście lat, a według uzdrowiciela, wkrótce umrze… – mruknęłam.
– Meg – szepnął uspokajająco Remus i położył mi dłoń na ramieniu. – Przecież niekoniecznie uzdrowiciel miał rację. Skąd wie, że akurat dwadzieścia cztery? Skąd wie, że on umrze? Nigdy nie wiadomo! Na razie Nicholas jest normalny. Ma tylko te uszy i zamienia się po nocach w wilczka.
– To już jest dla mnie szokujące! – zawołałam. – Pamiętasz, jak o tym z nim rozmawiałam na wakacjach dwa lata temu?
– Tak… Oskarżyłaś go przede wszystkim o utajenie, nie zamiany…
– Bo nic mi nie powiedział! Miałam prawo być zła! A teraz… To okropne, gdy zapomnę, że czeka go śmierć, bo potem, po przypomnieniu, jest jeszcze gorzej…
– Przynajmniej nie jest wilkołakiem… – burknął Remus ze smutkiem. – Nie musi się męczyć z zatrudnieniem, pragnieniem założenia rodziny… Dziś, rozmawiając z Siriną…
– Ach, więc ją spotkałeś, zapewne zupełnie przypadkowo! – zaszydziłam.
– Nie nabijaj się.
– Ale ja i tak wolałabym być wilkołakiem, niż wampirem – westchnęłam. – Przeżyję wszystkich. Wszystkich, ciebie, dzieci, wnuki, a Syriusza i tak nie zobaczę…
Platynowy kotek miauczał cały czas na szyi. Czasem jakoś tak bardzo słabiutko, jakby płakał rzewnie… Zamrugałam szybko, po czym mruknęłam:
– A tak w temacie… Gdzie się schowasz na czas przemiany? To już za chwilę, nachodzi to na nasz wyjazd. Dzieci przecież nie wiedzą…
– Mówiłem ci, gdy wyjeżdżaliśmy, że nie jestem przekonany, czy mam jechać…
– No wiem, ale nie wiedziałam, że tak trudno będzie ci znaleźć kryjówkę…
– To teraz…! – zawołał Remus i aż podskoczył. Zresztą, nie tylko on, bowiem do mieszkania wpadły dzieci. I to dosłownie. Weszły bardzo szybko, jakby od dłuższego czasu napierały na drzwi. Były jakieś roztargnione i zaczerwienione od biegu. Ja i Remus wymieniliśmy zdziwione spojrzenia.
– Długo was nie było… – zauważyłam.
– T-tak? A może… – mruknął nieskładnie Nicholas i cała grupka schowała się w pokoju. Tylko Sara obracała się co jakiś czas za siebie, marszcząc brwi i zerkając na drzwi, jakby ktoś za nimi stał. Ona jedna nie wyglądała na tak… przejętą? O innych mogłabym powiedzieć, że byli po silnych emocjach, jak strach, przerażenie, podekscytowanie… Ale Sara zachowywała się trochę inaczej. I zupełnie nie wiedziałabym, co to oznacza. I dlaczego.
– Hej, co żeście robili? – krzyknęłam w kierunku pokoju dzieciaków. Odparła mi cisza. Zmarszczyłam brwi, patrząc na równie zaskoczonego Remusa. Co ich ugryzło? Lub kto?
93. Wyprawa po Kamień Filozoficzny. Dodała Mary Ann Lupin Poniedziałek, 21 Listopada, 2011, 01:30
czujecie Święta? Ja już Wczoraj zrobiłam pierwszy raz w życiu angielski pudding, zobaczymy, czy będzie się go dało zjeść za miesiąc...
notka przełamana ^^ i ja też już się nie mogę doczekać Syriusza będzie fajowo... Metallum, cieszę się, że losy chłopców (czyli moja opowieść) Ci się podobają ^^
i cieszę się wgle, że tu jeszcze zaglądacie te komenty są jak balsam na... no dobra, przesadzam
Nowa za najwcześniej osiem dni
Trzynastoletni już od dwóch tygodni Nicholas wstał od stołu. Marcowe niebo nad nim wyglądało dość pogodnie, ale było to bardzo złośliwe, zważywszy na fakt, że od piętnastu minut trwały mu eliksiry. Westchnął, czując jak owsianka ze śmietaną mdli go od środka.
-Ty wiesz co?- zagadnęła Tamara, która miała to szczęście mieć historię, więc lekkie spóźnienie nie było czymś katastrofalnym- Może będę do ciebie przyłazić zaraz po obudzeniu i skakać po tobie? Myślę, że mogłoby to pomóc ci być bardziej punktualnym.
-Nie wiem… Jakbyś po mnie skakała, to bym się chyba nie przejął.- wzruszył ramionami Nicholas- Mało rzeczy mnie ogólnie rusza… No, z wyjątkiem eliksirów… Chodź, bo mnie zabiją znowu.
Tamara parsknęła i zerwała się od stołu, popychając przed sobą młodszego kolegę. Razem pobiegli w stronę lochów (Nicholas bardziej kulał niż biegł). Nowa znajoma najstarszej latorośli Blacków popędzała go zachęcająco do szybszego przebierania nogami, co mu wcale nie przeszkadzało. W ogóle, zachowanie i całe jestestwo Tamary było zupełnie nieprzeszkadzające, a Nicholas doceniał bardzo fakt, że tyle czasu spędzała z nim, a nie ze swoją byłą paczką znajomych i wielbicieli. Odkąd razem poszli na spacer w czasie imprezy w Pokoju Wspólnym Ravenclawu, zachowywała się, jakby przyjaźnili się od zarania dziejów. Nicholas podchodził do tego z większą rezerwą w obawie przed nagłym odwidzeniem Tamary i odrzuceniem, oraz z jakby uprzejmym zdziwieniem, że ktoś wreszcie raczył się z nim zakumplować, a minęło już przecież półtora roku od jego przybycia tu!
-No, to właź!- syknęła, kopiąc go jeszcze i wepchnęła do sali- Powodzenia!
Nicholas wpadł więc, kopnięty przyjacielsko i chichoczący prosto do klasy eliksirów, a wszyscy na niego natychmiast spojrzeli, unosząc brwi. Wcale się nie przejął, że jest taki uchachany, bo ktoś kto ma kogoś bliskiego (a tym kimś była szeroko znana i lubiana Tamara Lehr), w nosie ma upokorzenia.
-Acha, no tak. Sławetny, nobliwy Black.- usłyszał już na wejściu.
-Tak, witam!- zawołał dla świętego spokoju do Snape’a, przyczajonego za jakimś różowym, śmierdzącym oparem z kotła Carmichaela. Coraz bardziej szyderczej naturze Nicholasa spodobało się, że był to szczególnie cuchnący opar. I do tego różowy. Dobrze tak tłustowłosemu gnojowi.
-Ja również… Po dwudziestu minutach raczyłeś łaskawie zajrzeć do tego nieciekawego padołu… Ile punktów pan sobie życzy, bym mu odjął?- zadrwił Snape, krztusząc się niedostrzeżenie.
-A bo ja wiem…- wzruszył ramionami Nicholas prawie radośnie, zajmując samotne miejsce z tyłu. Nie było mu już zbyt przykro, że siedzi sam- Niech pan bierze, ile chce.
Cała klasa parsknęła śmiechem z powodu beztroski w głosie Krukona. Snape uniósł brwi.
-Czy ty nie rozumiesz, leniwy ignorancie, że jestem profesorem?- zapytał już prawie zmęczonym głosem- Jestem pod wrażeniem ilości uwag, jakie ci już w życiu zwróciłem, bo mało jest takich, którzy ci dorównali w głupocie i nieprzyjmowaniu do wiadomości pewnych rzeczy… Zaskakuje mnie Black, że przy twoim ujemnym ilorazie inteligencji jesteś jeszcze w stanie zakodować, że poruszasz się do przodu, a nie na boki, dlatego chylę czoło, że tu w ogóle dotarłeś kiedykolwiek.
Klasa zaryczała śmiechem. Nicholas spąsowiał, ale nic nie powiedział. Mogą się śmiać, a Snape szydzić-i tak miło z jego strony, że jeszcze go nie wywalili za jego namową, bo sądząc po nienawiści i złości, jaką Snape do niego żywił, Nicholas go bardzo irytował. Chociaż nie do końca wiedział, jak bezpośredniość może był irytująca.
-Odejmuję ci dziś pięćdziesiąt punktów. Polecimy po standardach.- stwierdził profesor, a cała sala jęknęła- A teraz lepiej bierz się za eliksir na biegunkę z tablicy.
Eliksir na biegunkę, phi! Nicholas zapatrzył się na ciemną tablicę z lekkim podirytowaniem. Gdyby umiał wykonywać psotne, czarodziejskie sztuczki, Snape nie zdążałby z wyrobem tego dla siebie…
Westchnąwszy ciężko nad własną niedolą, wlał od razu parę śmierdzących, zawiesistych kropel śluzu gumochłona do kociołka przed sobą. Po chwili zabrał się za ścieranie pazurów hipogryfa, co nie było proste i przyjemne. Myślami wciąż krążył wokół pięćdziesięciu punktów i złości całej klasy… ale czy to pierwszy i ostatni raz? Szkoda tyko, że Cho może go już nie lubi…
Wsypał deszczem proszek i zabrał się za miętę. Jej przyjemny zapach dotarł do nozdrzy chłopca, zamyślonego nad tym, dlaczego właściwie Tamara chce się z nim przyjaźnić. Dlaczego rzuciła wszystkich swoich znajomych, kumpli i przyjaciół? Mówiła, że w jej paczce nastąpił krach, bo jedna z par się pokłóciła na amen i zerwali. Wyraźnie miała dość i odcięła się od dawnego towarzystwa, ale czy nie mogła tak zrobić kiedyś i z nim? Nicholas bał się zaangażować w przyjaźń z tą dziewczyną, no i do tego fakt, że pozostało mu jedenaście lat życia…
Wrzucił miętę, ale nie spodobały mu się kłęby czarnego, gryzącego dymu, buchającego z jego kociołka, gdy miał zamiar wrzucić składnik. Zawartość dna wydzielała potworny smród.
-Evanesco.- Snape pośpiesznie usunął wszystko, bo ludzie zaczęli ostentacyjnie kasłać, z przerażeniem zerkając na Nicholasa. I profesor na niego pozezował.
-Powiedz mi, Black.- rzekł cicho, spokojnie i wolno- Jak można być głupszym od cofniętego pierwotniaka i nie wlać wody do kociołka najsampierw?
Klasa zaryczała śmiechem. Nicholas wzruszył ramionami, nieco urażony tym pierwotniakiem, szczególnie że nie do końca się orientował, co to i czy uwaga Snape’a była bardzo krzywdząca.
-Na czym ty chcesz ważyć ten eliksir?- zadrwił Snape, bardzo rozbawiony.
Nicholas nie odpowiedział. Często zdarzało mu się zapomnieć o wodzie, a raz zapomniał nawet o podpaleniu pod kociołkiem i pół lekcji narzekał na brak reakcji ze strony płynu… Ale każdemu, a szczególnie jemu, zdarzyć się może zapomnieć. Wodę zawsze dolewał po kryjomu później, a to, że i tak klucha z tego wyszła, to życie i już…
Snape był wyraźnie rozbawiony. Niestety, nie tylko on.
-Wiesz co, powinieneś bardziej myśleć o tym, co tu i teraz.- prychnął- Rozumiem, pierwsza, wiosenna miłość… Ale myślenie o pannie Lehr nie przyszło ci chyba na dobre…
-Jemu chodzi chyba o kogoś innego!- usłyszał szydercze parsknięcie Belby’ego gdzieś z tyłu i chłopcy z jego klasy zachichotali. Nicholas zdrętwiał. Żarty żartami, ale aluzja do Cho już wcale nie była zabawna. I irytowało go, że jego największy wróg wie.
-A może to twoje upośledzenie umysłowe.- kontynuował Snape- Chociaż rozumiem, to nie twoja wina. Jak się ma takiego ojca, nie można być do końca… LUDZKIM i NORMALNYM…
Tym razem Nicholas był już czerwony. Snape uderzał w najgorsze kompleksy, najbardziej zaropiałe i delikatne rany, z lubością je kalecząc i rozrywając. Znowu nawiedziła go pełna emocji myśl o tym, że nienawidzi wprost eliksirów. I do tego cała klasa miała niezły ubaw. I Cho… Cho również się uśmiechała. Może nie ryczała jak Belby i spółka, ale się troszkę uśmiechała… Nicholas czuł się bardzo upokorzony uwagami o nowej przyjaźni, Cho, jego nieludzkim kalectwie, ojcu, cofniętym umyśle… Myślał, że to trochę niesprawiedliwe, że na nim się skupia to wszystko, ale cóż… Marzył tylko o jednym: o poczciwej, emocjonalnej rozmowie z zatroskaną Tamarą.
Sara skuliła się na łóżku. Trawiła ją duża, wiosenna gorączka. Nie pomógł nawet kawałek tortu urodzinowego mamy i wujka, którzy właśnie kończyli trzydzieści dwa lata. Dreszcze biegały sobie spokojnie po całym jej ciele, wstrząsając nią. Popatrzyła na szklankę na biurku i sięgnęła po nią za pomocą wampirycznej psychokinezy. Czuła się wycieńczona i nawet perspektywa wstania z łóżka ją powalała. Szklanka wody powoli popłynęła ku dziewięciolatce, płyn zafalował wewnątrz… ale się zatrzymała na środku. Sara nacisnęła, ale szklanka ani drgnęła, jakby coś ją powstrzymywało. Uniosła się ze zdziwieniem na chudych, upiornie bladych łokciach i wpatrzyła z irytacją w nieposłuszny przedmiot. Dopiero po chwili to dostrzegła.
Naokoło szklanki zobaczyła kontur niskiej postaci. Był eteryczny, trochę przezroczy, ale wyraźnie przypominał niskiego człowieka. I jego twarz, która w milczeniu jej się przypatrywała, trzymając szklankę. Sara zdrętwiała, czując łomotanie słabego, chorowitego permanentnie serca.
-Kim… jesteś?- spytała nie bez przerażenia faktem, że znajduje się w pokoju sama z czymś takim.
„Coś” nie odpowiedziało, za to wciąż w milczeniu i jakby oczekiwaniu wpatrywało się w Sarę. Dziewczynka przyjrzała się temu pilniej. Istota miała twarz dziecka mniej więcej w jej wieku. Ubrana w długą, białą koszulę nocną i posiadała rozpuszczone kosmyki długich włosów. To było dziecko…
Sara nie wiedziała, co ma robić. Bała się wykonać jakiś gwałtowniejszy ruch. Może ta istota mogła zmienić się w jakąś bestię? Ale z drugiej strony czekanie na to, że sobie pójdzie, wydało jej się głupie.
-Możesz mi oddać szklankę i sobie iść?- spytała Sara- Nie chcę cię tu.
Dziecko nie odpowiedziało, wciąż w milczeniu na nią patrząc. Sara troszkę się zirytowała, toteż sięgnęła po szklankę ze złością, próbując ją wyrwać. Nic to nie dało. W zasadzie gdyby nie ta szklanka, myślałaby, że jest to wytwór jej chorej wyobraźni. Sara ciągnęła w swoją, dziecko w swoją i mała panna Black nieźle się musiała nasapać. W końcu istotka łaskawie puściła, a szklanka wykonała megaszybki lot, grzmocąc Sarę w szczękę i rozlewając zawartość na rozpalone gorączką ciałko.
I wtedy się to rozległo: dziecięcy, psotny śmiech, jakby stłumiony i przewalający się, raz wyostrzając raz tłumiąc, gdzieś u stropu w ścianach. Było to mrożące krew w żyłach doświadczenie, a istotka rozpłynęła się w złotawej smudze, wykonanej jak pędzlem. Sara poczuła chłodny powiew w pokoju i nieprzyjemny zapach jakichś chemikaliów i zaniepokojenie, bowiem nie mogła zlokalizować istoty. Podbiegła tylko do otwartego okna, bo właśnie się uchyliło. Na zewnątrz panowała burzowa atmosfera. Po niebie błyskawicznie płynęły czarne chmury, wiatr porywał nagie wciąż gałęzie, a huśtawka na podwórku państwa Route skrzypiała, poruszana silnymi podmuchami. Stare liście jeszcze z jesieni fruwały w powietrzu, a istotka stała w tym chaosie na trawniku na granicy ich i nielubianego sąsiada, patrząc na Sarę wyczekująco. Dziewczynka przełknęła ślinę, bo wyczekujące, nieruchome widmo dziecka wyzwalało w niej jakiś niepokój i dziwaczny strach. Przeraziła się, zatrzasnęła okno i pobiegła do sypialni mamy i wujka, niespokojna.
-Mamuś!…
Ocknęłam się, czując piasek pod powiekami. Ktoś wyraźnie mną potrząsał i była to moja córeczka. Miała zaniepokojone spojrzenie.
-Co się dzieje?- wymamrotałam, a Remus obok mnie burknął przez sen z niezadowoleniem.
-Ktoś jest w moim pokoju…
-Że jak?!- rozbudziłam się i usiadłam na łóżku- Jak to: ktoś jest w twoim pokoju?
-Jakaś widmowa dziewczynka…
-Poczekaj.
Zostawiłam przestraszoną Sarę w pokoju i ruszyłam z napięciem do niej. W jej pokoju nie było nic szczególnego. Rozrzucona pościel, cisza i brak jakiejkolwiek obecności.
Wróciłam do sypialni, ziewając.
-Nie ma nikogo.- rzekłam- Musiało ci się przyśnić, kochanie.
-Ale jestem prawie pewna…- zmarszczyła brwi- Mogę spać u was? Troszkę się boję…
Przytuliłam się do rozgorączkowanej Sary, wdychając jej zapach. Remus obok nas westchnął i przewrócił się na drugi bok, chrapiąc zapamiętale.
-Mamuś, opowiedz mi bajkę.- poprosiła cichutko Sara- Troszkę mi straszno.
-Jaką bajkę? Znasz już na pamięć baśnie Beedle’a.
-Jakąś nową, wymyśloną…
Westchnęłam, po czym znów usłyszałam znużone westchnięcie brata.
-Posłuchaj w takim razie opowieści o chłopcu, który uciekł od okrutnych ludzi z magicznego dworu…- wymyśliłam na poczekaniu.
Nicholas zebrał wszystkie swoje manatki ze stolika nocnego. Za każdym razem spóźniał się na swoją ulubioną lekcją i ten raz nie był wyjątkiem. Zimno mu się robiło za kołnierzykiem szaty na myśl o spóźnieniu u Snape’a. I do tego dziś Tamara pobiegła na historię, więc sam musiał lecieć do lochów, bez jej przyjaznej asysty. Gdyby jeszcze po drodze nie zapomniał torby i podręczników…
Pognał szybko w dół schodami, czując niezdrowe przemieszanie śniadania. Schody w dół do salonu, potem Wieża Ravenclaw, dalej długi korytarz, jeszcze jeden, i jeszcze jeden, schodki, skrót za gobelinem, potem schody w dół, dopadnięcie do wysokiej sali z portretami i ruchomymi schodami… I tu jego sprint się skończył, bowiem schody złośliwie zmieniły bieg.
-No tak. Super!- sarknął ze złością- Szkoda, że w takiej chwili.
Z rezygnacją oparł się o ścianę korytarza na siódmym piętrze, niewiele niżej od swojego dormitorium. Żal… Znowu będzie draka na pół zamku… Nie, a może…
Nicholas pogłówkował nieco. Plan był niebezpieczny i do tego niezbyt wygodny, ale cóż. Rozglądając się, czy nikt go nie widzi, bez szemrania wpadł do siatki korytarzy na siódmym piętrze i wciąż czując się wybitnie przestępczo, wpadł do toalety męskiej. Na szczęście nikogo tam nie było, więc Nicholas ze stoickim spokojem osunął się po ścianie ostatniej kabiny. Zamknął za sobą drzwi ze złuszczoną farbą, odczuwając chłód białych, starych kafelków pod sobą. Wpatrzył się bezwiednie w zardzewiałą kratkę odpływową niedaleko siebie, dysząc ciężko. Zwiewanie z eliksirów nie było zbyt roztropne, szczególnie, że miał dwie godziny. Snape na pewno się dowie, że nie był w skrzydle szpitalnym i w ogóle to z pewnością nie miał żadnych konkretnych powodów, by, jak to mawiał, go dziś nie zaszczycić. Ale Nicholas nie miał najmniejszego zamiaru iść na lekcje. Znów musiałby wysłuchiwać jego uwag, a już miał ich dość. Nie to, żeby się nimi jakoś przejmował, ale ile można było go obrażać i poniżać? Też miał swój honor. I zdecydowanie krócej życia przed sobą, by ktoś mu jeszcze dokładał przykrości. Tamara na pewno by tego nie pochwaliła, ale jej tu nie ma, więc nie ma sprawy.
Trzynastolatek westchnął, opierając potylicę o kafelki. Powoli się uspakajał swoją decyzją. W sumie to nigdy nie wagarował. W Hogwarcie mało kto tak robił i był surowo karany, ale chłopiec nie dbał teraz o konsekwencje. Po prostu wolał oberwać szlaban, nawet u Snape’a, niż siedzieć w sali z Krukonami i słuchać ich śmiechu… Nawet z Longbottoma, innego klasowego łamagi rok niżej w Gryffindorze nikt się nie śmiał, a u niego jego właśni koledzy tak robili… Niezbyt to lojalne.
Siedział tak długo, gapiąc się w ciemny sufit. Czasem ktoś wchodził, wychodził, ale Nicholas siedział jak trusia. Dźwięki dzwonków przewalały się przez szkołę trzy razy, zanim wstał z nóg, otrzepał się i z duszą na ramieniu wymsknął się z toalety, pragnąc dotrzeć na zaklęcia jak najdalszą od lochów drogą.
***
Sarę obudził jakiś stukot. Z początku wydawało się jej, że to po prostu wujek próbuje rozpalić na dole w kominku i stuka w coś pogrzebaczem, ale potem dotarło do niej, że jest środek nocy i stukot przypominał prędzej coś drewnianego. Z obawą otworzyła oczy i potwierdziły się jej przypuszczenia.
Na środku krzesło samo przesuwało się cal za calem po drewnianej podłodze, stukając cicho. Przypominało to trochę, jakby samo szło. Sara poczuła gulę w gardle i narastające przerażenie. Krzesło stanęło i więcej się nie poruszyło. Potem zaległa cisza… ale tylko na krótko, bowiem zaraz wolno uchyliły się drzwi, skrzypiąc. Nie minęło kilkanaście sekund, gdy Sara usłyszała stukoty z korytarza, narastające wciąż, i kolejne krzesło „weszło” do pokoju. Ustawione zostało oparciem do oparcia tego drugiego. Sara obserwowała to z rosnącym przerażeniem… aż tu nagle jej własna wiosenna kołderka z patchworku zerwała się z niej mocno. Sara skuliła się w rogu łóżka, w szoku obserwując pełznącą kołdrę, która okryła krzesła, tworząc jakby namiot. Potem to usłyszała: znów stłumiony, pochodzący jakby ze ścian i stropu dziecięcy głosik. Tym razem brzmiał jak beztroskie nucenie bliżej nieokreślonej piosenki, towarzyszącej zabawie lalkami. I istotnie, z otworzonej ze skrzypieniem szafki wyleciały cztery lalki Sary (srebrnowłosa, zwiewnie ubrana wila, piękna, zła wiedźma, blada wampirzyca i arystokratyczna czarodziejka) i pozajmowały stanowiska w „namiocie”. Nucenie raptownie ustało. Chwilkę potem Sara znów dostrzegła zarys dziewczynki. Stała bliżej niż ostatnio, parę kroków przed łóżkiem i wpatrywała się w nią wyczekująco. Sarze puściły nerwy i znów wybiegła z pokoju.
-Mama!
Obudził mnie wrzask Sary. Remus obok mnie westchnął ciężko nad swoim żywotem i uniósł się na łokciach, zerkając na nią z lekką irytacją.
-Mama, znowu ją widziałam! Bawi się moimi lalkami!
-Co znowu?- zdenerwowałam się- Sara, jest trzecia nad ranem, jutro wujek ma tak ważny dzień w aptece, przełożony ma obserwować jego pracę, bo lada dzień chcą go wylać… Czy możesz nie hałasować? Co ty znowu wymyślasz?!
-Przekonasz się, jak pójdziesz ze mną!
-Nie mam zamiaru nigdzie iść.
-Ale mamo!- krzyknęła z przerażeniem- Chodź, zobacz!
Poszłam więc z nią, klnąc pod nosem. W jej pokoju stały dwa krzesła, które okrywała kołdra, parę zabawek leżało na ziemi. Sara uniosła na mnie tryumfalny wzrok.
-Czemu bawisz się zabawkami o trzeciej nad ranem?- warknęłam.
-Nie bawię się!- krzyknęła prawie- To ona!
-Jaka ona?
-Ta dziewczynka-widmo!
-Nie, Sara, dość już mam tego. Chcesz klapsa?- zdenerwowałam się- Nie ma tu żadnych dziewczynek widmo, mieszkamy w tym domu od dziesięciu lat prawie. Nikt nigdy nie widział dziewczynki-widmo. A ty powinnaś się wstydzić, że tak mnie oszukujesz i budzisz! Nie będę tolerować takiego zachowania! Wracaj do łóżka!
-Ale ja ją widziałam naprawdę!- zapłakała- Nie zostawiaj mnie tu, boję się!
-Nie możesz spać z nami, mój brat musi się wyspać!
-No to śpij ze mną!
Westchnęłam ciężko. Co ugryzło to dziecko?!
-Jutro mam pracę.- rzekłam wolnym, groźnym głosem- Nie ma mowy o jakimkolwiek spaniu. Śpij sama, ja też muszę się wyspać. Pracuję, a ty całymi dniami się bawisz. Nocami zresztą też. I posprzątaj ten bajzel, jak chcesz jutro wyjść do Stanleya.
Po czym zamknęłam za sobą drzwi, słysząc głuche wycie Sary. Ogarnęły mnie wyrzuty sumienia, ale chciałam nauczyć to dziecko, że nie wszystko zawsze musi wyglądać tak, jakby świat klękał u jej stóp. Niestety, Sara jako najmłodsza i najbardziej chorowita, otrzymywała chyba zawsze zbyt wiele uwagi. Ale była to moja wina.
-Powodzenia na eliksirach, Nicholas!- rzuciła Tamara, machając mu i odeszła w swoją stronę. Uśmiechał się jeszcze chwilkę, obserwując jej czekoladową czuprynę, znikającą w tłumie. Po chwili rzucił zalęknione spojrzenie w stronę stołu nauczycielskiego. W zasadzie każdy z nich kręcił się przy nim po swojemu, ale Snape obserwował go twardo znad głów innych. Nicholas przełknął ślinę i wymsknął się z Wielkiej Sali. Tak, wzrok Snape’a mówił, że miał poważne kłopoty… Czas zwiewać do swojego stałego miejsca… Szybko ruszył korytarzem, rozglądając się naokoło. Wszyscy śpieszyli do swoich sal i nie zwracali uwagi na wagarowicza.
Jak na paluszkach podkradł się do swojej toalety i zamknął za sobą z ulgą drzwi. Był sam. Westchnął i ruszył w kierunku kabin, prawie wbiegając ze zdenerwowania do środka ostatniej, w której zawsze grzecznie siedział.
-AAACH!
Odrzuciło go w tył ze strachu i wpadł na jakąś ścianę za nim, trzymając się za serce mocno. W toalecie stał… Snape, opierając się z drwiną o ścianę.
-Co… jak to…- wydukał jedynie.
-Witaj, Black.- uśmiechnął się Snape- Co cię sprowadza w to poczciwe miejsce na mojej lekcji?
Nicholas po raz pierwszy stwierdził, że Snape go potężnie zaskoczył i został na wdechu.
-Ja… yyy…
-Niestety, nieobecność twojej przekomicznej osoby na kilku lekcjach z rzędu było dość zauważalne przeze mnie.- kontynuował Snape tym samym spokojnym, drwiącym tonem- Nie rozumiem tylko, dlaczego udajesz się w to miejsce już trzeci tydzień z rzędu… Kłopoty, w jakie się wplątujesz, zawsze mogą być znacznie gorsze od tego, od czego próbujesz uciec… Czekam na wyjaśnienia!
Nicholas nie umiał odpowiedzieć na postawione pytanie. Pokazał za to łypnięciem spode łba Snape’owi, że to on jest wyjaśnieniem. Snape tylko parsknął przez nos szyderczo.
-Za mną.- warknął, po czym wyminął go i udał się w swoją stronę. Nicholas posłusznie podążył za Snapem, wciąż kurczowo trzymając się za serce. W końcu wpadnięcie w pozornie bezpiecznym miejscu we własny koszmar, gdzie się przed tym koszmarem uciekało, było nie lada szokiem.
Stanęli przed gabinetem Flitwicka. Nicholas zaklął pod nosem. Poczciwy, stary Flitwick.
-Witam, profesorze.- przywitał go chłodno Snape- Oto pański wychowanek.
Wepchnął Nicholasa do środka. Flitwick uniósł brwi, siedząc na stercie książek.
-O, panie Black, a cóż to znowu?- zapiszczał.
-Chciałbym, żeby panu opowiedział, co robił, dlaczego zasłużył na karę i żeby sam sobie tę karę wyznaczył.- rzekł jadowicie Snape.
-No więc…- zaczął Nicholas z krępacją- Moją winą jest to, że zacząłem uciekać z eliksirów…
Panowała cisza, więc zachęcił się do dalszego mówienia karnym głosem:
-I wkurzyłem tym Sn… to znaczy pana profesora…
Ukłonił się przesadnie, złośliwie nisko w jego stronę. Snape tylko zmrużył oczy.
-… nie poszedłem z pełnym rozmysłem na trzy bloki eliksirów pod rząd…- zakończył hardo.
-Ale dlaczego?- zmartwił się Flitwick- Czemu nie chodziłeś na zajęcia, chłopcze?
Nicholas uznał, że wyjaśnienie bardzo głupio by brzmiało przy Snapie, więc nie odparł.
-Myślę, że zasługuję na wydalenie.- rzekł wprost i dość obojętnie.
Snape poruszył się niespokojnie, podobnie jak Flitwick.
-Wydalenie?! Nic z tych rzeczy, chłopcze!- zawołał maleńki czarodziej.
-Ale dlaczego? Nie mogę zostać wydalony?- zagadnął Nicholas z nutką błagalności.
-Nie. Severusie, myślę, że może już powinieneś zając się swoją klasą. Chyba przepadną im ważne zajęcia.- zaskrzeczał dyplomatycznie wychowawca.
-Istotnie… Nie wiem tylko, czy ta banda baranów cokolwiek z tego skorzysta…
Snape wyburczał swoją opinię, po czym sobie poszedł. Nicholas popatrzył na Flitwicka pokornie.
-Uważaj, chłopcze.- ostrzegł go nauczyciel- Profesor Snape często mi na ciebie się skarżył… Nie chciałbym, byś miał jakiekolwiek problemy… Po co sobie psuć i bruździć?
-Tak, ale profesor jest taki przykry!- wyżalił się bez ogródek Nicholas- Non stop okazuje mi nienawiść!
-Mylisz się. Tak często mi na ciebie skarżył, że gdyby naprawę cię nienawidził, już dawno by cię tu nie było! A teraz idź na lekcję, panie Black. Jesteś rozsądnym chłopcem i na pewno wyciągniesz z tego jakieś dobre wnioski. Miłego dnia!
I Nicholas opuścił gabinet Flitwicka, wlokąc się w stronę lochów bez entuzjazmu. A teraz znów powtórka z rozrywki… No i jeszcze Snape zaraz mu wyznaczy karę, której on sobie nie wyznaczył… Pięknie, byleby przy ludziach nie usłyszał, że musi mu prać kalesony.
-Szumowiny…- syczał Draco swym piskliwym, delikatnym głosem, przeciskając się przez tłum ludzi.
-Co się wściekasz? Też chcą przejść.- burknął Cosmo. Miał niezbyt dobry humor, a zważywszy na fakt, że dokuczało mu ostatnio gardło (a konkretnie od czternastego kwietnia, gdy darł się przez pół godziny przez maluteńką dziurkę w szybce gotyckiego witrażyka pod stropem dormitorium, że ma już dwanaście lat i hołd najjaśniejszemu, reszto świata), wciąż chodził lekko podminowany.
-To niech nie przechodzą tędy!
-Masz rację. PRZEJŚCIE DLA CZCIGODNEGO DRACONA MALFOYA, HOŁOTO!- ryknął na całe gardło, ale szybko zachrypł i pożałował swojej reakcji.
-Weź nie rycz…
-Oj, cichaj!- zachrypiał Cosmo uroczo- Celebrę ci robię!
-Nie, nie chodzi mi o to. Bądź cicho przez chwilkę.
Draco zamilkł, jakby nadsłuchując. Cosmo zmarszczył brwi, obserwując kuzyna.
-Co tam ci w duszy gra?- zagadnął po chwili wilgotnym tonem i odcharknął uroczo flegmę.
-Słyszałeś?- podniecił się czymś Draco.
-Wiesz, wiele sygnałów dźwiękowych słyszę teraz… Stoimy w Sali Wejściowej.
-Chodzi o Pottera i jego grupę!- syknął Draco, obserwując oddalającą się w stronę wielkich, dębowych drzwi czwórkę- Mówili o czymś dziwnym…
-Wiesz co.- Cosmo popatrzył na niego z troską- Poddaj się kuracji antyobsesyjnej…
-Sam nie wiem, czemu się z tobą przyjaźnię!- prychnął Draco po tej uwadze.
-Możesz zawsze przestać i zadowolić się obecnością Crabbe’a i Goyle’a… A raczej ich cieni, wydają się bardziej bystre i kumate…
-Dobrze, ale teraz słuchaj!- Draco przybliżył się do niego, by nikt ich nie podsłuchał- Granger mówiła właśnie coś o tym, że ten wielki przygłup coś tam podejrzanego robi!…
-No to co, jego sprawa… Draco, co ty wyrabiasz?
Ruszyli razem zboczem. Draco szedł gdzieś w pośpiechu, a peleryna za nim łopotała.
-Idę na zielarstwo, a co?- zapytał niewinnie, ale nieco wojowniczo.
-No dobra, ale nigdy nie popylałeś na zielarstwo z taką miną… Dobra, co kombinujesz?
-Zamierzam mieć się na baczności…- wycedził chłopiec.
Cosmo się to nie spodobało. Na lekcji zielarstwa rzucał niespokojne spojrzenia grupce Pottera. Rzeczywiście, byli czymś przejęci i namiętnie się sprzeczali, a konkretnie Ronald i jego siostra z Granger. Coś tam było nie tak… Zastanawiał się, jak wrednym i zdradzieckim bratem będzie, jeśli nie ostrzeże siostry. Ale z drugiej strony powinien być też lojalny Draconowi. Uznał, że na razie Draco nie stanowi zagrożenia. I tak naprawdę nie wiadomo, co Hagrid kombinuje.
-Ty. Patrz. Oni lecą do Hagrida…- szepnął Draco, gdy zabrzmiał gong na lunch. Cosmo odrzucił szpadelek i obejrzał się. Faktycznie, rzucili tylko przybory… Chyba im się spieszyło.
-Co robisz?- zapytał z irytacją, doganiając skradającego się Dracona.
-Tylko sobie popatrzę… Może to coś… a zresztą, chodźmy! Zobaczmy, co tam się dzieje!
Podniecony niezdrowo Draco i Cosmo, dość sceptyczny, skradali się powoli w kierunku chatki Hagrida. W kwietniu już zaorał grządki i rosły na nich jakieś poskręcane pędy.
-Ale ubóstwo… Nawet nasz ogrodnik mieszka dostatniej!- wykrzywił się Draco.
Cosmo przemilczał tę uwagę i podkradli się na palcach do okienka. Niestety, było tak małe i tak wysoko, że nie sposób było dotrzeć do niego w dwójkę.
-Ja nie muszę patrzeć.- Cosmo przykucnął pod ścianą, Draco wspiął się na wysoki fundament chatki i wpatrzył w to, co za oknem.
-Cosmo!- szepnął z podnieceniem- Oni mają smoka!
-Że jak?!- przeraził się Cosmo i prawie zerwał z kucek- Smok w chatce Hagrida, a to ci dopiero… Założę się, że twój ogrodnik ma trzy.
-Przestań drwić! To dopiero mały smok, wykluwa się teraz… A to ci heca…
-Daj, ja też chcę popatrzeć!- zajęczał Cosmo z ziemi.
-A kto bulgotał, że to źle podglądać?!- prychnął Draco, patrząc na niego z góry, a potem znów przeniósł wzrok na szybę. Zdrętwiał- O nie, zobaczył mnie! Schowaj się, zmykam!
I zeskoczył, pędząc ku murom szkoły. Cosmo dostał prawdziwych ciarek przerażenia i zanurkował za stos jakiegoś śmierdzącego łajna. Bardzo sobie cenił tę kryjówkę, bo nikt na pewno nie zainteresuje się zerknięciem na coś takiego. Zaraz wyjrzał Hagrid i z zakłopotaną miną obserwował sprint Dracona, po czym wrócił do izby, mówiąc:
-Niedobrze, cholibka, niedobrze…
Cosmo też nie uważał, żeby było najlepiej. Ubabrał się gnojem i do tego powrót do szkoły widział mu się dość kiepsko. A Draco i jego odkrycie… Cosmo czekał na kolejny cudny tydzień przeżywania sekretów z życia celebryty Pottera. Osobiście nie widział nic dziwnego w zobaczeniu smoka w chatce ojca chrzestnego jego siostrzyczki, ale znał Dracona…
-Mają smoka!- syknął do niego kuzyn, gdy myli się po zielarstwie (i gnoju) w toalecie dwadzieścia minut potem- Prawdziwego! A niech mnie, że Hagrid nie boi się wylecieć, he!
-Szybciej, bo żem głodny!- rzucił do niego Cosmo, bardziej zainteresowany lunchem.
-Ale wiesz co? To jest to!- ucieszył się Draco złośliwie- Prawdziwy hak na całą tę bandę…
***
-Nicholas, przestań się zadręczać!
Tamara położyła mu dłoń na ramieniu. On wpatrzył się zmęczonym wzrokiem w płonący kominek z białego marmuru. Blask oblewał miłym światłem okrągły salon Ravenclawu. Nicholas uniósł głowę znad ramion i uśmiechnął się smętnie.
-Nie zadręczam się, mam eliksiry gdzieś… Szkoda tylko, że to jedyne, co mi tutaj sprawia przykrość.
-Nikt nie lubi eliksirów.- mruknęła Tamara- Snape jest po prostu przykry dla wszystkich.
-Bzdury! Mnie naprawdę nie lubi! Gdybyś widziała, co u nas się dzieje… Zawsze ja obrywam o wszystko! Fakt, nikt inny się nie spóźnia… I nie zapomina podpalić pod kociołkiem całą lekcję…
Parsknęli razem do siebie. Tamara znów pogładziła go uspakajająco po ramieniu.
-Może nie powinieneś mu dawać powodów. Postaw się, pokaż, że umiesz!- zawołała hardo.
-Ale cokolwiek bym nie zrobił… Jakbym się nawet nie spóźniał, czy pamiętał o wszystkim, to i tak nic to nie da, przecież moje umiejętności i talent do wszystkich lekcji, a zwłaszcza do eliksirów, są zupełnie mierne…
-No to zmień to!- prawie na niego krzyknęła.
-Co ci? Przecież jestem cofnięty, jak ciągle mi się powtarza…
-No, skoro tak mówisz, to chyba jest to prawda…- wzruszyła ramionami bezradnie i obojętnie. Nicholas popatrzył na nią ze zdziwieniem.
-Hej, ale ja wcale tak nie mówię, to inni mówią tak mi!
-Ale z powyższego wynika, że jesteś za. A teraz muszę iść spać, Panie Cofnięty.
I odeszła, rzucając mu wyzywając spojrzenia. Nicholas obserwował ją jeszcze jakiś czas, a potem zagapił się na kominek. Hmm, nie poprawił mu się nastrój. Tamara rozczarowała go, tak szybko się wycofując i go gasząc… ale…
Kiedy cały salon opustoszał, Nicholas flegmatycznie wyciągnął z torby książkę „Tysiąc magicznych ziół i grzybów”. Nie znosił jej, ale otworzył z niechęcią, przeglądając jej kartki. Niosły wiedzę na temat oślizłych eliksirów na biegunki i tego typu… Ale z drugiej strony, fajnie by było w razie potrzeby umieć uwarzyć takie coś.
A Tamara mówiła coś o tym, by „zmienić to”. Podszedł do kredensu domowego i wyciągnął parę składników. Po chwili przytaszczył też jeden z domowych kociołków i palnik. Wziął się za eliksir na biegunkę, ale tym razem pamiętał, by dodać na początku wodę.
Zegar wybił już północ, gdy skończył. Chociaż zawsze miał problemy ze skupieniem uwagi, tym razem była ona uczulona na wszystko podwójnie: tu zamieszać w prawo dwa razy, to pokroić, energicznie zamieszać, zmniejszyć ogień… Przypominało to gotowanie i od razu zaczęło go frapować, dlaczego eliksir pachnie teraz tak, a za chwilę inaczej… Kolorki też były niczego sobie, za to przydatność wywaru oceniał Nicholas na bardzo wysoką. Zaczęło go to nawet bawić, poczuł się jak twórca. I o pół do pierwszej z dumą zakorkował swój pierwszy w znacznej części udany eliksir.
-Mówiłem ci przed wyjściem, byś nie pędził za Potterem i jego szemranymi sprawami!- rzekł Cosmo do wściekłego Dracona. Oboje ubierali się ciepło w peleryny.
-Nie wiedziałem, że McGonagall tak na mnie zareaguje.- burknął- Chciałem jej tylko powiedzieć…
-… coś totalnie idiotycznego! Zapomniałeś, że Potter to jej wychowanek?- prychnął- Kto ma u niej przewagę i komu prędzej uwierzy? A jeszcze twoje „On ma smoka!” musiało ją utwierdzić w przekonaniu, że w ogóle mózg ci oderwał się od ścianki i oszalałeś zdrowo! Potter, i w dodatku ze smokiem, hasający radośnie po szkole…
-Ale miałem rację!- burknął Draco, gdy ruszyli w stronę drzwi- I tak fajnie, że im się oberwało, całej trójce. I odjęła im kupę punktów, ha!
-Nam również…- mruknął Cosmo- A teraz, jeśli pozwolisz, pójdę jakąś bezpieczniejszą drogą, z dala od przyczajonego Filcha…
-Tak w ogóle to po co idziesz do Lasu?- zainteresował się Draco.
-Jestem ciekaw centaurów. Pamiętasz, jak ci opowiadałem o nich? Są dość fascynujące… Muszę!
-Jesteś dziki… No, ale zmykaj, bo ten służący cię zabije…- Draco kiwnął mu i odszedł, łopocząc peleryną. Cosmo na paluszkach obrał inną drogę zastanawiając się, czy Snape znów da się złapać na czułość na wypadek, gdyby na niego wpadł. Może tym razem mokry, czuły buziak w policzek?
Podkradł się za jakąś skrzeczącą zbroję i z daleka obserwował gromadkę wychodzących z zamku: Filcha, Pottera, Rosemary, Granger, Dracona i Longbottoma. Uff, Filch jest zajęty. Szybko wybiegł z zamku, przywierając do chłodnej, kamiennej ściany. Uważając, by nikt go nie zobaczył w oknie, popędził w stronę Lasu, kierując na majowej trawie swoje kroki jak najdalej od chatki Hagrida. Po przeleceniu długiego dystansu od szkoły, skrył się w ciemnych zaroślach Zakazanego Lasu. Chyba nikt go nie widział, ale zaraz podskoczył, słysząc wycie za sobą. Zapomniał o strachu, ale teraz się on pojawił. Trudno, jak już wyszedł z dormitorium, musi pójść przed siebie…
Kluczył pomiędzy drzewami, przyświecając sobie różdżką z czarnego bzu delikatnie. Zarzucił kaptur na głowę i sunął wolno jak widmo po męczącej i nierównej ściółce Zakazanego Lasu. Gdzieś z daleka usłyszał jakieś ujadanie. Być może to pies gajowego, w końcu byli niedaleko. Cosmo postanowił uważać, ale jakoś nie przejął się przyłapaniem przez Hagrida.
Zrobił parę uważnych kroków, bowiem nagle wdepnął w jakąś srebrzystą substancję. Zmarszczył brwi i pochylił się nad kałużą srebrzystej mazi. Co to?…
Dalej widział tego coraz więcej. Poczuł niepokój. Bardzo go zafrapowało to coś, lśniące jasno w srebrzystym blasku księżyca prawie w pełni. I wtedy usłyszał jakieś szelesty z prawej i nie była to jego peleryna, szurająca po liściach. Wskoczył za drzewo, ze zdenerwowania zapominając zaklęcia gaszącego różdżkę, więc wsadził ją do kieszeni.
Cosmo wsłuchiwał się z uwagą i napięciem w to, co przemieszczało się za nim. Czyżby ktoś gdzieś szedł? Miał straszliwą ochotę wyjrzeć zza drzewa, ale coś go powstrzymało. Nie miał ochoty bawić się w szlabany tak, jak Draco, ale coś mu nie pasowało do tego, by nauczyciel chodził po Lesie…
Może to nie był… nauczyciel?
Delikatnie wyjrzał zza drzewa, czując napięcie każdego włókienka. Po liściach coś sunęło, ale nie mógł dostrzec, co to. Poza tym, wyraźnie przystanęło. Cosmo poczuł, że jedna kropelka spływa mu po czole. To coś nadsłuchiwało, może czuło się obserwowane… A może nie było normalne i niegroźne? Usłyszał jakby syk i szybko przywarł znów do drzewa, ale zrobił to tak gwałtownie, że parę gałązek z głośnym trzaskiem się przełamało. Cosmo nie czekał, aż to coś go zabije, po prostu wypruł przed siebie, jak filip z konopii. Pędził, nie czując z napięcia tego, gdzie góra, a gdzie dół. Trochę skonfundowany, wpadł na drzewo, obił boleśnie ramię o jakiś sęk i władował twarz w suche, opajęczone gałęzie. Zupełnie skołowany, stoczył się kilka stóp w dół po korzeniach i dalej pędził w nieznane… Przystanął po jakimś czasie, starając się opanować.
-Co ty tu robisz?- zapytał go ktoś.
Cosmo prawie wbiegł na koronę wielkiego, bogato ukorzenionego drzewa, pod którym stał ze strachu. Była to Vellerin, celująca w niego z łuku. Westchnął z ulgą.
-Fajny sprzęcik… Słuchaj, możesz spuścić tę strzałę? Nie jestem groźny dla otoczenia, nawet będąc Ślizgonem…
Vellerin nie spuszczała z niego strzały. Cosmo rozszerzył dziurki od nosa.
-Vellerin!- poprosił niewinnie- Jestem mega przestraszony wszystkim tu, od wilkołaków po wystające gałęzie. Czy myślisz, że zachowujesz się humanitarnie, celując w tak wystraszone stworzenie, jak ja? Jeszcze przez przypadek mi przestrzelisz lewe płuco i będzie mi przykro…
Vellerin spuściła strzałę, warcząc:
-Po co tu przyszedłeś jeszcze raz?
-O, pamiętasz mnie!- wyszczerzył się jowialnie- Czyli mamy jakiś dobry prognostyk. A tak z czystej ciekawości, to po co wozisz się po lesie z takim szpanerskim ekwipunkiem?
Vellerin nie do końca chyba zrozumiała chłopca, bo zmrużyła oczy bardzo krytycznie.
-Wy, ludzie, jesteście dziwni… Idź stąd, człowieku. Las dziś jest bardzo tajemniczy.
-A ty jako jego mieszkaniec, patriotycznie się w tym mieścisz. Ale jestem Cosmo, nie pamiętasz?
-Nie…- warknęła- Bądźże cicho! Coś słyszałam!
-O, a co takiego?- zainteresował się uprzejmie- Zdradź mi chociaż, czy mam się zacząć bać.
-Ciszej!
Nadsłuchiwała chwilkę. Coś wykwitło na jej twarzy. Powoli robiła się przerażona.
-Coś mi się tu nie podoba…
Nagle coś czarnego wysunęło się z mgły, czyniąc na niej eteryczne zakrętasy. Przystanęło. Wyglądało, jak pełznący płaszcz po ziemi, ale miało jakby „głowę”. Wyraźnie ich dostrzegło.
Cosmo poczuł takie przerażenie, jakiego nie zaznał nigdy, przenigdy dotąd. Nie wiedział, co się stało, ale ten pełznący płaszcz wyzwolił w nim potworny strach. Płaszcz jakby zasyczał coś i gwałtownie szarpnął się w ich stronę.
-Chodź! Opuść ten debilny łuk i chodu!- wrzasnął Cosmo, ciągnąc Vellerin, równie przerażoną.
Gnali razem w ciemnościach lasu bez ładu i składu.
-AAAACH!!! GŁOWA W KAPTURZE NAS GONI, NA POMOOOOC!!!- pruł się Cosmo, rad, że ten harmider usłyszy może Hagrid- NIEEE!!!
-PRZEZ CIEBIE NAS USŁYSZY, GAMONIU!- zaryczała Vellerin.
-JA TYLKO ALARMUJĘ… O W TYŁEK JEŻA!
Bo oto władowali się w siebie, zaliczając zderzenie i skotłowali dramatycznie do innego wykrotu, bardzo piaszczystego. Tam, w plątaninie odnóży, pozbierali się z ziemi, a przynajmniej chłopiec.
-Ajć!- jęknął Cosmo- Coś mnie strzyka w kręgosłupie… Dysk mi wypadł, na pewno. To musi być to.
-Auu.- syknęła Vellerin, nie mogąc pozbierać się z piachu. Cosmo popatrzył na nią w zdziwieniu.
-Ej, ty krwawisz.- zauważył nerwowo.
-No coś ty!- warknęła.
Skóra na żebrach była pęknięta, a tylna noga przekręcona pod dziwnym kątem. Cosmo ukląkł.
-Odejdź!- ostrzegła go ze złością.
-Spokojnie, chcę pomóc…
-Nie potrzebuję pomocy!
-Dobra, dobra. Poczekaj.- popatrzył na rany- Kurczę, tyle się na tym znam… Nie wiem, chyba polecę po pomoc. Hagrid kręci się teraz po lesie.
-Jasne, po prostu pójdziesz i mnie zostawisz…
-Pewnie…- burknął dla świętego spokoju- Czekaj tu i siedź cicho. To coś może wrócić.
Vellerin popatrzyła na niego z niedowierzaniem.
-Naprawdę tu wrócisz?- zapytała.
-Pewnie! Zrobię, co trzeba, by ci pomóc, tylko tu czekaj… Mam nadzieję, że znajdę drogę…
Wylazł z piachu, trwożnie się rozglądając, czy nie widać na horyzoncie żwawego kaptura, ale na szczęście nie było widać. Stanął na ściółce niepewnie, trzęsąc się jak osika na wietrze. Gdzie iść? Trzeba pomóc Vellerin, ale nie miał pojęcia, gdzie jest Hagrid z resztą.
Obejrzał się na wszystkie strony, myśląc gorączkowo. Nawet, jeżeli jakimś cudem uda mu się znaleźć drogę, nigdy chyba nie uda mu się tu powrócić… Co robić?
-Czekaj.- wskoczył do wykrotu i popatrzył na zmartwioną Vellerin- Sam spróbuję cię uleczyć.
-Wyglądasz mi na bardzo niedoświadczonego lekarza.- burknęła niechętnie.
-No bo…- nie mógł jej się przyznać, że nigdy nie leczył ran. Nie była to magia, jakiej ich kiedykolwiek uczyli, ale doskonale znał inkantację zaklęcia. Ile razy wujek zataszczył go do domu, ryczącego łzami jak groch, i naprawił w tym harmiderze złamanie otwarte nogi, bo Cosmo bardzo lubił się wydurniać i szukać guza, łażąc po najprzeróżniejszych, niebezpiecznych powierzchniach. Może to nie jest takie trudne- Czekaj, spróbuję…
Wyciągnął czarną, bezową różdżkę i ku zaskoczeniu Vellerin, skupiając się na własnej rance na przedramieniu i modląc, by nie zmienił jej w tylną połowę kota perskiego, mruknął:
-Ferula.
Ranka zasklepiła się, co bardzo Cosmo zaskoczyło. Co to, czyżby właśnie wykonał zaawansowany czar? Z dumą obejrzał swoją potężną różdżkę z czarnego bzu. Bardzo mu się poprawił nastrój.
-Nie przeszkadzaj sobie, cierpliwie tu poczekam…- usłyszał obrażone burknięcie.
-Już… Ostrożnie… Ferula.
Jeszcze większą radość poczuł gdy zobaczył, że Vellerin praktycznie zupełnie ozdrowiała. Rżąc cicho, wstała z ziemi i popatrzyła na niego z zaskoczeniem.
-Wyleczyłeś mnie.- rzekła.
-Mam nadzieję…
-Dziwny z ciebie człowiek…
-Ładnie mi to tak wypominać cały czas?
-Chodź.- i nie czekając na jego reakcję, uklękła- Wskakuj, zawiozę cię na skraj Lasu.
Cosmo dość zdziwiony wszedł na jej grzbiet i popędzili razem pomiędzy drzewami. Księżyc świecił jasno i zalewał plamami ich drogę i mijane pnie. Było magicznie i niezwykle.
-To oni!- zobaczył pomiędzy drzewami olbrzymią sylwetkę Hagrida- To Hagrid.
-Zostawię cię tu.- rzekła młoda dziewczyna z gatunku centaurów i zeskoczył, a raczej władował się w ciernie. Zbierając nieporadnie z ziemi, usłyszał cmoknięcie zniecierpliwionej Vellerin.
-Ludzie… Bez gracji, bez rozumu, bez skrupułów.
-Centaury…- odparł droczącym się tonem Cosmo- Bez strachu, bez litości, bez… gaci na tyłku?…
Vellerin zmrużyła duże, jasnozielone oczy, a jej kremowe ubarwienie ładnie zalśniło w świetle księżyca. Po chwili oderwała kosmyk włosów i wręczyła zaskoczonemu dwunastolatkowi.
-Masz.- rzekła niechętnie- Prosiłeś o nie.
-Dzięki! Teraz co prawda czort z nimi, już znalazłem wtedy potrzebny mi badyl… Ale zachowam je!- ścisnął mocno dłoń- Zachowam dla siebie na pamiątkę. Chyba, że pozwolisz się odwiedzić czasem…
-Uratowałeś mnie. Centaury są honorowe i nie zapominają takich rzeczy.- rzekła, uśmiechając się dumnie- Może… Na skraju Lasu co jakiś czas będę mogła z tobą porozmawiać parę chwil. Żegnaj!
I pognała w swoją stronę. Cosmo gapił się, jak zafascynowany, po czym zerknął na matowe, sztywne, grube włosy Vellerin w dłoni. Szok, dostał włosy od centaura…
Puścił się pędem za sylwetką Hagrida, by ich nie zgubić. Wypadł, zadyszany, na całą bandę plus Kieł.
-Co to ma znaczyć, cholibka, Cosmo?!- zagrzmiał Hagrid, aż ziemia zadrżała- Co ty tu, u diabła…
-To dłuższa historia, Hagridzie!- wysapał Cosmo. Wszyscy patrzyli na niego w szoku- Niezbyt mi się podoba perspektywa noclegu tu, dlatego, za twoim przyzwoleniem oczywiście, dołączę…
Hagrid gapił się na niego jeszcze długo.
-Jesteś taki sam, jak… Ech, nieważne, idziemy!
Więc poszli, wszyscy pomiędzy drzewami. Cosmo już czuł, że adrenalina mu opada.
-Mam ci tyle do powiedzenia!- szepnął do Dracona- Dostałem kosmyk włosów centaura!
-Co dostałeś?- Hagrid odwrócił się z zaciekawieniem- Kurczę, Cosmo, coś ty im nagadał?! A może te sakramenckie centaury znalazły w tobie wdzięcznego słuchacza ich głupot o gwiazdach i tak je to zszokowało, że ktokolwiek chce ich słuchać, że z wrażenia im włosy wypadły, co?!
-Nie, to dar!- zawołał głośno Cosmo.
-Pokaż mi!- poprosił Draco, wciąż jakby wymęczony. Podczas, gdy oglądał z zaciekawieniem włosy Vellerin, Rosemary podeszła bardzo blisko i syknęła z do bliźniaka z przejęciem:
-Cosmo! Harry widział Sam-Wiesz-Kogo! Ale cicho, Hagrid, Neville i Malfoy nie wiedzą!
-Co?!- przeraził się Cosmo, zerkając na Pottera z zaskoczeniem- Jak wyglądał?
-Jak zakapturzona postać.- rzekł cichutko Potter, tak, by inni nie słyszeli- Niska postać.
-Też to widziałem! Taka ochocza głowa w kapturze?!- przeraził się młody Black.
-Coś takiego… To był on. Powiedział mi to jeden centaur.- odparł młody Potter.
Cosmo trochę się obraził na fakt, że nie jest jedynym skutecznym treserem centaurów, ale teraz nie to było istotne. W ogóle zdziwił go fakt, że Potter tak swobodnie do niego mówi. Nigdy przecież nie okazywał im otwartej niechęci, więc Potter w sumie nie miał powodu.
Ale coś go zgnębiło… Voldemort? To w kapturze, takie niskie i jednocześnie straszne, to był Voldemort? Istota, która zasiała tyle zła? Ten, przez którą nigdy nie poznał taty? Przecież miało go nie być! Miał zginąć! Podobno odszedł, dlaczego więc lata sobie po Lesie? Nie, to kit, nie mógł być…
A może jednak? Co wtedy widział Cosmo, przed czym uciekał z Vellerin? Takie stworzenia nie żyły w lesie, to było coś obcego, innego, POTĘŻNIEJSZEGO. Cosmo o tym wiedział, bo czuł doskonale paniczny strach przed tym marnym, frunącym nisko przy ziemi płaszczem.
W szoku oddzielił się od gromadki, starając dotrzeć do szkoły bezpiecznie, z dala od kłopotów. Jeżeli Voldemort żyje, to co to oznacza? A właśnie… To chyba źle. To potwornie niedobrze!
Żył w dostatku, przynajmniej jeśli chodzi o bezpieczeństwo. Przyzwyczajony do luzu… A co, jeżeli to się kiedyś zmieni i już nie będzie tak, jak dawniej? To był bardzo zły znak. Znak zmian i przełomu.
Ale… nie mógł się pozbyć niechcianej dumy, że był jednym z pierwszych, który GO zobaczył. Tego, który nie żył, a przynamniej tak głosiła opinia. Czuł się w ohydny sposób wyróżniony.
Czasem miała problemy ze snem. Chociaż do dziwnych zjawisk, zdarzających się czasem u niej w pokoju już przywykła, nie sposób się było z nimi pogodzić. Obudził ją silny podmuch wiatru.
Usiadła na łóżku, rozglądając się czujnie. Tak, istota znów przyszła do niej. Tym razem przytachała gramofon Cosmo, który był kiedyś prezentem dla mamy od ojca. Co dziwne, nie grała na nim żadna płyta, ale istota nastawiła igłę tak, by jeździła po obracającym się krążku. Wydawało to niezbyt ładne chrobotanie, ale dziecko najwyraźniej uznało to za muzykę, bowiem „tańczyło”, a konkretnie biegało w kółko na środku pokoju Sary, co wyglądało jak falująca, biało-złotawa, rozmazana smuga, tworząca poziomy okrąg. Trochę przypomniał Sarze neony, które widziała ostatnio w centrum handlowym w Basildon, gdzie zabrała ją pani Route ze Stanleyem. Rozbrzmiewało nucenie ze ścian.
Kiedy istotka zorientowała się, że Sara nie śpi i na nią patrzy, zatrzymała się i, standardowo, wyczekująco zamarła, patrząc na nią w milczeniu. Nucenie ustało. Sara westchnęła.
-Znowu?- spytała cicho- Czego chcesz? Po prostu mi powiedz, albo pokaż…
Rozległ się śmiech ze ścian, przewalający pod stropem, po czym osóbka rozmazała się i znikła. Uchyliło się ze skrzypieniem okno i Sara podbiegła do niego. Na majowej, zielonej trawce czekała na nią natrętna istota. Tym razem dziewięciolatka się nie zastanawiała, przelazła przez parapet i z lekkim strachem zeskoczyła na dół, w chłodną, ciemną noc. Nie miała zamiaru znów lecieć do mamy, by po raz kolejny dostać ochrzan o coś, co przecież było prawdziwe.
Stanęła w pewnym dystansie od widmowej dziewczynki, międląc koszulę nocną ze zdenerwowaniem.
-No to co?- zapytała wyczekująco Sara. Dziecko w odpowiedzi pomknęło jedną, ledwie widoczną smugą na parcelę obok, do nielubianego sąsiada i usiadło na drewnianej huśtawce, dawno nieużywanej. Sara zastanawiała się, po co w ogóle sąsiadowi huśtawka, jeżeli nie miał dzieci, ale trudno.
-Nie mogę tam wejść.- wyjaśniła z zakłopotaniem- To działka pana Cossy.
Dziecko wciąż na nią wyczekująco patrzyło. No dobra, pomyślała Sara, nie ma to dla mnie znaczenia, i podbiegła w ciemnościach do nieużywanej huśtawki. Dziecko siedziało na jednym ramieniu, Sara usiadła na drugim i popatrzyły na siebie.
-A więc o to chodzi, tak?- zagadnęła ze zdumieniem czarno-ruda- Chciałaś się po prostu ze mną pobawić? A więc dobrze, bawmy się!
Dziecko nie odparło, wyczekująco trwając. Sara odbiła się z krępacją od ziemi i poszybowała na ramieniu w górę, podczas gdy dziecko opadło w dół. Role się zmieniły, ale narastał radosny, dziecięcy śmiech, obijający się gdzieś echem po ogrodzie. Sara uśmiechnęła się i zrozumiała. Duszek dziecka, pragnący zabawy… Ciekawe, kim jest i skąd pochodzi?
Bawiły się na huśtawkach i w piaskownicy do białego rana. Sara wspięła się do pokoju około piątej, gdy usłyszała dzwonek roweru mleczarza, a dziewczynka zaczęła blednąć. Zasnęła z wypiekami na twarzy, zastanawiając się, czy pobawi się jeszcze w nocy z tajemniczym duchem.
Ale duszyczka nie przybyła w nocy. Sarze było troszkę smutno, ale może istota odnalazła spokój?
***
Nicholas wszedł do sali eliksirów spóźniony, jak zawsze. Tym razem postarał się wyjątkowo, by było to jedynie siedem minut.
-Brawo, Black! Normalnie bym zaklaskał… Minus pięć punktów dla was, Krukoni. A teraz siadaj.
Nicholas nic nie odpowiedział. Tak bardzo skupiał się w sobie na tym, co musi dziś zrobić, że nie chciał, by cokolwiek go rozpraszało. Pamiętał o wodzie i ogniu, postarał się też przeczytać bardzo dokładnie przepis. Postanowił się zupełnie odłączyć i jakiekolwiek kąśliwe uwagi pod jego adresem zostawały bez najmniejszej reakcji. Liczył się tylko eliksir, tym razem wywołujący biegunkę. Nicholas z niechęcią odrzucił od siebie sympatyczną myśl wlania tego do soku Snape’a. Nie mógł się rozpraszać, potem, jak już mu się uda ładnie wykonać pracę, z pewnością zwinie uncję lub dwie…
Rozległ się dzwonek. Z prawdziwym, niedowierzającym podnieceniem nabrał odrobinkę do butelki dla Snape’a, po czym wyjął jeszcze jedną, mniejszą i po kryjomu troszkę wlał. Odstawił próbkę na biurko, patrząc niewinnie na obserwującego go podejrzliwie nauczyciela, po czym przed wyjściem nie mógł się oprzeć, by dyskretnie zanurzyć palec w żółtawej mazi. Wychodząc z lochów, obserwował uświniony palec z obrzydzeniem i tak, by go nikt nie widział, ale tak bardzo nie mógł się doczekać wyników swojej pracy, że w duchu poświęcenia oblizał palec z próbki eliksiru wywołującego biegunkę. Uszedł parę kroków, z obrzydzeniem smakując efekt swojej pracy.
-O, jesteś wreszcie!- uśmiechnęła się Tamara na jego widok- Po minie widać, że wyszedłeś z…
-Poczekaj tu chwilkę.- rzucił nagle z siebie i rzucił się czym prędzej do toalety.
-Nicholas!- wrzasnęła za nim ze zdziwieniem Tamara.
W toalecie nie było mu lekko, oj nie… Ale za to z wielkim bananem wyszedł z niej i wpadł prosto na czatującą pod drzwiami Tamarę.
-O, cześć!- wyszczerzył się szeroko- Jaki piękny dziś dzień!
Tamara popatrzyła na niego mocno zdziwionym spojrzeniem.
-Nie ogarniam cię… Miałeś właśnie eliksiry, co się dzieje?
-Ech, spróbowałem właśnie próbki swojej dzisiejszej pracy na eliksirach. Robiliśmy wywar na wywołanie biegunki…
Tamara uniosła brwi tak, że znikły w pary kosmykach czekoladowych włosów.
-Zaraz… Próbowałeś próbkę swojego eliksiru na wywołanie biegunki?- popatrzyła na niego w ciężkim przerażeniu- Nicholas, nie znałam większego desperata… Boje się spytać: i jak?
-Perfekcyjnie!- wyszczerzył się- Działa, jak powinien! Działa, rozumiesz? Umiem warzyć eliksiry!
Tamara bardzo powoli zaraziła się jego szerokim, radosnym uśmiechem.
-Ciekawe, co powie Snape… Ale to było dziecinnie proste!- przeżywał- Wystarczyło się skupić! Uwielbiam eliksiry, to takie niesamowite, gdy zmieniają kolor, konsystencje, skład… To mnie kręci.
-Wariat!- parsknęła jedynie Tamara, czochrając mu brązową czuprynę i drapiąc za wilczymi uszami, gdy szli razem na lunch- Tak szybko? Jedna lekcja i już? Jeszcze zmienisz zdanie!
Nadszedł czerwiec i egzaminy. Rosemary nie byłaby zbytnio do nich przygotowana, gdyby nie Hermiona. Panna Black z niewielkim entuzjazmem podchodziła do nauki, ale mając taką przyjaciółkę, ona, Ron i Harry mogli tylko jęczeć i błagać o litość. Hermiona była bezlitosna i maglowała ich już dobrych parę tygodni. Na całe szczęście, bo wiele czynników tak rozpraszało Rosemary, że gdyby nie nacisk od strony Hermiony, w ogóle chybaby nie zdała.
Za oknem robiło się gorąco i upalnie, więc perspektywa powrotu do domu, zobaczenie mamy i wujka oraz Wandy była naprawdę kusząca, pomimo tego, że kochała Hogwart i nowych przyjaciół. Jednak nie tylko to odganiało jej myśli od skupienia przy studiowaniu konspektów Hermiony.
Myśli o Kamieniu Filozoficznym nie dawały jej spokoju. To, o czym cały czas mówił Harry, że Voldemort może nadejść ponownie… Nie mogła sobie tego wyobrazić. Bała się czegoś, o czym słyszała jedynie z trwożnych opowieści w domu i u Weasleyów.
Niestety, Harry cisnął, by wałkować ten temat. Jej on się nie podobał, bo wytrącał ją z optymistycznego przeświadczenia, że wszystko jest piękne. Ron i Hermiona jakoś lepiej umieli się uodpornić na strach przed Voldemortem i nie przeżywali tak tego. No, ale im nie zginął tata.
Gorąco, i to nie tylko na zewnątrz, zrobiło się dopiero ostatniego dnia egzaminów…
Harry, Ron, Hermiona i Rosemary pędzili co tchu i wpadł do chłodnej sali wejściowej.
-Musimy iść do Dumbledore’a- zakomenderował Harry- Hagrid powiedział temu nieznajomemu, jak przejść obok Puszka, a pod tym kapturem ukrywał się albo Snape, albo sam Voldemort… Łatwo mu poszło, jak tylko spił Hagrida. Mam nadzieję, że Dumbledore nam uwierzy. Może nam też pomóc Firenzo, jeśli tylko Zakała go nie powstrzyma. Gdzie jest gabinet Dumbledore’a?
Rosemary podrapała się po rudych lokach, główkując. No właśnie, gdzie?
-Trzeba po prostu…
-Co wy tu robicie?- ozwał się głośny głos profesor McGonagall. Cała czwórka podskoczyła.
-Chcemy się zobaczyć z profesorem Dumbledore.- odparła bez ogródek Hermiona.
-Zobaczyć się z profesorem Dumbledore? A po co?
-To tajemnica.- rzekł Harry z bardzo podejrzaną miną. Rosemary i Ron wymienili spojrzenia.
-Profesor Dumbledore opuścił szkołę dziesięć minut temu.- oznajmiła sucho- Otrzymał pilną sowę z Ministerstwa Magii i natychmiast poleciał do Londynu.
-Nie ma? JUŻ go nie ma.
-Profesor Dumbledore to bardzo znana osobistość i jego czas jest bardzo drogi.
-Ale to bardzo ważne.
-Czy mam rozumieć, Potter, że to coś, co chcecie mu powiedzieć, jest ważniejsze od Ministerstwa Magii?
-Pani profesor, to naprawdę bardzo ważne… Chodzi o Kamień Filozoficzny…
BACH! Niesione przez McGonagall księgi runęły w dół. Gapiła się na nich w szoku.
-Skąd wiesz o…- zaczęła, nie mogąc ukryć zaskoczenia.
-Pani profesor… myślę… nie, ja WIEM, że Sn… że ktoś chce wykraść Kamień. Muszę porozmawiać z profesorem Dumbledore.
Rosemary spuściła głowę, czując rodzaj wstydu i pokory. Ciekawe, jakie myśli formowały się teraz w głowie zdziwionej nauczycielki. Może podejrzewała nawet Hagrida…
-Profesor Dumbledore wraca jutro.- wypowiedziała wreszcie- Nie wiem, w jaki sposób dowiedziałeś się o Kamieniu, ale możesz być pewny, że nikt go nie może wykraść, jest zbyt dobrze strzeżony.
-Ale, pani profesor…
-Potter, ja naprawdę wiem, o czym mówię- przerwała- Na waszym miejscu poszłabym do parku i cieszyła się z pięknej pogody.
I odeszła. Harry, Ron, Hermiona i Rosemary odeszli w bezpieczne miejsce, czyli do opustoszałego korytarza, jeśli nie liczyć Irytka, smarkającego w zakurzony gobelin.
-To będzie dziś w nocy.- powiedział Harry napiętym głosem, a Rosemary poczuła dziwną powagę chwili- Snape dzisiaj w nocy przejdzie przez klapę w podłodze. Wie już wszystko, co chciał wiedzieć, a teraz pozbył się Dumbledore‘a…
***
-Idziemy.- oświadczyła Hermiona.
Rosemary, skulona pomiędzy Ronem i Hermioną, obserwowała spod peleryny-niewidki uchylone drzwi do korytarza na trzecim piętrze. Przełknęła głośno ślinę. To, co czaiło się za nimi, z pewnością było znacznie straszniejsze niż egzaminy u Snape’a i trudniejsze od tego, co poznawali na lekcjach.
-Ciekawe, co nas czeka…- szepnęła.
-Nie przekonamy się, dopóki nie wejdziemy, nie?- zagadnął Ron, starając się brzmieć optymistycznie.
Harry pchnął drzwi. Stanęli oko w oko z Puszkiem. Dobrze, że ich nie widział, choć warczał.
-Co tam leży przy jego łapach?- szepnęła Hermiona.
-Wygląda, jak harfa.- mruknął Ron- Pewnie Snape ją zostawił.
-Bestia musiała się obudzić, gdy tylko przestał grać.- Harry wyciągnął jakiś flet- No, to spróbujmy…
-Auu, nie w ucho!- burknęła Rosemary, ale Puszkowi najwidoczniej to nie przeszkadzało, bo po kilku skrzekliwych dźwiękach fletu pies runął głucho na ziemię.
-Nie przestawaj grać.- ostrzegł Harry’ego Ron, a Rosemary wyśliznęła się spod peleryny, a za nią Hermiona, po czym cała czwórka doszła do klapy na palcach.
-Chyba uda się nam podnieść tę klapę, co? Chcesz iść pierwsza, Hermiono?- spytał nerwowo Ron.
-Nie, nie chcę!
-No dobra.- Ron wśliznął się jakoś pomiędzy łapami śpiącego potwora i uchylił klapę, patrząc w dół.
-Co tam widzisz?
-Nic… tu jest ciemno… nie ma jak zejść, trzeba tam wskoczyć.
-Wskoczyć?!- zachrypiała Rosemary. Skakać do ciemnej, niewiadomej dziury, gdzie coś czyha?!
-Chcesz wejść pierwszy? Jesteś pewny?- zapytał Ron Harry’ego, wskazującego na siebie, bo wciąż w ustach miał flet- Nie wiem, jak tam jest głęboko. Daj flet Hermionie, żeby się nie obudził.
Hermiona zaczęła grać na flecie, a Rosemary podskoczyła nerwowo, gdy Puszek warknął. Z rosnącą obawą obserwowała Harry’ego, który właśnie przekroczył jego łapy i znikł w klapie. Widać było tyko jego palce, na których wisiał.
-Jeśli coś mi się stanie, nie właźcie za mną. Idźcie prosto do sowiarni i wyślijcie sowę do Dumbledore’a, dobrze?- usłyszała jego głuchy głos.
-Jasne.- odparł Ron.
-Mam nadzieję, że za chwilę się zobaczymy…
Po czym jego palce znikły. Nadsłuchiwali z Ronem przy klapie jakichś znaków życia Harry’ego, a Hermiona grała za nimi na flecie. Ron miał niewyraźną minę i Rosemary przypuszczała, że ona też.
-W porządku! Miękkie lądowanie, możecie skakać!
-To teraz ja!- syknęła do Rona Rosemary, czując, że przez strach przebija się adrenalina, zaciekawienie i… ekscytacja. Ciekawe, co tam jest… O Puszku wiedzieli, ale co czeka ich dalej?
Z lekkim dyskomfortem usiadła na drewnianej krawędzi i zdecydowanie odepchnęła się rękami od podłogi. Poczuła, że spada w dół w chłodzie i wilgoci, trochę potworne… Ale wylądowała miękko, jak na wełnie. Wyczuła coś, jak włókno roślinne. Było miękkie. Trochę się zdenerwowała faktem, że jest tak ciemno, że nie ma pojęcia, jak ta roślina wygląda w ogóle i jaką rolę pełni…
-Ron, teraz ty!- krzyknęła w górę ile sił w płucach.
Ron wylądował niedaleko i odetchnął. Po chwili i Hermiona była z nimi, mówiąc:
-Musimy być bardzo głęboko pod szkołą.
-Dobrze, że to coś tu rośnie.- uśmiechnął się z ulgą Ron.
-DOBRZE? Popatrzcie na siebie!- Hermiona zerwała się na nogi i przywarła do ściany w momencie, gdy jakieś pędy owinęły jej się wokół nóg.
-Ojej!- krzyknęła ze zdziwieniem Rosemary, gdy pędy gwałtownie oplotły jej nogi. Harry i Ron już mocowali się ze swoimi. Dziewczynka w panice próbowała uwolnić i rozluźnić pędy, ale było to praktycznie niemożliwe. Ogarniało ją przerażenie osoby, której dzieje się coś śmiercionośnego.
-Nie ruszajcie się! Wiem, co to jest… to diabelskie sidła!- krzyknęła od ściany Hermiona.
-Och, jak dobrze, że wiemy, jak to się nazywa, to naprawę wielka ulga!- zadrwił Ron.
-Cicho bądź, próbuję sobie przypomnieć przeciwzaklęcie!
-No to się pospiesz, nie mogę oddychać!- wysapał Harry.
Rosemary dyszała w popłochu, bo roślina oplatała jej klatkę piersiową ciasno.
-Diabelskie sidła, diabelskie sidła… co mówiła profesor Sprout?… Że to lubi ciemność i wilgoć…
-Więc zapal coś!
-Tak… no jasne… ale tu nie ma drewna!
-CZY TY ZWARIOWAŁAŚ?- zawył Ron- JESTEŚ CZARODZIEJKĄ, CZY NIE?
-HERMIONA!- warknęła Rosemary- WYSTRZEL OGIEŃ, NA GACIE MERLINA! OGIEŃ!
-Och, tak!- Hermiona wystrzeliła z różdżki płomienie. Rosemary natychmiast poczuła ulgę i już mogła oddychać, a do zdrętwiałych kończyn dopłynęła krew. Z trudem wstała, chwiejąc się.
-Całe szczęście, że przykładałaś się do zielarstwa, Hermiono.- szepnął Harry, gdy już ruszyli dalej.
-Tak, i całe szczęście, że Harry i Rosemary nie stracili głowy w kryzysowej sytuacji… „Tu nie ma drewna”, słowo daję…
Do ich uszu dobiegły jakieś brzęki. Tajemniczy korytarz był dziwny i mroczny. Ciekawe, co teraz? Wciąż schodzili w dół, zastanawiając się głośno, co ich czeka za zakrętem, a była to jasna komnata z wysokim stropem, wypełniona latającymi, delikatnie pobrzękującymi paszkami. Były piękne.
Harry, mimo obaw o przyjazne nastawienie ptaszków, przebiegł przez komnatę odważnie. Ron, Rosemary i Hermiona powielili jego zachowanie, ale nic się nie stało. Chociaż drzwi były zamknięte.
-No i co teraz?- zapytał Ron.
-Te ptaki… przecież nie mogą tu być dla dekoracji.- powiedziała Hermiona.
-To nie ptaki…- zauważyła Rosemary niepewnie.
-To nie ptaki!- powtórzył Harry w olśnieniu- To są KLUCZE! Uskrzydlone klucze… popatrzcie uważnie. To znaczy, że… Tak! Popatrzcie! Miotły! Musimy złapać właściwy klucz!
-Ale tu są SETKI kluczy!- jęknęła Rosemary ze zrezygnowaniem.
-Musimy szukać dużego, staroświeckiego… prawdopodobnie srebrnego, jak klamka.- Ron obejrzał zamek i cała czwórka z różnym stopniem zdeterminowania i optymizmu wystrzeliła w powietrze. Rosemary czuła, że jest to bardzo skomplikowane zadanie, bo klucze były po prostu za szybkie. A złapać ten właściwy to już w ogóle zbyt wygórowane żądanie…
-To ten!- zawołał nagle Harry- Ten wielki… tam… nie, tam… z jasnoniebieskimi skrzydłami… z jednej strony pióra są powykrzywiane.
93 cz.2 Dodała Mary Ann Lupin Poniedziałek, 21 Listopada, 2011, 01:30
Ron z dużym brakiem gracji wyrżnął w sklepienie nieomalże. Rosemary jęknęła, bo klucz śmignął jej przy uchu i zniknął w stadzie.
-Musimy go okrążyć! Ron, ty od góry… Hermiono, trzymaj się niżej i nie pozwalaj mu zlecieć w dół, Rosemary, leć z prawej… a ja spróbuję go złapać z lewej. Dobra, TERAZ!
Naraz gwałtownie ruszyli ku kluczowi i Harry przygwoździł go do ściany jednym zgrabnym i zdecydowanym ruchem. I już mogli iść dalej.
W następnej komnacie, gdy tylko zapłonęło światło, była olbrzymia szachownica. Rosemary uniosła brwi. W szachach nie była jakimś mistrzem. Owszem, wygrywała z Sarą, Hermioną i mamą, a czasem z Harrym, ale Nicholas, Cosmo, wujek Remus, nie wspominając o Ronie, to byli nie do pokonania. Ale na szczęście jeden z nich był tu z nimi i teraz przyszła jego kolej.
-A co teraz robimy?- zapytał Harry.
-To przecież jasne, nie?- odpowiedział Ron- Musimy zagrać i wygrać drogę przez pokój.
-Ale jak?- spytała Hermiona.
-Chyba będziemy musieli łazić po szachownicy.
-Czy to są szachy czarodziejów?- zagadnęła Rosemary, starając się mówić spokojnie.
-A jakie mogłyby być w takiej szkole?- spytał Ron.
-No… Chciałam po prostu usłyszeć potwierdzenie, że oberwę w łeb czymś ciężkim, gdy mnie zbiją… Muszę się nastawić!- rzekła dość beztrosko.
Ron pokręcił głową, ale dość nerwowo rzucił okiem na sytuację, po czym spytał jakiejś figury:
-Czy mamy… eee… przyłączyć się do was, żeby przejść na drugą stronę?
Czarny rycerz skinął głową. Ron obrócił się do nich i rzekł:
-Zaraz, niech pomyślę… Wydaje mi się, że musimy zastąpić trzy czarne figury… Słuchajcie, nie obraźcie się, ale nie jesteście najlepsi w szachach…
-Dobra, nie obrażamy się. Po prostu nam powiedz, co mamy robić.- rzekł Harry.
-No więc tak… Harry, zajmij miejsce tego gońca, Rosemary zastąpi drugiego, a ty Hermiono, stań na miejscu tej wieży.
-A ty?- zapytała Rosemary.
-Ja będę skoczkiem.
Stanęli na polach i zaczęła się gra. Ron był rewelacyjny, doskonale prowadził olbrzymie figury, ale w Rosemary narastał lęk. Co będzie, gdy zostaną na planszy sami? Co prawda Ron dwoił się i troił, by oszczędzić przyjaciół, a Rosemary mu ufała, ale jednak denerwowało ją to troszkę.
-Tak…- powiedział cicho w końcu- Jest tylko jedno wyjście… muszę dać się zabić.
-NIE!- krzyknęli Harry, Rosemary i Hermiona.
-To są szachy! Trzeba ponosić ofiary! Zrobię ruch o jedno pole do przodu, ona mnie zbije… a ty, Harry, będziesz mógł zamatować ich króla!
-Ale…
-Chcesz powstrzymać Snape’a czy nie?
-Ron…
-Słuchaj, jeśli się nie pospieszysz, on może wykraść Kamień! Gotów? Idę tutaj… a jak wygracie, nie marudźcie, tylko…
Nie zdążył skończyć zdania, bo właśnie biała królowa trzepnęła go mocno i zwlokła z szachownicy. Był nieprzytomny. Rosemary poczuła, jak drętwieją jej końce palców. W tym czasie Harry pokonał białego króla i wygrali przejście.
-Słuchajcie, idźcie dalej sami.- poprosiła Rosemary, zerkając na Rona z niepokojem.
Harry i Hermiona popatrzyli na nią pytająco.
-Musimy iść dalej, Ron nas prosił, byśmy nie marudzili.- przypomniał jej Harry.
-Tak, ale… Ktoś musi przy nim zostać. Wiecie, przyjaźnimy się prawie od urodzenia…- jęknęła ruda panna Black- A Hermiona jest zdecydowanie za mądra, by marnować jej wiedzę w dalszej drodze, tak więc… zostanę i zaopiekuję się Ronem. Może uda nam się wrócić i sprowadzić pomoc, jakby coś…
-Dobra! Życz nam powodzenia.- mruknął ponuro Harry i zniknęli za drzwiami, o które poświęcił się Ron. Rosemary podbiegła do niego i opadła na pobrudzoną resztkami figur szachownicę. Wciąż oddychał, więc troszkę jej ulżyło.
-Ron, żyjesz? Ocknij się, nie jestem Hermioną, nie pamiętam zaklęć!- syknęła- Ron, proszę!
Potrząsnęła nim zdrowo. Jedna brew jakby drgnęła, ale mogło być to drgnięcie cienia. Rosemary westchnęła i usiadła obok, czując się beznadziejnie. Za tymi drzwiami Harry i Hermiona przybliżają się do najgorszego zła… A to jedynie jedenastoletni czarodzieje (no dobrze, Hermiona miała dwanaście i do tego większą wiedzę, niż pozostała trójka razem wzięta). Co będzie, gdy przyjdzie im stanąć oko w oko z Voldemortem?
-Rosie?- zapytał słabo Ron. Rosemary podskoczyła, bo Ron zachrypiał akurat wtedy, gdy zaczęła czuć jakiś dyskomfort, spowodowany samotnością, ciszą i miejscem, w którym byli.
-Ron! Jak… jak się czujesz?- zagadnęła. Z głowy ciekła mu krew.
-Jak po jakimś zaklęciu oszałamiającym…- wymamrotał- Szumi mi w uszach…
-Nie ruszaj się, zaraz coś wykombinuję… Ech, przydałaby się… Hermiona?!
Bo oto jej przyjaciółka wypadła z komnaty z powrotem. Podeszła do nich z zatroskaną miną.
-Och, Ron, wszystko w porządku?- pisnęła.
-Taa, pewnie, tylko sobie tak leżę i wypoczywam…- burknął, krzywiąc się.
-Ferula! Już lepiej?- zapytała Hermiona- Pomóż mi, Rosemary!
-Ferula…- rzekła rudowłosa, celując różaną różdżką w głowę Rona, ale ten wrzasnął z bólu.
-Nie, nie tak, musisz…
-Błagam, Hermiono!- zajęczał Ron- Potem, błagam… Ty to zrób, jeśli umiesz!
Trochę to trwało, ale Hermionie się w końcu udało. Postanowili szybko wracać.
-Co się właściwie stało, czemu wróciłaś?- zagadnęła Rosemary, gdy biegli korytarzem do diabelskich sideł. Hermiona odgarnęła burzę brązowych włosów z twarzy.
-Doszliśmy do komnaty z eliksirami… Niestety, drzwi do następnych bronił ogień, a jeden z eliksirów pozwalał iść dalej. Tyle, że… tam było go za mało dla dwóch osób.
-Sprytne… ale co teraz?
Zerknęli w trójkę na klapę, wysoko nad nimi.
-Jest jakieś zaklęcie, które nas tam podrzuci… Ascentio, chyba tak!- klasnęła w dłonie Hermiona.
-No to w drogę. Musimy pomóc Harry’emu.- ponaglił je Ron- Sam się tam zmaga…
-Ja pierwsza.- rzekła Rosemary- Po wyskoczeniu z klapy Puszek pewnie zostanie na wdechu, że tak nagle wystrzeliłam z ziemi… Postaram się szybko capnąć harfę Snape’a i utoruję wam drogę.
-Dobra myśl. Ale uważaj!
Rosemary wystrzeliła w górę. Biały kwadracik przybliżył się gwałtownie, i…
Jak z procy, przeleciała przez klapę, uderzając prawie o strop korytarza. Upadła ciężko i boleśnie na posadzkę, dosłownie parę cali od łapy Puszka. Czując na sobie jego zeźlone spojrzenie i narastające warknięcie, rozejrzała się szybko za małą harfą i podczołgała do niej. Puszek zaczął szczekać, ale nie zdążył jej oderwać głowy, jak z pewnością zamierzał, bo zaczęła szarpać byle jak struny harfy.
-Już, droga wolna!- zawołała w ciemny otwór.
Najpierw do korytarza wystrzeliła Hermiona, kilka chwil za nią Ron. Rzucili się do drzwi i wybiegli szybko na opuszczony korytarz. Było jakoś dziwnie, znaleźć się tu znowu, po takiej eskapadzie…
Wpadli prosto na Dumbledore’a i już otwierali usta, by się gęsto tłumaczyć, gdy on rzucił:
-Harry już tam jest, tak?
Zaległa cisza, ale Ron pokiwał głową z powagą. Dumbledore ich wyminął i tyle go widzieli.
-I co teraz robimy?- zagadnęła Rosemary z rezygnacją- Wracamy do dormitorium?
-Nie wiem, jak wy, ale ja nie potrafię spokojnie wracać do Wieży.- jęknęła Hermiona- Kiedy tylko pomyślę o tym, co dzieje się pod szkołą z Harrym…
-Na pewno sobie poradzi.- mruknął Ron- To Harry Potter, zapomniałaś?
-Tak, ale… dopiero ma jedenaście lat! Oby Dumbledore zdążył na czas!
-Oby…- przytaknęła Rosemary- Ale my stąd idźmy, bo Filch też zdąży i nas ukarzą. Chodźmy do domu i poczekajmy na rozwój wydarzeń…
***
-Wcale nie!- zaśmiała się Rosemary, wzdrygając głową wyposażoną w dwie, zawadiackie, rude kitki z loków na bokach- Hermiona wychodziła z siebie. Jęczała cały czas, a Ron ją ofukiwał, ale założę się, że martwił się jeszcze bardziej. Ja natomiast wcale, wiedziałam, że z tego wyjdziesz. Już raz, kiedyś…
-Akurat!- parsknął Harry- Ale sam nie wiem, przez chwilę myślałem, że już umieram… Weź!
Podetknął jej pod nos jedną z chyba dwudziestu paczek Fasolek Wszystkich Smaków. Spoczywały przy jego łóżku, ale Harry zarzekał się, że nie zje wszystkiego (co Ron skrzętnie wykorzystywał).
Siedzieli w dwójkę w skrzydle szpitalnym. Od wydarzeń z Kamieniem minęły cztery dni i Harry wyszedł z tego cało, chociaż obudził się dopiero wczoraj. Odwiedzali go z Ronem i Hermioną, ale tym razem Rosemary przyszła sama, bo akurat miała na to ochotę. Poza tym, nie chciała przerywać Ronowi i Hermionie kolejnej partii szachów (teraz wydawały się dziecinnie łatwe i banalne). Od Harry’ego dowiedzieli się, że to nie Snape był tym, który miał wykraść Kamień dla Voldemorta. Był to Quirrell, co wszystkich zszokowało. Rosemary się jednak ucieszyła-nie powiedziała innym, że Snape to ojciec chrzestny jej bliźniaka i bliski przyjaciel mamy. Cała opowieść Harry’ego o tym, co działo się na dole, była bardzo emocjonująca. I do tego fakt, że Voldemort nie wróci…
-Cieszę się, wiesz?- uśmiechnęła się Rosemary- Zapobiegliśmy czemuś straszliwemu.
-Tak…- Harry oparł zmęczoną, ale zadowoloną głowę o poduszkę- Jakby Voldemort wrócił…
-Jak on wyglądał?
-Nie wiem, siedział na głowie Quirrella!- zaśmiał się czarnowłosy okularnik- Przypominał węża.
-Ueeech!- Rosemary wzdrygnęła się- To przebija zdecydowanie mojego brata i jego uszy.
Harry tylko parsknął, ale zaległa przyjemna, miła cisza. Rosemary sięgnęła w zamyśleniu po jakąś oprawioną w skórę księgę, leżącą na szafce nocnej przyjaciela.
-Co czytasz? Czy to Hermiona męczy cię jakąś lekturą uzupełniającą?- zagadnęła.
-Nie, otwórz…- zachęcił ją cicho.
Był to album na zdjęcia. Rosemary od razu poznała rodziców Harry’ego. W końcu gapiła się na ich zdjęcie dobrych parę lat. Przeglądała z uśmiechem strony albumu, aż w końcu…
-To moi rodzice!- objaśniła z dumą, pokazując jedno ze zdjęć. Harry ze zdziwieniem wziął od niej album. Zdjęcie przedstawiało Potterów w dniu ślubu, ale obok nich stała dwójka ludzi, cieszących się razem z nimi, i też ubranych w piękne, odświętne szaty… Mama i tata. Rosemary usiadła obok Harry’ego tak, by widzieć zdjęcie z nim. Doznała lekkiego wstrząsu. Mama i tata, razem. Nigdy ich nie widziała razem, ale stwierdziła, że dziwnie pasowali do siebie jak ulał… Mama była taka piękna i… inna, jakby szczęśliwsza, a tato… Tak, był bardzo przystojny, podobny do niej i identyczny jak Cosmo. Para młodych, szczęśliwych, pięknych ludzi… Jakie to zdjęcie było fałszywe…
-Twoi rodzice znali moich?- zdziwił się Harry.
-Może nie wiesz, ale nasi rodzice byli najlepszymi przyjaciółmi.- uśmiechnęła się Rosemary- Mam nawet twoje zdjęcia w domu! A do tego moi rodzice są twoimi rodzicami chrzestnymi, natomiast twój tato był moim. Podobno nasi ojcowie byli nierozłączni w szkole.
Harry był tym ewidentnie wstrząśnięty. Popatrzył na Rosemary w szoku.
-Czemu nic mi nie mówiłaś?- wybąkał w końcu.
-Nie wiedziałam, jak zareagujesz…- powiedziała przepraszającym głosem- Przepraszam.
Harry nie odezwał się, lecz wpatrzył w album, myśląc zawzięcie.
-Jeżeli twoja mama jest moją chrzestną, to co ja robię jeszcze u Dursleyów?- spytał z namysłem.
-Słyszałam, że walczyła o adopcję twojej osoby, ale jej nie pozwolono… Szkoda, wyobrażasz sobie jakby było super, gdybyśmy dorastali razem od tylu lat?- uśmiechnęła się Rosemary- Gralibyśmy z Weasleyami w quiddich w ich ogrodzie i w ogóle… Szkoda, mama bardzo by się tobą opiekowała.
-Szkoda. Muszę się męczyć z tym prosiakiem Dudziaczkiem.- burknął Harry, patrząc wciąż na zdjęcie ślubne, na którym stała czwórka przyjaciół… Szczęśliwi, cieszący się sobą nawzajem, nierozłączni ludzie… Za parę lat miała żyć jedynie drobna kobieta o zielonych oczach i czarno-rudych lokach, uśmiechająca się zawadiacko u boku zakochanego w niej męża… Później cierpiąca i samotna.
Rosemary otarła dyskretnie łzy i pomyślała tylko „Byłbyś ze mnie dumny, tatusiu!”
Wszystko było już zapakowane. Koszyk z miauczącym Włóczykijem stał sobie spokojnie na siedzeniu obok Cosmo, a sam właściciel kota głaskał go i przytulał do siebie, wciśnięty w kąt i wpatrzony w znikający za zakrętem Hogwart. Już tęsknił do tej szkoły. Chociaż wciąż bolał go fakt, że jest w Slytherinie i nie potrafił się z tym pogodzić, jednak było w tym zamku coś, co uwielbiał.
-Szkoda tylko, że nie wygraliśmy Pucharu.- westchnął do kolegów.
-Szkoda?!- pisnął wysoko Draco- Wygraliśmy, tylko gdyby nie pewne pupilki…
Jad w głosie jasnowłosego i na twarzach całej trójki utwierdziły małego Blacka w przekonaniu, że wciąż jego ślizgońscy kumple nie mogą przeboleć przegranej. On bardziej nie mógł przeboleć, że nie dane mu było wiwatować przy czerwono-złotym stole. A to, czy Ślizgoni zdobyli Puchar czy nie, to już wszystko jedno…
-Bez sensu, parę dodanych punktów i już! Po Pucharze!- warczał Draco.
-W sumie zasłużył…- mruknął Cosmo.
-Phi!- prychnął Draco, ale nie znalazł bardziej wartościowego argumentu przeciw, niż- Święty Potter!
Syczał tak zjadliwie jeszcze jakiś czas:
-I ta Granger i Weasley i…- zerknął z ukosa na Cosmo.
-Mojej siostry nie tykać.- burknął chłopiec pod nosem, tarmosząc Włóczykija.
-No dobra. Weasley jest zdrajcą i biedakiem, ale najgorsza jest ta Granger… Taka wywyższona pod niebiosa… A zwykła z niej szlama.
-Co z niej?- zainteresował się Cosmo, obserwując kuzyna ze zdziwieniem.
-Szlama, nie słyszałeś takiego słowa?- prychnął Draco- Oznacza osobę od Mugoli, bo ma szlamowatą krew!
Crabbe i Goyle zachichotali złowrogo.
-Szlamy bym wyrąbał z budy.- warknął Vincent- Kiedyś to zrobimy, hę?
-Poczekajcie!- uśmiechnął się złowrogo Draco- Może już wkrótce…
-Czy czujesz się na siłach ze swoją potęgą maga rozwalić na kawałeczki wszystkie szlamy?- zapytał Cosmo drwiąco.
-Nie ja… Ale rozmawiałem z ojcem i powiedział, że…- Draco się zawahał- No, nic mi nie obiecywał… Ale uchylił rąbka domysłów, że może… DA SIĘ przywrócić stan rzeczy z dawnych lat.
-E, nie masz chyba na myśli terroru tego Voldemorta?- skrzywił się kwaśno Cosmo.
-CIII!!!- syknął Draco- Czarnego Pana, jeśli już! I ciszej!
-No dobra, Czarnego Pana…
-Tak, o to chodzi, ale poczekaj! Tata mi mówił, że było lepiej.
-A mi mówili, że było źle.- naburmuszył się Cosmo- Ojciec mi zginął… A rzyć z tym twoim Czarnym Panem i rozwalaniem szlam! Do kitu, nie bawi mnie to, serio!
-Mów, jak uważasz.- mruknął Draco taktownie- Ja myślę, że świat bez szlam będzie lepszy. I… selekcja nadejdzie. Zobaczysz. Prędzej, niż myślisz.
-Srutu-tutu, majtki z drutu.- parsknął nonszalancko czarnowłosy dwunastolatek. Ale poczuł wielki niepokój. Przypomniał sobie zakapturzone widmo w Lesie i niedowierzanie, że Voldemort może wrócić. Zgadzało się to z tym, co właśnie usłyszał. Ojciec Dracona (a znając Dracona, to był to mężczyzna o bardzo konkretnych i wiarygodnych informacjach, jeśli chodzi o czarną magię) dał do zrozumienia, że to możliwe, by powrócił ON… Coś się tu kroi niepokojącego…
92. Najskrytsze pragnienie Dodała Mary Ann Lupin Sobota, 05 Listopada, 2011, 14:18
Mam nadzieję, że uda mi się dodawać notki co osiem dni, bo w tym tempie to daleko nie zajadę.
Czyli następna nie wcześniej, jak trzynastego ^^
-Wiesz, to już nie te czasy… Jak to dobrze, że możemy wyruszyć do Rumunii i nie martwić się o nasze dzieci, pozostawione w Hogwarcie, daleko od nas!
Molly machnęła różdżką i sterta prześcieradeł złożyła się i zgrabnie ułożyła w kufrze.
-Nie rozumiem, kochanie, jak możesz brać tyle zbędnych rzeczy…- Artur poprawił brązową, wyświechtaną tiarę i jego długi nos zawisł cal nad naprawianym zegarem- Przecież Charlie…
-Co: Charlie?- żachnęła się Molly- A jak nie ma tam dostatecznie dużo pościeli? Arturze, na zimne trzeba dmuchać, w końcu Charlie mieszka sam! Przecież nie musi mieć tyle…
-Ma, nie wyobrażam go sobie śpiącego na jednym prześcieradle pół życia, zwłaszcza po tym, jak dostał od ciebie pięć kompletów pościeli na urodziny kilka dni temu…
Molly popatrzyła na mnie, szukając poparcia, ale zanim zdążyłam zająć jakieś stanowisko w tej sprawie, poczułam dłoń brata na ramieniu. Uniosłam głowę na stojącego Remusa.
-Grunt, że możemy spokojnie wyruszyć.- uśmiechnął się Remus ze zmęczeniem- Ale biedne dzieci… Szkoda mi ich trochę, chociaż z tego, co mi niekiedy opowiadał… Syriusz… święta w Hogwarcie mogą być wspaniałe.
-No, nie będzie im się nudzić.- jakby pocieszała samą siebie Molly- Ron i Rosemary świetnie się rozumieją i zaopiekują się, co najważniejsze, tym biedactwem Harrym.
Przełknęłam ślinę i poczułam gulę w gardle. Gdyby nie wyjazd z Weasleyami do Rumunii do Charliego, z pewnością poprosiłabym Rosemary, by zaprosiła Harry’ego do nas. Co to byłyby za święta! Można by mu tyle opowiedzieć, otoczyć go miłością i odnaleźć w nim straconych przyjaciół… Syriusz na pewno byłby na mnie zły, gdyby się dowiedział, że zaniedbałam tak bardzo naszego syna chrzestnego. Ale kiedyś Harry mnie pozna, z pewnością… Obiecuję, Lily. I tobie też, Rogasiu.
-Dobrze, że Andromeda zgodziła się przyjąć do siebie Sarę i Cosmo.- mruknęłam, bawiąc się różaną różdżką- Nie wyobrażam sobie tego biedaka w lochach samego…
-A czemu wszyscy nie pojadą do Tonksów?- zapytał Artur znad zegara, w momencie, gdy wahadło ze złością uderzyło go w skroń, wrzeszcząc: „ACH, TY BRUTALU!”.
-Bo Rosemary z jakiegoś powodu wolała zostać z przyjaciółmi w szkole.- Remus począł krążyć spokojnym krokiem po kuchni. Obserwowałam z uwagą jego nienaturalne zmarszczki i siwiznę, jakiej się nabawił w dzień straty wszystkich Huncwotów. Miał prawie trzydzieści dwa lata i tak już wyglądał- Tajemnicze… A Nicholas powiedział, że to jedyna szansa, by zamieszkać w dormitorium zupełnie sam i kręcić się po nim po swojemu. Typowe…
-Jak tam Nicholas?- zapytała zatroskana Molly, okrywając pokrowcem fotel.
Ja i Remus spuściliśmy wzrok. Wciąż starałam się zapomnieć o klątwie mojego syna. Byłam nią przerażona, ale nawet nie starałam się sobie uświadamiać tego wszystkiego. Nicholas miał umrzeć i to za nędzne dwanaście lat… Ta wiadomość nie zmieniła go od razu, ale teraz widziałam, że pisał mniej listów, za to bardziej chłodnych i z opowieści bliźniaków wiedziałam, że już w ogóle się wyalienował. Jakby odcinał wszystkie relacje, by nie ranić.
-To okropne.- Molly podeszła i przytuliła mnie do swych obfitych kształtów- Nie mogę powiedzieć, żebyś nie płakała, bo to nic nie da… Drugi syn, co za los… Oszalałabym…
-No właśnie.- ogarnął mnie pusty śmiech- Ja już chyba to zrobiłam, bardzo dawno temu.
Nicholas zdał sobie sprawę, że od dłuższego czasu wpatruje się w ciemnoniebieski baldachim delikatnego, smukłego łóżka, w którym leżał. Cisza kłuła w uszy.
Westchnąwszy, usiadł na posłaniu i rozejrzał się bez entuzjazmu naokoło. Święty spokój i samotność… Nikogo tu nie było, a w Wieży Ravenclawu też był praktycznie sam. Oczywiście, zostało parę osób, niestety, nie było wśród nich drobnej, czarnowłosej Chinki… Więc Nicholas niezbyt wiedział, co ze sobą zrobić.
Położył się znów, odnotowując brak chęci na cokolwiek. Miał problemy z oddychaniem, a coś ściskało go w mostku. Nie wiedział, co mu jest, ale przypuszczał, że miało to dużo wspólnego z tym, co działo się przed miesiącem. I do tego mama i wujek wyjeżdżali na święta i będzie musiał siedzieć tu sam… A tak się cieszył na wyjazd do domu! Stęsknił się za wszystkim i wszystkimi, a tu kolejne rozczarowanie. Teraz tylko leżał w samotności i ciszy, skazany na swoje myśli. Było mu dobrze w samotności, zawsze, ale coś w nim prosiło go o znalezienie kogoś, choćby jednej osoby, która w takich chwilach mogłaby po prostu siedzieć w ciszy przy nim.
Stanął przed dużym lustrem, uważnie i nie bez niechęci obserwując swoje odbicie. Za nieco ponad miesiąc miał skończyć trzynaście lat… Kolejny stopień, przybliżający go do śmierci, a było ich jeszcze tylko jedenaście. Przeczesał niedbale rozrzucone, proste, brązowe włosy i doszedł do wniosku, że potrzebuje nowej piżamy, bo ta robi się przykrótka. Nie przejął się tym zbytnio. Życie w ogóle wydało mu się mniej absorbujące i istotne od jesieni. I tak wiedział, kiedy je zakończy.
-Witaj, młody!
Tamara i jej dwójka znajomych, jedni z ośmiu Krukonów, którzy pozostali na święta w szkole, właśnie minęła go w olbrzymim, okrągłym salonie, do którego zszedł po ogarnięciu się. Kiwnął jej głową nieco nieprzytomnie, obserwując chudą, krótko ściętą okularnicę z przyjaciółmi, a wszyscy ryczeli ze śmiechu i zdawali się zachwyceni perspektywą dzisiejszej wyżerki. Nicholas zaczął zastanawiać się, co ona takiego robi, że wszyscy ją lubią, ale właśnie i do niego dotarło, że dzisiaj będzie jadł, jadł i jadł… A to była niewątpliwie jedna z najbardziej sensownych czynności życiowych Nicholasa. Powlókł się za czternastolatką i jej znajomymi na śniadanie. Miał umierać za jedenaście lat, ale w gruncie rzeczy do tego momentu zdoła przynajmniej troszkę się rozkoszować jedzeniem.
W Wielkiej Sali było magicznie, chociaż niezbyt tłoczno. Strop pokazywał dziś białe niebo, z którego prószył śnieżek. Nicholas się ucieszył. Może uda mu się nakłonić Rosemary, jedyne rodzeństwo w szkole, na coroczne lepienie bałwana.
Nalał śmietany do gęstego przysmaku, jakim była owsianka, ale nie rozkoszował się nią tak, jak kiedyś. Pomyślał z goryczą o tym, jak mama i wujek będą się pysznie bawić w Rumunii. Nawet Cosmo i Sara lepiej zniosą święta, w towarzystwie Tonksów. Cosmo na pewno znów będzie się czerwienił na widok starszej osiem lat kuzynki Nimfadory, w Sarę ciocia Andromeda powtłacza te wszystkie pyszności… Owszem, tu też jedzenie było super, ale zjedzenie kawałka puddingu przed kominkiem na sofie, obserwując choinkę byłoby zabawniejsze, niż samotne męczenie owsianki.
Popatrzył ponuro na rude loki jedenastoletniej siostry przy stole Gryfonów. Siedziała w otoczeniu Rona i Harry’ego Pottera, a niedaleko wydurniali się bliźniacy, na których Rosemary patrzyła krzywo.
Nicholas westchnął i pozbierał swe kulawe kończyny, po czym bez słowa dosiadł się do siostry. Poczuł obcą samotniczej naturze, ale dziwnie ciepłą chęć pobycia z Rosemary.
-Nick, co tu robisz?- Rosemary rozszerzyła zielone, lekko skośne oczy. Wszyscy popatrzyli na niego.
Wzruszył ramionami i uśmiechnął się lekko do siostry.
-To jest Nicholas, mój starszy brat. To ten z Ravenclawu.- objaśniła Harry’emu- A to Harry.
-Wiem.- rzekli naraz Harry i Nicholas i podali sobie ręce. Harry wydał się Nicholasowi dość miły.
-Pomyślałem sobie, że moglibyśmy pójść i pobawić się razem na śniegu.- zaproponował siostrze.
Fred i George siedzący nieopodal ryknęli śmiechem.
-Co, Nick, nie uważasz, że jesteś za stary na zabawę w śniegu z siostrą?- zapytał któryś.
-Nie, szczególnie, że wy sami też się w nim bawicie.- rozszerzył oczy Nicholas.
-Ale my to co innego…- zauważył z rzeczową miną Fred- Matka zawsze powtarza, że szczególne z nas przypadki. Ciekawe, co miała na myśli…
-Och, uciszcie się, nie mogę spokojnie przeczytać jednego artykułu!- oznajmił Percy z lewej.
Podczas, gdy w ciszy i milczeniu Fred i George dawali sobie znaki, jak niepostrzeżenie wywalić Percy’emu na głowę miskę stojącej przed nimi jajecznicy (Fred nie zrozumiał, przez co George z pasją i zaangażowaniem próbował dawać mu znaki, że jest idiotą, za to Percy zrozumiał doskonale, bo odszedł, węsząc niebezpieczeństwo), Rosemary mruknęła:
-Myślę, że to dobry pomysł. A Harry i Ron mogą się przyłączyć, prawda?
-Pewnie.- uśmiechnął się Nicholas, czując, że jego humor powoli wraca. Ostatnio był jak przypływy i odpływy, chłopiec nigdy nie wiedział, jak będzie się miewał za pięć minut. Wyrok śmierci, brak jakichkolwiek radości w życiu (poza jedzeniem), odrzucenie, kalectwo. I do tego Cho, ignorująca go.
A jednak, pomyślał, idąc na błonia z młodszymi Gryfonami, coś ciągle przywraca mi dobry humor. Jakaś niewysłowiona myśl, kolor, przebłysk. Coś, co mówi: „Nie łam się. Będzie dobrze.”
Rosemary przewróciła się na drugi bok i wpatrywała w plamę księżycowego światła na ścianie. Nicolas Flamel… Kim u licha był? W Hogwarcie było tyle ksiąg i działów, a nawet nie wiadomo było, od czego zacząć szukanie. Hermiona prosiła ją przed wyjazdem o przypilnowanie chłopców i wspólne szukanie, ale dała też jej pomysł, który zupełnie nie pasował do mądrej Gryfonki…
Szukaj w dziale Ksiąg Zakazanych.
Rosemary uniosła się na łokciach i odrzuciła pudełko po czekoladowej żabie, którą zjadła przed snem. Posadzka była zimna i nieprzyjemna, toteż włożyła swoje balerinki, by nie wzbudzać hałasów.
W Pokoju Wspólnym tlił się jeszcze ogienek na kominku, ale niewiele go zostało. Cichutko wyszła.
-Dziecko, gdzie ty idziesz? Jest środek nocy…- ziewnęła Gruba Dama.
Rosemary tylko poprosiła ją o bycie cicho i potruchtała w kierunki biblioteki, odczuwając najmniejszy szmer i hałas jako coś potwornie przerażającego. Zdrętwiała, gdy dostrzegła na końcu jednego z korytarzy ciepły blask lampy, coraz intensywniej tańczący na ścianie. Filch idzie.
Skryła się szybko za gobelinem, starając się nie kichnąć, gdy sapiący woźny mijał jej położenie. Szedł w stronę przeciwną, a więc jakiś uśmiech losu. Wymknęła się zza gobelinu i potruchtała przy ścianie, bardziej obawiając się szybkiej i sprytnej, pojawiającej się znienacka Norris, niż artretycznego Filcha.
-Dział Ksiąg Zakazanych…- przeczytała trzęsącym się szeptem, gdy wpełzła do biblioteki. Była sama, ukryta bezpiecznie w labiryncie wysokich półek… Która mogła odpowiedzieć na jej pytanie?
Zaczęła wodzić palcem po grzbietach, ale nic jej nie mówiły poza tym, że niektóre mogły pamiętać założycieli szkoły. Czuła ciarki na plecach i nerwowo odwracała się za siebie co jakiś czas.
Nagle usłyszała coś, co sprawiło że podskoczyła parę cali nad posadzką, mianowicie mrożący krew w żyłach wrzask. Odjęła ręce od grzbietów przekonana, że to ona spowodowała. Dalej rozległ się brzęk tłuczonego szkła i sapanie Filcha od wejścia. Rosemary coś zaświtało w głowie: „To nie ja. Ktoś jeszcze nie śpi.”. Na razie trzeba było się stąd zmywać…
Przywarła płasko do ściany za jedną z półek tak, by mijający ją woźny jej nie dostrzegł. Gdy już odszedł potuptała na palcach ku wyjściu, wytrzeszczając oczy w ciemnościach.
Wpadła da coś ciepłego i twardego. Przystanęła, skonfundowana.
-Właź!- usłyszała syk, potem jakiś ruch i oto stała przykryta przedziwnym płaszczem Harry’ego, a jego właściciel dyszał z emocji obok. Bez słowa puścili się pędem przez korytarz i wylądowali nie wiadomo gdzie. Harry i Rosemary popatrzyli na siebie w milczeniu, nie wiedząc, gdzie dalej.
-Polecił mi pan, panie profesorze, żebym natychmiast pana powiadomił, jeśli ktoś będzie chodził nocą po zamku, a ktoś właśnie był w bibliotece… w dziale Ksiąg Zakazanych.
Podskoczyli oboje, bo głos Filcha zabrzmiał dość niespodziewanie. Wydawało się, że go zgubili!
-W dziale Ksiąg Zakazanych? No, daleko nie uciekł, zaraz go złapiemy.
-Snape…- pisnęła Rosemary do odrętwiałego Harry’ego. Ten natomiast zaczął się cofać, ciągnąc ją za sobą do jakichś drzwi, które na szczęście były otwarte. Wśliznęli się do środka z ulgą, ale Rosemary wpierw rozejrzała się po klasie, czy nie czai się tam jakiś kolejny trójgłowy pies lub inne paskudztwo.
Oparli się o ścianę, dysząc z ulgą. Filch i Snape poszli gdzieś dalej.
-Niewiele brakło… Coś ty tam robił?- szepnęła do Harry’ego.
-Szukałem czegoś o Flamelu.- odparł cicho Harry.
-To tak jak ja.- odgarnęła rude loczki z twarzy i rozejrzała się- Patrz. Jakie piękne lustro.
Podeszli do niego oboje. Rosemary z zafascynowaniem oglądała złote ramy i napis w przedziwnym języku. Wymsknęła się spod peleryny i stanęła z boku zwierciadła, patrząc na złote zdobienia.
-Rosemary!- syknął Harry.
-Co?- spytała flegmatycznie, ale stwierdziła ze zdziwieniem, że jej przyjaciel miał zszokowany, przerażony głos. Obróciła się do niewidzialnego Harry’ego, który pewnie wciąż stal przed lustrem.
Nie odparł.
-Co?- spytała natarczywiej, ale Harry wciąż milczał.
-Mamo?- usłyszała jego szept po chwili- Tato?
-Że co? Harry, wszystko gra? Gdzie jesteś?- zaniepokoiła się jedenastolatka.
Długo nie odpowiadał.
-Rosemary…- usłyszała jego przejęty głos- Tu są moi rodzice. Cała moja rodzina!
-Gdzie?
-W lustrze… Stoją za mną…
-Zdejmij pelerynę, czuję się głupio…- poprosiła z zaniepokojeniem i obawą o zdrowie chłopca.
Ściągnął niedbale płaszcz i zauważyła, że stał bardzo blisko tafli, jakby próbując ją przeniknąć.
-Popatrz! Moi rodzice!
Rosemary podeszła bez przekonania przed lustro ciekawa, czemu Harry tak się zachowuje.
-Widzę tylko mnie i ciebie.- wzruszyła ramionami.
-Czekaj, odsunę się. Może ty też zobaczysz swoją rodzinę?
Stała ze sceptycznym wyrazem twarzy przed taflą zwierciadła. Panowała wyczekująca cisza. A potem… Wysoka, szczupła, ciemna postać jakby wynurzyła się z nicości za nią. Rosemary otworzyła szeroko zielone oczy. Ktoś podszedł do niej, uśmiechnięty od ucha do ucha i poczochrał jej włosy.
Widziała ojca pierwszy raz w życiu. Był młody, miał może ledwo przekroczoną trzydziestkę. Czarne jak smoła włosy rozrzuciły się niedbale po czole i jego okolicach, stalowoszare oczy zmrużył od dołu, co nadało im wyraz bystrego rozbawienia. I był niesamowicie przystojny.
-Tata…- szepnęła w szoku.
Uśmiechnął się jeszcze szerzej, szczerząc białe zęby, potem jednak ten uśmiech stał się smutniejszy, gdy objął ją ramieniem. I stali tak razem, tata obejmujący własną córeczkę, której nigdy nie poznał, lecz za to szczęśliwy i spokojny. Rosemary wykonała ruch w bok, by wtulić się w jego ubranie, lecz natrafiła na pustkę. I wtedy to do niej dotarło. Jego nie ma. ON NIE ŻYJE.
Coś eksplodowało w sercu jedenastolatki. Nieznane, rozpaczliwe i zabijające pragnienie, gdy to, co było na wyciągnięcie ręki, okazało się niemożliwe do osiągnięcia. Dzieliła ich tylko i aż tafla lustra.
-Tatuś…- zapomniała, że Harry stoi niedaleko i bacznie jej się przygląda w milczeniu. Przykleiła się do zwierciadła, błagając na wszystko, by pozwolono jej przejść na drugą stronę. Tata stał za nią, po raz pierwszy tak blisko i taki był nieosiągalny…
Nie mogła uwierzyć, że czubki palców nie przenikają tafli jak wody. Nie potrafiła ogarnąć tego, że stoi tam jej ojciec, a ona nawet nie może go przytulić. Dotrzeć do niego. To było koszmarne, gorsze, niż nieokreślona, bezosobowa tęsknota, jaką do tej pory w życiu do taty żywiła. Był nieosiągalny.
-Daj mi też popatrzeć…- poprosił Harry. Rosemary po chwili usłuchała, a potem, gdy Harry z tym samym głodem wtapiał się w spojrzenie rodziców, usiadła przy ścianie i rozpłakała się jak nigdy.
***
Cosmo wyskoczył na zimną ziemię z powozu niedbale i odgarnął włosy. Draco zrobił to samo za nim, z tym że z większą gracją. Otrzepali szaty Hogwartu, a Draco wciąż się krzywił:
-Śmierdzące powozy. To dla plebsu, nie dla nas… No, znowu do budy…
-Ja tam się stęskniłem!- wyszczerzył zęby Cosmo i popatrzył na wieżyczki zamku, majaczące nad koronami gołych drzew.
-Spędziłeś święta u mojej ciotki, prawda?- zagadnął Draco, gdy szli rozmiękłym zboczem- Tej, co została przez nas wydziedziczona za małżeństwo z Mugolem.
-Moja chrzestna, Andromeda, jest w porządku.- objaśnił Cosmo z chłodem- I Nimfadorę lubię…
Zaczerwienił się. Draco, widząc to, parsknął szyderczo.
Cosmo znowu poczuł ukłucie żalu i goryczy, gdy minęła ich spora grupka odzianych w czerwono-żółte szaliki. Do tej pory nie mógł przeboleć, że nie jest w Gryffindorze. Ciekawe, jak siostra…
-Się masz, Rosie.- rzucił niedbale, gdy on i Draco minęli trójkę Gryfonów, czekających na Granger w hallu. Draco prychnął, wymienił z Weasleyem i Potterem wrogie spojrzenia i powiedział:
-Przywitaj się z siostrą. Idę do Wielkiej Sali coś zjeść. Ja, W PRZECIWIEŃSTWIE DO NIEKTÓRYCH, nie miałem dawno okazji, by jeść to śmieciowe, szkolne jedzenie.
Ron prychnął coś w stylu: „Udław się wątróbką, Malfoy”, ale najwyraźniej do Dracona to nie dotarło. Może specjalnie, bo niedaleko stała McGonagall, pilnując porządku.
-Jak tam święta?- spytał Cosmo, czując się dość głupio w towarzystwie chłopców, których powinien uważać za największych wrogów- Na pewno były pyszne.
-No, żarcie było ekstra, nie Ron?- wyszczerzyła się jego bliźniaczka, a potem wypaliła- Widziałam tatę, Cosmo.
-Że jak?- zdziwił się, unosząc brwi- O czym ty mówisz?
-W jednej z klas było dziwne zwierciadło i w nim zobaczyłam tatę.- uśmiechnęła się smutno- Harry też widział rodziców, a Ron…
-Stop!- burknął rudy chłopiec, czerwieniejąc- Zabraniam ci odkrywania moich marzeń wrogowi!
-Nawet by mnie to nie interesowało. Myślisz, że nie mam nic do roboty!- odwarknął Cosmo.
-No więc, wiesz, jaki był cudowny, nasz tata?- zawołała szybko i Cosmo zauważył dziwne błyski w jej oczach i niezdrowe podniecenie- Oczu nie mogłam oderwać… Jakbym się zakochała…
-Wiem, jak wyglądał…- rzekł wolno Cosmo, patrząc gdzieś w przestrzeń- Tonksowie pokazywali mi zdjęcia… Dziwne tylko, że mama i wujek je zawsze kryli i nie wisi ani jedno jego zdjęcie w domu… Sara powiedziała, że są zamknięte na klucz w kredensie… To tak, jakby się wstydzili.
-Dlaczego mama nigdy nie pokazała mi zdjęcia taty?- miauknęła Rosemary- Nie rozumiem…
-Dobra, muszę lecieć, bo Draco się zapewne niecierpliwi.- rzucił Cosmo, ignorując Rona, który burczał coś o służalczości panom i Rosemary, która zaczęła się z nim prawie bić w obronie brata.
-Jesteś już.- oznajmił Draco znudzonym tonem- Matka dała mi na drogę pudło z trifle, zrobionym przez Zgredka. Możemy w salonie zjeść, zamiast tu karmić się tym… Co ci jest?
-Nie, nic.- Cosmo westchnął- Myślę nad tym wszystkim…
Draco zmierzył go podejrzliwym spojrzeniem, ale nic nie powiedział. Cosmo całą drogę do salonu gryzł się tym, co mówiła Rosemary. Widziała tatę w lustrze. Gdzie ono jest? Czemu ona?
Weszli do Pokoju Wspólnego Slytherinu i zajęli jedną ze skórzanych kanap. Panowało zielone, gazowe oświetlenie, płonął leniwie ogień, a wkoło kręciło się mnóstwo ludzi, rozprawiających o świętach i ich atrakcjach. Cosmo właśnie bezwiednie obserwował koleżanki z klasy: Pansy, Millicentę i Dafne, które komentowały z radością okropną cerze Padmy Patil, gdy Draco przyniósł pudło z deserem i opadł na sofę nonszalancko.
-Widziałeś Vincenta i Gregory’ego?- zapytał Cosmo, nie patrząc na towarzysza.
-Nie, gdzieś tam się plączą.- oznajmił Draco lekceważąco- Zastanawiam się, czy w ogóle do nich dotarło, że już się skończyły ferie i czas wracać… Goyle mógłby zapomnieć. Chcesz?
Trifle okazało się trochę roztłamszone, więc łatwiej było bezceremonialnie nabierać na widelec ciapkę z biszkopta, dżemu, kremu, owoców i bitej śmietany. Przyjemnie się siedziało z Draconem przed kominkiem na wygodnej sofie, raz po raz nurkując widelcem w słodkim trifle. Cosmo zapomniał na chwilkę o dręczącej go wizji ojca w jednym ze zwierciadeł szkolnych.
-Panie profesorze…- Draco skłonił grzecznie głowę przed Snapem, który właśnie ich minął, by pouzupełniać zapasy składników w domowym kredensie- Może się pan poczęstuje?
Podsunął, chyba tylko ironicznie, duże pudło z rozpaćkanym trifle Snape’owi pod nos. Ten pozezował troszkę bez emocji na wątpliwej urody deser i powiedział cicho:
-Nie, chłopcy, smacznego.
-Jak święta, profesorze?- zagadnął przyjacielsko Cosmo- Tu pewnie była uczta…
-Istotnie, nie mogłem narzekać…- uśmiechnął się łagodnie Snape- Poza tym, że trzeba było ganiać w nocy po korytarzach jakiegoś wścibskiego uczniaka, który znów pomyślał, że zasady nie obowiązują tak wybitnych jednostek, jak on…
-Czyżby Potter?- uniósł brwi Draco, jakby trochę ożywiony perspektywą ciekawej rozmowy.
-Przypuszczam, że to on. Niestety, nie złapaliśmy go.- wykrzywił wargi, po czym rzucił groźnie- A ty, Black, opatul się jakimś swetrem. Jest styczeń, a siedzisz w samej koszulce!
I oddalił się do kredensu. Czarna peleryna wzdymała się za nim. Draco i Cosmo wymienili spojrzenia.
-Potter chodził po korytarzach, coś takiego…- mruknął Draco.
-To nie musiał być on.- zauważył Cosmo, próbując nadziać na widelec duży kawałek gruszki z kompotu, która apetycznie wystawała zza masy kremu w pudle Dracona- Nie ma dowodów.
-Założę się o mój spadek, że to był on.- warknął ze złością platynowowłosy- Tylko on mógł biegać po szkole bez zastanawiania się nad konsekwencjami! Święty, nietykalny Potter!
-Nie, jest po prostu odważny.- westchnął ze znużeniem Cosmo.
-Daj spokój!
-Powaga! Jest w Gryffindorze, czyż nie?- odgarnął czarne kosmyki z włosów.
-Nie, to nie to! Jemu się wydaje, że jest taki cudowny, że nikt go nie ruszy!- zirytował się Draco.
-To odwaga.- pokręcił głową Cosmo- Ja też bym mógł chodzić nocą po korytarzach, a nie wydaje mi się, żebym był nietykalny, a już na pewno nie jestem święty!
-Nie chodziłbyś. Bałbyś się.- parsknął szyderczo Draco- My, Ślizgoni, nie lubimy ryzyka. Własna skóra jest cenna, jak wężowa skóra… Zawsze ojciec powtarza mi to powiedzonko.
-Chodziłbym i na pewno bym się nie bał!
-A zakład, że nie?
-Zgoda, o ile?
-Może być pięć galeonów.- wzruszył ramionami Draco niedbale- Mamy ich góry.
-Dobra.- zacisnął zęby Cosmo, zdając sobie sprawę, że on nie ma ani jednego- Filch nie jest zły…
-Filch nie.- uśmiechnął się złowróżbnie Draco- Ale zwierzęta w lesie tak…
-No co ty, chcesz, żebym się fatygował beztrosko do lasu?!- zawołał Cosmo.
-Ciszej!- syknął Draco i ściszył głos- Jak chcesz okazać odwagę, pójdź do Zakazanego Lasu.
-Dobra!- warknął ze złością Cosmo, nadziewając bestialsko ostatnią malinę w morzu bitej śmietany.
Rosemary leżała sobie spokojnie na łóżku, gapiąc się bezmyślnie w baldachim. Było jej bardzo ciężko. Twarz taty, którą zapamiętała w każdym szczególe, prześladowała ją wszędzie. Nie mogła wyłączyć tęsknoty, cokolwiek się nie działo. Po prostu ją zaraził swoim brakiem.
Wciąż i wciąż nie potrafiła się pogodzić z myślą, że innym się udało. Dostali od losu coś, co było oczywiste i dziwne by było z pewnością, gdyby nie dostali: oboje rodziców…
-Rosemary, już wiem!- Hermiona nagle wbiegła do dormitorium, podniecona i zadyszana z jakiegoś powodu- Znaleźliśmy Flamela!
Rudowłosa uniosła się niechętnie na łokciach, obserwując koleżankę. Co ją to interesowało? Co Hermiona mogła wiedzieć o tym, co teraz się z nią dzieje?
Ale uniosła się z posłania bez narzekania i podeszła do Hermiony, która właśnie wyszperała olbrzymią księgę ze stosu chyba ze stu podobnych, które piętrzyły się niedaleko jej łóżka.
-Chodź, biegniemy!- rzuciła z podnieceniem i obydwie wybrały się na dół, chociaż Rosemary bez entuzjazmu Hermiony. Siedzieli już tam Harry i Ron nad szachami.
-Nie przyszło mi na myśl, żeby zajrzeć tutaj! Wypożyczyłam to z biblioteki kilka tygodni temu, żeby się rozerwać jakąś lekką lekturą.
-Lekką?- zdziwił się Ron.
-Siedź cicho.- burknęła i zaczęła przeglądać z przejęciem księgę- Wiedziałam! WIEDZIAŁAM!
-Czy możemy się już odezwać?- spytał niewinnie Ron.
-Nicolas Flamel jest jedynym znanym twórcą Kamienia Filozoficznego!- rzekła z przejęciem.
-Czego?- rzucili naraz Harry, Ron i Rosemary.
-No nie… Czy wy nic nie czytacie? Patrzcie… przeczytajcie, o, tu.
Rosemary, Harry i Ron pochylili się ku sobie, by razem przeczytać ustęp w „lekkiej książce” Hermiony. Rosemary nie za wiele widziała przez łokieć Rona, a w dodatku nie był tym nieziemsko zainteresowana, co ją zdziwiło dość mocno. Ogólny sens tekstu do niej dotarł dość pobieżnie.
-Rozumiecie? Ten pies musi strzec Kamienia Filozoficznego, odkrytego przez Flamela! Założę się, że poprosił Dumbledore’a, żeby się zaopiekował Kamieniem, bo przecież są przyjaciółmi, a Flamel wiedział, że ktoś tego skarbu szuka, i właśnie dlatego Dumbledore kazał Hagridowi zabrać go z podziemi Gringotta!
-Kamień, który wytwarza złoto i czyni nieśmiertelnym!- szepnął Harry- Nic dziwnego, że Snape chce go mieć.
-I nic dziwnego, że nie mogliśmy znaleźć Flamela we „Współczesnych osiągnięciach czarodziejstwa”- mruknął Ron- Nie bardzo jest współczesny, skoro ma sześćset sześćdziesiąt pięć lat, prawda? Kurczę, chciałbym mieć taki Kamień… Wreszcie byłoby mnie stać na wszystko… A ty co byś zrobił, Harry?
-Uwolniłbym się najszybciej od Dursleyów. Kupił własne mieszkanie.- wzruszył ramionami Harry.
-Tak myślałem… A ty, Hermiono?
-Nie wiem… Może spróbowałabym zdobyć dzieła, których nie da się kupić w księgarniach?
-Tu też niewiele się myliłem… A ty, Rosemary?
-Nie wiem. Nie mam pojęcia, co można dostać za pieniądze i mogłoby mnie ucieszyć. Nic takiego nie ma.- mruknęła rudowłosa dziewczynka i wstała, czując się bez nastroju do czegokolwiek. Przyjaciele popatrzyli na nią z troską i nie naciskali. Ojca nie da się kupić, nawet za jakieś Kamienie Filozofów.
Cosmo spał w najlepsze, gdy ktoś nim potrząsnął.
-So się dzije?- spytał bardzo zaspanym tonem i polizał zaschłe wargi.
-Ponoć miałeś iść do Lasu.- usłyszał szept kuzyna- Obiecałeś mi już dwa tygodnie temu. Zakład!
-Ja? Miałem… do Lasu?- Cosmo starał się zrozumieć sposób myślenia Dracona.
-No! Powiedziałeś wieczorem, że idziesz do Lasu dziś w nocy!
-No tak… Taa… Czekaj…
Zwlekł się z łóżka, obolały. Głowa ciążyła mu niebezpiecznie, ale ustał w miejscu.
-Draco, jest pierwsza nad ranem!- jęknął- Litości!
Jego kumpel, zamiast ją okazać, zarzucił na czarnowłosego pelerynę. Cosmo jęknął bardziej przekonująco, bez skutku i został wypchnięty z dormitorium. Ziewnął potężnie, zastanawiając się, czy jest na tyle zdesperowany, by położyć się na skórzanej sofie. Nie był, więc ruszył w stronę wyjścia.
Dopiero gdy zatrzasnęło się za nim, poczuł strach, którego się nie spodziewał. Sam, jeden, na korytarzu, za rogiem może czai się żądny krwi Filch…
Przełknął ślinę ściśniętym przełykiem i ruszył cichymi, ciemnymi lochami. Rozległ się za nim jakiś charkot. Cosmo podskoczył, czując serce nieomalże w ustach, ale to tylko Krwawy Baron, kaszlący pod ścianą w swój koronkowy mankiet i nie zwracający na ucznia uwagi. Odetchnął, rugając się w duszy za taki dziecinny strach.
-Jak chcesz być aurorem, udowodnij to!- szepnął do siebie hardo i wznowił wędrówkę.
Nigdy nie chodził w nocy po szkole. Było niesamowicie. Ciemno i cicho, ale przez opuszczone korytarze niosły się podejrzane, dziwne dźwięki niewiadomego pochodzenia.
Cosmo bez przeszkód dobrnął do wielkich, dębowych wrót, prowadzących poza teren zamku. Od razu pożałował zakładu z Draconem, gdy wylazł na zimną, styczniową noc. Niebo najwyraźniej było bezchmurne, bo gwiazdy wyglądały jak diamentowy, ostry proch. Śniegu nie było, toteż jedenastolatek szybko potruchtał przez błonia, ślizgając się na okrytej rosą trawie. Opatulił się mocniej, dysząc z emocji i wysiłku. W pewnym momencie już przy Lesie nie wyrobił i pośliznął się z jękliwym piskiem, wtaczając do ciemnej głuszy. Wstał szybko, rozglądając się. W Lesie było tak fatalnie ciemno, że zatęsknił za światłem.
-Lumos.- szepnął, błagając różdżkę z czarnego bzu o jakąś reakcję- Skupić się…
Ale ku jego uciesze zapłonął jej koniec. Uradowało go to bardziej, niż się spodziewał. Czary! Umiał robić czary, które pomogą mu we wszystkich przygodach jak ta, a nie tylko na durnych lekcjach.
Ukrył różdżkę tak, by nikt z zamku jej nie widział i wszedł do Lasu głębiej. Było cicho i mroźnie, pachniało mokrą ściółką, a gołe gałęzie dodawały niesamowitości, rysując kontury na tle gwiazd.
Miał wrażenie, że coś go obserwuje i nie mógł powstrzymać nerwowych ruchów za siebie. To było denerwujące. W ciemności przed nim zaświeciły jakieś żółte ślepia, a Cosmo tak się przejął, że upuścił różdżkę, krztusząc się śliną. Była to jedynie sowa.
W miarę zapuszczania się głębiej robiło mu się zimno i do tego ogarniały go fale ciarek. Musi tylko wejść na tyle głęboko w Las, by znaleźć niezbity dowód na obecność tu. Nie miał pięciu galeonów…
-Kto tu jest?!- warknął tuż za nim jakiś natarczywy głos tak nagle, że serce mu przystanęło. A kiedy już zaczęło walić trzy razy szybciej, czmychnął przed siebie, jak stał. Pędził, potykając się o korzenie i wystające elementy runa leśnego, ale interesowało go wyłącznie to, by się szybciutko oddalić.
Nie zauważył głębokiego wykrotu przed nim, więc, tracąc ze zdumieniem grunt pod nogami, wkotłował się do dołu, troszkę rozmiękczonego i zabłoconego. Szybko odzyskał sprawność siebie i wgramolił się pod jakieś wystające korzenie, tworzące w dole jamę. Skulił się w niej i popiskiwał, czując wielki żal do siebie i Dracona za takie głupie pożytkowanie czasu w nocy. Zamiast spać…
-Ach!- pisnął wysoko ze strachem, gdy jakaś wysoka, dziwna postać wskoczyła do wykrotu i zobaczyła go. Jej kontury były bardzo dziwne…
Stał przed nim stwór o wyglądzie człowieka, lecz nogach konia. Obserwował go ze szczerym zdumieniem, tak jak i Cosmo obserwował jego. Miał długie, zmierzwione włosy i olbrzymie oczy.
Panowała cisza, gdy oboje mierzyli się nieufnymi spojrzeniami. Cosmo powoli wygramolił się z jamy i otrzepał, obserwując kątem oka stworzenie. Nie ruszało się, wlepiając w niego zdziwiony wzrok.
-Jestem Cosmo, a ty?- zapytał, czując, że strach ustępuje miejsce zaciekawieniu.
Nie odezwało się, nieufnie na niego łypiąc. Zauważył, że jest bardzo młode. Może w jego wieku?
-Zrozumiałeś w ogóle? Umiesz mówić?- zagadnął znów.
Zwierzę, ku jego przerażeniu zarżało i stanęło dęba, okazując wściekłość.
-Pewnie, że umiem!- warknął cienki, delikatny głosik- Myślisz, człowieku, że jesteś ode mnie lepszy?
-Niezupełnie to miałem na myśli.- wyjaśnił cierpliwie- Wiesz, nie odpowiedziałeś, chciałem…
-Jestem samiczką!- warknęła istota- A ty wtargnąłeś na nasz teren! Mój ojciec był zły i każe cię zabić!
-Ojej…- mruknął Cosmo, wcale nie czując już strachu- To on mnie uraczył takim cudnym warknięciem od tyłu znienacka, co wykopało mnie aż tu?
-I dobrze, cały jesteś uświniony!- parsknęła szyderczo „samiczka”- Wyglądasz głupio.
-Zawsze tak wyglądam.- wzruszył ramionami Cosmo, rozluźniając się tym, że zwierzę jest, sądząc po słowach, mentalnie na jego etapie rozwoju. Poczuł przewagę- Kim jesteś… samiczko?
-Mam na imię Vellerin, człowieku, jeśli już musisz wiedzieć!
-Nie muszę, ale chcę. I nie jestem człowiekiem. To znaczy jestem, ale nie do końca mnie zadowala to, że mi to wypominasz. To nie moja wina i mam na imię Cosmo!- zakończył buńczucznie.
Vellerin wytrzeszczyła na niego swoje olbrzymie oczy, ale nie zdążyła odpowiedzieć, bo nad nimi zamajaczyła potężna figura kolejnego zwierza. Była olbrzymia.
-Vellerin!- warknął- Zadajesz się z człowiekiem?!
Cosmo poczuł, że strach powraca. Musiał go zwalczyć.
-Nie, to bardziej ja zadaję się z nią…- rzekł tłumaczącym głosem- Chce mnie… pan… zabić?
Zwierzę stało jeszcze chwilę w milczeniu.
-Nie krzywdzimy źrebaków.- rzekł w końcu, ale takim tonem, że bez wątpienia chętnie by złamał zasadę- Nic tu po tobie, człowieku. Wracaj, skąd przyszedłeś. Tam twoje miejsce.
-Jestem dość bezbronny, mogę liczyć na pomoc?- zapytał potulnie Cosmo.
-Że co?!
-Błagam! Jestem tylko źrebakiem!- poczuł, że musi oddać jakby hołd stworzeniu. Pokazać, że jest zdany na łaskę i siłę tych dziwnych zwierząt.
-Vellerin, zajmij się nim.- rzucił w końcu niechętnie ciemnowłosy stwór i odgalopował.
Vellerin spojrzała na niego niechętnie i oboje wydostali się z wykrotu. W milczeniu ruszyli ku zamkowi. Cosmo czuł galopującą ciekawość. Takie dziwne zwierzęta!
-Jak nazywa się twój gatunek, Vellerin?- zapytał wciąż skromnym tonem.
-Centaury, człowieku.- rzekła piskliwie takim tonem, jakby był co najmniej idiotą.
-Ach, centaury… Racja… Czemu tak się na mnie gniewasz? To chyba nieładnie, szczególnie na mnie.
Popatrzyła na niego w szczerym zdumieniu. Cosmo wepchnął ręce w kieszenie.
-Czemu akurat na ciebie mam się nie gniewać?- warknęła.
-Być może jestem jedynym żyjącym człowiekiem, który chce z tobą rozmawiać.- oznajmił chytrym tonem- Taka okazja… Nieczęsto można rozmawiać z najprawdziwszym człowiekiem gdy ma się zad konia, nie?
-Jeżeli inni ludzie też są tak głupi jak ty, dziwię się, że nie gumochłony rządzą światem.
-Gumochłony też…- zauważył- Mam kolegów, którzy niewiele się różnią od gumochłonów. Wygląd, ujemny iloraz inteligencji, sposób poruszania, ślinienie się, wszystkożerność…
Tym razem Vellerin z trudem utrzymała powagę. Dobrnęli na skraj Lasu.
-Czy mogłabyś mi dać kosmyk swoich włosów?- spytał bez ogródek.
-Że jak?!- wrzasnęła nieomalże.
-Proszę!
A to by było, pomyślał Cosmo, gdybym przyniósł Draconowi kosmyk włosów centaura!
-Wy, ludzie, jesteście naprawdę rasą niższą, jak mi zawsze mówiono!- prychnęła i odgalopowała.
Cosmo westchnął i patrzył za dziewczynką-centaurem. Szkoda. Centaury były fascynujące…
Musiał się zadowolić byle mokrym kijkiem jako dowodem. Podążył więc do szkoły z powrotem, ściskając kijek mocno w zgrubiałych z zimna dłoniach. Wśliznął się niepostrzeżenie do Sali Wejściowej…
-Black!
Jęknął i odwrócił się potulnie. Stał tam jego ojciec chrzestny, mierząc go od stóp do głów bezemocjonalnym spojrzeniem czarnych oczu.
-To… To…- wykrztusił Cosmo, czując, że mokry badyl w dłoni bardzo rzuca się w oczy.
-Co robiłeś na błoniach?! Wiesz, która godzina?!- warknął Snape.
-Ja tylko chciałem…
-Powinienem cię ukarać.- zauważył opiekun Slytherinu- Po co ci ten kij?
-On… Jest…- Cosmo poczuł, że zbiera mu się na potężny wybuch płaczu. Tak niewiele brakowało! Wyszedł z głuszy, ubabrany błotem z jamy, przeżył eskapadę do Lasu, uratowany przez centaury, a jego własny ojciec chrzestny złapał go w drodze powrotnej. I zaraz go ukarze, a jeszcze nie był karany… Trzeba rozmydlić sprawę i wyjść z opałów…
Cosmo zawył potężnym, spazmatycznym płaczem, ile sił w płucach.
Snape patrzył na niego z konsternacją.
-No dobrze, w porządku, żyjesz… Marsz do łóżka.
Ale Cosmo ryczał dalej. Lubił się tak zachowywać, by wzbudzać ogólne współczucie i czułość. Ciekawe, czy Snape to kupi…
Wciąż kwiląc, podszedł do ojca chrzestnego i wtulił się w jego czarne szaty. Snape’a zagipsowało, a Cosmo dzielnie wył dalej, krztusząc się w duchu ze śmiechu.
-Dobrze, dobrze…- rzekł skatowany Snape- W porządku, chłopcze, nic się nie dzieje…
Niewprawnie poklepał go po czarnych włosach po chwili, po czym spróbował odkleić chrześniaka od siebie. Objął go ramieniem i chyba postanowił odprowadzić.
-Przepraszam.- chlipnął Cosmo- Chyba zasmarkałem panu szatę… Ma pan wszędzie smarki…
Snape, z jakiegoś powodu jakby zbledł i zblazował.
-O smarkach już się nasłuchałem.- burknął- Nawiasem mówiąc, twój ojciec… Coś jeszcze?
-Mój ojciec?- Cosmo ryknął jeszcze większym płaczem- Nie mam taaaatyyyy!!!
-CIIISZEJ! Ja też nie miałem!- rzucił jakby w desperacji Snape, stając przed wejściem do Pokoju.
-Nie miał pan?- otworzył szerzej załzawione, orzechowe oczy Cosmo- W ogóle?
-W ogóle. Był pijakiem.- Snape zachowywał się trochę, jakby zmuszono go do pocieszania jedenastoletniego dzieciaka siłą- A teraz do łóżka, Cosmo!
-Aaaleee móóóój był doooobry!!!- zawył dziko, a z oczu trysnęły fontanny.
-Niewątpliwie…
-Nooooo! Niech mnie pan przytuli…- chlipnął cichutko i znów mocno przytulił się do szat Snape’a, pozbawiająć go tchu i do końca walcząc o udobruchanie siłą nauczyciela.
Usłyszał ciężkie westchnięcie i Snape po chwili topornie objął go jednym ramieniem dla świętego spokoju.
-Czemu nie mówię do pana wujku?- spytał nagle Cosmo stłumionym o szaty głosem.
-Bo jestem profesorem i myślę, że wzbudziłoby to salwy śmiechu w sali.- rzekł cicho.
-Ale jak nie jesteśmy w klasie? Tak, jak teraz?- uniósł na Snape’a najbardziej niewinny wzrok orzechowych, załzawionych oczu, na jaki go było stać.
-Tak jak teraz… Dobra, mów mi, jak ci się podoba.- warknął Snape, ale widać było, że nie jest zły- A teraz idź do łóżka, bo jest zdecydowanie za późno. I nie łaź po korytarzu więcej!
-Dziękuję!- wtulił się jeszcze raz do zesztywniałego Snape’a i wszedł do Pokoju Wspólnego, nie wierząc, że ominął karę. Gdy drzwi się za nim zamknęły, otarł łzy, syknął tryumfalne „Yesss! Oh, yeah!”, przy jednoczesnym wykonaniu tańca pawiana i odszedł spokojnie do sypialni, wymachując kijem na wszystkie strony.
Nicholas lubił samotnie spacerować. Zdał sobie sprawę, że ma już prawie cały czas zachrypnięty głos, tak rzadko go używał. Ale to nic, znacznie lepiej było mu kluczyć pomiędzy drzewami na skraju Zakazanego Lasu w ciszy i milczeniu, niż kotwasić się z innymi Krukonami na stadionie, gdzie właśnie trwał mecz. Nicholas lubił mecze quiddicha, ale nie w takim tłumie.
Gdy już porządnie zmarzł na styczniowym, ale nie lodowatym powietrzu, postanowił wrócić. Ruszył więc po mokrych kamieniach stromym, trawiastym zboczem, które nie wyglądało zachęcająco: roztopiony śnieg rozmiękczył szare, długie pasma trawy i kłębów ziół, które w nieładzie kładły się na ziemi niczym włosy topielca.
W Wielkiej Sali przeszedł niechcący przez Krwawego Barona, co bardziej oburzyło Barona niż jego samego, po czym usiadł grzecznie do stołu, nakładając sobie ciepły strudel jabłkowy. Nikogo nie było, dzięki Bogu, ale chłopiec przypuszczał, że długo nie nacieszy się brakiem jazgotu. Istotnie, zaraz partiami powlewali się do sali uczniowie, jazgocząc, jazgocząc i to do potęgi nie wiadomo której. Ślizgoni i Puchoni mieli ponure miny, ale Krukoni i Gryfoni tryskali szczęściem, co utwierdziło Nicholasa w przekonaniu, że mecz przegrali Puchoni, co dawało niebieskiej i czerwonej drużynie szanse na zwycięstwo Pucharu. No, chyba że Ślizgoni nadgonią to i oni mogą wygrać.
-Hej, Nicholas, dzisiaj jest impreza u nas w salonie!- oznajmiła Tamara, mijając z przyjaciółkami siedzącego Nicholasa- Byłoby miło, jakbyś był, bo wszyscy Krukoni świętują wynik meczu! Organizujemy z naszą paczką naprawdę coś ekstra, a chłopaki pójdą do kuchni po słodycze!
Nicholas uniósł obojętny wzrok znad strudla na rozentuzjazmowaną Tamarę i jej różowe z emocji policzki. Przełknął flegmatycznie kęs i uśmiechnął się kwaśno:
-Nie, dzięki. Nie muszę iść na takie coś. Miłej zabawy.
Entuzjazm Tamary prawie zgasł. Za to wzięła się pod boki i popatrzyła nań taksująco.
-Wiesz co, jestem rozczarowana. Nie uważasz, że dobrze by ci zrobiło, jakbyś przestał się tak odcinać od ludzi? Specjalnie cię zaprosiłam, by zintegrować twój ciężki przypadek z ogółem…
-Nie muszę być integrowany z ogółem.
Tamara westchnęła z rezygnacją i patrzyła jeszcze chwilę wyczekująco na Nicholasa.
-Jak chcesz.- burknęła- Ale jakbyś zmienił zdanie…
-W porządku.- zbył ją szybko Nicholas nieprzytomnie i niedbale, obserwując zarumienioną Cho, wchodzącą właśnie do sali z Mariettą. Czuł, że Tamara jeszcze chwilkę nad nim stała, ale odeszła.
-Cześć, Cho.- rzucił do Chinki, ale właśnie Belby podetknął jej nogę dla żartu, więc cała jej rozchichotana uwaga skupiła się na nim. Nicholas zrobił się czerwony i zmarkotniał, szczególnie, że Marietta usłyszała go i teraz mówiła coś do Chang z drwiną. Chłopiec nie zwrócił na to uwagi, tylko wyszedł, ignorując spojrzenie czarnowłosej, skierowane w jego stronę. Zaczął się denerwować, że może zauważyła rumieniec wstydu na jego bladej zazwyczaj cerze. Nie chciałby, za nic, aby ktokolwiek dowiedział się o tym, jakie uczucia żywi do Cho. On sam nie wiedział. Przecież nie był zakochany, to takie głupie i dziewczyńskie! A coś sprawiało, że przykuwała jego wzrok…
To głupie, rzucił sobie, kuląc się z książką od astronomii w pustej, nieużywanej klasie w pobliżu Wieży Ravenclawu. W salonie panowała ta cała beznadziejna impreza, zjazd i zlot tłumów śmiejących się ludzi. Ale Nicholasowi wcale nie było żal tego, że musi czytać nie w wygodnej sofie, lecz gdzie indziej. Cały Hogwart, wyjąwszy towarzystwo, był cudowny, toteż skulił się przytulnie, notabene w wygasłym, okopconym palenisku kominka w tej sali. Poczuł, że na tak niewielkiej powierzchni będzie mu wygodnie i miło, chociaż rozważał przez moment pójście do Hagrida. Gajowy był w porządku, jeden z niewielu. Ale chłopiec chciał teraz być sam i nie słuchać głosu ludzkiego…
-A, tu jesteś. Widziałam, że wchodziłeś do tej klasy…
Nicholas z niejakim udręczeniem uniósł głowę znad książki o astronomii. Do komnaty wśliznęła się Tamara Lehr, zamykając za sobą cicho drzwi. Popatrzyła na niego wyczekująco, unosząc brwi.
-Eee… Czemu siedzisz w kominku?- spytała ze szczerym zdumieniem.
-Bo mi wygodnie.- odparł krótko Nicholas, wracając do lektury. Był wytrącony z równowagi jeszcze jedną oznaką tego, że Cho ma go głęboko gdzieś i nie miał zamiaru z nikim dzielić czasu wolnego.
-Szukałam cię, bo chciałabym, żebyś poszedł do salonu, gdzie są wszyscy.- nacisnęła Tamara.
Nicholas westchnął i popatrzył na nią. Przeczesała chłopięcą, czekoladową grzywę niedbale. Czyżby w jej oczach czaiła się troska?
-Czemu mnie chcesz wrzucić do tego tłumu?- spytał- Nie widzisz, że nie pasuję do czegoś takiego? Wolę być sam i, uwierz mi, dobrze mi z tym, naprawdę. Nie muszę iść na tę imprezę.
-Odpowiem ci tylko tyle, że zawsze mi było ciebie żal.- rzekła po dłuższym przyglądaniu się- Chciałabym cię tylko jakoś zaklimatyzować, bo zawsze chodzisz taki smutny i ciągle jesteś sam…
-Nie, dziękuję. Nienawidzę wzbudzać troski i współczucia.
-Ale wzbudzasz, dlatego pójdziesz na przyjęcie. Ja je organizowałam, między innymi.
-Nie chcę.
Starsza koleżanka podeszła bliżej i stanęła nad nim jak kat. Nicholas mimowolnie jęknął.
-Idziesz na nasze przyjęcie.- oznajmiła ze złością.
-Nie chcę!
-Idziesz, bez dyskusji! Wyłaź z tego kominka!
Z nadzwyczajną, jak na taką chudą i drobną osobę siłą, wyciągnęła z zapałem Nicholasa z paleniska za ramię tak, że aż się zatoczył na kamiennej posadzce. Chłopak tak się zdziwił, że zapomniał protestować, zamiast tego zaniósł się kaszlem, bo wzbiły się obłoczki czarnej sadzy, w której był ubabrany. Tamara pociągnęła go bez pardonu ku górze, więc po chwili stał na nogach.
-Widzisz mnie w tej okopconej szacie i mordzie, jak wchodzę na to twoje święte przyjęcie?- warknął, czując złość, a zdarzało mu się to niezmiernie rzadko.
-Życie.- skomentowała okrutnie- Chodź, idziemy.
Pociągnęła go za rękaw mocno. Żeby Cho tak się starała… Ta myśl rozsierdziła go jeszcze bardziej.
-Nigdzie nie idę!- zdenerwował się.
-Ależ idziesz, młody szczylu.- skomentowała bezlitośnie Tamara.
-Daj mi spokój! Puść!
Wyrwał rękaw i popatrzył na nią z wściekłością. Tamara za to obserwowała go spokojnie zza prostokątnych okularów. Jej szczupła buzia nie wyrażała emocji poza znużeniem.
-O co ci chodzi!?- zawołał ze złością- Nie rozumiem… Miałem wolny czas poświęcić czytaniu i niech mnie wszyscy zignorują, a ty chcesz mnie ciągać po jakichś zbiegowiskach ludzkich! Nienawidzę czegoś takiego! Tak bardzo chcesz mi popsuć dzień?! Nudzi ci się, czy jak?!
Tamara obserwowała go zupełnie bez emocji. Po chwili rozszerzyła wąskie usta.
-Chciałam ci pomóc.- rzekła cichym głosem- Najwyraźniej wolisz tkwić w tym stanie, w który sam się wpędzasz i z którego nikt cię nie wyciągnie, bo jesteś tak głupi, że uderzasz pomocną dłoń. Miłej lektury, jeżeli wieczne osamotnienie ci odpowiada. Przepraszam za zaoferowanie swego towarzystwa.
I wyszła z sali z obojętną miną. Nicholas stał jeszcze chwilkę i patrzył przed siebie, czując się dość głupio. To fakt, był tego dnia wyjątkowo jak na siebie zły, ale biedna, Bogu ducha winna Tamara była taka w porządku… Też jako jedna z niewielu i dopiero teraz to dostrzegł. Przełamał się i wybiegł.
-Tamara!- kulał szybko, widząc jej oddalającą się sylwetkę- Tamara, czekaj, proszę!
Dopadł do niej i kiwnął, czując w duchu, że będzie tego żałował i to bardzo.
-Dobrze, w porządku, przepraszam…- rzekł- Nie chciałem się wyżyć na tobie… Mogę iść na… to…
Jęknął, zanim się zdołał powstrzymać. Nie umiał pokazać starszej koleżance, że mu się to podoba. Ale Tamara roześmiała się, widząc jego reakcję.
-No dobra, widzę, że wyraźnie ci to nie pasuje.- uśmiechnęła się, kręcąc głową- Oj, młody, ty się chyba nigdy nie dostosujesz… Przyjęcia nie są złe, nie rozumiem tego…
Kiwnęła do chłopaków, którzy stali w wejściu do Pokoju Wspólnego Ravenclawu. Machali do niej, by się pospieszyła, bo brakuje jej towarzystwa w środku. Nicholas posmutniał, zdając sobie z tego sprawę. Na Tamarę ktoś czekał, jej BRAKOWAŁO… A kto czekał na niego? Może miała rację?
-No, to chodźmy…- mruknął, uśmiechając się smutno. Nie podobało mu się to mimo wszystko.
-No, to chodźmy…- parsknęła czternastolatka i popchnęła go w drugą stronę. Zdziwił się nieco.
-Tamara, nie idziesz?- zawołał jeden z jej kolegów ze zdziwieniem- Chodź, czekamy z kremowym!
-Bawicie się dobrze!- odkrzyknęła z uśmiechem- Dzisiaj nie udzielam się towarzysko!
-No co ty!- jęknął jeden z nich- Gdzie cię niesie?!
-Bawcie się dobrze, na razie!
-Czemu nie idziemy na imprezę?- zdziwił si Nicholas- Gdzie mnie ciągniesz?
-Nie chciałeś iść do tłumu, to pójdziemy na błonia. Tam jest spokój i cisza.
-Ale… Twoja impreza… Czekają na ciebie!- młody Black wcale nie chciał, żeby rezygnowała z czegoś takiego- Przecież chciałaś, no to idźmy… Głupio mi teraz, zawracajmy.
-Jesteś niemożliwy!- parsknęła, zatrzymując się- Zdecyduj się, młody! Szczerze, gdzie chcesz iść?
-Na błonia, ale…
-No, to idziemy. Raz się beze mnie obejdą. Przecież cała ich tam kupa, jak wiesz. Raz dotrzymam towarzystwa samotnikowi!- zaśmiała się i znów odniósł wrażenie, że jest „kolorowa”.
Ale i Nicholasowi zrobiło się bardzo miło. Ktoś zrezygnował dla niego z całego tłumu „fajnych ludzi”. Dla takiego fajtłapy, kaleki i outsidera. Śmiejąc się i ciesząc obecnością życiodajnej Tamary Lehr, szedł pewnie przez korytarze szkoły. I w nosie miał, że jest cały obciachowo okopcony.
-Witaj, Severusie.
-Witaj, Mary Ann.
-Coś takiego, ale się zmieniłeś.
-A ty ani trochę.
Staliśmy naprzeciw i pochłanialiśmy się podejrzliwymi spojrzeniami jakby zza szklanej szyby. Nie widziałam Severusa na oczy odkąd przyszedł kilkanaście lat temu do Wiązowego Dworu z prośbą o przebaczenie za wydanie Potterów. A i od szkoły widziałam go wyjątkowo rzadko: raz spotkałam się z nim w Kotle, a wcześniej uciekłam sprzed ołtarza. Więcej spotkań nie pamiętałam. Severus zmienił się na twarzy, bo wciąż ubierał się w długie, czarne peleryny. Miał martwe oczy, nie mogę tego inaczej nazwać, i surową, gorzką twarz. Ale włosów dalej nie umył… Aż trudno uwierzyć, że był moim przyjacielem, bo stał się jak obcy.
-Miło, że zechciałeś się spotkać ze mną w tę niedzielę.- przerwałam milczenie.
-Usiądźmy.- zaproponował spokojnie, więc zajęliśmy cichy, odizolowany stolik w kącie Kotła. Panowała dziwna, spokojna cisza, ale nie było mi głupio.
-Jak sobie radzisz?- zapytałam.
-Jakoś idzie.- wykrzywił wargi Sev.
-Słyszałam, bardzo wyraźnie, że mój najstarszy syn…
Severus zwęził oczy.
-… cóż, sprawiacie sobie nawzajem problemy…- zakończyłam dyplomatycznie.
-Trochę mi przykro, ze względu na ciebie, że pan Black jest tak przeze mnie tępiony.- rzekł cicho- Ale musiałaś zauważyć, że bywa… irytujący, w swojej bezpośredniej naturze.
-Nicholas zawsze taki był.- stwierdziłam sucho- Nazbyt spokojny i obojętny. Jako dziecko nigdy nie sprawiał kłopotów, podczas gdy resztę trzeba było mieć nieustannie na oku, bo nie była samodzielna. Nie rozumiem tylko, czemu tak się na niego zawziąłeś. Przecież nie przypomina Syriusza! To Cosmo jest jego wierną kopią, nie Nicholas.
-Ale Cosmo jest moim synem chrzestnym i Ślizgonem.- zauważył Severus- Patrzenie na niego nie należy do najprzyjemniejszych doznań, podobnie jak na małego Pottera, ale staram się opiekować twoim młodszym synem.
-Jaki jest Harry?- zapytałam cicho, bawiąc się kosmykami włosów.
Dziwny skurcz przebiegł przez twarz Seva. Westchnął nieznacznie.
-Ech, taki sam, jak ojciec. Arogancki i pyszny, łamiący zasady… Sam pofatygował się na dorosłego trolla górskiego z bandą dzieciaków, między innymi twoją córką!
-Tak myślałam…- rozmarzyłam się- O trollu słyszałam. Nie irytuj się, przecież to Gryfoni!
-Do Gryfonów, jak zauważyłaś, nie mam zbytniego sentymentu!- warknął- Zwłaszcza do Pottera i jego bandy… Zachowują się podejrzanie, jakby węszyli i uważali się za kogoś lepszego niż zwykli uczniowie… Nie podoba mi się to, a brawurowa natura Pottera…
-Daj spokój, węszyć? Za czym mieliby ci węszyć? Mówisz, jak Moody.- parsknęłam.
Severus zmierzył mnie badawczym spojrzeniem, jakby oceniając moją zdolność kodowania.
-Wiesz, Meg, Albusa coś niepokoi.- rzekł Sev bardzo cicho- Pamiętasz informację o włamanie do Gringotta na początku roku?
Kiwnęłam głową, zaniepokojona jego powagą na twarzy. Co się znowu dzieje?
-Nie powinienem ci tego mówić, ale w skrytce był potężny artefakt magiczny. Jego posiadanie daje praktycznie nieśmiertelność. Przed próbą kradzieży został przeniesiony do Hogwartu i zabezpieczony przez każdego z nas w potężny sposób. Ale ktoś próbował go wykraść… Pytanie, kto? Komu na tym zależy, by stać się nieśmiertelnym?
-Nie mam pojęcia.- szepnęłam, czując obawy- Nie wiem, kto…
-Ktoś, kto niespodziewanie utracił moc i życie.- rzekł prawie niesłyszalnie Severus.
Ścisnęłam kufel Ognistej, trzymany przeze mnie. Obawiałam się takiej odpowiedzi.
-Przecież Albus mówił, że nie umarł.- uniósł w ponurym tryumfie brew- Dzieją się dziwne rzeczy… Najpierw włamanie, ale w szkole artefakt też nie jest bezpieczny. Troll górski w lochach nie jest przypadkiem. Kiedy szkoła szalała w chaosie… To takie proste, nie uważasz? Nie tylko to…
-Ale kto? Nie wyobrażam sobie, żeby Sam-Wiesz-Kto biegał sobie po szkole!- odczułam gulę w gardle- Ktoś mu pomaga, czy działa sam? Ale nawet nie ma ciała, by utrzymać różdżkę!
-Może przecież posłużyć się nieswoim ciałem… Mam pewne podejrzenia co do nowego nauczyciela obrony przed czarną magią. Jest bardzo młody i przerażony, ale jest w nim coś dziwnego i niebezpiecznie tajemniczego… Mary Ann, ja prawie wiem, że z nim coś nie gra!
-To powiedz to Dumbledore’owi.- zaproponowałam- On powinien się na to uczulić.
-Nie, już mnie zbył.- pokręcił głową Severus- W Noc Duchów nie biegłem z innymi ganiać za trollami, lecz poszedłem się przekonać, czy artefakt jest bezpieczny. I wyobraź sobie, że spotkałem Quirrella niedaleko! Udał bardzo przerażonego trollem, dziwne tylko, że zawsze powtarzał, że się nimi pasjonuje… To jego zakres zainteresowań… Podczas meczu quiddicha dwa miesiące temu nowa miotła Pottera zachowywała się, jak zaklęta. Ktoś go zaatakował, próbował zabić. Kto w szkole mógłby czynić tak niebezpieczne i trudne czary? Chyba tylko dorosły, czyli nauczyciel. Jestem prawie przekonany, że był to Quirrell!
-Ktoś atakował Harry’ego?- przeraziłam się.
-Taa… Postanowiłem pokrzyżować mu plany i starałem się odczarować miotłę, żeby Potter z niej nie zleciał… Ale wybuchł pożar i chaos na trybunach, więc i tak na jedno wyszło, Potter się z tego wykaraskał… Ktoś go wyraźnie nie lubi, stanowi oczywiste zagrożenie.
Spuścił wzrok na swój trunek. Ja popatrzyłam na jego chude, blade palce. Przerażało mnie to, co powiedział. Czyżby Voldemort gdzieś tam wydobywał się na powierzchnię?
-I mówisz, że Harry, moja córka i ich przyjaciele coś knują?- zapytałam- Węszą?
-Tak.- warknął- Ma się wrażenie, że nie zadowala ich rola przeciętnych uczniów… Ktoś chodził po dziale Ksiąg Zakazanych w ferie, kiedy w szkole siedziało dziesięć procent uczniów, wśród nich Potter… Kto inny mógłby szperać po księgach?
-Ale nie masz pewności.- zauważyłam- Nie złapałeś dowodu.
-O ile pamiętasz, Meg, jego ojciec też lubił w tajemniczy sposób znikać…- zwęził oczy.
Zmarszczyłam brwi, ale po chwili to do mnie dotarło. Peleryna-niewidka Jamesa! Tylko, że Dumbledore wziął ją… A może oddał?
-Zaniepokoiłeś mnie tym, Severusie.- rzekłam spokojnie po chwili- To wszystko wydaje się tak… Myślałam, że śmierć Jamesa i Lily oraz zabranie mi ukochanego nie było daremne… Teraz widzę, jak okrutnie się myliłam…
Zakryłam twarz dłońmi, próbując powstrzymać cisnące się do oczu łzy. Całe moje życie zniszczone tylko po to, by usłyszeć, że daremno… To oczywiście nie musi oznaczać zagrożenia, Voldemort jest niczym w porównaniu do tego, kim był dawniej. Ale pewne okoliczności mogą mu pomóc, a wtedy…
Ciarki mnie przeszły, lecz poczułam, że Severus ujął moją dłoń pocieszająco. Popatrzyłam w jego czarne oczy i przeszyły mnie wspomnienia i emocje z dawnych lat. Już nie było szyby.
-Miej oko na moje dzieci, proszę.- uśmiechnęłam się blado- Zwłaszcza na Nicholasa. On… jest bardzo chory, nieuleczalnie… Niewątpliwie i jego wkrótce stracę…
Cień współczucia i smutku przeszył wyraz twarzy Severusa.
-I na Harry’ego… On i jego przyjaciele chyba nie wiedzą, z kim zadzierają…
-Postaram się, Meggie.- uśmiechnął się samymi wargami, jak to przystało na człowieka, który przeszedł w życiu piekło. Rozumiałam to, pewnie też tak się uśmiechałam.
Wstaliśmy i przytuliliśmy się mocno, odczuwając ulgę z powodu bliskości przyjaciela.
***
Rosemary wypuściła Ataraksję przez okno sowiarni. Jej ciemna sowa, która nosiła imię po stanie psychicznym, w którym człowiekowi nic do szczęścia nie brakuje, wzbiła się w powietrze i odleciała za korony drzew w ośnieżonym Zakazanym Lesie. Luty przyniósł nowe opady śniegu.
Kiedy Ataraksja znikła z pola widzenia, Rosemary uśmiechnęła się i popatrzyła w prawo na chłopca, który w tym samym momencie przy sąsiednim oknie wypuszczał swoją sowę- Hedwigę- by poszybowała znacznie bliżej, czyli do chatki ich dobrego przyjaciela, Hagrida. Harry popatrzył na rudowłosą pannę Black i odwzajemnił uśmiech.
-Wciąż nie możesz ich zapomnieć?- spytała cicho i delikatnie, opierając się o ścianę ramię w ramię z Harrym. Czarnowłosy okularnik westchnął i wlepił wzrok w czubki adidasów.
-Wolałbym wysyłać Hedwigę do nich… Żyć normalnie, jak każdy inny, nie na łasce Dursleyów. Czy to normalne, Rosemary, że widziałem mamę i tatę pierwszy raz w życiu miesiąc temu?
Rosemary nie umiała odpowiedzieć na pytanie chłopca, za to położyła mu rękę na ramieniu. Uśmiechnął się smutno z wdzięcznością.
-Jak widziałeś, ja też nie mam normalnej rodziny… Brakuje mi taty, a razem z tobą też widziałam go pierwszy raz w życiu. Odszedł tak dawno, że tego nie pamiętam…
-Nie mówiłaś nam tego. Nie wiedziałem, że nie masz taty. Co się z nim stało?- spytał ostrożnie Harry.
-Zginął w walce z Sam-Wiesz-Kim… Podobno blisko śmierci twoich rodziców.
-Może się znali?- uniósł brwi Harry, trochę się rozchmurzając- Twoi rodzice i moi. Tak mało wiem…
Rosemary po chwili kiwnęła głową potakująco. Nie chciała mu jeszcze mówić, że znali się perfekcyjnie, a rodzicami chrzestnymi jej przyjaciela byli jej rodzice. Nie wiedziała, jak Harry by zareagował, w końcu znali się ledwo pół roku. Będzie jeszcze okazja.
-Niby miałam normalny dom… Rodzeństwo i mamę, a mój wujek pełni rolę taty.- podjęła znowu- Ale to nie to samo. Nigdy nie będzie to to samo.
-Przynajmniej nie musiałaś pół życia spędzić w komórce pod schodami.- burknął Harry, ale Rosemary parsknęła, więc i jemu się to udzieliło- No co, Dursleyowie zawsze mnie tam zamykali!
-Wiem, ale to brzmi tak głupio i śmiesznie!
-Nie widziałem w tym nic śmiesznego…
-Nie, dość głupie jest to, że nikt nie wiedział na czele z tobą, że mógłbyś ich pozamieniać w omszałe kupy łajna! Wyobraziłam sobie ich minę, gdyby wiedzieli, na co się narażali całe życie.
Harry też parsknął, jakby rozluźniony.
-Wuj Vernon… Wąsata, omszała kupa łajna…- mruknął, jakby z rozmarzeniem.
Rosemary ryknęła śmiechem i poklepała przyjaciela po ramieniu.
-Chodź, Harry. Ron i Hermiona na pewno już wstali i będą źli, że nie czekaliśmy na nich w salonie.
Razem, żartując z nieznanych Rosemary Dursleyów, podążyli w dół po kamiennych stopniach. Rudowłosa dziewczynka dobrze się czuła z Harrym, ale zastanawiało ją tak wiele rzeczy, tak wiele pytań i niedopowiedzeń chodziło jej po głowie od ferii. Czemu Snape próbuje wykraść Kamień? I ta twarz ojca, stale łażąca jej po głowie…
91. Nieodwracalny wyrok Dodała Mary Ann Lupin Piątek, 21 Października, 2011, 23:05
moja najdłuższa notka. Przełamałam, na dole dalszy ciąg.
Mam nadzieję, że zakońćzenie zostawi, wbrew wszystkiemum, pozytywne emocje.
A jeśli chodzi o Cosmo... Czytajcie dalej
Nicholas ocknął się po dość twardym śnie. Rzadko kiedy wysypiał się w tej szkole, ale tego dnia było inaczej i czuł determinację do zaczęcia na nowo. Koledzy z domu rozprawiali w najlepsze o wakacjach, wszyscy opaleni i rozwrzeszczani. Paul zaokrąglił się jeszcze bardziej.
-Priscilla, kocham cię!!!- pruł się przez okno Eddie piskliwym głosem, by dziewczyny z dormitorium Krukonek mogły usłyszeć- Wyjdź za mnie!!! Wyglądasz cudownie w tych nowych włosach!!!
Nicholas niezauważalnie wytrzeszczył oczy, dziwiąc się, jak można być tak bezpośredni. Swą drogą, za sukces uznał, że kojarzy już wszystkie pięć koleżanek z dormitorium dziewczyn. Jedną kojarzył szczególnie… W trakcie wakacji niewiele myślał o Cho, ale teraz, gdy zobaczył ją na uczcie… Co prawda, nie zmieniła się jakoś wybitnie, ale troszkę jednak inaczej wyglądała. Poza nią kojarzył jej wszystkie rozchichotane, przygłupawe koleżanki: kędzierzawą, chudą Mariettę, opaloną i drobną blondynkę o kręconych włosach i imieniu Priscilla, Królową Rozchichotańców, czyli brązowowłosą i żywą Natalie oraz Kendrę, która według wszystkich miała boskie włosy, a według samego Nicholasa, przypominały wełnę izolacyjną, po której ktoś skakał, tyle że były czarne jak smoła. Kendra była szczytem osoby, którą można by określić jako przygłup i Nicholas zastanawiał się, co ona tu robi.
Nicholas zignorował Eddiego, który wrzasnął coś do niego w stylu „chodź i przyłącz się do nas!”, gdy cała trójeczka stała przy oknie i wrzeszczała do dziewczyn. Po części dlatego, że Marcus Belby zdzielił Carmichaela i spytał bez ogródek, czy „zgłupiałeś, wrzeszcząc tak do tego łamagi?!”. Gdyby nie to, może i by się przyłączył wbrew swemu charakterowi do kolegów. Na pewno zyskałby w oczach Cho i może uznałaby go za zabawnego, chociaż takie coś nie leżało w jego naturze.
Westchnął, gdy wszedł do Wielkiej Sali. Cho niezbyt wiele do niego mówiła od czasu nieszczęsnego projektu, za który dostali zero punktów. Owszem, kiwała grzecznie głową na jego widok, ale nie podeszła i nie porozmawiała z nim, jak mu minęły wakacje…
Czując lekkie uczucie zawodu i brak apetytu, przeżuwał wolno owsiane ciastko, których stosy piętrzyły się przed nim. Obserwował bezwiednie stół Slytherinu. Siedział tam, zielony na twarzy jak jego wstążeczki na szacie, Cosmo. Wyglądał na skrajnie podłamanego, obserwując kolegów z domu. Nicholas pokręcił głową do samego siebie. Wciąż do niego nie dotarło, co ten dzieciak robi w Domu Węża. Jak to się w ogóle mogło stać?! Chociaż, po głębszym zastanowieniu… Do Slytherinu, poza wszami i mendami, trafiali ludzie, których można by opisać jako inteligentnych, lecz na swój własny, sprytny sposób. Cosmo taki był. Tylko brakowało mu doprowadzającej do szału wredności. Jeszcze.
Siedział obok niego jakiś blondwłosy chłopiec o bardzo delikatnych rysach i szczupłej buzi. Mówił coś z wyrazem twarzy wszechwiedzącego, a Cosmo lekko unosił jeden kącik górnej wargi i rozszerzał dziurkę od nosa po tej samej stronie, co skutkowało tym, że wyglądał, jakby się czegoś brzydził. Robił to tak, że wszyscy poza platynowowłosym widzieli jego niesmak i niektórzy się dobrze bawili.
Nicholas zerknął na drugą stronę Wielkiej Sali. Siedziała tam jego siostra, rozmawiając z ożywieniem z Ronaldem i tym Harrym, synem jego matki chrzestnej. Ona natomiast wyglądała na zadowoloną.
-Cześć, Nicholas!- usłyszał cieniutki głosik, gdy Cho i jej koleżanki go mijały.
-Czeee…- udało mu się tylko wydobyć z siebie, po czym udał, że kolejne ciastko go zaabsorbowało. Nad ich stosem dostrzegł nieprzyjazną twarz Marcusa. Widać nadszedł, gdy obserwował Rosemary.
-Cześć, Nick!- Eddie opadł na ławę obok niego- Dzięki za zajęcie tacy z owsianymi.
Podczas, gdy chłopcy oskubywali stos, Nicholas zerknął na Cho. Nie patrzyła w jego stronę.
-To masło w oczach…- zaszydził Marcus.
-Masło w oczach?- zdumiał się Nicholas- Widziałeś kiedyś człowieka, który chodziłby z masłem w oczach? To chyba dość skomplikowane…
-A widziałeś kiedyś kogoś NORMALNEGO, kto miałby uszy wilka, zamiast normalnych?- odciął się Belby, gdy Eddie i Paul parsknęli okruchami ze śmiechu.
-Nie, ale na odmóżdżonego przygłupa patrzę teraz.- warknął Nicholas, mając już dość. Miało być tak pięknie! Czemu się do niego doczepili, czego chcą?! Jeszcze Eddiego w miarę lubił, Paula tolerował, ale nie mógł znieść, że Belby wciąż mu dopiekał. Wstał, po czym obojętnym, nierównym krokiem kulawych kończyn udał się w swoją stronę-na eliksiry, najwspanialszy z wspaniałych zajęć.
Nie sądził, żeby Snape zmienił choćby w najmniejszym stopniu stosunek do niego. Bardziej go frapowało, co z Cosmo. Z jego osobą Snape może mieć problem-wychowanek i syn chrzestny, czyli idealny materiał na ulubieńca, ale to podobieństwo do ojca i to, że to jego syn…
Zarechotał mściwie. Biedny Snape, zagwozdka…
Eliksiry mieli w tym roku z Gryfonami. Stało ich tam paru. No, to przynajmniej nie Ślizgoni.
-Co tam u ciebie słychać?- zapytała Cho, znienacka wynurzająca się z ciemnego kąta.
-Hmm, nie dzieje się nic niezwykłego. Nie wiem, co powiedzieć.- wzruszył ramionami Nicholas, odnotowując z żalem pewne znużenie w głosie Cho- Gdzie zgubiłaś koleżanki?
-Poszły po rzeczy.- wzruszyła ramionami.
Zaległa przykra, napięta cisza. Nicholas bardzo żałował, że nie umie być jak Eddie i wrzasnąć teraz „Kocham cię Cho, wyjdź za mnie!!!”, wyczarowując zamaszystym ruchem ręki jakieś zielsko swoją wiązową różdżką i wręczając jej z szelmowskim uśmieszkiem. Oczywiście, nie uważał, że kocha Cho, ale to byłoby na pewno bardzo wzruszające.
-A ty, gdzie byłaś na wakacjach?- zapytał nieśmiało.
-W Chinach u rodziny taty…- wzruszyła ramionami- Zawsze tam jeżdżę. A ty?
-Ja?- Nicholas poczuł gorycz- Nigdzie. Ja nigdy nigdzie nie jeżdżę.
-Czemu?- Cho wyglądała na zainteresowaną.
-Bo… mama i wujek muszą utrzymywać dom i dużo pracują. Do tego straciłem młodszego brata w katastrofie, gdy miałem prawie dziesięć lat (przez to te nogi). Mama odtąd nie chce nas nigdzie puszczać i wysyłać… Wiesz, boi się…- nie wiedział, czemu jej się zwierza.
-Ojejku…- wytrzeszczyła oczy- Straciłeś brata i przez to… ojejku…
-Odcięło mi nogi i zabiło mojego brata… ale nie chcę o tym mówić…
-Rozumiem.- szepnęła- To okrutne… Twoi rodzice chyba…
-Mama.- rzekła twardo Nicholas- Nie mam ojca. Nigdy nie miałem.
Cho patrzyła na niego tak, jakby zobaczyła go po raz pierwszy. Dostrzegł w jej oczach coś niesamowicie fascynującego. To… współczucie?
-Jak tam, Łamago?- usłyszał z prawej i westchnął. Najwyraźniej Belby i spółka skończyli już się posilać i przyleźli pod salę eliksirów- Uuu… Widzę, że dopadłeś nieszczęsną? Cho, jak to znosisz?
Cho tylko się zarumieniła, ale nic nie powiedziała.
-Czy mógłbyś z łaski swej przestać?- zapytał Nicholas ze złością- Nie rozumiem, o co ci chodzi… Nudzi ci się? A może leczysz swoje kompleksy? To, że jesteś idiotą? Zostaw mnie w spokoju!
-Zostaw mnie w spokoju!- zapiszczał Belby wysoko, naśladując Nicholasa.
-Przestań!- pisnęła niemrawo Cho, czerwieniejąc jeszcze bardziej.
Dwunastolatki pod salą eliksirów zagwizdały. Gryfoni przyglądali im się z zainteresowaniem. Jeden z nich, McLaggen, najwyraźniej świetnie się bawił.
-Jesteś obleśny, stary!- oznajmił rozbawiony Belby- Taki odrażający stwór nie może lubić dziewczyn!
-A kogo, chłopaków? Jak na ciebie patrzę, mogę najwyżej polubić wnętrze kibla.
-Zabawny jesteś, Black.
-A ty jakiś nienormalny!- młody Black miał tak dość, że rozpaczliwie potrzebował znaleźć słaby punkt. Był tylko jeden, o którym powszechnie wiadomo, że boli- Czy twoja matka jest gejem albo jakimś zwierzęciem? Myślę, że pochodzisz z czegoś skrzywionego i sam jesteś niedorozwinięty.
Belby wyciągnął różdżkę, Nicholas sięgnął po swoją.
-Rictusempra!- ryknął Belby, zanim Nicholas zdążył wyciągnąć wiązowy patyk. Skoczył na swoich kulawych nogach w bok w ostatniej chwili, gdy zaklęcie wyrzeźbiło stożek w podłodze lochów. Wpadł z impetem na jakąś kamienną wazę, rozbijając ją i boleśnie raniąc się w żebra. Zabrakło mu tchu, ból go zamroczył, gdy zmieszał się bezwładnie z okruchami po wazie.
-Black!- syknął ktoś- Co ty wyrabiasz!?
Nawet nie miał siły się unieść, bo bolało go potwornie z boku.
-Czemu zaatakowałeś tę wazę? To ważny przedmiot. Tłumacz się.- syknął Snape nad nim.
-Nie ja zaatakowałem wazę, tylko Marcus zaatakował mnie!- wycedził Nicholas, słaniając się z bólu.
-Łżesz! Belby, atakowałeś go?- zapytał Snape.
Marcus pokręcił głową przecząco z niewinną minką.
-Ale to prawda!- krzyknął Nicholas.
-Widzisz, żeby trzymał różdżkę?
-Bo zdążył schować!
-DOŚĆ! Nie dość, że rozwalasz rzeczy swym niezrównoważonym ciałem, to oczerniasz kolegów, a sam wyciągnąłeś różdżkę! Pojedynkowanie się jest nielegalne! Masz szlaban!- wycedził Snape.
Nicholas bardzo chciał, by bok przestał bo tak boleć. I chciał też, żeby Cho coś powiedziała.
-Ale to nie prawda, Belby naprawdę zaatakował pierwszy.- powiedział ktoś.
Niestety, nie była to Cho, lecz Katie Bell.
Snape popatrzył na nią ponuro i uniósł brwi.
-Black i tak się prosi o szlaban, od zawsze. MA TO WE KRWI, prawda, chłopcze? Black, zbieraj się. Nikt nad tobą nie będzie załamywał rąk.
Pomimo rozrywającego bólu Nicholas wstał i wszedł za innymi do sali, której nienawidził.
Cosmo obudził potworny ziąb. Okręcił się mocniej kocem, ale wciąż trząsł się z zimna. Przeklęte lochy!… A w domku mama pewnie paliła w kominku.
Brak okien w dormitorium go przygnębiał. Owszem, był „okna”: malutkie, wąziutkie, gotyckie, zakryte w zupełności mętną, zieloną szybką, gdzieś tam przy stropie. Cosmo nawet nie wiedział, co za nimi jest. Jego całe nowe lokum, włącznie z Pokojem Wspólnym bazowało na oświetleniu sztucznym.
Ściany sypialni były jak całe lochy, z ciemnoszarego kamienia, często okrywały je zielone gobeliny, głównie z wyobrażeniami węża, którego łuski lśniły srebrem.
Meble były bardzo ciężkie i wręcz olbrzymie, z jakiegoś bardzo ciemnego drewna. Łóżka miały baldachimy, narzuty i zasłony z ciemnozielonej, wyszywanej tkaniny, a do każdego dodano trzy drewniane schodki, tak wysokie były. Podobało mu się to jednak. Dorastał w otoczeniu tanich mebelków z domu handlowego w Basildon, gdzie nigdy nie dostałby takiego łoża ze schodkami. Może gdzieś tam, w jakimś wiktoriańskim domu, kosztującym fortunę. I atmosferka też nie była najgorsza, chociaż otaczały go przedziwne, przerażające indywidua. Na pewno nie miał do czynienia z ludźmi ich pokroju do tej pory, ale, o dziwo, nie został jakoś wykluczony. Był jednym z nich.
W dormitorium chłopców mieszkało ich siedmiu. I wszyscy chłopcy przekonani byli niezmiernie o swej wyższości. Cosmo aż się dziwił, z kim przyszło mu mieszkać przez siedem lat. Nie rozumiał, skąd się bierze taka chęć rozwarstwienia i pokazania wyższości.
-To dlatego, że jesteśmy lepsi i już. Mamy lepszą krew. To jak jakość jedzenia, co nie?- wytłumaczył mu cierpliwie Draco Malfoy, gdy pierwszego dnia szli do sali historii magii.
-Nie, nie ogarniam tego.- naburmuszył się Cosmo- Jak można się z tym obnosić?
-No, można! I trzeba. To duma z tego, że takim się urodziłeś.
-Ojej, jaki jestem dumny!- parsknął Cosmo, odgarniając czarną grzywkę włosów- Dokonałem czegoś niewiarygodnego: urodziłem się! Szaaacuuun!
-Słuchaj, jak ty się znalazłeś w Slytherinie?- pokręcił głową Draco- Ale jeszcze cię sprostuję!
Draco Malfoy fascynował Cosmo. Od razu zobaczył, że jest inny i nie chodzi o odrębność od jego kolegów, bo wśród nich raczej się nie wyróżniał. Draco był inny w porównaniu do chłopców, z którymi Cosmo do tej pory się stykał. Całe życie, w zasadzie. Zwykli Mugole, narwani, brudnawi Weasleyowie, bracia, którzy byli jacy byli, od zawsze. A Draco był inny. Pasował mu do tych wnętrz lochów. Miał drobną, szczupłą budowę arystokratycznego paniczyka, platynowe wręcz włosy i płynne, delikatne ruchy. Nie było w nim nic z brudnego Weasleya. On był… zamkowy. I do tego wiedział wszystko o świecie, do którego należał i Cosmo, ale został odcięty. Nawet się dowiedział od swojego nowego kolegi, że są kuzynami, bo ich dziadkowie byli rodzeństwem. No, chociaż wciąż chodził lekko wstrząśnięty decyzją Tiary, przynajmniej miał już towarzystwo, nie jak Nicholas. A chodzenie z nowo poznanym kuzynem po szkole, którą już kochał, należało do przyjemnych. Nawet, jeżeli głównym tematem było jeżdżenie po „świętym Potterze”.
Cosmo zwlókł się z łoża zgrabnie i zerknął z frustracją na okno, zakryte zielonkawą szybką.
-Oczywiście, pogoda jest dość niejasna, proszę państwa…- burknął.
Draco popatrzył na niego swoim specyficznym wzrokiem znad kołdry, marszcząc brwi usilnie.
-Nie wiem, kurczę blade, jaka dziś pogoda! Czy zakładać podkoszulek…- objaśnił czarnowłosy.
-Też problem!- prychnął delikatnie Draco.
-Fakt, mogłem mieć twój i czekać, jak pierwszego dnia ty, aż skrzat domowy złoży u wezgłowia całe moje odzienie!
-Nie śmiej się ze mnie.- naburmuszył się jego kuzyn- Matka nie ostrzegła mnie, że tu nikt mi nie pomoże w ubieraniu i porannej toalecie… Powinni pozwalać przywozić skrzaty domowe! Ale dzisiaj załóż podkoszulek, idziemy na błonia, bo, nareszcie, jest czwartek!
-Lekcja latania!- sapnął z uciechą Cosmo i wskoczył na łóżko, by dać upust radości.
-E! Ciszej!- stęknął z głębi Gregory Goyle swym tępawym głosem.
Cosmo nie przejął się ospałym kolegą i z ukontentowaniem wyrżnął czubkiem głowy w ciemnozielony baldachim, aż ten się wybrzuszył. Trochę go zamroczyło i przysiadł ze zdumieniem na posłaniu. Nogi dyndały z olbrzymiego posłania, lodowate od temperatury.
Gdy już chłopcy się ogarnęli, ruszyli zaspanym korowodem do Wielkiej Sali. Panował tu wielki tłum. Cosmo nie bez pewnego ubolewania zerknął na stół Gryfonów. To okrutne… Jego siostra wcinała coś towarzystwie Pottera i Rona, rzucając nieprzyjazne spojrzenia nawijającej cały czas coś tej przemądrzałej Granger, z której niemiłosiernie nabijał się Draco i jego wszystkie koleżanki Ślizgonki.
Wszystko bardzo fajnie i pięknie, ale jakże cudownie by było, gdyby mógł siedzieć tam z Rosie… Prawdę mówiąc, nie miał szansy rozmawiać z nią od jakichś dwóch tygodni i poczuł, że ich bliźniacza więź jest bardzo cenna i kochana. Tęsknił, ale czuł pewien rodzaj nieprzyjemnej zazdrości i zdenerwowania, że to właśnie JĄ Tiara Przydziału umieściła w JEGO wymarzonym domu.
On, Draco, Vincent Crabbe i Gregory Goyle ruszyli wolno wzdłuż stołów.
-… to znaczy, że o czymś się zapomniało.- mówił Longbottom w momencie, gdy Draco, przechodząc obok, niespodziewanie wyrwał mu jakąś szklaną, czerwoną kulkę. Cosmo zdrętwiał, łapiąc napięty wzrok siostry, podczas gdy Ron i Harry Potter zerwali się, by rzucić na Dracona.
-Co tu się dzieje?- profesor McGonagall wkroczyła właśnie do akcji.
-Malfoy zabrał mi przypominajkę, pani profesor.- pisnął Longbottom.
-Chciałem tylko zobaczyć.- Draco zmrużył szare oczy, po czym odszedł.
-Chodźcie, chłopaki.- rzucił Cosmo do Vincenta i Gregory’ego, po czym, pospieszył za Draconem.
-Rozmaślony skarżypyta.- prychnął cicho Draco- Ciekawe, po co temu fajtłapie przypominajka? I tak nie ma mózgu, nic mu już nie pomoże… Profesorze!
-Witaj, Draco!- to Snape, który właśnie wychodził z Wielkiej Sali. Zerknął po całej czwórce. W tym ułamku sekundy, kiedy obserwował Cosmo, ten poczuł niemiły skurcz gdzieś z tyłu głowy. Podobno Snape nie znosił jego ojca… Cosmo dużo już się nasłuchał, że wygląda prawie kropka w kropkę jak tata. Czy to było powodem, dla którego Snape ignorował prawie całkowicie jego osobę? Nie dokuczał mu, bo był Ślizgonem i jego chrześniakiem, ale wylewny i rozmowny też nie był…
Usiedli przy stole, gdzie Cosmo bez entuzjazmu zaczął męczyć owsiankę. Jedzenie było wyborne, ale wciąż czuł gorzki posmak żółci, od dwóch tygodni. Nie mógł zdzierżyć, że jest w Slytherinie. Przecież to było oczywiste, że pójdzie do Gryffindoru! Zawsze wydawało mu się, że tam pasowałby najlepiej… Ciekawe, czemu poszedł do Slytherinu…
-Draco, czy ktoś z mojej rodziny był w Slytherinie?- zaczepił kuzyna, gdy szli na zaklęcia.
-Jeszcze pytasz!- prychnął Draco- Ty nic nie wiesz? Blackowie, wszyscy, byli w Slytherinie! No, jak się zdarzył jakiś wyjątek, to go pewnie wydziedziczyli, ale nie wiem…
-Wszyscy, bez wyjątku?- jęknął prawie Cosmo.
-Bez wyjątku.
Cosmo gryzł się tym przez wszystkie lekcje, do wyjścia na błonia. Albo ojciec był czarną owcą w rodzinie, albo mama i wujek kłamali, że był w Gryffindorze… Swoją drogą, to z jakiej rodziny on pochodził! Wszyscy parę pokoleń wstecz w Slytherinie… Szkoda, że nic nie wiedział wcześniej!
Na błoniach było słonecznie, ale trochę zimno, bo wiał wietrzyk. Ślizgoni w liczbie dziesięciu i Gryfoni, których było dziewięciu i właśnie nadeszli, stanęli grzecznie w dwóch wrogich obozach, elektryzując się spojrzeniami. Cosmo nie robił tego, rzecz jasna. Obserwował Gryfonów, swoich niedoszłych ziomków i za wszelką cenę starał się pokazać wzrokiem, że nie ma złych zamiarów.
-Na co czekacie? Niech każdy stanie przy miotle! No dalej, nie ociągać się!
Była to pani Hooch, która właśnie nadeszła. Stanęli obok kilkunastu mioteł, leżących równo na soczyście zielonej trawce.
-Nareszcie coś normalnego w tej budzie!- usłyszał obok siebie syknięcie Dracona- Zapisuję się do drużyny, a ty? Najszybciej jak się da. I powiem staremu, że chcę Nimbusa 2000.
-W życiu ci nie pozwolą.- odszepnął Cosmo, stając obok jakiejś starej, nędznej miotły- Nie wolno.
-Mnie zawsze wolno, drogi kuzynie.- syknął Draco, mrużąc oczy.
-Wyciągnąć prawą rękę nad miotłą!- usłyszał gdzieś panią Hooch- I powiedzieć „Do mnie!”.
-Do mnie!- rozkazał Cosmo nonszalancko i miotła natychmiast usłuchała. Dziwne, pomyślał, jak grałem z Weasleyami w quiddicha, wystarczyło ją po prostu podnieść z piachu. Miotła Draco również podskoczyła do niego posłusznie. Dwaj chłopcy wymienili uśmieszki samozadowolenia.
-Patrz na Longbottoma!…- prychnął cicho Draco.
Rzeczywiście, mały grubas nie radził sobie za dobrze. Zresztą, nie tylko on. Cosmo uniósł brwi.
-Czemu tak mało usłuchało?- zdziwił się na głos, ale pani Hooch podeszła właśnie do nich, więc Draco nie mógł odpowiedzieć. Bezceremonialnie przesunęła rękę Cosmo na chłodnej, wysłużonej rączce, mrucząc „To wyżej… Teraz prawidłowo”, a potem trochę poprzekomarzała się z Draconem, który, wyraźnie naburmuszony, nie do końca chyba akceptował to, że go skrytykowała. W każdym razie, gdy odeszła, Draco mruczał coś w stylu:
-Chyba mierny z niej nauczyciel, jeżeli mówi takie bzdury… Wiem, że dobrze trzymam…
-Może powinieneś jej posłuchać, w końcu to mistrzyni…- zasugerował niepewnie Cosmo, zdziwiony, jak można być takim aroganckim i pewnym swego za wszelką cenę.
-Coś ty, latam od tak dawna, że nie pamiętam!- prychnął Draco- Matka zawsze powtarzała, że powinni odkryć we mnie talent… A ta Hooch nie umie się poznać, najwyraźniej… Patrz na fajtłapę!
Bo oto Longbottom wystrzelił niespodzianie do góry po prostej, a twarz miał tak bladą, że nawet Draco wydał się młodemu Blackowi przy nim stałym bywalcem południowych plaż. Potem zleciał z paru dziesięciu stóp i łupnął głucho o ziemię. Wszyscy obserwowali, przerażeni, jak pani Hooch podbiega do Longbottoma i kuca przy nim. Niektórzy ludzie oglądali swoje miotły z obawą.
Cosmo starał się nie uśmiechać nieco głupawo na widok miny grubaska i tego, co syczał Draco.
-Zabieram tego chłopca do skrzydła szpitalnego.- oznajmiła oschle nauczycielka, gdy wstała- Niech nikt nie waży się ruszyć z miejsca, zanim nie wrócę! Wystarczy, że któreś z was dotknie miotły, a wyleci z Hogwartu, zanim zdąży wypowiedzieć „quiddich”. No, chodź, kochaneczku.
Odeszli oboje. Cała gromada Ślizgonów i Gryfonów stała bezradnie na trawniku, obserwując dwie oddalające się osoby. Draco obok Cosmo nagle ryknął głośnym śmiechem:
-Widzieliście jego twarz? Jak kawał białej plasteliny!
Reszta Ślizgonów zawtórowała Draco, Cosmo uśmiechnął się nonszalancko. Żart może nie był najwyższych lotów, ale niezbyt niezgodny z prawdą. Gryfoni patrzyli na nich z odrazą.
-Zamknij się, Malfoy.- rzekła jedna z Gryfonek.
-Co, bronisz Longbottoma?- zapytała drwiącym tonem Pansy- Nigdy bym nie pomyślała, Parvati, że lubisz takie małe, tłuste, rozmazane maluchy.
-Zobaczcie!- Draco podbiegł i podniósł szklaną kulkę, którą najwyraźniej zgubił Longbottom- To ta głupia zabawka, którą mu przysłała babcia.
-Daj popatrzeć!- Cosmo, bardzo zaintrygowany, wyciągnął rękę, by obejrzeć przedmiot.
-Oddaj to, Malfoy.
Ręka z przypominajką, która wędrowała do wyciągniętej ręki Cosmo, znieruchomiała. Harry Potter przyglądał się z lodowatym wzrokiem Draco. Zaległa cisza. Cosmo uniósł brwi.
-Chyba ją tutaj gdzieś zostawię, żeby Longbottom mógł ją znaleźć… Na przykład… na drzewie.
-Oddaj ją!
-Draco, co ty…- zaczął Cosmo ze zdziwieniem, bo jego kolega wskoczył na miotłę i odleciał do góry. Jak można być takim ryzykantem, pomyślał Cosmo, zszokowany. Chociaż, z drugiej strony, nikt by Dracona nie wywalił. W końcu, sądząc po opowiadaniach, jego ojciec mógł wszystko.
-No, Potter, weź ją sobie!- usłyszeli jego piskliwy głosik.
-Nie!- wcięła się Granger, gdy Potter zaczął wybierać się na górę- Pani Hooch mówiła, żebyśmy się nie ruszali z miejsca… Wszyscy będziemy mieli przez ciebie kłopoty!
Ale ten wystrzelił jak korek w powietrze. Draco mina zrzedła.
-A niech mnie!…- skomentował zszokowany Ron, wszyscy wydawali odgłosy podziwu. Cosmo obserwował z napięciem rozgrywaną akcję, czując entuzjazm i napięcie.
Nagle Potter zaatakował Dracona, wystrzelając do przodu. Draco zrobił wiraż, Potter zawrócił.
-Kurczę!- krzyknął Ron- Skąd on tak umie?! Mówił ci kiedykolwiek?
-Nic, cały czas powtarzał, że nigdy nie dosiadał miotły!- odkrzyknęła Rosemary, klaszcząc radośnie.
-Nie ma tu twoich goryli, Malfoy, nikt cię nie obroni! Zaraz skręcisz kark!- krzyknął Potter.
Cosmo właśnie zaczął się zastanawiać, czy on też zalicza się do goryli Dracona, gdy ten wrzasnął:
-Więc złap ją, jeśli potrafisz!- i cisnął przypominajkę gdzieś w przestrzeń.
Cosmo od razu skojarzył się quiddich i szukanie znicza. Ale łapanie takich drobnych przedmiotów wymaga dużego ćwiczenia… Prawda?
Po pięciu sekundach zamknął wreszcie buzię, którą uchylił, gdy Potter bez najmniejszego problemu złapał kulkę w powietrzu. Ron głośno zagwizdał, gdy ten gładko wylądował na trawie.
-HARRY POTTER!
Wszyscy, jak na komendę się odwrócili. Stało tam najgorsze, co mogło być: McGonagall. Była biała.
-Jeszcze nigdy… póki jestem w Hogwarcie…- Cosmo pierwszy raz ją taką widział i zerknął na stojącego pewnie na ziemi Dracona- Jak śmiałeś… mogłeś sobie skręcić kark…
Gryfoni rzucili się do tłumaczenia, ale nauczycielka nie chciała o niczym słyszeć. Wróciła do zamku, za nią powlókł się Potter. Reszta też ruszyła z powrotem, bo dobiegł do nich dźwięk dzwonka. Ron rzucał im przez ramię wściekłe spojrzenia, Rosemary mu wtórowała.
-Hehe, i koniec sławnego Pottera i jego kultu!- zaszydził Draco, bardzo z siebie zadowolony.
-Swoją drogą to nieźle lata…- wtrącił bez entuzjazmu Cosmo.
-Nieźle lata?! Może ty też wstąpisz do jego fanklubu?!
-Wybacz, to taka luźna uwaga była…
-Chłopaki, zgłodniałem!- wydukał grubym głosem Gregory.
-Przecież idziemy na lunch!- zauważył Cosmo- Gregory, orientuj się!
W Wielkiej Sali, jak zwykle, panował miły rozgardiasz. Draco był bardzo z siebie zadowolony.
-Udało mi się usunąć Pottera, a nie minęły nawet dwa tygodnie!- parsknął, nakładając sobie kopiastą porcję potrawki z podrobów jagnięcych- Chcesz troszkę?
-Nie…- Cosmo zmarkotniał- Chciałem sobie polatać… Do kitu, wszystko przez ciebie i Pottera!
-Cosmo, nie psuj mojego tryumfu!- zganił go Draco- Zresztą, Longbottoma obwiniaj, to on rozwalił nam całą lekcję latania! Jego też można by usunąć! Napuśćmy na niego smoka, zasika się na śmierć!
Gregory i Vincent uznali to za świetny żarcik.
-Ja bym wyciepał wszystkie czerwono-złote mendy!- burknął Vincent, ordynarnie wysuwając szczękę.
-Ale mojej siostry proszę nie tykać!- ostrzegł Cosmo z nonszalanckim uśmiechem.
Draco tylko z lojalności powstrzymał się od komentarza, po czym syknął z zadowoleniem:
-Patrzcie, wraca nasza upadła gwiazda… Ciekawe jak to jest, jeść posiłek w tej budzie ze świadomością, że zaraz na zawsze ją się opuści… Mam ochotę go spytać, a wy?
Vincent i Gregory zarechotali głupkowato. Cosmo zrobił skwaszoną minę. Miał troszkę dość, że cała uwaga jego i nowych kolegów musi się skupiać na uprzykrzaniu Gryfonom życia.
Wstali i cała czwórka bardzo pewnych siebie Ślizgonów podeszła do trójki Gryfonów. Draco zaczął:
-Co, zjadłeś już swój ostatni obiadek, Potter? O której masz pociąg powrotny do świata Mugoli?
-Widzę, że teraz, na ziemi i w towarzystwie swoich małych koleżków, wróciła ci odwaga.
Słowa Pottera musiały wjechać Draconowi na ambicję, bowiem popatrzył nań lodowatym spojrzeniem szarych oczu. Vincent i Gregory zaciskali pięści. Natomiast Cosmo przyglądał się siostrze. Patrzyła na niego trochę jak na zdrajcę i głupio mu się zrobiło, do tego poczuł złość.
-Mogę w każdej chwili sam się z tobą zmierzyć.- szepnął Draco z wściekłością- Dziś w nocy, jeśli chcesz. Pojedynek czarodziejów. Tylko różdżki, bez kontaktu. Co jest? Nigdy nie słyszałeś o pojedynku czarodziejów?
-Pewnie, że słyszał.- zawołał Ron- Ja jestem jego sekundantem, a kto jest twoim?
-Cosmo.- oświadczył Draco bez zastanowienia.
Cosmo napowietrzył się, zdezorientowany, po czym podrapał po czole, zakrywanym przez czarne kosmyki z zakłopotaniem. Ech, miał być sekundantem Dracona w walce przeciw dwóm Gryfonom, z którego żaden mu nie podpadł, oboje mieli być jego ziomkami, jednego i drugiego znał od urodzenia.
-O północy, pasuje wam? Spotkamy się w Izbie Pamięci, zawsze jest otwarta.
Po czym Draco skinął na Cosmo, a ten, razem z resztą chłopaków, poszedł za nim.
-No nie wiem, Draco… To już była przesada!- syknął- Ja mam być sekundantem, jak nawet mojej bezowej różdżki trzymać nie umiem? Do tego wałęsanie się po szkole w nocy… I co ty mu zrobisz, jak jedyne, co ćwiczyliśmy, to jakieś głupie zaklęcie zamieniające zapałkę w igłę!
-Ech, drogi kuzynie, jesteś zbyt uczciwy.- oznajmił Draco z wyższością- Naprawdę sądziłeś, że mam zamiar ryzykować jak idiota i bić się z Potterem?
-To co zrobisz?- zapytał go, gdy schodzili w czwórkę schodami do zimnych lochów.
-Dam wskazówkę odpowiednim ludziom, by wyruszyli o północy do Izby…
-A jak Potter tam nie pójdzie?
-Pójdzie. Jest na to zbyt dumny. Swoją drogą, to ciekawe, czemu go nie wywalili… Nie podoba mi się to… Wężowy Pocałunek!
Ściana się otworzyła, ukazując ich Pokój Wspólny. Cosmo zawahał się. Może powinien ostrzec Rosemary, albo, z lojalności do Draco, chociaż dać przypadkową aluzję, żeby nie szli tam?
-Idziesz, Cosmo?- spytał Draco, stojąc już na bogatym dywanie w Pokoju. Cosmo wszedł.
Rosemary cichcem, ubrana jedynie w bardzo luźną, zwykłą, białą koszulkę, która pełniła rolę koszuli nocnej, zeszła na dół do salonu na paluszkach. Był oświetlony słabym blaskiem dogasającego kominka, a Harry i Ron powinni już tam czekać…
-Ech, co za pech…- szepnęła do siebie, widząc trzecią sylwetkę, należącą z pewnością do tej przemądrzałej, okropnej Granger. Jej wszystkowiedzący głos oznajmił:
-Już chciałam powiedzieć twojemu bratu, Percy’emu, jest prefektem i na pewno by was powstrzymał.
Rosemary stanęła w polu widzenia, patrząc na Hermionę Granger z odrazą.
-Musisz wszystko psuć?- warknęła młoda panna Black.
-To wy wszystko popsujecie!- rzekła z wyrzutem Hermiona- Stracimy przez was masę punktów!
-Idziemy!- oznajmił Ron i cała trójka ruszyła do dziury w portrecie, by wyjść na cichy korytarz. Rosemary czuła dreszczyk emocji, którego nie znała. Wymieniła z Harrym napięte spojrzenia.
-Myślicie tylko o sobie, może byście pomyśleli o Gryffindorze… nie chcę, żeby Slytherin zdobył Puchar Domów, a przez was stracimy wszystkie punkty, które zdobyłam u McGonagall za zaklęcia świetlne…- nadawała im do ucha Granger. Rosemary miała ochotę ją trzepnąć na odlew.
-Zjeżdżaj.- warknęła ze znużeniem, próbując skupić wzrok w ciemności.
-Dobra, ale pamiętajcie, że was ostrzegłam, po prostu przypomnijcie sobie o tym, jak będziecie jutro siedzieć w pociągu…- syczała dalej- Naprawdę, jesteście tacy… No i co mam teraz zrobić?
Patrzyła na pusty obraz, bo Gruba Dama sobie gdzieś poszła. Rosemary ogarnął niepokój.
-To już twój problem. My musimy iść, bo się spóźnimy.- oznajmił Ron.
-Chodźcie, chłopaki.- syknęła Rosemary i popchnęła czarnowłosego kolegę do przodu.
-Idę z wami.- pisnęła Granger.
-Nie idziesz!- nacisnął ze złością Ron.
-A co, myślicie, że będę tak stała i czekała na Filcha? Jak nas wszystkich złapie, to powiem prawdę, że próbowałam was zatrzymać, a wy to możecie potwierdzić.
-No nie, jesteś naprawdę bezczelna…- powiedział Ron niedowierzającym głosem. Rosemary prychnęła, ale Harry syknął czujnie:
-Zamknijcie się, oboje! Coś słyszałem.
Serce Rosemary zamarło, gdy usłyszała sapanie. Było potworne i najgorsze, że nie widziała, co to.
-Pani Norris?- zaryzykował Ron, ale to nie była pani Norris, tylko Neville, skulony pod ścianą.
-Jak to dobrze, że mnie znaleźliście!- jęknął w najlepsze donośnym głosem- Siedzę tu już od kilku godzin, zapomniałem nowego hasła i nie mogę wrócić do łóżka.
-Neville, mów ciszej, dobra?- poprosiła Rosemary- Hasło brzmi „Świński ryj”, ale i tak by ci nie pomogło, bo Gruba Dama dokądś sobie poszła.
-Jak tam twoja ręka?- spytał Harry.
-W porządku. Pani Pomfrey nastawiła mi ją w ciągu minuty.
-Dobra… ale słuchaj, Neville, musimy coś załatwić, zobaczymy się później…
-Nie zostawiajcie mnie!- pisnął- Nie zostanę tu sam… Krwawy Baron przechodził już dwa razy.
Harry, Ron i Rosemary wymienili wściekłe, bolejące spojrzenia. Rosemary czuła, że to bez sensu, bo ani Neville, ani tym bardziej Hermiona Granger, nie byli najlepszym towarzystwem na taką eskapadę.
Przekomarzając się, ruszyli całą przestraszoną piątką przed siebie, opustoszałymi korytarzami. Ciekawe, jak Cosmo sprawi się w roli sekundanta… Swoją drogą wciąż nie mogła uwierzyć, że jej brat wpadł w towarzystwo takiego marginesu. Czuła się zdezorientowana decyzją Tiary.
W Izbie Pamięci nie było jeszcze nikogo. Przycupnęli zatem gdzieś pod ścianą, z napięciem obserwując wejścia, ale Malfoy i Cosmo nie nadchodzili. Wreszcie coś usłyszeli.
-Rozejrzyj się, moja kochana, mogą siedzieć gdzieś w ciemnym kącie.
Rosemary zdrętwiała. To był Filch! I wiedział, że tu są. Malfoy ich wsypał! Harry kiwnął na resztę i na palcach wymsknęli się w kierunku drzwi. Rosemary nie mogła oddychać z napięcia.
-Muszą tu gdzieś być! Pewno się ukrywają.- rozległo się za nimi skrzeczenie.
-Tędy!- szepnął Harry i ruszyli bardzo długą galerią ze zbrojami. Serce młodej panny Black kołatało gdzieś w gardle, ściskając je. Nie zdążą przejść całej galerii, Filch ich w końcu zobaczy…
Nagle poczuła nerwowy ruch z tyłu, a potem potworny, aż żałosny łoskot. To Neville i Harry, którzy wpadli na zbroję, bo mały Neville nie wyrobił psychicznie. Rosemary i Ron popatrzyli po sobie.
-BIEGIEM!- ryknął bez ogródek Harry i wszyscy się rzucili przed siebie w panice. Młody Potter prowadził ich tam, gdzie pewnie sam nie wiedział, ale wszyscy hardo pędzili za nim, byle dalej.
W końcu znaleźli się w miejscu im już znanym, przy pracowni zaklęć. Odetchnęli troszkę.
-Chyba go zgubiliśmy…- wysapał Harry.
-Mówiłam… mówiłam… mówiłam…- powtarzała Granger cierpiętniczym tonem.
-Musimy jakoś wrócić do naszej wieży.- zakomenderował Ron- A im szybciej, tym lepiej.
-Malfoy zrobił z ciebie balona. Chyba to do ciebie dotarło, co? W ogóle nie miał zamiaru pojedynkować się z tobą… Filch wiedział, że coś ma być w Izbie Pamięci… To Malfoy musiał dać mu cynk.
-To chyba jasne, nie?- prychnęła Rosemary- Każdy się zorientował, nie trzeba być geniuszem!
Granger popatrzyła na nią spode łba, wciąż dysząc ciężko.
Ruszyli więc ostrożnie w stronę Wieży Gryffindoru…
Rozległ się szczęk klamki i Rosemary jęknęła, bowiem Irytek wyleciał z sali i bardzo się ucieszył.
-Zamknij się, Irytku… naprawdę…- poprosiła Rosemary- Przez ciebie wylecimy ze szkoły.
-Spacerujemy sobie po nocy, co? Tiu-tiu-tiu, maluchy, nie wolno, nie… Niegrzeczne maluszki, złapią was za uszki.
-Tylko wtedy, jak nas wydasz. Irytku, prosimy…
-Powinienem powiedzieć Filchowi. Sami wiecie, że to dla waszego dobra.
-Zjeżdżaj!- warknął nagle Ron z prawej.
-UCZNIOWIE NIE ŚPIĄ!- zaryczał nagle Irytek bez emocji i żadnego ostrzeżenia- UCZNIOWIE NIE ŚPIĄ I SĄ NA KORYTARZU PRZY PRACOWNI ZAKLĘĆ!
Mieli jednomyślną reakcję, po prostu podbiegli całą gromadą do drzwi na końcu, lecz były zamknięte.
-To już koniec! Jesteśmy ugotowani! To koniec!- rozpaczał Ron.
-Och, odejdźcie, szybko!- krzyknęła Hermiona i wyrwała Harry’emu różdżkę- Alohomora!
Rosemary niechętnie przyznała, że dziękuje losowi za obecność tej dziewczynki, gdy wpadli bezceremonialnie do środka. Harry, Ron i Hermiona przyłożyli uszy do słuchania, a Neville oparł się o ścianę, przeżywając katusze psychiczne. Natomiast Rosemary zamarła.
Przed nimi, w korytarzu, leżał olbrzymi, trójgłowy pies. Właśnie się podniósł, bo drzemał w najlepsze. Szok nie pozwolił Rosemary nawet pisnąć słówka. Tylko stała i patrzyła.
-On myśli, że drzwi są zamknięte.- usłyszała, jak przez mgłę Harry’ego- Chyba nam się uda… odczep się, Neville! No CO?
Zaległa cisza za Rosemary i zrozumiała, że do każdego z nich dotarło. Pies zaczął głucho warczeć.
Wypadli w bezładzie na korytarz, a spotkanie oko w oko z Filchem wydało się im pewnie przyjemne. Pędzili przed siebie, nie dbając o nic, bo to, co zobaczyli, przeraziło ich na amen.
-A gdzie wy, na miłość boską, byliście?- zaskrzeczała Gruba Dama.
-Nieważne… świński ryj, świński ryj…- sapał Harry.
Rosemary z ulgą przywitała wnętrze salonu, bo od katastrofy tej nocy dzieliło ją niewiele.
-Co oni sobie myślą, trzymając coś takiego w szkole? W ciasnym korytarzu? Ten pies potrzebuje jakiegoś wybiegu.- przeżywał Ron, gdy trochę ochłonęli i się uspokoili.
-Nie macie oczu? Nie widzieliście, na czym on stał?- warknęła Hermiona Granger.
-Może na podłodze?- zadrwił Harry- Nie patrzyłem mu na łapy, byłem zajęty jego głowami.
-Nie, nie na podłodze. Stał na jakiejś klapie. Najwyraźniej czegoś pilnuje.
Rosemary i Ron wymienili zdziwione spojrzenia. Czegoś pilnuje?
Kochana mamo!
W Hogwarcie nie zmieniło się wiele. Moi koledzy są opaleni i rozwrzeszczani po wakacjach jeszcze bardziej. Ich stosunek do mnie nie zmienił się również, z jednym z nich, tym idiotą Belbym, się pobiłem ostatnio… mam szlaban, tak Cię chciałem uprzedzić…
Jest ładna, słoneczna pogoda. Spędzam dużo czasu na błoniach, obserwując Hagrida i rozmawiając z nim, gdy ścina krzewy przy cieplarniach. Dowiaduję się kupy interesujących rzeczy z jego życia i pracy ze zwierzętami. Zaczyna mi się tu podobać, a Hagrid wcale nie wyśmiał mojego marzenia o stworzeniu roweru, który by latał! Już drugi, po panu Weasleyu. Tylko Wy się śmiejecie… A Hagrid pokazał mi coś niesamowitego: motocykl, który lata! Trzyma go pod kocem w swoim składziku przy chatce. Ma coś takiego! Nie chciał tylko gadać, skąd… Czyli… mogę dostać rower? Byle składak, BŁAGAM NA KOLANACH!!!
Cosmo coś się przytrafiło zdumiewającego! Ale nie napiszę Ci co-on sam pewnie to zrobi.
Nicholas.
P.S.: Mamy nowego nauczyciela od obrony i bardzo jedzie od niego czosnkiem!
Uśmiechnęłam się z rozrzewnieniem. Latający motocykl… Czy to był ten motocykl mojego męża? Chyba ten sam-tej okropnej nocy poleciał na miejsce motocyklem i Hagrid zabrał na nim Harry’ego w bezpieczne miejsce. Nie chciał powiedzieć, skąd go ma… No tak, gdyby Nicholas dowiedział się, że to motocykl jego znienawidzonego ojca…
Otworzyłam drugi z trzech listów. Ten był od Cosmo.
Droga mamo!
Nie uwierzysz, to okropne! Dostałem się do Slytherinu!!! I co teraz?
Jestem przerażony. To z jednej strony dobrze, nikt mnie nie przerobi na budyniową masę na korytarzu, bo najgorszy element szkolny to moje ziomki. Ale to potworne! Jest tak zimno, a to dopiero wrzesień! I ciemno i w ogóle. Mam dość tego gadania o czystości krwi. Jak to się w ogóle mogło stać, nie ogarniam tego! No, ale Snape’a mam z głowy. Gapi się na mnie dziwnie… Jeszcze nie zdążyłem z nim porozmawiać jako z moim ojcem chrzestnym i opiekunem domu poza tą krótką chwilą rok temu na Pokątnej. I chyba nie chcę, nie.
Ludzie mnie śmieszą, są tacy męczący z tymi nudnawymi manierami! Zakumplowałem się z jednym z takich egzemplarzy-Draco Malfoyem. On twierdzi, że jesteśmy kuzynami. Zabawne, nie wiedziałem że w naszej rodzinie są takie osoby. W ogóle to mało wiem na swój temat i to wyłącznie Wasza wina! Poza tym kumpluję się z jego sługami, Vincentem Crabbem i Gregorym Goylem. To głupki, jakich mało, ale Draco bez nich wygląda dość… mizernie i bezbronnie. To prawdziwy arystokrata!
Draco jest w porządku, lubię go, choć wkurza mnie jak wszyscy diabli. Ciągle nabija się z Gryfonów z naszej klasy, szczególnie z Rona, tego Pottera, takiej kujonki od Mugoli i fajtłapy Longbottoma. Mojej siostry jeszcze nie tknął i dobrze!… A jak się zdenerwował, gdy Potter przez niego (oczywiście, niespecjalnie) został najmłodszym szukającym stulecia!
Będę na bieżąco Ci o wszystkim donosił. Jestem zdruzgotany, ale tu jest czadzik!!!
Cosmo Remus Black (hi hi!…)
Parsknęłam, ale natychmiast spoważniałam. Slytherin?! Geny Blacków się odzywają. Byłam w szoku. Myślałam, że Ravenclaw, Gryffindor… ale, Boże, nie Slytherin! I tak tym nasiąkł, że już podpisać się jak człowiek nie umie… Fakt, Cosmo praktycznie nic nie wiedział, z jakiej rodziny przyszło mu przyjść na ten świat. Coś innego mnie jednak zmartwiło: zaprzyjaźnił się z dzieckiem Malfoya, jak mniemam. I do tego Crabbe’a i Goyle’a. Tego ostatniego wspominałam dobrze. Kiedyś mu się podobałam i to on mi pomógł, gdy Bellatriks mnie torturowała, ale obecność dwóch pozostałych, a zwłaszcza Malfoya, była niepokojąca. Nie zapomniałam błędu, jaki popełnił Severus przed laty, kumplując się z kolegami z domu. Skończyło się to zdruzgotaniem jego życia i zabójstwem Potterów…
He he, nie dość, że Cosmo jest kropka w kropkę prawie jak Syriusz, to jeszcze trafił do Slytherinu, pod skrzydła swego ojca chrzestnego… Coś mi się wydaje, że Severus będzie miał twardy orzech od zgryzienia pod względem emocjonalnym. Nie może Cosmo napastować, jako że to Ślizgon i jego syn chrzestny, ale to syn Syriusza i do tego tak podobny… Nienawiść i wspomnienia ożyją. Przebiegłam wzrokiem resztę listu. Fajtłapa Neville? Zrobiło mi się żal tego chłopca, ale zanim się na tym skupiłam, uwagę przykuł najmłodszy szukający stulecia… Syn Lily i Jamesa już był szukającym?
-Byłbyś dumny, Rogaś…- szepnęłam, czując szczypanie w oczy i wyciągnęłam ostatni list.
Mamusiu!
Tu jest cudownie! Bardzo mi się podoba! Nigdy nie byłam w takim skupisku ludzi, gwaru i hałasu. Lekcje są ciekawe, ale nie chce mi się uczyć. A może powinnam się zainteresować?
Trafiłam do Gryffindoru, jak przypuszczałam. A wiesz, że Cosmo jest w Slytherinie?! Przeraża mnie to, szczególnie, że zadaje się z takimi mendami, że głowa odpada! Ten cały Malfoy… Raz nas nieźle władował, plątaliśmy się w piątkę po szkole w nocy (ja, Ron, Harry, Neville Longbottom i Panna Przemądrzała), bo myśleliśmy, że Harry i on będą się pojedynkować, ale się nie stawił, gumochłon. Na szczęście Filch nas nie złapał, ale za to wpadliśmy na jakiegoś trójgłowego psa w zakazanym korytarzu! Ta szkoła jest dzika! Żeby takie zwierzęta po korytarzach upychać… Chociaż Panna Przemądrzała mówiła, że on czegoś tam pilnuje. Panna Przemądrzała nazywa się tak naprawdę Hermiona Granger. To Mugolka i wariatka: przeczytała wszystkie książki i zna je na pamięć, wyobrażasz to sobie?!
Nie jestem alienem jak Nick, zadaję się z Ronem standardowo i Harrym Potterem, bo Harry i Ron się bardzo zakumplowali. Myślę, że Ron podziwia Harry’ego i mu zazdrości. Nie powiedziałam mu, że dużo nas łączy: jego tato to mój ojciec chrzestny, a Ty jesteś jego matką chrzestną, oraz, że nasi rodzice byli najlepszymi przyjaciółmi. Za mało go znam, by wyjawiać te sekrety, ale kiedyś mu powiem, bo bardzo Harry’ego lubię. Myślę, że się zaprzyjaźnimy! A nauczyciel od obrony cuchnie, tyle Ci powiem.
Twoja stęskniona i zachwycona Rosemary!
-Tak, jak myślałam. Dzieci Jamesa i Syriusza muszą się przyjaźnić.- uśmiechnęłam się do siebie- Szkoda tylko, że Lily i James nie doczekali tego momentu…
***
Wielka Sala wyglądała olśniewająco. Rosemary dostawała zawsze na Noc Duchów od wujka paczkę słodyczy, a mama piekła dyniowe ciasto, ale to, jak w Hogwarcie obchodzono ten dzień, nie mieściło się w słowach. Nigdy nie widziała czegoś podobnego. Latające dynie ze świecami w środku, pyszne jedzenie, złota zastawa i sklepienie, po którym przetaczała się burza, oświetlając wszystko błyskami.
Trochę głupio jej było, gdy patrzyła na Rona, wsuwającego piąty czy szósty z kolei kawałek ciasta z melasą, podczas gdy on spowodował, że Hermiona Granger zalewała się łzami w toalecie. Usłyszała to od Parvati i Lavender. Nie lubiła Hermiony (no bo kto ją lubił?), ale nikomu nie życzyła, żeby omijała go taka uczta, bo ktoś to zepsuł…
-Może powinieneś ją przeprosić?- zapytała Rosemary Rona, patrząc na Harry’ego i szukając poparcia.
Ron popatrzył na nią spod grzywki wzrokiem, który mówił, żeby dała mu spokój, ale troszkę zmarkotniał, gdy sięgał po siódmy kawał ciasta i westchnął nieznacznie.
Drzwi rozwarły się z hukiem, do środka wpadł profesor Quirrell i dopadł do stołu nauczycielskiego.
-Troll… w lochach… uznałem, że powinien pan wiedzie.- wysapał.
Rosemary zakrztusiła się połykanym puddingiem orzechowym i wymieniła przestraszone spojrzenie z Harrym, siedzącym naprzeciw. Wybuchła panika, pierwszoroczni pokrzykiwali coś w przerażeniu, a nawet ci, którzy nie do końca wiedzieli, co oznacza troll w zamku, wyglądali na mocno zaniepokojonych poruszeniem ogółu. Nie wszyscy jednak byli tak samo wystraszeni, bo Fred i George Weasleyowie ryczeli i piszczeli najgłośniej ze wszystkich, tyle, że dla zabawy i przekory.
-Ale jesteście głupi.- burknęła Rosemary, na co Fred zaryczał bardziej, wywalając gały na wierzch.
Czerwone petardy dyrektora uspokoiły ogół. Zagrzmiał:
-Prefekci! Natychmiast zaprowadzić swoje domy do dormitoriów!
-Za mną! Pierwszoroczni, trzymać się razem! Nie musicie bać się trolli, jeśli będziecie wypełniać moje polecenia! Teraz trzymać się tuż za mną. Przejście, najpierw wychodzą pierwszoroczni! Przepraszam, jestem prefektem!- darł się Percy, wkładając w to całą swą pasję.
Ruszyli w zbitej, przerażonej grupce schodami. Rosemary czuła napięcie i strach o braci.
-Jak troll mógł się tu dostać?- zagadnął Harry.
-Mnie nie pytaj, trolle to naprawdę głupie stwory. Może Irytek wpuścił go dla draki.- mruknął Ron.
-Ale troll? W zamku? Skądś musiał się wziąć…- zastanawiała się Rosemary.
Harry nagle złapał ich za rękawy i raptownie się zatrzymał.
-Pomyślałem sobie o… Hermionie.- mruknął ostrożnie.
-Że co?
-Ona nic nie wie o trollu.
Ron i Rosemary wymienili znaczące spojrzenia. Tak, tylko tego brakowało, żeby teraz jej szukać…
-No dobra…- burknął Ron- Ale lepiej, niech Percy nas nie zauważy.
Szybko czmychnęli w grupkę Puchonów i oddalili się, by pobiec długim korytarzem. Rosemary czuła pulsowanie adrenaliny w uszach. To było bardzo emocjonujące, nawet jeśli straszne.
-Percy!- syknął Ron i pociągnął do siebie Rosemary i Harry’ego i skryli się za kamiennym gryfem.
-Co on robi?- zdziwił się Harry, bo to był Snape, śpieszący gdzieś- Dlaczego nie jest w lochach razem z innymi nauczycielami?
-Żebym to ja wiedział.- wzruszył ramionami Ron, po czym ruszyli za nim cicho.
-Słuchajcie, on idzie na trzecie piętro.- szepnął Harry z zaskoczeniem.
Rosemary zmarszczyła brwi, ale Ron uciszył dalsze dysputy ruchem ręki, szepcząc:
-Czujecie coś?
-Ale smród…- zakrztusiła się Rosemary- Jak odór zgniłych jajek… Co to?
Ale głuche warczenie, które zaraz się rozległo, podpowiedziało jej, co to. Potężne, wstrząsające szybkami w oknach kroki rozlegały się coraz bliżej i głośniej. Ron bez słowa wskazał na coś, co szło w ich stronę na końcu korytarza.
Młoda panna Black schwyciła, oszołomiona, swoich towarzyszy za szaty i przylgnęli do ściany w cieniu, nie ważąc się pisnąć ni słowa. Troll był olbrzymi, skórzasty, wyposażony w maczugę i śmierdział tak, że łzy szkliły oczy. Ona, Harry i Ron dosłownie zamarli, gapiąc się na stwora.
Na szczęście ich nie zauważył, za to zajrzał do pomieszczenia niedaleko. Po chwili zastanowienia tępym móżdżkiem wlazł do środka. Rosemary wypuściła nerwowo troszkę powietrza z płuc.
-Klucz jest w zamku.- usłyszała obok przytępiony głos Harry’ego- Możemy go zamknąć.
-Dobry pomysł.- odpowiedział Ron zdenerwowanym tonem.
Rosemary poczuła niepokój, że troll nagle okaże jakieś wyjątkowe ożywienie i wypadnie na nich z toalety, rycząc wściekle i młócąc powietrze maczugą, gdy przysunęli się do drzwi. Tak blisko…
-Dobra!- syknął Harry po szybkiej akcji, gdy przekręcił błyskawicznie drzwi.
Rosemary poczuła podniecenie. Ale sprytnie!… Ciekawe, może skapnie im za to parę punktów.
-Chodźcie, musimy donieść nauczycielom, że zamknęliśmy bestię!- zakomenderowała, dumna.
Ruszyli, zadowoleni z siebie, w celu znalezienia grupy nauczycieli, ale…
Wysoki, przerażony pisk dochodził z zamkniętego pokoju. To nie mógł być, oczywiście, troll…
-Och, nie…- jęknął Ron. Rosemary poczuła strużki potu na plecach.
-To była łazienka dziewczyn!- przeraził się Harry.
-Hermiona!- wydusili z siebie jednocześnie i popatrzyli niechętnie na zamkniętego trolla. Bez zastanowienia dopadli do drzwi, Harry je otworzył i z impetem wlecieli do środka.
-Trzeba go skołować!- powiedział Harry, ale Rosemary wpatrywała się jak urzeczona w Hermionę, która przywarła do ściany naprzeciw drzwi. Bardzo jej się zrobiło nagle przykro. Chwyciła z zapałem jeden z kranów i poszła za przykładem chłopców, ciskając przedmiot w ścianę. Troll usłyszał hałas.
-Hej, ciastomózgi!- wrzasnął Ron. Rosemary nawet parsknęła, bo, pomimo strachu, czuła ekscytację.
Harry wykorzystał nieuwagę trolla, gdy ten zwrócił się ku Ronowi, po czym podbiegł do Hermiony i próbował ją pociągnąć za sobą do wyjścia. Rosemary cisnęła jeden z kranów prosto w łeb stwora, czując jakąś mściwą satysfakcję. Troll ryknął, rozwścieczony i ruszył w jej stronę po drugim kranie.
Harry nagle podbiegł do niego i wskoczył mu na plecy. Rosemary i Ron zamarli.
-Ueee…- powiedziała rudowłosa, bo namierzyła długą różdżkę Harry’ego, sterczącą bezczelnie w jednej z dziurek u nosa, co zresztą spowodowało, że troll wył z bólu. Hermiona osunęła się po ścianie w dół, Rosemary odskoczyła gwałtownie, gdy maczuga świsnęła niebezpiecznie przy jej biodrze, Harry ledwo się trzymał… I wtedy Ron wyciągnął różdżkę i wrzasnął bezmyślnie:
-Wingardium Leviosa!
Maczuga wyrwała się trollowi z ręki, balansując chwilkę w powietrzu nad nim, po czym opadła, zdzieliwszy go potężnie, aż usłyszeli chrupnięcie. Troll runął jak długi, aż zatrzęsły się lustra.
Zamarli, tylko Harry wstał, dysząc ciężko. Rosemary wlepiała wzrok w trolla.
-Czy on… umarł?- spytała Hermiona nieśmiało.
-Chyba nie. Chyba tylko został znokautowany.- rzekł Harry.
Rosemary dyszała ciężko. Przez grubą jak wełna warstwę strachu dobiła się do niej nielogiczna, irracjonalna myśl: „Podoba mi się tu… Nigdy nie przeżywałam takich rzeczy…”. Obserwowała z obawą trolla, gdy Harry wyciągnął oblepioną glutem różdżkę, ale stwór się nie obudził. Pokonali go, mając ledwo jedenaście lat.
Nicholas zebrał z półki książkę o tytule „Czary dla świrów z pasją” i wyszedł z biblioteki, rzucając nieprzytomne spojrzenie pani Pince, śledzącej jego ruchy podejrzliwe.
Korytarze Hogwartu opustoszały przyjemnie w tę jedną noc, kiedy wszyscy świętowali Noc Duchów. Nie chciało mu się iść na ucztę, chociaż miał zamiar podwędzić pod koniec troszkę słodyczy, by zachomikować je pod obluzowaną deską pod łóżkiem tak, żeby Paul nie zeżarł mu zapasów. Teraz liczyła się dla niego jedynie książka, którą trzymał. Może w niej będzie coś o zaczarowaniu pojazdów.
BACH!
Poczuł ostre uderzenie w czoło i metaliczny ścisk w podniebieniu, bo ktoś na niego wpadł.
-Przepraszam!- usłyszał zniecierpliwiony, dziewczęcy głos- Śpieszy mi się!
Uniósł głowę, masując skroń energicznie. Zobaczył dziewczynę swojego wzrostu, patrzącą nań dziwnie. Kojarzył, że pałętała się czasem po Pokoju Wspólnym. Była z pewnością od niego starsza, miała prostokątne okulary, szczupłą buzię, trójkątne kolczyki w uszach, bardzo drobną budowę i czekoladowe włosy ścięte na chłopca.
-Torujesz drogę.- oznajmiła zdecydowanym, zdenerwowanym, lekko pogardliwym głosem.
-Nie, ty się po prostu zatrzymałaś i niewygodnie ci mnie ominąć.- rzekł, jak zwykle wytrzeszczając zdumione, szare oczy. Było to dla niego logiczne.
Nieznajoma ściągnęła wąskie wargi niecierpliwie i wsparła dłonie na biodrach, przekrzywiając głowę.
-Idź, przecież ci nie bronię…- mruknął Nicholas, spuszczając wzrok na trzymaną książkę.
-BLACK!
-O nie…- burknął i obrócił głowę w stronę, skąd dobiegł go okrutny głos, doskonale znany.
Snape stał na korytarzu, przyglądając mu się badawczo. Miał zakrwawioną nogawkę.
-Co ty tu robisz?- wysyczał Snape. Był wściekły.
-Stoję.- odparł niewinnie Nicholas.
-Stoisz. Hmm. Inteligentna czynność, Black.- zadrwił Snape. Robił się bledszy.
-Przypuszczalnie tak. Przecież pan również stoi.
Usłyszał parsknięcie dziewczyny. Cała irytacja jej przeszła i wyglądało na to, że obserwuje go z rozbawieniem i podziwem. Za to Snape na pewno nie bawił się dobrze.
-Nawet nie będę cię ostrzegał, Black, czym grozi taka żałosna arogancja. I tylko tak mało inteligentne osoby, jak panna Lehr mogą się z tego cieszyć. Może nie dotarło do twej arystokratycznej, ważnej osobistości, iż po szkole grasował właśnie troll i wszyscy uczniowie, zarówno ci zwykli śmiertelnicy jak i wybitne jednostki twego pokroju, poproszeni zostali z pewną nieśmiałością o udanie się do…
-Troll w szkole?- wychrypiał Nicholas. Snape zacisnął mocno wargi, bo mu przerwał.
-Tak. Quirrell przyleciał na uczcie i nam to ogłosił.- mruknęła dziewczyna o nazwisku Lehr.
-To co my tu jeszcze robimy?- zdziwił się Nicholas, wytrzeszczając na nią oczy.
-Brawo, Black.- wycedził z rozbawieniem Snape- Błysnąłeś inteligencją i ogarnięciem, jakiego się po tobie nie spodziewałem. Szkoda, że za późno. Już poradziliśmy sobie z trollem…
-O!- ucieszył się na to Nicholas, po czym wskazał ranę Snape‘a- A to oznacza, że troll pokonany? Super! To musiała być ciężka walka!
Uśmiechnął się do Snape’a niby beztrosko i pokiwał głową na potwierdzenie słów. W duchu cieszył się jak niewiadomo co, że to akurat Snape oberwał takie paskudztwo od poczciwego trolla.
Snape zacisnął wargi i zbielał. Nicholas zastanawiał się, co takiego obraźliwego powiedział.
-Wiesz co, Black?- wycedził- Żal mi ciebie i twojego ujemnego wręcz ilorazu inteligencji. Owszem, ku twej radości ogłoszę, iż troll został pokonany… co nie tłumaczy, czemu załamałeś zakaz i wyszedłeś z domu podczas gdy inni nadstawiali za ciebie karku. Czy wiesz, idioto, co mogło się stać?
Nie, żeby mnie to martwiło, ale pan Filch miałby wiele sprzątania, gdybyś się rozmazał na posadzce.
-Grunt, że się nie stało.- wzruszył ramionami Nicholas, ucinając dramatyczny monolog Snape’a- Pan Filch najwyraźniej nie będzie musiał dziś szorować posadzki.
-Chyba tylko ze względu na twoją matkę jeszcze nie dopuściłem do tego, by cię wylali.- warknął Snape po dłuższym przyglądaniu mu się- A teraz marsz do dormitorium, oboje!
-Ale ja poszłam ostrzec kolegę przed…- zaczęła dziewczyna.
-MARSZ DO DORMITORIUM! TROLL JUŻ SOBIE POSZEDŁ!!!
Tak więc Nicholas i nieznajoma, westchnąwszy, ruszyli ramię w ramię do dormitorium. Panowała dziwna cisza, gdy oboje przemierzali ciemny korytarz i w duchu urągali Snape’owi.
-Swoją drogą to musisz mieć niezły tupet, żeby tak mu odpowiadać.- rzekła nagle z ukrywanym podziwem dziewczyna- Albo dużą, nieświadomą głupotę.
-Nie, ja po prostu mówię to, co myślę.- mruknął Nicholas- Zawsze tak robię. Nie lubię obłudy.
-To trochę nieokrzesane. Ale całkiem zabawne. Jeszcze nie widziałam Snape’a, który by się zmieszał i widocznie czuł oburzony zachowaniem ucznia.
Zerknęła na Nicholasa z zaintrygowaniem z ukosa. W brązowych oczach czaiło się rozbawienie.
-Tak w ogóle to jestem Tamara Lehr.- wyciągnęła swobodnie rękę.
-Nicholas Black.- uścisnął ją, trochę zdziwiony.
-Wiem. Znany jesteś wśród Krukonów, głównie ze względu na odmienność.
-Wiem. Zdążyłem zauważyć.- mruknął do trzymanej książki.
-Ale jesteś inny, niż myślałam.- skonkludowała bez krępacji- No to na razie, muszę teraz skoczyć do biblioteki i jednak pójść do kolegi, jak obiecałam. Jakiś kulawy Snape mnie nie zatrzyma.
I uśmiechnęła się wąskimi wargami zawadiacko, po czym potruchtała z powrotem. Nicholas obserwował jej chudą osobę i krótkie, czekoladowe włosy. Coś takiego!… Kolejny niespodziewany akt sympatii, tym razem starszej koleżanki. Hmm, czyżby branie tego wszystkiego na dystans było lepsze i skuteczniejsze, niż przejmowanie każdym dupkiem, na czele z Belbym?
Wzruszył ramionami i wrócił do dormitorium, zaczytując się w książce i ciesząc w duchu, że Snape nie dał mu za coś szlabanu. Chyba druga klasa jednak będzie lepsza…
-Młody, co ty wyczyniasz?!
Rosemary nareszcie go wyczaiła, wyglądając zza węgła. Szedł sam, bez tej hołoty, dzięki Bogu.
-Co ty wyrabiasz?- zdziwił się Cosmo, gdy chwyciła go z przodu za szatę i potrząsnęła nim.
-Czemu się zadajesz z tym gnojkiem Malfoyem i jego świtą?- oburzyła się Rosemary.
-Bo jestem z nimi w Slytherinie?- odparł pytaniem Cosmo.
Rosemary ręce opadły i patrzyła na brata z ubolewaniem. On miał nieco zbuntowany wzrok.
-Dawno nie rozmawialiśmy…- zaczęła trochę kulawo- Wciąż nie mogę pojąć, jak się tam znalazłeś… Wytrzymujesz jakoś? Jak ci tam jest? Nikt się nie rzuca?
-W porządku.- wzruszył ramionami Cosmo- Już przywykłem przez dwa miesiące… Ale wciąż mi troszkę żal… Rosemary, ja miałem iść do Gryffindoru! Nie wiem, dlaczego… To musi być pomyłka!
Rosemary obserwowała go nieco zbolałym wzrokiem. Bardzo jej było żal, że Cosmo nie jest z nią w domu, w końcu był jej najbliższy na świecie, cokolwiek by kto nie mówił. Rozumieli się prawie bez słów. Ale zostali rozdzieleni i to w dodatku tak skrajnie!
-Ale musisz zadawać się z Malfoyem i resztą?- spytała- Przecież oni są okropni… My nienawidzimy Malfoya, cała nasza czwórka.
-Możliwe. Ja Dracona lubię. Wiedziałaś, że to nasz kuzyn? Doprawdy, czasem mnie szlag trafia, ale przecież już się z nim zakumplowałem i nie mam ochoty tego zmieniać.
Rosemary patrzyła na niego z niedowierzaniem. Nie widział, co to za towarzycho? Z kim się zadaje? Czy nie przyjdzie moment, że będzie musiał wybrać? To niebezpieczne, takie balansowanie…
-Cosmo, nie chcę cię traktować jak wroga. Jesteś mi najbliższy. Ale mijają dopiero dwa miesiące, a już stoimy po dwóch różnych stronach obozu.- ostrzegła- Mamy ledwo jedenaście lat i nie umiemy nic. Ale co będzie robił Malfoy, kiedy dotrze do czarnej magii, nie pomyślałeś o tym? A jak mnie zaatakuje? Już teraz Harry i Hermiona, którzy ciebie nie znają, a nawet Ron, patrzą na ciebie jako na jednego z nich. Nie podoba mi się to… Zobaczysz…
-Co zobaczę? Przecież nie mam wyjścia! W przeciwieństwie do niektórych ja trafiłem do domu gnojków i z tymi gnojkami będę siedział przez siedem najbliższych lat!- zirytował się jej brat- Nie mam wyjścia, muszę się jakoś dostosować! Przecież nikogo nie zaatakuję, znasz mnie. Ale z drugiej strony bez przesady, Draco ma po prostu takie poglądy i to okazuje, nie robi nic złego…
Rosemary westchnęła. Doprawdy, chłopcy rzeczywiście nie dojrzewali zbyt szybko. Miała wrażenie, że rozmawia z kimś ślepym i głuchym, ale nie mogła nic zrobić. Jej plan przeciągnięcia Cosmo na ich stronę spalił na panewce. Pozostawało go tylko ostrzec, co też puścił mimo uszu.
-No nic…- westchnęła- Ale pamiętaj, że cię ostrzegałam. Przekraczasz granicę dużym palcem.
-Będzie dobrze. Nie martw się, siostra. Mam swój rozum.
Pomachała bratu, nie do końca zadowolona i ruszyła do salonu Gryfonów.
Cosmo odwrócił się od sylwetki starszej parę chwil siostry, która znikła za rogiem. Gdyby przypadkowy przechodzień nie wiedział, że są bliźniakami, mógłby się zdziwić, że Ślizgon rozmawia z Gryfonką. Ale rudowłosa, zielonooka Rosemary była jego siostrą i Cosmo bardzo to odpowiadało. Poczuł, że poukładał wszystko tak, jak należy.
Zaczęło być zimno, w końcu nadszedł już listopad. Ponury gwizd powietrza na zewnątrz zmusiły Cosmo do ruszenia w stronę lochów. Tak go to jakoś pocieszyło: w lochach zawsze było ciemno, niezależnie od tego, jak było poza nimi. Mętne oświetlenie dawało przytulny efekt, tak, jak obite skórą sofy w Pokoju Wspólnym i ciepły kominek… Może i dobrze, że nie ma tam okien i nie widać ołowianoszarych chmur i ponurej aury jesieni.
Cosmo schodził ze schodków i dużo rozmyślał nad tym, jak bardzo polubił lochy, gdy wtem…
-Nicholas!- szepnął z napięciem, rozszerzając buzię.
Na środku korytarza leżał bezwładnie ktoś, kto bez wątpienia był jego bratem. W końcu nikt inny nie miał takich uszu. Cosmo podbiegł do niego w napięciu. Nicholas, blady i nieprzytomny, musiał upaść na dywanie podczas poruszania się po lochach. Jego szata malowniczo rozrzuciła się naokoło niego, z torby, wciąż na ramieniu, wystawały grzbiety bezwładnych ksiąg…
Cosmo rzucił się pędem, jakiego prawie nigdy nie podjął. Biegł i biegł przed siebie, by zdążyć do…
BACH! Wpadł na kogoś wysokiego i czarnego, jak noc.
-Panie profesorze!- wydyszał- Właśnie do pana biegłem… Potrzebuję pana pomocy!
-Co się stało, Black?- spytał dość opiekuńczym tonem Snape.
-Proszę ze mną… Nicholas… leży na środku korytarza… Nie wiem, co mu jest…
-Prowadź!- syknął bez zbędnych ceregieli jego ojciec chrzestny.
Cosmo szybko potruchtał z powrotem. Przy Nicholasie zebrał się już mały tłumek, w większości złożony ze Ślizgonów, co rozsierdziło irracjonalnie Cosmo.
-Rozejść się!- warknął Snape i kucnął przy nieprzytomnym Nicholasie. Zaczął go doglądać i stukał różdżką w jego skroń, mrucząc jakieś zaklęcia. Cosmo biło serce, jak oszalałe. Co się znowu dzieje…
-Black, leć do dyrektora.- zarządził Snape- O tej godzinie pewnie je kolację w Wielkiej Sali. Jeżeli go nie znajdziesz, poszukaj profesor McGonagall lub opiekuna Ravenclawu, profesora Flitwicka.
Cosmo puścił się biegiem korytarzem, czując przerażenie. Jeżeli Snape prosił go o coś takiego, to sprawa z pewnością była poważna… Na pewno sam potrafiłby sobie poradzić z omdleniem…
Dopadł do stołu nauczycielskiego, ignorując gapiów, którzy obserwowali jego sprint, jedząc kolację. Zatrzymał się, dysząc, przed profesorem, który właśnie opowiadał dowcip McGonagall.
-Panie profesorze…- wydyszał Cosmo- Mój brat… w lochach… profesor Snape pana wzywa…
Dumbledore spoważniał i wstał…
91. Nieodwracalny wyrok cd Dodała Mary Ann Lupin Piątek, 21 Października, 2011, 23:03
Wstałam z krzesła. Byłam już wyczerpana oglądaniem w stresie i rozpaczy po raz milion pięćset sto dziewięćset któryś białych korytarzy szpitala Świętego Munga.
Z salki wyszedł do mnie uzdrowiciel, Marius Ford, zajmujący się wielokrotnie Nicholasem, bo jego przypadek był szczególny. Marius miał nietęgą minę.
-Co się dzieje?- spytałam z niepokojem- Co jest mojemu synowi? Czy to ma związek z jego przekleństwem? Proszę powiedzieć, że tylko zasłabł…
Uzdrowiciel pokręcił głową. Jego twarz mówiła mi, że nie jest dobrze…
-Tak, to klątwa pani synka.- rzekł po chwili głosem, jakby ktoś umarł- Jego dziwny atak we wczesnym dzieciństwie, uszy wilka i zamiana w to zwierzę w nocy, wypadek sprzed kilku lat. I to zasłabnięcie… Już wystawiłem diagnozę.
Milczał, a ja bałam się go ciągnąć za język. Coś w jego oczach mówiło: „Nie chcesz tego wiedzieć…”. Przełknęłam ślinę.
-Rozszyfrowałem znaczenie słów, które mi pani przypomniała, pani Black. Nareszcie wszystko rozumiemy, ale nie wiem, czy to dobrze… Lupus, pierwsze słowo, widoczne już było po narodzinach. Odnosi się też do późniejszych deformacji-uszu i wilka w nocy-i kolejnego słowa-Deformitas. Deformitas natomiast odnosi się również do kulejących nóg syna, a to z kolei ma związek z Dolor-bólem. Fizycznym i psychicznym. Dolor, czyli ból związany z wypadkiem zapoczątkował przedostatnie słowo w ciągu tej klątwy-Molestia. Oznacza ono cierpienie. Syn zdeterminowany jest przez cierpienie, psychiczne i fizyczne.
-A ostatnie sformułowanie?- zapytałam, przerażona tym, co może kończyć ten pochód.
Uzdrowiciel nie odparł od razu, mierząc mnie dziwnym spojrzeniem.
-Syn w dwunaste urodziny zaczął przechodzić przemiany, prawda?- rzekł ostrożnie- Stał się półczłowiekiem, więc przypuszczam, że ostatnie słowo uruchomi się w jego dwudzieste czwarte urodziny, czyli za drugie tyle…
-Ale Mors Violenta…- zapytałam z nienazwanym lękiem- Co oznacza?…
-Śmierć w mękach.- rzekł pan Ford bez ogródek i spuścił wzrok.
Nicholas obserwował nieruchomo jakąś plamkę na suficie. Była czarna, jakby wypalona. Musiała już tam tkwić dość długo. Widziała niejedną tragedię i radość, przypuszczalnie.
Wypuścił głośno powietrze przez nos, jeżdżąc ręką po czole pod grzywką prostych, brązowych włosów, spadających beztrosko na spoconą skórę. Oddychało mu się dość ciężko, jakby ktoś siedział na jego zapadłej klatce piersiowej. Czuł włókienka białej, płóciennej koszuli i bezwyrazowej kołdry.
Dwunastolatek bez zainteresowania wodził wzrokiem po stropie salki. Był zupełnie sam, panowała dziwna, samotnicza cisza. Spuścił smutny, melancholijny wzrok na pręt szpitalnego łóżka.
Drzwi delikatnie się uchyliły. Nicholas z napięciem obserwował białą, delikatną dłoń, jadącą z roztrzęsieniem po powierzchni drzwi. Do salki zajrzała mama. Miała bardzo… specyficzny wyraz twarzy. Pobladła jakby pod licznymi piegami, kilka czarno-rudych loczków sterczało dziwnie na głowie, jakby nerwowo czesała palcami głowę. Uśmiechnęła się nieśmiało, ale soczyście zielone oczy pozostały szeroko rozwarte i zaszklone, jakby w przerażeniu i szoku. Nicholas nie odwzajemnił sztucznego uśmiechu. Nie chciał robić mamie złudzeń. Nie lubił złudzeń i oszukiwania.
-Nicholas, kochanie…- wyrzuciła z siebie, mrugając- Jak się czujesz, maleństwo?
Nicholas wciąż obserwował mamę uważnie, jak zwykle szeroko rozszerzonymi, czujnymi oczami.
-Nie wiem.- wzruszył ramionami- Czuję się… nie umiem powiedzieć…
Mama podeszła i usiadła na jego łóżku. Nicholas nie wiedział, jak się zachować. Wcale nie chciał płakać, wyć. Dlatego, że nie chciał jeszcze dobijać mamy. On musiał być dzielny, by jej było lżej. Zresztą, nie czuł potrzeby rozpaczania. Chyba po prostu do niego jeszcze nic nie dotarło.
-Co powiedział?- spytał ostrożnie. Teraz tylko musi mamie powiedzieć, że wie. Będzie ciężko.
Mama skupiła wzrok na czymś w przestrzeni. Miała problemy z wypowiedzeniem czegokolwiek. Oczy niebezpiecznie się szkliły, blade ręce drżały.
-On mówił, że… Nie ma zagrożenia, to znaczy wrócisz do szkoły…- wymamrotała nieprzytomnie.
-Mamo. Ja wiem. Słyszałem waszą rozmowę.- rzekł Nicholas dziwnie suchym głosem.
Otworzyła jeszcze szerzej oczy, nie do końca jakby sprawiając wrażenie osoby kojarzącej rzeczywistość. Szklenie oczu się nasiliło.
-Wiesz, że…- zaczęła ochryple.
-Tak. Przepraszam. Wyjrzałem, czy nie idziesz.- wytłumaczył się kulawo- Słyszałem.
Zaległa czarna cisza. Nie patrzył na mamę, ona nie patrzyła na niego. Nicholas to zrozumiał, nareszcie. Pozostało mu tylko dwanaście lat życia. Co czuł? Nie wiedział. Jakaś jego część rozpaczała nad utratą najwyższej wartości. Może czekało go coś niewiarygodnego, później? Życie było takie piękne, można było patrzeć na bezcenne niebo nocą, kropelki rosy na listku koniczyny, czuć jesienny wiatr, porywający smętnie liście… To okrutne, że ktoś zadecydował za niego… Ale z drugiej strony… Może i lepiej? Wie, że nie musi się męczyć. Co by mogło mu się przytrafić pozytywnego? Z jego uszami i problemami chyba nic. W żadnej sensownej pracy by go nie chcieli, żadna ładna i szanująca się dziewczyna nie chodziłaby z takim chłopakiem. Cho też nie…
Nicholas poczuł gorzką satysfakcję i jednocześnie rzewny żal, który niebezpiecznie szczypał w oczy.
-Mamo, nie smuć się.- poprosił- Dla mnie to nie jest tragedia. Ważne, że teraz tu z tobą jestem.
Chwycił ją za drżącą, delikatną rękę. Mama zaczęła się trząść konwulsyjnie, po czym osunęła się na jego białe, bezosobowe prześcieradło, łkając spazmatycznie.
-Dwanaście lat to tak dużo!- próbował ją przekonać Nicholas- Jeszcze długo! Nie płacz, proszę!
Nie posłuchała. Tonęła w okropnym żalu. Nicholas też poczuł łzy, ale z jej powodu. Po prostu nienawidził, gdy mama tak potwornie cierpiała. Ta kobieta, która tak dużo zniosła i mimo to wciąż żyła… Teraz nie mógł patrzeć na jej skrajną rozpacz. Poczuł się winny i zakłopotany.
-Przepraszam!- krzyknął, próbując przekrzyczeć jej szloch- Nie chciałem, żebyś tak przeze mnie płakała… Nie powinienem się w ogóle urodzić…- bąknął na koniec. Zawsze tak myślał.
-Co ty mówisz, dziecko!?- mama podniosła na niego zapłakane spojrzenie. Miała szaleństwo w oczach- Co ty mówisz!? Jesteś całym moim światem! I stracę cały świat za dwanaście marnych lat! To jak mrugnięcie okiem, nie rozumiesz, dziecko!?
Nicholas nic nie powiedział, obserwując bezradnie kurczącą się przed nim, ukochaną kobietę.
Cosmo oderwał wzrok od dłoni. Siedział, skulony, w gabinecie jego opiekuna domu. Był zupełnie sam, ale kazali mu siedzieć tu, jeżeli chce się dowiedzieć, co z bratem, znalezionym przed ponad godziną na korytarzu. Kulił się na zwykłym, drewnianym stołeczku, wpatrzony w dziwne słoje na półce. Było mu niedobrze i bez obserwowania ich. Był przerażony perspektywą straty brata.
-Black.- Snape wysunął się jak cień przez drzwi. Cosmo popatrzył na niego wielkimi, orzechowymi oczyma, Snape utkwił w nim czarny, bezwyrazowy wzrok. Panowała cisza, bardzo długa.
-Nie widzę sensu, żebyś tu siedział.- szepnął spokojnie Snape po jej upływie- Idź do dormitorium.
-Chciałbym wiedzieć, co z moim bratem…- szepnął Cosmo.
-Na razie do szkoły nie przyszła żadna zdatna informacja.- rzekł powoli Snape, podchodząc do biurka i przerzucając jakieś papiery- Obawiam się, że możesz tu jeszcze siedzieć długo, Black.
Cosmo nie poruszył się, wciąż kuląc na krześle i obserwując Snape’a badawczo. Ten zatrzymał szperanie w papierach i popatrzył na niego uważnie.
-Black…- rzekł jakby wolniej- Powiedz mi, chłopcze, co ja mam z tobą zrobić?
-W sensie…?- Cosmo uniósł brwi. Nie wiedział, czy Snape mówi o „teraz”, czy o „w ogóle”.
-Nigdy bym nie przypuszczał, że…- Snape przemieścił się szybko i zwinnie, po czym stanął blisko stołeczka z Cosmo, obserwując go nieruchomo z góry- Że syn… takiego człowieka… będzie pod moją egidą… Zapewne wiesz, że jestem również twoim ojcem chrzestnym?
-Tak.- rzekł trochę hardo Cosmo i wstał- Wiem, że pan profesor nie lubił taty i że jestem do niego podobny… No…- trochę się speszył, bojąc się, że zostanie złajany.
Snape przyglądał mu się zagadkowo bardzo, bardzo długo. Cosmo nie spuszczał swych orzechowych oczu z jego czarnych, zastanawiając się, nad czym profesor główkuje.
-Sam fakt, że trafiłeś do mojego domu… No, Black…- szepnął jego ojciec chrzestny- To pokazuje, że może jesteś nieco inny… Tak czy inaczej.- dodał głośniej i jakby trochę obcesowo, podchodząc do biurka- Zapewne zauważyłeś, że nie mam w zwyczaju… prześladować moich wychowanków, a tym bardziej jedynego syna chrzestnego… Gdybyś miał problem i potrzebował mojej pomocy…
Snape opadł na stołek i zaczął coś zapisywać czarnym, kruczym piórem. To dość chłodne i oficjalne zachęcenie na koniec utwierdziło Cosmo w przekonaniu, że oto zyskał sobie z największego postrachu szkoły potężnego sojusznika. Ta myśl go trochę rozluźniła i usiadł na stołku, oczekując.
-Black.- rzucił Snape po chwili znad pergaminu, nie odrywając wzorku od pracy- Nie wyganiam cię, ale będziesz tu jeszcze siedział bardzo długo. Lepiej zrobisz, jak pójdziesz i zjesz coś po tym wszystkim, a potem pójdziesz do łóżka. Zauważyłeś, że nie jest tu za ciepło.
Cosmo niechętnie wstał i powlókł się tam, gdzie mu kazał ojciec chrzestny. Ich świeżo utkana więź nie mogła być narażona zerwaniem przez jego nieposłuszeństwo i nieufność.
Całe to epizodyczne zdarzenie okazało się kluczowe w dalszym życiu. Nagły zwrot akcji, chyba ostatni tak ostry w jego krótkim, marnym życiu.
Wrócił, rzecz jasna, do szkoły. Nie chciał żyć inaczej, nawet z przeświadczeniem, że pozostało mu tylko dwanaście lat życia. Tyle samo, ile przeżył do tej pory.
Ale mimo to… ogarniała go dziwna melancholia, gdy tak siedział samotnie na dziedzińcu zamku. Zbliżał się grudzień, a to miało związek z brakiem chętnych do spacerów po dziedzińcu. Może i dobrze, że się z nikim nie przyjaźnił. Nikogo nie zrani odejściem w niezrozumiały sposób. Nikogo, poza rodziną. Miał tylko nadzieję, że ktoś się zaopiekuje Chandrą. O ile ona nie odejdzie wcześniej.
-Kogo to widzę? Preferujesz samotne spacery listopadowym popołudniem?
Nicholas niechętnie obrócił wzrok od obserwowanego nieprzytomnie liścia, który właśnie spłynął pod jego stopy. Tamara Lehr, stojąca parę kroków od niego, miała nienaturalnie wesołe oblicze. Ubrana była w zgrabny płaszczyk i aż nieprzyzwoicie wesoła i zaróżowiona od zimna, co nie pasowało do kontekstu i wydało się Nicholasowi jakieś niewłaściwe. Popatrzył troszkę spode łba.
-Chyba ci przeszkodziłam, oj. Dziś masz dziwnie przymglone spojrzenie.- przekrzywiła głowę.
-Ech, to nic…- wzruszył ramionami Nicholas, oplatając ramieniem arkadę- Co tu robisz?
-Poszłam na samotniczy spacer.
-Nie kojarzę za dobrze, ale ty chyba jesteś z tych, co to otaczani są towarzystwem.- uniósł brwi. Miał po prostu wrażenie, że ktoś za wszelką cenę próbuje mu przerwać tę chwilę refleksji.
-Ja też czasem muszę pobyć sama.- przeczesała krótkie, brązowe włosy- W mojej paczce nastąpiło lekkie załamanie, mała kłótnia… Wkurzyłam się i już! Muszę od nich odpocząć.
-To ci nie będę przeszkadzał.- Nicholas bardzo się postarał, by zabrzmiało to neutralnie.
Znów przekrzywiła głowę. Nie patrzył już na nią. Bardzo chciał być sam. Przecież zawsze był.
-Rozumiem, że chcesz pobyć sam… Ale wygląda na to, że coś cię trapi… Jeżeli to jakiś wielki problem, to może powinieneś się wyżalić? Mogłoby ci ulżyć i do tego można coś zaradzić…
-Nie, dziękuję.- uniósł dość zdziwiony wzrok- Przecież cię nie znam.
Patrzyła na niego dość uważnie. Po chwili westchnęła i usiadła na arkadzie nieopodal.
-Wybacz. Ja już taka jestem. Chcę pomóc. Taką mam naturę.- oczy za okularami patrzyły gdzieś daleko. Brzmiało to jakoś kojąco i Nicholas nagle poczuł, że nie chciałby, żeby sobie szła.
-Powiem ci tylko, że coś bardzo zatruwa mi życie. Nic z tym nie da się zrobić. Potrzebowałbym jedynie jakiegoś podniesienia na duchu.
Tamara obserwowała go znad kolorowego szalika. W ogóle cała była jakaś kolorowa, jednak nie o ubraniu mowa. Nicholas uniósł brwi, czekając na reakcję.
-Ile masz lat?- spytała wreszcie rzeczowo.
-Dwanaście, zaledwie.- zachrypiał Nicholas ponuro.
-Dziwne. Jesteś jakby starszy…
Wytrzeszczył stalowoszare oczy w szczerym zdumieniu. Pierwsze słyszał.
-Nie, nie o to mi chodzi.- zaśmiała się- Straszny z ciebie dzieciuch i to widać, ale miałam na myśli zachowanie i inność… Nie widziałam, żebyś biegał i wrzeszczał z kolegami. A przecież jesteś dzieciakiem i w sumie powinieneś mieć jakoś więcej… niedojrzałości.
-Nie biegam, bo nie mam z kim.- burknął- Ludzie mnie nie lubią. Jestem zindywidualizowany.
-Widzisz, może to i dobrze? Indywidualiści różnią się od mas, bo idą swoją ścieżką. Dobrze im ze sobą i są samowystarczalni. To chyba znaczy, że siebie lubią, prawda? To bardzo komfortowe. Zawsze zazdrościłam takim ludziom tego, że mogą być sami. Znaczy, że są ciekawi, bo nie potrzebują innych, ciekawszych ludzi. Sami tacy są. I do tego zawsze mają ciekawe życie.
-Najpierw to życie muszą mieć…- burknął Nicholas.
-Co?
-Nic… Niektórzy żyją przecież krótko, więc nie zawsze mają ciekawe życie.
-Racja.- zastanowiła się i rozpromieniła- Ale nie liczy się ilość, tylko jakość!
Nicholas uniósł na nią wzrok. Tamara popatrzyła na niego znacząco.
-Myślisz, że krótkie, ale świetne życie, jest lepsze niż normalne?- spytał z namysłem.
-Pewnie! Zawsze lubię cieszyć się z drobnostek!- uśmiechnęła się delikatnie wąskimi wargami- To daje mi wiele jednostek szczęścia na wypadek, jakbym miała zaraz umrzeć w tragiczny sposób. Ludzi to chyba przyciąga, bo lubią ze mną przebywać, zauważyłam. Może powinieneś podobnie?
-A ile ty masz lat?- uniósł brwi Nicholas po dłuższym przyglądaniu się koleżance.
-Czternaście, od miesiąca. Ale jestem w trzeciej klasie.- wzruszyła ramionami.
-Bardzo to dojrzałe… I piękne!- zamyślił się Nicholas i rzekł do siebie- Coś w tym jest…
-Dzięki!- uśmiechnęła się zawadiacko- Ech, już zmarzłam, a ty? Właśnie podają obiad, może pobiegniemy i napijemy się czekolady w Wielkiej Sali? Tak na początek, to na pewno jedna z tych drobnych przyjemności, z których się cieszę! Gorąca czekolada po listopadowym spacerze!
Nicholas uśmiechnął się delikatnie i z wielką radością zgodził. Czekolada…
Pobiegł z Tamarą do Wielkiej Sali, po raz pierwszy nie czując wstydu, że kuleje. I po raz pierwszy, chociaż niechętnie przyznał sobie, że nie żałuje, że to nie niezbyt wesoła Cho mu przeszkodziła.
Siedziałam przy kuchennym stole bez życia. Sekundy wlekły się tak, jak zwykle. Tykanie zegara było zawsze takie samo, od tylu dni i miesięcy…
Remusa nie było, o niczym nie wiedział, siedząc w komórce. W domu była tylko Sara, bawiąca się z Zezolkiem gdzieś na górze.
Nie mogłam rozluźnić uścisku w brzuchu. To było potworne, okrutne… Na próżno go nosiłam pod sercem, na próżno urodziłam z takim trudem… Po co przeżyliśmy z Syriuszem tak wiele przerażających, zatrważających chwil, gdy, na przykład, przestał oddychać w wieku dziesięciu miesięcy? Kochałam wszystkie swoje dzieci, ale Nicholas był pierwszy, najbardziej rozpieszczany i pogodny… Kiedyś byłam tylko ja, Nicholas i Syriusz, oraz Wiązowy Dwór, sprawy Zakonu i ciemne chmury nad nami… A teraz dowiedziałam się, że to wszystko było na próżno… Ciekawe, co by powiedział Syriusz, gdyby dowiedział się, jak pilnuję jego dzieci… Już jedno straciło życie, drugie prawie również, a teraz o jednym się dowiedziałam, że zostało mu tylko tyle, ile już przeżył… Nędzne dwanaście lat…
Nie potrafiłam sobie uzmysłowić, jak będę się czuła za dwanaście lat, widząc umierającego na coś Nicholasa i nie mogąc mu pomóc, tylko dlatego, że jakiś czarodziej, któremu nic nie zrobił, rzucił na niego klątwę… Nie wiedziałam, co będę czuła, gdy ten dwudziestoczteroletni chłopak, któremu życie się zaczęło, będzie umierał… Wiedziałam, że będąc wampirem, przeżyję wszystkich moich bliskich, ale nigdy bym nie przypuszczała, że będzie to tak bolesne… Nicholas miał umrzeć w otoczeniu wnuków, grubo potem, nie za parę chwil!
Do kuchni wleciała sowa. Nie poruszyłam się, wlepiając martwy, załzawiony wzrok w ziemię. Dopiero po chwili uniosłam głowę powoli, żeby się przekonać, czy to Chandra, czy Ataraksja. Nie była to ani jedna, ani druga, lecz szkolna, zwykła sowa.
Mary Ann!
Rozważałem Twoją prośbę w związku z nietraktowaniem starszego pana Blacka jak worka nawozu. Będzie to dość trudne dla mnie, niestety, ale o tym możemy porozmawiać, prawda? Nadal chciałbym się z Tobą spotkać, bo nie widzieliśmy się całe wieki. Ostatni raz chyba w Twoim domu, gdy przyszedłem rozmawiać o wydaniu Lily Czarnemu Panu. To przecież było kilkanaście lat temu…
Owszem, rozmawiałem już z moim chrześniakiem. Ty zapewne chciałabyś, bym go otoczył opieką, szczególnie, że jest moim podopiecznym. Przyznaję, że trudno mi było na niego patrzeć, bo podobieństwo do… PEWNYCH GENÓW… jest u tego chłopca bardzo duże. Postawiłaś mi nie lada wyzwanie! Nie ukrywam tego, o czym doskonale wiesz: nienawidziłem Twego męża i nienawidzę wciąż za to, co robił, ale również i za to, że ją zdradził... Patrzenie na Cosmo Blacka jest dla mnie bardzo skomplikowane i wywołuje reminiscencje. Postaram się jednak zaopiekować chłopcem. To sprytne dziecko.
Mam nadzieję, że rzeczywiście wkrótce się spotkamy. Napisz mi, kiedy i gdzie.
Patrzyłam na list chwilkę, marszcząc bezwiednie brwi. O tym, że Cosmo był bardzo podobny do Syriusza, wiedziałam. Ale tak wiele osób, które znały mojego męża dużo wcześniej niż ja, czyli już w dzieciństwie, twardo to powtarzało, a to była dla mnie nadzieja, że zobaczę jeszcze twarz, za którą tak tęskniłam na żywo. W rysach własnego syna…
Chwyciłam mruczące wybrzuszenie pod swetrem. Mruczał i miauczał mój platynowy kotek już dobre dziesięć lat, dokładnie dziesięć. I to każdego dnia. Dziesięć okropnych, pustych lat, zarówno dla mnie jak i Syriusza. Nie wiedziałam, czy żyje. Z początku zdawało mi się, że tak, bo kotek mruczał. Ale… może miał właściwość mruczenia nawet wtedy, gdy właściciel już nie żył? Tego nie wiedziałam, ale dopadła mnie nagle rozbrajająca tęsknota, której nie doświadczyłam od bardzo wielu lat. Przysłoniła ją też śmierć synka, problemy z domem i pracą i wyjazd dzieci do szkoły, ale teraz tęsknota uderzyła z podwójną mocą. I najgorsze było to, że nie miałam ni krztyny nadziei na zobaczenie męża jeszcze kiedykolwiek. Gdyby tu był, z pewnością by mnie przytulił i powiedział, że „będzie dobrze, kotek”. Ale go nie było.
90. Niefortunnie rozdzieleni Dodała Mary Ann Lupin Wtorek, 11 Października, 2011, 08:00
Sorry, że co dwa tygodnie. Postaram się co tydzień, albo chociaż co osiem dni. A na Wasze pamy też wkrótce się wybiorę, mam nadzieję, że już około soboty i wszystko skomciuję.
Miłej lektury! I mam nadziję, że za jakiś tydzień nowa się pojawi ^^
Nuciłam sobie z ukontentowaniem stary, dobry przebój Presleya, „Don’t be cruel”, strzygąc krzew przy podjeździe i tak nieużywanym przez nas.
Świeciło ładne słońce, bo całkiem niedawno rozpoczęły się wreszcie wakacje. Cieszyłam się, że Nicholas jest już w domu i, co więcej, wygląda nieco lepiej, niż widziałam ostatnio, w maju, gdy odwiedziłam Hogwart z powodu jego ucieczki. Widocznie poprawił mu się humor z powodu tego, że był tu z nami, nie w szkole. Martwiłam się o to, że zawsze będzie wyalienowany, ale Remus pocieszał mnie, iż później, gdy już będzie starszy, mogą go polubić za to, jaki jest. Pewnie znajdzie się ktoś, kto doceni jego odmienność.
Zastanawiało mnie także to, iż we wrześniu z domu zniknie nie tylko Nicholas, ale i bliźniaki. To będzie niezwykle rozrzewniające.
Na Vange było dziś wyjątkowo upalnie. Aż szkoda mi się zrobiło dzieci, bo kisiły się w domu, ale do tej nieco pory denerwował mnie ten stan rzeczy, gdy są poza domem. Niestety, duże wydatki, jakie szykowały się na Pokątnej w tym roku uniemożliwiły mi zaproponowanie wyjazdu, chyba pierwszego, odkąd mieszkaliśmy w Basildon. Ciągle obiecywałam sobie, że gdzieś zabierzemy z Remusem rodzinę, ale co roku plan spalał na panewce, a pojechać też raczej nie miały gdzie. Nicholas, sądząc z jego opowieści, nie miał nawet jednej osoby, z którą mógłby korespondować, odwiedzać ją czy umawiać się na Pokątnej. Zrobiło mi się go żal, gdy przypomniałam sobie Seva i Lily, a także Huncwotów.
-Niech pani uważa!- warknął „ulubiony” sąsiad obok, użerający się z kosiarką na swym nieskazitelnym trawniku- Ścina pani ten żałosny krzak na moją trawę!
Wyprostowałam się, odgarnęłam loczki ze spoconego czoła i wytrzeszczyłam oczy.
-Jeżeli ścinam krzew, to logiczne jest, że opadają resztki.- wyjaśniłam spokojnie i cierpliwie- Logiczne jest również, że opadają pod miejscem gdzie je ścięłam.
-No dobra, tylko bez takich! Pozbiera pani potem te farfocle!
-Słucham?!
-To, co pani słyszała. Już wystarczająco dużo szkody robią pani żałosne dzieci, ganiając się po moim trawniczku.
Wsparłam ręce na biodrach, mając ochotę uciąć mu sekatorem ten czerwony nochal.
-Moje żałosne dzieci nie tykają pana świętego i czystego jak łza trawniczka!- warknęłam- A pańskie farfocle może pan sam pozbierać i wsadzić sobie…
-Mamo! Mamy pomysł!
Z domu wypadły wszystkie moje latorośle. Obróciłam się do sąsiada i szepnęłam zjadliwie:
-… do czerwonej, tłustej gęby. Żegnam! Co chcieliście?
Obróciłam się do dzieci, obserwując je uważnie i ignorując sąsiada, któremu z przejęcia udało się uruchomić kosiarkę, by znów pomęczyć anielski trawnik.
-Chcieliśmy pojechać nad rzekę. Możemy? Jest tak gorąco!- jęknęła Rosemary.
-Nad rzekę?- skrzywiłam się- To może być niebezpieczne.
-Mamo! Błagam! Nick ma dwanaście lat, ja z Cosmo jedenaście, Sara osiem, prawie dziewięć… Przecież jesteśmy duzi, no!
-Nie jesteście duzi.- westchnęłam- Ja mam trzydzieści jeden i co? Dla mnie wasz wiek jest wprost śmieszny! Nawet nie umiecie porządnie czarować, a Nick ma do tego zakaz.
-Ależ my umieramy z gorąca!- jęknęła Sara.
Popatrzyłam na moje sfrustrowane dzieci i stwierdziłam, że mają absolutną rację.
-No dobrze…- przyznałam niechętnie- Ale wracacie równo za trzy godziny! Jak nie wrócicie punkt druga, nie puszczę was nigdy więcej samych!
Podskoczyły radośnie, obcałowując moje policzki.
Sara odkleiła się od policzka mamy i podskoczyła radośnie.
-Czekajcie, przed drogą napijecie się trochę wody, bo potem będzie chciało wam się pić!
Mama zagarnęła cieszące się dzieci do domu, a Sara z podskakującym rodzeństwem wlała się do kuchni. Siedział tam już wujek, ze spokojem czytając jakąś księgę.
-Wujku, mama pozwoliła nam iść nad rzekę!- pochwaliła się z dumą Sara od progu.
Wujek uniósł brwi i popatrzył ze zdziwieniem na mamę.
-No, nareszcie jakieś postępy!- skomentował- Tyle, że tu nie ma rzeki.
Cała czwórka oklapła nagle. Cosmo uderzył się w czoło i zawołał:
-Ale jesteśmy!… Jak można cieszyć się z pójścia w miejsce, które nie istnieje!
-Ale tu gdzieś musi być rzeka!- jęknęła z rozczarowaniem Sara- W Basildon musi!
-Jak, w środku miasta?- spytał wujek, unosząc brwi.
Dzieci popatrzyły po sobie z ubolewaniem.
-A może… Powinniście wyruszyć do Epping Forest?- popatrzył dziwnie na mamę.
-Epping Forest? Tam jest rzeka?- spytał Nicholas.
-Może… coś by się znalazło…- rzekła tajemniczo mama, obserwując równie dziwnie dzieci.
One też wymieniły pytające spojrzenia, ale grzecznie napiły się wody i wyszły na upalne południe.
-Bawcie się dobrze… I miłej przygody!- pożegnała je mama- Nicholas, pilnuj Sary. Macie kanapki!
Cała czwórka gęsiego ruszyła chodnikiem, każdy trzymając swoją paczuszkę z kanapkami.
-Jak myślicie, co mama miała na myśli mówiąc o przeżyciu przygody?- spytała Rosemary.
-Może w Epping Forest jest coś szczególnego? Jakaś tajemnica? Kto to wie?- myślał głośno Nicholas.
Wsiadły do czerwonego, piętrowego autobusu i pojechały w stronę swego celu. Jazda zajęła im parędziesiąt nudnych minut. Gorąco i sfrustrowane westchnięcia pasażerów, kiszących się w tym upale były dla Sary nieco otępiające. Wtuliła się w Nicholasa, gapiąc bezmyślnie w przestrzeń na przesuwające za oknami drzewa i zieleń lata. W końcu się doczekała: starszy brat chwycił jej dłoń.
Wysiedli w jakimś miejscu, którego nie znali. Widać było las w Epping, cel ich podróży. Razem weszli w gąszcz i kluczyli między drzewami. Pachniało żywicą, gdzieś w górze śpiewały ptaki, nad koronami pędziły chmury. Sara rzadko bywała w życiu w lesie, więc nie mogła się napatrzeć. Spomiędzy pni płynęły na ziemię promienie, ale unosiło się też coś innego w tym lesie. Coś, czego Sara nie mogła nazwać, ale troszkę się tego bała.
-Czujecie jakieś ciarki?- spytała, mocniej chwytając dłoń Nicholasa.
Starsze rodzeństwo popatrzyło na nią ze zdziwieniem. Rosemary i Cosmo jednocześnie unieśli tę samą brew i zerknęli na siebie wymownie.
-Nie przesadzasz?- spytała Rosemary- Przygoda nie musi mieć od razu zabarwienia grozy…
-Nie bawię się i nie udaję!- zezłościła się Sara- Naprawdę czuję coś dziwnego!
-Wydaje ci się. Chcesz po prostu wprowadzić jakiś klimat!
-Wcale nie!
-Oj, uspokójcie się!- zgasił je Nicholas- Może Sara ma jakiś… szósty zmysł, jako półwampir?
-Ta, a ja jestem Bertie Bott…- prychnęła Rosemary.
-Patrzcie!- krzyknął nagle Cosmo i wbiegł w jakiś rzadki lasek drzew. Popędzili za nim.
-Ou. A co to?- spytał.
Stali na skraju polanki. Na niej kiedyś musiał stać olbrzymi dom, bo widać było fundamenty i żałosne resztki spalonych doszczętnie ścian. Walały się tu i ówdzie jakieś porośnięte trawą szczątki dziwnych rzeczy. Rodzeństwo rozeszło się po zgliszczach, obserwując ze zdziwieniem tę ruinę. Sara znalazła nawet nogę mebla albo coś takiego. Było z kości słoniowej, rzeźbione misternie w kaskady róż.
-Ciekawe, kto tu mieszkał?- spytała mijającego ją Cosmo. Ten natomiast obserwował uniesiony przez niego element ozdobnego żyrandola, przypuszczalnie: parę związanych, szarych kryształów.
-Chyba jacyś bogacze…- mruknął- Ciekawe, jak to się stało… Nick?!
Sara obróciła się w stronę Nicholasa z zaciekawieniem. Stał w pewnym oddaleniu od reszty, obserwując jakieś kamienne płyty. Było ich kilka… Pod podobną leżał Syriusz…
-Cmentarz!- wyrzucił z siebie w podnieceniu Cosmo i potruchtał tam, gdzie stał Nicholas. Sara też tam pobiegła, podobnie, jak Rosemary.
Płyty miały różny wiek. Te dalsze były już bardzo stare, zarośnięte mchem i zatarte przez czas. Ale było też parę młodszych płyt. Najbliższe cztery były stosunkowo świeże. Dało się odczytać epitafium.
-„Mathilda Lupin, 1920-1979”.- przeczytał na głos Cosmo w głuchej ciszy- „Henry Lupin, 1904-1979 i Rovena Lupin, 1901-1974”. „John Lupin, 1940-1979 i Rea Lupin, 1940-1977”.
-A tamten malutki, piąty? „Mały Johnny Lupin, 1964-1964”.- dodała Rosemary.
Cała czwórka wpatrywała się w zaskoczeniu w groby. Ten mały cmentarzyk na skraju ruin…
-Lupin…- zamyślił się Nicholas- Czy to możliwe, że chodzi o naszych przodków?
-Prawie na pewno! Moje drugie imię to Rovena!- zauważyła Rosemary- Mama mówiła, że po jej babci… A ta pani urodziła się w 1901, czyli mogła być naszą prababcią!
-Zresztą, zachęcili nas do przyjazdu tutaj.- stwierdził Nicholas- To może miała być ta przygoda! Odkrywanie terenów, na których wychowali się mama i wujek! Tylko… czemu tu są zgliszcza?
-Może był pożar? Może ta trójka, Mathilda, Henry i John, zginęli właśnie w nim? Ta sama data śmierci…- zauważył Cosmo- A Henry to chyba nasz pradziadek, pochowany z Roveną…
-John i Rea to musieli być nasi dziadkowie, rodzice mamy i wujka!- podnieciła się Rosemary- Syriusz miał na drugie „John”, nie? Urodzili się w roku czterdziestym, czyli są pokoleniem przed naszymi rodzicami! Tylko… kim jest Mathilda? I ten Johnny?
-Johnny to pewno dzieciak naszych dziadków…- zauważyła z jakimś smutkiem Sara- W końcu mógł być ich dzieckiem i do tego jest cztery lata młodszy od mamy i wujka… Nasz wujek. Brat rodziców.
-A Mathilda? Miała na nazwisko Lupin, jak cała reszta…
-Może była siostrą Henry’ego?- skonkludował Nicholas- Albo jego krewną.
-Siostrą? Młodszą o całe szesnaście lat?- skrzywił się Cosmo.
-No, tak też bywa…
Zaległa cisza, podczas, gdy wszyscy wpatrywali się z jakimś rozgoryczeniem w groby.
-Nigdy nie zastanawiało was, gdzie jest grób taty?- spytała Rosemary głucho.
Nicholas zacisnął mimowolnie szczęki. Sara uniosła brwi, obserwując starszego brata.
-Co jest, Nick?- spytała ze zdziwieniem.
-Ech, nic…- westchnął- To chyba oczywiste…
-Słyszycie?- przerwał Cosmo z napięciem.
Unieśli brwi.
-Rzeka.- szepnął jedynie- Plusk wody.
Cały smętny nastrój prysł. Cosmo i Rosemary prześcigali się w pędzie ku chlupotowi orzeźwiającej wody. Sara biegła co tchu za nimi, nie mogąc nadążyć za starszymi od siebie jedenastolatkami. Nicholas kulał na końcu, ile sił w nogach.
-WODA!!!- usłyszała wrzask starszego brata Sara i w biegu ściągnęła sandałki, wpadając do wody w żółtej sukieneczce, w którą ubrała ją mama.
-Ale musieli mieć fajnie!- wrzeszczała ochlapywana przez Cosmo Rosemary- Wujek i mama, mieszkali prawie zupełnie przy rzece! I to w takim świetnym miejscu do pływania!
Nicholas stał w wodzie po kolana, marszcząc brwi.
-Czemu nie wchodzisz głębiej, Nick?- spytała Sara, podchodząc do ulubionego brata.
-Eee… Zawsze przypomina mi się, że w wodzie mogą odbijać się różne ciekawe rzeczy… Parę lat temu widziałem w lesie plamę jakiejś dziwnej czerwieni, chociaż wcale nie było nic czerwonego w pobliżu, możesz to sobie wyobrazić?- zastrzygł uszami i podniósł młodszą siostrzyczkę na ręce.
Kiedy już się nabawili, Rosemary, w zupełnie mokrych dżinsach i fioletowym t-shircie, spytała:
-Ciekawe, co jest za zakrętem?
Cała czwórka Blacków wymieniła kombinatorskie uśmieszki. Rzeka mogła prowadzić w różne strony. Jednomyślnie, aczkolwiek z nieśmiałością, ruszyli pod prąd rzeki w nieznanym kierunku. Nie była bardzo głęboka, pewnie za czasów młodości wujka i mamy miała zupełnie inne brzegi i poziom. Śpiewały ptaki, grzało słońce, piasek przyjemnie wchodził między palce, a lodowata woda obmywała ich nogi do połowy ud. Nicholas, w jasnych dżinsach i koszulce w niebiesko-białe paski był mokry tylko do pasa, ale Cosmo, w czarnej koszulce i krótkich dżinsach, miał mokre nawet włosy, bo tak entuzjastycznie podszedł do faktu znalezienia rzeki. Szli, czując podniecenie.
-Wiecie, tak naprawdę to nic tu nie musi być ciekawego… Możemy tak iść i iść…
-Nie psuj zabawy, Nick!- skarcił go młodszy brat- Przecież to teren czarodziejski! Kto wie, co tu jest?
-Jaskinia.- odparła Rosemary.
Nie inaczej, woda wypływała z groty. Przystanęli. Ze środka dobiegał do nich zachęcający, zwielokrotniony echem chlupot wody, kapiącej ze ścian. Ział stamtąd przyjemny chłodek.
-Włazimy, co nie?- zakomenderował Cosmo.
Bez zastanowienia wznowili brodzenie po pas w wodzie i wkroczyli do jaskini. Sarze sztywniały już wszystkie kości od lodowatej wody i czuła, że ma sine usta, ale nic nie mówiła, trzymając dłoń Nicka.
Grota ciągnęła się w nieskończoność, zalana w połowie wodą i oświetlona światełkami grającymi na jej powierzchni i błyszczącymi wykwitami na skałach, które pełniły prawie rolę lamp. Jakieś dziwne dźwięki i zwielokrotnione echo kapiących kropel ze stropu wypełniały ciszę.
-Auu!- jęknęła nagle Sara, bo poczuła coś dziwnego. Nawet nie ból, ale zaskoczenie, bowiem coś maleńkiego i potwornie zimnego owinęło jej się wokół małego palca u stopy.
-Ale mnie przestraszyłaś!- obróciła się w jej kierunku Rosemary- Nie krzycz tak!
-Ale nadepnęłam na coś!- zauważyła z oburzeniem Sara- Coś dziwnego tam leży!
Cosmo przypatrzył się dnu groty, w miarę jasnemu i zanurzył się całkowicie. Sara i reszta rodzeństwa obserwowali w napięciu brata, gdy jego czarna głowa przebiła taflę.
-Patrzcie. Dziwne, nie?- rzekł, parskając zimną wodą.
Trzymał mały pierścień. Srebrny i nadgryziony zębem czasu, z ciemnoniebieskim, okrągłym oczkiem. Nie był to pierścień nadzwyczajnie ozdobny, ale z pewnością niezmiernie stary.
-Masz, znalazłaś go.- wyciągnął rękę z pierścieniem do Sary.
-Możesz go wziąć.- mruknęła- Nie podoba mi się ten niebieski.
-No dobra.- Cosmo wzruszył ramionami i założył pierścień. Ozdoba wyglądała chyba na kobiecą, ale nie przejął się tym zbytnio.
Ruszyli dalej. Cosmo zapewne pogrążony był w rozmyślaniach na temat tego, co taka ozdoba tu robi, jak się znalazła w takim miejscu, ile już tu leży i kto ją nosił. Sara patrzyła na brata…
CHLUP!
Cała trójka podskoczyła, bowiem Sara nagle znikła. Po prostu, coś ją wchłonęło jak wodę w wannie.
-SARA?!- krzyknął z przerażeniem Nicholas.
Odparła im cisza. Popatrzyli po sobie w skrajnym, niemym przerażeniu.
-I co teraz? Gdzie ona może być?!- jęknęła Rosemary.
Cosmo nie zastanawiał się nad tym i zanurzył znów w lodowatej wodzie. Przeszukiwał dno w miejscu, gdzie przypuszczalnie zniknęła jego siostra. Nie widział nic szczególnego, poza…
-Tam jest jakiś lejek!- oznajmił, parskając, gdy się wynurzył- Dziura, jak zjeżdżalnia w dół!
-O matko…- przeraził się Nicholas- Przecież ona się udusi…
-I co teraz?- spytał Cosmo- A jak sami zginiemy?
-Nie obchodzi mnie to, tchórzu!- warknęła Rosemary i zanurzyła się, by wejść do leja.
-Tchórzu? Przecież nic nie powiedziałem takiego!- obruszył się Cosmo i ruszył za siostrą.
W lejku jakoś szybciej się płynęło, zapewne przez ciśnienie. Cosmo czuł się tak potwornie, jak rzadko kiedy do tej pory: ściśnięty z dwóch stron przez ciasne ściany, z głową w dół w abstrakcyjnie ciemnej kiszce i do tego się dusił, bo woda wypełniała całkowicie kanalik. Zaczął się z paniką zastanawiać, jak Rosemary, która płynęła pierwsza, da im znak, by się cofnęli, gdy już zacznie jej brakować powietrza.
Na szczęście chwila koszmaru szybko minęła, bo wylali się z pluskiem z tunelu do innego, podobnego do tego na górze.
-Coś takiego!- rzekł ze zdziwieniem Cosmo, obserwując dziwne zjawisko, gdy już się wynurzył.
-To chyba przez ciśnienie. Patrzcie, to podobne miejsce, tyle, że wody więcej.- rzekła mokra i sina Rosemary- SARA! SARA, GDZIE JESTEŚ?!
Odpowiedziało jej milczenie. Sary tu nie było.
-Musimy ją znaleźć.- szepnął Nicholas w ciszy i groźnym milczeniu.
-Rozdzielamy się!- zakomenderował Cosmo.
-Nie, odpada. Nie mogę pozwolić, byśmy narazili się na pogubienie.
-Ale tak jej nigdy nie znajdziemy!
-Znajdziemy ją razem!
-Wydaje ci się, że jak masz dwanaście lat, to już jesteś taki…
-Cicho! Słyszycie?!- przerwała im Rosemary- Jakieś pluski.
Rzeczywiście, od jednej ze stron korytarza niosły się pluski wody i jej szelest. Rosemary ruszyła tam z trudem przez poziom wody, chłopcy poszli za nią.
-AAACH!!!
Całą trójkę porwał nagły prąd i w plątaninie spłynęli z podziemnej kaskady, z chlupotem wpadając do wody poziom niżej. Wynurzyli się wszyscy, rozglądając.
-Jest coraz głębiej.- Nicholas wytrzepał uszy jak rasowy wilk.
-I zimniej!- dodała Rosemary, a Cosmo aż się zdziwił, jak można mieć tak sinofioletowe usta.
-Ciekawe, czy tędy spłynęła…- mruknął najmłodszy męski członek rodu Blacków.
-Z pewnością. Idźmy…
Ale nie dane było im iść dalej w spokoju. Prąd i poziom szły do góry i w rezultacie cała trójka została porwana i popłynęła szybko przed siebie, nie do końca z własnej, nieprzymuszonej woli.
-Co to?! Coś złapało mnie za nogę!- krzyknęła nagle Rosemary.
Cosmo też to wyczuł. Wirowali w wodzie, unosząc się na niej jak korki, ale nie byli sami…
-Co to?!- przeraził się, widząc zarysy istot pod wodą- Nicholas, co to jest?!
-Nie wiem, skończyłem dopiero pierwszą klasę!- odkrzyknął jego starszy brat, walcząc ze stworzeniem. Były małe i przypominały diabełki, miały ostre zęby i chwytały ich za kostki, próbując wciągnąć głębiej w toń. Cała trójka, kopiąc i szarpiąc, walczyła o życie. Cosmo już praktycznie się zanurzył, ale nie na długo.
-AAAA!!!
Całą gromadą plus agresorzy spłynęli ze znacznie większego wodospadu wprost do dużego, podziemnego zbiornika z wodą. Cosmo wynurzył się i rozejrzał przez chwilkę. Przypominało jezioro i było znacznie głębsze od poprzednich tunelów. A na kamiennym wzniesieniu…
-Sara!- zabulgotał, bowiem zwierz wciągnął go w odmęty jeziora. Kopnął z całej siły, czując panikę i skrajne przerażenie, ale wynurzył się.
-Sara, to my!- wrzasnął.
Sara siedziała na kamiennej wysepce, wpatrzona w stwory. Była blada i przerażona. Ani Rosemary, ani Cosmo nie byli w stanie do niej podpłynąć, bo stworzenia bardzo się starały, by ich utopić.
-Gdzie Nicholas?!- zawyła Rosemary w skrajnej panice.
-Chyba został wciągnięty!- jęknął Cosmo- Czemu nie umiemy czarować?!
-Nicholas!!!- pisnęła ze strachem Sara. Była jeszcze bardziej sina, niż poprzednio, ze strachu.
Nicholas wynurzył się na chwilę, rozpaczliwie nabierając powietrza do płuc, ale zaraz znikł pod powierzchnią wody, by podejmować ostatnie wysiłki.
Sara wstała, patrząc z płomienną złością na brata, którego wciągnęły pod wodę stwory.
-Oddajcie mi Nicholasa!
Jaskinia się lekko zatrzęsła, oderwały się wystające kamienie od ścian i ze świstem przeszyły powietrze. Woda w jeziorze poskręcała się w nienaturalne kształty, by odsłonić dno, a stwory, wszystkie co do jednego, uniosły się nad jej zmodyfikowany poziom. Z impetem i potężnym przyspieszeniem uderzyły w sufit i ściany parę razy, po czym zostały odrzucone przez dziwaczną siłę gdzieś na jakąś skalną wysepkę, gdzie legły w bezruchu. Sara wciąż stała, patrząc na nie z nienawiścią. Cosmo uchylił usta ze zdziwieniem, obserwując młodszą siostrę, ale zaraz zanurkował po Nicholasa. Chwycił go pod wodą za rękę i z wielkim trudem wyholował na powierzchnię.
Sara, nie wiedzieć czemu, uniosła się parę centymetrów nad wodą i złapała Rosemary i Cosmo za ręce. Młodszy Black wciąż trzymał nieprzytomnego brata ramieniem pod pachami, a wilcze ucho Nicholasa drażniło go w policzek.
Sara bez trudu uniosła ich i poszybowali razem. Cosmo uchwycił skrajnie zszokowany wzrok bliźniaczki, ale nie długo lecieli, bowiem wystarczyło przecisnąć się przez jakąś szparę w stropie groty i już cała czwórka leżała na ciepłej, zielonej, miękkiej trawie na jakimś wzgórzu Epping Forest.
-Co ty zrobiłaś?- Cosmo zostawił nieprzytomnego Nicholasa i umierającą z zimna Rosemary i podszedł do skulonej, oblepionej czarno-rudymi, prostymi strąkami Sary- Jak…?
-T-to ch-chyb-ba t-to, c-co m-mów-wiła m-mama. W-wampiryz-zm.- usłyszał z tyłu od Rosemary.
-Taa…- mruknęła Sara- Chyba to. Chyba właśnie się rozwinęły moje tajemne moce…
Powiedziała to z niejako dumą i Cosmo uniósł brwi. Ciekawe, pomyślał, bezwiednie obserwując tajemniczy, kobiecy pierścień z niebieskim oczkiem, lśniący niewinnie na jego palcu. Sara była półwampirem… Ale zawsze była taka bezbronna! Nigdy nie przypuszczałby, że w obronie Nicholasa jest w stanie zamienić się właśnie w coś, co pokazała w grocie.
-Ale ani słowa mamie.- zakomenderował- Nas nigdy nie puści nigdzie, jak się dowie…
-I t-tak się d-dowie. Um-mrę na zapal-lenie p-płuc i t-tyle m-mnie b-było!…- usłyszał za plecami.
***
Lato wieczorami grzało w pełni. Szczególnie, gdy się trzymało upragniony świstek.
Rosemary siedziała na parapecie okna w sypialni, którą dzieliła z młodszą siostrą. Zaledwie kilka godzin temu przyszedł do niej list z Hogwartu. Zawiadamiał, że dziewczynka dostała się do szkoły.
Rosemary czekała na ten list od bardzo długiego czasu. W zasadzie, odkąd usłyszała o Hogwarcie. Co prawda, Nicholas nie wyglądał na szczególnie nieszczęśliwego, że siedzi w domu, a nie tam, ale ruda jedenastolatka wiedziała, że jej brat jest z deka dziwny i nie trzeba traktować wszystkich jego odchyleń serio. Westchnęła, obserwując nagrzaną słońcem ulicę Vange i przeleciała wzrokiem listę jeszcze raz. Kociołek, szaty, różdżka, książki… To wszystko było dla niej zbyt piękne. Chciała już tam wyjechać. Jeżeli w Hogwarcie jest taka sama magiczna atmosfera, jak u Weasleyów, czy na Pokątnej, to świetnie… Zawsze brakowało jej tego w domu, który w zasadzie nie różnił się niczym od domu państwa Route, ale nie było to dziwne, gdyż mieszkali w mugolskim miasteczku.
Nie mogąc się doczekać, kiedy nareszcie dostanie własną różdżkę, zwinęła list, włożyła pod poduszkę i zbiegła na dół do kuchni. Mama właśnie przygotowywała tartę z malinami, nucąc coś.
-Mamo, mogę iść się pobawić z Wandą?- wrzasnęła od progu.
Mama zmierzyła ją zwyczajowym, przeciągłym spojrzeniem.
-No, pozwól jej.- podpowiedział wujek Remus, naprawiający właśnie różdżką jakiś mechanizm w odbiorniku radiowym- To jej ostatnie chwile tutaj… Przecież nie jest już berbeciem.
-No dobrze.- westchnęła mama- Ale uważaj na samochody i psy.
-Dobrze, mamo.- rzuciła automatycznie Rosemary i wybiegła z domu. Wujek miał rację: to ostatnie chwile dzieciństwa i zabawy z Wandą. Chociaż miała jedenaście lat, czuła się już doroślejsza.
-Wanda!- wrzasnęła, gdy stanęła pod domem państwa Route.
Z okna swojego pokoju wystawił głowę Stanley. Gimnazjalista wyglądał na dość zmęczonego.
-Poszła na plac zabaw.- oznajmił burkliwym głosem i jego jasna głowa znikła.
Rosemary kiwnęła do siebie głową i pobiegła w tamtym kierunku. Co za gbur, pomyślała, bo właśnie zdała sobie sprawę, że nigdy nie widziała Stanleya, który by się radośnie śmiał. Ale Sarę lubił, bo była słodkim dzieciaczkiem, młodszym od niego o cztery lata.
Podchodząc do placu zabaw Rosemary już wiedziała, że Wanda nie jest sama i, co gorsza, pogodnie usposobiona do otoczenia, a ściślej mówiąc: Wanda z kimś się zażarcie kłóciła.
-Zjeżdżaj stąd, wydaje ci się, że jesteś taki dorosły?!- usłyszała Rosemary.
-Ale jesteś pyskata, dziewucho. Nauczyć cię szacunku?!
Rosemary westchnęła. Znów Wanda zadarła z tymi zbuntowanymi nastolatkami, a konkretnie z Mickiem Streep, Dennisem Hollingiem i Davidem Crescent, nazywanym „Cresh”. Czternastolatki, pochodzące z tej części Basildon, co Wanda i Rosemary, należały do większej paczki punków, krążących po mieście i siejących zniszczenie i popłoch co porządniejszych mieszkańców. Wanda i Rosemary często miały z nimi do czynienia, bo, ilekroć okazja pozwalała, włóczyły się po Basildon, a tak przynajmniej robiły od roku. Wcześniej były zbyt małe. Kiedyś wlazły punkom do kryjówki i stwierdziła, że nigdy nie zapomni swojego biegu, gdy je nakryli, co groziło śmiercią w mękach.
Rosemary przesadziła niski płotek i podeszła hardo do Wandy i grupki punków.
-O, idzie ta od Blacków!- zawołał Mick z szyderczą uciechą.
-Ta od dziwadła z psimi uszami?- ucieszył się czarnowłosy David- Chyba zapomniałaś brata wyprowadzić na spacer!
-Przymknij się, dzieciaku!- warknęła Rosemary, ale wcale nie czuła się tak pewna, jak wynikało z jej zachowania. Te nastolatki były całkiem niebezpieczne, szczególnie Cresh- Jeszcze raz tak powiesz…
-To co, zrobisz mi coś?! Chciałbym to zobaczyć! A teraz wynocha, to nasz plac zabaw!
-Jak chcesz się pobawić, dzieciaku, to Wanda użyczy ci swojej huśtawki.- zadrwiła Rosemary- Niestety, nie mamy z rodzeństwem lalek i samochodzików, już wyrośliśmy, nie pożyczę ci.
Wanda ryknęła śmiechem, chyba nieco przesadzonym, po czym wrzasnęła:
-Dobrze, Rosie! Dowal mu!
-Ciekawe, czy będziesz taka do przodu, gdy spiorę ci tą ohydną, piegowatą gębę!- warknął Crescent.
-Tylko spróbuj mnie tknąć!- zawołała ze złością Rosemary- Myślisz, że ujdzie ci to płazem?!
-Masz kogoś, kto mógłby ci pomóc, rudzielcu?! Wszyscy wiedzą, że zdechł ci stary! Schlał się i twoja stara go zostawiła, czy ktoś mu spuścił lanie, bo był taką pierdołą?! Albo nie, twoja stara to…
Nie zdążył dokończyć, bo Rosemary całkowicie puściły nerwy. Nie myśląc nad tym, że ma tylko jedenaście lat i jest drobnym dzieckiem, a David Crescent to silny, zaprawiony w boju czternastolatek, rzuciła się na niego z pięściami. Ciągnęła za czarne, bujne włosy, skórzaną kurtkę i dziurawe dżinsy, kopała, tłukła gdzie popadnie, ale i chłopak nie pozostawiał dłużny.
-DALEJ, ROSEMARY!!!- wyła gdzieś u góry Wanda.
-CRESH, DAWAJ!!! DAWAAAJ!!!- ryczeli koledzy.
Rosemary czuła taką wściekłość, jak chyba nigdy w życiu, włączając w to moment, gdy Fred dwa lata temu podejrzał jej całą kąpiel w wannie. Nienawidziła czarnowłosego punka za jego słowa, które zadawały takie okropne rany. Jak śmiał obrażać pamięć zmarłego bohatersko taty?!
W końcu tak się zmachała, że miała tylko siłę się podnieść. Czuła sińce i łzy, a także rozciętą wargę i bolące żebro. Crescent zwijał się u jej stóp, kopnięty okrutnie w przyrodzenie.
-Spróbuj jeszcze raz obrazić tatę i mamę…- wycedziła przez łzy, a potem, jakby zaprzeczając bojowej naturze, uderzyła w okropnie dziecinny płacz i rzuciła się w stronę domu.
-ROSIE!!!- krzyknęła za nią Wanda.
Rosemary chciała uciec do domu, by przytulić mamę. Poczuła, jak bardzo kocha mamę, jej zapach rudo-czarnych loczków i w tym momencie potwornie cierpiała, że nigdy, przenigdy nie przytuli taty.
Cosmo siedział na łóżku w maleńkiej sypialni. Oczy same cieszyły się do dzierżonego w dłoniach listu. Hogwart! Dostał się tam i wkrótce rozpocznie coś nowego i ekscytującego.
Jęknął i podskoczył na równe nogi z podnieceniem. Zaczął szybko krążyć po pokoju. Jak bardzo chciałby już teraz, zaraz, wsiadać do pociągu i jechać do nowego domu! A tyle jeszcze sekund musiał czekać w życiu, by doczekać się tego ostatecznego wyjścia z domu. Zostało parędziesiąt dni, a te wakacje, jak i całe dotychczasowe życie Cosmo, dłużyły się w nieskończoność.
Po chwili zastanowienia zbiegł na dół i wpadł do kuchni w szalonym biegu.
-Mama, MAMA!- krzyknął na wydechu- Polecimy na Pokątną?!
-Pewnie, synek.- mama siedziała w zamyśleniu nad kartoteką drobnego przestępcy- Kiedyś, pewno…
-Ale jutro! Po różdżkę i szaty i księgi i kociołek i rękawice i składniki i…
-Cosmo!- fuknęła mama, patrząc na niego z trudno ukrywanym rozbawieniem.
-Proszuuu…- popatrzył na nią wzrokiem zabiedzonego stworzonka. Prawie zawsze skutkowało.
Mama zerknęła na niego dość dziwnym, niepewnym wzrokiem.
-Chciałbym już różdżkę, by ją przytulić i pogapić się na nią… Czekam tyle lat!
Mama popatrzyła jeszcze bardziej spłoszonym wzrokiem.
-Po co ty chcesz przytulać różdżkę?- zdziwiła się, szeroko otwierając oczy- Co za dzieciak…
-BŁAGAM!!! Ty nie widzisz, ile w tym drewnie piękna?! Kocham moją nieznaną różdżkę!
-Świat się wali… Dobra.- westchnęła- Polecimy jutro na Pokątną…
-HURAAAAAAA!!!
Ucałował ją po oczach, policzkach, nosie, czole i uszach, ignorując jęki zmiażdżonej rodzicielki, po czym rzucił się z powrotem do pokoju, by ochłonąć, bo entuzjazm wylewał się uszami.
Ciekawe, jaka ta nowa różdżka będzie… Z czym i w ogóle… Cosmo chciał, by mu kiedyś uratowała życie, a on, najsławniejszy auror świata, wykorzystałby swój geniusz i przebiegłość, by jego różdżka rzucała najpotężniejsze czary. Mogłaby przejść do historii jako różdżka samego Cosmo Blacka…
Nie mógł spać. Zakupienie nowych, ślicznych i potężnych przedmiotów podkręcała jego podniecenie i wprost kipiał ze szczęścia, gdy kolejnego dnia stanęli nareszcie przed oczekiwanym szyldem.
-No, to właźcie.- mama wepchnęła do środka jego, Rosemary i niezbyt ogarniętego Nicholasa.
W środku było ciemno i pachniało kurzem. Setki różdżek piętrzyły się na półkach i Cosmo zaczął zastanawiać się natychmiast, która z nich czeka najdłużej i ile ma lat. Potem zapragnął dostać najpotężniejszą z nich i zmartwił się, że w takim tłumie różdżek to chyba trudno będzie ją znaleźć.
-Witam, pani Black. Znowu się widzimy, jak rok temu… Panie Black, dba pan o swoją różdżkę? Wiąz, osiem cali, włos z ogona jednorożca, mam rację?
Nicholas nie wiedział, jak zareagować, ale Cosmo zaczął zastanawiać się, czy on nie czyścił różdżki (do czego przyznać się nie wypadało), czy nie zorientował się, że do niego skierowane było pytanie.
-No dobrze, zobaczmy… Najpierw ta młoda dama… Pozwól tu, dziecko…
Cosmo znów obserwował, jak Ollivander mierzy szerokości i rozpiętości ramion.
-Spróbuj tej… Ostrokrzew i smocze serce, ładna i elegancka, trzynaście i ćwierć cala…
Rosemary ze szczerym zdumieniem oglądała, jak Ollivander wyrywa jej patyk i wtyka nowy. Cosmo ze zniecierpliwieniem zerkał na siostrę-dopóki wytwórca różdżek nie powiedział szybko:
-No, to jest właśnie to, świetnie! Drzewo różane, jak u matki. Włókienko ze smoczego serca, czternaście cali, sztywna. To różdżka prawdziwie odważnych i mężnych!
Pan Ollivander wręczył ją po zapakowaniu Rosemary, która nie posiadała się ze szczęścia, patrząc na swój nowy artefakt, a potem powiedział wyczekiwane słowa:
-No, teraz pan, panie Black! Proszę tu podejść.
Cosmo prawie podbiegł do mężczyzny i ustawił się grzecznie do mierzenia, kątem oka obserwując Rosemary, oglądającą z wypiekami na twarzy nową różdżkę.
-Wierzba i pióro feniksa. Osiem i ćwierć cala, dobra do zaklęć defensywnych.
Cosmo wziął różdżkę do ręki, krzywiąc się. Jej wizytówka wcale nie brzmiała groźnie i majestatycznie, dlatego ucieszył się, gdy Ollivander wyrwał mu ją z ręki prawie natychmiast i dał inną. Trwało to wybitnie długo, nawet dłużej, niż u siostry. Cosmo ze zniecierpliwieniem wyglądał końca tego wszystkiego, bo bardzo już chciał mieć swoją różdżkę.
-Tak, ta zdecydowanie pana wybrała!
Cosmo nie trzeba było tego mówić. Trzymana przezeń różdżka rozgrzała się jakby, a kiedy ochłonęła, Cosmo wciąż czuł pulsowanie serca, które przyspieszyło rytm.
-Hmm, bardzo ciekawa różdżka, panie Black.- rzekł cicho Ollivander- Czarny bez. Rzadko używany, owiany ponurą sławą niebezpiecznego. Smocze serce, jak u siostry. Trzynaście cali, bardzo elegancka i wytworna. Różdżka prawdziwego arystokraty! Proszę dbać o te przedmioty, moi drodzy! Różdżek nie wolno zaniedbywać, bo mogą się obrazić i kto wie, czym to się skończy!
Cosmo puścił to mimo uszu i obserwował jak zaczarowany swoją trzynastocalową różdżkę, pakowaną właśnie przez Ollivandera do podłużnego opakowania. Ona była szczególna, wyjątkowa. Jak to leciało? Czarny bez… mrocznie brzmi. Smocze serce, jak jego bliźniaczka. Kojarzyło mu się to z walecznością. Już nie mógł się doczekać, aż jego kochana różdżka zacznie robić jakieś czary…
Cosmo uchylił wieczko do pudełeczka, zerknął na różdżkę, zapłaciłam za obie i mogliśmy wyjść na ulicę. Bliźniaki trzymały różdżki niczym najdroższe skarby.
-Bo zgubicie…- mruknęłam- Mamy już ingrediencje i kociołki, różdżki… Nicholas, podaj mi te listy, które miałeś nieść, synek.
Nicholas wyciągnął pomięte listy przedmiotów dla całej trójki.
-Dobra…- mruczałam do siebie- Esy i Floresy i Malkin… I to już będzie na tyle…
-A zwierzątko?- zaatakował Cosmo- Miałem dostać kota do szkoły!
Popatrzyłam uważnie na syna, potem na Rosemary.
-Nicholas i Sara mają zwierzątka!- poparła brata.
-No dobra…- westchnęłam.
-To ja chcę sowę!- zawołała Rosemary.
-A ja kotka!
-Już, spokojnie! Dostaniecie. Ale na końcu. Nie będę paradować z kotem i sową po tych wszystkich sklepach. Widzicie tamten szyld?- wskazałam na wielkie nożyce- Tam teraz pójdziecie i skroją wam szaty, ja zaraz przyjdę i zapłacę. Idę z Nickiem do księgarni.
Przypilnowałam, by bliźniaki przepchały się przez tłumy i przekroczyły próg Malkin, ja pociągnęłam za rękaw Nicholasa i ruszyliśmy w stronę Esów i Floresów.
-Pomożesz mi nieść. Książek mamy dużo w tym roku, chociaż dobrze, że twoje podręczniki dostanie któreś z bliźniąt, nie wydam fortuny.
-Ale po co?- zapytał Nicholas, oglądając się na olbrzymi model galaktyki- Nie lepiej, jeżeli oboje będą korzystać z moich książek? Byłoby taniej. I tak pewnie trafią do jednego domu.
-Nigdy nie wiadomo.- ucięłam- Pewnie czeka ich Gryffindor, ewentualnie Ravenclaw. Ale wolę nie ryzykować, może będą rozdzieleni. W sumie nie są identyczni, jak Weasleyowie.
Weszliśmy do Esów i Floresów, gdzie też było mnóstwo ludzi. Matki z dziećmi i samotne dzieciaki plątały się pomiędzy półkami. Jacyś czarodzieje biegali to tu to tam, przestawiając różdżkami drabiny i wbiegając prawie na nie w pośpiechu, by zdobyć jakiś tytuł z czubka półki. Jeden z nich właśnie gruchnął z nieba kilka cali od Nicholasa, ale na szczęście wstał, otrzepał się i narzekając, ruszył dalej do pracy. Jego koledzy też mieli pełne ręce roboty.
-Molly! Ty też tu dzisiaj?- krzyknęłam, widząc rudą osobę z mnóstwem dzieciaków, których najwyraźniej nie potrafiła ogarnąć, bo wrzeszczała:
-GEORGE, NA MIŁOŚĆ BOSKĄ! ZŁAŹ Z TEJ DRABINY, CO TY WYCZYNIASZ?!
Podeszłam do Molly, popychając przed sobą zdezorientowanego Nicholasa. Obróciła w moją stronę czerwoną ze złości twarz i wykrzyknęła:
-Ach, Meg! Jak świetnie cię widzieć! Ja nie wiem, skaranie boskie z tymi bachorami! Jak widzę, jest z tobą tylko Nicholas… A gdzie bliźniaki? GEORGE, WIDZĘ CIĘ, CHŁOPCZE!
-Są u Malkin. A ty, jak widzę, nie możesz ogarnąć swoich?- rzuciłam beztrosko.
-Ech, są zupełnie nieznośni! Bliźniacy są coraz gorsi!- pokręciła głową- Ledwo trzynaście lat i już… Ale to nic, ale jak Ron pójdzie w ich ślady? Dobrze, że chociaż Percy…
Zerknęła rozanielonym wzrokiem w kierunku piętnastoletniego syna, grzecznie przeglądającego księgi zaklęć z wybitnie świętoszkowatą miną.
-Dużo podręczników w tym roku, prawda?- spytałam, patrząc z lekkim rozbawieniem na któregoś z bliźniaków, znów wybierającego się na drabinę tak, by matka nie widziała.
-Tyle, co zwykle.- westchnęła Molly- Dobrze, że Charlie już skończył szkołę. Tu nic nie muszę kupować, ale przyszłam po poradnik Lockharta na temat szkodników domowych…
-Mamo! Już są szaty!
Dyszący Cosmo dopadł do mnie, pociągnął za skraj peleryny.
-Skroili mi już szaty, a Rosemary dopiero zaczęli. Musisz iść i zapłacić.
-Dobra… Nicholas, pójdziecie z bratem na obchód księgarni i powybieracie podręczniki! Dla ciebie, synu, zostaną księgi Nicholasa, Rosemary dostanie nowe. No już, idźcie!
Kiwnęli głowami i ruszyli pomiędzy półkami, by poznajdywać tytuły ksiąg.
Cosmo wodził zafascynowanym wzrokiem po grzbietach ksiąg. Tylko raz był w Esach i Floresach, dawno temu z wujkiem. Wpadli tylko na chwilkę w jakimś celu, ale wujek sprawił mu wtedy z litości egzemplarz baśni barda Beedle’a, który czytała im mama na dobranoc.
Teraz szukał tych, które traktowały o zaklęciach, kociołkach i historii magii. Zerknął na inny dział. Nicholas, zupełnie najwyraźniej zapomniawszy o powinności szukania sobie podręczników do drugiej klasy, czytał z wypiekami na twarzy jakąś dziwną, na pewno nie szkolną księgę.
-Co ty tu robisz?
Cosmo się obrócił. Obok niego stał jego rówieśnik, starszy ledwo o miesiąc i dwa tygodnie-Ronald Weasley. Opierał się o półkę i obserwował cały świat spod czerwonej grzywki.
-Szukam podręczników dla Rosemary, a ty?- wzruszył ramionami Cosmo.
-Matka nas tu zaciągnęła z powodu tej głupiej księgi.- burknął Ron, wpychając głęboko do kieszeni wytartych sztruksów blade dłonie- Teraz Fred i George się trochę rozkokosili i zrzucili mi na głowę stos ksiąg o smokach… Wolałbym popatrzeć na nowego Nimbusa 2000. Jest na wystawie, widziałeś?
-Tylko przez chwilkę, mama nie lubi się rozwlekać na Pokątnej. Nie mógłbym się zatrzymywać.
-To chodź, wyskoczymy tam!- Ronowi zaświeciły się oczy- Sprzęt do quiddicha jest niedaleko!
-Nie wiem, czy mogę. Miałem znaleźć księgi dla Rosemary…
Ron parsknął szyderczo, kręcąc głową. Cosmo uniósł czarną brew.
-Co cię tak niby bawi?- zapytał chłodno młody Black.
-Wiesz, nie musisz słuchać mamusi we wszystkim!- zaszydził jego kolega- To tylko mały wyskok.
-Nie słucham mamusi we wszystkim!- warknął Cosmo- Nie lubię, gdy się smuci, po prostu! Dużo już się smuciła, a jak tego nie rozumiesz, to trudno! Wracam do obowiązków.
Ron wciąż patrzył na niego w rozbawieniu.
-Nie ma w tobie ni krztyny ryzyka i chęci łamania reguł, Cosmo!- powiedział wreszcie.
-Przymknij się, Ron! Nie chcę zawieść mamy, więc nie pójdę oglądać Nimbusa! Wielkie mi ryzyko! Jeżeli stać cię tylko na takie…
-Na takie nie stać nawet ciebie, mały lizusie! Twoja bliźniaczka jest inna, nawet ona by poszła!
-Powiedziałem ci, żebyś się przymknął!- prawie krzyknął Cosmo- Po co ci oglądać tę miotłę, jeżeli i tak nigdy nawet nie będzie cię stać, by ją chociażby potrzymać?!
Ron bez ostrzeżenia rzucił się ku Cosmo i oboje przewrócili się na posadzkę, bijąc i kopiąc się nawzajem. Potrącili stos jakichś grubych ksiąg o srebrnych grzbietach, które runęły z łomotem niedaleko. Cosmo kantem jednej z nich oberwał w policzek, ale nie przejął się tym zbytnio.
-Co to ma znaczyć! PRZESTAŃCIE!
Paru pracowników się zbiegło, a w niedalekim tłumie nastolatków już jeden chłopiec obstawiał zakłady. W końcu nadbiegły mamy i podniósł się jeszcze większy wrzask. Cosmo i Ron, wciąż tłukąc się na oślep, potoczyli się w stronę Nicholasa, wciąż zaczytanego w księdze i uderzyli o jego nogi. Łaskawie raczył zwrócić na nich uwagę, odrywając nieprzytomny wzrok od tekstu.
Ktoś chwycił Rona i odciągnął od Cosmo, to samo przytrafiło się młodemu Blackowi. Ze zdziwieniem obserwował, jak krwawiący równolatek dyszy i patrzy na niego spode łba.
-Pojmany delikwent. DO AZKABANU Z NIM!- wrzasnął jeden z bliźniaków, bo to on odciągnął Rona. Drugi przytrzymywał Cosmo.
-Fred, przestań wywrzaskiwać głupoty!- ofuknęła go pani Weasley i, nie wiedzieć czemu, zerknęła na pobladłą nagle mamę Cosmo- Co to ma znaczyć?! Na zewnątrz! Ron, policzymy się w domu!
Cosmo wyrwał się George’owi z objęć i popatrzył spode łba na Rona. Czuł wściekłość na myśl o młodym Weasleyu. Mama podeszła do niego i szarpnęła lekko za ramię.
-Co to miało być?- spytała ostro- Chcesz dostać na sam koniec szlaban?!
-To on się na mnie rzucił!- krzyknął Cosmo.
-Nie interesuje mnie to. Musiał zostać sprowokowany. Dobrze, porozmawiamy sobie w domu! Nicholas, znalazłeś książki? Co ty robisz, miałeś szukać podręczników!
Cosmo, zły jak wszyscy diabli, otarł krew z twarzy. Silnie spuchł mu uszkodzony księgą policzek.
Wyszli z księgarni, obserwowani przez gapiów i nie w humorach, niosąc naręcze ksiąg. Za szaty mama zapłaciła bez słowa. Cosmo cały czas denerwował się, że za karę nie dostanie zwierzęcia, ale na szczęście weszli do Eylopy i mógł wybrać sobie szaroburego kota, podczas, gdy Rosemary wybrała sobie puszczyka. Cały czas, gdy obserwował Włóczykija-nowego kota-przez kraty koszyka, rozmyślał nad zdarzeniem w księgarni. Co go poniosło, czemu tak powiedział Ronowi? Ostatecznie, oni też nie byli bogaci, ale nie przypuszczał, że Ron tak się zdenerwuje. Chciał go tylko spławić.
Wiedział jedno: nie cierpiał tego piegowatego rudzielca. I słuchając szczebiotania Rosemary, która pytała mamy, jak się nazywa stan duchowy, w którym człowiekowi niczego już nie trzeba pomyślał, że podobało mu się przywalenie Ronowi i czuł się dobrze z tym, że mu spuścił lanie.
***
Rosemary nie mogła spać. To było tak podniecające, że całą noc przekręcała się z boku na bok, by zapaść w niespokojny sen długo po położeniu się. W rezultacie w jej odczuciu minęło zaledwie pięć minut snu, gdy wujek Remus delikatnie szturchnął jedenastolatkę.
-Czas wstawać, Rosemary…- usłyszała i poczuła piasek pod oczami.
-Jest tak wcześnie…- wymamrotała, ale od razu uświadomiła sobie, co oznacza zwleczenie się z łóżka, więc wyskoczyła z niego jak na sprężynie. Wujka już nie było, poszedł budzić chłopców.
-Chcesz jechać z nami na peron?- spytała obudzoną hałasem Sarę.
-Tak, chcę!- młodsza siostrzyczka zerwała się z entuzjazmem nie mniejszym, niż Rosemary.
Bagaże i zwierzęta całej trójki spoczywały już w przedpokoju od wczorajszego wieczora. Pozostało tylko zjedzenie śniadania i udanie się całą rodziną na King’s Cross. I pożegnanie z Wandą.
Mama tego dnia była bardzo roztrzęsiona.
-Jedz normalnie, Cosmo!- zganiła bliźniaka- Co ty robisz z tym majonezem? Ups…
Gofr, którego miała położyć na talerzu wujka, wylądował na ziemi. Mama westchnęła spazmatycznie.
-Spokojnie. Kotek, spokojnie.- rzekł uspokajająco wujek, po czym spokojnie podniósł gofra.
-Ech, ja tylko…- mama zdawała się być rozkojarzona- Idę po bagietki…
I wyszła do kuchni, ocierając fartuchem oczy. Wujek Remus westchnął, przyglądając jej się z troską.
Rosemary szybko wsunęła cztery gofry z miodem i wyleciała na chwilę z domu.
-Co ty robisz?- zawołał za nią wujek.
-Muszę pożegnać się z Wandą. Zaraz wracam!
Podbiegła pod okno przyjaciółki. Ta już nie spała-dziś był początek roku szkolnego w nowym gimnazjum Wandy. Rosemary nie żałowała, że nie idzie tam z nią.
-Wanda, złaź i to szybko!- wrzasnęła.
Usłyszała oburzone fuknięcie, trzask i po kilku chwilach z domu wyszła Wanda w piżamie.
-Jeszcze śpisz?- zdumiała się młoda panna Black.
-Już nie.- warknęła zaspana Wanda- Co się dzieje?
-Ech, pamiętasz, jak żartowałam o zniknięciu od września?- zaczęła kulawo. Było mało czasu.
-No…
-Cóż… Chciałam się pożegnać, bo wyjeżdżam do szkoły z internatem na północ Wysp.
Wanda rozszerzyła oczy po jakichś pięciu sekundach.
-Kiedy?- wydusiła z siebie w końcu.
-Za godzinę.- rzekła Rosemary i znów uderzyła ją euforia, gdy o tym pomyślała.
-To znaczy…- Wanda skupiła zaspany mózg- Czyli nie będzie cię tu ze mną?
-Nie… Ale wracam na Gwiazdkę…
-Rzeczywiście, to zaraz.- burknęła złośliwie Wanda- Ale dlaczego? Myślałam, że będziemy razem…
-Nie, do tej szkoły zapisali mnie już dawno… Nie chciałam ci mówić, bo nie byłam pewna…
-W porządku.- mruknęła Wanda- Szkoda, że sama będę siedzieć i sama bić się z punkami… Podobno umówili się, że cię spiorą… Wiesz, za Cresha wtedy, na placu zabaw. Miałam cię ostrzec.
-Dzięki. Na szczęście, nie będą mieli okazji.
Wanda podeszła i przytuliła Rosemary, którą to bardzo zdziwiło. Odwzajemniła to nieśmiało.
-Będę tęsknić.- rzekła Wanda- I do zobaczenia w zimie! Baw się dobrze w tym gimnazjum!
Przyjaciółki się rozstały, a Rosemary musiała wykonać w tył zwrot, by dobiec do domu. Miała go długo nie oglądać. Ta perspektywa była cudowna.
Wszyscy Blackowie i jeden Lupin wypakowali się właśnie na podjazd. Nieśli trzy kufry, dwie klatki z wrzeszczącymi sowami i koszyk z wyjącym wręcz kotem, a każdy uczeń Hogwartu, czy to drugoklasista czy ten świeżo upieczony, miał ze sobą podręczną torbę. Tylko Sara nic nie miała, trzymała mamę za rękę i przyglądała się wszystkiemu kwaśno.
-No dobrze, wyruszamy Błędnym Rycerzem.- zadecydował wujek- Rosemary, to twoja torba.
-Może nie? Aportujmy się, będą straszne tłumy! Przepraszam, coś mi wpadło do oka…
Mama usilnie tarła oko wolną ręką. A więc zadecydowano o teleportacji, co nie było zbyt przyjemne i w końcu Rosemary zobaczyła dworzec.
-To szybko, biegiem, bo zajmą wam wszystkie miejsca!- zachęcił ich wujek Remus, taszcząc kufry.
Rosemary uchwyciła skurcz, jaki przebiegł na twarzy jej najstarszego brata. Nicholas, jako jedyny wyglądał na takiego, co to by najchętniej został w domu. Ona i Cosmo wyłazili z siebie z ekscytacji.
Dziewczynka niewiele pamiętała, tak wiele bodźców podkręcających ekscytację otrzymywała. Chwilę po przebiegnięciu przez barierkę pomiędzy peronem dziewiątym i dziesiątym zatrzymali się wreszcie przed parującym ekspresem Hogwart-Londyn. Było potwornie tłoczno i gwarno. Mama zaczęła:
-No, to Nicholas, leć do przyjaciół i zajmuj miejsce…
Wujek Remus i Nicholas wymienili dziwne, wymowne spojrzenia.
-… a my pomożemy wtaszczyć bliźniakom bagaże. O, Molly!
Bo oto wytoczyła się cała gromada Weasleyów. Byli wszyscy, z wyjątkiem głowy rodziny i dwóch najstarszych. Natychmiast rude stado zmieszało się z gromadą Blacków.
Rosemary popatrzyła na Rona przyjaźnie, lecz ten mierzył zezłoszczonym spojrzeniem Cosmo, z wzajemnością. Na nosie miał coś czarnego, ale Rosemary nie zdążyła zauważyć, bo wujek ją potrącił.
-Przepraszam, Rosemary… Pomożesz mi wtaszczyć twój kufer?- sapnął.
Podczas, gdy mama i pani Weasley szczebiotały o trzech nieupranych skarpetkach Freda za łóżkiem, które zdążyły zakwitnąć, ona wtaszczyła przy pomocy wujka swój kufer. Nicholas już gdzieś zniknął, ale Cosmo próbował teraz wciągnąć na schodki swoje bagaże.
-Pomogę ci…- zaofiarowała się Rosemary- Popatrz na Sarę…
Ukradkiem spojrzeli na swoją najmłodszą siostrę. Obserwowała wszystko ze łzami w oczach.
Wrócił Nicholas i wśród zgiełku i szczebiotu, padł w objęcia mamy, gdzie pozostał bardzo długo. Ron przyglądał się temu z zaskoczeniem. Cosmo przytulił się do wujka, Rosemary chwyciła Sarę.
-Ja też chcę…- załkała jej cichutko w ucho siostra.
-Nie martw się, brzdącu!- szepnęła jedenastolatka, czując się bardzo dorosła- To już za dwa lata!
Pożegnaniom nie było końca. Rosemary przytuliła się w końcu do mamy i wujka, co było bardzo trudne dla niej: zaczynała czuć, że będzie jej ich brakować.
-Papa, wujku…- szepnęła w końcu- Będzie dobrze, prawda?
-Będzie. Zobaczysz, moja mała.- uśmiechnął się do niej wujek, patrząc na nią zmęczonymi oczami osadzonymi w starzejącej się twarzy- I pozdrówcie z Cosmo ode mnie Pokój Wspólny.- szepnął.
On i mama z płaczącą Sarą stanęli gdzieś daleko, obserwując całą trójkę z dystansu. Nicholas z niemrawą miną zniknął w pociągu, natomiast ona z Cosmo i resztą Weasleyów stała wciąż na zewnątrz. Zauważyła, że mama i wujek z jakimś olbrzymim poruszeniem obserwują kogoś w dalszych wagonach. Rosemary nie wiedziała, kto mógł być takim obiektem zainteresowania.
-Patrz, Cosmo…- szturchnęła brata, który chichotał złośliwie, obserwując wyrywającego się matce Rona, a ta próbowała mu wytrzeć coś czarnego na nosie.
-Ajajaj, mały Ronuś znowu pobrudził sobie nosek?- zaśmiał się Fred.
Rosemary prychnęła i przyjrzała się ponownie swoim opiekunom. Ktoś wyraźnie wzbudził ich wielkie poruszenie. Mama obserwowała pociąg z przerażeniem wręcz i wielkim wzruszeniem, wujek szybko mrugał, mówiąc coś i był blady. Tylko Sara stała bez zainteresowania i zalewała się łzami, gapiąc w drugą stronę.
-Hej, mamo, zgadnij! Zgadnij, kogo właśnie spotkaliśmy w pociągu? Pamiętasz tego czarnowłosego chłopca, który stał koło nas na stacji? Wiesz, kto to jest?
-Kto?
-Harry Potter!
Rosemary oderwała spojrzenie od mamy i wujka, za to przyjrzała się bliźniakom. Harry Potter? Harry Potter… Czyżby był to ten chłopiec, który przeżył śmiercionośne zaklęcie? Ten, którego rodzice zginęli i byli przyjaciółmi rodziców Rosemary? Syn jej ojca chrzestnego?
To by wyjaśniało poruszenie wśród Weasleyów. Rosemary popatrzyła ostatni raz na swoją rodzinę i wskoczyła do wagonu, nagle czymś poruszona. I było to coś innego, niż podróż do upragnionego miejsca. Poczuła, że powinna znać Harry’ego Pottera od dzieciństwa, ale los postanowił inaczej…
Rozległ się gwizdek. Weasleyowie rozpoczęli ostateczne pożegnania w ogólnym rozgardiaszu, natomiast Cosmo wskoczył za nią do pociągu.
-No, to jedziemy, co nie?- spytał, obserwując płaczącą mamę- Idziesz?
-Czekam na Rona.- odparła Rosemary, patrząc na mamę uważnie.
-Jak chcesz.- usłyszała warknięcie- Nie będę jechał z tym bubkiem. Na razie, siostrzyczko!
I Cosmo odszedł w swoją stronę. Widocznie znalazł już gdzieś miejsce, by usiąść.
Pociąg ruszył. Rosemary wytknęła głowę przez okno w korytarzu i pomachała zalanej łzami siostrze i mamie, udającemu niewzruszonego wujkowi, pani Weasley i truchtającej Ginny.
-Jedziemy!- ucieszyła się Rosemary- Ron, łapiesz?
-Super.- skomentował jej równolatek- Ale lepiej idźmy stąd, chyba, że chcesz jechać na stojąco.
Razem udali się, wypatrując wolnych miejsc. Wszędzie były pozajmowane, a tylu uczniaków i dzieci Rosemary jeszcze nigdy nie widziała. Wreszcie ona i Ron dotarli do prawie pustego przedziału.
-Och…- wymsknęło się Ronowi- To Harry Potter… Siadamy z nim?
-No pewnie, przecież to taki sam dzieciak jak my!
Rozsunęli drzwi przedziału. Młody Potter popatrzył na nich nieco spłoszonym spojrzeniem.
-Ktoś tu siedzi?- zapytał Ron- Wszędzie jest pełno.
Chłopiec potrząsnął przecząco głową, więc Ron i Rosemary wpakowali się do przedziału. Ron usiadł naprzeciw Pottera, Rosemary obok rudowłosego kumpla. Ronowi natychmiast poczerwieniały uszy i odwrócił wzrok od obserwującego go nieznajomego, ale Rosemary przyjrzała mu się odważnie.
Był zwykłym jedenastolatkiem o czarnych włosach i posklejanych okularach, niezwykle podobnym do zdjęć jej ojca chrzestnego, wręcz identycznym. Ciekawe, czy może mnie pamiętać?
Biedak, pomyślała, on też stracił ojca, jak ja. I do tego matkę. Co za okropieństwo…
-Jestem Rosemary Black, a ty?- wypaliła bez ogródek swoim zwyczajem.
Niestety, nie zdążył odpowiedzieć, bo do przedziału wpakowali się ci okropni bliźniacy…
Cosmo szedł korytarzem, gwiżdżąc. Tak jest, jechał do Hogwartu. Tam, gdzie, cytując wujka Remusa, czarodziej przeżywa najpiękniejsze chwile w życiu. Niestety, cytując Nicholasa, są wyjątki od reguły.
Lecz Cosmo czuł się bardzo dobrze ze świadomością, że jedzie w miejsce, które odtąd będzie stanowić jego dom. Nikt mu nie będzie kazał zmieniać bielizny codziennie i chodzić spać o dziewiątej trzydzieści. I wreszcie będzie miał kolegów, bo do tej pory cierpiał deficyt rówieśników. Niby byli Weasleyowie, ale dziewczyny miały z nimi lepszy kontakt niż on i Nicholas. To samo z Route’ami. Kiedyś był Syriusz, jego bardziej brawurowa wersja, z którym spędzał cały czas… ale to było kiedyś.
Stłumił w sobie gorzkie łzy na myśl, że Syriusz mógł jechać z nim, właśnie teraz, do szkoły ku lepszemu, ale nie dane mu było tego dożyć…
-Masz zamiar tak tu sterczeć?- spytał Nicholasa, o którego o mały włos się właśnie nie wywrócił. Otóż jego starszy brat postawił cały swój bagaż na korytarzu i, zadowolony z siebie, wcinał cały prowiant. Nicholas tylko popatrzył na niego wielce zdziwionymi, stalowoszarymi oczyma.
-Dobra, suń tyłek…
Przysiadł na kufrze brata, który w skupieniu przeżuwał naleśnika. Nicholas nie zaprotestował, może dlatego, że twaróg utknął mu w gardle i wytrzeszczał wilgotne oczy jak kura składająca jajka.
-A gdzie twój kufer?- spytał w końcu starszy z Blacków, uporawszy się z korkiem w gardle.
-Gdzieś tam.- machnął ręką w nieokreślonym kierunku Cosmo- Nieważne. Ważne, że znalazł się w pociągu, więc nie moja to broszka, by nie zginął.
-Aha.- skomentował Nicholas i znów ugryzł łapczywie naleśnika.
-Czemu zjadasz cały swój prowiant?
-Bo mi smakuje.- brzmiała krótka odpowiedź.
-Aha.- mruknął Cosmo i zapatrzył się w koszyk z Włóczykijem. Szary kot wpatrywał się w niego oburzonym spojrzeniem zza krat. Cosmo z nudów zaczął robić do niego głupawe miny, ale postanowił przestać, gdyż kot nie mógł skumać, że powinien okazać zdziwienie na widok takich min, w dodatku przechodzący uczniowie przejęli rolę kota z większym zaangażowaniem.
-Gdzie Rosemary?- spytał Nicholas po długiej chwili milczenia.
Cosmo wyjął palce z nosa i odparł krótko:
-Gdzieś z Ronaldem.
Podróż do Hogwartu w towarzystwie Nicholasa była dość sympatryczna. Mógł się dowiedzieć od niego wielu ciekawych rzeczy, ale miało to też swoje wady, bowiem Nicholas wcale nie lubił szkoły.
-A jak wygląda Ceremonia Przydziału?- spytał Cosmo, smyrając Włóczykija po wąsach.
-Zwyczajnie. Zakładają ci tiarę na głowę i ona krzyczy nazwę domu.
-Jak jest w Ravenclawie?
-Nie wiem.- Nicholas wzruszył ramionami- Trudno mi powiedzieć. Nie mam zdania.
-A w innych domach? Chciałbym pójść do Gryffindoru, jak rodzice i wujek!
-Nie wiem.- powtórzył- Wiem tylko, że nie znoszę Slytherinu.
-Nie chcę do Slytherinu.
-Jestem głodny, kurczę…- skomentował jedynie Nicholas.
Pociąg pędził dalej, za szybami przesuwały się drzewa. Poza panią ze słodyczami i dziewczynką pytającą o jakąś tam ropuchę, nikt nie zakłócał drogi młodym Blackom. Cosmo czuł się coraz lepiej. Ogarniało go wielkie podniecenie. Dziś przekroczy progi swojego nowego domu. Pozna tam przyjaciół i wrogów, a nawet nie wie, jak wygląda Hogwart. Podobno był to monstrualny zamek. Tam poznali się rodzice. Tam też przyjaźnili się ojciec, wujek i dwóch innych chłopaków. Tyle wiedział od Tonksów i opiekunów.
I pozna swojego ojca chrzestnego… Podobno jest nauczycielem eliksirów. Może będzie miał fory, bo wiedział, że eliksiry są paskudne. Tak utrzymywał Nicholas, który napisał na swoich drzwiach „NIENAWIDZĘ TYCH DEBILNYCH ELIKSIRÓW” setki razy podczas Gwiazdki.
Zrobiło się już ciemno, gdy Cosmo poszedł się przebrać do toalety w swoje nowiutkie szaty. Wreszcie poczuł się, jak prawdziwy czarodziej, o czym zawsze marzył. Nicholas, oczywiście, w nagłym przypływie pośpiechu i orientacji w terenie i sytuacji, poleciał się przebrać, gdy pociąg zaczął zwalniać i wrócił niezbyt ogarnięty, z wystającą koszulą i niezawiązanym krawatem.
-Ty idziesz za Hagridem.- wyjaśnił na wydechu, gdy wysiadał- Powodzenia, młody!
Cosmo machnął parę razy bratu i dopchał się do wyjścia. Wylał się na zimną, wrześniową noc z innymi uczniami i już usłyszał znany, niski głos ojca chrzestnego Sary:
-Pirszoroczni! Do mnie, tutaj!
Posłusznie podszedł do sporawej grupki dzieci w jego wieku. Dostrzegł dwie rude głowy w tłumie. Jedna należała do Rosemary, druga do Rona. Zignorował to i postanowił podróżować samotnie.
Cosmo nie mógł opanować radosnej ekscytacji i wcisnął mokre ze zdenerwowania dłonie głęboko do kieszeni. Całą gromadą ruszyli w ciemność. Widać było jedynie morze głów i olbrzymią latarnię.
-Zaraz zobaczycie Hogwart!- krzyknął Hagrid- Zaraz za tym zakrętem.
I rzeczywiście, Cosmo się doczekał: zobaczył wspaniałe, pięknie oświetlone zamczysko. Stało tam, czekając na niego z ciepłym łóżkiem i jedzeniem, tajemnicami i korytarzami do zwiedzania…
Było zimno, więc szczególnie dwie pierwsze perspektywy wydały mu się kuszące. Wsiadł do łódki, którą miał płynąć razem z jakimiś trzema chłopakami i wpatrywał się w Hogwart jak urzeczony.
Wkrótce znikły światełka tańczące na wodzie i mogli wysiąść. Było jeszcze trochę afery z zaginioną ropuchą, lecz wkrótce weszli po kamiennych stopniach i zgromadzili pod dębową bramą.
-No już, kiedy wreszcie będziemy wchodzić? Chcę już zjeść kolację!- usłyszał obok siebie przeciągający sylaby głos w momencie, gdy otwarła się brama.
Cosmo pomyślał, że chłopiec, który to powiedział, miał rację. Jemu samemu kiszki marsza grały.
Surowo wyglądająca kobieta wprowadziła ich do Hogwartu, a czarnowłosy Black musiał na chwilkę zapomnieć o głodzie, tak bardzo pochłonęło go obserwowanie wszystkiego naokoło. Nigdy nie był w podobnym miejscu. Miał wrażenie, że ono nigdy się nie zmieniło, odkąd powstało.
Stłoczyli się w niewielkiej komnacie niewiadomego użytku. Wysoko postawiona pani, która ich tu zabrała, zaczęła tłumaczyć wszystko, co powinni wiedzieć, ale Cosmo nie uważał się za wszystkich, toteż pochłonęło jego uwagę coś zupełnie innego, mianowicie ciągnięcie za rudy warkocz siostry, dopóki ta nie odwinęła mu z całej siły, jednak dyskretnie.
-Wrócę, kiedy będziecie gotowi.- usłyszał, gdy przestał rechotać- Proszę zachować spokój.
I kobieta opuściła Komnatę. Cosmo przyjrzał się nowym kolegom i koleżankom: byli przerażeni. Nie wiedział, czemu. W rezultacie, co to za stres, przymierzyć jakąś starą czapkę na oczach setek?
Zaczął odczuwać niepokój, ale nie zdążył go on ogarnąć, bowiem parę osób wrzasnęło.
-Oj…- wyrwało się Cosmo na wdechu.
Przez ścianę przeniknęło paręnaście duchów. Były przezroczyste i ubrane w starodawne szaty. Ciekawe, czemu mieszkają na zamku, pomyślał jedenastolatek, ktoś tu umarł?
W momencie, gdy zaczął się zastanawiać, czy nie mógłby wywołać ducha ojca, wróciła kobieta.
-A teraz proszę stanąć rzędem i iść za mną.- rzekła i odwróciła się do wyjścia.
Wszyscy ruszyli gęsiego za kobietą. Cosmo westchnął, czując irytację tym przesadnym uporządkowaniem i posłuszeństwem, ale ogarniał go jednocześnie strach. Dotychczas nie zastanawiał się, jak wyglądać będzie Ceremonia. A jeżeli się potknie? I gdzie trafi?
Na szczęście nie zdążył się zbytnio przestraszyć, bo weszli do Wielkiej Sali. To, co opisywał wujek, nawet nie umywało się do tysiąca świec, wspaniałych świateł, setek zaciekawionych twarzy, pięknego sklepienia i wspaniałości tego miejsca. Cosmo od razu poczuł się znów głodny, patrząc na stoły.
Stłoczyli się wszyscy przed nauczycielskim gremium i tam chłopiec dostrzegł słynną Tiarę Przydziału. Była rzeczywiście okropnie brudna i połatana.
Gdy kapelusz zaczął śpiewać, Cosmo przyjrzał się nauczycielom. Ten na tronie to zapewne Dumbledore… Nagle dostrzegł coś, a raczej kogoś dziwacznego. Zdał sobie bowiem sprawę, że czarnowłosego człowieka przy stole widział już z rok temu, na alei Śmiertelnego Nokturnu. Właśnie on go złapał i wypchnął na ulicę Pokątną. Był bardzo niemiły. Cosmo obserwował go ukradkiem i ostrożnie. Czemu akurat ten człowiek był jego ojcem chrzestnym i przyjacielem mamy?
-Kiedy wyczytam nazwisko i imię, dana osoba nakłada tiarę i siada na stołku. Abbot, Hanna!
Jakaś dziewczynka o wyjątkowo przerażonej twarzy usiadła na stołku. Cosmo niechętnie zerknął na nią i patrzył, co się będzie działo.
-HUFFLEPUFF!
Rozległy się oklaski przy jednym ze stołów. Cosmo wrócił do obserwowania ojca chrzestnego.
-Black, Cosmo!
-Co, to już?- szepnął do siebie. Jego ojciec chrzestny przeniósł na niego spojrzenie, gdy drgnął ku stołkowi. Było bardzo osobliwe.
Cosmo podszedł na nieco trzęsących się nogach i usiadł na stołku, już nic go nie interesowało.
-Hmm, kolejny Black…- coś szepnęło zawadiacko w jego uchu- Już wiem, gdzie się nadasz…
To, co usłyszał potem, było bardzo dziwne. Niby zakodował nazwę domu, którą wykrzyczała tiara, ale nie mógł w to uwierzyć. Na nogach z waty podszedł do oklaskującego go stołu.
-Black, Rosemary!
Cosmo przełknął ślinę, obserwując siedzących naokoło niego mieszkańców Slytherinu. Gdzieś za nimi uchwycił zaniepokojonego Nicholasa, a jego siostra na stołku już trzymała głowę w tiarze.
-GRYFFINDOR!
Cosmo poczuł, że coś osuwa mu się do żołądka. Jego własna bliźniaczka udała się do stołu Gryfonów.
-Witamy wśród najlepszych, Black.- uśmiechnął się do niego prefekt Slytherinu.