hehe. No i notka jest! Długa, w dwóch częściach. Można zostawiać komenty pod oboma lub tylko jedną z tych części. Wakacje miały być patetyczne i super akcja, ale wyszło bardziej komediowo i trochę na skróty, bo Hogwartu się nie mogłam doczekać .
Następna za co najmniej tydzień. Nie będę dodawać notek co miesiąc, bo to sensu nie ma, trza częściej!
No, mam nadzieję, że się spodoba!
– Ech, Cosmo, bo jesteś niemyślącym dzieciakiem…
– A ty co, niby taki dorosły?!
– No… Ja bym nie nasikał na tego gościa.
– Przecież to niespecjalnie było, staruszku!
– To dlaczego musiałeś akurat załatwiać potrzeby fizjologiczne na tym klifie?
– Chciałem widzieć, jak strumyczek spada w dół, czadersko, coś też od życia chcę mieć…
– I nie pomyślałeś, że pod klifem, na plaży, ktoś może siedzieć?
– Kurde! Nie wymądrzaj się, jesteś starszy tylko o rok!
– Błyskotliwie bronisz swoich racji.
– Nicholas, daj spokój Cosmo! – obroniła bliźniaka Rosemary. – Przecież nie zrobił umyślnie tego, a to że tam, na dole siedziała dwójka ludzi i się macała…
– Fuj! – skrzywił się Cosmo. – Przerwałem im chyba w najlepszym momencie. Nie celowo, zaznaczam. A ty, Nick, na pewno odwaliłbyś coś podobnego! Twoje pomysły i odpały wielokrotnie przekraczają moje wypociny i do tego są jeszcze bardziej niecelowe…
Cała piątka siedziała w pokoju, przeżywając wczorajsze perypetie. Pogoda za oknem była diametralnie inna, świeciło piękne słońce i Rosemary już cieszyła się na kąpiel w najprawdziwszym morzu, pierwszą taką. Do tego Tamara najwidoczniej nie zauważyła, że Nicholas w nocy, jak zwykle, zamienił się w wilczka. Taka była jego przypadłość i cała rodzina o tym wiedziała, ale Tamara nie i Rosemary stresowała się, co mogłaby na to powiedzieć. Najwidoczniej jednak wszystko się udało ukryć przed obcymi.
– Grunt, że koleś nas nie dogonił. Myślałam, że mi serce wypadnie nosem ze strachu.
– No, ja też – przyznał Cosmo z zapałem. – Ale ja też nie byłbym chyba taki szybki, gdyby mi bieg krępowały opuszczone galoty, jak temu facetowi… Swą drogą, nie rozumiem czasem dorosłych… Po co mu było rozpinać spodnie i to przy tej babce?
– Może chcieli popływać? – zapytała niewinnie Sara, siedząca najdalej, na łóżku.
– Łe, nie! – żachnął się Nicholas. – Powód musiał być inny, przecież pogoda była fatalna… Co o tym sądzisz, Tamaro? Ej, co jest? Czemu jesteś taka czerwona?
– Ja? – udała zdziwioną Tamara, rzeczywiście z jakiś powodów zarumieniona. Nikt nie zdążył spytać, czemu Tamara ma też zakłopotaną i zawstydzoną minę, bowiem do pokoju weszła mama. Bardzo ładnie dziś wyglądała, ubrana w sukienkę w kwiatki. Rosemary cieszyła się, że mamie jest lżej na wakacjach i smutek w oczach lekko zelżał.
– Idziemy dziś na plażę! – oznajmiła dziarsko. – Musicie się przygotować. Aha. Idzie z nami profesor Snape, to nie marudźcie za długo, nie możemy za długo go poniewierać po różnych kątach, musi wrócić w miarę sprawnie i wyjść też.
Wszyscy szybko się pozbierali, ale emocji nie dało się zahamować. Tamara wyglądała na obeznaną, ale czwórka młodych Blacków nigdy nie miała do czynienia z ciepłym morzem i spędzaniem w wakacje wolnego czasu w sposób naturalny dla zwykłych ludzi. W wakacje się po prostu nudzili w domu, mama i wujek normalnie pracowali.
Morze, uginające się pod ciężarem krystalicznie czystego, niebieskiego i majestatycznego nieba, było tak wspaniałe i przedwieczne, że Rosemary nie potrafiła się napatrzeć.
Cała rodzinka plus Tamara i Snape, rozłożyli koce na piasku, cudownie żółtym i czystym, nagrzanym od słońca. Dwunastolatka natychmiast zanurzyła w nim dłonie, gdy tylko opadła na kolana na ręcznik. Czegoś takiego jeszcze nie dotykała.
Nicholas już ochoczo kulał w kierunku wody, goniąc Tamarę. Rosemary poczuła dziwny skurcz zazdrości, gdy popatrzyła na Tamarę. Sama się sobie dziwiła, ale po chwili wiedziała, co ten impuls oznaczał. Tamara wyglądała tak inaczej, dojrzalej… kobieco. Pomijając, że była opalona na czekoladę, co komponowało się ładnie z jej krótkimi włosami, to jej kształty były… inne, niż posiadała młoda panna Black. Wiedziała, że Tamara skończy we wrześniu piętnaście lat, a ona miała nędzne dwanaście. Ale i tak jej zazdrościła, mimo, że obydwie były drobne i szczupłe. Tyle, że Tamara wyglądała zupełnie inaczej…
– Severusie, pozwól, że ci pomogę… – mama, ubrana w lekką sukienkę w kwiaty, delikatnie pomogła Snape’owi w ułożeniu się na piasku. Ten stękał co chwila i nie miał zadowolonej miny. Wszyscy naokoło odziali się w kostiumy kąpielowe, ale Snape w domu nie dał się zasugerować przez zgubny wpływ ogółu i przylazł na plażę w pełnej gotowości (co w jego przypadku oznaczało swoje zwyczajowe, czarne szaty, chyba nigdy nie prane, i całą kolekcję bandaży). Rosemary, mimo wszystko, zrobiło się go żal, gdy lustrowała spoczywające w piasku czarne buty, w których, mogłaby przysiąc, przemierzał korytarze Hogwartu. Zresztą, w szacie również. Już zaczęła się zastanawiać, czy majtki też ma te same, gdy Cosmo dopadł do niego, powodując mimowolny grymas na jego twarzy.
– NIECH PAN SIĘ NIE RUSZA, WUJKU! – zakrzyknął. – Mam napad… twórczości!
Tymczasem Tamara i Nicholas prowadzili wodną batalię. Chlapali na siebie z entuzjazmem. Rosemary nigdy chyba nie widziała Nicholasa tak żywego i zaangażowanego w jakąś czynność i nieco się zdziwiła, gdy jej, jak dotąd, słaby fizycznie brat, chwycił Tamarę zgrabnie w pasie i cisnął wrzeszczącą niewiastę w odmęty Morza Czarnego. Sara niedaleko Rosemary siedziała na piasku i bawiła się swoim żółtym pierścionkiem z targu. Wujek Remus chodził przy brzegu, patrząc w dal założywszy splecione dłonie do tyłu, ale dwunastolatka miała wrażenie, że automatycznie pilnuje, co robią Tamara i Nicholas, jakby się obawiał o ich bezpieczeństwo. Rosemary nie chciała czekać długo. Po prostu rzuciła się z rozpędu w szumiące, zagarniające piasek fale. Woda była bardzo przyjemna i takiego doświadczenia dziewczynka jeszcze nigdy nie miała. Słońce rozgrzewało plecy, woda szumiała w uszach, piski i krzyki Nicholasa i Tamary, wesołe i radosne mówiły Rosemary, że jest to jeden z tych rzadkich momentów w życiu, gdy człowieka nic nie trapi i powinien to wykorzystać, póki jeszcze może.
Zerknęła w stronę brzegu, na którym siedziała Sara, mama, Snape i Cosmo. Jej bliźniak budował na okutanym brzuchu nauczyciela eliksirów babki z piasku. Ten leżał niewzruszony, opierając się na łokciach i gapiąc w przestrzeń, ignorując szczebiotanie chłopca, ale jego znudzona do ostatnich granic mina mówiła, że najchętniej by zerwał się na równe nogi i huknął na Cosmo tak porządnie, by ten w pełnym pędzie przeciął jądro ziemi. Ślizgon nic sobie z tego nie robił i pisał na babkach dziwne wyrazy, na przykład „Vincent” czy „Pansy”.
Snape, w tym pełnym stroju szkolnego nietoperza i straszydła, który zapewne w jego mniemaniu był patetyczny, mroczny i elegancki, czarnych butach, z byle jakim bandażem na głowie, który sprawiał, że wyglądał jak dziecko wojny, sfrustrowaną miną i czterema babkami z piasku na brzuchu wyglądał tak przekomicznie do sześcianu, że Rosemary wysmarkała sobie ze śmiechu dość sporą porcję smarków na brzuch. Żałowała, że nie ma aparatu i postanowiła, iż przaśną scenkę zapamięta najlepiej, jak to możliwe i powtórzy Harry’emu, Ronowi i Hermionie. Bezzwłocznie.
– Eee… Cosmo? Zaprowadź lepiej profesora na spacer po brzegu, zamiast go tak dręczyć… – usłyszała z daleka propozycję wujka.
Snapem to wstrząsnęło tak, jakby właśnie to była zapowiedź istnej udręki, ale chyba Cosmo wpadł w entuzjastyczny szał i poczuł, iż rola opiekuna jego opiekuna, w dodatku tak okrutnie uciemiężonego przez chorobę to świetna zabawa i możliwość, by ojcowi chrzestnemu sprawić masę przyjemności, bowiem ciągnął go już za rękaw ku górze, przeszczęśliwy.
Cosmo z udręczonym Snapem udali się na spacer, natomiast Tamara uczyła Nicholasa pływać. Wujek i mama leżeli teraz obok siebie, rozmawiając spokojnie i wyglądając na pozbawionych wielu dręczących ich trosk. Pozostała wyłącznie Sara, do której to Rosemary natychmiast podbiegła. Jej młodsza siostrzyczka budowała zamek z piasku. Rosemary żałowała, że nie może użyć swej różanej różdżki, by dodać do zamku jakieś bajery.
– Pokaż pierścionek! – zarządziła z ciekawością i kucnęła przy niej.
Sara podała pierścionek Rosemary. Był brzydki, prosty, miał żółte, okrągłe oczko i był z brudnego złota. Rosemary zmarszczyła brwi.
– Wiesz, że Cosmo ma taki sam, tyle że niebieski i ze srebra?
– No tak, dlatego go chciałam.
– Ciekawe, jakie tajemnice się za tym kryją! – podnieciła się Rosemary. – Skoro tamten znaleźliśmy w jaskini przy dawnym dworku naszej rodziny… To musi być jakieś bardzo tajemnicze i potężne znalezisko!
– Ale myślisz, że te pierścionki są jak my, rodzeństwem? – Sara otworzyła szeroko szare oczy z przejęciem. – Łau…
– No nie wiem, przecież są podobne. Ale Cosmo woli swój nowy sygnet, bucek jeden.
Kilkanaście następnych minut budowały razem zamek, skupiając się na nim. Rosemary zastanawiała się nad tym, co porabia Harry, Ron i Hermiona. Zaczynała już za nimi tęsknić i żałowała, że nie mogą być tu razem. Pomyślała, że czuje z nimi szczególną więź i ucieszyła się, iż żywi do nich takie lojalne i sympatyczne uczucia. Szkoda tylko, że Cosmo nie może im towarzyszyć. Że jest we wrogim obozie…
Słońce grzało przyjemnie, zawieszone nad nimi. Na plaży przybyło plażowiczów, ale tłumów tu nie było. Może i dobrze - kto normalny zniósłby Nicholasa z wilczymi uszami i Snape’a, wyjętego żywcem z trumny lub zabawy w Noc Duchów? Już i tak brat Rosemary wywoływał dużo emocji, gdy entuzjastycznie wytrzepywał wodę z wielkich uszu wilka, waląc się na odlew w bok głowy i nie przejmując uciekającymi turystami. Co do Snape’a, to Cosmo przybiegł sam paręnaście minut później do mamy i wujka, lekko jakby spanikowany i powiedział im coś w pośpiechu. Obydwoje się zerwali, niezbyt zadowoleni i zaczęli go ofukiwać. Rosemary nie zdążyła się temu przysłuchać uważniej, bo w tej chwili ktoś wylał jej wiadro zimnej, słonej wody na rozgrzane plecy. Rosemary zawyła dziko i wściekle, poderwała się, prawie jak do lotu i puściła biegiem przed siebie w reakcji odruchu obronnego, wyjąc wciąż ochryple. Za nią, dla odmiany, zawył ze śmiechu Nicholas, który prawdopodobnie podkradł się do niej od tyłu z wiadrem. Obróciła się w jego kierunku, obdarzając morderczym i ostrzegającym spojrzeniem. Wujek, stojący obok Rosemary, zerknął na nią z popłochem i troską, a mama złapała przestraszonego czymś Cosmo za rękę i pociągnęła go w stronę z której przybiegł, warcząc:
– Przypomnij sobie, gdzie zacząłeś zakopywać profesora Snape’a!
***
– No, to gdzie wlazł?
– Cii! Do tej piwnicy! Siedzi tam już długo! Sprawdźmy to!
– Boję się sama chodzić… Tam jest ciemno!
– Jak chcesz. Ja mogę iść sam!
– Ale jeśli wujek tam siedzi, to ma pewnie powody… Poczekaj, idę z tobą!
Rosemary nad powierzchnią poduszki przyuważyła, jak Cosmo wstaje z łóżka. Sara, szepcząca z nim, poderwała się subtelnie i ruszyła za bratem. Bliźniak Rosemary zerknął z góry na młodszą siostrę i obydwoje wykradli się z pokoju.
Rosemary usiadła na posłaniu i rozejrzała się czujnie w ciemności. Tamara spała, Nicholasa nie było widać, bo całą jego postać zakrywała kołdra. Po chwili namysłu Rosemary wstała z tapczanu i w samej, długiej koszuli nocnej wykradła się za resztą rodzeństwa. W całym mieszkanku panowała ciemność i cisza, toteż bardzo ostrożnie, na paluszkach, przemierzyła salon, w którym spał Snape. Czuła serce pod gardłem, gdy w ciemności zamajaczyła przed nią biel koszuli nocnej jej młodszej siostry. Ona i Cosmo dobierali się do drzwi wejściowych, by wejść do piwnicy. Na szczęście usłyszeli Rosemary, w przeciwnym wypadku mogliby się nieźle przestraszyć.
– Co ty tu robisz? – spytał Cosmo.
– Idę z wami. Mogę?
Cosmo tylko kiwnął spokojnie głową i cała trójka wymknęła się na zimny korytarz kamienicy, cuchnąc i ciemny, że oko wykol. Po omacku dotarli do drzwi piwnicy, ale Sara zapaliła włącznik elektryczny na ścianie. Cosmo nacisnął na klamkę.
Widzieli tylko parę stopni w dół, reszta ginęła w absolutnej ciemności i ciszy. Rosemary, pomimo bycia w domu odważnych, poczuła silną niechęć.
– Ej, może on jest w łóżku, jesteś pewien, że wujek nie śpi i siedzi tam, na dole?
– Widziałem, jak ukradkiem się wymykał! – syknął uparcie Cosmo. – Śledziłem go i wchodził tu! Od tej pory się nie pojawił! Na pewno tam siedzi, tylko po co? I w takiej ciemności! Idziecie ze mną?
Rosemary automatycznie złapała za rękę młodszą, przestraszoną Sarę, bo wyczuła podskórną chęć ochrony słabszej istoty. Powoli więc zanurzyli się w aksamitnej czerni.
– Nie podoba mi się to – szepnęła rudowłosa. – To naruszanie jego prywatności.
– Ej, tylko go pośledzimy…
– Będą z tego kłopoty…
W piwnicy było tak potwornie ciemno, że nic nie widzieli. Rosemary zaczęła się bać, jak chyba nigdy dotąd. Ta ciemność, ogarniająca i cisza… Gdyby wujek tu był, przecież by zareagował… Dlaczego tu jest tak ciemno i cicho?
Jak na komendę, usłyszeli głuche warczenie. Cosmo obok Rosemary zesztywniał, a dwunastolatka, automatycznie, z sercem w gardle, cofnęła się pod ścianę. Panika, która ją ogarnęła, zmroziła mózg i myśli, ale w tym wszystkim Rosemary odkryła jedno, pierwotne pragnienie: ŚWIATŁO. Ostatkami wolnej woli i trzeźwego myślenia zapaliła włącznik, który wyczuła za plecami. Przytuliła się mocniej do Sary, zdrętwiałej ze strachu.
Przed nimi stał… wilkołak. Warczący, żądny krwi potwór, wlepiający w nich swoje straszne, czerwone ślepia. Warczenie narastało, ale żadne z nich nie odważyło się ruszyć czy choćby odezwać w razie, gdyby bestia się zdenerwowała.
Wilkołak nagle wydał z siebie głośne wycie i z ohydnym warczeniem ruszył na nich. Cała trójka w odruchu obronnym okrążyła go, pędząc w głąb piwnicy. Wilkołak okręcił się i podjął atak, o wiele szybszy, niż oni. Piwnica okazał się mniejsza, niż sądzili, a na jej środku stały jakieś kartonowe pudła. Rosemary, ciągnąca za sobą za rękę Sarę, okrążyła stertę od prawej, Cosmo od lewej, każde w ostatnim momencie. Wilkołak nie wyrobił i wykotłował się prosto w nią z agresywnym jazgotem. Rosemary postanowiła skorzystać z okazji, że wilkołak tarza się z wściekłością w pudłach i pociągnęła Sarę w stronę starej, wysokiej szafy celem schowania się za nią.
– Cosmo! Tutaj! – krzyknęła.
Cosmo, trochę osłupiały, ruszył w ich kierunku. Niestety, wilkołak wygrzebał się z pudeł i przyczaił się na chłopca. Cosmo oniemiał i wrósł w ziemię. Wilkołak podbiegł do niego i zatopił kły w jego przedramieniu. Cosmo zawył z bólu.
– NIEEEE!!! – krzyknęła Rosemary. – NA POMOOOOOC!!! Sara?!
Bo oto Sara wyrwała rękę z dłoni Rosemary. Jej wzrok był nieobecny. Chwilę potem w pomieszczeniu lekko się rozjaśniło i coś niewidzialnego dziwnie huknęło. Wilkołak zaskamlał, jakby oberwał potężny cios w kark i puścił Cosmo, wycofując się. Kolejny cios, pochodzący z niewiadomego źródła chyba nie trafił, bowiem Cosmo został odrzucony bardzo silnym zaklęciem do tyłu, prawdopodobnie tym samym, po czym legł daleko przy ścianie bez ruchu. Był biały na twarzy i z ust ciekła mu krew. Obok Rosemary Sara osunęła się na ziemię. Wilkołak już zmierzał ku Cosmo…
– Incarcerus!
Wilkołak zawył i upadł, skrępowany magicznymi więzami. Snape, w długiej koszuli nocnej i z różdżką, stojący u stóp schodów, zaklął siarczyście. W czasie, gdy wilkołak się wił, podbiegł do Rosemary, łapiąc ją za ramię silnie.
– Uciekaj stąd! – warknął. – Obudź mamę!
Dziewczynce nie trzeba było powtarzać dwa razy. Pobiegła w kierunku schodów, ale pobudka nie była potrzebna, bowiem wpadła na mamę w przedpokoju.
– Co się dzieje, Rosemary!? – zawołała. – Słyszałam krzyki!…
– W piwnicy jest wilkołak! – jęknęła rudowłosa. – Mamo!
Mama bez słowa pobiegła w tamto miejsce. Rosemary podążyła za nią. Na korytarzu już leżała Sara, prawdopodobnie wylewitowana przez Snape’a. Po chwili i on się pojawił, niosąc Cosmo. Mama cicho krzyknęła.
– Weź ją. Ja się muszę nim zająć. Natychmiast, grozi mu dożywotnie kalectwo! – warknął i zapieczętował drzwi piwnicy zaklęciem. Poszli wszyscy do salonu. Tam Snape położył na swojej wersalce Cosmo i ze swojego neseseru wyciągnął jakieś eliksiry. Rosemary pokrótce opowiedziała, co się wydarzyło. Mama była bardzo zła, ale też przerażona faktem, że Cosmo został ugryziony i porażony nieznanym zaklęciem.
– Połóż ją do łóżka. Młodszą – syknął Snape, skupiając się całkowicie na leczeniu rany Cosmo. – Nic jej nie będzie, omdlała z przerażenia. Cosmo jest teraz najważniejszy.
Mama odniosła Sarę, a po powrocie skupiły się nad nieprzytomnym Cosmo.
– Będzie wilkołakiem – rzekła głucho, beznamiętnie mama.
– Niekoniecznie – szepnął Snape. – Da się cofnąć jad, ale tylko przez pierwsze dziesięć minut od otrzymania go. Nie wiem, czy nie jest za późno.
– Jak to, ale Remus, kiedy był mały…
– … twój brat, gdy został pogryziony, nie było jeszcze takich wynalazków. Dlatego jest wilkołakiem. Bardziej bym się bał o to dziwne zaklęcie…
Rosemary osłupiała i popatrzyła z popłochem i niedowierzaniem na mamę.
– Mamo!… Wujek Remus jest… wilkołakiem?!
Mama patrzyła na nią zmęczonym, przepraszającym wzrokiem.
– Tak, Rosemary. Od dziecka. Został pogryziony. Ale nigdy tego nie powiedział wam.
– Dlaczego?! Mamo! Dlaczego? To wszystko jest takie…
Mama próbowała przytulić Rosemary, ale ta wyrwała jej się, patrząc z bólem na bliźniaka, nieprzytomnego i pogryzionego przez najłagodniejszego człowieka, jakiego znała Rosemary. Przez własnego wujka. Przez wujka Remusa.
***
Po tym incydencie mama zakazała czegokolwiek mówić przyjaciołom. Nicholas został wtajemniczony i było to dla niego naprawdę wstrząsające, że jego ojciec chrzestny jest wilkołakiem. Sama Rosemary nie potrafiła do końca się pozbierać. Przede wszystkim, czuła się oszukana. Nikt nigdy jej przecież o tym nie mówił. Bardzo chciała dalej kochać wujka Remusa, jej wspaniałego opiekuna, ale przecież było to bardzo ciężkie po takiej dawce szoku. Próbowała wmawiać sobie, że przecież do tej pory wszystko było w porządku, że sam się Cosmo pchał, gdzie nie powinien. I to jakoś pomogło.
Profesor Snape zabrał Cosmo na obserwację do Munga, sam nie wyglądając lepiej, mama w jedną godzinę uwinęła się z teleportacją w celu dostarczenia Rosemary, Sary, Nicholasa i Tamary do domów. Potem musiała wrócić, by dopilnować formalności i zaopiekować się bratem. Musieli ten dzień spędzić we trójkę, martwiąc się o Cosmo i narzekając, że cudowne wakacje nad morzem zostały skrócone o trzy dni. No, ale jak mawiała Rosemary, lepszy jeden tydzień słońca i Morza Czarnego, niż nic, jak to zwykle bywało.
Tymczasem pozostało im też trochę wakacji, podczas których nie działo się nic szczególnego. Mama i wujek wrócili do prac, trochę tylko opaleni. Mama zmieniła się nieco na lepsze, jakby naprawdę ten wyjazd ją odprężył. Ale wujek był załamany i bardzo posmutniał. Rosemary starała się często go pocieszać, okazując czułość, co dawało efekt, ale bardzo krótkotrwały. Na szczęście mama tym razem musiała grać rolę fundamentu i ona skutecznie wujka pocieszała, dbając o niego bardziej, niż zwykle.
Szybko się okazało, że nie ma powodu do obaw. Cosmo został ugryziony dość niebezpiecznie, ale natychmiastowa i trzeźwa ingerencja Snape’a uratowała go od trwałego kalectwa. A czar Sary, chociaż potężny, nie zagrażał dalszemu życiu Cosmo. Chłopiec obudził się już po dwóch tygodniach pobytu w szpitalu i Rosemary bardzo się ucieszyła. Chociaż był w Slytherinie, wciąż pozostawał jej najbliższy.
Cosmo miał siedzieć w szpitalu do końca wakacji, a uzdrowiciele kazali mu pozostać na rekonwalescencji w domu jeszcze cały wrzesień, by jej brat mógł wypocząć i być pod stałą obserwacją mamy i wujka. Nie przyjął tego z radością, co Rosemary zrozumiała doskonale ( „JA CHCĘ DO HOGWAAAAARTUUUU!!! TERAAAAAAZ!!! ZABIJĘ SIĘ, JAK TAM NIE POJADĘ PIERWSZEGO WRZEŚNIAAAAAA!!!”), ale za to prawdziwie się wzruszył, gdy dotarło do niego, że Snape uratował go w pełnym poświęceniu.
Bez Cosmo w domu wiało nudą. Rosemary włóczyła się po okolicy z Wandą, parę razy unikając prawdziwego lania, spuszczonego przez Davida Crescenta i innych punków. Sara i Stanley woleli bawić się przy domach na Vange. Rosemary zachodziła w głowę, jak ten czternastolatek może się tak chętnie zajmować dziesięcioletnim dzieciakiem, ale była to tylko i wyłącznie jego męska sprawa.
Wreszcie nadszedł upragniony ranek. Z całą świadomością, że spotka dziś Harry’ego, Rona i Hermionę i że nie odrobiła połowy prac domowych, zadanych na wakacje, zamknęła rankiem wieko kufra i drzwi klatki Ataraksji. Nicholas uwijał się u siebie, co było słychać, ale Sara smacznie spała, wciąż zbyt młoda i nieświadoma, że rodzeństwo ucieka na cztery miesiące. Rosemary, dziwiąc się samej sobie, podeszła do niej i musnęła ją w bladą skroń wargami na pożegnanie.
W domu, już trzeci raz, czuć było, iż dzieje się coś ważnego. Nie mogąc się doczekać szkoły i tego, co przyniesie nowy rok, Rosemary wchłonęła śniadanie, poganiając innych. Oczywiście, zanim Nicholas, na którego zawsze trzeba było czekać milion godzin, się uwinął ze wszystkim, minęło sporo czasu i dość późno wytoczyli się na podjazd.
– Chwila moment! – zawołał Nicholas. – Zapomniałem różdżki.
Pobiegł, kulejąc, do swojego pokoju. Mama i wujek ze zniecierpliwieniem chrząkali i wystukiwali rytm o chodnik butami. Wreszcie zaróżowiony od wysiłku Nicholas przybiegł.
– I kupki gaci także – stwierdził natychmiast, okręcił się w miejscu i wrócił. Wujek westchnął, ostentacyjnie zerkając na zegarek. Nagle w domu rozległ się potężny rumor, jakby Nicholas skotłował się w pełnym biegu ze schodów. Mama naprężyła się mimowolnie, ale Nicholas już wypadł z domu, dzierżąc zgubę, cały i zdrowy.
– No już, możemy ruszać! – wyszczerzył się, a śliwa naokoło oka błyskawicznie siniała.
Wujek westchnął, uleczył go i wyruszyli.
Na dworcu King’s Cross kotłowali się ludzie, ale udało im się w miarę szybko przepchnąć przez pierwsze i najgorsze warstwy tłumu. Na początku pędził wujek Remus, dopóki nie przystanął, obracając się ze zmęczonym wzrokiem ku Rosemary i Nicholasowi.
– Pomóc ci, Nicholas? – spytał.
– Nie, dam sobie radę.
– Dobrze więc. Chodź, Meg.
Delikatnie położył dłoń na łopatce mamy, która rozglądała się. Nicholas obok Rosemary pchał swój wózek z uporem, mimo kalekich nóg. Na szczycie kufra dumnie siedziała Chandra, mrużąc oczy. Jej pusta klatka zachybotała się niebezpiecznie, ale Nicholas panował nad wózkiem, co prawda z wielkim wysiłkiem.
– Tam jest! – Rosemary wskazała na barierkę. Przy barierce stała pani Weasley, Harry, Ron i mała Ginny, lekko wystraszona i podekscytowana zarazem.
– Molly! – zawołała mama, ale pani Weasley nie usłyszała. Za to Rosemary ucieszyła się na widok przyjaciół, których nie widziała od dwóch miesięcy. Pani Weasley zniknęła z Ginny po drugiej stronie, tak więc mama, a za nią wujek, Nicholas i Rosemary, pobiegli do barierki. Mama, wujek i Nicholas podążyli za panią Weasley z Ginny. Rosemary aż przystanęła zdziwiona, bowiem mama i wujek zamierzali chyba zignorować Harry’ego. Ale nie, żadne z nich nie darowało sobie nerwowego, ukradkowego spojrzenia, jakie powędrowało w stronę Harry’ego. Mimo tego zniknęli za barierką, nie zatrzymując się. Rosemary wzruszyła ramionami i podeszła do chłopaków, uznając, że mama i wujek zaczają się przy pani Weasley, by przywitać się z Harrym w jej towarzystwie.
–Witajcie! – uśmiechnęła się do nich. Odwzajemnili to szczerze, acz z lekkim zakłopotaniem, po czym cała trójka przeniosła wzrok na barierkę. Ruszyli na nią we trójkę, przyspieszając…
***
Nicholas odwrócił wzrok od czerwonego jak burak Weasleya, po kazaniu wyjca powoli zapadającego się pod ławę i uczniowie też przestali się po jakimś czasie gapić na Rona z rozbawieniem. Rozmarzył się. Jego siostra miała fart, jak zwykle, zresztą. Czemu on nie mógł być tym, któremu przed nosem zamknięto barierkę i cała szkoła się tym podnieca? Ostatecznie przylot samochodem do Hogwartu byłby niezły. Zwrócenie uwagi takiej Cho to małe piwko w porównaniu do obserwowania kłębiastych, przypominających bitą śmietanę chmur i wstążek rzeczułek, pól uprawnych niczym kołdry z patchworku. Zresztą, tam nad ziemią nie czyhałby Snape, chociaż nigdy nie wiadomo, czy w swej wrodzonej złośliwości nie wcisnąłby się w jakiś kąt, by śledzić Nicholasa. Chłopiec, wyobrażając sobie z rozbawieniem głowę Snape’a, wystającą z rury wydechowej i rechoczącą mściwie, obrócił się na ławie w stronę stołu zastawionego śniadaniem. Na jego twarzy błąkał się uśmiech.
– Coś taki zadowolony z siebie? – Tamara opadła ciężko na ławę obok Nicholasa. Ten wzruszył ramionami.
– Wyobrażałem sobie właśnie Snape’a wystającego z rury wydechowej – odparł prostolinijnie.
– Eee… – Tamara zmarszczyła brwi. – Cóż, Nicholas, to zacne, ale tak a propos, to masz eliksiry wkrótce, młody. Niewątpliwie twój sposób rozluźniania się przed kontaktem ze Snapem jest dość nowatorski, ale…
– Nie spóźnię się – Nicholas wytrzeszczył zdumione oczy, jakby Tamara polemizowała z czymś aksjomatycznym. – No, przecież!
– Tak? To co ty tu jeszcze robisz? Masz za dziesięć minut lekcję.
– No chyba!… – młody Black jęknął – Faktycznie! No nie, ale ze mnie przychlast, przeczytałem inaczej godzinę na tarczy, wszystko odwróciłem…
– To trzeba być naprawdę zdolnym! – zaśmiała się dziewczyna o czekoladowych włosach.
– To trzeba być naprawdę mną! – warknął Nicholas, wściekły na siebie i szybko zaczął kuleć w stronę drzwi do Wielkiej Sali.
– Ja też cię żegnam! – zawołała za nim Tamara.
Kulejąc, jak umiał najszybciej, dopadł do lochów. Mijali go zaaferowani uczniowie i duchy, ale nic, nawet przenikający przez ścianę i Nicholasa Krwawy Baron, nie zatrzymał trzynastolatka przed dzikim wyścigiem z czasem. Dysząc ciężko, wpadł do sali Snape’a w lochach, bojowo nastawiony.
Snape’a nie było. Nicholas cichcem stanął za swą ławką, rozglądając się z nieprzyzwoitym rozradowaniem. Czyżby książątko zaspało? Zarechotał do siebie i ignorując gwar i znajomych, wrzeszczących coś do niego, wypakował składniki na stół. Swoją drogą, epickie byłoby przygotowanie Snape’owi jakiegoś halucynogennego świństwa, tak by zapanować nad biedaczyną i kazać, żeby przylazł na lekcję w samej bieliźnie, lub nawet… Ciekawe, czy taki specyfik istnieje…
– Jak widzę, twój trzynastoletni już, tak zwany mózg, Black, zakodował w końcu pewne sfery i najwyraźniej w głowie ci tylko jakieś zboczone świństwa.
Nicholas wzdrygnął się. Tak, od minuty bezmyślnie wpatrywał się w ścianę za katedrą profesorską, snując niecne plany ośmieszenia Snape’a, ale teraz odkrył, że i ściana się w niego wpatruje. A konkretnie Snape, przyczajony przed nią, jego oczy świdrowały Nicholasa nieprzyjemnie. Rozdziawił usta.
– …To niedobrze chyba, że obiektem tych fantazji jest twój nauczyciel od eliksirów – parsknął szyderczo Snape. Cała sala zadrżała od śmiechu. Black zbladł. Skąd Snape wiedział, co właśnie widział oczami wyobraźni? Jak to odkrył?
– Panie profesorze, pan zdaje sobie sprawę, że to naruszenie prywatności i to mojej? – zapytał ze złością.
– Ojej, Black, to doprawdy straszne – rzekł beznamiętnie Snape. – Tutaj macie przepis na nasz dzisiejszy obiekt wątpliwej pracy: eliksir wstrzymujący potliwość…
Nicholas się rozpromienił.
– …ach, ty, Black, tracisz piętnaście punktów.
Nicholas natychmiast spochmurniał. No doprawdy, jak nie za spóźnienie, to za jakieś niewinne pierdoły. Westchnąwszy, zupełnie się pozbył rozpraszających go myśli i skupił się za wszelką cenę na przepisie. Nie rozproszył się, gdy wrzucał korzeń rdestu do eliksiru, nie pomyślał o niczym innym poza wykonywanym zadaniem, gdy stopniowo dodawał pięć pijawek… Bardzo tęsknił za eliksirami i teraz czuł, że nie może stracić formy. Ucieszył się i uśmiechnął z satysfakcją, gdy Snape przeszedł obok niego pod koniec pracowitej lekcji i kwaśno stwierdził:
– No cóż, może ci i w głowie świństwa, Black, ale przynajmniej umiesz przeczytać poprawnie przepis, chyba ty jeden…
To był największy komplement, jaki w życiu Nicholas usłyszał.
– Dostanę tak z pięć punktów? – pisnął nieśmiało.
– Chyba pięć ci odejmę za arogancję! – warknął Snape, nagle zirytowany, ale powodem mógł być równie dobrze gryzący, łzawiący smród zdechłego trolla, wyłowionego z szamba dla Ślizgonów, który to ów smród właśnie owiał twarz nauczyciela.
– Carmichael, ty durniu zidiociały! Chcesz się cofnąć do czasów, gdy matka cię uczyła alfabetu?!
Nicholas z satysfakcją obserwował, jak Snape produkuje się nad zdechłym trollem z kociołka jego kolegi z Ravenclawu. Czuł się dumny. Czuł, że jest naprawdę, naprawdę dobry w te klocki. Czuł, że pokonał jakąś zmorę, wykorzystując ją na swoją korzyść i że tak, jest w stanie pokonać wszystko. Nawet siebie samego i własne ograniczenia.
– Rosemary!
– Euu. Hermiono! Weź te kłaki z moich dziurek od nosa…
Rosemary prychnęła włosami Hermiony i zakopała się głębiej pod kołdrę.
– No nie wierzę! – usłyszała fuknięcie Hermiony.
– Ja też nie. Jest sobota. A ty mnie budzisz o świcie.
– Świcie?! – pisnęła przenikliwie Hermiona. – Rosemary, jest już po dziewiątej!
– Czyli blady świt. Blady świt, jak tyłek Percy’ego w zimie…
– Mogłaś pomyśleć wczoraj i nie grać w szachy z Harrym do późna! No już!
– Nie wierzę, że to robię…
Rosemary usiadła na swoim posłaniu, wlepiając wzrok tępo w podłogę. Potem zwlokła się ku zmiętolonej parze pasiastych rajstop, czarnej spódnicy i fioletowemu golfowi.
– No tak, zapomniałam o bieliźnie… – mruknęła do siebie, gdy już nałożyła ostatni element garderoby.
Wreszcie z Hermioną zeszły do salonu Gryfonów. Tam już stał Ron, niecierpliwie maltretujący płomienną czuprynę.
– Co tak długo? – zawołał. – Harry już trenuje! Chcę to zobaczyć, pospieszmy się! Nie na darmo wstałem dziś o świcie! Tak dawno nie oglądałem normalnie quiddicha.
– Całe lato grałeś, Ron. – ziewnęła Rosemary. – Czyżby coś było nie tak z grą twojego rodzeństwa?
– U nas w rodzinie wszyscy bardzo dobrze grają! – burknął Ron. – To kwestia boiska i ilości osób! Nawet Ginny wymiata. Mogłaby chyba nawet iść do drużyny…
Tak gawędząc o quiddicha, dotarli na sam dół. Z Wielkiej Sali zwędzili parę tostów z dżemem i w trójkę przekroczyli olbrzymie wrota.
– Pogoda jest w sam raz na trening! – Ron wciągnął świeże powietrze do płuc.
– Albo na jakieś zajęcia na zewnątrz! – uśmiechnęła się Hermiona, zerkając ku cieplarniom.
Rosemary i Ron wzdrygnęli się jednocześnie.
– Dziś mój mózg ma immunitet, jest sobota! – stwierdziła rudowłosa.
– I uszy też – burknął Ron. – Moglibyśmy się już pozbyć tych wyjących korzonków…
– Mandragory są niezwykle pożyteczne, Ron – zwróciła mu uwagę Hermiona.
– Nam i tak nic po nich! Zresztą, Hermiono, nawet ktoś taki jak ty na pewno ma dość, tylko udajesz, że tak nie jest!
Hermiona nie zdążyła nawet odpowiedzieć, bo Ron jęknął:
– Nie latają dziś?
Wkroczyli na opustoszały stadion i wspięli się na trybuny.
– Może mają trening teoretyczny – stwierdziła Rosemary.
– Może… Ech, myślałem, że sobie popatrzę…
Usiedli na pustych trybunach i zaczęli wcinać tosty. Nie minęło pięć minut, gdy z szatni wyszła drużyna, ziewając i przysypiając na stojąco.
– Co, to oni dopiero teraz zakończyli wykład?! Jeszcze nie skończyliście? – krzyknął do Harry’ego.
– Nawet nie zaczęliśmy! – odparł Harry. – Wood uczył nas nowej taktyki.
Drużyna wzbiła się w powietrze.
– Nie wierzę, tyle już tu siedzą… Woodowi odbiło totalnie, czy jak?
– Co w tym złego, że jest ambitny? – zapytała Hermiona.
– Hej, a co to za… Czy to nie jest ten chłopiec z pierwszej klasy? – zagadnęła Rosemary, zanim Ron odparł Hermionie. Ktoś klikał aparatem zdjęcia, błyski flesza zdradzały jego obecność.
– To ten Colin Creevey?
– Nikt inny nie podnieca się tak Harrym, jak on! – zarechotał Ron. – No, z wyjątkiem Ginny.
– Nie, myślę, że jest więcej takich ludzi w Hogwarcie.
– Mam tylko nadzieję, że Harry’emu nie strzeli woda sodowa! – zmartwiła się Hermiona.
Ron zaśmiał się szyderczo, zerkając na nią.
– Czyżby, Hermiono? Przeszkadzałaby ci obecność w Hogwarcie jednego narcyza więcej? Niemożliwe! Ależ, co z Lockhartem, czy Harry nie przyćmiłby go?
Hermiona nie odparła, pąsowiejąc. Potem zamarła.
– Co to?
– Ślizgoni! – warknęła dwunastoletnia panna Black, patrząc w to samo miejsce.
Istotnie, na boisko wyszło siedem postaci w zielono-srebrnych szatach. Wood wylądował przed nimi chwilę potem, drużyna Gryfonów poszła w jego ślady. Ron, Hermiona i Rosemary obserwowali z napięciem scenkę sprzeczki.
– Czuję kłopoty – mruknął Ron.
Jednomyślnie podnieśli się i ruszyli w kierunku drużyn.
– Co się stało? Dlaczego nie ćwiczycie? I co on tutaj robi? – zapytał Ron z obrzydzeniem.
– Jestem nowym szukającym Ślizgonów, Weasley – rzekł wyniośle Draco Malfoy, wkładający szatę. – Wszyscy zachwycają się miotłami, które mój ojciec kupił dla całej drużyny.
Rosemary wybałuszyła oczy, bowiem dopiero teraz dostrzegła nowe, wspaniałe miotły, przywiezione jakby dopiero co ze sklepu.
– Nieźle, co? Może sypniecie złotem i kupicie sobie takie same? W każdym razie tych Zamiataczek już dawno powinniście się pozbyć. Myślę, że jakieś muzeum chętnie by je przyjęło.
Ślizgoni zanieśli się śmiechem. Rosemary poczuła gniew i silną frustrację.
– Ale przynajmniej żaden członek drużyny Gryfonów nie musiał się do niej wkupywać – powiedziała Hermiona. – Każdy po prostu miał talent.
Uśmiech nieco przybladł na twarzach Malfoya i Ślizgonów. Patrzyli wrogo na Hermionę.
– Nikt cię nie pytał o zdanie, ty nędzna szlamo – warknął Malfoy.
Rosemary uniosła brwi, gdyż zrobiło się naprawdę gęsto. Drugi raz już widziała taką reakcję po tym słowie, chociaż nie do końca wiedziała, co oznacza. Fred i George rzucili się na Malfoya jednomyślnie, Alicja Spinnet wykrzyknęła:
– Jak śmiesz!
– Zapłacisz mi za to, Malfoy! – wrzasnął Ron i wyszarpnął bohaterko różdżkę z wściekłą miną i wycelował. Rozległ się huk, zrobiło się na sekundę zielono i Rosemary rozejrzała się za Ronem. Leżał z tyłu, odrzucony przez własne zaklęcie, które rykoszetem ugodziło go w brzuch.
– Ron! Ron! Nic ci się nie stało? – pisnęła Hermiona.
Ronowi się odbiło tak głośno, że Rosemary miała wrażenie echa, a potem… zwymiotował paroma ślimakami. Ślizgonów zatkało ze śmiechu, Gryfoni podbiegli do Rona z troską. Rosemary czuła rumieniec wstydu, wściekłości i troskę. Biedny Ron nie przestawał wymiotować.
– Zaprowadźmy go lepiej do Hagrida, to najbliżej – powiedział Harry i on, Hermiona i Rosemary pomogli Ronowi wstać. Rosemary zbierało się na wymioty.
– Co się stało, Harry? Co się stało? Czy on jest chory? Ale go uleczysz, prawda? – przybiegł Colin Creevey. – Ooooch! Harry, czy możesz go na chwilę potrzymać, żeby się nie ruszał?
– Zjeżdżaj, Colin! – zdenerwował się Harry i szybko opuścili stadion. Nie było to łatwe.
Chatka Hagrida majaczyła przed nimi, a Ron wciąż musiał się zatrzymywać, żeby zwymiotować. Kiedy Rosemary już się ucieszyła, że zostało im tak niewiele drogi, z chatki wylazł Lockhart.
– Szybko, tutaj – syknął Harry i pociągnął Rona w jakieś krzaki. Widocznie bardzo nie chciał z Ronem w takim stanie natknął się na Lockharta. Rosemary uznała, że jest w tym pewna logika, ale Hermiona chyba nie do końca, bo wyglądała, jakby jednak chętnie się z Lockhartem spotkała.
Lockhart zamęczał czymś Hagrida (oczywiście, tym czymś był on sami i jego wielkie dzieła), ale nie trwał to długo. Harry nieznacznie odetchnął, gdy Lockhart ruszył wreszcie w swoją stronę. Wyciągnęli we trójkę Rona z krzaków i wreszcie, po tak długiej, co obrzydliwej drodze, dotarli do skromnych progów Hagrida. Ten natychmiast otworzył, gdy zapukali i nie miał pogodnej miny. Jednak, gdy ich zobaczył, chyba mu ulżyło.
– Tak se nieraz myślałem, kiedy przyjdziecie do starego Hagrida… Wchodźcie, wchodźcie… A już się bałem, że wrócił ten ważniak.
Ulokowali Rona w olbrzymim fotelu, sami też pozajmowali miejsca przy nim. Kominek wesoło płonął, Hagrid też miał znacznie lepszy humor, niż wtedy, gdy go zobaczyli w pierwszej chwili.
– Ron próbował rzucić urok, ale jego różdżka ugodziła jego samego – wyjaśnił Harry, poklepując Rona po plecach, gdy ten ponownie zwymiotował. – Wymiotuje już od kilkunastu minut.
– Lepiej je zrzucać, niż łykać – stwierdził Hagrid beztrosko, dając Ronowi miednicę. – No, dalej, Ron, zrzuć je wszystkie.
– Chyba nie pozostaje nam nic innego, jak czekać, aż przestanie – rzekła Hermiona z troską. – To dość trudne zaklęcie i czasami bardzo się przydaje, ale kiedy się ma złamaną różdżkę…
Kieł podszedł do nich, oczekując pieszczot. Rosemary wlepiła wzrok w kominek, a Harry spytał:
– Hagridzie, czego od ciebie chciał Lockhart?
– Doradzał mi, jak się pozbyć wodorostów ze studni. Jakbym sam nie wiedział. I wciąż mi gadał o jakiej zjawie, którą przepędził. Cholibka, jeśli choć jedno słowo z tego, co mówił, jest prawdą, to ja jestem hrabią!
– Myślę, że jesteś trochę niesprawiedliwy. Profesor Dumbledore uznał go za najlepszego kandydata na to stanowisko i… – zaczęła Hermiona.
– Był jedynym kandydatem na to stanowisko. Jednym jedynym, ot co. Bo, widzicie, trudno znaleźć speca od czarnej magii. Ludzie jakoś się do tego nie palą. Mówią, że to przynosi pecha. Na tej posadzie jeszcze nikt miejsca nie zagrzał. Ale powiedzcie mi, kogo on próbował przekląć?
– Malfoy jakoś nazwał Hermionę. Musiało to być naprawdę wstrętne słowo, bo wszyscy dostali szału – wyjaśniła Rosemary.
– Bo było wstrętne – powiedział Ron, wyjmując głowę z miski. – Malfoy nazwał ją szlamą…
– O żesz ty! Nie może być! – zagrzmiał Hagrid tak głośno, że Rosemary podskoczyła.
– Tak, zrobił to – rzekła Hermiona. – Nie bardzo wiem, co to znaczy… Oczywiście zabrzmiało to okropnie chamsko… ale ta „szlama”…
– To najbardziej obraźliwe określenie, jakie mogło mu przyjść do głowy – wydyszał Ron. – Tak się mówi o kimś, kto ma rodziców Mugoli… no wiecie, kto urodził się w nie-magicznej rodzinie. Że jest szlamowatej krwi. Niektórzy czarodzieje… na przykład rodzina Malfoya… uważają się za lepszych od innych, bo są, jak to się mówi, czarodziejami „czystej krwi”. – oddał malutkiego ślimaczka. – Oczywiście reszta nas wie, że to nie ma żadnego znaczenia. Wystarczy spojrzeć na Neville’a Longbottoma… jest czarodziejem czystej krwi, a nie potrafi ustawić kociołka we właściwy sposób.
Rosemary odwróciła wzrok od pleców Rona, który pod stołem ponownie, głośno oddawał porcję ślimaków. Temat był jeszcze jakiś czas wałkowany, aż Hagrid i Harry zajęli się rozmową o Lockharcie, podczas gdy ona usilnie myślała nad tym słowem: „szlama”… Cosmo tak kiedyś powiedział do słoika dżemu, gdy nie mógł go otworzyć. No i mama i wujek źle zareagowali, gdy określił tak Tamarę w wakacje… czy wiedział, co mówi? Czy w ogóle jest świadomy, kim jest Malfoy? Gdzie się wychował czym Cosmo nasiąka? Dwunastolatka, czując nienazwaną grozę, zacisnęła pięści. Czuła teraz, jak nigdy dotąd, że Draco Malfoy jest istotnym zagrożeniem.
Droga mamo!
Czuję się jak zwykle. No, może trochę lepiej. Z ocenami hmm… różnie, poza eliksirami. Na reszcie coraz częściej mam wrażenie, że niedomagam mózgowo. Trzecia klasa nie jest taka prosta. Chociaż dla mnie jest: moi koledzy już w zeszłym tygodniu się ze mnie śmiali, bo pod koniec tamtego roku powinniśmy wybierać dodatkowe przedmioty. POWINNIŚMY. No ale ja nie wybrałem, bo wtedy spałem, ech. No i nikt mnie nie obudził!
Nie narzekam, bo ta szkoła i tak nie zalicza się zbyt interesujących dla mnie. Nie obchodzi mnie to nic, mogą sobie chodzić całą watahą Belbych na wróżbiarstwo etc., a mnie nic do tego, wolę się ponudzić sam w pokoju!
Tamara Cię pozdrawia! No i ja też. A także wujka, Cosmo i Sarę. W zasadzie to wszystko, co miałbym ciekawego do powiedzenia. Cześć!
P.S.: A, nowym nauczycielem obrony jest Gilderoy Lockhart, ale jak pisałem, ta informacja mieści się poza czymś ciekawym do powiedzenia.
Z góry dobiegł mnie okropny hałas. Szyby zadźwięczały dramatycznie. Westchnęłam cierpliwie.
Mojemu dwunastoletniemu, wielce schorowanemu synowi przypomniało się niedawno, że jest do tego na progu trudnego wieku. I na dokładkę, sprytna bestia, wytrzasnął skądś płyty winylowe z ostrą muzyką czarodziejów i Mugoli. Jego ulubionym zajęciem od tamtego dnia stało się puszczanie heavy metalu tak głośno, że musiałam biednego Zezolka wygrzebać z małej szpary pod kredensem, co poskutkowało czmychnięciem kota w tempie zdumiewającym na żyrandol. Oczy stanęły mu w słup i byłam przekonana, że utrzymujący się zwykle zez rozbieżny miał dramatyczny odrzut w drugą stronę, mianowicie do środka. Kiedy już zdjęłam nieszczęsnego kota o konsystencji hippisowskiego afro z lampy, postanowiłam, że syn przestanie. Nie przestał.
Dziś nie było inaczej. Pokręciłam głową i otworzyłam list od Rosemary, ignorując apokaliptyczne wycie gwałconego widelcem wokalisty.
Mamo!
W Hogwarcie jest ekstra, jak do tej pory. Wciąż trzymam się z Ronem, Harrym i Hermioną. Nauki jest coraz więcej i gdyby nie Hermiona, ja i chłopcy często mielibyśmy problem. Póki co, jest dobrze, prowadzę spokojne życie bardzo (!) przeciętnej uczennicy. Chociaż ostatnio była bójka, a konkretnie Ron zaatakował Malfoya. Niestety, różdżka Rona jest zniszczona i to on oberwał. A szkoda, bo Malfoy naprawdę sobie zasłużył. Zresztą, jak w większości przypadków. I nie denerwuj się o wierzbę, poradziliśmy sobie. Grunt, że żyję. Chciałam Ci też podziękować za to, że nie zrobiłaś mi obciachu przy całej szkole, wysyłając wyjca… Mam nadzieję, że nie podsunęłam Ci pomysłu!
Pozdrów wujka, Cosmo i Sarę. Mam nadzieję, że temu czarnowłosemu bubkowi już lepiej. Pa pa!
Westchnęłam, zerkając na leżący od jakiegoś czasu na stole, bezładnie rzucony list od dyrektora Hogwartu. Rosemary, Ron i Harry się nie popisali. Żałowałam, że nie mogłam się z Harrym przywitać od razu tylko go ominęłam, będąc przecież pewną, że zaraz przejdzie przez barierkę i wreszcie z Remusem go poznamy. Tym razem się nie udało. Odetchnęłam mimo to z ulgą, że wszystko w porządku z moją córką, ale wciąż łapał mnie nieprzyjemny skurcz na myśl o wstydzie, jaki przyniósł ten incydent. Nawet Maxim się ze mnie śmiał w pracy. Ale potem ścisk ustąpił, gdy uświadomiłam sobie, że przecież Syriusz i James zrobiliby to samo, poparci przez Petera i wymądrzającego się Remusa, który zarzucił mi po tym wszystkim, że za bardzo temperowałam w dzieciństwie chłopców, przez co Rosemary i Sara nie były przypilnowane. Na szczęście, gdy przypomniałam mu kilka sytuacji z jego burzliwej młodości, przestał się mądrzyć. Grunt, że Rosemary żyła, że jakoś moje dzieci sobie radzą.
Gramofon prawie pękł od natężenia decybeli. Cosmo wcale się tym nie przejął, a mugolska, ostra muzyka wdzierała się mu do mózgu, tratując delikatne bębenki. Wskoczył na łóżko z rozpędu i zaczął skakać po nim, wstrząsając czarną czupryną lśniących, bujnych, smołowatych włosów.
– Muzyka, panie Czarny! – dało się słyszeć zza drzwi.
– Tak, to jest muzyka! – odwrzasnął przekornie Cosmo. – Tak na to wołają!
Mama wetknęła głowę przez drzwi. Mina, jakiej by się Mars nie powstydził, pomyślał dwunastolatek.
– Ścisz to, proszę! – po czym dodała – Obudziłeś Sarę.
– Sama się obudziła, ja ją tylko zmotywowałem.
Przestała skakać, gdy mama posłała mu mordercze spojrzenie. Po chwili się wycofała. Cosmo westchnął z ulgą. Mama zajrzała jeszcze raz i telekinezą ściszyła muzykę prawie do minimum. Cosmo zacmokał ze zniecierpliwieniem. Wiedział, że mama niechętnie i rzadko wykorzystuje zdolności wampira, których się brzydziła, ale zawsze w takich chwilach czuł frustrującą przewagę rodzicielki nad nim, gdy za ich pomocą zaprowadzała porządek.
– Widzę, że już jesteś ubrany – zauważyła.
– Taa… Można wręcz powiedzieć, że JESZCZE jestem… – mruknął, pomny na to, że wczorajszego wieczora zrezygnował ze schematycznego zakładania piżamy na rzecz pozostania w workowatych dżinsach i czarnym t-shircie. Mama nie ogarnęła, że się również nie mył.
– Wypiłeś lekarstwo? Nie. To idź na dół i je wypij. Miałeś to zrobić już godzinę temu. Owsianki też nie tknąłeś, synek.
Cosmo westchnął cierpiętniczo i opadł na łóżko. Usłyszał trzask zamykanych drzwi. Czuł się naprawdę paskudnie. Był wrzesień, a on gnił w domu. Z nudów przeczytał już wszystko, co mu wysłał w pakiecie Dumbledore. Dyrektor, powiadomiony o zaistniałej sytuacji, poprosił nauczycieli o wysłanie z każdego przedmiotu listy tematów, które Cosmo we wrześniu i październiku będzie musiał przerobić. Dostał nawet tymczasowe pozwolenie od Ministra na ograniczoną, kontrolowaną przez dorosłych ilość użycia czarów w domu, by mógł ćwiczyć na bieżąco. Z tym też już sobie poradził i teraz po prostu skończyły mu się pomysły na spędzanie wolnego czasu.
Dwunastolatek wydał z siebie symfonię licznych westchnięć i tonów noszących sprzeciw, spełzł ze zblazowaniem z łóżka i legł obok niego, czując się jak przeżuwany parędziesiąt dni kisiel, w dodatku przez gumochłony. Dając upust galopującej frustracji, podczołgał się do biurka i wykonał bohaterski zryw, ostatkami sił podciągając się do pozycji klęczącej, złapał za blat. Porwał z biurka list, tęsknie i łapczywie.
Drogi Cosmo!
Mam nadzieję, że Ci lepiej. Ja ostatnio dostałem jakiejś dziwnej niestrawności, ale to kwestia powrotu do budy i tej kuchni dla pospólstwa.
Prawdę mówiąc, zaczynam mieć już dość tego, że poruszam się po szkole tylko w towarzystwie Crabbe’a i Goyle’a. Odwykłem od inteligentnych rozmów. To, co pisałeś mi ostatnio o swojej, jak to określiłeś, wypruwającej mózg tęsknocie, jest mocno przesadzone. Rozczaruję Cię - tu nie ma nic ciekawego. Nauczycielem obrony został sławetny Gilderoy Lockhart, ale jak dla mnie ten pajac to jakiś jeden wielki żart, prawie na poziomie tego z Potterem w drużynie… A tak, wiesz, że jestem w drużynie? Naprawdę. No, ale nie gratuluj, w końcu jak JA czegoś chcę, to zawsze to dostanę. Przynajmniej dopóki mój ojciec ma swoją pozycję, jeśli wiesz, o czym mówię… Do tego załatwił dla polepszenia stanu drużyny wszystkim Nimbusy 2001! Ogarnij to, mamy drużynę na najnowszych Nimbusach, a więc nikt nam nie dorówna, to takie oczywiste… Musisz wreszcie przybyć i zobaczyć, jak śmigamy na treningach!
A z ciekawszych rzeczy, Weasley, ten matoł brudny, mnie ostatnio zaatakował, co skończyło się tym, że wymiotował cały dzień ślimakami. Oj jak żałowałem, że tego nie widzisz!
Mam nadzieję, że szybko wrócisz. Crabbe i Goyle to bardzo nudne towarzystwo i tęsknię za tym, by ktoś reagował na to, co mówię czymś więcej niż tylko automatycznym rechotem. Na przykład miłym i błyskotliwym komplementem. Ale zaczyna mnie już irytować, gdy powiem Goyle’owi (Vincent nie jest aż tak durny, jak sam wiesz), że idę do toalety, a on rechocze w odpowiedzi… Potem dopiero, gdy spytam, co go tak bawi, reflektuje, że palnął głupotę… Co za masakra… Wracaj szybko! Bo jestem gotów kazać Zgredkowi ruszyć do Ciebie i zmusić go do wyleczenia Cię.
Draco
Cosmo westchnął tęsknie. Naprawdę chciał być już w Hogwarcie, usiąść na skórzanej sofie z Draconem, Vincentem i Gregorym. Czuł się rozczulony listami od Dracona, a nawet dostarczonym ostatnio jedynym listem od Vincenta. Tam, w Hogwarcie, było genialnie… Nawet, jeżeli wciąż czuł ukłucie żalu na myśl o tym, iż jest w Slytherinie, nie w Gryffindorze. Tutaj nawet posiłki były problemem dla mamy, która czepiała się o najdrobniejsze szczegóły. Dwunastolatek dziwił się sobie, doprawdy, że wcześniej nie dostrzegał tego czepiania się o wszystko. Czy to oznacza, że coś ostatnio mamę tak zirytowało? A może zawsze taka była, tylko on tego nie widział, z jakichś przyczyn…
Odsunął na bok przeczytany dwa razy podręcznik od transmutacji i trochę ogarnął biurko. Potem w podskokach opuścił pokój i bezową różdżką, w przypływie nieposkromionej inwencji twórczej oraz dziecinnego kaprysu otworzył klapę strychu, na którą mimochodem, przez przypadek zerknął. Wiedział doskonale, że nie powinien używać czarów poza domową nauką zaklęć, ale, szczerze mówiąc, miał to głęboko w nosie. Wspiął się po drabince, która złożona spoczywała na wewnętrznej stronie klapy i pieczołowicie zamknął ją za sobą. Mama nie musi wiedzieć, że Cosmo łazi po strychach i szuka przygód rodem z przeszłości, buszując w kufrach, pudłach, skrzyniach i szkatułach. A tak prawdę mówiąc, to różniły się one od przeciętnego mugolskiego mieszkania, w jakim przyszło mu dorastać.
Głucha warstwa kurzu pokrywała pięknie zdobione niekiedy kufry i szkatułki, których dawno nikt nie dotykał i które cicho czekały, aż powrócą łaskawsze czasy, jakby naiwnie wierząc, że tamten świat i wspomnienia są do odzyskania…
Dwunastoletniego Blacka napawało to melancholią, ale i ekscytacją, gdy odkrywał wszelkie relikty przeszłości, ukryte przed ludzką pamięcią, zagrzebane przedwcześnie: zdjęcia, puste flakoniki po perfumach, biżuterię, stare podręczniki, dziwną, płaską misę, aparaturę alchemiczną, listy, dziwne fiolki z gazopodobną zawartością, ubrania, proporczyki, stary, wiklinowy kosz po kocie, wózki dziecięce, zabawki… Można było znaleźć prawdziwe skarby. Kto wie, co mama przed nim tu ukryła. Jakie zagrzebane tajemnice, szokujące odkrycia mogłyby go czekać, gdyby tak wszystko przeanalizował i zbadał.
Cosmo odkrył wieko jednego kufra, przejrzał szybko zawartość, grzebiąc bezceremonialnie ręką. Była to sterta ubrań, więc wiedział, że niczego nie zniszczy. Nagle wyczuł inny materiał na samym dnie. Zmarszczył ciemne brwi i silnie złapał, po czym wyjął i strząsnął.
Bacznie przyglądał się najzwyklejszej w świecie, skórzanej kurtce. Była już stara, ale w dobrym stanie. Pochodziła co najmniej sprzed dekady, ale Cosmo wątpił, by została kupiona przez kogokolwiek w latach osiemdziesiątych, zatem musiała być starsza, mogła mieć nawet dwadzieścia lat. Chłopiec z oszołomienia rozdziawił usta. To chyba należało… do ojca! Tak, to musi być to!
Nałożył na siebie ubranie z nabożną czcią i bijącym sercem. Kurtka była za duża, ale i tak dwunastolatek czuł się w niej dobrze.
– Skórzana kurtka… – mruknął do siebie, przywołując w pamięci widok swego nędznego płaszczyka dziecięcego, wiszącego od dwóch lat w przedpokoju. Ostatnio podobały mu się takie klimaty i poczuł moralny obowiązek przywłaszczenia kurtki ojca, wciąż pachnącej jakimś miłym, odległym zapachem… W końcu nie był już dzieckiem, za chwilę (za parę lat…) kurtka będzie dobra na niego. I wreszcie otrzymał wymarzony prezent od nieżyjącego ojca! Lepiej późno niż wcale…
No i którą wybrać?
Trzynastoletni Black gapił się na grzbiety kilku książek. Może jakiś eliksir byłby dobry do tego, by posmarować rower, a taki rower mógłby latać? Wziął do ręki w końcu trzy książki o obiecujących tytułach i powlókł się do stolika.
Siedziała tam Tamara, przywalona jakimiś tabelami na numerologię. Zaczytywała się w czymś zupełnie innym. Nicholas obserwował z daleka piętnastoletnią już przyjaciółkę i westchnął z jakąś błogością. Widok zaczytanej w czymś Tamary był bardzo miły i swojski. Chociaż dopiero kończył się wrzesień, już miała mnóstwo w czwartej klasie do zrobienia i przebywanie z nią opatrzone było zmęczeniem materiału. Pomimo to Nicholas chętnie wracał do jej towarzystwa - jedynego, jakie tu w zasadzie miał. Nie mógł nie być jej wdzięczny.
– Hej, Nick…
Nicholas podskoczył prawie. Widok Tamary zasłoniły mu trzy sylwetki. Zerknął na nie ze zdumieniem. Czaili się przed nim jego koledzy z domu. Zmarszczył brwi niepewnie.
– Mmm, jak ci mija dzień? – zaczął Eddie Carmichael kulawo.
– Nieźle, do tej pory – stwierdził dobitnie Nicholas.
– Ech, Nick, nie bądź taki z drugiej strony aspołeczny…
– A z tej pierwszej mogę? – mruknął do siebie buntowniczo.
– Posłuchaj. Chcielibyśmy… się jakoś zakumplować – rzekł Paul, ignorując zaczepkę.
– No bo jesteśmy w jednym domu… A ty w ogóle z nami nie rozmawiasz! – przytaknął Paulowi Eddie gorliwie.
– Dziwne, nie? A to ci chamstwo dopiero! – sarknął Nicholas. – Niestety, vice versa.
Chłopcy popatrzyli po sobie. Wyglądali na zmieszanych. Nicholas obserwował ich podejrzliwie, chociaż dość wysoki, jak na trzynastolatka, to i tak niższy od każdego z nich.
– Może zaczniemy od nowa, co? – zagadnął Marcus Belby. – Może się z nami zakumulujesz? Bo tak trzymać non stop z dziewczyną… No chyba, że ta starowinka to twoja sympatia.
Nicholas poczuł falę gniewu, wypływającą na powierzchnię jego twarzy razem z zawstydzeniem.
– Zacznijmy od jutra! – uśmiechnął się zachęcająco Eddie. – Na przykład… pouczmy się razem, co ty na to?
– No, to świetny plan! Pouczmy się razem eliksirów, na przykład! – ucieszył się Paul.
– A po co mi to, przecież już to umiem! – prychnął Nicholas, czując podskórnie jakąś arystokratyczną wyższość.
– No to nam wytłumaczysz, co?
Młody Black łypał na kolegów niepewnie. Co się im stało, na co zachorowali? Po dwóch latach coś ich tknęło, tylko co? Tak ignorowany i nagle powitany w tym nudnawym gronie…
– Nie wiem. Może przyjdę. Jak nie zapomnę. – chrząknął obojętnie, wzruszył ramionami i wrócił do Tamary, czując tajemniczą ekscytację. Chcą go zaakceptować! Nareszcie będzie lubiany i akceptowany, dopiero w trzeciej klasie, ale co tam. Bez zastanowienia obiecał sobie, że nie zapomni o jutrze.
Dwunastoletni Black zeskoczył z huśtawki. Zabolało.
Pogoda pod koniec września nie należała do najprzyjemniejszych. Wyczarował sobie zatem płomyk, wziął go do rąk w celu ogrzania ich i ruszył w stronę domu, kopiąc chodnik.
Źle się czuł, idąc do domu. Odkąd rodzeństwo wyjechało do Hogwartu, on miał wrażenie, że jest prześladowany przez mamę. Była niemiła, zgryźliwa, źle reagowała na jego zainteresowanie cięższą muzyką. Teraz nie miało być inaczej… Cosmo przełknął ślinę, gdy zobaczył mamę, czatującą na niego w drzwiach.
– No, może masz mi coś do powiedzenia? – spytała groźnie.
Cosmo, niby mimochodem, upuścił gdzieś w krzaki płomyczek, który zasyczał i zgasł w mokrej trawie. Wyszczerzył się.
– Pogoda dziś nie należy do najlepszych – podjął rzeczowym tonem, rozglądając się. – Z południa od morza nadciągają burzowe…
– Co masz na sobie? – przerwała mu mama, lustrując go od stóp do głów.
– Mięśnie, organy, skórę, włosy…
– COSMO!
– Ech… Znalazłem tę kurtkę na strychu…
Mama zagadkowo mu się przyglądała, po chwili jednak warknęła:
– Wiedziałeś, że nie możesz wchodzić na strych. Wiesz też doskonale, że wychodzenie z domu jest zakazane tak samo, jak czarowanie dla zabawy.
Wskazała na trawnik, z którego unosił się ledwo dostrzegalny dymek po żałosnym płomyczku.
– A oddychać mogę? – zezłościł się Cosmo.
– Nie tym tonem… – mama zamknęła oczy i zacisnęła usta ostrzegawczo. – Do domu.
Cosmo tupnął ze złością, ale usłuchał. W hallu mama wymierzyła mu karę: niezbyt silne uderzenie w policzek.
– Za co to?! – krzyknął chłopiec.
– Za to, że masz w nosie moje zakazy!
– Jestem chłopcem, nie psem na łańcuchu!
– Właśnie, chłopcem, nie dorosłym mężczyzną!
– Mam już dwanaście lat!
– Wielce oświecony wiek! Niestety, wybitnie dorosły mężczyzno, muszę cię rozczarować: to najgłupszy wiek, co zresztą po tobie widać! Myślisz, że jesteś taki dojrzały i samowystarczalny?!
– Tak, uważam, że traktujesz mnie jak dziecko!!!
– Przecież JESTEŚ dzieciakiem, mądralo!!!
– Co to za wrzaski?
Wujek wyszedł z łazienki, obserwując z konsternacją całe zajście.
– Próbuję nauczyć syna normalnego posłuszeństwa – mruknęła mama.
– Ale chyba w trochę nie do końca normalny sposób…
– Wiesz co, Remusie? Jeżeli i ty jesteś przeciwko mnie, to… To po prostu świetnie. Wszyscy zawsze mają rację, tylko nie ja.
I mama, zła na cały świat, odeszła w swoją stronę.
– Pozwól, Cosmo. – wujek kiwnął w jego stronę placem i weszli razem do salonu. Usiedli na sofie.
– Musisz uważać na mamę – zaczął spokojnie wujek. – Wiem, że roznosi cię, ale ona jest twoją matką. I ma rację, martwiąc się o ciebie. Twój stan jest szczególny przecież.
– Ale traktuje mnie okropnie! – zawołał z goryczą Cosmo. – O wszystko się czepia.
– Po prostu się martwi! A ty i ona non stop się kłócicie, nie można wytrzymać…
– Wujku… Chcę do Hogwartu…
– I już niedługo tam trafisz. Cierpliwości! – wujek położył mu rękę na ramieniu. – Mama jest ostatnio podminowana pojawieniem się Sam-Wiesz-Kogo, zupełnie ją to zdruzgotało. A ty dojrzewasz, wiem. Wchodzisz w hmm… TRUDNY WIEK, co prawda, dość wcześnie, ale ty i mama to teraz istna katastrofa, jeśli was zestawić razem. Bałbym się, co by było, gdybyście byli zamknięci w pokoju dłużej, niż pięć minut, całkiem sami i skazani na siebie. Dla jej zdrowia powstrzymaj się proszę od przekory. Już wkrótce październik i stąd wyjedziesz.
Wujek poklepał go po ramieniu i uśmiechnął się.
– Boję się Sam-Wiesz-Kogo – Cosmo wlepił wzrok w rękaw skórzanej kurtki po ojcu.
– Nie bój się. Przy odrobinie szczęścia nigdy nie powróci. No, muszę dać Sarze lekarstwo. Do zobaczenia. Weź sobie do serca to, co ci powiedziałem. Jesteś już dość duży, by to zrozumieć.
Wujek wstał i wyszedł. Cosmo westchnął i podszedł do okna. Zaczynało siąpić.
Co to znaczy, że wchodzi w trudny wiek? Czy wiążą się z tym jakieś specjalne przywileje i wydarzenia? Nikt nigdy nie użył przy nim sformułowania „trudny wiek”, więc kompletnie nie wiedział, co to znaczy. Domyślał się jedynie, że ciężko i trudno z nim wytrzymać. Może to?
I dlaczego… Dlaczego Voldemort MOŻE wrócić, kiedy zabraknie odrobiny szczęścia?
Remus po jakimś czasie wszedł do sypialni. Siedziałam w zamyśleniu na skraju swojego łóżka. Podszedł i objął mnie ramieniem. Wtuliłam twarz w jego szyję.
– Nie złość się tak na chłopca – mruknął. – Twoje nerwy…
– …już nie takie rzeczy znosiły – przerwałam mu. – Zresztą wiesz, że Cosmo to tylko gwóźdź do trumny, bo trumną jest wiele innych, gorszych rzeczy…
– Zbyt poważnie to bierzesz.
– Nie, Remusie. Boję się. Pojawiły się pogłoski o Voldemorcie. Pomimo tego, że zniknął ponownie, boję się, nawet bardziej. Co teraz knuje?
– Nie wiadomo, ale nie możesz obwiniać Cosmo i wyładowywać się na nim. To dziecko. Musi go w tym wieku roznosić. Czego ja nie robiłem…
– Ależ on ma dopiero dwanaście lat!
– Meg – westchnął cierpliwie. – Cosmo ma JUŻ dwanaście lat. Może jeszcze, teoretycznie, daleko mu do jakiejkolwiek dojrzałości, ale jest na progu. Zachowuje się inaczej, niż dwa lata temu. Inaczej nawet, niż starszy przecież o rok Nicholas. A z drugiej strony, dzieciak z niego ten sam. I ty jesteś jego matką, więc będzie ci trudno w tej sytuacji, bo dla ciebie to wciąż mały, słodziutki chłopczyk. Ale… On jest podobny do ojca. Bardzo.
Remus zamilkł. Zaległa dziwna, chwilowa cisza.
– Ty nie wiesz, ale… – zrobił małą pauzę. – Syriusz… też wcześnie dojrzał, ale na początku tego, jak zaczął dojrzewać, był wciąż bardzo dziecinny. Potem, z dnia na dzień dosłownie, jego wnętrze upodobniło się do tego, co było na zewnątrz, co od dawna uważał za kalkę dorosłości. Był poważniejszy niż my, ale jak wiesz, do samego końca potrafił mieć nagle napad zachowania godny dziesięciolatka. Ale zawsze miał wygląd i zachowanie doroślejsze niż my, prędzej był kojarzony ze starszymi klasami. Cosmo idzie jego drogą.
Siedzieliśmy chwilę cicho. Coś w moim sercu boleśnie kłuło, jakbym usłyszała dawno zapomnianą, nostalgiczną melodię, kiedyś znaną na pamięć i zapisaną cierpieniem, teraz odnajdywaną w zakątkach pamięci i serca niczym odczytywanie mglistego epitafium z nagrobka, nadgryzionego czasem.
– Cosmo miał na sobie kurtkę Syriusza – rzekłam lekko histerycznie. – Widziałeś?
– Taa… Zaczyna coraz bardziej go przypominać.
– Nie. Cosmo jest w Slytherinie. Ale, Remusie!… – odezwałam się do niego z nagłym niepokojem. – A co będzie, gdy Voldemort powróci? Cosmo jest w Slytherinie, pamiętasz, co było z Severusem i…
– Ciii! – Remus mnie objął mocniej. – Nie powróci.