Mam nadzieję, że uda mi się dodawać notki co osiem dni, bo w tym tempie to daleko nie zajadę.
Czyli następna nie wcześniej, jak trzynastego ^^
-Wiesz, to już nie te czasy… Jak to dobrze, że możemy wyruszyć do Rumunii i nie martwić się o nasze dzieci, pozostawione w Hogwarcie, daleko od nas!
Molly machnęła różdżką i sterta prześcieradeł złożyła się i zgrabnie ułożyła w kufrze.
-Nie rozumiem, kochanie, jak możesz brać tyle zbędnych rzeczy…- Artur poprawił brązową, wyświechtaną tiarę i jego długi nos zawisł cal nad naprawianym zegarem- Przecież Charlie…
-Co: Charlie?- żachnęła się Molly- A jak nie ma tam dostatecznie dużo pościeli? Arturze, na zimne trzeba dmuchać, w końcu Charlie mieszka sam! Przecież nie musi mieć tyle…
-Ma, nie wyobrażam go sobie śpiącego na jednym prześcieradle pół życia, zwłaszcza po tym, jak dostał od ciebie pięć kompletów pościeli na urodziny kilka dni temu…
Molly popatrzyła na mnie, szukając poparcia, ale zanim zdążyłam zająć jakieś stanowisko w tej sprawie, poczułam dłoń brata na ramieniu. Uniosłam głowę na stojącego Remusa.
-Grunt, że możemy spokojnie wyruszyć.- uśmiechnął się Remus ze zmęczeniem- Ale biedne dzieci… Szkoda mi ich trochę, chociaż z tego, co mi niekiedy opowiadał… Syriusz… święta w Hogwarcie mogą być wspaniałe.
-No, nie będzie im się nudzić.- jakby pocieszała samą siebie Molly- Ron i Rosemary świetnie się rozumieją i zaopiekują się, co najważniejsze, tym biedactwem Harrym.
Przełknęłam ślinę i poczułam gulę w gardle. Gdyby nie wyjazd z Weasleyami do Rumunii do Charliego, z pewnością poprosiłabym Rosemary, by zaprosiła Harry’ego do nas. Co to byłyby za święta! Można by mu tyle opowiedzieć, otoczyć go miłością i odnaleźć w nim straconych przyjaciół… Syriusz na pewno byłby na mnie zły, gdyby się dowiedział, że zaniedbałam tak bardzo naszego syna chrzestnego. Ale kiedyś Harry mnie pozna, z pewnością… Obiecuję, Lily. I tobie też, Rogasiu.
-Dobrze, że Andromeda zgodziła się przyjąć do siebie Sarę i Cosmo.- mruknęłam, bawiąc się różaną różdżką- Nie wyobrażam sobie tego biedaka w lochach samego…
-A czemu wszyscy nie pojadą do Tonksów?- zapytał Artur znad zegara, w momencie, gdy wahadło ze złością uderzyło go w skroń, wrzeszcząc: „ACH, TY BRUTALU!”.
-Bo Rosemary z jakiegoś powodu wolała zostać z przyjaciółmi w szkole.- Remus począł krążyć spokojnym krokiem po kuchni. Obserwowałam z uwagą jego nienaturalne zmarszczki i siwiznę, jakiej się nabawił w dzień straty wszystkich Huncwotów. Miał prawie trzydzieści dwa lata i tak już wyglądał- Tajemnicze… A Nicholas powiedział, że to jedyna szansa, by zamieszkać w dormitorium zupełnie sam i kręcić się po nim po swojemu. Typowe…
-Jak tam Nicholas?- zapytała zatroskana Molly, okrywając pokrowcem fotel.
Ja i Remus spuściliśmy wzrok. Wciąż starałam się zapomnieć o klątwie mojego syna. Byłam nią przerażona, ale nawet nie starałam się sobie uświadamiać tego wszystkiego. Nicholas miał umrzeć i to za nędzne dwanaście lat… Ta wiadomość nie zmieniła go od razu, ale teraz widziałam, że pisał mniej listów, za to bardziej chłodnych i z opowieści bliźniaków wiedziałam, że już w ogóle się wyalienował. Jakby odcinał wszystkie relacje, by nie ranić.
-To okropne.- Molly podeszła i przytuliła mnie do swych obfitych kształtów- Nie mogę powiedzieć, żebyś nie płakała, bo to nic nie da… Drugi syn, co za los… Oszalałabym…
-No właśnie.- ogarnął mnie pusty śmiech- Ja już chyba to zrobiłam, bardzo dawno temu.
Nicholas zdał sobie sprawę, że od dłuższego czasu wpatruje się w ciemnoniebieski baldachim delikatnego, smukłego łóżka, w którym leżał. Cisza kłuła w uszy.
Westchnąwszy, usiadł na posłaniu i rozejrzał się bez entuzjazmu naokoło. Święty spokój i samotność… Nikogo tu nie było, a w Wieży Ravenclawu też był praktycznie sam. Oczywiście, zostało parę osób, niestety, nie było wśród nich drobnej, czarnowłosej Chinki… Więc Nicholas niezbyt wiedział, co ze sobą zrobić.
Położył się znów, odnotowując brak chęci na cokolwiek. Miał problemy z oddychaniem, a coś ściskało go w mostku. Nie wiedział, co mu jest, ale przypuszczał, że miało to dużo wspólnego z tym, co działo się przed miesiącem. I do tego mama i wujek wyjeżdżali na święta i będzie musiał siedzieć tu sam… A tak się cieszył na wyjazd do domu! Stęsknił się za wszystkim i wszystkimi, a tu kolejne rozczarowanie. Teraz tylko leżał w samotności i ciszy, skazany na swoje myśli. Było mu dobrze w samotności, zawsze, ale coś w nim prosiło go o znalezienie kogoś, choćby jednej osoby, która w takich chwilach mogłaby po prostu siedzieć w ciszy przy nim.
Stanął przed dużym lustrem, uważnie i nie bez niechęci obserwując swoje odbicie. Za nieco ponad miesiąc miał skończyć trzynaście lat… Kolejny stopień, przybliżający go do śmierci, a było ich jeszcze tylko jedenaście. Przeczesał niedbale rozrzucone, proste, brązowe włosy i doszedł do wniosku, że potrzebuje nowej piżamy, bo ta robi się przykrótka. Nie przejął się tym zbytnio. Życie w ogóle wydało mu się mniej absorbujące i istotne od jesieni. I tak wiedział, kiedy je zakończy.
-Witaj, młody!
Tamara i jej dwójka znajomych, jedni z ośmiu Krukonów, którzy pozostali na święta w szkole, właśnie minęła go w olbrzymim, okrągłym salonie, do którego zszedł po ogarnięciu się. Kiwnął jej głową nieco nieprzytomnie, obserwując chudą, krótko ściętą okularnicę z przyjaciółmi, a wszyscy ryczeli ze śmiechu i zdawali się zachwyceni perspektywą dzisiejszej wyżerki. Nicholas zaczął zastanawiać się, co ona takiego robi, że wszyscy ją lubią, ale właśnie i do niego dotarło, że dzisiaj będzie jadł, jadł i jadł… A to była niewątpliwie jedna z najbardziej sensownych czynności życiowych Nicholasa. Powlókł się za czternastolatką i jej znajomymi na śniadanie. Miał umierać za jedenaście lat, ale w gruncie rzeczy do tego momentu zdoła przynajmniej troszkę się rozkoszować jedzeniem.
W Wielkiej Sali było magicznie, chociaż niezbyt tłoczno. Strop pokazywał dziś białe niebo, z którego prószył śnieżek. Nicholas się ucieszył. Może uda mu się nakłonić Rosemary, jedyne rodzeństwo w szkole, na coroczne lepienie bałwana.
Nalał śmietany do gęstego przysmaku, jakim była owsianka, ale nie rozkoszował się nią tak, jak kiedyś. Pomyślał z goryczą o tym, jak mama i wujek będą się pysznie bawić w Rumunii. Nawet Cosmo i Sara lepiej zniosą święta, w towarzystwie Tonksów. Cosmo na pewno znów będzie się czerwienił na widok starszej osiem lat kuzynki Nimfadory, w Sarę ciocia Andromeda powtłacza te wszystkie pyszności… Owszem, tu też jedzenie było super, ale zjedzenie kawałka puddingu przed kominkiem na sofie, obserwując choinkę byłoby zabawniejsze, niż samotne męczenie owsianki.
Popatrzył ponuro na rude loki jedenastoletniej siostry przy stole Gryfonów. Siedziała w otoczeniu Rona i Harry’ego Pottera, a niedaleko wydurniali się bliźniacy, na których Rosemary patrzyła krzywo.
Nicholas westchnął i pozbierał swe kulawe kończyny, po czym bez słowa dosiadł się do siostry. Poczuł obcą samotniczej naturze, ale dziwnie ciepłą chęć pobycia z Rosemary.
-Nick, co tu robisz?- Rosemary rozszerzyła zielone, lekko skośne oczy. Wszyscy popatrzyli na niego.
Wzruszył ramionami i uśmiechnął się lekko do siostry.
-To jest Nicholas, mój starszy brat. To ten z Ravenclawu.- objaśniła Harry’emu- A to Harry.
-Wiem.- rzekli naraz Harry i Nicholas i podali sobie ręce. Harry wydał się Nicholasowi dość miły.
-Pomyślałem sobie, że moglibyśmy pójść i pobawić się razem na śniegu.- zaproponował siostrze.
Fred i George siedzący nieopodal ryknęli śmiechem.
-Co, Nick, nie uważasz, że jesteś za stary na zabawę w śniegu z siostrą?- zapytał któryś.
-Nie, szczególnie, że wy sami też się w nim bawicie.- rozszerzył oczy Nicholas.
-Ale my to co innego…- zauważył z rzeczową miną Fred- Matka zawsze powtarza, że szczególne z nas przypadki. Ciekawe, co miała na myśli…
-Och, uciszcie się, nie mogę spokojnie przeczytać jednego artykułu!- oznajmił Percy z lewej.
Podczas, gdy w ciszy i milczeniu Fred i George dawali sobie znaki, jak niepostrzeżenie wywalić Percy’emu na głowę miskę stojącej przed nimi jajecznicy (Fred nie zrozumiał, przez co George z pasją i zaangażowaniem próbował dawać mu znaki, że jest idiotą, za to Percy zrozumiał doskonale, bo odszedł, węsząc niebezpieczeństwo), Rosemary mruknęła:
-Myślę, że to dobry pomysł. A Harry i Ron mogą się przyłączyć, prawda?
-Pewnie.- uśmiechnął się Nicholas, czując, że jego humor powoli wraca. Ostatnio był jak przypływy i odpływy, chłopiec nigdy nie wiedział, jak będzie się miewał za pięć minut. Wyrok śmierci, brak jakichkolwiek radości w życiu (poza jedzeniem), odrzucenie, kalectwo. I do tego Cho, ignorująca go.
A jednak, pomyślał, idąc na błonia z młodszymi Gryfonami, coś ciągle przywraca mi dobry humor. Jakaś niewysłowiona myśl, kolor, przebłysk. Coś, co mówi: „Nie łam się. Będzie dobrze.”
Rosemary przewróciła się na drugi bok i wpatrywała w plamę księżycowego światła na ścianie. Nicolas Flamel… Kim u licha był? W Hogwarcie było tyle ksiąg i działów, a nawet nie wiadomo było, od czego zacząć szukanie. Hermiona prosiła ją przed wyjazdem o przypilnowanie chłopców i wspólne szukanie, ale dała też jej pomysł, który zupełnie nie pasował do mądrej Gryfonki…
Szukaj w dziale Ksiąg Zakazanych.
Rosemary uniosła się na łokciach i odrzuciła pudełko po czekoladowej żabie, którą zjadła przed snem. Posadzka była zimna i nieprzyjemna, toteż włożyła swoje balerinki, by nie wzbudzać hałasów.
W Pokoju Wspólnym tlił się jeszcze ogienek na kominku, ale niewiele go zostało. Cichutko wyszła.
-Dziecko, gdzie ty idziesz? Jest środek nocy…- ziewnęła Gruba Dama.
Rosemary tylko poprosiła ją o bycie cicho i potruchtała w kierunki biblioteki, odczuwając najmniejszy szmer i hałas jako coś potwornie przerażającego. Zdrętwiała, gdy dostrzegła na końcu jednego z korytarzy ciepły blask lampy, coraz intensywniej tańczący na ścianie. Filch idzie.
Skryła się szybko za gobelinem, starając się nie kichnąć, gdy sapiący woźny mijał jej położenie. Szedł w stronę przeciwną, a więc jakiś uśmiech losu. Wymknęła się zza gobelinu i potruchtała przy ścianie, bardziej obawiając się szybkiej i sprytnej, pojawiającej się znienacka Norris, niż artretycznego Filcha.
-Dział Ksiąg Zakazanych…- przeczytała trzęsącym się szeptem, gdy wpełzła do biblioteki. Była sama, ukryta bezpiecznie w labiryncie wysokich półek… Która mogła odpowiedzieć na jej pytanie?
Zaczęła wodzić palcem po grzbietach, ale nic jej nie mówiły poza tym, że niektóre mogły pamiętać założycieli szkoły. Czuła ciarki na plecach i nerwowo odwracała się za siebie co jakiś czas.
Nagle usłyszała coś, co sprawiło że podskoczyła parę cali nad posadzką, mianowicie mrożący krew w żyłach wrzask. Odjęła ręce od grzbietów przekonana, że to ona spowodowała. Dalej rozległ się brzęk tłuczonego szkła i sapanie Filcha od wejścia. Rosemary coś zaświtało w głowie: „To nie ja. Ktoś jeszcze nie śpi.”. Na razie trzeba było się stąd zmywać…
Przywarła płasko do ściany za jedną z półek tak, by mijający ją woźny jej nie dostrzegł. Gdy już odszedł potuptała na palcach ku wyjściu, wytrzeszczając oczy w ciemnościach.
Wpadła da coś ciepłego i twardego. Przystanęła, skonfundowana.
-Właź!- usłyszała syk, potem jakiś ruch i oto stała przykryta przedziwnym płaszczem Harry’ego, a jego właściciel dyszał z emocji obok. Bez słowa puścili się pędem przez korytarz i wylądowali nie wiadomo gdzie. Harry i Rosemary popatrzyli na siebie w milczeniu, nie wiedząc, gdzie dalej.
-Polecił mi pan, panie profesorze, żebym natychmiast pana powiadomił, jeśli ktoś będzie chodził nocą po zamku, a ktoś właśnie był w bibliotece… w dziale Ksiąg Zakazanych.
Podskoczyli oboje, bo głos Filcha zabrzmiał dość niespodziewanie. Wydawało się, że go zgubili!
-W dziale Ksiąg Zakazanych? No, daleko nie uciekł, zaraz go złapiemy.
-Snape…- pisnęła Rosemary do odrętwiałego Harry’ego. Ten natomiast zaczął się cofać, ciągnąc ją za sobą do jakichś drzwi, które na szczęście były otwarte. Wśliznęli się do środka z ulgą, ale Rosemary wpierw rozejrzała się po klasie, czy nie czai się tam jakiś kolejny trójgłowy pies lub inne paskudztwo.
Oparli się o ścianę, dysząc z ulgą. Filch i Snape poszli gdzieś dalej.
-Niewiele brakło… Coś ty tam robił?- szepnęła do Harry’ego.
-Szukałem czegoś o Flamelu.- odparł cicho Harry.
-To tak jak ja.- odgarnęła rude loczki z twarzy i rozejrzała się- Patrz. Jakie piękne lustro.
Podeszli do niego oboje. Rosemary z zafascynowaniem oglądała złote ramy i napis w przedziwnym języku. Wymsknęła się spod peleryny i stanęła z boku zwierciadła, patrząc na złote zdobienia.
-Rosemary!- syknął Harry.
-Co?- spytała flegmatycznie, ale stwierdziła ze zdziwieniem, że jej przyjaciel miał zszokowany, przerażony głos. Obróciła się do niewidzialnego Harry’ego, który pewnie wciąż stal przed lustrem.
Nie odparł.
-Co?- spytała natarczywiej, ale Harry wciąż milczał.
-Mamo?- usłyszała jego szept po chwili- Tato?
-Że co? Harry, wszystko gra? Gdzie jesteś?- zaniepokoiła się jedenastolatka.
Długo nie odpowiadał.
-Rosemary…- usłyszała jego przejęty głos- Tu są moi rodzice. Cała moja rodzina!
-Gdzie?
-W lustrze… Stoją za mną…
-Zdejmij pelerynę, czuję się głupio…- poprosiła z zaniepokojeniem i obawą o zdrowie chłopca.
Ściągnął niedbale płaszcz i zauważyła, że stał bardzo blisko tafli, jakby próbując ją przeniknąć.
-Popatrz! Moi rodzice!
Rosemary podeszła bez przekonania przed lustro ciekawa, czemu Harry tak się zachowuje.
-Widzę tylko mnie i ciebie.- wzruszyła ramionami.
-Czekaj, odsunę się. Może ty też zobaczysz swoją rodzinę?
Stała ze sceptycznym wyrazem twarzy przed taflą zwierciadła. Panowała wyczekująca cisza. A potem… Wysoka, szczupła, ciemna postać jakby wynurzyła się z nicości za nią. Rosemary otworzyła szeroko zielone oczy. Ktoś podszedł do niej, uśmiechnięty od ucha do ucha i poczochrał jej włosy.
Widziała ojca pierwszy raz w życiu. Był młody, miał może ledwo przekroczoną trzydziestkę. Czarne jak smoła włosy rozrzuciły się niedbale po czole i jego okolicach, stalowoszare oczy zmrużył od dołu, co nadało im wyraz bystrego rozbawienia. I był niesamowicie przystojny.
-Tata…- szepnęła w szoku.
Uśmiechnął się jeszcze szerzej, szczerząc białe zęby, potem jednak ten uśmiech stał się smutniejszy, gdy objął ją ramieniem. I stali tak razem, tata obejmujący własną córeczkę, której nigdy nie poznał, lecz za to szczęśliwy i spokojny. Rosemary wykonała ruch w bok, by wtulić się w jego ubranie, lecz natrafiła na pustkę. I wtedy to do niej dotarło. Jego nie ma. ON NIE ŻYJE.
Coś eksplodowało w sercu jedenastolatki. Nieznane, rozpaczliwe i zabijające pragnienie, gdy to, co było na wyciągnięcie ręki, okazało się niemożliwe do osiągnięcia. Dzieliła ich tylko i aż tafla lustra.
-Tatuś…- zapomniała, że Harry stoi niedaleko i bacznie jej się przygląda w milczeniu. Przykleiła się do zwierciadła, błagając na wszystko, by pozwolono jej przejść na drugą stronę. Tata stał za nią, po raz pierwszy tak blisko i taki był nieosiągalny…
Nie mogła uwierzyć, że czubki palców nie przenikają tafli jak wody. Nie potrafiła ogarnąć tego, że stoi tam jej ojciec, a ona nawet nie może go przytulić. Dotrzeć do niego. To było koszmarne, gorsze, niż nieokreślona, bezosobowa tęsknota, jaką do tej pory w życiu do taty żywiła. Był nieosiągalny.
-Daj mi też popatrzeć…- poprosił Harry. Rosemary po chwili usłuchała, a potem, gdy Harry z tym samym głodem wtapiał się w spojrzenie rodziców, usiadła przy ścianie i rozpłakała się jak nigdy.
***
Cosmo wyskoczył na zimną ziemię z powozu niedbale i odgarnął włosy. Draco zrobił to samo za nim, z tym że z większą gracją. Otrzepali szaty Hogwartu, a Draco wciąż się krzywił:
-Śmierdzące powozy. To dla plebsu, nie dla nas… No, znowu do budy…
-Ja tam się stęskniłem!- wyszczerzył zęby Cosmo i popatrzył na wieżyczki zamku, majaczące nad koronami gołych drzew.
-Spędziłeś święta u mojej ciotki, prawda?- zagadnął Draco, gdy szli rozmiękłym zboczem- Tej, co została przez nas wydziedziczona za małżeństwo z Mugolem.
-Moja chrzestna, Andromeda, jest w porządku.- objaśnił Cosmo z chłodem- I Nimfadorę lubię…
Zaczerwienił się. Draco, widząc to, parsknął szyderczo.
Cosmo znowu poczuł ukłucie żalu i goryczy, gdy minęła ich spora grupka odzianych w czerwono-żółte szaliki. Do tej pory nie mógł przeboleć, że nie jest w Gryffindorze. Ciekawe, jak siostra…
-Się masz, Rosie.- rzucił niedbale, gdy on i Draco minęli trójkę Gryfonów, czekających na Granger w hallu. Draco prychnął, wymienił z Weasleyem i Potterem wrogie spojrzenia i powiedział:
-Przywitaj się z siostrą. Idę do Wielkiej Sali coś zjeść. Ja, W PRZECIWIEŃSTWIE DO NIEKTÓRYCH, nie miałem dawno okazji, by jeść to śmieciowe, szkolne jedzenie.
Ron prychnął coś w stylu: „Udław się wątróbką, Malfoy”, ale najwyraźniej do Dracona to nie dotarło. Może specjalnie, bo niedaleko stała McGonagall, pilnując porządku.
-Jak tam święta?- spytał Cosmo, czując się dość głupio w towarzystwie chłopców, których powinien uważać za największych wrogów- Na pewno były pyszne.
-No, żarcie było ekstra, nie Ron?- wyszczerzyła się jego bliźniaczka, a potem wypaliła- Widziałam tatę, Cosmo.
-Że jak?- zdziwił się, unosząc brwi- O czym ty mówisz?
-W jednej z klas było dziwne zwierciadło i w nim zobaczyłam tatę.- uśmiechnęła się smutno- Harry też widział rodziców, a Ron…
-Stop!- burknął rudy chłopiec, czerwieniejąc- Zabraniam ci odkrywania moich marzeń wrogowi!
-Nawet by mnie to nie interesowało. Myślisz, że nie mam nic do roboty!- odwarknął Cosmo.
-No więc, wiesz, jaki był cudowny, nasz tata?- zawołała szybko i Cosmo zauważył dziwne błyski w jej oczach i niezdrowe podniecenie- Oczu nie mogłam oderwać… Jakbym się zakochała…
-Wiem, jak wyglądał…- rzekł wolno Cosmo, patrząc gdzieś w przestrzeń- Tonksowie pokazywali mi zdjęcia… Dziwne tylko, że mama i wujek je zawsze kryli i nie wisi ani jedno jego zdjęcie w domu… Sara powiedziała, że są zamknięte na klucz w kredensie… To tak, jakby się wstydzili.
-Dlaczego mama nigdy nie pokazała mi zdjęcia taty?- miauknęła Rosemary- Nie rozumiem…
-Dobra, muszę lecieć, bo Draco się zapewne niecierpliwi.- rzucił Cosmo, ignorując Rona, który burczał coś o służalczości panom i Rosemary, która zaczęła się z nim prawie bić w obronie brata.
-Jesteś już.- oznajmił Draco znudzonym tonem- Matka dała mi na drogę pudło z trifle, zrobionym przez Zgredka. Możemy w salonie zjeść, zamiast tu karmić się tym… Co ci jest?
-Nie, nic.- Cosmo westchnął- Myślę nad tym wszystkim…
Draco zmierzył go podejrzliwym spojrzeniem, ale nic nie powiedział. Cosmo całą drogę do salonu gryzł się tym, co mówiła Rosemary. Widziała tatę w lustrze. Gdzie ono jest? Czemu ona?
Weszli do Pokoju Wspólnego Slytherinu i zajęli jedną ze skórzanych kanap. Panowało zielone, gazowe oświetlenie, płonął leniwie ogień, a wkoło kręciło się mnóstwo ludzi, rozprawiających o świętach i ich atrakcjach. Cosmo właśnie bezwiednie obserwował koleżanki z klasy: Pansy, Millicentę i Dafne, które komentowały z radością okropną cerze Padmy Patil, gdy Draco przyniósł pudło z deserem i opadł na sofę nonszalancko.
-Widziałeś Vincenta i Gregory’ego?- zapytał Cosmo, nie patrząc na towarzysza.
-Nie, gdzieś tam się plączą.- oznajmił Draco lekceważąco- Zastanawiam się, czy w ogóle do nich dotarło, że już się skończyły ferie i czas wracać… Goyle mógłby zapomnieć. Chcesz?
Trifle okazało się trochę roztłamszone, więc łatwiej było bezceremonialnie nabierać na widelec ciapkę z biszkopta, dżemu, kremu, owoców i bitej śmietany. Przyjemnie się siedziało z Draconem przed kominkiem na wygodnej sofie, raz po raz nurkując widelcem w słodkim trifle. Cosmo zapomniał na chwilkę o dręczącej go wizji ojca w jednym ze zwierciadeł szkolnych.
-Panie profesorze…- Draco skłonił grzecznie głowę przed Snapem, który właśnie ich minął, by pouzupełniać zapasy składników w domowym kredensie- Może się pan poczęstuje?
Podsunął, chyba tylko ironicznie, duże pudło z rozpaćkanym trifle Snape’owi pod nos. Ten pozezował troszkę bez emocji na wątpliwej urody deser i powiedział cicho:
-Nie, chłopcy, smacznego.
-Jak święta, profesorze?- zagadnął przyjacielsko Cosmo- Tu pewnie była uczta…
-Istotnie, nie mogłem narzekać…- uśmiechnął się łagodnie Snape- Poza tym, że trzeba było ganiać w nocy po korytarzach jakiegoś wścibskiego uczniaka, który znów pomyślał, że zasady nie obowiązują tak wybitnych jednostek, jak on…
-Czyżby Potter?- uniósł brwi Draco, jakby trochę ożywiony perspektywą ciekawej rozmowy.
-Przypuszczam, że to on. Niestety, nie złapaliśmy go.- wykrzywił wargi, po czym rzucił groźnie- A ty, Black, opatul się jakimś swetrem. Jest styczeń, a siedzisz w samej koszulce!
I oddalił się do kredensu. Czarna peleryna wzdymała się za nim. Draco i Cosmo wymienili spojrzenia.
-Potter chodził po korytarzach, coś takiego…- mruknął Draco.
-To nie musiał być on.- zauważył Cosmo, próbując nadziać na widelec duży kawałek gruszki z kompotu, która apetycznie wystawała zza masy kremu w pudle Dracona- Nie ma dowodów.
-Założę się o mój spadek, że to był on.- warknął ze złością platynowowłosy- Tylko on mógł biegać po szkole bez zastanawiania się nad konsekwencjami! Święty, nietykalny Potter!
-Nie, jest po prostu odważny.- westchnął ze znużeniem Cosmo.
-Daj spokój!
-Powaga! Jest w Gryffindorze, czyż nie?- odgarnął czarne kosmyki z włosów.
-Nie, to nie to! Jemu się wydaje, że jest taki cudowny, że nikt go nie ruszy!- zirytował się Draco.
-To odwaga.- pokręcił głową Cosmo- Ja też bym mógł chodzić nocą po korytarzach, a nie wydaje mi się, żebym był nietykalny, a już na pewno nie jestem święty!
-Nie chodziłbyś. Bałbyś się.- parsknął szyderczo Draco- My, Ślizgoni, nie lubimy ryzyka. Własna skóra jest cenna, jak wężowa skóra… Zawsze ojciec powtarza mi to powiedzonko.
-Chodziłbym i na pewno bym się nie bał!
-A zakład, że nie?
-Zgoda, o ile?
-Może być pięć galeonów.- wzruszył ramionami Draco niedbale- Mamy ich góry.
-Dobra.- zacisnął zęby Cosmo, zdając sobie sprawę, że on nie ma ani jednego- Filch nie jest zły…
-Filch nie.- uśmiechnął się złowróżbnie Draco- Ale zwierzęta w lesie tak…
-No co ty, chcesz, żebym się fatygował beztrosko do lasu?!- zawołał Cosmo.
-Ciszej!- syknął Draco i ściszył głos- Jak chcesz okazać odwagę, pójdź do Zakazanego Lasu.
-Dobra!- warknął ze złością Cosmo, nadziewając bestialsko ostatnią malinę w morzu bitej śmietany.
Rosemary leżała sobie spokojnie na łóżku, gapiąc się bezmyślnie w baldachim. Było jej bardzo ciężko. Twarz taty, którą zapamiętała w każdym szczególe, prześladowała ją wszędzie. Nie mogła wyłączyć tęsknoty, cokolwiek się nie działo. Po prostu ją zaraził swoim brakiem.
Wciąż i wciąż nie potrafiła się pogodzić z myślą, że innym się udało. Dostali od losu coś, co było oczywiste i dziwne by było z pewnością, gdyby nie dostali: oboje rodziców…
-Rosemary, już wiem!- Hermiona nagle wbiegła do dormitorium, podniecona i zadyszana z jakiegoś powodu- Znaleźliśmy Flamela!
Rudowłosa uniosła się niechętnie na łokciach, obserwując koleżankę. Co ją to interesowało? Co Hermiona mogła wiedzieć o tym, co teraz się z nią dzieje?
Ale uniosła się z posłania bez narzekania i podeszła do Hermiony, która właśnie wyszperała olbrzymią księgę ze stosu chyba ze stu podobnych, które piętrzyły się niedaleko jej łóżka.
-Chodź, biegniemy!- rzuciła z podnieceniem i obydwie wybrały się na dół, chociaż Rosemary bez entuzjazmu Hermiony. Siedzieli już tam Harry i Ron nad szachami.
-Nie przyszło mi na myśl, żeby zajrzeć tutaj! Wypożyczyłam to z biblioteki kilka tygodni temu, żeby się rozerwać jakąś lekką lekturą.
-Lekką?- zdziwił się Ron.
-Siedź cicho.- burknęła i zaczęła przeglądać z przejęciem księgę- Wiedziałam! WIEDZIAŁAM!
-Czy możemy się już odezwać?- spytał niewinnie Ron.
-Nicolas Flamel jest jedynym znanym twórcą Kamienia Filozoficznego!- rzekła z przejęciem.
-Czego?- rzucili naraz Harry, Ron i Rosemary.
-No nie… Czy wy nic nie czytacie? Patrzcie… przeczytajcie, o, tu.
Rosemary, Harry i Ron pochylili się ku sobie, by razem przeczytać ustęp w „lekkiej książce” Hermiony. Rosemary nie za wiele widziała przez łokieć Rona, a w dodatku nie był tym nieziemsko zainteresowana, co ją zdziwiło dość mocno. Ogólny sens tekstu do niej dotarł dość pobieżnie.
-Rozumiecie? Ten pies musi strzec Kamienia Filozoficznego, odkrytego przez Flamela! Założę się, że poprosił Dumbledore’a, żeby się zaopiekował Kamieniem, bo przecież są przyjaciółmi, a Flamel wiedział, że ktoś tego skarbu szuka, i właśnie dlatego Dumbledore kazał Hagridowi zabrać go z podziemi Gringotta!
-Kamień, który wytwarza złoto i czyni nieśmiertelnym!- szepnął Harry- Nic dziwnego, że Snape chce go mieć.
-I nic dziwnego, że nie mogliśmy znaleźć Flamela we „Współczesnych osiągnięciach czarodziejstwa”- mruknął Ron- Nie bardzo jest współczesny, skoro ma sześćset sześćdziesiąt pięć lat, prawda? Kurczę, chciałbym mieć taki Kamień… Wreszcie byłoby mnie stać na wszystko… A ty co byś zrobił, Harry?
-Uwolniłbym się najszybciej od Dursleyów. Kupił własne mieszkanie.- wzruszył ramionami Harry.
-Tak myślałem… A ty, Hermiono?
-Nie wiem… Może spróbowałabym zdobyć dzieła, których nie da się kupić w księgarniach?
-Tu też niewiele się myliłem… A ty, Rosemary?
-Nie wiem. Nie mam pojęcia, co można dostać za pieniądze i mogłoby mnie ucieszyć. Nic takiego nie ma.- mruknęła rudowłosa dziewczynka i wstała, czując się bez nastroju do czegokolwiek. Przyjaciele popatrzyli na nią z troską i nie naciskali. Ojca nie da się kupić, nawet za jakieś Kamienie Filozofów.
Cosmo spał w najlepsze, gdy ktoś nim potrząsnął.
-So się dzije?- spytał bardzo zaspanym tonem i polizał zaschłe wargi.
-Ponoć miałeś iść do Lasu.- usłyszał szept kuzyna- Obiecałeś mi już dwa tygodnie temu. Zakład!
-Ja? Miałem… do Lasu?- Cosmo starał się zrozumieć sposób myślenia Dracona.
-No! Powiedziałeś wieczorem, że idziesz do Lasu dziś w nocy!
-No tak… Taa… Czekaj…
Zwlekł się z łóżka, obolały. Głowa ciążyła mu niebezpiecznie, ale ustał w miejscu.
-Draco, jest pierwsza nad ranem!- jęknął- Litości!
Jego kumpel, zamiast ją okazać, zarzucił na czarnowłosego pelerynę. Cosmo jęknął bardziej przekonująco, bez skutku i został wypchnięty z dormitorium. Ziewnął potężnie, zastanawiając się, czy jest na tyle zdesperowany, by położyć się na skórzanej sofie. Nie był, więc ruszył w stronę wyjścia.
Dopiero gdy zatrzasnęło się za nim, poczuł strach, którego się nie spodziewał. Sam, jeden, na korytarzu, za rogiem może czai się żądny krwi Filch…
Przełknął ślinę ściśniętym przełykiem i ruszył cichymi, ciemnymi lochami. Rozległ się za nim jakiś charkot. Cosmo podskoczył, czując serce nieomalże w ustach, ale to tylko Krwawy Baron, kaszlący pod ścianą w swój koronkowy mankiet i nie zwracający na ucznia uwagi. Odetchnął, rugając się w duszy za taki dziecinny strach.
-Jak chcesz być aurorem, udowodnij to!- szepnął do siebie hardo i wznowił wędrówkę.
Nigdy nie chodził w nocy po szkole. Było niesamowicie. Ciemno i cicho, ale przez opuszczone korytarze niosły się podejrzane, dziwne dźwięki niewiadomego pochodzenia.
Cosmo bez przeszkód dobrnął do wielkich, dębowych wrót, prowadzących poza teren zamku. Od razu pożałował zakładu z Draconem, gdy wylazł na zimną, styczniową noc. Niebo najwyraźniej było bezchmurne, bo gwiazdy wyglądały jak diamentowy, ostry proch. Śniegu nie było, toteż jedenastolatek szybko potruchtał przez błonia, ślizgając się na okrytej rosą trawie. Opatulił się mocniej, dysząc z emocji i wysiłku. W pewnym momencie już przy Lesie nie wyrobił i pośliznął się z jękliwym piskiem, wtaczając do ciemnej głuszy. Wstał szybko, rozglądając się. W Lesie było tak fatalnie ciemno, że zatęsknił za światłem.
-Lumos.- szepnął, błagając różdżkę z czarnego bzu o jakąś reakcję- Skupić się…
Ale ku jego uciesze zapłonął jej koniec. Uradowało go to bardziej, niż się spodziewał. Czary! Umiał robić czary, które pomogą mu we wszystkich przygodach jak ta, a nie tylko na durnych lekcjach.
Ukrył różdżkę tak, by nikt z zamku jej nie widział i wszedł do Lasu głębiej. Było cicho i mroźnie, pachniało mokrą ściółką, a gołe gałęzie dodawały niesamowitości, rysując kontury na tle gwiazd.
Miał wrażenie, że coś go obserwuje i nie mógł powstrzymać nerwowych ruchów za siebie. To było denerwujące. W ciemności przed nim zaświeciły jakieś żółte ślepia, a Cosmo tak się przejął, że upuścił różdżkę, krztusząc się śliną. Była to jedynie sowa.
W miarę zapuszczania się głębiej robiło mu się zimno i do tego ogarniały go fale ciarek. Musi tylko wejść na tyle głęboko w Las, by znaleźć niezbity dowód na obecność tu. Nie miał pięciu galeonów…
-Kto tu jest?!- warknął tuż za nim jakiś natarczywy głos tak nagle, że serce mu przystanęło. A kiedy już zaczęło walić trzy razy szybciej, czmychnął przed siebie, jak stał. Pędził, potykając się o korzenie i wystające elementy runa leśnego, ale interesowało go wyłącznie to, by się szybciutko oddalić.
Nie zauważył głębokiego wykrotu przed nim, więc, tracąc ze zdumieniem grunt pod nogami, wkotłował się do dołu, troszkę rozmiękczonego i zabłoconego. Szybko odzyskał sprawność siebie i wgramolił się pod jakieś wystające korzenie, tworzące w dole jamę. Skulił się w niej i popiskiwał, czując wielki żal do siebie i Dracona za takie głupie pożytkowanie czasu w nocy. Zamiast spać…
-Ach!- pisnął wysoko ze strachem, gdy jakaś wysoka, dziwna postać wskoczyła do wykrotu i zobaczyła go. Jej kontury były bardzo dziwne…
Stał przed nim stwór o wyglądzie człowieka, lecz nogach konia. Obserwował go ze szczerym zdumieniem, tak jak i Cosmo obserwował jego. Miał długie, zmierzwione włosy i olbrzymie oczy.
Panowała cisza, gdy oboje mierzyli się nieufnymi spojrzeniami. Cosmo powoli wygramolił się z jamy i otrzepał, obserwując kątem oka stworzenie. Nie ruszało się, wlepiając w niego zdziwiony wzrok.
-Jestem Cosmo, a ty?- zapytał, czując, że strach ustępuje miejsce zaciekawieniu.
Nie odezwało się, nieufnie na niego łypiąc. Zauważył, że jest bardzo młode. Może w jego wieku?
-Zrozumiałeś w ogóle? Umiesz mówić?- zagadnął znów.
Zwierzę, ku jego przerażeniu zarżało i stanęło dęba, okazując wściekłość.
-Pewnie, że umiem!- warknął cienki, delikatny głosik- Myślisz, człowieku, że jesteś ode mnie lepszy?
-Niezupełnie to miałem na myśli.- wyjaśnił cierpliwie- Wiesz, nie odpowiedziałeś, chciałem…
-Jestem samiczką!- warknęła istota- A ty wtargnąłeś na nasz teren! Mój ojciec był zły i każe cię zabić!
-Ojej…- mruknął Cosmo, wcale nie czując już strachu- To on mnie uraczył takim cudnym warknięciem od tyłu znienacka, co wykopało mnie aż tu?
-I dobrze, cały jesteś uświniony!- parsknęła szyderczo „samiczka”- Wyglądasz głupio.
-Zawsze tak wyglądam.- wzruszył ramionami Cosmo, rozluźniając się tym, że zwierzę jest, sądząc po słowach, mentalnie na jego etapie rozwoju. Poczuł przewagę- Kim jesteś… samiczko?
-Mam na imię Vellerin, człowieku, jeśli już musisz wiedzieć!
-Nie muszę, ale chcę. I nie jestem człowiekiem. To znaczy jestem, ale nie do końca mnie zadowala to, że mi to wypominasz. To nie moja wina i mam na imię Cosmo!- zakończył buńczucznie.
Vellerin wytrzeszczyła na niego swoje olbrzymie oczy, ale nie zdążyła odpowiedzieć, bo nad nimi zamajaczyła potężna figura kolejnego zwierza. Była olbrzymia.
-Vellerin!- warknął- Zadajesz się z człowiekiem?!
Cosmo poczuł, że strach powraca. Musiał go zwalczyć.
-Nie, to bardziej ja zadaję się z nią…- rzekł tłumaczącym głosem- Chce mnie… pan… zabić?
Zwierzę stało jeszcze chwilę w milczeniu.
-Nie krzywdzimy źrebaków.- rzekł w końcu, ale takim tonem, że bez wątpienia chętnie by złamał zasadę- Nic tu po tobie, człowieku. Wracaj, skąd przyszedłeś. Tam twoje miejsce.
-Jestem dość bezbronny, mogę liczyć na pomoc?- zapytał potulnie Cosmo.
-Że co?!
-Błagam! Jestem tylko źrebakiem!- poczuł, że musi oddać jakby hołd stworzeniu. Pokazać, że jest zdany na łaskę i siłę tych dziwnych zwierząt.
-Vellerin, zajmij się nim.- rzucił w końcu niechętnie ciemnowłosy stwór i odgalopował.
Vellerin spojrzała na niego niechętnie i oboje wydostali się z wykrotu. W milczeniu ruszyli ku zamkowi. Cosmo czuł galopującą ciekawość. Takie dziwne zwierzęta!
-Jak nazywa się twój gatunek, Vellerin?- zapytał wciąż skromnym tonem.
-Centaury, człowieku.- rzekła piskliwie takim tonem, jakby był co najmniej idiotą.
-Ach, centaury… Racja… Czemu tak się na mnie gniewasz? To chyba nieładnie, szczególnie na mnie.
Popatrzyła na niego w szczerym zdumieniu. Cosmo wepchnął ręce w kieszenie.
-Czemu akurat na ciebie mam się nie gniewać?- warknęła.
-Być może jestem jedynym żyjącym człowiekiem, który chce z tobą rozmawiać.- oznajmił chytrym tonem- Taka okazja… Nieczęsto można rozmawiać z najprawdziwszym człowiekiem gdy ma się zad konia, nie?
-Jeżeli inni ludzie też są tak głupi jak ty, dziwię się, że nie gumochłony rządzą światem.
-Gumochłony też…- zauważył- Mam kolegów, którzy niewiele się różnią od gumochłonów. Wygląd, ujemny iloraz inteligencji, sposób poruszania, ślinienie się, wszystkożerność…
Tym razem Vellerin z trudem utrzymała powagę. Dobrnęli na skraj Lasu.
-Czy mogłabyś mi dać kosmyk swoich włosów?- spytał bez ogródek.
-Że jak?!- wrzasnęła nieomalże.
-Proszę!
A to by było, pomyślał Cosmo, gdybym przyniósł Draconowi kosmyk włosów centaura!
-Wy, ludzie, jesteście naprawdę rasą niższą, jak mi zawsze mówiono!- prychnęła i odgalopowała.
Cosmo westchnął i patrzył za dziewczynką-centaurem. Szkoda. Centaury były fascynujące…
Musiał się zadowolić byle mokrym kijkiem jako dowodem. Podążył więc do szkoły z powrotem, ściskając kijek mocno w zgrubiałych z zimna dłoniach. Wśliznął się niepostrzeżenie do Sali Wejściowej…
-Black!
Jęknął i odwrócił się potulnie. Stał tam jego ojciec chrzestny, mierząc go od stóp do głów bezemocjonalnym spojrzeniem czarnych oczu.
-To… To…- wykrztusił Cosmo, czując, że mokry badyl w dłoni bardzo rzuca się w oczy.
-Co robiłeś na błoniach?! Wiesz, która godzina?!- warknął Snape.
-Ja tylko chciałem…
-Powinienem cię ukarać.- zauważył opiekun Slytherinu- Po co ci ten kij?
-On… Jest…- Cosmo poczuł, że zbiera mu się na potężny wybuch płaczu. Tak niewiele brakowało! Wyszedł z głuszy, ubabrany błotem z jamy, przeżył eskapadę do Lasu, uratowany przez centaury, a jego własny ojciec chrzestny złapał go w drodze powrotnej. I zaraz go ukarze, a jeszcze nie był karany… Trzeba rozmydlić sprawę i wyjść z opałów…
Cosmo zawył potężnym, spazmatycznym płaczem, ile sił w płucach.
Snape patrzył na niego z konsternacją.
-No dobrze, w porządku, żyjesz… Marsz do łóżka.
Ale Cosmo ryczał dalej. Lubił się tak zachowywać, by wzbudzać ogólne współczucie i czułość. Ciekawe, czy Snape to kupi…
Wciąż kwiląc, podszedł do ojca chrzestnego i wtulił się w jego czarne szaty. Snape’a zagipsowało, a Cosmo dzielnie wył dalej, krztusząc się w duchu ze śmiechu.
-Dobrze, dobrze…- rzekł skatowany Snape- W porządku, chłopcze, nic się nie dzieje…
Niewprawnie poklepał go po czarnych włosach po chwili, po czym spróbował odkleić chrześniaka od siebie. Objął go ramieniem i chyba postanowił odprowadzić.
-Przepraszam.- chlipnął Cosmo- Chyba zasmarkałem panu szatę… Ma pan wszędzie smarki…
Snape, z jakiegoś powodu jakby zbledł i zblazował.
-O smarkach już się nasłuchałem.- burknął- Nawiasem mówiąc, twój ojciec… Coś jeszcze?
-Mój ojciec?- Cosmo ryknął jeszcze większym płaczem- Nie mam taaaatyyyy!!!
-CIIISZEJ! Ja też nie miałem!- rzucił jakby w desperacji Snape, stając przed wejściem do Pokoju.
-Nie miał pan?- otworzył szerzej załzawione, orzechowe oczy Cosmo- W ogóle?
-W ogóle. Był pijakiem.- Snape zachowywał się trochę, jakby zmuszono go do pocieszania jedenastoletniego dzieciaka siłą- A teraz do łóżka, Cosmo!
-Aaaleee móóóój był doooobry!!!- zawył dziko, a z oczu trysnęły fontanny.
-Niewątpliwie…
-Nooooo! Niech mnie pan przytuli…- chlipnął cichutko i znów mocno przytulił się do szat Snape’a, pozbawiająć go tchu i do końca walcząc o udobruchanie siłą nauczyciela.
Usłyszał ciężkie westchnięcie i Snape po chwili topornie objął go jednym ramieniem dla świętego spokoju.
-Czemu nie mówię do pana wujku?- spytał nagle Cosmo stłumionym o szaty głosem.
-Bo jestem profesorem i myślę, że wzbudziłoby to salwy śmiechu w sali.- rzekł cicho.
-Ale jak nie jesteśmy w klasie? Tak, jak teraz?- uniósł na Snape’a najbardziej niewinny wzrok orzechowych, załzawionych oczu, na jaki go było stać.
-Tak jak teraz… Dobra, mów mi, jak ci się podoba.- warknął Snape, ale widać było, że nie jest zły- A teraz idź do łóżka, bo jest zdecydowanie za późno. I nie łaź po korytarzu więcej!
-Dziękuję!- wtulił się jeszcze raz do zesztywniałego Snape’a i wszedł do Pokoju Wspólnego, nie wierząc, że ominął karę. Gdy drzwi się za nim zamknęły, otarł łzy, syknął tryumfalne „Yesss! Oh, yeah!”, przy jednoczesnym wykonaniu tańca pawiana i odszedł spokojnie do sypialni, wymachując kijem na wszystkie strony.
Nicholas lubił samotnie spacerować. Zdał sobie sprawę, że ma już prawie cały czas zachrypnięty głos, tak rzadko go używał. Ale to nic, znacznie lepiej było mu kluczyć pomiędzy drzewami na skraju Zakazanego Lasu w ciszy i milczeniu, niż kotwasić się z innymi Krukonami na stadionie, gdzie właśnie trwał mecz. Nicholas lubił mecze quiddicha, ale nie w takim tłumie.
Gdy już porządnie zmarzł na styczniowym, ale nie lodowatym powietrzu, postanowił wrócić. Ruszył więc po mokrych kamieniach stromym, trawiastym zboczem, które nie wyglądało zachęcająco: roztopiony śnieg rozmiękczył szare, długie pasma trawy i kłębów ziół, które w nieładzie kładły się na ziemi niczym włosy topielca.
W Wielkiej Sali przeszedł niechcący przez Krwawego Barona, co bardziej oburzyło Barona niż jego samego, po czym usiadł grzecznie do stołu, nakładając sobie ciepły strudel jabłkowy. Nikogo nie było, dzięki Bogu, ale chłopiec przypuszczał, że długo nie nacieszy się brakiem jazgotu. Istotnie, zaraz partiami powlewali się do sali uczniowie, jazgocząc, jazgocząc i to do potęgi nie wiadomo której. Ślizgoni i Puchoni mieli ponure miny, ale Krukoni i Gryfoni tryskali szczęściem, co utwierdziło Nicholasa w przekonaniu, że mecz przegrali Puchoni, co dawało niebieskiej i czerwonej drużynie szanse na zwycięstwo Pucharu. No, chyba że Ślizgoni nadgonią to i oni mogą wygrać.
-Hej, Nicholas, dzisiaj jest impreza u nas w salonie!- oznajmiła Tamara, mijając z przyjaciółkami siedzącego Nicholasa- Byłoby miło, jakbyś był, bo wszyscy Krukoni świętują wynik meczu! Organizujemy z naszą paczką naprawdę coś ekstra, a chłopaki pójdą do kuchni po słodycze!
Nicholas uniósł obojętny wzrok znad strudla na rozentuzjazmowaną Tamarę i jej różowe z emocji policzki. Przełknął flegmatycznie kęs i uśmiechnął się kwaśno:
-Nie, dzięki. Nie muszę iść na takie coś. Miłej zabawy.
Entuzjazm Tamary prawie zgasł. Za to wzięła się pod boki i popatrzyła nań taksująco.
-Wiesz co, jestem rozczarowana. Nie uważasz, że dobrze by ci zrobiło, jakbyś przestał się tak odcinać od ludzi? Specjalnie cię zaprosiłam, by zintegrować twój ciężki przypadek z ogółem…
-Nie muszę być integrowany z ogółem.
Tamara westchnęła z rezygnacją i patrzyła jeszcze chwilę wyczekująco na Nicholasa.
-Jak chcesz.- burknęła- Ale jakbyś zmienił zdanie…
-W porządku.- zbył ją szybko Nicholas nieprzytomnie i niedbale, obserwując zarumienioną Cho, wchodzącą właśnie do sali z Mariettą. Czuł, że Tamara jeszcze chwilkę nad nim stała, ale odeszła.
-Cześć, Cho.- rzucił do Chinki, ale właśnie Belby podetknął jej nogę dla żartu, więc cała jej rozchichotana uwaga skupiła się na nim. Nicholas zrobił się czerwony i zmarkotniał, szczególnie, że Marietta usłyszała go i teraz mówiła coś do Chang z drwiną. Chłopiec nie zwrócił na to uwagi, tylko wyszedł, ignorując spojrzenie czarnowłosej, skierowane w jego stronę. Zaczął się denerwować, że może zauważyła rumieniec wstydu na jego bladej zazwyczaj cerze. Nie chciałby, za nic, aby ktokolwiek dowiedział się o tym, jakie uczucia żywi do Cho. On sam nie wiedział. Przecież nie był zakochany, to takie głupie i dziewczyńskie! A coś sprawiało, że przykuwała jego wzrok…
To głupie, rzucił sobie, kuląc się z książką od astronomii w pustej, nieużywanej klasie w pobliżu Wieży Ravenclawu. W salonie panowała ta cała beznadziejna impreza, zjazd i zlot tłumów śmiejących się ludzi. Ale Nicholasowi wcale nie było żal tego, że musi czytać nie w wygodnej sofie, lecz gdzie indziej. Cały Hogwart, wyjąwszy towarzystwo, był cudowny, toteż skulił się przytulnie, notabene w wygasłym, okopconym palenisku kominka w tej sali. Poczuł, że na tak niewielkiej powierzchni będzie mu wygodnie i miło, chociaż rozważał przez moment pójście do Hagrida. Gajowy był w porządku, jeden z niewielu. Ale chłopiec chciał teraz być sam i nie słuchać głosu ludzkiego…
-A, tu jesteś. Widziałam, że wchodziłeś do tej klasy…
Nicholas z niejakim udręczeniem uniósł głowę znad książki o astronomii. Do komnaty wśliznęła się Tamara Lehr, zamykając za sobą cicho drzwi. Popatrzyła na niego wyczekująco, unosząc brwi.
-Eee… Czemu siedzisz w kominku?- spytała ze szczerym zdumieniem.
-Bo mi wygodnie.- odparł krótko Nicholas, wracając do lektury. Był wytrącony z równowagi jeszcze jedną oznaką tego, że Cho ma go głęboko gdzieś i nie miał zamiaru z nikim dzielić czasu wolnego.
-Szukałam cię, bo chciałabym, żebyś poszedł do salonu, gdzie są wszyscy.- nacisnęła Tamara.
Nicholas westchnął i popatrzył na nią. Przeczesała chłopięcą, czekoladową grzywę niedbale. Czyżby w jej oczach czaiła się troska?
-Czemu mnie chcesz wrzucić do tego tłumu?- spytał- Nie widzisz, że nie pasuję do czegoś takiego? Wolę być sam i, uwierz mi, dobrze mi z tym, naprawdę. Nie muszę iść na tę imprezę.
-Odpowiem ci tylko tyle, że zawsze mi było ciebie żal.- rzekła po dłuższym przyglądaniu się- Chciałabym cię tylko jakoś zaklimatyzować, bo zawsze chodzisz taki smutny i ciągle jesteś sam…
-Nie, dziękuję. Nienawidzę wzbudzać troski i współczucia.
-Ale wzbudzasz, dlatego pójdziesz na przyjęcie. Ja je organizowałam, między innymi.
-Nie chcę.
Starsza koleżanka podeszła bliżej i stanęła nad nim jak kat. Nicholas mimowolnie jęknął.
-Idziesz na nasze przyjęcie.- oznajmiła ze złością.
-Nie chcę!
-Idziesz, bez dyskusji! Wyłaź z tego kominka!
Z nadzwyczajną, jak na taką chudą i drobną osobę siłą, wyciągnęła z zapałem Nicholasa z paleniska za ramię tak, że aż się zatoczył na kamiennej posadzce. Chłopak tak się zdziwił, że zapomniał protestować, zamiast tego zaniósł się kaszlem, bo wzbiły się obłoczki czarnej sadzy, w której był ubabrany. Tamara pociągnęła go bez pardonu ku górze, więc po chwili stał na nogach.
-Widzisz mnie w tej okopconej szacie i mordzie, jak wchodzę na to twoje święte przyjęcie?- warknął, czując złość, a zdarzało mu się to niezmiernie rzadko.
-Życie.- skomentowała okrutnie- Chodź, idziemy.
Pociągnęła go za rękaw mocno. Żeby Cho tak się starała… Ta myśl rozsierdziła go jeszcze bardziej.
-Nigdzie nie idę!- zdenerwował się.
-Ależ idziesz, młody szczylu.- skomentowała bezlitośnie Tamara.
-Daj mi spokój! Puść!
Wyrwał rękaw i popatrzył na nią z wściekłością. Tamara za to obserwowała go spokojnie zza prostokątnych okularów. Jej szczupła buzia nie wyrażała emocji poza znużeniem.
-O co ci chodzi!?- zawołał ze złością- Nie rozumiem… Miałem wolny czas poświęcić czytaniu i niech mnie wszyscy zignorują, a ty chcesz mnie ciągać po jakichś zbiegowiskach ludzkich! Nienawidzę czegoś takiego! Tak bardzo chcesz mi popsuć dzień?! Nudzi ci się, czy jak?!
Tamara obserwowała go zupełnie bez emocji. Po chwili rozszerzyła wąskie usta.
-Chciałam ci pomóc.- rzekła cichym głosem- Najwyraźniej wolisz tkwić w tym stanie, w który sam się wpędzasz i z którego nikt cię nie wyciągnie, bo jesteś tak głupi, że uderzasz pomocną dłoń. Miłej lektury, jeżeli wieczne osamotnienie ci odpowiada. Przepraszam za zaoferowanie swego towarzystwa.
I wyszła z sali z obojętną miną. Nicholas stał jeszcze chwilkę i patrzył przed siebie, czując się dość głupio. To fakt, był tego dnia wyjątkowo jak na siebie zły, ale biedna, Bogu ducha winna Tamara była taka w porządku… Też jako jedna z niewielu i dopiero teraz to dostrzegł. Przełamał się i wybiegł.
-Tamara!- kulał szybko, widząc jej oddalającą się sylwetkę- Tamara, czekaj, proszę!
Dopadł do niej i kiwnął, czując w duchu, że będzie tego żałował i to bardzo.
-Dobrze, w porządku, przepraszam…- rzekł- Nie chciałem się wyżyć na tobie… Mogę iść na… to…
Jęknął, zanim się zdołał powstrzymać. Nie umiał pokazać starszej koleżance, że mu się to podoba. Ale Tamara roześmiała się, widząc jego reakcję.
-No dobra, widzę, że wyraźnie ci to nie pasuje.- uśmiechnęła się, kręcąc głową- Oj, młody, ty się chyba nigdy nie dostosujesz… Przyjęcia nie są złe, nie rozumiem tego…
Kiwnęła do chłopaków, którzy stali w wejściu do Pokoju Wspólnego Ravenclawu. Machali do niej, by się pospieszyła, bo brakuje jej towarzystwa w środku. Nicholas posmutniał, zdając sobie z tego sprawę. Na Tamarę ktoś czekał, jej BRAKOWAŁO… A kto czekał na niego? Może miała rację?
-No, to chodźmy…- mruknął, uśmiechając się smutno. Nie podobało mu się to mimo wszystko.
-No, to chodźmy…- parsknęła czternastolatka i popchnęła go w drugą stronę. Zdziwił się nieco.
-Tamara, nie idziesz?- zawołał jeden z jej kolegów ze zdziwieniem- Chodź, czekamy z kremowym!
-Bawicie się dobrze!- odkrzyknęła z uśmiechem- Dzisiaj nie udzielam się towarzysko!
-No co ty!- jęknął jeden z nich- Gdzie cię niesie?!
-Bawcie się dobrze, na razie!
-Czemu nie idziemy na imprezę?- zdziwił si Nicholas- Gdzie mnie ciągniesz?
-Nie chciałeś iść do tłumu, to pójdziemy na błonia. Tam jest spokój i cisza.
-Ale… Twoja impreza… Czekają na ciebie!- młody Black wcale nie chciał, żeby rezygnowała z czegoś takiego- Przecież chciałaś, no to idźmy… Głupio mi teraz, zawracajmy.
-Jesteś niemożliwy!- parsknęła, zatrzymując się- Zdecyduj się, młody! Szczerze, gdzie chcesz iść?
-Na błonia, ale…
-No, to idziemy. Raz się beze mnie obejdą. Przecież cała ich tam kupa, jak wiesz. Raz dotrzymam towarzystwa samotnikowi!- zaśmiała się i znów odniósł wrażenie, że jest „kolorowa”.
Ale i Nicholasowi zrobiło się bardzo miło. Ktoś zrezygnował dla niego z całego tłumu „fajnych ludzi”. Dla takiego fajtłapy, kaleki i outsidera. Śmiejąc się i ciesząc obecnością życiodajnej Tamary Lehr, szedł pewnie przez korytarze szkoły. I w nosie miał, że jest cały obciachowo okopcony.
-Witaj, Severusie.
-Witaj, Mary Ann.
-Coś takiego, ale się zmieniłeś.
-A ty ani trochę.
Staliśmy naprzeciw i pochłanialiśmy się podejrzliwymi spojrzeniami jakby zza szklanej szyby. Nie widziałam Severusa na oczy odkąd przyszedł kilkanaście lat temu do Wiązowego Dworu z prośbą o przebaczenie za wydanie Potterów. A i od szkoły widziałam go wyjątkowo rzadko: raz spotkałam się z nim w Kotle, a wcześniej uciekłam sprzed ołtarza. Więcej spotkań nie pamiętałam. Severus zmienił się na twarzy, bo wciąż ubierał się w długie, czarne peleryny. Miał martwe oczy, nie mogę tego inaczej nazwać, i surową, gorzką twarz. Ale włosów dalej nie umył… Aż trudno uwierzyć, że był moim przyjacielem, bo stał się jak obcy.
-Miło, że zechciałeś się spotkać ze mną w tę niedzielę.- przerwałam milczenie.
-Usiądźmy.- zaproponował spokojnie, więc zajęliśmy cichy, odizolowany stolik w kącie Kotła. Panowała dziwna, spokojna cisza, ale nie było mi głupio.
-Jak sobie radzisz?- zapytałam.
-Jakoś idzie.- wykrzywił wargi Sev.
-Słyszałam, bardzo wyraźnie, że mój najstarszy syn…
Severus zwęził oczy.
-… cóż, sprawiacie sobie nawzajem problemy…- zakończyłam dyplomatycznie.
-Trochę mi przykro, ze względu na ciebie, że pan Black jest tak przeze mnie tępiony.- rzekł cicho- Ale musiałaś zauważyć, że bywa… irytujący, w swojej bezpośredniej naturze.
-Nicholas zawsze taki był.- stwierdziłam sucho- Nazbyt spokojny i obojętny. Jako dziecko nigdy nie sprawiał kłopotów, podczas gdy resztę trzeba było mieć nieustannie na oku, bo nie była samodzielna. Nie rozumiem tylko, czemu tak się na niego zawziąłeś. Przecież nie przypomina Syriusza! To Cosmo jest jego wierną kopią, nie Nicholas.
-Ale Cosmo jest moim synem chrzestnym i Ślizgonem.- zauważył Severus- Patrzenie na niego nie należy do najprzyjemniejszych doznań, podobnie jak na małego Pottera, ale staram się opiekować twoim młodszym synem.
-Jaki jest Harry?- zapytałam cicho, bawiąc się kosmykami włosów.
Dziwny skurcz przebiegł przez twarz Seva. Westchnął nieznacznie.
-Ech, taki sam, jak ojciec. Arogancki i pyszny, łamiący zasady… Sam pofatygował się na dorosłego trolla górskiego z bandą dzieciaków, między innymi twoją córką!
-Tak myślałam…- rozmarzyłam się- O trollu słyszałam. Nie irytuj się, przecież to Gryfoni!
-Do Gryfonów, jak zauważyłaś, nie mam zbytniego sentymentu!- warknął- Zwłaszcza do Pottera i jego bandy… Zachowują się podejrzanie, jakby węszyli i uważali się za kogoś lepszego niż zwykli uczniowie… Nie podoba mi się to, a brawurowa natura Pottera…
-Daj spokój, węszyć? Za czym mieliby ci węszyć? Mówisz, jak Moody.- parsknęłam.
Severus zmierzył mnie badawczym spojrzeniem, jakby oceniając moją zdolność kodowania.
-Wiesz, Meg, Albusa coś niepokoi.- rzekł Sev bardzo cicho- Pamiętasz informację o włamanie do Gringotta na początku roku?
Kiwnęłam głową, zaniepokojona jego powagą na twarzy. Co się znowu dzieje?
-Nie powinienem ci tego mówić, ale w skrytce był potężny artefakt magiczny. Jego posiadanie daje praktycznie nieśmiertelność. Przed próbą kradzieży został przeniesiony do Hogwartu i zabezpieczony przez każdego z nas w potężny sposób. Ale ktoś próbował go wykraść… Pytanie, kto? Komu na tym zależy, by stać się nieśmiertelnym?
-Nie mam pojęcia.- szepnęłam, czując obawy- Nie wiem, kto…
-Ktoś, kto niespodziewanie utracił moc i życie.- rzekł prawie niesłyszalnie Severus.
Ścisnęłam kufel Ognistej, trzymany przeze mnie. Obawiałam się takiej odpowiedzi.
-Przecież Albus mówił, że nie umarł.- uniósł w ponurym tryumfie brew- Dzieją się dziwne rzeczy… Najpierw włamanie, ale w szkole artefakt też nie jest bezpieczny. Troll górski w lochach nie jest przypadkiem. Kiedy szkoła szalała w chaosie… To takie proste, nie uważasz? Nie tylko to…
-Ale kto? Nie wyobrażam sobie, żeby Sam-Wiesz-Kto biegał sobie po szkole!- odczułam gulę w gardle- Ktoś mu pomaga, czy działa sam? Ale nawet nie ma ciała, by utrzymać różdżkę!
-Może przecież posłużyć się nieswoim ciałem… Mam pewne podejrzenia co do nowego nauczyciela obrony przed czarną magią. Jest bardzo młody i przerażony, ale jest w nim coś dziwnego i niebezpiecznie tajemniczego… Mary Ann, ja prawie wiem, że z nim coś nie gra!
-To powiedz to Dumbledore’owi.- zaproponowałam- On powinien się na to uczulić.
-Nie, już mnie zbył.- pokręcił głową Severus- W Noc Duchów nie biegłem z innymi ganiać za trollami, lecz poszedłem się przekonać, czy artefakt jest bezpieczny. I wyobraź sobie, że spotkałem Quirrella niedaleko! Udał bardzo przerażonego trollem, dziwne tylko, że zawsze powtarzał, że się nimi pasjonuje… To jego zakres zainteresowań… Podczas meczu quiddicha dwa miesiące temu nowa miotła Pottera zachowywała się, jak zaklęta. Ktoś go zaatakował, próbował zabić. Kto w szkole mógłby czynić tak niebezpieczne i trudne czary? Chyba tylko dorosły, czyli nauczyciel. Jestem prawie przekonany, że był to Quirrell!
-Ktoś atakował Harry’ego?- przeraziłam się.
-Taa… Postanowiłem pokrzyżować mu plany i starałem się odczarować miotłę, żeby Potter z niej nie zleciał… Ale wybuchł pożar i chaos na trybunach, więc i tak na jedno wyszło, Potter się z tego wykaraskał… Ktoś go wyraźnie nie lubi, stanowi oczywiste zagrożenie.
Spuścił wzrok na swój trunek. Ja popatrzyłam na jego chude, blade palce. Przerażało mnie to, co powiedział. Czyżby Voldemort gdzieś tam wydobywał się na powierzchnię?
-I mówisz, że Harry, moja córka i ich przyjaciele coś knują?- zapytałam- Węszą?
-Tak.- warknął- Ma się wrażenie, że nie zadowala ich rola przeciętnych uczniów… Ktoś chodził po dziale Ksiąg Zakazanych w ferie, kiedy w szkole siedziało dziesięć procent uczniów, wśród nich Potter… Kto inny mógłby szperać po księgach?
-Ale nie masz pewności.- zauważyłam- Nie złapałeś dowodu.
-O ile pamiętasz, Meg, jego ojciec też lubił w tajemniczy sposób znikać…- zwęził oczy.
Zmarszczyłam brwi, ale po chwili to do mnie dotarło. Peleryna-niewidka Jamesa! Tylko, że Dumbledore wziął ją… A może oddał?
-Zaniepokoiłeś mnie tym, Severusie.- rzekłam spokojnie po chwili- To wszystko wydaje się tak… Myślałam, że śmierć Jamesa i Lily oraz zabranie mi ukochanego nie było daremne… Teraz widzę, jak okrutnie się myliłam…
Zakryłam twarz dłońmi, próbując powstrzymać cisnące się do oczu łzy. Całe moje życie zniszczone tylko po to, by usłyszeć, że daremno… To oczywiście nie musi oznaczać zagrożenia, Voldemort jest niczym w porównaniu do tego, kim był dawniej. Ale pewne okoliczności mogą mu pomóc, a wtedy…
Ciarki mnie przeszły, lecz poczułam, że Severus ujął moją dłoń pocieszająco. Popatrzyłam w jego czarne oczy i przeszyły mnie wspomnienia i emocje z dawnych lat. Już nie było szyby.
-Miej oko na moje dzieci, proszę.- uśmiechnęłam się blado- Zwłaszcza na Nicholasa. On… jest bardzo chory, nieuleczalnie… Niewątpliwie i jego wkrótce stracę…
Cień współczucia i smutku przeszył wyraz twarzy Severusa.
-I na Harry’ego… On i jego przyjaciele chyba nie wiedzą, z kim zadzierają…
-Postaram się, Meggie.- uśmiechnął się samymi wargami, jak to przystało na człowieka, który przeszedł w życiu piekło. Rozumiałam to, pewnie też tak się uśmiechałam.
Wstaliśmy i przytuliliśmy się mocno, odczuwając ulgę z powodu bliskości przyjaciela.
***
Rosemary wypuściła Ataraksję przez okno sowiarni. Jej ciemna sowa, która nosiła imię po stanie psychicznym, w którym człowiekowi nic do szczęścia nie brakuje, wzbiła się w powietrze i odleciała za korony drzew w ośnieżonym Zakazanym Lesie. Luty przyniósł nowe opady śniegu.
Kiedy Ataraksja znikła z pola widzenia, Rosemary uśmiechnęła się i popatrzyła w prawo na chłopca, który w tym samym momencie przy sąsiednim oknie wypuszczał swoją sowę- Hedwigę- by poszybowała znacznie bliżej, czyli do chatki ich dobrego przyjaciela, Hagrida. Harry popatrzył na rudowłosą pannę Black i odwzajemnił uśmiech.
-Wciąż nie możesz ich zapomnieć?- spytała cicho i delikatnie, opierając się o ścianę ramię w ramię z Harrym. Czarnowłosy okularnik westchnął i wlepił wzrok w czubki adidasów.
-Wolałbym wysyłać Hedwigę do nich… Żyć normalnie, jak każdy inny, nie na łasce Dursleyów. Czy to normalne, Rosemary, że widziałem mamę i tatę pierwszy raz w życiu miesiąc temu?
Rosemary nie umiała odpowiedzieć na pytanie chłopca, za to położyła mu rękę na ramieniu. Uśmiechnął się smutno z wdzięcznością.
-Jak widziałeś, ja też nie mam normalnej rodziny… Brakuje mi taty, a razem z tobą też widziałam go pierwszy raz w życiu. Odszedł tak dawno, że tego nie pamiętam…
-Nie mówiłaś nam tego. Nie wiedziałem, że nie masz taty. Co się z nim stało?- spytał ostrożnie Harry.
-Zginął w walce z Sam-Wiesz-Kim… Podobno blisko śmierci twoich rodziców.
-Może się znali?- uniósł brwi Harry, trochę się rozchmurzając- Twoi rodzice i moi. Tak mało wiem…
Rosemary po chwili kiwnęła głową potakująco. Nie chciała mu jeszcze mówić, że znali się perfekcyjnie, a rodzicami chrzestnymi jej przyjaciela byli jej rodzice. Nie wiedziała, jak Harry by zareagował, w końcu znali się ledwo pół roku. Będzie jeszcze okazja.
-Niby miałam normalny dom… Rodzeństwo i mamę, a mój wujek pełni rolę taty.- podjęła znowu- Ale to nie to samo. Nigdy nie będzie to to samo.
-Przynajmniej nie musiałaś pół życia spędzić w komórce pod schodami.- burknął Harry, ale Rosemary parsknęła, więc i jemu się to udzieliło- No co, Dursleyowie zawsze mnie tam zamykali!
-Wiem, ale to brzmi tak głupio i śmiesznie!
-Nie widziałem w tym nic śmiesznego…
-Nie, dość głupie jest to, że nikt nie wiedział na czele z tobą, że mógłbyś ich pozamieniać w omszałe kupy łajna! Wyobraziłam sobie ich minę, gdyby wiedzieli, na co się narażali całe życie.
Harry też parsknął, jakby rozluźniony.
-Wuj Vernon… Wąsata, omszała kupa łajna…- mruknął, jakby z rozmarzeniem.
Rosemary ryknęła śmiechem i poklepała przyjaciela po ramieniu.
-Chodź, Harry. Ron i Hermiona na pewno już wstali i będą źli, że nie czekaliśmy na nich w salonie.
Razem, żartując z nieznanych Rosemary Dursleyów, podążyli w dół po kamiennych stopniach. Rudowłosa dziewczynka dobrze się czuła z Harrym, ale zastanawiało ją tak wiele rzeczy, tak wiele pytań i niedopowiedzeń chodziło jej po głowie od ferii. Czemu Snape próbuje wykraść Kamień? I ta twarz ojca, stale łażąca jej po głowie…
Komentarze:
Aithne Sobota, 05 Listopada, 2011, 19:28
Hu-hu, nareszcie wątek komiczny! Ostatni raz śmiałam się tak za czasów Jamesa i Syriusza na kolejce liniowej... Biedny Snape . Musiał kompletnie zgłupieć .
I fajnie, że dodałaś nową notkę - czekałam z niecierpliwością .
Cześć Doo!
Dziękuję za komentarz u mnie Mogę powiedzieć Ci tylko, że delikatnie się uśmiechnęłam...
Czy mi się zdaje, czy Tamara co nieco więcej czasu będzie spędzać z Nicolasem?
A ta wizja w lustrze... Rosemary wreszcie zobaczyła ojca. Tak się zastanawiam, jak zareaguje, gdy go zobaczy za trzy lata. Masz jakieś poważne plany względem pana Pottera oraz panny Black?
Wujek Sevcio był boski! ;) Tak z innej beczki to tak nazwałam swojego pluszowego hipcia
Ciekawie opisałaś spotkanie Cosma z centaurzycą. Mam nadzieję, iż nie było ono ostatnie.
Jutro lub w poniedziałek dodam nową notkę u Natalie. RADZĘ przeczytać!
Alex Niedziela, 06 Listopada, 2011, 17:47
No no, super! Cosmo lamentujący przy Snape - bezcenne! Matko, nie mogę się już doczekać powrotu Syriusza! Aha, jak najbardziej jestem za dodawaniem notek co 8 dni, a nawet częściej. I nie mogę się już doczekać momentu, w którym Harry dowie się od Rosemary czegoś o rodzicach. Dziękuję za komentarze u nas, dzisiaj lub jutro pojawi się nowa notka. [lily-evans-weasley]
Pozdrawiam!
aniloraK Poniedziałek, 07 Listopada, 2011, 21:28
Cosmo to kolejny Syriusz i w ogule notka bardzo pozytywna (wkoncu Harry i Rosemary zobaczyli po raz pierwszy rodzıcow)
pozdrawıam ı zycze weny
Snape i Cosmo są świetni! Nie mogłam przestac sie smiac, gdy to czytałam. W końcu jakas pozytywna notka, Doo pisz tak dalej! Wydaje mi się, że wszystkim bohaterom brakowało tej radości i względnego spokoju.
Nie mogę się doczekac Syriusza! Gdy Rosemary zobaczyła go w lustrze, od razu wyobraziłam go sobie, jak wchodzi do domu po tych kilkunastu latach rozłąki z wszystkimi i aż się uśmiechnęłam ;)
Powiem ci szczerze, że wątek Harry'ego jakoś mniej mnie interesuje. Wolę czytac o wariactwie Cosmo i Draco, i o kochanym Nicholasie.
Dodaj szybko nową notkę!
Pozdrawiam i życzę weny,
Metallum
PS. U nas nowy rozdział!
Szczurek Sobota, 12 Listopada, 2011, 18:29
Łaa . . . jak mnie tu dawno nie było !
Ale już nadrobiłam wszystkie notki (przynajmniej u ciebie). Strasznie dużo się tu wydarzyło.
Cosmo w Slytherinie, biedny Nicholas i Rosemary, która trzyma się z Harrym . . .
Cosmo - pół Gryfon, pół Ślizgon. Akcja ze Snapem jest genialna. Chyba pokocham tego dzieciaka Ciekawi mnie jak połączysz dalsze losy Rosemary z Harrym, Hermioną i Ronem. Czekamy tylko jeszcze na pójście Sary do szkoły - który dom jej przypadnie?
Syrcia Poniedziałek, 14 Listopada, 2011, 17:09
Jej, scena ze Snapem mnie zabiła xD Ach, kochany Cosmo! Taki... syriuszowaty, ale to tak syriuszowaty, że aż mnie ścisnęło, tak mi go tutaj brakuje. Na szczęscie już niedługo.
Szkoda tylko, że się tutaj Harry wbija, nie lubię go.
Wybacz, że dopiero teraz, ale zasypali mnie sprawdzianami i zaadoptowałam kotka, więc mam jeszcze mniej czasu, niż zwykle ^ ^
Poza tym zapraszam cię w końcu do mnie, znowu dodałam notkę u Hucnwotów, a ciebie nie ma. Masz u mnie zaległe kilka komentarzy pod wpisami
Syrcia Niedziela, 20 Listopada, 2011, 15:22
I u Remusa nowy wpis...
Carlee Niedziela, 18 Grudnia, 2011, 10:08
Why do I bthoer calling up people when I can just read this!
Carlee Niedziela, 18 Grudnia, 2011, 10:08
Why do I bthoer calling up people when I can just read this!