80. Powód do euforii... Dodała Mary Ann Lupin Sobota, 14 Maja, 2011, 00:08
nie wyrobiłam się tydzień temu, to teraz dodaję.
I za tydzień postaram się następne, może zdążę. Będzie już po wszystkich maturach
-Och, Meggie! Cóż za miła niespodzianka! Nie spodziewaliśmy się ciebie!
James wywalił na wierzch cały swój imponujący garnitur zębisk i mrugnął do mnie.
-Ha ha.- skwitowałam beznamiętnie, po czym uśmiechnęłam się ciepło do przyjaciela.
-A gdzie cała wysoko urodzona menażeria?- zapytał z zawodem.
-Zostały w domu pod opieką Niuńka. Wiesz, Jim, muszę szybko wracać do domu. Wpadłam tylko się z wami widzieć i dać prezent Harry’emu. Dumbledore zaostrzył trochę umowę i pewnie długo się z wami nie zobaczę. Uważa, że tak częste wizyty są niebezpieczne.
James westchnął, nieco przygaszony. Po chwili jednak odzyskał fason.
-No dobra, właź.- gestem zaprosił mnie do środka, po czym rozejrzał się psotnie i szepnął- Ale zdejmij buty, bo istnieje zagrożenie, że Lily weźmie się za zamiatanie całego przedpokoju i odkryje ten piach, co go wmiatam pod wycieraczkę od pół roku.
Lojalnie zdjęłam buty, wzdychając z rozbawieniem, stąpając po nieco wybrzuszonej wycieraczce, po czym chwyciłam z podłogi długi, wąski pakunek, który przyniosłam.
W salonie siedziała Lily z Harrym na kolanach. Rozpromieniła się na nasz widok i wstała, tuląc do siebie synka i podeszła do nas. Podając Jamesowi dziecko, przytuliła się do mnie mocno.
-Witaj, Meg!- szepnęła. Z zachwytem wciągnęłam jej zapach z czarnego golfa. Taki sam, jak kiedyś, dawno, dawno temu, jakby w innym życiu. Tak pachniał Hogwart. Zdumiewające.
-Wszystkiego najlepszego, brzdącu!- rzekłam do Harry’ego- Jeju, to już rok…
Potterowie wymienili znaczące spojrzenia, po czym James przygarnął do siebie żonę i cmoknął ją w skroń. Pomyślałam, że byli dzielni, cała trójka. Bardzo dzielni, siedząc w jednym miejscu z przymusu cały rok.
-Mam coś dla niego. To był pomysł Syriusza, co prawda, ale myślę, że trafiony…
Wyciągnęłam do Lily, która miała wolne ręce, wąski, kolorowy pakunek. Otworzyła z zaciekawieniem i razem z Jamesem wydali z siebie radosny okrzyk zdziwienia.
-Miotełka! Dziecinna miotełka!- ucieszył się James- Też taką miałem, tylko gorszą.
-Jejku, dziękujemy, Meg!- uśmiechnęła się Lily- Ucałuj od nas Syriusza i podziękuj mu. Musiało być strasznie drogie…
-Dla naszego chrześniaka wszystko!- rzekłam beztrosko, pochmurniejąc nagle- Jak takie czasy mamy, to chyba łatwiej jest obdarowywać bliskich, prawda? Nie chcę słyszeć zażaleń.
-Pewnie!- wyszczerzył się James- Ale będzie miał radochę!
-O ile będzie umiał jej dosiadać.- zauważyła Lily.
-Z takim ojcem?!- oburzył się Rogaś.
-Z jakim ojcem? Przecież zakwestionowałam jego zdolności bez ciebie jako pasażera na dokładkę! Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że władujesz się na tą miotłę Z NIM…
James osłupiał i stężał wręcz, po czym oklapł.
-Liluś. Kwiatku mój.- rzekł cierpliwym tonem- Mówiąc „Z takim ojcem” miałem na myśli me rzadkie i bezcenne geny, które niezależnie ode mnie, aczkolwiek nie bez przyjemności udało mi się umiejscowić na zewnątrz, gdzie utworzyły obiekt znany powszechnie jako „Harry”.
-Czyś ty oszalał?!- przeraziła się nagle Lily- Nie masz zamiaru wsiadać z nim?!
-Przecież przed chwilą okazałaś zdziwienie…
-Już mi się odwidziało. Twoje przemowy działają na mnie stymulująco. Wracając: Nie masz zamiaru wsiadać z nim?! Przecież on sobie zrobi krzywdę!
James zupełnie osłupiał.
-Ustalmy fakty.- podjął po chwili rzeczowo- Oczekujesz, że będziemy w dwóch latali na tej miotełce długości takiej, jak moja umiejętność skupienia wzroku na jednym przedmiocie.
-Potem może fruwać sam. Póki co nie. Zmieścisz się jakoś.
-Ta. Na ogonie będę dyndał.
-To nie jest śmieszne.
-Oj, Liluś. Przecież cudujesz. Popatrz, jak to wygląda.
Posadził bezceremonialnie syna na miotle i popchnął lekko w powietrzu. Harry zakwiczał ze szczęścia i pomknął ku sufitowi. Lily drgnęła nerwowo.
-UAAACH!- zawołał James- Ależ ten chłopak lata! Dalej, Harry! Nie rozwal czaszki, tatuś musi dożyć wieczora!…
-Zrób mu zdjęcie!- zawołałam- To będzie piękna pamiątka!
James skoczył po aparat, ulatniając się szybko. Lily coraz bardziej to się podobało i zaczynała chichotać, bo Harry dosłownie wył z uciechy, gdy cyrklował naokoło żyrandola.
James wręczył aparat żonie, a sam w ostatnim momencie skoczył, by capnąć synka.
-AAARRR!!!- zaryczał dziko, ale Harry wymsknął mu się w ostatniej chwili, dzięki czemu Rogaś wyrżnął celnie kinolem o blat stołu. Lily udało się jednak tym dwóm oszołomom zrobić parę radosnych zdjęć i mogliśmy usiąść przy stole, gdzie Lily kroiła już napoczęty, ale i tak imponujący tort. Miał kształt znicza i cały był z różowego lukru, skrzydła miał w bitej śmietanie. Szkoda, że Syriusza tu nie ma, pomyślałam.
-Szkoda, że nie ma Syriusza, nie?- rzekł jednocześnie Jim- Mój wierny druh nie mógł przybyć na pierwsze urodziny mojego syna…
-Ale Zakon jest ważniejszy, przecież wiesz. Zapakuję trochę tortu Syriuszowi, dobrze?- mruknęła Lily- Mam nadzieję, że się nie obraziłaś, Meg, że już napoczęliśmy. Po prostu, stara pani Bagshot była tu z dwie godziny temu, bo ją zaprosiliśmy.
-Wciąż tego nie mogę pojąć.- mruknęłam- Pani Bagshot wie, gdzie mieszkacie, a Remus nie mógł się dowiedzieć. Peter też nie. Trochę nie rozumiem.
-To było tak, że pani Bagshot widziała, jak Dumbledore czynił Strażnikiem Tajemnicy Łapę. Bagshot to stara znajoma Dumbledore’a, on jej ufa.- rzekł rzeczowo James.
-A ty nie ufasz Remusowi?
-Ufam.- Rogaś otworzył szeroko oczy- Ufam Luniaczkowi, i to bardzo.
-Szkoda, że Syriusz nie podziela twego entuzjazmu.- burknęłam.
-Wiesz, musisz trochę wziąć na dystans. Zakon coraz więcej traci, z tego co słyszałem.
-Ostatnio była Marlena.- szepnęła Lily- A jej najmłodsze dziecko było niewiele starsze od Harry’ego. I Edgar Bones. Przecież był młody. Zbyt młody.
-Zakon traci po kolei wszystkich, sprzymierzeńcy się wykruszają.- James przełknął ślinę. Wiedziałam, że nie chciał powiedzieć wprost tego, o czym pomyśleliśmy: kto będzie następny. Joanne, Marlena, Dorcas, Edgar, Fabian, Gideon.
Zaległa dość kwaśna cisza, podczas której skupiliśmy się na torcie i słychać było tylko ostentacyjne, entuzjastyczne ciamkanie Rogasia.
-W zasadzie już powinnam wyjść…- rzekłam, zerkając na zegar- Obiecałam Syriuszowi konkretnie, kiedy będę w domu. On się bardzo niepokoi o mnie.
Lily i James wymienili smutne spojrzenia i wydali westchnięcia, ale po chwili wstali.
-Chodź, odprowadzimy cię do drzwi…- rzekła Lily.
Bardzo źle się czułam, że na tak krótko do nich wpadłam, ale okoliczności nie pozwoliły na więcej. Poszliśmy więc do przedpokoju.
-Będziemy w kontakcie.- powiedział James.
-I pozdrów Syriusza!- dodała Lily- A to tort dla niego… I podziękuj mu za miotełkę.
-I kopnij w rzyć za nieobecność.
-James! Przecież to przez Zakon!
-To niech kopnie Zakon.
Lily czule poczochrała wzburzoną grzywę Jamesa z politowaniem, po czym uśmiechnęła się:
-I ucałuj od nas dzieciaki.
-Ode mnie dla Rosemary pakiet rozszerzony: plus dziesięć do zestawu obowiązkowego.
-Ucałuj też Syriusza od nas, bo mu było przykro, że nie mógł przybyć.
-Nie! Nie róbcie ze mnie pedała!- wrzasnął nagle dziko James- Meg, nie całuj ode mnie tego kozaka! Przyrżnij mu w plecy gromko i to najlepiej tak, żeby pół godziny nie mógł wyjąć głowy spomiędzy nóg.
Zaśmialiśmy się beztrosko, zupełnie, jakby za mną nie otwierały się drzwi do cienia. Potem puknęłam delikatnie Harry’ego w malutki nosek i poczochrałam jego czarne włoski.
-Do zobaczenia, brzdącu.- uśmiechnęłam się.
-Pa, Meg!- szepnęła Lily i przytuliła mnie mocno i długo- Uważaj na siebie.
-Wy też. Wbrew pozorom.
James podał Lily syna i położył mi teatralnie rękę na ramieniu.
-Cześć, Piękna!- zawołał nagle radośnie i przymiażdżył mnie do siebie.
***
Nagły wstrząs i zduszone sapnięcie oprzytomniły mnie. Przekręciłam się na posłaniu, czując piasek pod oczami i pulsujący ból głowy.
Widok zasłoniły mi nagie plecy Syriusza, rozpalone, jakby miał gorączkę. Siedział na łożu i dyszał ciężko. Widocznie to on wydał ten zduszony okrzyk. Może miał koszmar.
Usiadłam obok niego, patrząc z zatroskaniem na jego pochylony profil. Patrzył tępo w kołdrę. Westchnęłam i pogładziłam jego ramię delikatnie. Nie zareagował od razu.
-Co się stało, Syriusz?- zapytałam delikatnie.
-Nic, to… Tylko sen…- szepnął niewyraźnie, po chwili chwycił moją dłoń.
Przytuliłam się do jego rozgrzanego od gorączki ramienia.
-Wiesz…- szepnęłam- Od jakiegoś czasu coś cię dręczy. Nie ma cię, tak jakby. Powiedz, co to? Może ja wezmę chociaż część tej przykrości na siebie, ulży ci nieco.
Syriusz tylko westchnął, po czym położył się. Powieliłam jego zachowanie. Wpatrywał się chwil kilka w baldachim, jego oczy błyszczały w ciemności.
-Nic… Cały strach i niepewność, jakie mi towarzyszą od opuszczenia Hogwartu osiągnęły apogeum. To trudne.
Popatrzył na mnie nieco przepraszająco.
-Dlaczego dopiero teraz? Tak wiele naraz cię gnębi?
-Taa… Raz, boję się o rodzinę. Bardziej, niż zwykle, odkąd śmierciożercy byli na wrzosowisku. Dwa, Zakon… No, dla mnie to jest koniec. Jest nas mniej niż śmierciożerców, wykańczają najlepszych. To jak gra. Kto następny odpadnie?
Westchnął bardzo mocno.
-Do tego ciągle, nieustannie wzrasta strach o Jamesa i Lily. Ukrywają się już przeszło rok. Do tej pory nic się nie działo, ale im dłużej żyją, tym Voldemort bardziej będzie pragnął ich dorwać. Mnie to naprawdę przeraża. Za długo nic się nie działo, złudne bezpieczeństwo…
-Ależ są chronieni zaklęciem!- szepnęłam w ciemności.
Syriusz przeniósł świecące oczy z baldachimu na mnie.
-A co będzie, jak Voldemort mnie dopadnie?- spytał cicho- Teraz mogę się zażegnywać, że oddam życie za tę informację, ale najbardziej się boję bólu, jaki może mi zadać… Tak silnego bólu, że mnie odczłowieczy, pozostanie jedynie zwierzęcy instynkt i chęć przetrwania. I wtedy nie wiem, co powiem. Gdy już nie będę człowiekiem z bólu.
-Przestań, błagam. Nie chcę nawet o tym myśleć.
-Przepraszam. Myślałem, że jesteś gotowa tego słuchać.
-Jestem.- przełknęłam ślinę- Ale nie o takim bólu, bo również się go boję.
-No i na końcu jeszcze jedno mnie męczy.- podjął po chwili Syriusz- Widok szczątek Benjamina… Jego rozwalone ciało… Nie wiem, jak to zrobili, ale wyglądało… Znaleźliśmy je, jak na złość na misji Zakonu w dzień urodzin Harry’ego. Tak bardzo się spieszyłem, by zdążyć zjeść z wami kawałek tortu… Nie wiedziałem, że odnajdziemy to, co pozostało z Benia Fenwicka… Nie podejrzewałem, że akurat ja je znajdę. Że to się tak skończy…
Zakończył spazmatycznym drganiem głosu, po czym jęknął cicho i obrócił się do mnie plecami. Patrzyłam na czarny tył jego głowy wyczekująco, ale nic się nie stało. Westchnęłam i też obróciłam się tyłem do Syriusza, patrząc na promień księżyca, który wyjątkowo padał na ścianę przed moim wzrokiem. Czułam dziwną pustkę. Po raz pierwszy w pełni dotarł do mnie bezsens istnienia Zakonu Feniksa. Przetrawiałam to boleśnie, bo właśnie wszystkie marzenia, ideały i nadzieje zupełnie się rozwiały. Po prostu nie było nic.
Nagle Syriusz niespodziewanie obrócił się do mnie i bardzo mocno mnie przytulił. Tak mocno, jak jeszcze nigdy przedtem. Również się odwróciłam i odwzajemniłam to. Czułam, że poduszka jest mokra od łez.
Z nastaniem ranka i przypłynięciem łagodnych strug jasnego światła nie zmieniło się nic. I to było najgorsze. Myślałam, że może światło da nam jakąś nadzieję, zmniejszy strach. Nie dało to nic i w dzień denerwowałam się tak, jak w nocy.
-Mama.
Popatrzyłam w dół. Syriusz pałętał mi się pod nogami z młodszym bratem, który wciąż pełzał. Cosmo usiadł nieporadnie i powiedział:
-Tata.
Przyjrzałam się dzieciom. Były niewinne, nieświadome tego, że świat dorosłych jest właśnie taki, jakiego one jeszcze nie doświadczyły.
Wzięłam Cosmo, jedyne dziecko, które jeszcze nie umiało chodzić za rączki i podciągnęłam do góry. Nieporadnie stawiał nogi, przebierając nimi niepewnie.
Do pokoju wszedł Syriusz, wzdychając malowniczo. Rzucił gazetę na blat stolika od kawy i burknął coś do Niuńka o herbacie.
Po chwili zastanowienia kucnął i kiwnął na Cosmo, by podszedł. Spróbował parę kroczków samodzielnie, po czym rymsnął prosto wprzód, na ryjek. Rozległ się płacz. Zaraz solidarnie Rosemary i Syriusz zawtórowały bratu, nie tyle płaczem, ile jazgotem.
Westchnęłam, próbując uciszyć leżącego Cosmo. Syriusz to samo uczynił z Rosemary.
-Brakuje jeszcze jednej osoby.- uśmiechnął się, patrząc na Syriusza.
-Brakuje Remusa.- rzekłam głucho.
Syriusz przemilczał uwagę, poruszył tylko brwiami wymownie. Popatrzyłam na niego.
-O co chodzi?- spytałam.
-O nic…
-No powiedz!
-O to, o co myślisz, że chodzi. Remus nie pojechał tak sobie w świat.
Wstałam, patrząc na Syriusza z niedowierzaniem.
-Wyjechał za pracą!- powiedziałam chłodno.
-Niekoniecznie zarobkową…- burknął Syriusz.
-Słucham?!- zdenerwowałam się lekko- Dlaczego go oczerniasz?
-Nie oczerniam go.- zirytował się- Po prostu, ktoś jest zdrajcą…
-Na pewno nie Remus!
-Nie przerywaj mi. Ktoś jest zdrajcą… Nikt mi nie przychodzi do głowy. On wyjechał nagle akurat wtedy, gdy nasza rodzina została napadnięta! Nagle wyjechał! Może o tym wiedział?
Pokręciłam głową, czując okropną złość.
-Nie wierzę w to, co słyszę! Jak możesz tak mówić?! Na jakiej podstawie?! Jego porwali, chyba pamiętasz! A może już ci wyfrunęło z pamięci?!
-Dlaczego nie zabili go od razu?!- zaatakował.
-BO MIAŁ BYĆ PRZYNĘTĄ!!!
-BO BYŁ ICH CZŁOWIEKIEM!!!
-O czym ty bredzisz?!- odstawiłam Cosmo na ziemię, patrząc na męża z pogardą- W ogóle zdajesz sobie sprawę, co wygadujesz?! To twój przyjaciel, Remus Lupin, halo!
Syriusz zacisnął zęby, po czym wycedził:
-Chyba lepiej wiem, czy jest moim przyjacielem!
-Pewnie! Zawsze wszystko najlepiej wiesz!- wrzasnęłam- Genialny pan Black! Dlaczego akurat on, oświeć mnie, o nieomylny!!! Może bo jest wilkołakiem?! Wszystkie mieszańce są złe?! To rozczaruję cię, kochanie, TEŻ JESTEM MIESZAŃCEM!!!
Ze złości chwyciłam Cosmo jeszcze raz i wypadłam z pokoju. Pędziłam przez wszystkie korytarze Dworku, czując złość. Książątko się znalazło, ech! Mądry i wszechwiedzący.
Opadłam na fotel ciężko, wciąż przyciskając Cosmo do piersi.
Czułam wielki żal i wściekłość. Nie potrafiłam tego zrozumieć. Syriusz i Remus, dwaj przyjaciele z Hogwartu… Dla Remusa Syriusz stał się animagiem, nagiął bezpieczeństwo i prawo. Nie wspomnę o innych sytuacjach… To już koniec, tak po prostu?
Poczułam niechciane i niezrozumiane łzy.
Cosmo przytulił twarz mocno do taty swetra. Był puchaty i ciepły, pachniał tak, jak powinien. Poczuł, że tata obejmuje go mocniej.
Całkowicie zajęły go próby pochwycenia jednego z palców. W końcu mu się to udało, złapał całą piąstką palec ojca ten szczególny, ze srebrnym pierścionkiem. Mama miała taki sam.
-Denerwuję się o Potterów. Coraz bardziej.- rzekł tata. Cosmo nie widział rozmówcy, przytulając się do taty serca, ale wiedział, że to ten niski, śmieszny człowiek.
-Ja też, Syriuszu. Ja też.- rzekł ów niski człowiek- Po co mnie zatem wezwałeś?
-Pomyślałem sobie… Mam plan, Glizdogon. Nie wiem tylko, czy się zgodzisz.
-To zależy.
Cosmo przejechał paluszkiem po obrączce. Zaświeciła. Była śliska, gładka i zimna.
-Wiesz, Voldemort może mnie wkrótce dopaść. Wykrusza się skład Zakonu, zapewne wkrótce mnie dorwie i będzie chciał się dowiedzieć, gdzie są Potterowie.
-No…
-A może by go tak zmylić? On jest absolutnie przekonany, że Strażnikiem jest ktoś silny i mocno związany z Jamesem. Czyli ja, to oczywiste. A może ktoś, kto nie jest tak ewidentny mógłby przejąć rolę Strażnika, co ty na to?
Pik! Pik! Pik! Serce taty uderzało spokojnie, kołysało Cosmo do snu. Czuł się dobrze.
-Ty sugerujesz, że to mam być ja?
-Jeżeli się odważysz… Jak nie chcesz, to może ktoś…
-Nie. To doskonały pomysł. Mogę być Strażnikiem.
-Naprawdę? Wiesz, że to dość niebezpieczne.
-Ja… Trudno. Dla Jamesa wszystko. Jak zawsze.
-Ale nie mówimy nikomu, pamiętaj. Tylko Potterowie mogą wiedzieć, że się zamieniliśmy.
-Jasna sprawa.
-Nikomu.
-Nawet twojej żonie.
Zaległa cisza. Cosmo popatrzył na tatę. Miał lekki, krótki, czarny zarost. Cosmo dotknął. Był chropowaty. Lubił dotyk skóry taty.
-Zgoda.- powiedział po chwili tata, ale nie do Cosmo, tylko do kogoś nieważnego z tyłu.
-Umowa stoi.
-Dobra, poczekaj…
Ojciec wstał, po czym położył Cosmo na kanapie. Cosmo zakwilił cichutko do siebie, ale nic nie powiedział. Mama zawsze powtarzała, że tacie się nie przeszkadza.
Cosmo uważnie obserwował tatę i niższego od niego człowieka. Stanęli naprzeciw siebie, po czym ojciec wyciągnął czarny patyk i coś powiedział. Cosmo rozdziawił buzię i zaśmiał się, gdy fioletowe refleksy zatańczyły na jego piąstkach.
-No dobra, Potterowie mieszkają w Dolinie Godryka, Peter.
-Dolina Godryka, tak?
-Tak. Dom ma numer 152.
-Dobrze, dobrze... Zapamiętałem. Uff… No, to zaczaruj mnie i będzie po sprawie…
Cosmo złapał frędzel od poduszki. Był ze złotego materiału, mięciutki. Nadawał się do poszarpania.
Jesienny wiatr rozwiał moje włosy, rozrzucił je po twarzy, plecach, ramionach. Gwizdał głucho we wrzosach, niosąc ze sobą własne, szepczące myśli.
Popatrzyłam na daleki horyzont. Malowała się tam ciemna smuga gęstego, liściastego lasu. Nade mną pędziły takie same, jak zawsze, ponure i gderliwie szare chmury.
Czas wracać.
-Chodź, Nicholas. Nicholas!
Nicholas akurat szperał przy jednym z wrzosów. Popatrzył na mnie i uśmiechnął się słodko.
-Kwiatusek.- wydyszał do siebie, z fascynacją obracając w rączce zeschły, nie dający się wyrwać badyl. Potem posłusznie podszedł do mnie i wyciągnął rękę. Chwyciłam ją i udałam się z synkiem wolno w stronę majaczącego przed nami monumentalnego, szarego jak wszystko we mnie i wkoło Wiązowego Dworu. Nicholas tuptał ochoczo. Przykry nastrój wiecznego cienia na tej równinie nie udzielał mu się. Westchnęłam. Za parę lat będzie tak samo ponury jak ja. Brak słońca zrobi swoje. Póki co, jest ponad to.
W domu było tylko odrobinę cieplej, niż na zewnątrz. Na stole w bibliotece leżała korespondencja, jak co dzień. Przeczytałam parę listów, między innymi od Jamesa, Alicji i Lily. Jak zwykle, Remus nic nie napisał. Od miesiąca nie miałam od niego wiadomości.
Usłyszałam, jak drzwi się otwierają. Nie zaszczyciłam spojrzeniem osoby wchodzącej. Nie odzywałam się do niego od paru tygodni. I nie miałam zamiaru.
Poczułam, że mój mąż podszedł blisko i usłyszałam westchnięcie.
-Słuchaj, Mary Ann…
-Słucham.- rzekłam chłodno.
-Przepraszam. Naprawdę.
Obróciłam się niepewnie. Syriusz stał blisko i miał skruszoną minę.
-Przepraszam. Nie powinienem tak mówić o Remusie. Nawet, jeśli coś podejrzewam. W końcu to mój szwagier i rozumiem, że cię zraniłem.
Kiwnęłam krótko, nie wiedząc, co powiedzieć.
-Lepiej się nie kłóćmy na drugi raz.- mruknęłam w końcu- Już dość zmartwień. Czyli Remusa już nie podejrzewasz?
Syriuszowi twarz stężała. Chrząknął.
-Rozumiem.- rzekłam trochę chłodno- Zadowolę się otwartym przyznaniem do winy.
Patrzyliśmy na siebie jeszcze chwilkę. W końcu Syriusz nagle mnie przytulił.
-Przepraszam, ale nie potrafię jakoś zmienić zdania.- szepnął- Nie chcę ci niczego wmawiać, bo nie mam pewności, czy Remus był zdrajcą. Nie lubię, gdy ktoś wmawia komuś zbrodnię, której nie popełnił. Nienawidzę tego.
***
Tego dnia wstałam z przeświadczeniem, że to już koniec października. Miałam jedynie dwanaście dni na wymyślenie i zorganizowanie syriuszowej, urodzinowej niespodzianki. W końcu zaraz kończył dwadzieścia dwa lata.
Uniosłam się na posłaniu, patrząc na męża zadziornie. Spał, jak niewinne dziecko, nieświadom, iż jest ofiarą konspiracyjnych, urodzinowych działań.
Dzień był jakiś smętny i wietrzny.
Wstałam i udałam się do pokoju dzieci, jak co rano. Leżały i już dawno nie spały. Postanowiłam najpierw je nakarmić, toteż wzięłam Syriusza i Cosmo i zeszłam z nimi do kuchni, pokonując wiele schodów i korytarzy.
W kuchni Niuńka jeszcze nie było. Obecnie krzątał się chyba przy rozpalaniu ognia w kominkach w całym domu, bo coś skrobało w czarnym palenisku. Ten ponury, miarowy odgłos, dochodzący z czarnej, okopconej dziury był przykry i melancholijny.
Za mną otworzyły się drzwi. Zerknęłam niedbale przez ramię, na oślep pakując Syriusza do wózka dziecięcego w kuchni.
W drzwiach stał Syriusz. Był jakby czymś przybity.
-Co ci jest?- zagadnęłam lakonicznie, całą energię wkładając we wrzeszczącego berbecia.
-Eee… Chciałem porozmawiać.- mruknął nietęgo.
-O czym? No siedź, dziecko!
-Eee… Może poczekam? Teraz, jak widzę, będziesz karmić dzieci…
-Nie, no dobra, mów!- rzuciłam niedbale- Potem muszę lecieć i zająć się czymś ważnym…
Myślami już odbiegałam ku listowi, jaki miałam zamiar wysłać do Jamesa. Chciałam, by urodziny Syriusza odbyły się u Potterów. Tylko my, oni i nasze dzieciaki. Ciekawe, co on na to? Może Lily wykombinuje jakieś jedzenie, a ja zrobię tort. Musowo.
Syriusz usiadł, najwyraźniej czując się dość niekomfortowo.
-Ja chciałem coś ci powiedzieć.- rzekł niechętnie.
-O czym? Cosmo! Natychmiast przestań!
Wyjęłam rączkę synka z miski pełnej kaszki bananowej.
-O… O moim byciu Strażnikiem Potterów… Podjąłem pewną decyzję.
-No to wal… Popatrz, no! Co za dziecko, na przekór… Widzisz?
Obróciłam się do Syriusza, który miał dość kwaśną minę.
-Widziałeś?- zagadnęłam z irytacją- Specjalnie włożył, chociaż wie, że mu nie wolno…
Westchnęłam głucho, wycierając cierpliwie dłoń Cosmo, który był chyba niezadowolony.
-No, ale mów, co tam chciałeś mi powiedzieć.- rzuciłam znów- Bo zaraz muszę iść.
-Nie, nic już…- mruknął Syriusz i wstał, westchnąwszy- I tak mnie nie słuchasz. Idę do Nicholasa, by się z nim pobawić… Może potem.
I wyszedł, robiąc mieszankę miny zbolałej i zirytowanej. Westchnęłam. Co za człowiek…
Cały dzień w zasadzie czuło się przyciężkawy charakter jesieni. Chociaż była Noc Duchów, którą w Hogwarcie zawsze radośnie obchodziliśmy, we Wiązowym Dworze jakoś nigdy z tego powodu nie było radości. Może dlatego, że temat duchów był dla nas przykry, gdy już wyrośliśmy z beztroskiej szkoły. Zajęłam się moim motkiem złotej nici na kołowrotku, podczas gdy Syriusz chodził w tę i nazad po całym pomieszczeniu, zamiatając połami peleryny. Zerkałam na niego ukradkiem, próbując dojść do jakiegoś sensownego wyjaśnienia tego poruszenia. Może miało to coś wspólnego z tym, co chciał mi powiedzieć? Nie naciskałam jednak, wiedząc, że Syriusz sam musi dojść do tego, by mi wyznać sekret.
Wieczorem ciężka, ciemna atmosfera wcale się nie poprawiła. Na zewnątrz dął wiatr. Chmury barwy ultramaryny zakryły całe niebo.
Na kominku płonął wesoły ogień. Salon rodziny Black tonął w jego blasku. Był to jeden z moich ulubionych momentów dnia: gdy Syriusz wracał z wykładów i nareszcie mogliśmy pobyć razem, całą szóstką, jak na rodzinę przystało.
Na dywanie siedziały dzieciaki. Rosemary, Cosmo i Syriusz pysznie się razem bawili. Każdy z nich miał materiałową kukiełkę, przedstawiającą karykaturę jednego ze znanych magów. W tym momencie, ku rozpaczy Cosmo, Syriusz walił jego Merlinem o podłogę.
Nicholas siedział na parapecie, patrząc z zaciekawieniem na profil Syriusza. Ten stał z nosem przy szybie, obserwując ponury, ciemny świat za nią. Był pochłonięty refleksjami.
Zapatrzyłam się w ogień. Był cieplutki i przytulny, ale skłaniał do zatrzymania i zastanowienia się nad wszystkim. Zwróciłam niewidzącą twarz ku plecom męża. Po chwili jednak go dostrzegłam. Coś niezbyt mi się podobało jego przygaszenie.
-Coś cię trapi.- mruknęłam.
-Mmm.- brzmiała niedbała, przecząca odpowiedź.
Wstałam od kołowrotka i podeszłam do męża. Popatrzyłam strapionym wzrokiem na jego profil. Był zapatrzony w horyzont, ale stalowoszare oczy sięgały dalej.
-Mnie możesz powiedzieć wszystko.- stwierdziłam- A widzę, że coś cię gryzie.
-Nie, tylko… hmm, zastanawiam się, czy Lily i James są bezpieczni… Martwi mnie to.
-No co ty.- zbagatelizowałam- Przecież muszą być! Zaklęcia Fideliusa nie da się złamać!
Syriusz uchylił usta, by coś powiedzieć, ale natychmiast je zamknął. Kiwnął głową.
-Późno już.- stwierdził smętnie po chwili- Połóż dzieci spać. Trzeba je wykąpać.
-Pomożesz mi?- spytałam, biorąc na ręce Nicholasa. Był już bardzo ciężki.
-Eee… Jak wrócę…- rzekł nieprzytomnie.
-Wrócisz?- zmarszczyłam brwi.
-Taa…- Syriusz przeczesał włosy- Muszę… Muszę coś sprawdzić…
I ruszył nagle ku drzwiom, podrygując ze zdenerwowania.
-Gdzie idziesz?- zawołałam za nim ze zdumieniem.
Nie odpowiedział.
-To chociaż wróć prędko!- poprosiłam.
Uniósł tylko dłoń w geście zgody.
-Syriusz! Poczekaj!
Obrócił się cierpliwie, patrząc na mnie ze znużeniem. Postawiłam Nicholasa i podbiegłam do niego. Przytuliłam go mocno i pocałowałam w usta.
-Gdziekolwiek idziesz… Nie wiem, ale uważaj na siebie. Jesteś w niebezpieczeństwie.
-Postaram się.- zmusił się do nonszalanckiego uśmieszku- Przecież mnie znasz, kotek.
Puścił mi oko, w jego spojrzeniu zatańczył dawny, zimny i wyrachowany błysk arystokraty, po czym cmoknął mnie czule w czoło, obrócił się na pięcie i wyszedł z salonu.
Zostałam z dziećmi sama.
-No, dzieciaki, spać! Idziemy do łózia!- zawołałam.
Rosemary, Cosmo i Syriusz wydali rząd odgłosów świadczących, iż protestują. Nicholas natomiast wciąż stał przy oknie i sprawiał wrażenie, jakby w ogóle to do niego nie dotarło.
-Chodźcie za mną! Do łazienki!
Chwyciłam nieumiejącego chodzić Cosmo, reszta potuptała po moich śladach grzecznie. Pokonywaliśmy wolno korytarze Wiązowego Dworu.
-No, a teraz pójdziemy wziąć kąpiel. Tata dziś nie pomoże, ale jutro już będzie inaczej.
-Mamaa! A gdzie tata?- zagadnął cicho Nicholas, potykając się o własne nóżki.
-Tata musi załatwić coś bardzo ważnego, wiesz?
-A cio to?
-Nie chciał zdradzić tajemnicy. Potem go spytamy, czy… Syriusz! Widzę cię, nie czmychaj na dół! Proszę grzecznie iść za siostrą do łazienki!
Syriusz zrobił bardzo Syriuszową, buńczuczną minę, po czym powlókł się za rodzeństwem.
Po wielu morskich bataliach, stoczonych w dwóch wannach, dzieci legły w pachnącej pościeli. Musiałam jeszcze, jak co wieczór, poczytać trochę czarodziejskich baśni trojaczkom. Gdy Syriusz był obecny, czytał w tym samym momencie Nicholasowi, ale tym razem Nicholas musiał iść spać bez czytanki. Przyjął to ze stoickim spokojem.
Czując spore zmęczenie, wzięłam długą, relaksującą kąpiel. Cisza napierała na moje uszy, w całym domu nie było poza mną żywej duszy, która mogłaby wydawać jakiekolwiek odgłosy.
Przed spaniem popatrzyłam jeszcze na czarne, jesienne, zachmurzone niebo. Wiatr wył głucho, niczym zranione zwierzę. Całe wrzosowiska musiały go wysłuchiwać. Do mnie docierał z sypialni nad naszą, gdzie szalał w nieużywanym palenisku. Było to przygnębiające.
Westchnęłam, czując dziwną pustkę samotnego wieczora. Wskoczyłam do łóżka, w którym, w przeciwieństwie do wszystkich pozostałych dni, nie znalazłam Syriusza. Ciepło dzisiejszej nocy musiała mi zapewnić jedynie aksamitna kołdra.
Gdy zgasiłam lampy gazowe, poczułam niepokój. Gwiżdżący w domu i za oknem wiatr wzmógł nienazwane, upiorne przeświadczenie, że coś nie gra. Nie znajdując Syriusza u boku poczułam się niewyobrażalnie samotna. Miał tylko coś sprawdzić, gdzie jest?
Drżałam pod kołdrą z zimna i strachu dobrych parędziesiąt minut.
-Uspokój się.- mruknęłam do siebie- Syriusz zaraz wróci… Zaraz wróci…
W końcu osunęłam się w zbawczy sen, słysząc jedynie pohukiwanie przelatującej sowy.
Nazajutrz pogoda nie uległa wielkiej zmianie. Moje wytrzeszczone, zielone oczy wpatrywały się w jasne okno, za którym chmury, pędzone wiatrem, biegły po niebie.
Obróciłam się na prawy bok i natychmiast usiadłam.
Posłanie Syriusza było puste.
Przełknęłam głośno ślinę. Puste… Nie wrócił? A może już wstał i je śniadanie?
Pomacałam jego miejsce. Było zimne. Bez wątpienia nikt na nim dziś w nocy nie spał.
Czując niepokój, zerwałam się z łóżka i popędziłam boso do kuchni.
-Syriusz?
Pusto. Poleciałam zatem do salonu.
-Syriusz?- rozejrzałam się bacznie. Nic.
Biegałam po całym domu, czując nieprzyjemny ścisk wnętrzności. Wpadłam na Niuńka w hallu. Właśnie pastował posadzkę.
-Niuńku, czy pan Black powrócił dziś do domu? Widziałeś go?- wysapałam.
Niuniek wytrzeszczył monstrualne wręcz oczy i pokręcił głową.
-Nie, pani. Niuniek nie widział pana od obiadu wczorajszego. Może Niuniek przegapił.
-No nic.- czułam pulsowanie mózgu- Eee, przygotuj śniadanie. Idę do dzieci.
-Tak, lady! Niuniek przygotuje.
Poszłam na galaretowatych nogach do garderoby, by założyć coś na siebie. Byłam rozkojarzona. Co się dzieje? Gdzie on mógł się podziać? Co go zatrzymało? Przecież obiecał, że zaraz wróci! Od tego zaraz minęło już dwanaście godzin. O Boże…
Po moich policzkach potoczyły się łzy. Niepokój rozdzierał serce. Co się dzieje?!
Oparłam się plecami o ścianę garderoby. Wszystko aż mnie bolało. Po chwili wydałam spazmatyczny szloch i zakryłam roztrzęsionymi dłońmi mokre oczy.
-Spokojnie.- powiedziałam do siebie uspakajająco- Syriusz wróci. Nie raz były takie sytuacje. Teraz najważniejsze, to trzymać fason i nie dać się zwariować… Dla dzieci…
Poszłam, nieco uspokojona, by zająć się Nicholasem, Syriuszem, Rosemary i Cosmo. Szalało coś we mnie, ale wytłumiłam to ze wszystkich sił, łykając nadzieję. Syriusz wróci…
Ale Syriusz nie pojawił się przez cały dzień. Nadzieja już trochę się stępiła, gdy siedziałam na fotelu nieruchomo, nie będąc w stanie za nic się zabrać. Serce tłukło mi się w piersiach i ilekroć wstałam, by zrobić coś konstruktywnego, musiałam siadać.
A jak go dorwali? Zabili? Torturowali? Na myśl o tym łzy szkliły moje oczy. Co chciał sprawdzić? Gdzie poszedł? Wynikałoby, iż nie jest to tak czasochłonne, czemu go nie ma?
Naraz, gdy ogarniał mnie największy strach, rozległ się zgrzyt otwieranych drzwi. Zerwałam się z radością i ulgą, lecz niestety, nietrwałą.
W drzwiach salonu stał… Remus, we własnej postaci. Miał na sobie połatany podróżniczy płaszcz i mokre od listopadowego deszczu włosy.
-Remus!- krzyknęłam ze zdziwieniem i podbiegłam doń, by przytulić brata.
Popatrzyłam na niego.
-Zmieniłeś się.- szepnęłam, obejmując dłońmi jego twarz.
Miał kilka siwych włosów, mimo dwudziestu jeden lat na karku. Jego twarz była dziś straszna: podkrążone, napuchnięte oczy, zacięta mina… Twarz zmęczona i zdruzgotana…
Kiwnął wolno. Coś sprawiło, że jego oczy jakby zwilżyły się lekko.
-Przeszedłeś wiele, widać… Ale to, że masz siwe włosy… To się w głowie nie mieści!
-Dziwisz się?- zachrypiał- Po tym, co stało się wczoraj?
Popatrzyłam na niego z uprzejmym zdziwieniem. Nie takiej odpowiedzi oczekiwałam.
-Chyba nie do końca rozumiem… Co takiego ci się stało wczoraj?
-Nie mnie… Życie mi się zawaliło…- szepnął.
-Co, coś poważnego?- zmartwiłam się- Powiedz! Może coś poradzimy! Może Syriusz coś wymyśli, jak wróci! On zawsze umie coś wymyśleć! Jeżeli wróci…
Remus spiął się nagle, jak zwierzę.
-Ty nic nie wiesz?- zdziwił się, marszcząc brwi- Nie wiesz, co się stało? Dlaczego osiwiałem? To proste, Mary Ann. Straciłem wszystko, co najdroższe.
Przełknęłam ślinę. Nie podobało mi się to, co Remus mówił.
-Proszę, przeczytaj. Jak zdołasz.
Rzucił mi na sofę gazetę. Chwyciłam ją łapczywie. Pierwsza strona była bardzo widoczna.
-“Koniec wojny! Voldemort nie żyje.”- żołądek podskoczył mi gdzieś pod gardło- Nie żyje?! Nie… Niemożliwe, to… TO KONIEC?!
Ogarnęła mnie porażająca euforia. To znaczy, że już nigdy nie będę się bała o najbliższych?! Że Zakon przestał być już potrzebny?! O rany, nie wierzę, nie wierzę…
-Remus! Voldemort nie żyje!- roześmiałam się- Rozumiesz to?!
-No i co z tego?- szepnął. Spazm przebiegł przez jego twarz- Wiesz, czemu? Bo twój ukochany mąż zdradził wczoraj Lily i Jamesa swojemu panu! Voldemort poszedł do Potterów i rozwalił się, bo próbował zabić Harry’ego.
Uśmiech bardzo wolno spełzł mi z twarzy, gdy przetrawiałam to, co właśnie do mnie dotarło.
-Z dzieckiem jest w porządku.- rzekł spokojnie, po czym, po pięciu sekundach jęknął szaleńczym, bezgranicznym żalem- Voldemort zabił Lily i Jamesa!!!
Gazeta sfrunęła pod moje stopy.
-Powiem ci coś! Black zabił dziś Petera, gdy ten go osaczył na ulicy! Poza tym rozerwał parunastu mugoli!!!- zawył Remus, po policzkach ciekły łzy- Blacka zesłali do Azkabanu na dożywocie! Zabił Petera i zdradził Potterów! Lily i James nie żyją, rozumiesz?! To dla ciebie powód do euforii?!
79. Koszmar na wrzosowisku Dodała Mary Ann Lupin Sobota, 23 Kwietnia, 2011, 15:00
ostatnia notka przed maturą...
Kolejna siódmego, gdy już będę mieć połowę za sobą, ech...
A i Wesołych Swiąt!
-Już podjąłem decyzję.
Remus z trzaskiem zamknął swoją szkolną walizkę, w której przed chwilą złożył ostatnie szpargałki w idealnym porządku. Westchnął, podniósł się i popatrzył na mnie ze znużeniem.
-Przecież nie jesteś ciężarem.- położyłam mu dłoń na ramieniu, odgarniając rudo-czarne loki- Nigdy nim nie byłeś. Rozumiem jednak, chcesz się usamodzielnić…
-Muszę wreszcie znaleźć pracę.- wyjaśnił, patrząc twardo na Syriusza, tuptającego wesoło naokoło jego drugiej walizki- Nie mogę żerować na waszej gościnności całe życie.
-Zastanów się.- poprosiłam- I ja i Syriusz traktujemy cię jak brata. Kochamy, jak brata. Jesteś dla nas bardzo ważny. Nie możesz tak po prostu wyjechać. A co z Zakonem?
-Zakon nie ucierpi. Ja muszę odejść, po prostu tak trzeba.
-Dlaczego? Przecież masz tu wszystko.
Remus nie odparł, zacisnął jedynie szczęki nieco mocniej.
-Rodzice nam umarli, to fakt.- ciągnęłam- Ale masz mnie. I Huncwotów. Huncwoci są dla ciebie wszystkim, przecież zawsze tak było! Wyjeżdżając, skończysz z nimi. Koniec Huncwotów.
Remus popatrzył na mnie z ukosa, wzrok miał wilgotny.
-Czy naprawdę myśli, że Huncwoci nadal trwają?- szepnął.
Popatrzyłam na niego trwożnie, mrugając szybko.
-Pomyślmy. Jamesa nie widziałem od sierpnia zeszłego roku, co daje…- jął wyliczać na palcach- Siedem miesięcy. Poza listownym kontaktem nie zamieniłem z Rogaczem słowa od przysłowiowych wieków. I prawdopodobnie w najbliższym czasie to się nie zmieni. Nie wiem, gdzie mieszka mój najlepszy przyjaciel, bo nikt nie ufa mi na tyle, by mnie oświecić.
-Syriusz…- zaczęłam, by obronić męża, ale Remus nie słuchał.
-Syriusz? Syriusz ma własną rodzinę. Ma ciebie, dzieciaki. Całe mnóstwo, bo aż czwórkę. Czwórka to na tyle dużo, by mieć po sufit zmartwień. To dorosły facet. Syriusz robi ponadto karierę jako auror.
Bardzo próbował ukryć gorycz, zupełnie przez niego niechcianą.
-A Peter…- westchnął na końcu- Peter ma teraz żałobę po Dorcas. Nie odżałował jej śmierci, chociaż od czasu, gdy ratowaliście mnie z opresji minęło prawie pół roku. Życie Petera toczy się teraz po innych orbitach. On sam jest teraz na innej orbicie, skupia się na sobie. I wcale mu się nie dziwię. Też bym się skupiał, gdybym miał dla kogo.
Ostatnie słowa wypowiedział już ewidentnie gorzko. Zamrugał szybko i westchnął:
-Nie, Meg. Huncwoci to Hogwart. To wybryki i życie na krawędzi. Tylko, że życie na krawędzi uczniaka. A to wcale nie jest takie halo. Huncwoci byli wtedy, gdy włóczyliśmy się po błoniach. Gdy odrabialiśmy milion szlabanów, gdy podstawialiśmy łajnobomby pod nos Dumbledore’a, a on jeszcze skrupulatnie przesuwał je tak, by, wybuchając, dały najbardziej rozbrajający efekt. To byli Huncwoci.
Poczułam, że zbiera mi się na płacz.
-Wybacz.- rzekł w końcu Remus, tłumiąc coś w sobie dłuższy czas- To trudne. Poczucie, że to, co najlepsze, zostawiłaś dawno za sobą i już nigdy nie wróci. Bo tak jest. Wiem, że najlepsze mam za sobą. Teraz będzie tylko gorzej.
-To nieprawda.- zaprzeczyłam szybko- Nie wiesz tego! Masz ledwo dwadzieścia jeden lat! Całe życie przed tobą, a mówisz, jakby się już skończyło, jakbyś stał nad grobem. Nie rozumiem.
Remus chwycił mnie mocno za ramiona i pogładził delikatnie.
-To tylko chłodna kalkulacja.- stwierdził- Miałem piękne życie w szkole. Tęsknię za tym, nawet nie wiesz, jak mocno. A teraz? Zakon się rozpada, wśród nas jest zdrajca. Mamy mocną kadrę, ale jest nas garstka. Tylu, co śmierciożerców. A już są ofiary na naszym koncie. Kto będzie następny? Nie wiem jak ty, ale jest mi trochę trudno uwierzyć, że mały Harry będzie mógł zażegnać to wszystko. A nawet jeśli, to kiedy? Za paręnaście lat? Kto do tej pory z Zakonu jeszcze będzie dychał? Może liczysz naiwnie, że ty? Może myślisz, że zagrożenie nigdy nie dopadnie ciebie, Syriusza, czy waszej czwórki dzieci? Że tak będzie zawsze? A co z Potterami?
-Przestań!- patrzyłam na twardą twarz mojego brata. To było okropne. Wywalał na wierzch wszystkie moje lęki, a najgorsze było poczucie, że mówi szczerą prawdę.
-Ja tylko głośno myślę.- mruknął Remus chłodno, po czym zaczarował walizki. Wylewitowały do góry. Popatrzył na mnie po czym złagodniał.
-Przepraszam.- przytulił mnie jedną ręką- Jestem okropny. Ale nie wiem, co we mnie wstąpiło.
-To pewnie gorycz i strach.- rzekłam cicho, kiwając głową- Podróżuj spokojnie. Gdzie będziesz?
-Jeszcze nawet nie wiem. Wybieram się na północ.- rzekł wolno i wyszedł na marcowe, pochmurne popołudnie- Bywaj, siostrzyczko! I uściskaj ode mnie całą swoją rodzinę! Dzięki za gościnę.
Remus zniknął na alei wiązów, patrząc na mnie badawczo. Nie podobał mi się jego prześwietlający, uważny wzrok, jaki skierował w ostatnich sekundach w moją stronę.
Zamknęłam z ciężkim sercem drzwi. Wiosenny wiatr ustał, znów ogarnęło mnie hermetyczne powietrze hallu. Wzięłam na ręce Syriusza, który jak dziki urządzał sprinty przez całą długość olbrzymiego na dwa piętra hallu, piszcząc przeraźliwie.
-Odszedł. Ciekawe, co powie Czarny…- powiedziałam na głos.
-Powiem ci, że się tego spodziewałem.- mruknął Syriusz parę godzin potem, gdy zasiedliśmy do wspólnej kolacji. Zdałam mu relację ze wszystkiego bardzo dokładnie.
-Spodziewałeś się?- wyraziłam zdumienie.
-Taa…- mruknął i zapatrzył się niewidzącym okiem w płonący ponuro ogień, oświetlający jadalnie jakoś posępnie nikle- Remus zachowywał się bardzo dziwnie od dłuższego czasu. Nie zauważyłaś?
-Był jakiś przygaszony, fakt.- potwierdziłam- Ale przecież znasz go. Często miewa takie refleksyjne nastroje.
-Refleksyjne nastroje?- parsknął Syriusz- Przecież on prawie nas unikał! Jak myślisz, dlaczego?
W tym pytaniu kryło się coś, co wcale mi się nie spodobało. Mierzyłam podejrzliwym spojrzeniem Syriusza, który miał chyba bardzo podobną minę do mojej. Zaległa przykra, napięta cisza.
Przerwało ją ciche pyknięcie i syk od strony paleniska.
-Witam i smacznego!
Oboje z Syriuszem podskoczyliśmy i obróciliśmy zaaferowane głowy w stronę ognia.
-Dzień dobry, profesorze Dumbledore.- rzekł Syriusz posępnie- Coś się stało?
-Nic takiego. Doglądam tylko, jak zwykle, czy wszystko jest w porządku ze Strażnikiem Tajemnicy.- uśmiechnął się ciepło dyrektor.
-Wszystko pięknie.- odparł niezbyt przekonywująco Syriusz.
Dumbledore zmierzył go uważnym spojrzeniem, ale chyba zaniechał wywiadów, bo rzekł:
-Byłem dziś u Potterów z wizytą.
Syriusz nadstawił tęsknie ucha znad swej porcji rogalików miodowych.
-Mają się dobrze, fakt. Harry rośnie, Lily i James mają raczej pogodne nastroje. Chociaż myślę, że troszkę było to wymuszone przede mną. James chętnie gdzieś by się wyrwał.
-To oczywiste, że Jim chętnie gdzieś by się wyrwał.- burknął mój mąż, kładąc szczególne skupienie na pieszczotliwym, czułym wymówieniu imienia przyjaciela- A on potrafi w desperacji zrobić wiele.
-Niestety, to niemożliwe. Zabrałem mu dziś pelerynę.
Popatrzyliśmy na niego ze zdziwieniem. Syriusz nawet z wyrzutem.
-Skąd pan wiedział, co miałem zamiar…
-Och, nie po to, by go ukarać, czy coś. Z pobudek czysto osobistych.- uśmiechnął się dyrektor- Ten przedmiot interesuje mnie bardzo, bo jest wyjątkowy. Ale to może nawet i lepiej. Niezbyt to bezpieczne dla pana Pottera, by teraz sobie hasać po Dolinie. Zdrajca jest wśród nas.
Przełknęłam ślinę. Dumbledore jakby posmutniał.
-Coś mi się wydaje…- rzekł bardzo wolno- Tak sobie myślę, że zdrajcą jest ktoś, kto ma bardzo bliski kontakt z Jamesem. Najbliższy krąg. Jak to mugole mówią, pod latarnią zawsze najciemniej.
-Zgadza się.- rzekł twardo Syriusz.
-Ty sugerujesz, że…- przerwałam, nie dokańczając pytania do męża. Poczułam pustkę.
-Nic nie sugeruję. Zastanawia mnie jedynie, czemu tak nagle wyjechał. Bez powodu w zasadzie. A może miał bardzo ważny?- z ust Syriusza płynął jad.
-Przecież to twój przyjaciel!- żachnęłam się- W szkole byliście nierozłączni!
-Szkoła to szkoła.- burknął Syriusz- Remus od dłuższego czasu nie był sobą.
-Może ubrałeś go w takie pozory w swoim umyśle?
-Pan Black ma rację.- rzekł wolno Dumbledore- Jeżeli, z tego co rozumiem, wyjechał… To może, ale nie musi, świadczyć o czymś podejrzanym.
Popatrzyliśmy po sobie w trójkę. Nie mieściło mi się to w głowie. Remus? Remus zdrajcą? Przecież on kochał Jamesa! Kochał też Syriusza i Petera… Byli dla niego wszystkim!
A potem przypomniało mi się co powiedział o nich przed wyjazdem. O Huncwotach.
Popatrzyłam na talerz z rogalikami i jakoś odechciało mi się jeść.
-A teraz coś z innej beczki.- rzekł Dumbledore.
Podnieśliśmy markotne spojrzenia na dyrektora Hogwartu. Uśmiechnął się po chwili dumania.
-Wesołych Świąt Wielkiejnocy!- wyszczerzył zęby, po czym zniknął.
Odetchnęłam z ulgą. Już bałam się, że Dumbledore znów chce wyciągnąć nas na jakieś szaleństwa. Zaczynało mnie to męczyć. Przynajmniej Lily i James są bezpieczni. I Remus.
Jęknęłam machinalnie. Remus! Znów w głowie wiercić poczęły niesympatyczne myśli.
Pyknęło i Dumbledore powrócił. Tym razem był poważny.
-Jeszcze coś. Mam dla was zadanie.
No tak, burknęłam w myślach. Nie obyło się i bez tego. Tego, czego najbardziej się obawiałam.
-Zjedzcie trochę czekoladowych jajek, bo macie miny jak śmierć na chorągwi.- rzekł zupełnie poważnie i wycofał się definitywnie z kominka.
Nawet odważyłam się parsknąć. Syriusz, chociaż bardzo się starał, nie zrobił tego.
Najbliższe dni przyniosły umowne milczenie. Ja i Syriusz nie rozmawialiśmy właściwie wcale. Wciąż bałam się tego, co mógł wypowiedzieć na głos. Bałam się usłyszeć, że Remus jest zdrajcą. Nie wracaliśmy zatem do tematu, a w moim życiu zapanował dziwny stan samotności. Lily i James odizolowani, Remusa nie ma, Syriusz jest, ale nieobecny duchem… Nawet inny członkowie Zakonu też jakby znikli, jakby ich nie było. Zostały tylko dzieci. No, i Niuniek, nieodzowny element.
-Niuniek wyraża właśnie zaniepokojenie.- rzekł mi pewnego dnia skrzat wysokim, piskliwym i lekko ochrypniętym głosikiem- Niuniek ma takie dziwne strachy.
Popatrzyłam z niemałym zaskoczeniem na niego. Oklapł w sobie, uszy niczym żagle opadły smętnie.
-Jakiego rodzaju lęki, Niuńku?- zapytałam, zatroskana, odbierając od niego filiżankę.
-Taki strach. Okropność, pani.
-Jak długo ten strach cię prześladuje?
-Od kilkunastu minut. Strach, jakiego Niuniek nigdy nie zaznał.- zakończył żałosnym jękiem i zatrząsł się- Niuniek czuje, że coś się święci.
Wzdrygnęłam się, czując podskórnie jakieś zaniepokojenie. Popatrzyłam na Syriusza, chcąc mu nagadać do rozumu, bo czytał gazetę. Tym razem jednak bardzo uważnie słuchał swego sługi.
-Wiesz… Ja też coś czuję od dłuższego czasu. Ciarki aż biegają po plecach…- mruknął cicho i czujnie, składając gazetę- A ty?
Kiwnęłam. Popatrzyłam za okno. Niebo było prawie czarne, bo zbliżała się noc.
-Ale zaraz…- szepnęłam- Jaka noc? Jest przecież dopiero piąta po południu…
-No i?- uniósł brwi Syriusz.
-Popatrz tylko na niebo.
Syriusz obrócił się, po czym poderwał.
-Nie, tak zdecydowanie nie wygląda niebo po południu. Na pewno nie na początku kwietnia!
Poderwałam się po jego słowach, patrząc ze zdziwieniem na ten widok.
-Koniec świata?- zaryzykowałam.
-Gorzej.
-Co?
-Dementorzy.
Przełknęłam ślinę. -Dementorami?
-To najgorsze stwory, jakie istnieją. Wszędzie, gdzie przejdą, człowiek czuje się nieszczęśliwy, bo wysysają dobre wspomnienia i nadzieję. A kiedy złożą swój pocałunek, wysysają duszę i człowiek jest rośliną.
-Co?
-No… Nie umrze, dopóki nie zatrzyma się jego serce, no nie? Ale jest jak zombie…
-To okrutne!
Tak, James opowiadał mi o dementorach, kiedyś, na polance w czwartej klasie. Od tamtego razu na dźwięk tego słowa ciarki już przebiegały sprawnie po mojej skórze.
-Dementorzy tu są?- zapytałam Syriusza nabrzmiałym szeptem, wbijając paznokcie w jego ramię, po odpowiednio bezpiecznym przysunięciu się do jego osoby.
-Najwyraźniej.- mruknął, wyciągając różdżkę- Ale nie tu, na naszym terenie. Tu nie mają wstępu.
Odetchnęłam z ulgą. Wizja bezbronnego, ledwie rocznego Cosmo, wysysanego przez dementorów niezbyt mi się spodobała.
-Wrzuć na luz, Meggie!- wyszczerzył się Łapa. Po raz pierwszy od wielu dni widziałam uśmiech na jego twarzy- Nic nas to nie obchodzi. Widać fruną przez równinę.
W tym samym momencie przez otwarte okno wleciał patronus o kształcie orła. Patronus Franka…
-POMOCY!- zawołał jego głosem i rozpłynął się w ciszy, jaka zaległa.
Ja i Syriusz popatrzyliśmy na siebie w milczeniu, ciszę można było krajać. Potem przenieśliśmy wzrok na nieco spłoszonego Niuńka, wytrzeszczającego oczy do ostatnich granic. Odbijały się w nich nasze napięte, stężałe twarze.
-Niuńku.- wymamrotałam- Idź i pilnuj dzieci. Przed wszystkim, co się da.
-Tak jest, pani. Niuniek idzie.- pisnął dzielnie skrzat, bojowo poprawił na sobie aksamitną, niebieską poszewkę na jasiek, po czym aportował się do dzieci.
-Chodź, Mary Ann. Oni muszą być niedaleko, na równinie.
Wybiegliśmy ramię w ramię na kwietniowy wieczór. Niebo, żadna niespodzianka, było czarne, jak noc. Wiał straszliwie zimny wiatr, mrożący szpik kostny. To nie było normalne.
Na horyzoncie wielkiego wrzosowiska, na którym mieszkaliśmy, rozciągała się gęsta, nienaturalna mgła. Ale ciemność rozjaśniały odległe błyski w jednym miejscu.
-Tam!- wskazał Syriusz jedną ręką, drugą chwycił mnie i wrzasnął:
-Accio motor!
Jego motor, trzymany w niezamieszkałym domku ogrodnika daleko za dworem, przyfrunął posłusznie.
-Wskakuj!
Zaryczało i Syriusz i ja pomknęliśmy w powietrzu, by uratować bliskich przed czymś nieznanym.
Równina z wysokości była czymś niepojętnie odwiecznym. Zlewała się z nieprzeniknioną czernią nieba, tylko mgła snuła się po niej, zawieszona w tej nieskończonej materii. Chłód mroził.
Nagle Syriusz jęknął. Zaraz potem wpakowaliśmy się bez ostrzeżenia w zawieszoną w powietrzu grupę zakapturzonych upiorów. To zaowocowało stratą kontroli, przez co motor począł pruć przez siebie na skos, coraz niżej i niżej. W końcu zarył o suche, wyschnięte wrzosy z tumultem. Ja i Syriusz, czując ból w każdym włókienku ciała, wylądowaliśmy nieopodal maszyny.
Nasz wjazd nieco unieruchomił akcję, bo wszyscy popatrzyli na nas. Rozejrzałam się czujnie, ignorując ból w obtartym ciele.
Na wrzosowisku było paru członków Zakonu: Bracia Prewett, Frank, Caradoc i Edgar Bones.
Prócz nich dostrzegłam całą śmietankę towarzyską śmierciożerców: braci Lestrange, Bellatriks, Crabbe’a, Malfoya i Notta, Gregory’ego Goyle’a, Mulcibera i Dołohowa. Nad tym wszystkim unosili się dementorzy, zamieniając oddech w parę. Przełknęłam ślinę.
-Co tu się dzieje?!- wrzasnął Syriusz, ale jego pytanie było retoryczne, więc nikt nie pospieszył z wyjaśnieniami. Za to na nowo się zaczęło.
Dostałam się w szpony Rabastana Lestrange. Rzucił w moją stronę Cruciatusem, ale wcale na mnie nie podziałał, co mnie zdziwiło.
-Ech…- prychnął z wysiłku Lestrange, oblizując wargi- CRUCIO!
Zaklęcie przewróciło mnie, ale zaraz się podniosłam.
-Co to, Lestrange, czyżbyś stracił rezon?!- wrzasnęłam rozpaczliwie, czując, jak euforia po tym odkryciu wycieka ze mnie ciurkiem, ustępując przerażeniu i beznadziei.
Edgar walczył z Nottem, Caradoc leżał nieprzytomny we wrzosach, Syriuszem zajął się Goyle, a Frankiem Dołohow. Bellatriks, Rudolfus, Malfoy, Crabbe i Mulciber natomiast skupili się na braciach Prewett, bohatersko walczących ramię w ramię. Miałam wrażenie, że obecność dementorów nie wpływa na ich siłę woli. Postanowiłam wziąć z nich przykład. Odwagi…
-Incarcerus!- pisnęłam, ale Rabastan odbił zaklęcie.
-DRĘTWOTA!
Tym razem poskutkowało. Rabastan został pokonany. Zakrzyknęłam ochoczo. -BĄDŹ PRZEKLĘTA, DZIEWUCHO! NA WIEKI! NIECH TEN CHŁOPIEC Z LUSTRA, KTÓREGO TAK KOCHASZ, ZOSTANIE NAZNACZONY PIĘTNEM MOJEJ ŚMIERCI! NIECH CIERPI MĘKI! AUUU!!! ARGH!!!
Co to? Poczułam jakiś strach, tak niewyobrażalny, iż pozostałam obojętna. Jeden z dementorów zbliżał się niebezpiecznie. Przecież oni strzegą Azkabanu, nie mogą tu być, to iluzja… -LUPUS! DEFORMITAS! DOLOR! MOLESTIA! MORS VIOLENTA! TERAZ BĘDZIE PRZEKLĘTY, HA HA HA!!! HA HA HA!!!
Poczułam, że trudno mi oddychać. Było zimno, lodowato wręcz. Syriusz… Syriusz leży we wrzosach… Euforia po pokonaniu Rabastana znowu uciekła, pozostawiając mnie bezdennej rozpaczy. Reszta członków Zakonu walczyła z trudem. Poczułam, że to koniec.
Osunęłam się na kolana.
-Nie!… Odejdź… Błagam…- szepnęłam. -LUPUS! DEFORMITAS! DOLOR! MOLESTIA! MORS VIOLENTA! TERAZ BĘDZIE PRZEKLĘTY, HA HA HA!!! HA HA HA!!!
-Nicholas… NICHOLAS! -Ty… ty potworze, przecież jestem w ciąży…
-Trzeba było pomyśleć wcześniej.
-Nie…- zasłoniłam ręką twarz przed dementorem- Nie… Tylko nie Nicholas. -Ojojoj, biedne dzieciątko! Jeżeli dla ciebie to jest jakaś przeszkoda, możemy ją USUNĄĆ z drogi…
-Błagam… Zabij mnie, nie zabijaj tego dziecka, błagam…
-Błagać to sobie możesz! Jeżeli ciebie zabiję, ten bachor raczej nie przeżyje, nieprawdaż? Tak czy siak, niewiele mu już życia pozostało… To tylko kwestia kilku dni, które ci pozostały na tym nędznym świecie, ptaszynko. On umrze teraz, albo za kilkadziesiąt godzin, razem z tobą. W te czy we w te, nasienie mego kuzyna zdało mu się jak psu na budę… To wszystko zależy od tego, ile czasu będziesz przydatna i kiedy się znudzę… CRUCIO!!!
-NIEEEE!!!- wrzasnęłam. Rozpacz osiągnęła apogeum. Zwijałam się z bólu, którego nie było.
-Mary Ann!- jęknął Syriusz, leżący niedaleko. W tym momencie noc rozjaśnił zielony błysk, po czym przeciął wrzask rozpaczy Fabiana Prewett- Mary Ann, co się dzieje?
-NIE, zostaw mnie!- załkałam, zwijając się w kłębek we wrzosach- Nie zabieraj mi Nicholasa!
-To ja, Syriusz!
-Syriusz! Nicholas nie żyje!
Serce rozdzierało się we mnie. Nicholas… Nie, muszę go uratować…
-To tylko wspomnienia!- stęknął Syriusz, próbując się doczołgać bliżej- Wyczaruj patronusa!
-Ty to zrób! Ja nie jestem w stanie…
-Nie wiem, gdzie jest moja różdżka… Meg, proszę…
-Expecto Patronum!- jęknęłam w stronę zbliżającego się dementora.
Nic.
-EXPECTO PATRONUM!
Pantera wyłoniła się z różdżki i pognała w czerń. Jeszcze jeden zielony błysk.
***
-Nie wiem… nic nie wiem…
-Ale jak to się w ogóle stało? Wy? Pod naszym domem? Na wrzosowiskach?
-Ktoś dał im cynk, gdzie jest Strażnik Tajemnicy…
-Co?! Czyli śmierciożercy wiedzą, gdzie mieszka moja rodzina… Trzeba będzie wzmóc ochronę.
-Ciekawe tylko… Zdrajca posunął się już do tego stopnia, by zdradzić tak wiele…
-Nie jesteście bezpieczni, Syriuszu. Możecie jednak zamieszkać u kogoś z nas.
-Dzięki, Frank. Ale co się działo?
-Dowiedzieliśmy się, że cała armia śmierciożerców została wysłana do was. Rozkaz był jasny: ukatrupić wszystkich. Strażnik Tajemnicy, żywy, dostarczony Voldemortowi. Zorganizowaliśmy szybką, spontaniczną akcję, by was ostrzec i obronić. Ale było za późno, starliśmy się ze śmierciożercami na równinie paręnaście minut przed piątą. Mieli druzgocącą przewagę. A potem…
-Potem, Edgarze? Masz, napij się jeszcze czekolady.
-Dzięki, Syriuszu. Potem, ni stąd ni zowąd nadciągnęło całe stado… ich. D-dementorów…
-Dlaczego?
-Nie wiem… Nikt nie wie. Śmierciożercy też zdawali się być zaskoczeni. Ale fakt faktem pozostaje.
-A potem przybyliście wy… To było jak koszmar senny… Ciemność, mgła, walka o śmierć. I potworne tortury… A potem…
Opatuliłam się ciaśniej kocem, przytaszczonym przez Niuńka. Ciepło kominka i kubek gorącej czekolady nie na wiele się zdały. Czułam zimno i suchość wewnątrz, głęboko w sercu.
Zaległa bardzo przykra, mokra cisza.
-Walczyli jak bohaterowie.- rzekł dziwnie wilgotnym, grobowym tonem Caradoc.
-Taa…- westchnął Syriusz- Najlepsi. Prewettowie byli najlepsi.
-Co my teraz zrobimy?- odezwałam się cicho po raz pierwszy. Wszyscy na mnie popatrzyli- Fabian i Gideon byli bardzo mocni. Dorcas była świetną czarodziejką. Jest nas coraz mniej.
-Teraz widzę, że to bez sensu.- rzekł bezbarwnie Edgar, patrząc na kominek.
-Ne mów tak. Nasiąkłeś czarem dementorów.- pociągnął nosem Frank- Musimy kontynuować to, za co zginęli. I nie poddawaj się rozpaczy, dementorów już przepędziliśmy patronusami.
-Swoją drogą, to potworne z nich gadziny.- wzdrygnął się Caradoc.
-Nie chcę mieć z nimi nic więcej do czynienia.- szepnęłam, czując wciąż strach i zimno.
-Ani ja. Potworne doświadczenie.- mruknął Syriusz, wkładając ręce głęboko w kieszeń- Na szczęście, nie będziemy mieli okazji. Nie jesteśmy złoczyńcami. Teraz trzeba się zastanowić, jak przekazać Molly Weasley, że jest już jedynaczką. Możemy zaprosić ją na żałobne spotkanie Zakonu.
-Taak. Zawsze tak robimy. Ech, to wcale nie będzie przyjemne.- mruknął Edgar- Taka strata. Oboje.
Molly Weasley, która już na moim ślubie wydała mi się nieco znerwicowana i niespokojna, parę dni potem wylewała łzy tak okropnie boleśnie, że i mnie zaszkliły się w oczach. Wyobraziłam sobie, co by było, gdybym straciła Remusa i, powiedzmy, Jamesa, który był dla mnie jak brat, naraz. Strata Fabiana i Gideona ugodziła w samo serce Zakonu. Chociaż nie znałam bliżej Molly Weasley, podeszłam żwawo do tej ledwo trzydziestoletniej kobiety i, trochę wbrew swym zwyczajowym zachowaniom, objęłam ją mocno dla otuchy. Atmosfera na żałobnym spotkaniu Zakonu była tragicznie smutna, bo podwójna.
Molly Weasley, nieco zaskoczona moim okazaniem jej współczucia, mocno objęła mnie.
-Chusteczka, proszę pani.- wyciągnęłam koronkową, czarną chustkę z torebki- Proszę.
-Dziękuję pani!- chlipnęła- Moi bracia… Przecież byli tacy młodzi! Tacy mądrzy i inteligentni!
-I tacy właśnie giną pierwsi.- rzekł martwym tonem Syriusz- Szczury chowają się pod ziemią.
Peter pociągnął nosem.
Zapanował czarny nastrój po wydarzeniach na równinie. Coraz bardziej ogarniała nas melancholia, apatia, czasem paranoja… Nigdy jeszcze tak czarne chmury nie zawisły nad Zakonem. Każdy wiedział, chociaż nie odważył się wypowiedzieć na głos, że to początek końca. Wiedzieliśmy, że wszyscy, co do jednego, zginiemy. Pytanie brzmiało tylko, kto następny?
-Lupus. Deformitas. Dolor. Molestia. Mors Violenta.
Zapatrzyłam się w przestrzeń, powtarzając te słowa w jakiejś apatii.
Nicholas biegał, cały w skowronkach, po różanej altance. Późnowiosenne, ciepłe powietrze działało na niego pobudzająco. Syriusz próbował dotrzymać mu kroku, ale nie do końca mu się to udawało, więc tuptał wolno za bratem. Cosmo i Rosemary siedzieli w wózku.
Patrzyłam na Nicholasa z zaniepokojeniem. Był zdrowym, rumianym chłopcem, bez żadnych anomalii. Od jego tajemniczego uśnięcia, które miało miejsce półtora roku temu, nie zdarzyło się praktycznie nic podejrzanego.
Usłyszałam kroki. Po chwili zza ściany czarnych róż wychylił się Syriusz. Uśmiechnął się na widok swojej rodziny, po czym usiadł obok mnie, przypatrując się dzieciom w wózku.
-Wiesz, doszłam właśnie do wniosku, że wiem, co jest Nicholasowi.
Syriusz oderwał wzrok od Cosmo i Rosemary i popatrzył na mnie, zaskoczony.
-Pamiętasz klątwę, o której mówiłam w ten pamiętny dzień powrotu do Hogwartu w siódmej klasie?- zapytałam- Klątwę czarodzieja Mortimera, którą rzucił na nastolatka z lustra. Opisywałam ją dokładnie, prawda? Dotyczyła Nicholasa.
Syriusz powoli rozszerzył oczy.
-Jak to? Nicholasa zobaczyłaś w tym lusterku? Wtedy, na półtora roku przed jego narodzinami?
-Tak myślę. Od samego początku tego chłopaka pokochałam. Z początku uważałam, że to ktoś, z kim przyjdzie mi się związać kiedyś, gdy… no wiesz, gdy uwolnię się od ciebie.
Syriusz poruszył się niespokojnie, ale wyrozumiale kiwnął.
-To był Nicholas, mój pierwszy synek.- rzekłam wolno, obserwując dwuletnie dziecko- A Mortimer, by zemścić się na mnie, rzucił na Nicholasa klątwę. Tyle, że nie wiemy, jaką.
Syriusz nie odparł, próbując zebrać myśli.
-Jak wyglądał?- zapytał w końcu cicho, opanowując ciekawość.
-Nicholas?- przekręciłam się na ławeczce- Ech… Niesamowicie. Nie był podobny ani do ciebie, ani do mnie. Trochę do Remusa, ale tylko trochę. Z oczu. Te miał po tobie, stalowoszare.
-Zgadza się.
-Natomiast wyraz ewidentnie po Remusie. Olbrzymie, smutne i zamyślone oczy dziecka. Nicholas będzie bardzo ładny, tak to ujmę.- popatrzyłam uważnie na obiekt naszej rozmowy, który właśnie nurkował dłonią w ziemi- Twarz jakaś niewinna, melancholijna, trochę nie z tego świata. A włosy? Raczej ciemnobrązowe. Pomiędzy twoimi, a Remusa. Na oko w lustrze miał około dziewiętnastu lat.
Syriusz westchnął, trąc nerwowo dłonie.
-Ciekawe, możesz powtórzyć tę klątwę?- poprosił po chwili myślenia.
Wykonałam prośbę wolno i wyraźnie. Syriusz zasępił się, bawiąc niedbale z czarnowłosym synem, drugim w kolejności, który właśnie nadbiegł.
-Lupus…- mruknął- Nie znam łaciny, ale to chyba o tym wilku mówił lekarz.
-Lupus to wilk, zgadza się. Tylko co to ma wspólnego z Nicholasem?- zaniepokoiłam się- Trzeba pamiętać, że Mortimer był mistrzem polimorfii i likantropów. Nie bardzo mi się to podoba. Mógł rzucić jakiś paskudny czar z zakresu polimorfii i przemian.
-Nicholas nie może być wilkołakiem.- skrzywił się Syriusz- Przemiany w wilkołaka następują u ludzi już po pierwszym roku, gdy dziecko zaczyna chodzić. Nic takiego nie miało miejsca. Ale i tak pozostaje ten wilk dla mnie niewysłowioną tajemnicą… Dalej. Deformitas. Co to oznacza?
-Nie mam pojęcia.- mruknęłam z frustracją- Kojarzy mi się z deformacjami. To wszystko.
-Mnie też. Natomiast nie wiem, co oznaczają następne słowa. Violenta jedynie jest jakieś jaśniejsze, kojarzy mi się z gwałtem i przemocą.
Popatrzyłam na niego strachliwie.
-Nieźle, nie ma co.- wzdrygnęłam się- Piękna prognoza na życie dla naszego dziecka.
-Spokojnie. Przecież to nie musi oznaczać właśnie tego! Mogę się mylić, łaciny nigdy nie uczyłem się specjalnie pilnie. Uciekałem w domu rodzicom na strych, gdy kazali mi się uczyć słówek. Dopóki nie zaplątałem się wariacko w mokre prześcieradła, które wywiesił pod stropem Stworek i wszystkie uświniłem. Matka sprała mnie za to długą listwą, ojciec poprawił ochoczo tomem rodzinnej genealogii i odechciało mi się biegać po strychach, zwłaszcza w towarzystwie prześcieradeł.
Popatrzyłam na nieświadomego Nicholasa, przewracającego grudkę ziemi w paluszkach.
-Mama!- zapiszczał- Cio to? A cio to?!
Nawet nie zdziwił mnie fakt, że już widziałam swojego syna grubo starszego. Jakoś czułam, że to musiał być on. Nikt inny.
***
Rosemary podniosła się z siadu. Świat wydał się jakiś większy.
Dostrzegła na ścianie delikatne ruchy światła. Zafascynowało ją to niezmiernie i nie potrafiła oderwać wzroku od tego drgania blasku.
RYMS! Niezrażona wstała z pozycji siedzącej, do której nieświadomie zjechała i ruszyła wprzód, czując jedynie wyjątkowy opór własnych nóżek.
Głosy i radosne śmiechy odbijały się gdzieś w jej głowie. Głosy, których się nie bała.
Do salonu wpadła para nóg w czarnych, włochatych skarpetkach. Rosemary popatrzyła w górę.
-O!- ucieszył się piskliwie ktoś, kogo bardzo lubiła. Miał zawsze na twarzy uśmiech, a Rosemary uwielbiała uśmiechy- Czyżby moja rodzynka wykształciła w pełni aparat transportujący? Syriusz! Pozwól no tu, kotek!
Do salonu zajrzał tata. Jego cała twarz się rozpromieniła. Rosemary jeszcze bardziej to uszczęśliwiło.
Wyciągnęła tęsknie rączki. Ojciec uśmiechnął się czule.
-Patrz, jaka samodzielna, Rogaś.- rzekł z dumą.
-Nie to, co ty.- mruknął z przekąsem czarnowłosy- Do tej pory nie umiesz sam posmarować chleba.
-No ha ha! Umiem!
-Ale konsekwentnie symulujesz!- wyszczerzył się towarzysz ojca, którego Rosemary tak uwielbiała.
-Jedynym symulantem w tym towarzystwie jesteś ty i twoja pozorna praca mózgu.
-Ty-łotrze-plask!- powiedział na jednym wydechu pan w okularach, a bardzo to Rosemary rozbawiło- Bij się mężnie, kozaku!
Po czym pochwycił serwetkę ze stołu i dramatycznie zdzielił tatę po twarzy. Ten zrobił śmieszną minę osoby przestraszonej, zdziwionej i zdegustowanej naraz, co zaowocowało przezabawnym grymasem. Rosemary znowu się zaśmiała. Ojciec szybko chwycił świecę ze stołu i uderzył w przyjaciela, przyjaciel sięgnął po łyżkę, tata po kapcia, przyjaciel chwycił taborecik, tata-krzesło, przyjaciel wyleciał z salonu, by po chwili przytaszczyć kredens. Tata wywalił gały na wierzch i ryknął śmiechem, co także uchachało dziewczynkę. Potem rozległ się wrzask z głębi domu:
-Skaranie boskie z tym chłopem! Gdzie on polazł z tym kredensem!? James, wracaj tu natychmiast z tą szafką, muszę wyjąć cukier!!!
-Cukier już idzie, Liluś! Popatrz na moją chrześnicę, Łapko!
Tata i czarnowłosy przyjaciel zaczęli się uśmiechać na widok Rosemary, wciąż chichoczącej dzikim śmiechem dziecka.
-PIF PAF, BANG BANG!- zakrzyknął nagle pan i począł truchtać w stronę Rosemary. Ta zapiszczała z uciechy i rzuciła się do ucieczki.
-Hmm, stosujesz jakże wyszukane zwroty w rozmowie z moją córką…- zadrwił gdzieś z tyłu tata.
Rosemary uciekła za stół, a pan w okularach począł bardzo wolno biec w miejscu.
-YYYY!!!- stęknął.
-No, ale tempo zawrotne!- skomentował z rozbawieniem ojciec.
Pan nagle rzucił się niespodziewanie do przodu i złapał chrześnicę, podrzucając do góry. Trochę ją to wystraszyło, ale tylko z początku, bo potem zdzierała gardło we wrzasku uciechy.
-Co wy robicie temu dziecku? Ze skóry ją obdzieracie?- spytała mama, wkraczając do salonu i niosąc przed sobą miskę z sałatą.
Rosemary, postawiona na nogi, ruszyła ku czarnowłosemu berbeciowi, siedzącemu na dywaniku przy oknie. Chłopiec od dłuższego czasu przyglądał się wyczynom ojca z otwartą buzią. Rosemary stanęła nad nim z kamienną twarzą, mały popatrzył na nią z dołu swymi olbrzymimi, zielonymi oczami, po czym rozdziawił buzię szeroko. Dorośli jakby zamarli.
Rosemary poklepała czarnowłosego rówieśnika po mięciutkich włoskach, po czym przytuliła tak za szyję, jak zawsze przyduszała swego misia. Chłopiec stęknął lekko, ale ze strachu go sparaliżowało.
-Ojejciu! To musi być miłość!- wyszczerzył się czarnowłosy pan i poklepał tatę po ramieniu- Aż Harry’emu oczy zaszły łzami!
-Bo moja córka go dusi, gwoli informacji.- mruknął tata z rozbawieniem- Weź, może ja ją…
-Eee… Harry to Harry, nic mu nie będzie. Stalowe nerwy.
-Myślisz?- skrzywił się sceptycznie tata, zerkając na przyjaciela.
-Taak.- rzekł przyjaciel flegmatycznie, po czym uśmiechnął się łobuzersko- W przeciwieństwie do ciebie!
78. Zagadka dziewiątej osoby Dodała Mary Ann Lupin Niedziela, 10 Kwietnia, 2011, 10:57
za dwa tygodnie następna
Osunęłam się wolno na kolana, czując łomotanie serca w mózgu. Coś mi w nim zdrętwiało.
-Mary Ann!- zawołał rozpaczliwie, jakby przez mgłę Syriusz.
Nie słyszałam więcej, uderzając z rozpędu ciałem o podłogę sypialni…
Ocknęłam się raptownie, czując paraliżującą niemoc. Powoli oddychałam z trudem.
-Budzi się… Już wszystko w porządku, Syriuszu!
Czyjś kobiecy głos. Szelest. Szum. Szept.
Otworzyłam oczy. Nade mną stała Emelina i Alicja, Frank znajdował się na tyłach sypialni z Syriuszem, Fabianem, Gideonem i Peterem.
Poczułam gorycz w ustach i metaliczny posmak krwi.
-Remus… -szepnęłam. Zakręciło mi się w głowie.
-Już wszystko dobrze!- rzekła uspakajająco Emelina.
-Ale Remus!- w moich oczach zaszkliły się łzy- Remus! On… nie żyje…
-Żyje.- rzekł ponuro Gideon.
Usiadłam szybko na łóżku.
-Żyje?- zapytałam, czując porażającą ulgę.
-Taa… Co nie znaczy, że ma się dobrze…
-To znaczy?
-Remus został porwany.- mruknął Syriusz- Przez śmierciożerców.
Ulga ulotniła się szybko. Poruszyłam się niespokojnie na łóżku.
-Skąd wiecie?- zapytałam w końcu.
-Moody dorwał jednego ze śmierciożerców, Wilkesa. Z jego zabitego ciała wyjął wspomnienia. Remus znajduje się w willi Lestrange’ów. Pewnie już niedługo.
Zaległa okropna cisza.
-To co robimy?- spytał Peter, z nerwów zacierając ręce.
-Jak to, co? Ratujemy go!- rzekł Syriusz- Natychmiast. Szalonooki zawiadomił już cały Zakon. Zleci się tu ten, kto może wyruszyć po Remusa.
-A Lily i James? Oni też wiedzą?- zapytałam.
-Oszalałaś?!- przeraził się Syriusz- Widzisz minę Jamesa, gdyby ktoś mu powiedział, że Remus został porwany i jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie? Co by zrobił, jak myślisz?
-No tak, to głupie.- przyznałam- Na pewno trzeba by go przywiązać do nogi od stołu, bo by nie usiedział. Zwłaszcza, że chodzi o jednego z Huncwotów.
W tym momencie do sypialni wpadł Moody, za nim Dorcas Meadowes, a po niej Caradoc Dearborn, będący w Hogwarcie obrońcą w naszej drużynie i obecnie członek Zakonu.
-Sprawa jest poważna.- zagrzmiał Moody na dzień dobry- Musimy się spieszyć. Nie trzymają go dla ozdoby. Jest im potrzebny, a jak przestanie, to się go pozbędą!
-Szalonooki!- zawołała Emelina z oburzeniem i czule otoczyła mnie ramieniem- Tu jest siostra Remusa! Nieco więcej delikatności!
-Nie owijam w bawełnę!- warknął.
-Cicho. Ruszajmy lepiej.- szepnęłam smętnie.
Wszyscy na mnie popatrzyli. Mieli zmieszane miny.
-Zrobię wszystko, byleby Remus wydostał się stamtąd.- rzekłam cicho- Nie traćmy czasu.
-Kto leci?- zapytał Syriusz.
-Wszyscy, to chyba jasne!- zawołała z oburzeniem Alicja.
-A Neville?- zapytał Frank- Moja mama się nim zajmie, prawda? Prosiłaś ją o to?
-A co z naszymi dziećmi?- zapytałam Syriusza i rozejrzałam się, po czym zbolałym głosem poprosiłam Emelinę- Czy mogłabyś się nimi zająć? Proszę.
-Oczywiście. Będę się nimi opiekować do waszego powrotu!- skłoniła głowę Emelina.
Cała gromada, to jest ja, Syriusz, Peter, Alicja, Frank, Fabian, Gideon, Moody, Dorcas i młody Caradoc wypadliśmy na zewnątrz na październikową, zimną noc. Stukały obcasy, błyskały końce rozjarzonych różdżek. Nie dbałam o nic. W mózgu kotłował się jedynie paraliżujący strach, że jest już za późno…
Byłam na siebie wściekła. Jak mogłam przed wartą Remusa tak na niego nawrzeszczeć?! Z jakiej racji byłam dla niego taka niewyrozumiała?! Może nie być okazji, by to naprawić…
Stanęliśmy na wiązowej alei.
-Dobra, teraz teleportujmy się do willi Lestrange’ów.- zarządził Moody głośno.
-Ale gdzie to jest?- spytała Alicja.
-Ja wiem.- mruknął Syriusz- Już tam byłem. Schowali tam moją żonę, gdy ją porwano.
Wszyscy popatrzyli na niego czujnie. Potem jednomyślnie wyciągnęliśmy ręce i złapaliśmy się wszyscy. Syriusz teleportował się z nami wszystkimi po namyśle.
Powiew silnego wiatru uderzył w moją twarz. Dął potężny, zimny wiatr, niosąc za sobą krople deszczu. Staliśmy na wysokim wzniesieniu, na nieboskłonie pędziły szare, nocne chmury. A przed nami, z ciemności, wyłaniało się olbrzymie zamczysko.
-To jest właśnie twierdza Lestrange’ów.- mruknął do mnie Syriusz, po czym parsknął- Gdybym ci nie przeszkodził w planach matrymonialnych, pewnie byś tu siedziała.
Nie wiedząc czemu, cmoknęłam go mocno w odpowiedzi w policzek. Zamczysko Lestrange’ów nie przypominało Wiązowego Dworu z architektury, ale podobna atmosfera ponurego cmentarzyska unosiła się gdzieś w powietrzu.
-Za mną! Nie ma chwili do stracenia!- zakomenderował Fabian i całą gromadą pobiegliśmy do góry po stromym, kamienistym zboczu.
Dorcas machnęła różdżką, mrucząc zaklęcie wykrywające ludzi w pobliżu.
-Droga wolna!- syknęła- Alohomora!
Szczęk zamka w drewnianych, zwietrzałych i powyginanych drzwiach utwierdził nas w przekonaniu, że możemy wchodzić. Były to tylne drzwi domostwa, bo przednie-olbrzymia, ponura brama-z pewnością mogły być strzeżone.
-Lestrange’owie są na pewno w domu…- wymamrotał Syriusz, gdy przed nami z jękiem rozwarły się mroki niewielkiego hallu.
-No to oberwą ostro!- warknął Moody i wtarabanił się do środka. Za nim wbiegłam ja z Alicją- Niech uważają na swoje mroczne zadki!
W hallu coś stuknęło i wszystkie lampy gazowe zapaliły się, ukazując zimny, długi korytarz. Dostrzegłam ornamentykę charakterystyczną dla Ślizgonów: węże na każdej powierzchni.
Za nami drzwi zamknęły się, skrzypiąc. Staliśmy, małą dziesięcioosobową grupką na końcu cichego korytarza na terenie wroga. Ciarki strachu i podniecenia biegały po moich plecach.
Stukot naszych obcasów przerwał ciszę. Znikąd nie dochodził inny odgłos, z wyjątkiem kroków i płytkich, szybkich oddechów. Różdżki błyskały w półmroku.
Z korytarza wypadliśmy na inny, szerszy i większy. Czułam się trochę jak w szaleńczym śnie, w którym szukam czegoś w labiryncie strachu.
-Cicho!- syknął Caradoc.
Wszyscy zamarli, nadsłuchując. Cisza piszczała w uszach, napierała na bębenki. Patrzyliśmy po sobie z napięciem, kropelki potu rosiły czoła.
-Nic. Żywej duszy.- rzekł po minucie Caradoc najcichszym szeptem.
Zdecydowaliśmy się wejść do jakiegoś pomieszczenia kamiennego zamczyska. Wybraliśmy pierwsze lepsze. Był to dość dziwny salon z olbrzymimi kolumnami pośrodku. Kolumny zostały wykonane z czarnego granitu i do tego rzucały półmrok na to, co za nimi.
-Widzę chyba drzwi. Warto zaryzykować, nie?- zapytałam.
Poszliśmy więc w tamtym kierunku. Droga przez salon nie była przyjemna. Gęste kolumny ograniczały widoczność, a kamienne gargulce na ich podstawach zdawały się nas obserwować obrzydliwie świecącymi oczyma z białych łupków. Cisza aż hałasowała.
Drzwi otworzył drżącymi rękoma Peter. Nie skrzypiały. W pomieszczeniu była pokaźna, wysoka biblioteka o czarnych, hebanowych, ciężkich półkach. Strop ginął w mroku, jakby go nie było. Weszłam pierwsza, drętwiejąc czujnie. Moje kroki odbiły się pokaźnym echem w olbrzymim, pustym i martwym pomieszczeniu. Peter, stojący obok mnie przełknął ślinę głośno.
-Rozdzielamy się. Poszukamy czegoś. Chociażby drzwi.- zadecydował Moody- Ja i Caradoc idziemy w prawo, Fabian i Gideon w lewo, Alicja z Frankiem do przodu, Mary Ann i Dorcas-alejką na północny zachód, a Syriusz i Peter-tą na północny wschód. Idziemy!
Bez dyskusji rozdzieliliśmy się i ruszyliśmy swoją drogą. Zagłębiłam się z Dorcas w alejkę pomiędzy ciemnymi, wysokimi półkami. Poczułam dziwną gulę w gardle.
Szłyśmy w milczeniu, oglądając się czasem na siebie w milczeniu. Czułam zdenerwowanie. A jak Remusa już tu nie ma? Wzięli go gdzie indziej albo… Nie, nie chcę o tym myśleć…
Nagle, gdzieś z prawej rozległ się potężny zgrzyt, potem krzyk Alicji i rumor. Ja i Dorcas popatrzyłyśmy po sobie ze strachem. Krzyki Alicji i Franka zrobiły się jakby odległe, odpływające, dudniące gdzieś w ścianie olbrzymiej biblioteki.
-Chodź!- syknęła Dorcas, ciągnąc mnie za rękaw. Pobiegłyśmy w tamtą stronę, wpadając przy okazji na Syriusza i Petera. Ja i Syriusz wymieniliśmy wymowne spojrzenia, po czym szybko ruszyliśmy w stronę podejrzanych odgłosów.
Na miejscu, przy ścianie stali już Moody, Caradoc i bracia Prewett. Patrzyli bezradnie po sobie. W powietrzu unosiło się trochę pyłu.
-Longbottomowie przepadli, jak kamień w wodę.- powiedział Caradoc, przełykając ślinę.
-Ten dom chyba się z nami bawi, wiecie?- szepnęłam, oglądając czujnie ciemny strop. Tak, śmiał się. Ta cisza i niewinność mówiła to.
Wszyscy podnieśli posępny wzrok ku górze. Potem Syriusz wolno, pieczołowicie pokonał parę kroków dzielących go od ściany i biblioteki przy tej ścianie. Popatrzył chwil kilka na grzbiety ksiąg.
-Ten pył musiał się skądś wziąć.- mruknął, po czym zebrał trochę z ziemi- To drobne trociny.
Wymieniliśmy pytające spojrzenia. Syriusz ukucnął i począł coś majstrować przy bibliotece.
W końcu powstał i rzucił:
-Wzięły się stąd, iż za biblioteką jest pewnie ukryte przejście. Longbottomowie znikli za nim. Trociny wzięły się z tarcia drewna. Tylko jak to otworzyć?
Ja i Gideon dopadliśmy do ksiąg i spróbowaliśmy zmusić półkę do ruchu. Nic to nie dało.
Peter westchnął i kopnął lekko stojący na pajęczej nóżce kandelabr. Jęknął:
-To bez sensu! Nigdy nie znajdziemy Alicji i Franka!
Rozległ się zgrzyt, potem podejrzany furkot, i średniej wielkości dywan przy bibliotece, razem z drewnianą podłogą, na której leżał, odgiął się w dół.
-AAAAACH!!!
Ja, Gideon i Syriusz, który wciąż stał przy bibliotece, runęliśmy w dół z kretesem, w plątaninie nóg i odnóży zjeżdżając wciąż w dół i w dół kamienną, gładką rurą. Była stroma i piekielnie długa.
Spróbowałam jakoś odzyskać równowagę, ale nie mogłam się wyplątać z ciała Syriusza i Gideona. Mogłam jedynie patrzeć z trwogą i przerażeniem na idealną ciemność naokoło mnie. Straciłam wszelką orientację w lepkiej czerni. Co jakiś czas gwałtownie skręcaliśmy i nawet nie potrafiłam określić, w którym kierunku.
W końcu uderzyłam o coś mocno głową. Ja, Syriusz i Gideon legliśmy w jednej zbitej masie na kamiennej podłodze. Podniosłam się szybko, gotowa do walki.
-Tu nikogo nie ma. Z wyjątkiem jego.- rzekła ponuro Alicja, wskazując ku górze. Ona i Frank stali przy ścianie, rozglądając się czujnie naokoło.
Popatrzyłam tam, gdzie pokazywała. Pomieszczenie, w którym się znajdowaliśmy, było nadzwyczaj wysokie, na kilka pięter. Było prostokątne na naszym poziomie, ale wyżej stawało się okrągłą wieżą o monstrualnie wielkiej średnicy. Na jej ścianach dostrzegłam parę drzwi z kilku poziomów, niczym okna nie zostały zabezpieczone żadną barierką, a od tych drzwi nie poprowadzono w przestrzeń mostów i schodów. Po prostu były w ścianach, jakby ktoś wysadził wszystkie mosty w wieży, prowadziły bezpośrednio ku niczemu. A wysoko…
-Remus!- jęknęłam- To Remus!
Remus zawisł luźno przy samym stropie tej olbrzymiej wieży. Otaczała go zielonkawa poświata, chociaż stąd mogłam go poznać jedynie po ubraniu. W końcu był wielkości żuka.
-Aha.- zgodził się ze mną Syriusz- Tylko jak się do niego dostać?
Rozejrzałam się po pomieszczeniu. Było kamienne i mroczne, światło nie oświetlało go w dużym stopniu. Staliśmy w prawym dolnym rogu prostokąta, jaki tworzył komnatę. Po prawo w ścianie były jedynie drzwi w liczbie dwóch, poza tym nic tam nie stało. Naprzeciwko nas, przy równoległym murze ktoś postawił olbrzymie akwarium z lekko zielonkawym płynem. Na ścianie naprzeciw tej z drzwiami stała wielka, wysoka biblioteczka. Na środku ziała czeluść dużego, okrągłego basenu, wpuszczonego w betonową posadzkę. Podeszłam tam.
Jama była wpuszczona bardzo głęboko, na co najmniej dwa piętra. Dół pozostał zasłonięty mrokiem i cieniem, ale dostrzegłam zarysy czegoś srebrzystego i dziwny odgłos, który mógł być równie dobrze wytworem mojej napiętej wyobraźni. Starając się nie zastanawiać, co jest ukryte tam w dole, oddaliłam się do Syriusza, Longbottomów i Gideona.
-Co robimy? Któreś z tych drzwi na pewno prowadzą na wyższe poziomy, pod sam sufit.
Tymczasem rozległ się potworny hałas i z dziury za nami wytoczyli się: Moody, Dorcas, Peter, Caradoc i Fabian. Wstali i otrzepali się.
-O kurczę!- zdziwił się Fabian- A co to?
-Nie mamy pojęcia. Jakiś tajny pokój Lestrange’ów.- odparł Syriusz- Patrzcie tam!
Wskazał ręką na Remusa. Wszyscy członkowie Zakonu zrobili zdziwione miny.
-Musimy go jakoś stamtąd zdjąć. Tylko jak?- zastanowił się Moody- Coś mi się nie wydaje, by oddali nam go od tak! To z pewnością pułapka!
Rzucił okiem naokoło, ale najwyraźniej nie wykrył niczego podejrzanego. Dom wciąż stał pusty i względnie bezpieczny. Szalonooki rozglądał się długo, po czym stwierdził:
-Ale śmierciożercy tu są. Blisko.
-Co? Są tu?- zdziwił się Gideon.
-Widzę ich tam, w jednym z korytarzy.- rzekł wolno, szeptem- Na razie nie wykonują żadnych gwałtownych ruchów. Ale to pozory. Natomiast jedne z tych drzwi poprowadzą nas do Remusa. Na trasie nie widzę nikogo, kto by mógł go pilnować. Niech ktoś…
Zamilkł natychmiast, po czym warknął:
-Idą tu!
Peter jęknął, spocony ze strachu. Każdy się najeżył.
-Śmierciożercy tu idą?- zapytałam szeptem.
-Przygotujcie się.- syknął Moody- Gotowość… Zaraz się zmierzymy… Oni już wiedzą…
-GLIZDOGON!- ryknął Syriusz.
Bo oto Peter, który najwyraźniej nie wytrzymał napięcia, podbiegł do jednych z drzwi.
-STÓJ!- zagrzmiał Moody- NIE TE DRZWI! IDZIESZ NA NICH!
Peter rozwarł na oścież portal, zielony na mokrej twarzy.
ŁUP! Czerwone zaklęcie zmiotło go z nóg. Przekoziołkował parę razy w powietrzu i gruchnął o przeciwległą ścianę, osuwając się obok biblioteki bez zmysłów.
-PETER!- jęknął Syriusz.
Do pomieszczenia wlała się cała wataha śmierciożerców. Posypały się zaklęcia, strumienie przeszyły napięte powietrze.
-Ktoś musi ratować Remusa! RELASHIO!- krzyknęłam w zgiełku do Fabiana, który walczył ze mną ramię w ramię z Bellatriks. Moje zaklęcie przygwoździło ją do podłogi chwilowo.
Fabian popatrzył z zaciętą miną do góry, po czym przeczesał rude włosy i pomknął ku drugim drzwiom, by uratować mojego brata. Rozejrzałam się szybko.
Moody zmagał się z Rosierem, Syriusz z Rabastanem, Gideon z Rudolfusem, Dorcas z Lucjuszem, Alicja z Nottem, Frank z Dołohowem, a Caradoc z Crabbe‘em.
-AVADA KEDAVRA!!!
To Bellatriks zdołała się otrząsnąć i spróbowała sprowadzić mnie na ziemię. Umknęłam, krzycząc w jej kierunku:
-Incarcerus!
Odbiła je zgrabnie, wstrząsając czarnymi, lśniącymi włosami. Ryknęła za to:
-CRUCIO!!!
Uchyliłam się niezręcznie, ale nie oberwałam. To dlatego, iż Caradoc otrzymał właśnie od Crabbe’a cios fioletowym zaklęciem, pozbawiającym kości i wyleciał w powietrze. Klątwa Bellatriks uderzyła w jego bezwładne ciało, które runęło ciężko na betonową posadzkę. Z ust i uszu ciekła mu krew.
Tymczasem rozległ się ryk bólu. Popatrzyłam na Moody’ego przez ramię, bo to on go wydał. Miał całą pokrwawioną twarz i słaniał się z bólu na ziemi. Rosier śmiał się szaleńczo.
-AVADA KEDAVRA!!!- zawył Szalonooki.
Śmiech Rosiera ustał, on sam osunął się na posadzkę. Moody wstał i podjął bezzwłocznie walkę z wolnym Crabbe’em, ignorując krew na twarzy. Ja natomiast musiałam zająć się Bellatriks, którą rozsierdziła śmierć Rosiera z ręki Alastora.
-I co, ślicznotko?!- ryknęła szaleńczo- Nie masz dość?! To dla twoich bachorów! Może zostaną sierotami?! DO NICH TEŻ SIĘ DOBIORĘ!!! CRUCIO!
Nie zdołałam się uchylić i przeszył mnie potworny ból. Upadłam, wijąc się w agonii. Cierpienie przeszywało każdą, najmniej znaczącą komórkę ciała…
Ból ustał, Bellatriks wrzasnęła krótko i zawisła w powietrzu do góry nogami. To Syriusz wysłał ją tam, gdy zobaczył co się dzieje. Za chwilę wykonał szybki unik w dół, gdy Frank, pędzący w powietrzu po poziomej linii świsnął mu nad głową, wysłany do tyłu jakimś mocnym zaklęciem odrzucającym. Wpadł z jękiem i łoskotem na bibliotekę. Olbrzymi mebel chwiał się chwilę, po czym ze zgrzytem, najpierw niezwykle wolno, runął do przodu. Frank zakrył głowę rękoma, ale kilka ciężkich woluminów obsypało go, a po chwili cała biblioteczka przygwoździła go do posadzki z potwornym hukiem. Alicja krzyknęła gdzieś za mną ze strachu. Rozejrzałam się. My straciliśmy Petera, Franka i Caradoca plus Fabian, który poleciał ratować Remusa. Oni zaledwie Rosiera. Obecnie otoczyli nas kołem, zaganiając do środka i śmiejąc się ohydnie.
Popatrzyłam po moich przyjaciołach: Syriuszu, Alicji, Alastorze, Gideonie i… Dorcas?
-Gdzie jest Dorcas?!- zapytałam. Reszta rozejrzała się naokoło ze zdziwieniem. Ani Dorcas, ani walczącego z nią Malfoya nigdzie nie było.
-Miło, że wpadliście!- wyszczerzył się Rudolfus, reszta zarechotała- Muchy na lep.
-Te muchy zaraz was zgniotą, ścierwo!- warknął Szalonooki.
Rozgorzała batalia na nowo. Tym razem Moody zajął się Dołohowem i Crabbe‘em naraz, Syriusz znów Rabastanem, Alicja Rudolfusem, Gideon Nottem, a ja Bellatriks.
Świst zaklęć i rozłupywanie ścian tworzyły potworny rumor.
-Sectumsempra!- zawołała Bellatriks.
-Protego!- krzyknęłam.
-CRUCIO!- ryknęła.
-UWAGA!!!- ktoś zawył.
Bo oto Rabastan uderzył w olbrzymie akwarium. Spodziewałam się huku, ale akwarium uniosło się i zatoczyło nisko nad naszymi głowami koło, rozpędzając się. Wszyscy zrobili unik, a akwarium zachwiało się, rozpędzając wciąż, po czym Rabastan wycelował je w pierwotny cel-Syriusza, który zakrył twarz łokciami. Monstrualnych rozmiarów i pojemności pojemnik z zielonkawym płynem z kretesem łupnął z potężnego rozpędu w niego, rozwalając się w drobny mak. Towarzyszył temu potworny rwetes i chlust zielonkawej cieczy, rozlewającej się po betonie. Po akwarium zostały jedynie olbrzymie kawały szkła, mniejsze odłamki, coś oślizgłego, ruszającego się wolno w uciekającym płynie i Syriusz, leżący bez zmysłów na ziemi, cały zakrwawiony i mokry.
-SYRIUSZ!- krzyknęłam piskliwie, czując przerażenie i wściekłość.
Bellatriks wykorzystała moją chwilę nieuwagi, po czym zaśmiała się wysoko i wrzasnęła:
-Wingardium Leviosa!
Poczułam, że coś unosi mnie do góry. Oderwałam wzrok od Syriusza i spróbowałam odzyskać grawitację. Nic to nie dało.
-Miłej zabawy!- zaśmiała się, po czym wykonała nagły ruch różdżką, wyrzucając mnie z rozpędu w sobie tylko znanym kierunku. Z rosnącą trwogą i wysokim krzykiem patrzyłam, jak tajemnicza jama na środku posadzki rośnie w moich oczach, by za chwilę znaleźć się nad nią i zostać przez Bellatriks wrzuconą na samo dno. Uderzyłam bezceremonialnie o ścianę dziury, po czym zjechałam po czymś kleistym na sam dół. Wstałam szybko, rozglądając się w mroku naokoło. Było przeraźliwie ciemno, w górze majaczył jedynie okrągły otwór wielkości piłki, oświetlany czasem zaklęciami. Było tu dość głucho, okrągłe ściany tłumiły to, co działo się na górze. Rozejrzałam się czujnie. Co Bellatriks miała na myśli, mówiąc „Miłej zabawy!”?.
Nieopodal mnie dostrzegłam skorupki czegoś, co kiedyś musiało być pokaźnym jajem jakiegoś stwora. Coś srebrzystego majaczyło w poświacie różdżki naokoło mnie. Studnia była tym wysłana. Podeszłam bliżej. Na materiale zamigotały błyski. Dotknęłam tego. Było lepkie. To przecież…
Przełknęłam ślinę. Jedna, jedyna kropelka potu spłynęła po moim kręgosłupie. Obróciłam się powoli.
Z gniazda w drugiej połowie studni wypadła na mnie wściekła samica akromantuli wielkości średniego słonia. Była czarna, włochata i miała olbrzymie, ociekające jadem żądło i szczypce. Cofnęła się lekko, wydając ultradźwięki, gdy zaświeciłam jej prosto w rząd białych ślepi. Na widok tego ośmionogiego stwora, wypełniającego trzy czwarte studni przeszyło mnie paraliżujące przerażenie. Akromantula najwyraźniej była tak długo w ciemnościach, iż nie widziała do końca dobrze. Ale z pewnością doskonale słyszała.
Przylgnęłam do ściany, rozpłaszczając się na niej. Wyjście majaczyło nade mną na wysokości około parunastu jardów, przede mną olbrzymia bestia właśnie przywykła do blasku mojej różdżki. W końcu zaatakowała.
Odtoczyłam się w bok, plącząc w pajęczynie. Czułam panikę, gdy akromantula błyskawicznie zawisła nade mną, celując żądłem w bezbronne ciało ofiary. Tak musi się czuć mucha…
-Gdzie jest moja różdżka?!- jęknęłam, szarpiąc się w pajęczynie na boki, gdy akromantula raz po raz celowała w moje ciało żądłem, zamiast tego uderzając w nicość.
Namierzyłam różdżkę. Utknęła w pajęczynie kilka cali nade mną, dyndając beztrosko. Zawyłam, wyrwałam z lepkiej, beznadziejnej substancji ramię i chwyciłam patyk.
-RELASHIOOOO!!!
Akromantula zaskrzeczała ohydnie, po czym odtoczyła się na boki, łapiąc za żylaste podbrzusze. Odetchnęłam z ulgą, obserwując wijące się obrzydliwie cielsko.
-Diffindo…
Uwolniłam się z pajęczyny zupełnie. I stanęłam przed olbrzymim, słaniającym się pająkiem.
-Aguamenti!
Strumień wody zalał bestię. Zaskrzeczała w proteście.
-AGUAMENTI MAXIMA!!!
Strumień wody zalał wodospadem studnię. Tak właśnie miałam zamiar się wydostać. Zostać wypchniętą przez wodę.
Dziura szybko napełniała się. W końcu poczułam, nie bez strachu, że tracę grunt pod nogami. Na szczęście pozostałam na powierzchni, jak korek, wirując w kółko i trzymając rękę wysoko, by różdżka napełniała jamę. Gdzieś w połowie roztańczonej dookoła drogi na górę z odmętów wyłoniła się skrzecząca akromantula. Przebierała grubymi, owłosionymi odnóżami w powietrzu, młócąc wodę w proteście i skrzecząc przeraźliwie. Tonęła.
Akromantula i ja znalazłyśmy się niebezpiecznie blisko siebie. Obiłam się o jej ohydny, budzący grozę odwłok. Pająk wyczuł mnie i oplótł moją osobę śmiercionośnym splotem, albo chcąc się utrzymać na powierzchni, albo próbując się zemścić. Czułam na sobie ohydny uścisk pająka i wezbrało mi się na wymioty.
-AUU!!!- jęknęłam, czując łzy, bowiem odczulam ostry ból w udzie. Jej żądło najwyraźniej musiało wycelować wreszcie w moje ciało. Starając się nie myśleć, co to oznacza, ryknęłam:
-Drętwota!
Akromantula legła sztywno do góry brzuchem, wypychana przez wodę jak korek. Powróciłam do napełniania wodą studni, wspinając się na jej podbrzusze z trudem. Co prawda, całkowicie się zanurzyła pod moim ciężarem, ale nie dbałam o to, że ją uduszę.
-Auu!- jęknęłam, ściskając udo. Nie pamiętałam, jaki skutek ma jad akromantuli. Chyba niezbyt pozytywny, skoro wszyscy się go bali.
W końcu woda wypełniła po brzegi basen i zaczęła się wylewać. Wypłynęłam na podbrzuszu martwej akromantuli. Wszyscy obecni wytrzeszczyli na to oczy. Zeszłam z niej, uginając się pod zranioną nogą.
Zostało nas niewielu. Większość leżała, powalona. Na podłodze słaniał się jeszcze Gideon. Miał pogruchotane nogi, pełzł ku różdżce, porzuconej samotnie na podłodze. Drgnęłam, by pomóc, ale było za późno.
Rudolfus, trzymający Alicję za ramię, wysłał ku Gideonowi jakieś zaklęcie. Ten krzyknął i opadł głową na ziemię. Wokół głowy powstała kałuża krwi, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że Gideon ma uszkodzoną czaszkę. Popatrzyłam na Rudolfusa wilkiem, dysząc ciężko i drżąc z przemoczenia. Obok niego stała podniecona Bellatriks, niedaleko mnie zawzięty Moody. To byli wszyscy.
-Mówię po raz ostatni, Moody.- wycedził Rudolfus- Poddajcie się. Inaczej ją zabijemy.
Alicja szarpnęła się w jego uścisku. Wycelował różdżkę w jej skroń.
Zaległa cisza.
-Alastorze!- syknęła Alicja- Nie poddawaj się! Mogę zginąć za Zakon! Za Remusa! Przysięgałam!
-Zamilcz, suko!- wrzasnęła Bellatriks i wymierzyła jej cios w bok- Heroiczna dziewucha.
Moody zgrzytnął zębami, widząc to.
-No więc?- zapytał Rudolfus- Nie będę powtarzał.
Ja i Moody wymieniliśmy posępne spojrzenia. Nie wiedziałam, jak wybrnąć. Aż nagle…
-Dobrze. Poddaję się.- rzekłam.
Moody wytrzeszczył oczy. Puściłam mu oko tak, by Lestrange’owie nie zobaczyli. Zrozumiał. Wolno ruszyłam ku nim, po czym uśmiechnęłam się ohydnie, zamykając oczy.
Błysk kłów i pazurów. Wykonałam mocny skok do przodu, czując się znowu jak wolny kot. Z wrzaskiem, jakiego nie powstydziłby się za młodu stary Julian, wygrzewający się pewnie obecnie w Dworze, skoczyłam na Bellatriks i zatopiłam kły w jej dłoni.
-AAA!!! CO TO?!
Moody nie czekał, aż go poproszą do tańca. Wycelował jedno zgrabne zaklęcie w kierunku zszokowanego Rudolfusa, po czym drugie takie wysłał do Bellatriks, która przedtem zdążyła wykonać mną młynka nad głową, przez co wyleciałam w powietrze i gruchnęłam o podłogę głucho, czując ból w małym, czarno-rudym kocim ciele.
I tak oto wszyscy śmierciożercy padli. Moody i Alicja stali na środku tej całej pożogi tryumfalnie. Wszędzie leżały ciała, biblioteka z przywalonym nią Frankiem zagradzała pół pomieszczenia, wszędzie było mokro od mojej wody i płynu z akwarium, walały się szklane szczątki, a na środku spoczywał pokaźnych rozmiarów pająk ze skrzyżowanymi odnóżami.
Moody i Alicja podeszli do mnie. Przeistoczyłam się resztkami sił w siebie, ale nie przyszło mi to łatwo. Czułam otępiający ból. Ledwo wstałam.
-Zajmijmy się naszymi.- rzekł Moody, ocierając krew z twarzy. Okazało się, że Rosier rozwalił mu pół nosa, przez co wyglądał dość makabrycznie.
-Nie wiedziałam, że jesteś animagiem!- zawołała Alicja.
-To dłuższa historia. Nie mówcie nikomu, proszę!
Remusa już nie było nad nami, co oznaczało, że Fabian zabrał go stamtąd. Poczułam senność.
Nagle rozległ się gdzieś wysoko kobiecy pisk. Ja, Alicja i Alastor wymieniliśmy spojrzenia.
-Dorcas.- szepnęłam i rzuciliśmy się pędem ku drzwiom.
Pokonywaliśmy razem kondygnację za kondygnacją, czując przerażenie i gęsią skórkę.
-Ktoś musiał ją porwać!- ryknął Moody w biegu.
-Malfoy!- odwrzasnęłam. Zraniona noga bardzo ciążyła.
Zaczęło mi się rozmazywać wszystko naokoło. Oddech był coraz cięższy, zwalniałam.
-Mary Ann!- zganił mnie Szalonooki.
Coś nagle zgasło w moim mózgu i osunęłam się na zielonkawą posadzkę, czując krew…
Sekunda to wieczność…
Wieczność to sekunda…
Ciemność była zbyt jasna…
Wydawało mi się, że stoję w ciemnym, jasnym korytarzu. Czułam euforię. To koniec, nie muszę już się martwić! Voldemort został daleko, troski i smutki nigdy już nie będą mnie męczyć…
Popatrzyłam na nagie stopy, rozjaśnione jakby blaskiem. Zdaje się, że stoję. Na kosmosie, pode mną widać gwiazdy, setki mil lat świetlnych. I jedna, jedyna Ziemia, tam w dole…
Przede mną zamigotała czarna sylwetka. Nie poczułam strachu. Strach już nie mógł mnie dorwać nigdy więcej. On został tam. W dole. Ze wszystkim. Jestem tylko ja. Tabula rasa.
-Mary Ann.- usłyszałam łagodny głos. Ciemna sylwetka pozostawała zakryta kurtyną jasnej poświaty. Słysząc ten głos, odnotowałam nienazwaną radość.
-Gdzie jestem?- zapytałam. Pytanie o tożsamość tej osoby było zbędne.
-Na rozstaju dróg. Musisz teraz dokonać wyboru. Wolnego, mądrego wyboru. Dokąd zmierzasz?
-Chcę iść naprzód!- rzekłam bez wahania, czując radość. Onieśmieliło mnie to, co chciałam powiedzieć „Do ciebie!”- Tam jest chyba inaczej…
-Jest inaczej. Jest łatwiej.- odparł nieznajomy, zakryty kurtyną światła- Ma tak być, bo to ostateczny cel twojej wędrówki. Coś, czego pragniesz. Odwróć się.
Obróciłam twarz ku ciemnej przestrzeni. Coś zamigotało niebieskim błyskiem wśród fragmentów kosmosu. Syriusz. Nicholas, Syriusz, Rosemary, Cosmo. Remus, Lily i James…
-Syriuszu…- szepnęłam.
-Potrzebują cię.- rzekł cichym i łagodnym tonem mój towarzysz- Teraz, wszyscy. Cała dziewiątka. Nie zostawiaj ich.
Ziemia znów zamigotała. Syriusz…
-Ale będę cierpieć, prawda?- zapytałam niewinnym, dziecięcym tonem- Nie chcę.
-To zrozumiałe. Cierpienie jest złem, to, co za mną, dobrem…
-Ale życie bez cierpienia nie miałoby sensu, prawda?- zapytałam, chcąc usłyszeć odpowiedź na to dręczące mnie od lat za życia pytanie.
-Ne miałoby. Cierpienie nadaje życiu sens. Bez niego wszystko byłoby proste. Płytkie. A to, co za mną, nie byłoby już takie kuszące i wyjątkowe.
-Ile jeszcze cierpienia przede mną?
-Dużo. Każdy dużo cierpi. To ludzkie. Ale potem wszystko ustaje.
Patrzyłam zafascynowanym wzrokiem na Ziemię. Wydawało się, że płynę przez przestworza.
-Muszę zatem wracać do bliskich… Potrzebują mnie…
-Wracaj… I bądź dzielna… Wkrótce będziesz potrzebować bycia dzielną… Już wkrótce…
-Zobaczymy się jeszcze kiedyś?
-Obiecuję…
Obiecuję…
Obiecuję…
Syriuszu…
-Syriuszu…
Białe, jasne plamy. Światło. Kalejdoskop. Migoczące barwy dźwięków tysiąca pokoleń.
Usiadłam na łóżku. Pościel, idealnie czysta i biała, wydała mi się szara przy migoczącej pod powiekami bieli nie z tego świata.
-Cała dziewiątka mnie potrzebuje!- rzekłam pewnie do siebie, wstając nagle i czując przypływ nienazwanej werwy. Tak, żyję! Żyły pracują, krew krąży dziarsko pod skórą…
Podbiegłam nieomalże do okna szpitalnej sali, prawie potykając się o białą koszulę nocną, w którą byłam ubrana. Na zewnątrz padał śnieg, jeździły samochody, kręcili się mugole. Święty Mungo. Londyn. Anglia. Europa. Ziemia. Droga Mleczna…
-Cała dziewiątka mnie potrzebuje…- szepnęłam z wypiekami na twarzy- Nie wolno mi tracić nadziei i załamywać się. Cierpienie ma sens.
W salce nie było nikogo. Na ścianie tykał zegar. Zbliżał się zachód słońca. Ciekawe, który dziś dzień, skoro na ulicach leży śnieg. Ostatnio był chyba październik…
-Syriusz, Nicholas, Syriusz, Rosemary, Cosmo, Remus, Lily, James. Cała dziewiątka mnie potrzebuje…
Przytaknęłam sobie, jakby akceptując nieokreślone warunki, po czym zmarszczyłam brwi.
-Dziewiątka?- szepnęłam- Co miał na myśli? Dziewiątka? Przecież mam ośmiu najbliższych.
Naliczyłam jaszcze raz, ale rachuba nie chciała się za wszelką cenę zgodzić. Brakowało jednej osoby. Ciekawe, kogo… Kto mógłby być dziewiątą z bliskich mi osób? Jeszcze jedną.
Zmarszczyłam brwi i wróciłam do łóżka, myśląc zawzięcie nad tą zagadką znikającej osoby. To tak, jakby puste miejsce, nie zajęte przez nikogo. Jeszcze nie zajęte…
Do sali wkroczyła pielęgniarka. Jej włosy stanęły dęba.
-Pani Black! Pani się obudziła, czy to duch biega na moich oczach po szpitalu?
-Chyba ja, we własnej, materialnej osobie…- rzekłam niepewnie, bo wciąż mentalnie pozostawałam tam, gdzie nie można było teraz wrócić. Dla pewności pomacałam się po twarzy. Tak, niewątpliwie była nieprzenikalna.
-Zawołałaby pani mojego męża? Syriusza Blacka?- zapytałam dość wyniośle.
-Oczywiście. Zawiadomimy go niezwłocznie. Ucieszy się. Już stracił nadzieję. Pani była w śpiączce przez jakieś dwa miesiące!
-Dwa miesiące?!- jęknęłam. Tym razem to mnie stanęły włosy dęba.
-Tak! Za niedługo święta Bożego Narodzenia. Pewnie pani będzie chciała wrócić do domu.
-Oczywiście…
Pielęgniarka wyszła, zostawiając mnie w ciężkim rozstroju nerwowym. Dwa miesiące?! Wydawało mi się, że upłynęło pięć minut od rozmowy.
-Ech.- westchnęłam, napełniając się słodką tęsknotą za najbliższymi. Wciąż nie potrafiłam jakoś załapać tego, czego byłam świadkiem. Co więcej, wydało mi się to niejako naturalne i… jakieś domowe. Zawieszenie w wieczności i przestrzeni, ten spokój, cisza, odpoczynek…
Do sali wpadł Syriusz. Było już dobrze po piątej wieczorem. Popatrzyłam na niego czule.
Bez słowa rzuciłam mu się w objęcia.
-Wszystkiego najlepszego, dwudziesto- i jeden latku!- szepnęłam, czując łzy wzruszenia- Tęskniłam bardzo…
Syriusz oderwał się ode mnie, pochłaniając wzrokiem moją twarz.
-Tęskniłaś? Jak mogłaś tęsknić, jak wczoraj w nocy stwierdzili, że umarłaś?- wymamrotał.
-To możliwe. Nawet nie wiesz, jak bardzo tęskniłam! Całą świetlistą wieczność!- szepnęłam.
Znów go przytuliłam do siebie, mocno obejmując jego rozczochraną, czarną głowę bladymi ramionami i przyciskając ją do bijącego serca.
-Mary Ann!- jęknął głucho, przygwożdżony przeze mnie- To niemożliwe, Boże…
-Możliwe!- uśmiechnęłam się wesoło, czując chęć do życia- Wszystko jest możliwie.
Objęłam jego szyję ramionami.
-Czemu umarłam?- zagadnęłam w końcu.
-To przez jad akromantuli. Powoduje śpiączkę w skrajnych przypadkach, chociaż to nie reguła. Umiera się czasami.
-Już nie umrę, obiecuję!- parsknęłam.
-No dobra! Trzymam cię za słowo! A teraz ubieraj się i do domu! Dzieci i Remus nie mogą się doczekać! Bardzo tęskniliśmy! A Potterowie! Żebyś widziała minę Jamesa… Jak mu powiedziałem, że akromantula cię ukąsiła, sam wyraził potrzebę ukąszenia akromantuli.
-Odwiedzimy ich! Już wkrótce! Muszę wreszcie ich zobaczyć! Nie widziałam ich od trzech miesięcy! To stanowczo za długo!
Ubrałam się szybko, by wreszcie wyruszyć z Syriuszem do tych, którym byłam potrzebna. I do tej tajemniczej, dziewiątej osoby…
***
Śnieg okrył Anglię. Przykrył też lampiony ze śniegu, które zbudował James w ogródku na nasze powitanie. Byłam absolutnie przekonana, że przedstawiają gnomy, ulubione domowe zwierzątka Jima, dopóki mnie nie oświecił, że to miał być Syriusz w kuszących pozach.
Czułam radość i euforię, gdy stanęliśmy z Syriuszem, taszczącym na plecach Syriusza, a na brzuchu Cosmo, Nicholasem i Rosemary, którą niosłam ja, przed domem Potterów. Wigilia Bożego Narodzenia była pierwszym dniem, w którym miałam ich zobaczyć, od kiedy wyprowadzili się pod koniec sierpnia z Wiązowego Dworu.
Wesołe lampki choinki, migające za oknem pokazały mi, że szykuje się miły wieczór.
Drzwi otworzyła Lily, rozpromieniona i zaróżowiona, przepasana niebieskim fartuchem.
-Przepraszam, że tak późno. Indyk jeszcze nie dopieczony…- wyjaśniła, ale ja podałam córkę Syriuszowi i sama rzuciłam się w objęcia najlepszej przyjaciółki, piszcząc radośnie. Odwzajemniła to i po chwili skakałyśmy w kółko, piszcząc, jakbyśmy nie miały dwudziestu lat, lecz jakieś dwanaście. Mój mąż dyplomatycznie milczał.
-Lily! Boże, nie widziałam cię tak długo!
-Ja też! Tęskniłam! Właźcie, Meg, Łapo! Otrzepcie buty. James będzie znów narzekał, jak mu każę wypastować na nowo przedpokój.
W domu pachniało smakowicie świętami. Syriusz i dzieci poszli do jadalni, ja podreptałam za Lily do kuchni, czując potrzebę i niedobór towarzystwa Potterów.
W kuchni stał James. On natomiast przepasany był różowym fartuchem w króliczki. Zaschnięta plama na torsie oznaczała chyba, że Harry’emu nie smakowała zupka.
James zastygł w połowie robienia czegoś podejrzanego przy jednym w puddingów, gdy weszłam z uśmiechem i zauważyłam najlepszego przyjaciela.
-MEEEEEEEEEEGIEEEEEEEEEE!!!- rozwarł paszczękę i rzucił się na mnie. Podrzucił mnie prawie do góry, wietrząc jamę ustną szczęśliwie.
-JAMES!- roześmiałam się szczerze na jego widok- Stary, skostniały James.
Puściłam mu oko. Potrzebował około tuzina sekund, by skojarzyć, że tak nazywał się kiedyś.
-Aaaa…- wyraził wreszcie westchnięciem zrozumienia i uśmiechnął się głupkowato.
-Chodźcie do jadalni!- zarządziła Lily wesoło, biorąc pod rękę mnie i męża. Wymieniliśmy trzy kombinatorskie uśmieszki i jednomyślnie, tanecznym krokiem powalcowaliśmy do jadalni, gdzie Syriusz machał różdżką w kierunku talerzy, które same się rozkładały. Na dywanie przed wesoło trzaskającym kominkiem siedziały trojaczki, Nicholas, unosząc główkę do góry, niezobowiązująco pałętał się między nogami swojego ojca. Był do Syriusza bardzo przywiązany, ale jednocześnie doskonale czuł się sam. Na skromnej sofie natomiast leżał mały, pięciomiesięczny bobas.
-I jak mój chrześniak?- zagadnęłam, pochylając się nad wytrzeszczającym oczy Harrym.
-Jak widzisz, oszałamiająco.- wyszczerzył się Rogaś.
Zauważyłam, że trojaczki przyglądały się Harry’emu mimochodem. Niby nie były nim zainteresowane, ale wierzgający nóżkami Harry przyciągał ich słabo ukrywaną uwagę.
-Do stołu! Zaraz wniosę zupę z ostryg i indyka!- zarządziła Lily, a James i Syriusz skoczyli, by jej pomóc.
Rozejrzałam się. W jadalni Potterów panowała sympatyczna atmosfera. Wokół skromnej choinki fruwały złote elfy, dzieci bawiły się grzecznie, pokój oświetlały złoto i czerwień od choinki i kominka, a za zaśnieżonym oknem było ciemno i nieprzyjemnie, co wzmagało poczucie, iż panuje tu teraz wyjątkowo przytulna atmosfera.
Wkrótce zasiedliśmy przy stole, ciesząc się, iż możemy razem spędzić to święto.
-Kolejne święta razem z moim Łapą!- James zdzielił Syriusza w plecy z takim impetem, że ten władował się całą twarzą w miskę zupy z ostryg. Parsknęłam.
-Dziś nie będziemy myśleć nad tym, co złe i smutne. Dziś jest piękny, rodzinny dzień!- rzekła Lily, za wszelką cenę starając się nie zrobić zrezygnowanej miny na widok Syriusza ociekającego zupą na biały obrus- Dożyliśmy następnych świąt.
-A każde mogą okazać się ostatnie.- przytaknął z udawaną powagą James, nakładając mi soczystej nóżki z indyka.
-Obowiązkowa nutka makabry.- mruknął Syriusz, poprawiając mankiety białej koszuli od szaty- Szkoda tylko, że nie ma Luniaka i Glizdka. Zawsze spędzaliśmy razem święta.
James trochę posmutniał.
-Tak… Nie widziałem ich od sierpnia. Czy nie dałoby się jakoś nagiąć…
-Nie.- rzekł twardo Syriusz- Jedyna osoba, której powiedziałem, to moja żona. Nie dlatego, że nie ufam chłopakom, po prostu im więcej osób wie, tym większe zagrożenie. Mogliby zostać schwytani i torturowani za takie informacje…
-Tak jak Remus w październiku. Też został schwytany. Może myśleli, że coś wie?- Lily wsparła dłoń na brodzie.
-Nie, miał bardziej pełnić funkcję przynęty…
-Właśnie, opowiadajcie, jak wyglądała cała ta akcja?- ożywił się James- Wszystko, po kolei. Jestem ciekaw. Tak dawno nikt nie dzielił się ze mną czymś wstrząsającym.
Zaczęliśmy z Syriuszem na spółkę opowiadać wszystko, co wydarzyło się w zamczysku Lestrange’ów. Lily i James słuchali uważnie, wytrzeszczając zielone i orzechowe gały.
-No, w końcu Fabian zdjął z wysoka Remusa, ja z Szalonookim pokonaliśmy ostatnich wrogów.- kończyłam opowieść- Potem usłyszeliśmy Dorcas, walczącą gdzieś na górze z Lucjuszem Malfoyem. Pobiegłam tam z Moodym i Alicją, ale po drodze jad akromantuli zdążył zadziałać i nie dobiegłam. Moody sam tam się udał.
Westchnęłam. Zaległa przykra cisza.
-Biedna Dorcas.- skwitował Syriusz.
-Wiesz, na pewno byłaby dumna z faktu, że zginęła w misji ratunkowej…- mruknęłam- Za przyjaciela. Współczuję tylko Peterowi. Do tej pory nie może się pozbierać.
-Załamał się.- przytaknął Syriusz.
-Co mówił Moody?- zapytała Lily, mrugając szybko- Jak ją znalazł?
-Lucjusz Malfoy leżał pokonany na schodach.- wyjaśnił Syriusz z trudem- Dorcas bez problemu poradziła sobie ze śmierciożercą, ale Moody jej nie znalazł. Ktoś ją zatem porwał. Kilka dni potem, w trakcie poszukiwań okazało się, że to był Voldemort, we własnej osobie. Jej ciało znaleźliśmy niedaleko willi Lestrange’ów.
-Skąd wiadomo, że to był Voldemort?
Grdyka Syriusza pojechała po szyi, jego twarz wyraziła pewien niesmak.
-Ciało Dorcas było zmasakrowane przez olbrzymiego gada. To wąż Voldemorta. Teza jest taka: zabił Dorcas, po czym pozwolił pupilce pożywić się.
Popatrzyłam na nietkniętą przeze mnie zupę z ostryg i wydała mi się jeszcze mniej strawna, niż zwykle. Zaległa przykra cisza.
-No, a teraz opowiedz o tym, co ci się przytrafiło, Meg.- wymamrotał James.
-Aaa… To.- przytaknęłam- Już wam streszczałam w liście.
-Zastanawialiśmy się z Jamesem, co może oznaczać, że wkrótce będziesz musiała wykazać się byciem dzielną.- zagadnęła Lily, z wyraźną ulgą zmieniając temat.
-Nie wiem…- zamyśliłam się- To brzmi trochę strasznie. Tak, jakby czekał mnie ciężki czas, prawda? Może los zgotował mi wkrótce jakiś cios, z którego będę musiała się wykaraskać.
Syriusz, Lily i James popatrzyli na mnie w popłochu.
-To może być wszystko…- rzekłam wolno- Nastawiłam się już psychicznie na trudy.
-A mnie wciąż nurtuje ta „dziewiąta osoba”.- rzekł Syriusz- Nie potrafię dojść do wniosku, o kogo mogłoby tu chodzić. Mąż, czwórka dzieci, brat, dwójka przyjaciół, koniec, stop.
-Może chodziło o Glizdogona?- zagadnęła Lily.
-Z Peterem Mary Ann nie jest tak związana emocjonalnie. Nie, to nie on. Chociaż może…
-A jak tu chodziło o samą siebie?- zapytałam.
Przyjaciele popatrzyli na mnie ze zdziwieniem.
-No wiecie… Może chodziło o to, że potrzebuję wrócić do siebie, bo w tych warunkach zatraciłam swoją własną osobę. Może ja też potrzebuję SIEBIE SAMEJ.
-To brzmi dość sensownie…- przyznała Lily wolno.
-A ja nie do końca chwytam.- mruknął James, główkując- Pachnie mi to rozdwojeniem jaźni.
Parsknęłam, patrząc na najstarszego synka. Nicholas, kwiląc coś do siebie w prymitywnym języku, podszedł do Harry’ego i popatrzył na niego z zainteresowaniem, po czym, najspokojniej w świecie i bez premedytacji, wpakował mu palec wskazujący do półotwartych ust. Harry rozwarł paszczękę i jadalnię wypełnił płacz małego Pottera. Tego, który powinien okazać się silniejszy, aniżeli sam Lord Voldemort.
***
Po Bożym Narodzeniu przybył rok 1981. Powitał nas śnieżną wichurą, która zamieniła szybko biegnące dni w krótkie przebłyski światła. Czas we Wiązowym Dworze nieubłagalnie płynął przed siebie. Przyniósł tylko marazm, ale przynajmniej było spokojnie.
-Trochę mi się tu dłuży.- mruknął Syriusz, podając Rosemary małą figurkę hipogryfa- Chciałbym być już aurorem. Egzaminy końcowe są dopiero w przyszłym roku!
-Ja też.- odparłam poważnie- Na pewno będzie super, gdy nas zatrudnią.
-Póki co, musi nas zadowolić walka ze złem. A, kupiłaś nową kurację?
Podrapałam się po głowie. Ostatnio zaczęło mi bowiem dokuczać poczucie, iż Remus wygląda smaczniej aniżeli tort bezowy Niuńka, co już było ewidentnym sygnałem do kupienia po raz trzeci kuracji przeciwko wampiryzmowi. Kucnęłam przy synku.
-Kupiłam. O, popatrz! Patrz na Syriusza!
Syriusz wstał. Zachwiał się lekko, świat zakołysał się wkoło. Naprzeciw kucał tata, uśmiechając się ciepło. Wyciągnął niosące bezpieczeństwo ręce i mruknął cicho:
-No chodź. Do mnie, brzdącu.
Syriusz rozciągnął buzię w radosnym uśmiechu. Tak, uwielbiał, gdy tata się nim zajmował. Czuł wtedy bezpieczeństwo i dom. W ogóle lubił, gdy ktoś się nim zajmował. Bo musiał być w centrum zainteresowania rodziców.
Mały obrócił się z trudem, by zobaczyć mamę. Uśmiechała się swymi pełnymi, kształtnymi ustami. Była blisko, czuł jej zapach. Taki sam, jak wtedy, gdy go przytulała, zapach pościeli i misia, baśni i ciepłej ciemności. Marchewkowo-czarne loczki zatańczyły wesoło. Zapragnął złapać jeden z nich, bo wyjątkowo kusząco to wyglądało. Wyciągnął rączkę tęsknie.
-No chodź, szkrabie!- usłyszał za sobą.
Obrócił się do taty. Ten zachęcająco wyciągnął ręce i kiwnął do synka. Mały Syriusz znów się rozpromienił się i wydał wysoki, bardzo radosny pisk uciechy. Pomachał rączkami w stronę taty, zapominając o loczkach mamy. Zakolebał się i ruszył łapczywie przed siebie. Nieporadne nóżki odmówiły posłuszeństwa. Chociaż dystans pomiędzy mamą a tatą był mały, droga wydała się Syriuszowi długa i daleka. Zachwiał się, ale tata złapał go w ostatnim momencie i poderwał się z nim z klęczek do góry, zanosząc śmiechem. Syriusz chętnie mu zawtórował. Mama też uniosła się, uśmiechając wesoło.
-Wykonałeś swój pierwszy krok!- powiedziała.
Potem tata postawił go na ziemi, chwycił za jedną rączkę, mama złapała za drugą. Uśmiechnęli się do siebie oboje i poderwali jednocześnie Syriusza do góry. Ryczał ze śmiechu. I wiedział że chce, by zawsze tak było. Mama, tata i on.
77. Zaklęcie Fideliusa Dodała Mary Ann Lupin Niedziela, 27 Marca, 2011, 22:03
No, i następna nocia . Miłego czytania!
Następna za dwa tygodnie. I pozdro dla wszystkich, gdla których sen był ostatnio pożądanym przywilejem i nagrodą !
-Grozi wam śmierć.
Poczułam, że nie mam żołądka. Popatrzyłam nieco otępiałym wzrokiem na Jamesa. Przyciskał wymarzonego synka do piersi, jego dziecięca natura w okrutny sposób ulotniła się gdzieś. Zostało dzikie przerażenie i rodzaj poczucia niesprawiedliwości. Przecież dopiero Harry’ego otrzymał, zaledwie piętnaście minut temu! Czekał na niego tak długo, od teraz Harry miał żyć z rodzicami, pod jednym dachem. Oddychać tym samym powietrzem, co oni, dzielić ich troski i radości. Jego machina życia dopiero się rozpędzała, żył zaledwie kilkanaście minut, chociaż wiedziałam, że dla Jamesa istniał od zawsze. I co, miał tak po prostu pozwolić mu odejść? Przecież Harry był jego częścią, jego i Lily. Nie, James nigdy nie pozwoliłby, by cokolwiek zdarzyło się Lily lub temu małemu dziecku…
-Dlaczego?- jedynie to słowo przeszło mu przez gardło po chwili ciszy. Było to retoryczne pytanie. W głosie Jima wyczułam wyrzuty i silnie odczuwalne poczucie niesprawiedliwości.
-To nie jest rozmowa na teraz.- rzekł cierpliwie Dumbledore- Proponowałbym wam szybko się ulotnić i zabezpieczyć. Od tej pory będzie szczególnie chronieni przez Zakon.
-Nie pozwolimy, by on was dorwał, Rogaś.- szepnął Syriusz bardzo dziwnym głosem.
Popatrzyliśmy po sobie. Jedna mała kropelka potu spłynęła po moim kręgosłupie wolno.
-To co robimy?- w końcu odważył się spytać martwym tonem James.
-Lecisz do mnie. Tu nie możecie zostać ani chwili dłużej.- głos Syriusza nie znosił sprzeciwu.
-I ja myślę, że to jest bardzo dobry pomysł.- mruknął Dumbledore- Zabierzcie Lily z sali i schowajcie się u państwa Black tymczasowo. Tu nie możemy zostać.
James przełknął głośno ślinę, po czym kiwnął i odszedł w kierunku sali.
-Pomożesz mi?- rzucił do mnie przez ramię.
Bez słowa powlokłam się za nim do rozpromienionej Lily. Nie potrafiłam obie wyobrazić, co się zaraz stanie z jej miną, gdy James jej to wszystko opowie.
Weszliśmy do niej. Uśmiechnęła się na nasz widok, po czym nieco zmarkotniała.
-Coś się stało?- zaniepokoiła się- Na wasz twarze wkradł się smutek… Jak Harry?
James ze zbolałą miną popatrzył na trzymanego synka.
-Lily, zbieraj się.- wyjaśniłam z powagą- Lecicie natychmiast do Wiązowego Dworu.
Twarz Lily stężała.
-Do Wiązowego Dworu? Ale… Jak to?
-Nie możecie tu zostać.- wykręciłam się niezręcznie- Dumbledore przyszedł tu z pięć minut temu. Eee… z jakichś względów powiedział, że Voldemort uwziął się na całą waszą trójkę.
Czekałam na cios. Lily zmartwiała, wytrzeszczając zielone oczy.
-Chodź.- podeszłam do niej i delikatnie ponagliłam, ciągnąc za ramię. Wstała posłusznie, powalona stwierdzeniem, jakie jej przed chwilą powiedziałam.
-Chwila, Dumbledore powiedział, czemu?- zagadnęła łamiącym się głosem.
-Jeszcze nie. Oznajmił nam tylko, że Voldemort obrał sobie Harry’ego jako następny cel.
Twarz Lily w sekundę poszarzała. Machinalnie poprosiła Jamesa o Harry’ego gestem. Bez słowa wręczył jej zawiniątko, sam oplatając żonę ramieniem. W takim stanie wyszliśmy z sali szpitalnej do czekających na nas Huncwotów i Dumbledore’a.
-Chodźmy, zatem.- zawołał Syriusz, napięty do ostatnich granic.
-Wypuszczą mnie w ogóle z noworodkiem?- spytała szeptem Lily.
-Wypuszczą. Rozmawiałem z uzdrowicielem. Sprawa jest poważna.- odparł dyrektor.
Na zewnątrz świeciło sierpniowe słońce. Było ciepło, chociaż zbliżał się wieczór. Pomyślałam, że to wielce niesprawiedliwe, by Voldemort ścigał ich w tak piękny dzień.
Aportowaliśmy się przed o wiele bardziej ponury Wiązowy Dwór. Wydał mi się bezpieczną niszą, wolną od ataków śmierciożerców.
Całą gromadą dość ponurych nastrojów przekroczyliśmy próg.
-Niuniek, herbata.- rzuciłam automatycznie bezbarwnym głosem.
James tym razem nie zażartował sobie z tego, chociaż zawsze to robił, nawet, jeżeli nie śmieszyło to już nikogo.
-Zaprowadź ich do salonu. Ja wezmę Lily i Harry’ego do pokoju dziecięcego.
Syriusz kiwnął głową na moją komendę i mężczyźni udali się w ślad za nim. Ja i Lily skręciłyśmy w inny korytarz, idąc w milczeniu. Lily przyciskała do piersi synka.
Mieliśmy sześć malutkich sypialni dla małych dzieci, z czego dwie zajęte. Trzecią w kolejności zajął Harry, chociaż najpierw musiałam odkurzyć różdżką tu i ówdzie.
-Myślisz, że się przestraszy samotności?- zapytała Lily z trwogą.
-Jemu teraz wszystko jedno.- parsknęłam- Pewnie nawet Harry nie wie, że go trzymasz. Patrz, jak słodko śpi…
Popatrzyłyśmy na niego w milczeniu, Lily uśmiechnęła się smutno.
-Salon jest tak daleko… A jak zacznie płakać?
-Niuniek jest zobowiązany do kontroli, czy dzieci płaczą i informuje mnie. Spokojnie, odłóż Harry’ego, niech śpi. My musimy omówić to i owo z Dumbledorem.
-Dzięki, Meg. Tobie i Syriuszowi.- mruknęła po odłożeniu do kołyski noworodka.
-Drobiazg, my…
W tym momencie umilkłam, bo Lily mocno mnie przytuliła. Odwzajemniłam to nieśmiało, orientując się, że łka.
-Przepraszam.- odsunęła się natychmiast, ocierając łzy- Głupia jestem. Ryczeć…
-Nie, nie jesteś głupia!- chwyciłam ją za ramiona i popatrzyłam w zielone, wilgotne oczy- A coś ty myślała?! Ja i Syriusz zrobimy wszystko, by nigdy was nie dorwał. Znasz nas. Oddamy za was życie. I płakanie w takiej sytuacji nie jest głupie. Voldemort poluje na waszego nowonarodzonego synka. Masz się śmiać!?
-Racja.- otarła łzy- Czyż to nie niesprawiedliwe?
-Bardzo.- przyznałam szczerze.
-I do tego narażamy ciebie, Syriusza i wasze małe dzieci…
-Nie przejmuj się. Już ci mówiłam, oddamy życie za was obu. Wyobrażasz sobie Syriusza, który biernie obserwuje śmierć Jamesa? Bo ja nie jestem w stanie.
-Tak, to dość dziwne.- parsknęła przez łzy.
-A Voldemort nas tu tak szybko nie znajdzie. Prędzej coś ustalimy, niż on namierzy Wiązowy Dwór. Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Nigdy nie pozwolimy was skrzywdzić, jesteście dla nas najważniejsi. Ty i Jim. Stanowimy jedno, pamiętasz?
Zaplątałam mały palec w mały palec Lily, jak kiedyś, nad jeziorem w szkole, gdy obie byłyśmy jeszcze panienkami, a Syriusz i James ostatnimi palantami w naszych oczach. Lily parsknęła, po czym uniosłam jej ładną, bladą i zapłakaną buzię do góry.
-Nie martw się. Będzie dobrze.- uśmiechnęłam się, otoczyłam ją ramieniem i wyprowadziłam z dziecięcego pokoju w kierunku salonu- Razem jesteśmy silni. Zbliża się kres Voldemorta.
Doskonale wiedziałam, że to tylko pobożne życzenia. Kres Voldemorta był jeszcze bardzo daleko i każdy zdawał sobie z tego w pełni sprawę.
-Jak ja bym chciała, żebyśmy już byli wolni!
-Za parę lat będziemy się z tego śmiać!
-No, a Harry’emu opowiemy, jak wyglądał jego pierwszy dzień życia.- parsknęła Lily- Musieliśmy go natychmiast ukryć u rodziców chrzestnych…
-Rodziców chrzestnych?- uśmiechnęłam się delikatnie- Harry jest moim chrześniakiem?
-No, a coś ty myślała?- parsknęła Lily, gdy otworzyłam jej wejście do salonu.
Uśmiechnęłam się do niej radośnie, po czym wkroczyłyśmy razem do pomieszczenia. W środku siedzieli panowie, miny mieli raczej przygaszone.
-No więc.- zaczęłam, siadając- Dlaczego Harry jest w niebezpieczeństwie?
Dumbledore zawahał się lekko.
-Opowiem wszystko od początku.- rzekł w końcu- Wszystko przez to, że miałem spotkanie z Sybillą Trelawney w gospodzie…
Uniosłam brwi, nie tylko ja zresztą.
-Oczywiście, taki z niej jasnowidz, jak z mojego brata barchanowe majtki.- mruknął z wesołą nutką Dumbledore- Ale cóż… miała wizję i to prawdziwie wstrząsającą… Wolałbym nie zdradzać jej treści w całości, ale wynikałoby z tego, że jakieś dziecko z Zakonu Feniksa jest jedyną osobą, która ma moc pokonania Voldemorta.
Zaległa tak potworna, nabrzmiała cisza, że słyszałam, jak Niuniek krząta się w kuchni, dwa piętra niżej. Wszyscy zamarli.
-Jak… jak to, jakieś dziecko z Zakonu ma moc pokonania Sami-Wiecie-Kogo?- wydukał Peter, zszokowany do ostatnich granic.
-A skąd wiadomo, że to akurat Harry?- zapytał Remus- Przecież jest jeszcze Nicholas, Syriusz, Rosemary, Cosmo, Neville…
-Nie, chyba jednak chodzi o syna Lily i Jamesa, Remusie.- odparł Dumbledore.
-Ale skąd ta pewność?- poruszył się niespokojnie Syriusz- Wolałbym się nie obudzić nagle i nie stwierdzić, że jestem już tylko duchem… Może mojej rodzinie też grozi śmierć.
-Nie. Naprawdę, żaden z młodych Blacków nie jest tym, kto pokonać może Voldemorta. Już bardziej skłaniałbym się w stronę małego Longbottoma.
-I co, nasz Harry pokona zło.- mruknął James ostrożnie- Ale Voldemort o tym nie wie…
-No właśnie, cały problem polega na tym, że wie doskonale.- rzekł Dumbledore.
-Ale czemu?- zirytował się James.
-Ktoś podsłuchał część przepowiedni. Złapano go i wyrzucono z gospody, ale jestem pewien, że doniósł Voldemortowi, bo to był śmierciożerca.
Znowu zaległa cisza. Wszyscy przetrawiali szokujące informacje.
-Ktoś doniósł na nas Voldemortowi.- rzekł bezbarwnym tonem James- Zabiłbym…
-I co teraz będzie?- zapytała Lily z rozpaczą- Voldemort prędzej czy później nas dorwie i zabije, to nie ulega najmniejszym wątpliwościom. Nie da się ukryć. Nasze dni są policzone.
-Nie mów tak!- Syriusz złapał ją za rękę- Zrobimy wszystko, byście byli bezpieczni.
-Jest pewien sposób.- powiedział Dumbledore- Znajdźcie Strażnika Tajemnicy.
-Zaklęcie Fideliusa!- przyklasnął po chwili Syriusz- To jest myśl. Nigdy was nie znajdzie.
-I musicie zmienić miejsce zamieszkania. Śmierciożercy wiedzą, gdzie mieszkacie, byli na waszym weselu.
-I tak mieliśmy kupować nowy dom w Dolinie Godryka.- rzekł James- To się nawet dobrze składa. I co, mamy znaleźć sobie Strażnika Tajemnicy, który ukryje fakt, gdzie jesteśmy?
-Dopóki sam tego nie powie, Voldemort nigdy was nie znajdzie. Wiecie przecież, jak to działa. Musicie tylko wziąć na Strażnika wyjątkowo zaufaną i silną osobę.
-Łapa. Bez dwóch zdań.- James walnął kumpla w plecy- On nigdy nie zdradzi.
Syriusz uśmiechnął się delikatnie do Jima. Dumbledore poparzył na nich bardzo uważnie.
-Sam chętnie zostałbym waszym Strażnikiem Tajemnicy…- rzekł wolno.
-Ale Syriusz jest nieugięty, to pewne. Nauczyłem się tego już wielokrotnie.
-Chyba jednak bezpieczniej byłoby, jakbym to ja został Strażnikiem Tajemnicy.- mruknął Dumbledore- Dla Syriusza też byłoby bezpieczniej.
Popatrzyliśmy na niego ze zdziwieniem.
-Chyba pan nie podejrzewa, że Syriusz by mnie kiedykolwiek zdradził!- oburzył się James.
-Nie. Nie podejrzewam, ale jestem chyba mniej dostępny dla Voldemorta, niż Syriusz.
-Nie ma strachu, Syriusz to najlepszy wybór. Zgadzasz się stary, prawda?- zbagatelizował Jim i zwrócił do kumpla. Ten kiwnął głową.
-Będę was strzec, jak oka w głowie.- rzekł, kładąc dłoń na piersi.
-A nie lepiej byłoby, jakby rzeczywiście profesor został Strażnikiem?- spytałam- Wiecie, Voldemort domyśli się, co się święci i będzie Syriusza szukał…
-Niech no tylko stanie ze mną twarzą w twarz w ciemnym zaułku…- zgrzytnął zębami Łapa.
-Ej no, kozaku! Zostaw Voldemorta, nasz syn ma zarezerwowane go wykończyć!
Popatrzyłam bezradnie na Lily. Z jej twarzy też wyczytałam głuchą beznadzieję. Mogliby sobie nie trywializować tego wszystkiego…
-Panie profesorze…- zaczęłam.
-Cóż, jeżeli James sobie życzy, nie będziemy go przymuszać.- rzekł Dumbledore- Syriusz to potężny czarodziej, nie ma co do tego wątpliwości, ale… Cóż, najpierw znajdźcie nowy dom, a potem pan Black zostanie waszym Strażnikiem Tajemnicy.
-Póki co, zamieszkacie u nas. Jak dla mnie, to moglibyście tu już zostać, byłbym spokojniejszy.- mruknął Syriusz.
Dumbledore poruszył się dość niespokojnie.
-Nie ma strachu! Syriusz prędzej umrze, niż cokolwiek powie.- zawołał James- Zresztą, sam na pewno będzie teraz bardzo na siebie uważał, prawda Łapo?
-Pewnie. Postaram się nie wyściubiać specjalnie nosa z domu. Ku uciesze mojej żony.- zarechotał Syriusz i puścił mi oko.
To w miarę przekonało Dumbledore’a. Wkrótce wyszedł, zostawiając nas samych.
-I Huncwoci znów razem, pod jednym dachem!- uśmiechnął się Syriusz- No, trzy czwarte…
-Może Petera też tu zostawimy i urządzimy imprezę w piżamach?!- ucieszył się James.
Lily popatrzyła na męża naprawdę zalęknionym wzrokiem.
-Eee, James, za trzy miesiące najstarszy z was kończy dwadzieścia jeden lat.- rzekłam, wytrzeszczając oczy- I w dodatku ledwie dwie godziny temu dostałeś informację, że ktoś wydał na ciebie wyrok śmierci… Czy to dobry pomysł na takie zabawy?
-To, że ktoś wydał na mnie wyrok śmierci oznacza, że mam być już resztkę życia ponury? Poza tym, wiek Syriusza nie ma nic do rzeczy, mentalnie nie czuję tej dwudziestki na karku.
-Hmm, zostałeś ojcem ledwie kilka godzin temu, a czasem mam wrażenie, że to ciebie trzeba przewijać.- warknęłam i ruszyłam w stronę drzwi.
-Uuu, Meggie coś dolega…- usłyszałam za sobą Jamesa- Hej, ostojo powagi, pani Black!
Wyszłam z salonu, kierując swe kroki do sypialni dzieci. Byłam wstrząśnięta i zdenerwowana całą tą rozmową. Sam fakt, że Lily i James są w zasadzie skazani na śmierć był już wystarczająco rozdrażniający. Do tego dołożyć to, że właśnie mój mąż dołączył do grona ludzi, którym grozi największe niebezpieczeństwo. I właściwie nie ruszyło go to.
-Jak dzieci… Bitwy na poduszki, też coś, phi!- prychnęłam, otwierając pokój z bliźniakami- Powinni zachować chociaż powagę sytuacji. Przynajmniej dzisiaj. Co za trywializowanie…
Syriusz, Rosemary i Cosmo wpatrywali się, każde w swoją stronę. Uśmiechnęłam się smutno. Zaraz miały kończyć czwarty miesiąc. Rosły, jak na drożdżach. W przeciwieństwie do jasnowłosego Nicholasa, trojaczkom włosy nie jaśniały, wciąż pozostając czarne. Nicholas odziedziczył po Syriuszu stalową szarość wielkich oczu, natomiast żadne z nich na razie nie wykazywało, że pójdą w tej kwestii w ślady starszego brata. Co prawda, cała trójka wciąż miała raczej jednolitą, niebiesko-fioletową barwę oczu, ale u Cosmo przechodziło to bardziej w kierunku odcienia brązu, a u Syriusza i Rosemary-zieleni. Czyli oczy po Lupinach.
Pochyliłam się nad szeroką kołyską, obserwując dzieci. Uśmiechnęłam się do siebie. W sąsiednim pokoju leżał nowonarodzony Potter. Ciekawe, jak będzie wyglądał…
Wyobraziłam sobie z powodzeniem mieszankę Lily i Jamesa i wydała mi się nader interesująca. Takie płomiennorude dziecię z ADHD…
Parsknęłam. Gdyby Remus miał żonę, a Peter wziął wreszcie ślub z Dorcas, mogłoby powstać zupełnie nowe pokolenie Huncwotów… Mogliby ganiać się, odwalać nam durne żarty, wysłać salon rodziny Potter w niebyt, jak my swego czasu…
Uśmiechnęłam się, patrząc na trojaczki. Zastanowiło mnie, które z nich zaprzyjaźni się z Harrym. Być może wszyscy. Wydało mi się to całkiem naturalne, jeżeli rodzice Harry’ego, Syriusza, Cosmo i Rosemary są tacy zżyci. Ich dzieci też muszą się polubić. Nie wyobrażałam sobie, żeby dwóch rówieśniczych synów Jamesa i Syriusza, największych kumpli i przyjaciół, miałaby się nie darzyć taką zażyłością.
-Jak tam? Co ci się stało w salonie?
Lily weszła, trzymając na rękach Harry’ego.
-Nic takiego. Chyba trochę zbagatelizowali niebezpieczeństwo.- stwierdziłam.
Lily pochyliła się nad trojaczkami.
-Chyba trochę. Ale znasz ich. To jeszcze mentalnie dzieci. Ledwo mając dwadzieścia lat… Zresztą, ulżyło mi nieco po tym pomyśle z Zaklęciem Fideliusa. Jest nadzieja!
-Pewnie.- uśmiechnęłam się- Ale Syriusz ma rację. Nas wszystkich powinno się zamknąć we Wiązowym Dworze i zakleić Zaklęciem Fideliusa. Byłabym spokojniejsza.
-Nie moglibyśmy pomagać Zakonowi, niestety.- westchnęła Lily- Nas czeka to z Jamesem. Jak tylko Łapa pójdzie kupić nam dom, zamkną nas na cztery spusty i nie będziemy mogli w ogóle wychodzić na dwór. Przecież jest lato…
-Uszy do góry.- pogładziłam ją po plecach- To nie potrwa długo.
-Potrwa.- westchnęła- Dopóki Voldemort nie zostanie pokonany, a teraz już wiemy, że tylko nasz syn jest w stanie tego dokonać. Pewnie trzeba będzie poczekać, aż podrośnie wystarczająco. No, ale przynajmniej wiemy, że i tak walka Zakonu jest zbędna. Poza załatwieniem paru śmierciożerców, na których miejscach pojawią się nowi, nie ma sensu.
Zresztą, nie jest powiedziane, czy Harry pokona Voldemorta. Dla mnie to trochę wydumane. Mój syn? Jest taki mały i niewinny…
Popatrzyła na Harry’ego z troską.
-Hej, za dziesięć lat nie będzie już mały i niewinny!- zaśmiałam się- Nie da się być małym i niewinnym, jak się ma takiego ojca, jak nasz kochany Jimmy! Zobaczysz, jak ten mały i niewinny brzdąc spuści ci kilka razy na głowę doniczkę z wysokości kilku łokci. Pewnie będą z Cosmo, Syriuszem i Nevillem odwalać różne głupoty.
-O ile go wypuszczę z domu w ogóle.- mruknęła, ale uśmiechnęła się.
Tak więc Potterowie i mały Harry zostali u nas. Spędzali większość czasu w ogrodzie wiedząc, że za chwilę umiejscowi się ich w jednym miejscu na bardzo długo i będą tam sterczeć, jak kołki. Nie uskarżali się jednak. Dostali nadzieję na przeżycie.
Dumbledore utrzymywał z nami stały kontakt. Zdziwiło mnie, jak bardzo jest ostrożny. Poza Syriuszem i mną nikt, nawet reszta Huncwotów nie wiedział, gdzie Potterowie zamieszkają. Dumbledore utrzymywał, że im mniej osób wie, gdzie teraz Potterowie będą się znajdować, tym lepiej dla nich samych. Oburzyło mnie trochę, że nawet własnemu bratu nie mogę powiedzieć. W końcu też był przyjacielem Jamesa. Trzymałam jednak język za zębami.
We Wiązowym Dworze nigdy nie było tak wesoło i barwnie. Liczba domowników łącznie z Niuńkiem wynosiła teraz jedenaście osób. Piątka rozkokoszonych malców, z czego czwórka z nich nawet nie miała pół roku wcale nie była bardziej hałaśliwa niż piątka dorosłych, z czego trójka była niepoprawnymi oszołomami, razem stanowiącymi niezłe ziółka. Zaczęłam się nawet poważnie zastanawiać, czy we względnie bezpiecznym Wiązowym Dworze nie byłoby nam razem w dziesiątkę dobrze. Jak dla mnie, Potterowie w sumie nie musieli się nigdzie wyprowadzać. Mogli tu bezpiecznie siedzieć z nami i Remusem, a Dumbledore mógłby być naszym Strażnikiem Tajemnicy. I tak razem przeżylibyśmy lata, patrząc na dorastające dzieci. Zapewne od strony Jamesa i Lily pojawiłyby się jeszcze jakieś. Od naszej już nie.
Niestety, Potterowie nie chcieli o tym słyszeć. Dla nich i tak nadwerężyli naszą gościnność, co było totalną bujdą. Tak więc Syriusz kupił im pod koniec sierpnia dom w Dolinie, co oznaczało, że wspólne wakacje dobiegły końca.
-No cóż, miło było, ale musimy się wyprowadzić.- mruknęła Lily, przebierając Harry’ego w niebieskie śpiochy- Syriusz wszystko przygotował?
-Z tego co wiem, wszystkie wasze meble już tam na was czekają. Pracował nad tym cały wczorajszy dzień i nawet nie chciał słyszeć o pomocy!- rzekłam, ubierając obok Lily Cosmo w bardzo podobne, zielone śpiochy.
Lily roześmiała się.
-Jesteście dla nas tacy dobrzy! Przyjęliście nas tak miło i tyle dla nas zrobiliście…
-Przyjaciele, zapomniałaś?
Chwila przebierania i chwyciłam różowe śpiochy, by umiejscowić je na Rosemary.
-Dziś w nocy przeniesiemy się do domu.- rzekła Lily nostalgicznym głosem, patrząc na ciemniejące wrzosowiska za oknem pokoju dziecinnego- Pewnie na bardzo długo…
-Ech, smutno nam tu będzie bez was.- posłałam jej blady uśmiech- Jesteście dość szalonymi i wcale nie cichymi współlokatorami, ale za to cennymi, jak złoto. Dawno się tak nie ubawiłam, jak przez ostatnie trzy tygodnie mieszkania z wami. A jak James, Syriusz i Remus chcieli przywołać nieco wspomnień ze wspólnych posiłków przy długim, szkolnym stole i zaaranżowali nam niezłe przedstawienie po iście hogwarcku, to myślałam, że się posikam…
W nocy we Wiązowym Dworze nikt nie spał. Lily pakowała do niewielkiej walizki swoje ostatnie rzeczy, doglądając jednocześnie, czy James spakował wszystko w miarę ludzki sposób. Na końcu zabrała się za akcesoria dla niemowlaka i ubranka Harry’ego.
Gdy byli już gotowi, wszyscy zgromadziliśmy się w hallu: ja, Remus, Syriusz, Peter, Lily, James z małym Harrym, a nawet Dumbledore.
Walczyłam z potwornym zmęczeniem i sennością, przyglądając się tępawo prawie miesięcznemu dziecku w rękach ojca. Spało w najlepsze, nawet nie mając pojęcia, że właśnie w jego obecności dzieją się różne ważne rzeczy, między innymi z jego powodu.
-To co, ruszamy do nowego domu?- zagadnęła Lily, poprawiając Harry’emu czapeczkę.
-Wszyscy gotowi? Różdżki wyciągnięte?- zapytał Dumbledore.
Pokiwaliśmy ponuro głowami. Czerwone, przydymione światło mrocznego hallu jeszcze bardziej spotęgowało we mnie jakiś niepokój ale i ekscytację.
-No, to ruszamy do Doliny.
Wyszliśmy na zewnątrz. Niebo upstrzone było jasnymi punktami, niezmiernie bliskimi, a w rzeczywistości tak dalekimi. Ciepłe powietrze nie uchroniło mnie przed falą gęsiej skórki i ciarek. Szliśmy ścieżką ku alei wiązów wolno, gęsiego, niczym jakaś ponura procesja pogrzebowa, zmierzająca nieuchronnie ku nieodwracalnemu. Najpierw kroczył Dumbledore. Za nim Syriusz, potem ja. Za mną szedł James, potem Lily z dzieckiem, Peter i na końcu Remus. Konwój składał się z najbliższych, ale do samego domu Potterów miał pójść z nimi i Dumbledorem jedynie Syriusz, przyszły Strażnik Tajemnicy.
Przekroczyliśmy furtkę, która zaskrzypiała żałośnie. James obrócił się smętnie ku Wiązowemu Dworowi, ukrytemu wśród powyginanych, nagich cieni gałęzi drzew. Ściana frontowa tonęła w mroku, czarne okna przypominały oczy trupa. Wiatr jęczał i świszczał w tych cieniach i na wszechogarniającej przestrzeni wrzosowisk, ugiętych pod ciężarem zawsze przytłaczającego nieboskłonu.
-Żegnaj, Wiązowy Dworku!- szepnął James- Długo się nie zobaczymy, stary…
Uśmiechnęłam się smutno. Dopiero teraz do mnie dotarło, jak ważnym miejscem dla wszystkich Huncwotów był nasz dom, nasze miejsce spotkań.
-Teleportujemy się wszyscy do Londynu, pod Katedrę Świętego Pawła.- przeciął milczenie dyrektor Hogwartu- Bardzo charakterystyczne miejsce, każdy wie, gdzie to jest?
-Ehe.- odpowiedział Syriusz za nas wszystkich.
-Tam nie powiem, co dalej.- prawie szepnął- Musimy się spieszyć. Spod Katedry wyruszę najpierw z Lily do Doliny, wy zostaniecie z Jamesem, by go osłaniać. Potem wrócę po Jamesa, a na końcu po Syriusza. Wtedy reszta może wracać do domów. Ważne, abyście chronili się teraz wzajemnie i byli czujni na każdy najmniejszy ruch, gdy mnie nie będzie. Jeżeli jest wśród nas zdrajca, Voldemort wie o dzisiejszej eskapadzie.
Zaległa paskudna, wiercąca w nadziei i spokoju dziury cisza.
-Możliwe, że nastąpią komplikacje…- podjął znów wolno Dumbledore- Zdziwiłbym się, gdyby obyło się bez kłopotów. Powiem jasno: przygotujcie się na walkę o życie przyjaciół.
Na długiej, wysmukłej szyi Syriusza jego grdyka ostrożnie przesunęła się w górę.
-No, to gotowi do drogi?- rzekł po chwili okrutnego milczenia- Katedra Świętego Pawła.
Wrzosowiska zmieniły się w ulicę Londynu. Przed nami stała wielka, imponująca budowla. Na szczęście, w tak głębokiej nocy nikt nie myślał, by błąkać się przy katedrach, więc nie było żywej duszy. Dumbledore natychmiast schwycił Lily za ramię, kiwnął głową na tak i znikli, by udać się do nowego domu Potterów, ich nadziei i więzienia jednocześnie.
Ja z Huncwotami przycupnęliśmy we wnęce drzwi wejściowych, gdzie, ukryci w cieniu, byliśmy praktycznie niedostrzegalni. Jamesa, pomimo cichych protestów i buntowniczych skamlnięć, wcisnęliśmy tak, by każdy osłaniał go własnym ciałem.
Panowało napięte milczenie, nikt nie odważył się puścić pary z ust w obawie, iż patrolujący śmierciożerca nas usłyszy, jeżeli taki by ewentualnie przybył. O ile już nie byliśmy obserwowani.
Nagle rozległ się potworny hałas. Zamarło we mnie serce, cała nasza piątka podskoczyła równo. Syriusz przylgnął do boku Jamesa plecami, jak gdyby chroniąc go własną piersią.
Cisza. Potworna, głośna cisza. A potem…
Pobliski kontener na śmieci przewrócił się, coś zakotłowało się w pobliżu niego…
-DRĘTWOTA!- ryknął Syriusz.
Wszystko ucichło. Remus, pilnie się rozglądając, podszedł do kontenera, popatrzył, po czym wrócił, dość poirytowany.
-To był tylko kot, Łapo! Mogłeś wydać nas twym dramatycznym rykiem.
Syriusz zmierzył go naprawdę nieprzyjemnym spojrzeniem i już miał coś warknąć, gdy stwierdziłam, iż czas najwyższy ratować sytuację i rzekłam prędko:
-Zapomniałeś, Remusie? W naszym świecie nie koniecznie występują “tylko koty“, nie?
-Hmm, w sumie racja… Mógł to być szpieg, ale…
Wtem rozległy się pośpieszne kroki. Zanim jakikolwiek mężczyzna uniósł różdżkę, zza węgła wyłoniła się wysoka, zakapturzona postać…
-Szybciej.- rzekł dyrektor- Teraz James.
Odetchnęliśmy z ulgą. James kiwnął, wygramolił się z przyciskających go ciał ochoczych bodygardów, po czym zniknął z Dumbledorem.
-Uff, czyli Lily i Harry są już na miejscu, bezpieczni…- mruknął Remus.
-Niekoniecznie. Dopóki Syriusz tam się nie zjawi, nie będą bezpieczni. Może śmierciożercy już wiedzą i zaatakowali Lily i Harry’ego?- zapytałam- Poza tym, teraz mi przyszło do głowy… A jak to nie był Dumbledore? Może ktoś się pod niego podszył i złapał Jima?
-Nie siej wrogiej propagandy. Nie wiem, ale śmierciożerca chyba nie może z taką łatwością wyrwać włosa naszego Dumbledore’a.
Uspokoiło mnie to, ale poczułam, że Syriusz po mojej tezie nieco zesztywniał.
W końcu przyszedł i na niego czas. Dumbledore przybył zapewniając, iż na razie wszystko gra, Potterowie siedzą w piwnicy, dopóki nie rzuci Zaklęcia Fideliusa. Nas ponurym głosem odesłał do domu, dziękując za pomoc w eskorcie dla przyjaciół.
-Słuchajcie.- rzekł na odchodnym dość ostrożnym głosem- Nieczęsto teraz będziecie spotykać się z Jamesem i tylko wtedy, gdy Syriusz uzna za stosowne wam to zdradzić. To już zależy wyłącznie od niego i samych zainteresowanych.
Rozległo się ciche pyknięcie i zostałam sama z Remusem i Peterem, czując dziwne odrętwienie i smutek. Nie wyobrażałam sobie entuzjastycznego Jamesa w klatce…
-No, to się zbieramy, Meg.- rzekł Remus- Czas spać. Dobranoc, Glizdek!
-Dobranoc, Lunatyku i Meg!- odparł Peter dziwnym głosem. Chyba też był poruszony.
Wróciliśmy do bezpiecznego domu, mając jedynie nadzieję, że wszystko się udało. Remus poszedł do swojej sypialni dziwnie milczący i przygaszony, ja udałam się najpierw do dzieci, potem do siebie. Nawet smutno mi się zrobiło, iż pierwszy raz od miesiąca ominęłam tymczasową sypialnię Harry’ego, bo była już pusta.
W łóżku dopadły mnie dziwaczne myśli i lęki. Wszystko wydało mi się jakieś beznadziejne. Lily i James mają czekać w tym domu, aż ich syn podrośnie i zabije Voldemorta? Już to widzę. Wizja Lily, wrzeszczącej z okna do dwudziestoletniego Harry’ego, wyruszającego na zabicie największego wroga coś w stylu “WEŹ CHOCIAŻ KANAPKI!” rozluźniła mnie odrobinkę i przyszła szczątkowa nadzieja, że ten słaby system się sprawdzi.
Syriusz wrócił do sypialni około pół godziny po moim przybyciu. Skrupulatnie się rozebrał i rzekł, nieco dziwnym, wesołym i jednocześnie smętnym głosem:
-No, to Lily i James prawdopodobnie dostali dożywocie.
Mocno się do niego przytuliłam.
***
Lato dobiegło końca, nieuchronnie zbliżał się dziwny, tęskniący smutek wraz z tańczącymi po ogrodzie liśćmi, śpiewającym przesyconą rozdzierającym smutkiem pieśń wiatrem, gwiżdżącym w wygasłych paleniskach i ołowianymi chmurami, które lada moment zapłaczą deszczem, chociaż wciąż się powstrzymywały, jak gdyby zbierając się w sobie.
Bardzo tęskniłam za ciepłem Lily i wesołością Jamesa. Brakowało mi delikatnej, czułej dłoni najlepszej przyjaciółki, gdy się smuciłam. Odczułam też, iż jestem w jakiś sposób uzależniona od osoby Jamesa, potrafiącego rozbawić mnie do łez. Teraz, wśród wszechogarniającej moją duszę ciemności nie było już jego humoru i śmiechu, zostałam pozbawiona praktycznie jedynej wesołej iskierki w całej tej rozpaczy. Pozostała jedynie świadomość, że żyją i mają się dobrze oraz fakt, iż miałam jeszcze Syriusza i dzieci.
-Coś taka smutna?
-Jakbyś nie wiedział…
-Wiem doskonale…
Syriusz przytulił wargi do główki Cosmo, którego trzymał w dłoniach. Jego niewidzący wzrok padł na czerwoną, wyglancowaną posadzkę hallu.
Popchnęłam przed siebie wózek z Syriuszem i Rosemary. Kierowaliśmy kroki na zewnątrz, by pochodzić z dziećmi po wrzosowiskach.
Popatrzyłam na profil zamyślonego Syriusza. Wytarł nos o skórzany rękaw kurtki, wciąż nie opuszczało go dziwne zamyślenie.
-Wiem, że ci go brakuje.- rzekłam po chwili i położyłam dłoń na ramieniu męża. Kiwnął potakująco.
-Wiesz, James jest dla mnie taki ważny… To tak, jakby tobie zabrali Remusa, twojego bliźniaka.- oświadczył głucho- Tak się właśnie czuję. Jakbym nie był do końca sobą.
-Nie martw się. Przynajmniej są bezpieczni. A wkrótce ich odwiedzimy, prawda?
Uśmiechnęłam się ciepło. Syriusz, po chwili odwzajemnił to, nieco podniesiony na duchu.
Otworzyłam drzwi na oścież.
-Ko to?- zapytał wysokim głosikiem Nicholas, siedzący w nosidełku na plecach taty.
W drzwiach stał Severus Snape we własnej osobie, jego żylasta dłoń zastygła w połowie drogi do dzwonu cmentarnego, który stanowił dzwonek do drzwi. Wytrzeszczył oczy.
-Snape?- wychrypiał Syriusz, zdumiony do ostatnich granic.
-Black!- wycedził Sev.
-Panowie!- ostrzegłam.
Mierzyliśmy wszyscy Severusa zróżnicowanymi spojrzeniami, Severus mierzył nas równie zróżnicowanym i pomieszanym spojrzeniem. Ja patrzyłam z jakimś strachem, Syriusz z nienawiścią, a Nicholas był wielce zaintrygowany. Panowało milczenie.
-Eeyyuu…- wydukałam w końcu- Co tu robisz, Sev?
-Mam… Muszę porozmawiać…- zaciął się, blednąc niezdrowo. Jeździł wzrokiem po kolei po wszystkich naszych dzieciach i rozbawiło mnie to, iż pewnie jest zszokowany ich ilością.
-Voldemort wie, że tu jesteś?- zwęził oczy Syriusz podejrzliwie.
Severus nawet nie zaszczycił go spojrzeniem, za to zwrócił się do mnie szeptem:
-Możemy porozmawiać, Mary Ann? To jest niezwykle ważne…
Popatrzyłam z niepokojem na Syriusza. Śmierciożerca, proszący o rozmowę… Co to ma znaczyć? A jak to jakiś podstęp?
-Proszę…
-Chwileczkę!- warknął Łapa- Czy ty czegoś nie kombinujesz, Smarku?
-Syriuszu…- poprosiłam.
-No co? Nie ufam mu! Wiesz… wiesz, że ostatnia sytuacja postawiła mnie w innym świetle…- rzekł, patrząc na mnie wymownie.
-Meg, na naszą przyjaźń przysięgam, że jestem tu z własnej, nieprzymuszonej woli. Czarny Pan nie ma z tym nic wspólnego!- rzekł rozpaczliwie Severus.
Popatrzyłam na jego czarne, nieprzeniknione spojrzenie.
-Dobrze, wejdź więc…- westchnęłam.
-Mary Ann!- rzekł z oburzeniem Syriusz.
-Słucham?- spytałam niewinnie, gdy szliśmy wszyscy ku salonowi.
-Nie podoba mi się, że śmierciożerca, i to w dodatku wabiący się Smarkerus, przekraczał próg mojego domostwa!- syknął cicho tak, by Severus nie usłyszał.
-To także moje domostwo, a Severus jest moim przyjacielem.- rzekłam chłodno.
-BYŁ nim!
-Przyjaźń się nie kończy wraz z zakończeniem szkoły. Jesteście tego najlepszym przykładem.
Zamilkł.
Wkroczyliśmy wreszcie do salonu. Usiedliśmy z Syriuszem na kanapach, Severus nieśmiało wcisnął się w fotel, przebierając bladymi palcami nerwowo.
-No więc?- zapytałam, przejmując Nicholasa na kolana. Nie wytrzymał i zszedł, by pobiegać.
-Ja…- Severus znowu zbladł. Nie widziałam go równo dwa lata, a przez ten czas zmienił się nieco. Na jego twarzy wykwitła działalność, jaką prowadził. Było to oblicze zmęczone i zdruzgotane. Nie widziałam już niewinności i spokoju w martwych oczach Seva.
Syriusz wpatrywał się w niego wilkiem. Cosmo, leżący w jego ramionach, obserwował wszystko swoimi orzechowymi oczami z zainteresowaniem.
-Chciałem prosić o wybaczenie.- Severus przełknął ślinę i popatrzył na nas dumnie.
Unieśliśmy brwi. Syriusz drwiąco, ja ze zdumieniem.
-Chyba już wiecie o… o Potterach.- to nazwisko przeszło mu przez gardło z trudem- Są zagrożeni.
-Zdążyliśmy zauważyć…- wycedził Syriusz- Jakiś twój ziomek ochoczo na nich doniósł. Dziękujemy. Za co więc przepraszasz? Czyżbyś miał jakieś instynkty samozachowawcze?
Severus nie odezwał się, za to popatrzył na mnie. Było w tym coś błagalnego.
-Severusie, za co przepraszasz?- powieliłam pytanie drgającym głosem.
-Potterowie… Ja…- przełknął ślinę.
-Trzymaj go.- rzekł Syriusz nagle roztrzęsionym tonem i wcisnął mi Cosmo w ręce. Potem uniósł się powoli, wpatrując w Seva takim wzrokiem, że ciarki mnie przeszły.
-Doniosłeś na nich.- wymamrotał w końcu- To ty podsłuchałeś rozmowę Dumbledore’a. Przez ciebie Voldemort wydał na nich wyrok śmierci, tak?
Severus wstał, by się z nim zrównać.
-Tak, to ja.- rzekł twardo.
Moje serce zmartwiało. Severus?! Severus doniósł na Lily i Jamesa… Nie, to niemożliwe… To nieprawda…
-Nie wiedziałem, że pomyśli o Lily Evans…
-LILY POTTER, SZMATO!!!- ryknął Syriusz, po czym puściły mu nerwy- MA MĘŻA I DZIECKO!!!
Rzucił się przez stolik i powalił Severusa. Bez opamiętania walił pięściami na oślep w twarz.
-SYRIUSZU!!!- krzyknęłam- BŁAGAM, PRZESTAŃ!
-ZABIJĘ CIĘ!!! CHOLERA, ZABIJĘ GOŁYMI RĘKOMA!!!- wył Syriusz, uderzając do nieprzytomności. Severus nie protestował- TY ZAWSZONY ZDRAJCO, TY…
-Syriuszu!!!
Odłożyłam czym prędzej Cosmo do wózka z rodzeństwem i spróbowałam jakoś powstrzymać Syriusza. W końcu udało mi się go odciągnąć od zakrwawionego Severusa, sinego z wściekłości i z pianą na ustach. Całym jego ciałem wstrząsały konwulsję takiej pasji, iż, chociaż miał prawie dwadzieścia jeden lat, z powodzeniem mógł dostać wylewu krwi do mózgu.
Pozbierałam męża z podłogi. Ledwo stał na nogach z wściekłości. Severus też się pozbierał, tamując krwotoki rękawem. Wokół obu gałek ocznych wykwitł imponujący siniak.
-Jak mogłeś.- rzekłam lodowatym tonem- Lily i James, a także Harry są skazani na śmierć.
-Nie wiedziałem, o kogo chodzi.
-To nie ma znaczenia, przecież wiedziałeś, że o kogoś musi…
-To ja ostrzegłem Dumbledore’a, że Czarny Pan poluje na Potterów.- przerwał nagle.
Zaległa cisza. Przełknęłam ślinę.
-Nie wybielaj się, Snape.- rzekł gorzko Syriusz- Wzbudzasz we mnie odrazę. Teraz płaszczysz się przed nami, zaraz polecisz z wywieszonym ozorem pod stópki swego pana…
-Już nie, Black.- warknął Severus- Odszedłem.
Ta wiadomość była naprawdę wstrząsająca. Zajęło chwilkę, nim Syriusz pozbierał się z podłogi i prychnął drwiąco, nie do końca to prychnięcie było jednak pewne.
-Ta, akurat. Już nie jesteś śmierciożercą? Nie wierzę, byś zdobył się na taki szczyt odwagi.
-To nie wierz. Nie przychodziłem z tym do ciebie.- warknął Sev- Meg, naprawdę odszedłem.
-Naprawdę?- szepnęłam po chwili.
-Tak. Już nie służę Czarnemu Panu. Nigdy więcej.
Popatrzyłam na niego. Czy to możliwe? Sev, zażegnujący się już w Hogwarcie, iż na pewno będzie śmierciożercą, do tego odmawiający odejścia od nich, gdy razem uciekliśmy przed moim ślubem… Co cię z nim stało? Czemu tak łatwo podjął tak olbrzymie ryzyko?
-Tata!- zawołał nagle gdzieś z dołu Nicholas tak, że wszyscy w troje podskoczyliśmy.
Pociągnął Syriusza za nogawkę. W pierwszym momencie ten go zignorował, wciąż zbyt zszokowany tym wszystkim, by zareagować.
-Tata!- jęknął błagalnie malec.
Syriusz nieprzytomnie popatrzył na niego, po czym chwycił na ręce i wyszedł, rzucając Sevowi nienawistne spojrzenie.
Zaległa przykra cisza. Patrzyłam ze smutkiem w podłogę.
-Dlatego właśnie chciałem prosić o przebaczenie.- szepnął nagle Sev- Wybacz mi, proszę.
Zerknęłam na niego z bólem.
-Błagam. Chociaż ty. Ja… nie zasłużyłem. Wiem..
Miałam wielką ochotę odpowiedzieć, iż nigdy mu nie wybaczę skazania Potterów.
-Wybaczam ci, Sev.- westchnęłam w końcu chłodno- Twoją pokutą będzie to, że sam ściągnąłeś na siebie pewną śmierć. Zapewne wkrótce cię dopadnie.
Severus skulił się po tych słowach w sobie. Dalej staliśmy nieruchomo w pewnym oddaleniu od siebie. W rogu salonu tykał beznamiętnie zegar.
-Eee… Widzę, że dobrze ci się żyje…- wydukał w końcu.
-Nie narzekam.- mruknęłam z goryczą.
-I masz dzieci… Lily… Lily też ma dziecko…
Przełknął głośno ślinę. Zrobiło mi się go nagle żal.
-To jest Cosmo.- mruknęłam nagle, podchodząc do wózka i wyjęłam półrocznego syna. Posprężynował stópkami w proteście- Twój chrześniak.
Severus odważył się podejść bliżej. Przyglądał się z daleka małemu dziecku, na jego zdruzgotanej twarzy błąkał się uśmiech.
-Wiesz, że ty i Andromeda macie…
-…obowiązek zająć się nim na wypadek waszej śmierci. Tak. Mogę go potrzymać?
Popatrzyłam na niego ze zdumieniem, po czym podałam Cosmo Severusowi. Ostrożnie chwycił go. Nie minęło dziesięć sekund, gdy zaskoczony Cosmo uderzył w płacz.
-No tak.- parsknęłam- Typowe. Ale nie przejmuj się. Jesteś po prostu obcy.
-Obcy. Tak się czuję.- syknął, wpychając ręce do kieszeni.
-Głowa do góry. Lily i James są bezpieczni, a ty wróciłeś do żywych!- uśmiechnęłam się.
-Raczej zatrzasnąłem za sobą trumnę.- rzekł ponuro- Ale dzięki. Za wszystko.
Postanowiłam nie pisać w liście Lily o tym, czego się dowiedziałam. Na pewno Severus byłby tym załamany. Niestety, Syriusz nie pokusił się o taką tajemniczość w swoim liście do Jamesa, przez to Potterowie mieli pełną świadomość, kto ich wydał.
-To przykre. Lily i Snape się przecież przyjaźnili, a on nieopatrznie nasłał na nią wszystkie siły zła.- rzekł Remus, zawiązując pelerynę.
-Tak. Ironia losu.- poprawiłam bratu spinkę na mankiecie i otworzyłam drzwi. Październikowy wiatr zawył potężnie w hallu. Na zewnątrz było przeraźliwie zimno.
-Kto tam będzie z tobą?- zapytałam.
-Szalonooki Moody zamierzał, ale nie może. Swoją drogą, śmieszna ksywa.
-Trafna. Odkąd po tej bitwie wypłynęło mu oko i przyprawił sobie nowe, boję się go trochę. Nigdy nie wiadomo, czy cię obserwuje. No, to idź na tę wartę. Ale wróć przed obiadem.
-Nie mam zamiaru. Warta to warta. Obowiązek najpierw.
-Remusie! Będę umierać ze strachu, jak zwykle!- warknęłam- Oszczędź mnie.
-Ty zawsze umierasz ze strachu.- rzekł kwaśno.
Zatrzymałam go, patrząc ze złością w miodowe oczy.
-Co powiedziałeś?
-Oj, już nie bocz się.- burknął- Mam dziś zły dzień, to dlatego.
-Dlatego mam znosić twoje fochy i zły humorek? Książątko ma zły dzionek?!
-Możesz przestać?!- zawołał- Co cię napadło?!
-Co ciebie napadło?!- warknęłam.
-Mam zły humor! To normalne, jestem człowiekiem, prawda?!- po chwili w jego oczach zaszkliły się łzy i wycedził- Chyba, że uważasz inaczej!
Po czym wypadł szybkim krokiem na zawieruchę.
-A idź sobie! Ochłoń nieco w samotności!- wrzasnęłam za nim.
Zamknęłam drzwi z hukiem, dysząc ciężko. Po chwili ogarnęły mnie wyrzuty sumienia, ale szybko je odtrąciłam. Sam tego chciał!
-No, to już była przesada!- mruknął Syriusz, unosząc oczy znad notatek, gdy streściłam mu kłótnię. Zapowietrzyłam się.
-Przesada?! On zaczął!
-Ale miał zły humor. Mogłaś dać na wstrzymanie. Zresztą, trzeba było go nie atakować.
-Ty też przeciwko mnie!- zawołałam ze złością.
Syriusz, chyba niezbyt chcący kłócić się ze mną, zanurzył się z powrotem w czytaniu. Zrobiło mi się nieco głupio, bo nastawiłam się na ostrą dyskusję, ale po chwili doszłam do wniosku, że głupotą byłoby się o to wszystko kłócić.
-Ad reem.- podjął nagle- Przyszła korespondencja. Leży tam, na stoliku.
Podeszłam do listu, który, po piśmie był z pewnością od Rogasia. Ucieszyłam się niezmiernie na myśl o jakichś wiadomościach od niego.
Droga Pani Black Na Zamku Państwa Black!
Czuję się świetnie, leżąc, leżąc, leżąc, czasem pobawiwszy się z synem tudzież żoną. Nie, nie jestem chory ponad to, na co zwykle jestem chory. Ale trochę mi się nudzi. Przeczytałem już wszystkie książki z biblioteczki domowej: grube, cienkie, nudne jak flaki z olejem, czy interesujące, że zwieracze puszczają. Nawet spróbowałem użyć ich bogatego wnętrza jako materiału na bitwę morską w wannie, ale Lily hmm… No, do tej pory mam ślady.
Ostatnio siedziałem pod ścianą myśląc i dumając usilnie nad sensem żywota mojego. Wydał mi się tak nudny, iż nawet perspektywa pogruchotania zębami ściany pomiędzy sypialnią a łazienką zrobiła na mnie wrażenie arcyciekawej. Nawet spróbowałem. Nie udało się, wiesz?
Jak Harry? Cóż, nie wiem, jak to się stało, ale ostatnio znalazłem go na szczycie dużej komody, ryczącego wniebogłosy skrzywdzonym głosem. Ciekawa sprawa. Wpierw pomyślałem sobie: “Syn pod sufitem, na komodzie! Jaki człowiek roztargniony, gdzie ja go kładę?”. Ale potem dotarło do mnie, iż nawet posiadając takie roztrzepanie jak ja, NIE DA SIĘ z roztargnienia położyć syna na tak wysokim meblu. Przecież po meblach nie łażę. Jeszcze nie. Zdjąłem go więc grzecznie, otrzepując z kurzu i przepraszając uniżenie. Chyba się obraził, tak myślę, bo zaraz narżnął takiego stolca, że… Dobra, Lily kręci się po pokoju…
A jeśli chodzi o Smarkerusa… NO PO PROSTU SZLAG MNIE WZIĄŁ! Możesz powiedzieć Łapie, że jak już go zabił, to może ponownie w moim imieniu. Na serio, jak wyjdę z tego więzienia, Snape będzie miał gębę, jakby go z procy karmili.
Musisz mi teraz coś napisać o Twoich dzieciakach, a szczególnie o mojej kochanej chrześnicy, Rosemary! Powiedz jej, że wujek James pozdrawia i szczerzy się do niej. No, i o Zakonie! Bardzo płaczą, że nas nie ma, nie? Strata mojej cennej osoby to potworny cios!
Twój kochany James Potter, z nudów cerujący już desperacko dziury w swych skarpetkach.
PS.: Daj ode mnie Remy’emu jakiś cząstkowy okaz uczuć, na przykład dokładkę zupy. Albo możesz go cmoknąć, ale uprzedź, że to nie bezpośrednio ode mnie.
-“Jak wyjdę z tego więzienia…”- westchnęłam i złożyłam list.
Syriusz uniósł głowę znad notatek o kamuflażu. Uśmiechnął się smutno i znów zanurzył w lekturze. Wstałam po chwili patrzenia na niego i przespacerowałam wolno po bawialni, w której siedzieliśmy, po czym znów usiadłam.
Nicholas drzemał sobie spokojnie, główkę złożył na udach Syriusza. Wyglądał beztrosko i niewinnie. Jego jasne włoski, lekko pokręcone, przeczesywane były czasem palcami Syriusza. W bawialni panowała cisza i spokój.
Poczułam zirytowanie. Rozległo się głośne burczenie w brzuchu, przecinające ciszę.
-Głodny jestem.- mruknął Syriusz- Kiedy obiad?
-Jak wróci tamten mądrala. Ma teraz wartę.- burknęłam- Też bym coś zjadła.
Znów zaległa cisza. Próbowałam się skupić na notatkach z wiedzy elementarnej aurora, ale nie mogłam. Drążąca w mózgu myśl, że Remus się spóźnia, nie dawała mi żyć. I do tego robi tak specjalnie, na pewno. Przyjdzie, kiedy mu się spodoba. Niepoważne…
Remusek, jak na złość, nie pojawił się na obiedzie. W końcu musiałam warknąć do rozsierdzonego Syriusza, że jemy bez wielmożnego Lupina.
Ale mój kochany brat nie raczył przyjść nawet potem, po obiedzie. W zasadzie najpierw mnie to zestresowało, lecz potem dotarło do mnie, że się zwyczajnie obraził i poszedł spać do Petera. Robił tak czasem, nie uprzedziwszy. Normalka.
-Chyba mu urwę łeb.- burknął Syriusz, narzucając na siebie kołdrę, gdyż zbieraliśmy się do snu. Prychnęłam.
-Nie zdążysz. Ja to zrobię pierwsza.- warknęłam, siedząc na parapecie i patrząc na jesienne błonia- Nieodpowiedzialny… A już myślałam, że posiada szczątkową… O, zjawił się!
Na alei wiązowej teleportowała się sylwetka.
-Powrót łaskawcy.- prychnęłam.
Syriusz zerwał się i podbiegł do okna.
-Przecież to nie Remus.- skonkludował.
-Nie?
-To Moody. Widzisz laskę?
-No… Co on robi?- zdumiałam się.
Bo Moody wyczarował patronusa, który błyszczącą smugą pomknął ku Wiązowemu Dworowi, po czym deportował się gdzie indziej.
Wymieniliśmy z Syriuszem bardzo zdziwione spojrzenia. To zachowanie było zupełnie nienormalne.
-Czemu Moody się deportował?- zapytałam.
-Może się spieszył.- mruknął Syriusz.
Czekaliśmy w bezruchu, aż patronus, pędzący przez korytarze naszego domu dotrze do nas. Czułam dziwne ciarki i strach na myśl o nim.
Wreszcie patronus Szalonookiego przeniknął przez drzwi i stanął na środku. Rozległ się głos.
-ALARM PIERWSZEGO STOPNIA. ŚMIERCIOŻERCY DOPADLI NASZEGO. REMUS LUPIN NIE ŻYJE.
I rozwiał się w srebrnej mgiełce.
76. Leopolda? Dodała Mary Ann Lupin Poniedziałek, 14 Marca, 2011, 10:36
Przepraszam za obsuwę. Za dwa tygodnie pewnie będzie nowe . I dziękuję pięknie za miłe komentarze
Każdy ojciec chrzestny z entuzjazmem podszedł do faktu, iż otrzymał chrześniaka (rzecz jasna, Severus, któremu napisałam o Cosmo w dość suchym liście okazał zdecydowanie mniejszy entuzjazm, niż powiedzmy James, który permanentnie szczerzył uzębienie do niezainteresowanej Rosemary). Matki chrzestne znaleźliśmy równie szybko: dla Syriusza była to Dorcas, dla Rosemary Alicja, a dla Cosmo-Andromeda.
Robota przy bezproblemowym Nicholasie stała się tylko pięknym marzeniem, które bezpowrotnie gdzieś zniknęło. Pomijając fakt, że trojaczki nie były same w sobie bezproblemowe, robota z nimi przy ich ilości po prostu nie mogła być bezproblemowa. Gdy jedno otwierało paszczękę, pozostałe dwa egzemplarze wiernie dotrzymywały mu towarzystwa. Wystarczył drobny chociaż znak od jednego z nich, by reszta nabierała powietrza w płucka i wrzeszczała z organizującym wrzask wniebogłosy, przekrzykując się nawzajem, jakby każde z nich chciało pruć się bardziej zapamiętale od rodzeństwa. Najbardziej przodował w tym Syriusz, najcichszy był Cosmo.
Kiedy z jednej z małych, dziecięcych sypialń dochodził ten rumor do trzeciej potęgi, Nicholas zazwyczaj siadał w łóżeczku sztywniej, nasłuchując. Potem śmiesznie przekręcał głowę, niczym pies, zastanawiający się nad źródłem hałasu, a na końcu stwierdzał najwyraźniej, że i tak niewiele go to w gruncie rzeczy obchodzi. Zwykle w ogóle nie reagował, dalej zapatrując się w szary horyzont wrzosowiska lub bawiąc się magiczną zagrodą miniaturowych hipogryfów, które dostał na pierwsze urodziny od nas.
Remus, nie pracujący ani nie uczący się zawodu został przez nas zagoniony do roboty przy trojaczkach, gdy ani ja, ani Syriusz nie mieliśmy czasu. Niuniek, rzecz jasna, również wziął sobie do serca opiekę nad małymi paniczami i panienką z rodu Black. My też staraliśmy się poświęcać czas niemowlakom, a było to nie lada wyzwanie. Jak zbierało im się na bycie głodnym, to wszystkim naraz. W tym samym momencie moczyły pieluchy, jednocześnie dostawały kolki, razem rozwierały paszczęki i pruły się, ile wlezie.
Ale najważniejsze było, że rosły, jak na drożdżach i nic z tajemniczej choroby Nicholasa zdawało się nie dotykać żadnego z nich. Były po prostu zdrowymi noworodkami o aż zbyt zasobnych pokładach energii, ale nic niepokojącego nie miało miejsca.
Tymczasem nadszedł maj, chociaż we Wiązowym Dworze nie zmieniło się z tego powodu wiele. Dzieci urosły i wyładniały, Nicholas z powodzeniem poruszał się na dwóch nogach Syriusz nabawił się przez trojaczki dziwnych odruchów (na przykład dziwnego, nerwowego odrzutu ręką w kierunku szyi, gdy rozpoczęły symfonię wrzasków), a ja popadłam w jakąś niefrasobliwą beztroskę, związaną z wiosną i narodzinami dzieci.
Niestety, nie dane nam było cieszyć się bezpiecznym, cichym i wręcz nużącym życiem rodzinnym w licznym, siedmioosobowym gronie plus przyjaciele.
-Bo mamy kolejny problem.
-Czy to znowu Voldemort zwiedzający muzea?
-Nie, Remusie. Tym razem może być dość niebezpiecznie.
-No tak, bo nie było do tej pory…- parsknął mój brat.
Dumbledore westchnął i podniósł się z obitego aksamitem fotela. Jego długie palce przeczesały białą brodę. Daliśmy mu chwilkę na zastanowienie się.
-To, czy śmierciożercy zaatakują, nie ma najmniejszych wątpliwości.- rzekł wolno- Ale gdzie jest Voldemort i co planuje? Alastor bardzo sprytnie wyłowił informację o ataku na gmach Ministerstwa Magii, ale wciąż nie wiemy, czy to epizodyczny atak, czy prawdziwa wielka bitwa naszych czasów. Jeżeli przybędzie osobiście Voldemort, to…
Zamilkł. Ja i Remus wymieniliśmy spojrzenia. Nawet Niuniek, kręcący się przy kryształach na tyłach salonu zmartwiał.
Przełknęłam ślinę.
-Czy to możliwe, aby wysłał na Ministerstwo całą armię?- zapytałam w końcu.
-Osobiście uważam, że to dość głupi pomysł.- mruknął po zastanowieniu Dumbledore- Śmierciożerców jest w przybliżeniu tyle co i członków Zakonu. Tam są aurorzy i urzędnicy. Voldemort ma do pomocy jeszcze inne, ciemne istoty, ale byłoby widać, że coś przygotowuje. Na przykład migrację olbrzymów, czy widywane inferiusy. Co nie znaczy, że będzie łatwo odeprzeć atak. No, to dziękuję za herbatkę. U was zawsze jestem przyjmowany jak lord.- uśmiechnął się wesoło i dodał po chwili zastanowienia- Cóż, należy jedynie czekać. Uważajcie. A, i proszę pozdrowić Syriusza i młodych obywateli od stetryczałego starca, do którego szkoły, o ile los szczęśliwie da dożyć, będą kiedyś uczęszczać!
-Zobaczymy.- parsknęłam- Na razie nic nie wskazuje, by byli magiczni, ale kto to wie…
-Oj tam, oj tam. Na pewno są. Nie trzeba być jasnowidzem, żeby widzieć, że wrodzili się do rodziców, zwłaszcza trojaczki…- burknął Remus, który ostatnie pięć godzin przed świtem spędził na uciszaniu wrzeszczącego Syriusza.
Dumbledore uśmiechnął się radośnie, po czym klepnął w czoło.
-Ech, jasnowidz!… Żebym to jakiegoś znalazł! Dzieciaki nie mają nauczyciela od wróżbiarstwa, a ja zawracam sobie głowę jakimś czarnoksiężnikiem!
-Jak to: nie mają?- zdumiałam się- A ta stara Trelawney?
-Zmarła tydzień temu.- rzekł z powagą Dumbledore- Muszę znaleźć sobie kogoś na jej miejsce, ale nikt się nie nadaje. Ostatnio zgłosiła się jej młoda wnuczka, Sybilla, i umówiła ze mną na rozmowę. Zobaczymy, jak wypadnie, ale raczej nie dostrzegłem jeszcze jej talentu, zwłaszcza, że dwa dni temu wysłała mi sowę, w której napisała, iż zapomniała, kiedy mamy się spotkać i żebym jej przypomniał, bo nie pamięta…
***
Poszłam do pokoju Nicholasa, by pobawić się z nim. W momencie, gdy wchodziłam Nicholas ganiał po całym pokoju za jednym z miniaturowych hipogryfów, który latał po całej sypialni nisko nad ziemią. Chłopiec miał tak poważną, zdeterminowaną minę, jakby od złapania hipogryfa zależał wynik wojny z Voldemortem. Kiedy trzasnęły za mną drzwi, Nicholas raptownie zatrzymał się i popatrzył na mnie tym samym czujnym, nieco zalęknionym spojrzeniem olbrzymich wręcz, stalowoszarych oczu spod kurtyny ciemnych rzęs. Rozbawiło mnie to spojrzenie. Nie był podobny ani do mnie, ani do Syriusza. Miał niezwykły ten swój wzrok, pomieszanie niewinności z czujnością, jakimś smutkiem, refleksją i zdziwieniem. Uśmiechnęłam się do niego radośnie. Z tą samą powagą podbiegł do mnie i przykleił się do koronkowej spódnicy. Uśmiech spełzł mi z twarzy. Co by było, gdyby Nicholasa zabrakło?…
Klęknęłam przy dziecku, wpatrując się uważnie w jego poważną, zafascynowaną wszystkim twarz, szare, okrągłe oczy, uniesione w geście lekkiego zdziwienia łuki brwiowe i włosy o miodowym poblasku. Ciągnął mnie obecnie za loczek z najwyższym zainteresowaniem.
-Cześć, mały.- puknęłam palcem wskazującym w okrągły, wypięty brzuszek.
Wyraźnie go to rozbawiło, po czym mruknął:
-Mama.
Popatrzyłam na niego z niekłamanym zdumieniem.
-Mama.- powtórzył jakby ciszej i do siebie.
-To niesamowite…- szepnęłam, patrząc na niego, gdy powrócił do zagrody, by znów się pobawić- Nicholas mówi… Jak ten czas płynie…
-MEG!
Coś łupnęło na korytarzu i do pokoju wpadł Remus. Był zdyszany.
-Co jest?- zapytałam, podnosząc się szybko.
-W Ministerstwie…- spróbował złapać oddech- W Ministerstwie… teraz… jesteśmy potrzebni… bitwa… napadli…
-Co?! Śmierciożercy napadli na Ministerstwo?!- przeraziłam się.
-Właśnie rozmawiałem przez kominek z Alastorem. Wybiera się czym prędzej, wzywał nas!
-No to lecimy. Z tym, że Syriusza nie ma w domu i nie będzie.
-A gdzie jest?
-Wyruszył na Pokątną, bo miał kupić w magicznej aptece parę składników do eliksirów.
-No to trudno. Niuniek zaopiekuje się dziećmi, a Syriusz po prostu nie poleci z nami. Chodź!
Wybiegliśmy czym prędzej z Wiązowego Dworu.
-Myślisz, że to poważny atak?!- wydyszałam, gdy pędziliśmy ku frontowej alei.
-Jak najbardziej. Może być niebezpiecznie…
Aportowaliśmy się przed gmach Ministerstwa Magii i wpakowaliśmy bezceremonialnie do budki telefonicznej, by zjechać w dół.
W windzie panowało napięcie, ja i Remus nie odzywaliśmy się do siebie. Pasy światła przesuwały się po naszych postaciach, pot perlił się na czołach, dłonie trzęsły się. Nie wiedziałam, czego mam się spodziewać. Zakon zareagował, ale ilu nas tu jest?
Na nasze stopy rozlało się mdłe światło atrium, by oblać nas w górę. Naraz, gdy nasze oczy zobaczyły wnętrze, dostrzegliśmy też Dołohowa, stojącego centralnie przed nami.
-Petrificus Totalus!- zareagował natychmiastowo Remus.
Gdy ciało śmierciożercy uderzyło o ziemię zobaczyliśmy, co się działo w środku. Śmigały zaklęcia i postaci, czarne sylwetki migały, to tu to tam, oświetlając zaklęciem fontannę.
Rzuciłam Remusowi krótkie, wymowne spojrzenie, po czym rzuciliśmy się w długą, by dotrzeć do Zakonu.
Walczyli w parach: James z Rosierem, Alastor z Rudolfusem, Fabian z Rabastanem, Benjamin z Nottem, Emelina z Crabbe‘em, Marlena z Bellatriks, a Dorcas z Lucjuszem. Na ziemi nieopodal Notta leżał Goyle, pewnie nieprzytomny.
-AVADA KEDAVRA!
Zaklęcie, wypuszczone ku Emelinie pomknęło w stronę Remusa.
-UWAŻAJ! - schwyciłam go za kołnierz i odciągnęłam za fontannę. Zaklęcie brzdęknęło o złoto- Uff, niewiele brakło… Coś ich mało, nie?
-Może to pozorne…- szepnął Remus, po czym wyjrzeliśmy zza fontanny.
Rudolfus właśnie legł, powalony przez Alastora Moody’ego. Moody odgarnął siwiejące już strąki z czoła i wrzasnął:
-Drętwota!
Tymczasem Nott ryknął w stronę Moody’ego:
-Incarcerus!
Zaklęcia odbiły się. Uchyliłam głowę w ostatnim momencie, gdy strumień od Moody’ego przeleciał mi nad nią, podczas gdy strumień Notta wykonał jeszcze jedno odbicie i oplótł lianami od tyłu jego przeciwnika, Benjamina. Ben ryknął i legł na ziemi, próbując oswobodzić się z magicznych splotów. Nott zatriumfował krótkim wrzaskiem radochy.
-Nie tak szybko! Petrificus Totalus!- zawołałam.
Z powodzeniem odbił zaklęcie.
-Crucio!
Przypadłam do ziemi, znów słysząc brzdęknięcie złota. Uniosłam się.
-Tarantallegra!
Tym razem Nott nie odbił, przekonany o mojej nieszkodliwości. Zaczął wykonywać tak dzikie pląsy, iż nie był w stanie utrzymać się na nogach.
-Comamortis!
Uchyliłam się przed zaklęciem, które trafiło Emelinę, niczego niespodziewającą się. Zaklęcie Śmiertelnej Śpiączki sprawiło, że osunęła się na ziemię bez zmysłów i zasnęła niebezpiecznym, śmiertelnym snem. Crabbe był wolny, ale Moody szybko go wykończył.
Rozejrzałam się. Na ziemi leżał już Crabbe, Goyle, fikający Nott, Rudolfus, Ben, Emelina, Lucjusz i Bellatriks. Pozostali nadal zaciekle walczyli.
-Ha! I co teraz?- zagrzmiał Moody- Tylko na tyle was stać, gnidy?!
Zrobiło się dziwnie. Nieco pociemniało w atrium, woda jakby przestała pluskać.
Na środku zmaterializował się Lord Voldemort.
Przełknęłam ślinę. Ostatni raz widziałam go prawie dwa lata temu, ale nie zmienił się znacząco. Wciąż tak samo emanował nienawiścią. Ręce zatrzęsły mi się i doznałam nieprzyjemnego uczucia zjechania żołądka w dół. Niedobrze, że on tu jest…
Voldemort omiótł wzrokiem walczących z wyraźnym rozbawieniem.
Wolni członkowie Zakonu z wyjątkiem mnie, to jest Remus, Moody, Dorcas i Marlena, powolnym krokiem okrążyli Voldemorta, dzierżąc różdżki w drżących dłoniach.
-Poddaj się, Voldemort!- ryknął Moody, idący z zachodu.
-Jest was garstka!- krzyknęła Marlena od wschodu.
-Już wygraliśmy tę bitwę, Voldemort!- zawołał z północy Remus.
-Nic już nie możesz z tym zrobić! Twoi słudzy zawiedli!- dołożyła Dorcas od południa.
Voldemort uśmiechnął się.
-Czyżby? Jesteście pewni, że zwycięstwo jest wasze?
Popatrzyli po sobie ostrożnie. Przełknęłam ślinę, obserwując to wszystko. Nie powinni tak mówić. Coś podpowiadało mi, że Voldemorta, nawet samego, nie wolno tak lekceważyć…
-Wiem, że moje sługi zawiodły.- rzekł niewinnie- To ich problem… Na szczęście nie potrzebuję ich, by wygrać tę bitwę… Mogę polegać na sobie.
-Nie możesz! Gra skończona! Jesteś sam, poradzimy sobie z tobą!- wrzasnęła Marlena.
-Hmm. Nie jestem sam, głupia kobieto. Mogę czerpać z wszystkich żywiołów…
-Nie możesz. Poddaj się!- zagrzmiał Moody.
-Czyżby? Nie byłbym taki pewien…
Ogarnęło mnie złe przeczucie. Syknęłam krótkie „cholera”.
Najpierw nic, Voldemort wciąż uśmiechał się mściwie. Potem odchylił głowę i rozłożył na pełną szerokość ramiona.
BUM! Od jego sylwetki w cztery strony świata pomknęły cztery strumienie. Trafiły w Marlenę, Moody’ego, Remusa i Dorcas.
W tą pierwszą łupnął z ogromną siłą potężny, huczący strumień wody. Siła żywiołu była tak olbrzymia, że Marlenę odrzuciło na parę stóp do tyłu na ścianę atrium, po której osunęła się bez zmysłów, cała ociekająca wodą.
Syczący, oślepiająco jasny strumień huczącego ognia uderzył w Moody’ego. Atrium wypełnił jego ryk bólu, gdy cały stanął w płomieniach niczym żywa pochodnia.
W Remusa Voldemort uderzył trąbą powietrzną. Poderwało go do góry i poczęło zapamiętale miotać po całym atrium, uderzając co jakiś czas o ściany czy sufit.
-NIE!- krzyknęłam, widząc bezwładnego Remusa, który był teraz samotną kukiełką.
W Dorcas uderzył dziwaczny, błotnisty strumień, który w całości ją pokrył, zamieniając na żywy posąg z gliny.
James, nie myśląc wiele, spróbował jakoś uwolnić chociaż głowę Dorcas z glinianej skorupy, mrucząc inkantację zaklęć. Pomyślałam, że przecież ona może się udusić.
Voldemort jednym, znudzonym ruchem wycelował dziwne zadrganie powietrza w Jamesa.
-Nie…- szepnęłam.
James zawył, po czym odgiął się i upadł na ziemię, jęcząc z bólu. Coś go bardzo musiało zaboleć, bo cierpiał straszliwie.
Jak w transie, wolno ruszyłam ku Jamesowi. Nie dostrzegłam jednak dziwacznego, srebrzystego promienia od strony Rabastana, który trafił we mnie. Zachwiałam się, czując dziwne maglowanie w mózgu. A potem zorientowałam się, że ogarnęła mnie absolutna cisza.
-Hej!- zdziwiłam się na głos, widząc, iż Voldemort przemawia do Jamesa, ale ja tego nie słyszę. Podjęłam próbę dotarcia do przyjaciela.
ŁUP! Zaryłam czołem w jakąś niewidzialną ścianę. Namacałam ją, zirytowana i spróbowałam znaleźć jej koniec. Okazało się, że Lestrange zamknął mnie w zupełnie wytłumionej klatce, z której mogłam tylko biernie obserwować tryumfującego Voldemorta. Mówił coś do leżącego w bezruchu Jamesa, który patrzył nań mściwie.
Na polu bitwy został jedynie Fabian z Rabastanem, który wkrótce legł na ziemi. Fabian wyprostował się więc i przemówił do Voldemorta. Ten coś odparł, po czym wysłał ku niemu jakieś zaklęcie. Z ziemi wystrzeliły cienkie druciki, które oplotły Fabiana i natychmiast przyszpiliły go do ziemi. Zaczął się wyrywać, buńczucznie patrząc na wroga.
Osunęłam się w klatce. Co z tego, że wszyscy śmierciożercy legli na ziemi, jeżeli Voldemort stoi przede mną, Jamesem, Benjaminem i Fabianem, tryumfując?
Nagle obok Fabiana zmaterializował się Dumbledore.
Ogarnęła mnie olbrzymia ulga. Dumbledore! Teraz Voldemort może nam nakichać.
Dumbledore powiedział coś, zapewne moralizującego, Voldemortowi. Ten tylko syknął, odparł, po czym zniknął w kłębie czarnego dymu. Jego sługusy, niestety, również.
Zaczęłam dawać znać Dumbledore’owi gestami, żeby mnie odczarował. Zrobił to, podszedł także do Fabiana, Benjamina i Jamesa.
-Pan Potter ma złamany kręgosłup.- stwierdził po krótkich oględzinach- Pani Black, można?
-Oczywiście.- zrozumiałam bowiem, że mam się Jamesem po prostu zająć.
-Świetnie. Ja zobaczę, co z resztą…
-Kiepsko.- rzekł Fabian, rozglądając się.
Rzeczywiście, kiepsko. Ben szarpał się w czarodziejskich więzach, Emelina leżała w Zaklęciu Śmiertelnej Śpiączki, Remus legł byle jak, zakrwawiony, na środku atrium, Marlena siedziała nieprzytomna pod ścianą, Dorcas wciąż pozostawał w glinianej skorupie, a Moody spoczywał na podłodze, potwornie poparzony. Fabian doskoczył do uwięzionej Dorcas, podczas gdy Dumbledore zajął się Moodym.
-Kiepsko z nim. Oko mu wypłynęło, cały jest poparzony… Nie wiem, jak ze sprawnością…
Uklęknęłam przy leżącym na wznak Jamesie. Patrzył na mnie niewinnie.
-Było super, prawda?- rzekł, niczym chłopczyk po meczu.
-Niewiele brakło, a pożegnalibyśmy się z życiem. Z Voldemortem nie ma przelewek.
-Teraz trzeba zająć się rannym.- zakomenderował Dumbledore- Voldemort tu już tak prędko nie wróci. Ale kiedyś na pewno przyjdzie mu ochota, by znów zaatakować. Musimy być czujni i obserwować jego zagrania. Nie wiadomo, kiedy podejmie decyzję o ostatniej bitwie.
***
-Proszę!
Syriusz wręczył mi do ręki okrągły pakunek. Uśmiechnęłam się do niego i odpakowałam.
-A dziś jest piękny, szczególny dzień!- wyszczerzył się.
-Tak?- udałam głupią.
Po niebie toczyły się jasne chmury. Nawet przy tej dość ponurej aurze Wiązowego Dworu czuć było, iż nadeszło lato. Powietrze było rześkie i łagodne, pomiędzy obłokami dostrzegałam co jakiś czas niebieskie pasemko. Pierwszy raz, odkąd tu mieszkałam.
Różana altanka, w której oboje staliśmy, była okryta czarnymi i czerwonymi różami, rzucającymi cień na mnie, Syriusza, wózek ze śpiącymi trojaczkami i Nicholasa, bawiącego się pomiędzy naszymi nogami.
-Jejciu. Ciekawe, co to…- uśmiechnęłam się.
W pakunku była okrągła, srebrna kulka, zdobiona wytłoczonymi listkami po bokach. Otworzyłam, bo w poprzek biegła szpara.
W środku wyłożono ją srebrem, masą perłową i błękitnym aksamitem, na jednej ze ścian było lusterko, na drugiej-nasze portrety ze ślubu. Rozległa się piękna, melancholijna i tęskna muzyka.
-Jaka piękna pozytywka…- szepnęłam, patrząc z zafascynowaniem.
-Żebyś zawsze o mnie pamiętała.- rzekł Syriusz cicho- Gdziekolwiek mnie nie będzie.
Popatrzyłam na Nicholasa, wlepiającego zaintrygowany wzrok w źródło pięknej, nostalgicznej muzyki. Uśmiechnęłam się beztrosko.
-Ech, zawsze będziesz obok.- mruknęłam- Przecież jesteś moim mężem.
Syriusz nie odparł, za to wsparł wargi na czubku mojej głowy, jakby zamyślony.
-Nigdy nie wiadomo.- rzekł w końcu.
Sięgnęłam wolną ręką po rozkwitłą, czarną różyczkę i oderwałam jej kwiatek, po czym włożyłam do pozytywki i zamknęłam.
-Na pamiątkę drugiej rocznicy ślubu.- mruknęła- Mam nadzieję, że zapamiętam… Zawsze myli mi się, kiedy mieliśmy ślub. To takie enigmatyczne wspomnienie.
-Łatwa data. Pierwszy dzień lata. Już prawie lipiec…
Lipiec nadszedł szybko, jak zwykle zresztą. Kiedy chodziłam do szkoły, również pojawiał się niepostrzeżenie. Tym razem, jak i w zeszłym roku i dwa lata temu nie mogłam liczyć nawet na wyrwanie się z domu, ale nie uskarżałam się. W końcu teraz prowadziłam nieco inny tryb życia i w dodatku musiałam się zajmować małymi, prawie trzymiesięcznymi trojaczkami i półtorarocznym pierworodnym.
W końcu dla Alicji nadszedł czas rozwiązania. Urodziła w szpitalu syna imieniem Neville. Odwiedziło ją pół Zakonu, ale ogólnie wszystko było bardzo skromne. Alicja z Frankiem nie chcieli zaprzątać głowy innym, więc dowiedzieliśmy się po fakcie. Co innego James.
James nie byłby sobą, gdyby narodziny jego dziecka przeszły bez stosownego echa.
W zasadzie to spodziewałam się wszystkiego, ale nie tego, w jaki sposób nas zawiadomi.
-AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!!!!!!
-Łojeja…
-AAAAAAAAAAAAAAAA!!! WSTAWAJ, BLACK, NIE WIEM, CO MAM ROOOOBIĆ!
Ocknęłam się, słysząc podejrzanie znajomy głos Jamesa we własnej sypialni. Coś mi tu nie pasowało. Zaplątałam się w pościel i, próbując się jej pozbyć, spróbowałam też otworzyć oczy i zorientować się, o co zasadniczo chodzi.
-Potter, jest chyba trzecia nad ranem…- sapnął z mojej lewej Syriusz- Co ty tu robisz i to w dodatku na baldachimie?
-Wstawaj, no! Błagam!- miauczał James- Mam problem z Lily! Ona rodzi, no! Nie wiedziałem, gdzie mam iść, bo do szpitala ona nie chce! Noooo, pomoooocy! I jeszcze ten skrzat mnie pogryzł, kurna, w łydy, no, jak tu leciałem do was! Cwana bestia, czyś ty zgłupiał?! Skrzata domowego do roli zwierzęcia obronnego przyuczałeś?! Ja tu pędziłem do was, zgubiłem galoty w pośpiechu, a ten, kurza dupa, jak się nie wczepi nagle… Krwawię…
-No już, nie biadol. Złaź z tego baldachimu…
Syriusz wstał.
-Na baldachim wlazłeś ze strachu przed Niuńkiem?- parsknął po chwili- Oszołom.
James zeskoczył z baldachimu, rozglądając się trwożnie. Doprawdy, wyglądał jak ósme dziecko stróża: był w kraciastej koszuli zapiętej na co trzeci guzik, w dodatku przesunięty o dwa, miał jeszcze większą szopę na głowie niż zwykle, przekrzywione okulary trzymające się na jednej nóżce i pogniecione bokserki na chudych, długich nogach, bo spodnie rzeczywiście zgubił. Jedna skarpetka była wysoko podciągnięta, w żółto-czerwone paski, druga, czarna i z wielką dziurą, z której wystawał Jamesowi kciuk u nogi, zjechała do kostki.
Parsknęłam, a James miauknął, dotknięty moją reakcją na jego widok.
-Ubierajcie się!- zakwilił- Moja żona rodzi w domu! To nie jest śmieszne!
-A widzisz, żeby ktokolwiek się śmiał?- spytał Syriusz.
-A skąd mam wiedzieć, czy się śmiejesz?! W tym stanie psychicznym nawet nie jestem zdolny stwierdzić, gdzie mam przód, a gdzie tył, a co dopiero, czy się śmiejesz!
Syriusz z najwyższą powagą pozbierał pościel z ziemi i poszliśmy się ubrać.
Wybiegliśmy z Wiązowego Dworu (James złapał porzucone na jednej z kondygnacji swoje spodnie i w biegu próbował je wciągnąć, co skończyło się zaplątaniem w nie i jazdą na ryjku po schodach z dumnie wypiętym w górę zadkiem).
-Szybko, Lily umiera!- jęczał, gdy wypadliśmy na aleję z wiązami.
-No co ty, nie żartuj!- ofuknęłam go.
Teleportowaliśmy się natychmiast pod dom Potterów. Na górze zapalono nocną lampkę, reszta domu pogrążona była w ciemnościach.
Wbiegliśmy do środka, po czym w trójkę spróbowaliśmy wpakować się na górę po wąskich, rozklekotanych schodach, co zaowocowało zaklinowaniem się w poprzek.
-IIIII!!!- pisnął wysoko i bardzo żałośnie James, entuzjastycznie uwolnił się z tej kiszki i popędził do żony. Ja i Syriusz wymieniliśmy krótkie, zdziwione spojrzenia i razem, jednomyślnie, ruszyliśmy za nim.
W sypialni leżała na łóżku Lily. Była o wiele spokojniejsza od Jamesa. Oddychała ciężko, trzymając się za brzuch. Uśmiechnęła się na nasz widok.
-Już jesteśmy!- zawołałam od progu- James mówił, że umierasz.
-Bo jest fiźnięty.- zmierzyła go pogardliwym spojrzeniem. Obecnie próbował wysypać kwiatki z okropnego wazonu, który Lily dostała od siostry na Boże Narodzenie pół roku temu. Gdy Jim już uporał się z kwiatkami, podstawił dzbanek pod nos zdziwionej żonie.
-Chcesz?- rzucił z roztargnieniem- Nie wiem, na co ci woda z kwiatków, ale może pomoże…
Lily popatrzyła na niego jeszcze bardziej kosmicznym wzrokiem. Syriusz parsknął.
-Słuchaj, zabierzemy cię do szpitala, co?- zagadnął potem- Tu naprawdę to nie…
-Nie, Syriuszu!- wydyszała Lily- Urodzę tu, w domu. Będzie mi lepiej!
-Ale tu nikt ci nie pomoże! Tam będziesz miała opiekę i bezpieczeństwo, a tu? Przecież twój mąż jest w takim stanie, że wyrwie wannę z korzeniami i ci tu przyniesie… Patrz!
Popatrzyliśmy na niesłyszącego nas Jamesa, który w połowie wylazł za okno i grzebał coś przy parapecie sąsiedniego okna, pewnie szukając wody w doniczkach. Z otworu wystawała jedynie jego chuda, pałąkowata noga w dziurawej skarpecie i kawałek ciała, okryty kraciastą, dziwacznie przekręconą na bok koszulą. Potem słychać było donośny, ostry trzask, wrzask Jamesa, niebanalne przekleństwo, potem ŁUP! i Rogaś opuścił stanowisko głową w dół, z pewnością niezamierzenie. Podleciałam do okna i wyjrzałam za nie. Żałośnie i rozczulająco wyglądający dwudziestolatek próbował się z godnością wygrzebać z krzaków pięknie rozkwitłych azalii. Obok na trawniku leżała rynna. U jakiegoś sąsiada zapalono światło.
-Chodź, James, nie cuduj już na tym trawniku!- rzuciłam niedbale i powróciłam do zaniepokojonej, dyszącej Lily i pękającego w duchu Syriusza, co jednak maskował za prawie kamienną twarzą- On się tu zabije. Zaraz będzie właził na dach, bo stwierdzi z sobie tylko znanych powodów, że są mu potrzebne trzy dachówki! Lily, naprawdę…
-No dobrze! Ale jak mnie przetransportujecie? Już rodzę!
-Jeszcze trochę, uwierz mi!- podeszłam do niej, by pomóc- Panowie ci pomogą wstać…
-Ale będziesz mnie trzymała za rękę?- zapytała niewinnie.
Popatrzyłam na nią ze zdziwieniem.
-Trochę się boję.- szepnęła kulawo.
-Oczywiście. Jestem twoją przyjaciółką! Będę cię wspierać, już przez to przechodziłam.- zawołałam dziarsko- Chodźmy! Syriuszu, pomożesz mi?
Do pokoju władował się rozmemłany James, w dodatku teraz okryty skoszonymi źdźbłami trawy i liśćmi. Miał nieprzytomny, przymulony wzrok, a okulary prawie zupełnie zleciały, utrzymując się na jednej nóżce.
-James, bierzemy się za przenoszenie Lily do szpitala. Pomóż!- zakomenderował Syriusz.
James wykonał całym swoim otumanionym ciałem rzut do przodu w stronę Lily i pomógł Syriuszowi podtrzymać żonę. Wybiegliśmy z rodzącą na ulicę.
-Ale nie zgub go po drodze, dobra?- poprosił tępawym głosem Jim do żony.
Syriusz popluł się ze śmiechu po tej prośbie.
-Postaram się spełnić twe życzenie.- warknęła Lily.
Trzask! I już byliśmy na miejscu. Noc lipcowa była ciepła, gwiazd nie widzieliśmy, bo w Londynie nigdy ich nie było widać. James wciąż oglądał się za siebie, żeby sprawdzić, czy żaden noworodek nie leży za nami, zgubiony przez Lily.
W szpitalu, pomimo nocnych godzin, panował ruch i jasność. Natychmiast zaopiekowała się Lily położna od czarodziejskich porodów, my poszliśmy czatować pod salą.
Ja i Syriusz usiedliśmy pod ścianą na krzesłach, Jim też próbował usiąść, co mu nie wyszło i dziesięć sekund potem chodził w tę i nazad na dość małej powierzchni.
Adrenalina zaczęła ze mnie opadać i poczułam zmęczenie. Oparłam głowę o ramię osowiałego Syriusza i wpatrzyłam się tępo w niezawiązany but Rogacza (drugim z nich okazał się bambosz z domu). Panowała cisza i milczenie.
-Rogaś, czy cię tyłek świerzbi?!- zdenerwował się Syriusz po kilkunastu minutach biernego obserwowania kursującego w dwie strony Jamesa- Siądź na nim jak ucywilizowany, jeżeli czujesz, że powinni cię zaliczyć do ich grona!
James zupełnie go zignorował, za to zatrzymał się, wytrzeszczając oczy.
-Co to?! Ten odgłos?! Czy to już!?
Popatrzyliśmy z Syriuszem na niego, wymieniając zdumione spojrzenia.
-A nie, to mój but skrzypi…- zreflektował się James i znowu podjął wędrówkę po swojej bezpiecznej przestrzeni.
Syriusz pokręcił głową i roześmiał się, obserwując z aprobatą bezcenny widok, jaki dostarczał jego najlepszy przyjaciel.
-Wyglądasz, jak taki daunek podwórkowy, Rogaś.- skomentował w końcu.
-Nie śmiej się ze mnie, kozaku!- nerwowo podskoczył James- Szkoda, że nie widziałeś siebie ostatnio, gdy twoja żona rodziła… Skrzyżowanie ochlanego koczkodana z obitym jednokomórkowcem…
-Doprawdy? Wystarczyło powiedzieć, że wyglądałem tak, jak ty zazwyczaj.
Posłałam Syriuszowi ostrzegawcze spojrzenie, ale James sprawiał wrażenie, że w ogóle do niego nie dotarł sens tych słów czy choćby fakt, że Syriusz powiedział cokolwiek.
-Rodzi mi się dziecko…- mamrotał- Kurna, no… A jak to nie będzie syn?!
-To urodzi ci się córeczka.- mruknął Syriusz ze znużeniem.
-Ale nie rozumiesz!- zdenerwował się Jim- A jak to nie będzie córka?!
-Podejrzewam, że w takim razie będziesz miał syna, ale co ja tam wiem…- burknął Łapa.
-Nie, wciąż nie rozumiesz! A jak to nie będzie ani syn, ani córka?!
Syriusz rozchylił usta ze zdumieniem.
-Takiego manewru w twoich procesach myślowych się nie spodziewałem.- skomentował w końcu- Uważam jednak, że twoje obawy są dość mocno podkoloryzowane…
-Nie, to może być obojnak?! A jak to będzie obojnak?!
-To będziecie sławni.- wyszczerzył się Syriusz- Cholernie oryginalny gość.
-Nie, to nie jest śmieszne! Chcę wnuki! Jak się moje dziecko rozmnażać będzie?!
-Naucz go pączkować.- ziewnął Syriusz- To mu się w życiu najwidoczniej przyda.
Oparł zmęczoną głowę na mojej.
-Jak mam go nauczyć rozmnażania przez pączkowanie, jak sam nie umiem?!
-To się naum.
-Od kogo?! Znasz kogoś, Łapo, kto umie?!
-Wszyscy.- sarknął mój mąż. Zamknęłam oczy, czując potężne zmęczenie- Gdyby żyła ciotka Mary Ann, mógłbyś jej spytać. Ona wiedziała i umiała wszystko…
Ziewnęłam, parskając jednocześnie.
-Może się gdzieś prześpisz?- spytał Syriusz- Jesteś zmęczona.
-Nie, wszystko gra…- odparłam.
-A jak będzie miał cztery ręce?- jęczał nad nami James.
-To będzie miał cztery ręce.- mruknął Syriusz.
-Coo?- zakwilił- Nawet nie przejąłeś moim egzystencjalnym problemem! Moje dziecko z czterema rękoma, biedaczynka!
-No coś ty. Osobiście nie uważam, żeby było coś złego w dodatkowej parze rąk. Zależy, gdzie mu wyrosną. Jak na głowie, to po żyrandolach będzie mógł łazić… Kupa zabawy.
-Ha ha.- burknął Rogaś- Odjazdowa zabawa…
Ich konwersacja stała się coraz bardziej rozmazana. Po jakimś czasie słowa zrobiły się inne, gęstsze i głośniejsze. Osoby jakby nieco się zmieniły.
-Słuchaj. James. Nazwanie córki imieniem Leopolda nie jest dobrym pomysłem.
To cierpliwy głos Remusa, który najwyraźniej próbował Jamesowi coś wyperswadować.
-Ale dlaczego? To takie dumne!
-Jak chcesz małą, słodką dziewczynkę nazwać Leopoldą? Zastanów się!
-Całe życie będzie mała!? W wieku dwudziestu lat będzie miała piętnaście cali?!
-Słuchaj.- zdenerwował się lekko Remus- Ty się dobrze bawisz czy nazywasz to dziecko?
Otworzyłam oczy. Na korytarzu, na którym siedziałam z Syriuszem i Jamesem zaledwie pięć minut temu nieco się zmieniło. Kręciło się troszkę ludzi, leżałam z głową na podołku Syriusza, nogi złożywszy na krzesłach. Sam Syriusz drzemał, oparty z głową o ścianę. Przede mną stał Remus, Peter i James. Było jakby jaśniej.
-Co się dzieje?- zapytałam sennie. Cały kręgosłup boleśnie się wykrzywił.
-O, cześć, siostra!- uśmiechnął się Remus- Zostawiłem dzieciaki pod opieką Niuńka. Musiałem tu przybyć. Pierwszy Potter na świecie…
Pokręcił głową.
-A ja pamiętam ten moment, gdy śmialiśmy się z Jamesa, że zakochał się w dziewczynie.- uśmiechnął się Peter- Cały się naburmuszył, poczerwieniał i przywalił najbliższej siedzącemu Łapie potężną fangę w nos. I to był zły manewr, bo tamten miał wtedy biegunkę…
Huncwotów bardzo rozbawiło to wspomnienie. Uśmiechnęłam się, gdy wyobraziłam sobie całą tę sytuację z małym Jamesem, Syriuszem, Remusem i Peterem.
-Który z panów nosi nazwisko Potter?
Jakaś przysadzista pielęgniarka o twarzy buldoga wyłoniła się niespiesznie zza jakichś drzwi.
Chłopaki zamarli.
-Ja.- pisnął w końcu zza Remusa osłupiały James.
-Może pan odwiedzić żonę.
Schowała się z powrotem. James wyglądał, jakby poszły mu wszystkie zwieracze.
-O nie… O NIE! I co teraz?! Chłopaki, co mam robić?! Może wejdę do niej przez okno, poczuję szczyptę wyzwolenia… To by mnie rozluźniło…
Wstałam i wzięłam otumanionego Jima za rękę.
-Chodź, normalnie, jak człowiek. Nie wymyślaj.- rzekłam- Nie umiesz wejść drzwiami?!
W salce leżała Lily. Obok niej spał mały, czerwony i pomarszczony noworodek.
-O ja!- zawołał James, po czym powtórzył- O ja!
I chwycił, zafascynowany, zawiniątko, w którym leżało dziecko. Uśmiech rozjaśnił mu oszołomioną twarz.
-I co, to Leopolda?- zapytał żony po kilkunastu chwilach.
-Nie. To Harry.- uśmiechnęła się delikatnie Lily.
-Harry?- zdziwił się James- Myślałem o…
-Harry. Uwierz mi, James.
Jim patrzył na nią jeszcze chwil kilka, po czym rozpromienił się.
-Harry Potter.- mruknął cicho, patrząc na synka- Super.
Patrzyłam na nich, całą trójkę Potterów tak, jakbym sama przeżywała wielkie szczęście. To doprawdy było cudowne, widzieć, jak Lily i James przyjmują na świat swoje pierwsze dziecko, podczas, gdy obserwowało się ich relacje w momentach, w których żadne z nich nigdy by nie przypuszczało, że chwila, w której teraz brali udział nadejdzie kiedykolwiek.
-Idę powiedzieć chłopakom, Lily.- rzucił, ledwo mówiąc ze szczęścia i odłożył Harry’ego.
Wyszliśmy razem do Syriusza, Remusa i Petera.
-Mam syna! Syna!- James rzekł dumnym głosem i napiął butnie pierś.
-A ja mam trzech, aha.- mruknął Syriusz i uśmiechnął się doń sardonicznie.
James nieco oklapł w sobie.
-Ale gratuluję, stary!- Syriusz poklepał go po ramieniu, aż okulary zachwiały się niepewnie. Chyba dlatego, że wciąż miał je zarzucone na nos tak, że ledwo jedna z nóżek siedziała za uchem. James, wyglądający teraz dokumentnie jak lekko cofnięte dziecko, posłał mu radosny, prawdziwie szczery uśmiech radości i szczęścia. Był ona tak zaraźliwy, że poza Syriuszem uśmiechnęłam się także ja, Remus i Peter.
-Przyniosę wam Harry’ego! Czekajcie!- rozentuzjazmował się świeżo upieczony tata.
Jego długa, śmiesznie powyginana sylwetka podskoczyła radośnie, a sam James pobiegł do sali do Lily. Po chwili wrócił z zawiniątkiem, w którym spał mały Potter.
-Wykapany tata!- wyszczerzył się James, ostrożnie przytulając syna- Nie?
-Czy ja wiem?- przekręciłam głowę- Jest identyczny, jak wszystkie moje dzieci.
James zrobił dość obrażoną minę, reszta parsknęła.
-Istna profanacja, podobny do jakichś drugorzędnych Blacków…- burczał, by po chwili rozpromienić się- Dzień dobry, panie profesorze!
-Dzień.- usłyszałam za sobą.
Do sali wszedł Dumbledore, ubrany w cywilny gajerek. Dość specyficzny.
-Dlaczego „dzień” bez „dobry”?- zdumiał się Remus.
-Dla mnie może być nawet „Dzień cudowny”!- wyszczerzył się Rogaś- Niech pan spojrzy! Oto Harry Potter!
Wysunął do Dumbledore’a entuzjastycznym ruchem śpiącego synka. Dumbledore uśmiechnął się, ale na krótko. Był to bardzo dziwny, wymuszony uśmiech.
-A tak w ogóle, to co pan tu robi?- zapytał Peter z zaciekawieniem.
-Mam sprawę niezwykłej wagi do Jamesa.- odparł Dumbledore.
-Teraz?- James zrobił minę przypominającą dziecko wywlekane przez matkę za nadgarstek z piaskownicy. Popatrzył na śpiącego syna, jak na opuszczane grabki z foremką.
-Dzisiaj mamy ostatni dzień lipca, prawda?- szepnął Dumbledore. Zrozumieliśmy, że musimy skupić się blisko. Remus kiwnął głową w odpowiedzi.
Dumbledore nie od razu podjął to, o czym chciał nam powiedzieć. Patrzył chwilę na Harry’ego, po czym mruknął:
-Mam powody, by przypuszczać, że Voldemort obrał sobie nowy cel. Osobę.
-Znowu misja?- jęknął cicho James- Moją najgorszą misją jest teraz nauczenie się przewijać syna, a potem…
-James, komuś z Zakonu grozi śmiertelne niebezpieczeństwo.- przerwał mu Dumbledore.
Zaległa martwa cisza.
Każdy wodził okrągłymi oczyma od jednej do drugiej osoby.
-Komu?- szepnęłam po chwili, czując ciarki, biegające po plecach z góry na dół i z powrotem. Czułam bicie przerażonego serca- Voldemort chce kogoś dorwać, tak?
Usłyszałam przełknięcie śliny Syriusza po tych słowach.
-Komu? Kto to jest?- zapytał z najwyższym napięciem James.
Dumbledore nie odpowiedział, za to popatrzył na Jamesa bardzo wymownie i spuścił wzrok na Harry’ego, niewinnie śpiącego w ramionach ojca.
Przełknęłam ślinę, widząc minę Jamesa. Zobaczyć śmierć w jego oczach było najgorszą rzeczą, jaka przytrafiła mi się od dawna. Dosłownie zmartwiał. Machinalnie objął mocniej syna, wytrzeszczając orzechowe oczy zza przekrzywionych okularów.
-Nie…- szepnął wreszcie martwym tonem.
-Najwyraźniej.- rzekł śmiertelnie poważny Dumbledore, kiwając znacząco głową- A to oznacza, że zarówno ty, jak i Lily znajdujecie się w takiej samej sytuacji, jak Harry.
Popatrzyłam ukradkiem na zesztywniałego Syriusza. Wlepiał napięty wzrok w najlepszego przyjaciela, był autentycznie biały, po czole spływały mu strużki potu.
-Musimy działać. I to migiem.- rzekł Dumbledore w idealnej, pozbawionej życia ciszy- Grozi wam śmierć.
75. Zdrajca! Dodała Mary Ann Lupin Sobota, 26 Lutego, 2011, 09:59
A więc jednak dodaję. Ale następną zapowiadam raczej na za dwa tygodnie, chyba, że uda mi się napisać wcześniej.
Pozdrowionka!
-DRĘTWOTA!
-INCARCERUS!
Obydwa zaklęcia, wysłane od nas błyskawicznie, poraziły intruza. Wyskoczyłam z szafy, Alicja za mną. Przed nami leżał Rabastan Lestrange, zupełnie znokautowany.
-Ten to się zawsze wściubi!- warknęłam i kopnęłam jego sztywne ciało nie mogąc uwierzyć w to, że kiedyś mogłam być w nim zakochana i mieć pretensję, że Syriusz mi go zabrał.
-Za mną!- syknęła Alicja- Musimy uciekać i odnaleźć dziewczyny!
-I Nicholasa.- dodałam, po czym rzuciłyśmy się tam, skąd przybyłyśmy.
Na korytarzu było wręcz podejrzanie cicho, lampy rzucały jakby przydymione światło na wszystko naokoło nas. Panowała martwa cisza.
-No to gdzie oni mogą być, jak myślisz?- szepnęłam.
-Z pewnością na dole.- odparła zdawkowo, więc ruszyłyśmy w kierunku schodów, stawiając okute w obcasy stopy najciszej, jak się dało.
-AVADA KEDAVRA!
Jak na zwolnionym filmie z jednego z pokojów wypadł Rosier i wypuścił ku mnie zieloną smugę. Stałam, jak zaczarowana…
Alicja przypadła do mnie, syknęła coś wściekle, po czym miałam wrażenie, jakby ktoś wepchnął mnie do gumowej rury. Po chwili oświetlenie zmieniło się, wszystkie zmysły postrzegały inaczej. Tak, stałyśmy na środku zatłoczonej ulicy, marznąc na styczniowym, wieczornym mrozie. Jeden czy drugi mugol wrzasnął coś i uciekł, bo musiałyśmy się pojawić dość raptownie.
-No i co teraz?!- jęknęłam- Jak mogłyśmy zostawić dziewczyny tam na pastwę losu?!
-Mogłyśmy, bo gdyby nie to, trafiłby cię Zaklęciem Śmierci.
Alicja rozejrzała się po domach. Szczęka latała jej z zimna.
-Gdzie jesteśmy?- zapytałam po chwili rozpaczliwie.
Domy były dziwne, inne, niż w Londynie. Stały w szeregu, przypominając wyglądem architekturę jakiegoś ładnego, nadmorskiego miasteczka. Miały białe otynkowanie. Odwróciłam głowę w prawo, stamtąd poczułam jakiś ciepły wiatr. Była tam czarna pustka, nieograniczona przestrzeń. Szumiąca przestrzeń. Morze…
-To Southend.- wyjaśniła Alicja- Jesteśmy na promenadzie w Southend. Tutaj powinni być członkowie Zakonu. Możemy sprowadzić pomoc. Wyczaruj patronusa.
Ukryłyśmy się w niedostępnym dla mugoli miejscu, a ja pomyślałam o moim dziecku.
-Expecto Patronum!
Wielka pantera wystrzeliła z różdżki i pomknęła w mrok.
-Przyprowadź tu Syriusza i resztę!- zawołałam- Powiedz, że mamy kłopoty i to poważne!
Pantera wysłuchała informacji i znikła pomiędzy białymi domami.
-Ech, a jak sami są w ogniu wojny i nie będą mogli tu przyjść?- zapytałam ze strachem.
Alicja nie odparła, jedynie wykrzywiła wargi. Oparłam zmęczoną głowę o ścianę domu, za którym stałyśmy. Czekałyśmy, czując nieubłagalne pędzenie czasu na naszą niekorzyść. W każdej chwili Lily lub Marlena mogły oddać swoje życie, lub-co gorsza-Nicholas…
Po chwili rozległy się szybkie kroki. Ktoś przybiegł na miejsce zdarzenia, dysząc ciężko z pośpiechu. Z mroku wyłonił się Syriusz, James, Frank i Peter.
Przytuliłam mocno męża, czując ulgę. Nic mu nie jest…
-Lily i Marlena są osaczone w domu McKinnonów!- wydyszałam- Z Nicholasem!
Syriuszowi i Jamesowi twarz się wydłużyła.
-Lecimy tam natychmiast!- zakomenderował James- Niech ktoś weźmie dziewczyny do siebie, zaraz tam przybędziemy z Marleną i Lily.
-Frank, zaopiekujesz się Meg i Alicją?- poprosił Syriusz- My lecimy do McKinnonów.
On, James i Peter natychmiast teleportowali się, Frank natomiast przytaknął i szepnął:
-Powodzenia. No, to ruszamy do nas. Alicjo, nic ci nie jest? Jak tam dziecko?
-W porządku.- uśmiechnęła się- Jest mi bardzo zimno, to wszystko…
-No, to szybko do domu. Zaraz dostaniecie gorącej czekolady.
Zgodnie z obietnicą, stało się tak wkrótce. Gorąca czekolada pod ciepłym kocem i przy buzującym palenisku nie była jednak tak sympatyczna, jak powinna być. Wychodziłam z siebie ze zmartwienia o Syriusza i Nicholasa szczególnie, a także o całą resztę.
Alicja trzęsła się obok, popijając słodki płyn. Frank milczał jakiś czas, opierając się o blat stolika. Po chwili jednak stanął na nogi i wciąż patrząc na kominek, zapytał:
-Jak to się w ogóle stało?
-No… Siedziałyśmy sobie, nikomu nie wadząc i rozmawiając o dość błahych sprawach, gdy nagle zobaczyłam śmierciożerców za oknem.- rzekłam, bo Alicja najwyraźniej nie kwapiła się do odpowiedzi- Zdziwiło mnie to, bo dom McKinnonów miał być nienanoszalny.
-No, to dość dziwne.- zmarszczył brwi Frank- Trochę tego nie rozumiem… Skąd wiedzieli?
-Pewnie… Ktoś im powiedział, czyż nie?- zapytała Alicja cicho.
-Ale poza Zakonem nie ma nikogo, kto mógłby…
-Właśnie. Poza Zakonem nikt nie wiedział.
Zaległa paskudna cisza. Frank uśmiechnął się dziwnie.
-Nie, no co ty… Sugerujesz, że to ktoś z Zakonu?
-Frank, przecież tam byłam.- zaperzyła się- Nikt, powtarzam, nikt nie wiedział. I co teraz?
Frankowi spełzł uśmiech z twarzy jak ciecz.
-To nieprawdopodobne…- szepnął.
W tym momencie rozległ się dzwonek do drzwi. Frank podskoczył, po czym popędził, by otworzyć. Wymieniłam z Alicją ponure spojrzenia znad kubków czekolady.
Do salonu weszli wszyscy, cali i zdrowi. Nicholas przytulał się do taty, Lily prowadził James, a Marlenę Peter. Dziewczyny były roztrzęsione.
-O mały włos… Gdyby nie wy…- mówiła właśnie Marlena, odrzucając czarne włosy.
-Tylko jak? I co? Zrobię herbaty…- zaofiarował się Frank- Pet, pomożesz mi?
Oboje wyszli do kuchni, rozprawiając o tych wydarzeniach namiętnie. Lily i Marlena opadły na kanapę, oddychając ciężko. Syriusz oparł się o ścianę, gładząc Nicholasa po włosach, James zajął miejsce Franka.
-Jak to jest możliwe?- zagadnął po chwili- Śmierciożercy? Przecież cała ich wataha czekała na nas, w Southend! Co tam robiło pięciu z nich? Czemu oderwali się od stada?
-Wydaje mi się, że Voldemort ich nasłał.- rzekłam.
-Voldemort? Ale przecież to niedorzeczność. Musiałby wiedzieć o tym, że czwórka nieuzbrojonych czarodziejek z dzieckiem przesiaduje sobie na wieczornych pogaduchach u jednej z nich, w dodatku trzy czwarte jest w ciąży!
-Bo wiedział.- rzekła Marlena- Voldemort wiedział, gdzie jest mój dom. Ktoś dał mu cynk.
Zaległa znów martwa cisza.
-Ale to by oznaczało, że to ktoś, kto cię dobrze zna. Ktoś z nas.- rzekł Syriusz z cienia, siląc się na spokój- Członek Zakonu.
-Właśnie.
Znów popatrzyliśmy po sobie dziwnie.
-Ktoś miałby być zdrajcą?- zapytał cicho James- Nie… Dumbledore by wiedział.
-Czyżby?- uniosłam brwi- Dumbledore nie jest nieomylny, jak widać.
-Zdrajca…- powtarzał James- Ale kto, do cholery?! Kto?!
Peter wszedł do salonu, uśmiechając się do nas. Postawił na stole tacę.
-Herbata!- zawołał zachęcająco.
Wszyscy, poza Syriuszem, mną i Alicją rzucili się po kubki. Syriusz, zamiast tego westchnął, kucnął i postawił na ziemi Nicholasa, przytrzymując go pod bokami. Brzdąc zachwiał się lekko w biodrach, ale czujne ręce taty nie pozwoliły mu upaść.
-Musimy coś zrobić z tym faktem.- rzekł po chwili, pozwalając zrobić parę nieporadnych kroków synkowi- Może podamy wszystkim członkom Zakonu veritaserum?
-To dobry pomysł.- przytaknęłam- Ale ten, kto będzie podawał, też może być zdrajcą.
-A jeśli zrobi to Dumbledore?- zapytała Lily, upijając herbaty- On na pewno nie jest zdrajcą.
-Nie wiem, czy to dobry pomysł.- mruknęła Marlena, krzywiąc się.
Wszyscy popatrzyli na nią w zdumieniu. Wszyscy poza Syriuszem, bacznie obserwującym chwiejącego się Nicholasa, który próbował przejść samodzielnie kilka kroków.
-Czemu nie? Na pewno powie nam to, kto jest zdrajcą.- rzekłam.
-Ale nie widzisz tego momentu?- zapytała mnie Marlena- Cały Zakon siedzi w kole, zastanawia się, po co zwołaliśmy zebranie, a Dumbledore wychodzi na środek i mówi, że poda każdemu po kolei veritaserum, bo ktoś jest zdrajcą?
-No, czemu nie? A potem zabić gnoja i już!- warknął James.
-To nie takie proste. Zakon jest jednością, pomagamy sobie. Wyobrażasz sobie, co się będzie działo po takiej informacji?! Jedność i zaufanie trafi szlag!- wtrącił Peter.
-No to podamy każdemu veritaserum po kryjomu!
-Żartujesz, James?- parsknął Glizdogon- Już teraz jedna trzecia Zakonu, czyli my, wie o tym pomyśle. Czy chcesz z trwogą oglądać każdy kubek herbaty, podany na zebraniach?
James otwarł usta, po czym je zamknął. Zaległa cisza, którą przerwał spokojnie Syriusz:
-Nie, jeśli ma czyste sumienie.
Peter tym razem otwarł usta i zamknął je. Nicholas wykonał parę nieporadnych kroków, wyciągając ku mnie rączki, a ja złapałam go, nim upadł.
***
-Nie no, żartuję.- parsknął Syriusz. Jego oddech zamienił się w srebrzystą parę na lutowym mrozie- Nie wywinąłem skrzatem domowym młynka i nie cisnąłem o ścianę, że wybił ją na wylot. To Remus.
-Acha.- mruknął Peter, bo ta informacja wystarczyła mu, by zrozumieć.
-Remus musiał nieźle dokazywać w tym pokoju, bo wywalił w ścianie otwór…
-Możesz sobie wyobrazić mój strach, Glizdek!- rzekłam niefrasobliwie- Szłam korytarzem sama ze swoimi myślami i nagle stanęłam oko w oko z wilkołakiem. To było potworne.
-No, szczególnie, że na wilkołaki nie ma zaklęć, mają antymagiczne futro nieomalże. Szybko wziąłem żonę i syna i teleportowaliśmy się tu, do Londynu.- skończył Syriusz, rozglądając się po zaśnieżonej ulicy, na której spotkaliśmy Petera.
-No i co z wami teraz będzie?- zmartwił się Glizdogon- Nie możecie wracać do domu.
-No raczej nie, tam grasuje Remus na wolności…- mruknęłam.
Peter przyklasnął w dłonie.
-Możecie udać się do mnie! Co prawda mieszkam z mamą, ale na pewno nie będzie miała nic przeciwko temu, bo wyjechała do matki! Poczekacie, aż zakończy się pełnia!
Wymieniliśmy spojrzenia.
-No nie wiem… Nie chciałbym zwalać ci się na głowę z całą menażerią…- mruknął Syriusz.
-Łapo, stary druhu!- parsknął Peter- Przecież to nic takiego! A mnie tak smutno samemu…
-Ale za niedługo będą urodziny Nicholasa, siedemnastego lutego.- dodałam sceptycznie- Mieliśmy wyprawić przyjęcie! Nie za duży ciężar?
-No co ty! Wesoło będzie!- ucieszył się Peter, po czym zatarł ręce- Macie jakieś rzeczy?
-Niuniek!- zagrzmiał Syriusz. Przed nami aportował się skrzacik domowy. Złoty loczek na czubku głowy zafalował komicznie.
-Niuniek się kłania, sir!
-Ukryłeś się, jak ci kazałem?- zapytał Syriusz, odrzucając surowy ton.
-Tak, Niuniek ukrył się, wzruszony troską pana!- wielgachne, niebieskie oczy zaszły łzami.
-Już dobrze.- rzucił Syriusz, jakby nieco rozbawiony- Teraz polecisz do Wiązowego Dworu, szybko zwiniesz nasze najpotrzebniejsze rzeczy i wrócisz do domu pana Petera Pettigrew. I uważaj na siebie, proszę cię.
-Już leci Niuniek, sir!- skrzat nawet nie okazał strachu, po czym pyknęło i znikł.
-No, czyli mamy rzeczy, odpowiadając na pytanie.- wyszczerzył się Syriusz.
-No, to za mną!
Peter począł drobić w kierunku domu po oblodzonej ulicy. Ja i Syriusz poszliśmy za nim. Syriusz opatulił marynarką czule trzymanego przezeń Nicholasa, jako że wybiegając z domu ze strachu przed Remusem nie mieliśmy specjalnie okazji wyposażyć się w płaszcze.
-Nie przeziębisz się?- zagadnęłam, sama szczękając zębami.
-No co ty.- Syriusz już robił się siny z zimna na twarzy- Nic mi nie będzie.
-Chodźcie, chodźcie!- zawołał Peter, kiwnął na nas i znikł za rogiem.
-Czy to dobry pomysł?- szepnęłam, przybliżając się do męża i biorąc go pod ramię, w którym ściskał ciepłą kuleczkę, czyli Nicholasa- Wiesz, odkąd zaczęła się ta nieoficjalna nagonka na zdrajcę, przestałam ufać chyba wszystkim, poza Potterami i Remusem…
-Eee!- wyartykułował Syriusz- Spokojna głowa. Podejrzewałbym o zdradę chyba każdego z wyjątkiem Petera. No i Rogasia.
-Skoro tak mówisz…
Weszliśmy do jednego z domów przy zwykłej, mugolskiej ulicy Londynu, gdzie mieszkał Peter. Syriusz pociągnął nosem smętnie, po czym przekroczył próg i weszliśmy do środka za właścicielem. Byłam już tu kilka razy, wiedziałam zatem, że we wnętrzu nie ma luksusów i przestronności. Mieszkanie było przytulne, miało neutralny wystrój (ani nie specjalnie czarodziejski, ani niezbyt mugolski).
-Zdejmujcie buty i do salonu, dam herbaty!- Peter był chyba zachwycony, że ma gości.
Zdjęliśmy posłusznie buty.
-Pomóc ci?- zapytał Syriusz- Masz już dość pokaźny brzuch, może ciężko ci zdejmować…
-Nie, poradzę sobie.- uśmiechnęłam się, zdejmując ośnieżone obcasy ostrożnie. Ale Syriusz miał rację, było mi coraz ciężej, w końcu był to już siódmy miesiąc.
-Malinowej? Zwykłej, zielonej? Czarnej, sypanej? A może białej? Białą mam w torebkach!- dało się słyszeć z kuchni wrzask Petera.
-Niebieskiej w ciapki!- odparł Syriusz jak najbardziej poważnym tonem.
Głowa Petera wyjrzała z kuchni. Patrzył na Syriusza, jakby zobaczył go po raz pierwszy.
-Nie mam takiej.- objaśnił po chwili, unosząc brwi.
-No tak, bo ja mam.- odparł niskim głosem Syriusz.
Zaległa cisza, podczas której przyjaciele mierzyli się beznamiętnym wzrokiem.
TRZASK!
-AAA!!!- wrzasnął Syriusz z mocą.
-AAA!!!- zawył Peter z jeszcze większą mocą.
Na środku stał Niuniek, przywalony naszymi rzeczami i akcesoriami Nicholasa. Jego nagłe, głośne pojawienie się i wygląd (rozlazłej kupy śmieci) sprawił, że Syriusz z wrażenia upuścił marynarkę z Nicholasem. Ten zakwilił wysoko w locie. Złapałam go w ostatnim momencie za nóżkę i brzuch. Podniosłam synka do góry, patrząc na Syriusza z wyrzutem.
-No wiesz? Chyba ci już zupełnie odbiło na móżdżek w fazie zaniku!
-Oj, nie tragizuj! Patrz, jaki uchachany!
Nicholas, w istocie, piszczał z uciechy, śmiejąc się do rozpuku z tego nagłego lotu w dół.
Rankiem, na dzień przed pierwszymi urodzinami Nicholasa, Syriusz wyszedł na wykłady dla aurorów wcześniej. Cmoknął mnie, cmoknął Nicholasa, udawał, że chce cmoknąć wyrywającego się dziko Petera, po czym wyszedł, mrucząc coś o prezencie, jaki kupi synowi w drodze powrotnej.
Usiadłam wygodnie w salonie z kubkiem kakao, a Nicholas kręcił się gdzieś pod nogami stołu, bawiąc się podrygującą nogą Petera w kapciu.
-W „Proroku” nic dziś nie piszą ciekawego.- rzekł Pet i odłożył go na bok- Same suche fakty.
-Mhmm…- przytaknęłam, po czym popatrzyłam na wzdęty brzuch. Dwie stópki odciskały się mocno na brzuchu, raz naciskając, raz znikając wewnątrz. Uśmiechnęłam się. Już niedługo…
Nagle w innym miejscu wewnątrz brzucha też się coś odcisnęło. Zamrugałam ze zdziwieniem. Trzecia stópka? Jak to możliwe? Może to rączka? A może jest tam więcej, niż jedno maleństwo?
-BAAAA!!!- zapiał nagle Nicholas wysoko i dziko, śmiejąc się w głos, po czym popędził na dwóch nogach dzielnie w jakimś kierunku. BĘC! Nieporadne nóżki zawiodły i z całym impetem wyładował się na ryjek do przodu, aż łupnęło.
Uniosłam się szybko, nastawiając na potężny ryk i uciszanie płaczącego dziecka. Ale Nicholas uniósł się na czworaka, wypinając wysoko mały zadek, po czym podparł się rękoma i już stał, speszony i zawstydzony, na dwóch nogach. Ostrożnie i cichaczem odszedł, by ominąć wszelki wzrok istoty ludzkiej.
Parsknęłam, po czym znów usiadłam.
-Zabawny jest.- skomentował Peter- Ciekawe, po kim ma ten spokój i zrównoważenie?
-Nie po mnie i po Syriuszu!- parsknęłam- Trochę przypomina mi Remusa. Pewnie po nim.
-Nic mu już nie jest? To znaczy, to tajemnicze schorzenie…
-Na razie uzdrowiciele nie są w stanie nic powiedzieć.- westchnęłam- Nic. Ale nic mu nie dolega, jak widać. Póki co…
Popatrzyłam na synka uważnie. Właśnie zamierzał uderzyć z zaintrygowaniem małym paluszkiem w oko śpiącego na macie kota matki Petera.
-Nigdy nie chciałeś mieć dzieci?- zapytałam po chwili ciszy.
Peter rozmyślał nad postawionym pytaniem z minutę.
-Nie zastanawiałem się nad tym nigdy.- odparł po tym czasie- Zawsze byli tylko Huncwoci, a potem… Przyszedł koniec szkoły. Do momentu, dopóki nie spotkałem Dorcas, nie myślałem nad tymi sprawami szczególnie. Teraz nie wiem… Chyba jeszcze do tego nie dojrzałem.
-Nie?
-Nie. Syriusz co prawda ma już dwadzieścia lat i drugie dziecko, James ma prawie dwadzieścia lat i żonę. A ja? Mam dziewiętnaście lat i myślę, że do tego nie dojrzałem. Zresztą… Bałbym się. To, co teraz dzieje się w Zakonie. Zdrajca i w ogóle…
Lekki spazm przeszył jego twarz. Słuchałam uważnie.
-Nie wiem, ale to wszystko zaczyna być męczące.- rzekł, a jego wodniste oczy opadły na blat stołu- Kiedy dostrzegasz bezsens starań…
-Nie są bezsensowne!- zaprzeczyłam.
Rozległ się potężny miauk, po czym syk. Kot matki Petera umknął z oklapłymi uszami i ogonem z salonu. Widać Nicholas wykonał swój bezlitosny cios w oko.
-Są.- rzekł Peter- Nie przybliżyliśmy się ani na krok, nieprawdaż? Za to Sama-Wiesz-Kto przybliża się cały czas.
Nicholas z ukontentowaniem podjął gonitwę za ruchomą zabawką. Pobiegłam za nim, przerywając niewesołą konwersację.
Złapałam synka w przedpokoju i uniosłam do góry. Warknął buntowniczo.
-Nie wolno!- powiedziałam- Nicholas, nie wolno dźgać kotka w oko, słyszysz?
Nicholas udał głuchoniemego, po czym począł sprężynować nogami, by go puścić. Zrobiłam to stwierdzając, że i tak nie posłucha. Najwyższy czas udać się do kuchni i zrobić tort na jutrzejsze urodziny.
W kuchni panował nieporządek, z którym nieustanną batalię toczył Niuniek. Obecnie zawisł do góry nogami i czyścił zacieki na jednej z szafek w trudno dostępnym miejscu.
-Niuniek, robimy tort! Złaź stamtąd, pomożesz mi!
Chwyciłam pudełko z cukrem i mąką-to drugie było puste.
-Nie ma mąki!- westchnęłam, oglądając dno kubełka, gdzie smętnie spoczywał biały proszek.
-Niuniek zdobędzie mąkę!- zaofiarował się skrzat, piszcząc przenikliwie.
-Nie, sama pójdę do sklepu. Wolałabym, byś nie spowodował migracji wszystkich napotkanych londyńczyków do bunkra. Ty ubij pianę z białek. Tam masz przepis.
Po czym ubrałam się ciepło w skórzane kozaki, długi płaszcz, zarzuciłam chustę na głowę a na ręce skórzane rękawiczki.
-I pilnuj Nicholasa!- rzuciłam ku kuchni- Peter chyba poszedł spać, jak zwykle…
Na zewnątrz było dziś bardzo zimno. Luty dokazywał w pełni. Śnieg, dość rzadki w mojej ojczyźnie, okrył samochody mugoli i dachy, a także podjazdy i chodniki, przez co kilku czerwonych mężczyzn odgarniało w pocie czoła śnieg wielkimi łopatami, klnąc siarczyście.
Ruszyłam ulicą, rozglądając się niepewnie na boki. Zawsze, nawet w biały dzień tak robiłam.
Niestety, do małego sklepiku z artykułami typu mąka dzieliło mnie przejście przez park i, nazwaną przez Petera i Syriusza Ulicę Żuli. Według ich wspomnień, w czasie szkolnych wakacji, jako że oboje mieszkali w Londynie, często odwiedzali się nawzajem. Syriusz zawsze musiał przechodzić przez Ulicę Żuli i podobno nieźle go kiedyś przetrzepali.
Szczęśliwie, na Ulicy Żuli nie było ani kawałka najmniejszego żula.
W sklepie natomiast południową porą wielu osób nie spotkałam. Sprzedawca był mrukliwy i zgorzkniały, co spowodowało, że szybko dokonałam zakupu mąki i wyszłam, by towarzyszyć Niuńkowi w przygotowaniu biszkoptu na tort.
W drodze powrotnej nie miałam już takiego szczęścia. Musiałam wyminąć grupkę czterech mężczyzn w skórzanych kurtkach i z irokezami, kurzących papierosy. Chrząknęłam znacząco, zakrywając nos chustką i przyspieszyłam kroku. Po kilku krokach już wiedziałam, że ruszyli za mną. Przyspieszyłam jeszcze trochę.
Wyszłam w końcu z Ulicy Żuli, kierując kroki do parku, ale mężczyźni za mną wciąż mnie doganiali. Wkrótce jeden z nich zagrodził mi drogę, uśmiechając się obleśnie.
-Cześć, mała. Chodź z nami.- rzekł, przybliżając się.
Otoczyli mnie. Gdzie moja różdżka, gdy jej potrzebuję?!
-To napaść w biały dzień, panowie.- rzekłam spokojnie, a przynajmniej tak mi się zdawało.
Zarechotali.
-My nie napadamy, my proponujemy. No chodź, będzie fajnie…
-Nie, dziękuję.- rzekłam chłodno- Odrzucam zaproszenie.
-Szkoda.- zacmokał jeden z nich- Nie będę więcej prosił.
Po czym wyciągnął nożyk z kieszeni. Inni poszli za jego przykładem. Zaczęłam się cofać, rozglądając trwożnie naokoło, czy nie ma żywej duszy.
Dostrzegłam kogoś niedaleko pobliskiej ławki. Tym kimś okazał się być śpiący na niej, śmierdzący bezdomny.
Bezdomny przeciągnął się i wstał. Był to Mundungus Fletcher, znajomy Huncwotów z Dziurawego Kotła i Trzech Mioteł. Raz zaprosiliśmy go nawet do Wiązowego Dworu, a ostatnio gościł u nas, w domu Petera, gdy chciał Syriuszowi wcisnąć jakąś tajemniczą maść na wzrost czegoś tam (nie chciał mi powiedzieć), co skończyło się tym, że Łapa wykopał go na zewnątrz i chodził obrażony cały dzień. Powiedział, że grubiaństwem Fletchera.
-Mundungus!- krzyknęłam
Mundungus odwrócił się, zaklął, po czym pobiegł w inną stronę. Mężczyźni zaśmiali się…
Nicholas podtuptał do komody. Była duża i pachniała żywicą. Maluch oglądał srebrne gałki od szuflad z zaciekawieniem. Miały charakterystyczny kształt spirali do środka. Przypominały mu kluski. Albo włosy mamy.
Drzwi za malcem otworzyły się, a on sam okręcił się w skupieniu naokoło własnej osi. Najpierw zobaczył czarne, lśniące buty o wysokich, smukłych cholewach pod kolano, potem czarne spodnie wsadzone w te cholewy, przez co śmiesznie się wybrzuszyły. Spojrzał wyżej, na czarny, skórzany, długi płaszcz podróżny, by w końcu uśmiechnąć się z ulgą i radością na widok twarzy taty. Kochał tą twarz. Kojarzyła mu się z zabawą, ciepłem zapachem taty czarnego, puchatego swetra, bezpieczeństwem, gdy bał się świata, z domem…
Do drzwi pędził już Niuniek, przydeptując z przejęcia własne uszy.
-Niuniek, herbata. W salonie.- rzekł niedbale Syriusz, po czym rzucił mu gazetę, którą trzymał zwiniętą w rulon w dłoni- I zanieś tam.
-Tak, panie.- pisnął Niuniek, po czym wycofał się, ściskając gazetę.
Nicholas zaczął gaworzyć radośnie, by zwrócić uwagę ojca. Tamten zerknął na niego z góry w zamyśleniu, po czym uśmiechnął się i kucnął przed synkiem.
-Co tam, skrzacik?- pogłaskał go z miłością po mięciutkich, krótkich włosach. Nicholas zakwilił radośnie, po czym złapał tatę za kosmyk czarnych włosów całą piąstką. Ojciec cierpliwie odjął rączkę od głowy i poszedł do salonu. Nicholas popatrzył za nim z rozczarowaniem i po namyśle podreptał cicho pod uchylone drzwi pomieszczenia.
Na ciemnym stoliku, do którego nigdy nie udało mu się dosięgnąć, stała filiżanka herbaty, z której uchodziła para. Tata legł plackiem na sofie przed stolikiem, ubrany jedynie w kalesony, które zakładał, gdy było zimno. Założył nagie ramiona za głowę i drzemał.
Nicholas wycofał się, układając ze smutku podbródek w podkówkę. Mama zawsze mu powtarzała, że tacie nie wolno przeszkadzać w okresie drzemki.
Nicholas pisnął cichutko do siebie, nieszczęśliwy. Tak bardzo chciał, żeby tata go przytulił!
Podreptał do butów taty, przewrócił jednego i włożył do cholewy całą rękę do ramienia dla zabicia czasu. Unosił się zapach potu i wilgoci z wnętrza jego butów. Nie przeszkadzał mu.
Drzwi rozwarły się i wpadł ktoś śmierdzący.
-Gdzie jest Black?!- wrzasnął. Nicholas przeraził się i z wrażenia usiadł. Niuniek, krzątający się przy szafce z butami wskazał jedynie na drzwi, wytrzeszczając oczy.
Facet wpadł do salonu ze straszliwym hukiem. Malec siedział wciąż cicho. Może go nie zauważy…
-Syriusz!!! Ty tu śpisz w najlepsze, a tam ci kobitę zatłuką zara!
Rozległo się głośne BUM z salonu i potem straszliwy ryk wściekłości.
Oba skrzydła drzwi do pomieszczenia rozwarły się na oścież i z impetem przywaliły w ściany. Z pokoju wypadł ojciec z pianą na ustach, furiacko obijając się o futrynę.
-GDZIE?!- zaryczał wściekle.
-Za rogiem!
Syriusz dopadł bez zastanowienia do siekiery, opartej o ściankę magazynku i wyleciał z nią na mróz, ubrany jedynie w kalesony, rycząc wściekle.
-No, laleczko… Nie zrobimy ci krzywdy…
Wybuchnęli śmiechem. Jeden z nich zamachnął się nożem. Zakryłam brzuch dłońmi.
Rozległ się potężny, narastający ryk. Chuligani obejrzeli się z trwogą naokoło. Popatrzyłam ze zdziwieniem na róg, zza którego dochodził ten wojenny odgłos.
Syriusz, notabene odziany jedynie w swe szarawe kalesony i, o zgrozo, z siekierą Petera w ręku, wypadł nagle zza węgła, pędząc w naszą stronę, czemu towarzyszył potężny ryk.
Mężczyźni popatrzyli po sobie z konsternacją.
-To twój znajomy?- zapytał mnie któryś z nich.
-Mój mąż.- odparłam i uśmiechnęłam się sardonicznie.
Chyba uznali, że nie będą zadzierać z sinym z furii wariatem-ekshibicjonistą, w dodatku dzierżącym siekierkę, toteż dwóch rzuciło się do ucieczki. Pozostała dwójka przygotowała się do obrony skóry.
Syriusz dopadł do nas i z całym impetem, jaki zbierał w sobie przypuszczalnie od rozpoczęcia biegu przyrżnął jednemu z nich głowicą siekiery w biodro. Tamten zawył i osunął się na chodnik. Syriusz skopał go jeszcze nogami w skarpetkach.
-NIE TKNIESZ WIĘCEJ MOJEJ ŻONY, PATAŁACHU!!! DEWIANCIE JEDEN!!!- zawył.
Drugi rzucił się do ucieczki, oceniając swoje szanse na zero. Syriusz ryknął za nim, siny ze złości, by wracał natychmiast, po czym zamachnął się i rzucił siekierą, jak tomahawkiem. Na twarzy miał pianę. Siekiera, świszcząc niebezpiecznie, wykonała parę zgrabnych piruetów i przywaliła z brzdękiem o ścianę kilkanaście cali od ramienia uciekającego, który z przerażenia przewrócił się. Pozbierał się szybko, skamląc i uciekł w siną dal.
Syriusz, dysząc wciąż, splunął obficie na chodnik niedaleko słaniającego się z bólu zbira, po czym otarł nagim przedramieniem usta, wziął mnie za rękę i pociągnął w stronę domu, mamrocząc coś ze złością pod nosem. Bardzo powstrzymywałam się przed ryknięciem śmiechem.
Dopiero gdy weszliśmy do domu Petera, Syriusz przestał bluźnić i bez słowa objął mnie i podniósł aż do góry, przytulając mocno.
-Nie wyjdziesz sama po zakupy więcej!- warknął.
-Przecież nic mi się nie stało!- zaperzyłam się- Mój szalony rycerz w nie do końca białych kalesonach i z siekierą przyjaciela obroni mnie, gdyby coś…
-To nie jest śmieszne. Mogli mi cię zabić!- zezłościł się, lecz po chwili ochłonął- Kretyni.
-Módlmy się lepiej, by nie było po tym jakichś nieprzyjemnych reperkusji.- mruknęłam, biorąc na ręce kokoszącego się między naszymi nogami Nicholasa. Zakwilił radośnie.
-A łajno mnie to interesuje!- warknął- To co, już żony nie mogę obronić?!
Pogłaskał Nicholasa bezwiednie po włoskach, myśląc nad czymś intensywnie.
-Tak nawiasem mówiąc myślałam, że umrę ze śmiechu, gdy cię zobaczyłam, jak wypadłeś zza tego rogu!- parsknęłam- To bardzo mi się podobało!
Syriusz zbył to gniewnym poruszeniem dziurek od nosa, po chwili jednak parsknął.
-Tylko nie mów Jamesowi. On się posika ze śmiechu…- zaśmiał się, po czym przejął ode mnie siatkę z zakupami- No dobra, to robimy ciasto na tort biszkoptowy. Nicholas musi mieć piękne pierwsze urodzinki!
-Mam nadzieję, że Peter nie zeżarł całego zapasu czystego cukru, jaki mieliśmy…
-Jeśli nie Peter, to Dung na pewno już to zrobił.
***
Nadszedł kwiecień, pierwszy miesiąc słonecznej nadziei, czającej się w topniejącym śniegu, przygrzewającym słońcu, wiejącym, ciepłym wietrzyku i pączkach na liściach. Nawet we Wiązowym Dworze czuć było zmianę powietrza. Było rześkie i odświeżające.
Nie wiedziałam, czy to na dobre zadamawiająca się wiosna czy świecące słońce, a może termin zbliżającego się porodu sprawiły, że odczuwałam aż szaleńczą nadzieję na przyszłość. Malowała się kolorowymi barwami, nie było tu miejsca dla Voldemorta. Zaczęłam ślepo wierzyć, że zostanie przez nas pokonany, chociaż ucisk nie zmniejszył się nawet odrobinę. Wręcz przeciwnie, czułam coraz silniej zaciskające się na gardle palce, ale ilekroć dopadały mnie takie myśli, odrzucałam je naiwnie i niefrasobliwie, by nie męczyć siebie i dziecka.
-Nie mogę uwierzyć, że już tak niedługo przyjdzie na świat.
Lily uśmiechnęła się tajemniczo, kołysząc spokojnymi ruchami wymyślnie ozdobny wózek z Nicholasem, który wpatrywał się z zaciekawieniem w kraty altanki Wiązowego Dworu. Czarne róże, oplatające zwykle kraty nie miały jeszcze szansy zakwitnąć, więc wiły się martwymi pędami ostrych kolców naokoło nas. Było to dość przygnębiające.
-No, ja też!- przytaknęłam- O sobie nie mówię… Moje będzie już na świecie za jakieś dwa tygodnie. To strasznie krótko. Jak zareagował James?
Lily znów uśmiechnęła się ciepło i tajemniczo.
-Znasz go. Najpierw przybrał minę przygłupa, wpatrując się we mnie zszokowany, potem zapiszczał wysoko ze szczęścia i prawie podrzucił mnie do góry z uciechy. Potem przeprosił, zaskrzeczał, czy nic mi nie jest, to samo pytanie zadał brzuchowi… Wiesz, on bardzo chciał mieć dzieci, odkąd Syriuszowi urodził się Nicholas, więc nie byliśmy szczególnie ostrożni po ślubie. No, to było zaledwie w sierpniu, a już będę miała dziecko.
-Nicholas też szybko się pojawił.- westchnęłam- Może to jest to, o czym mówił ostatnio mi Fabian. Zgadzam się z nim w stu procentach.
-O czym?
-No wiesz, ostatnio rozmawiał ze mną o ślubach i dzieciach, bo jego siostra, Molly, urodziła miesiąc temu następnego syna. Słyszałaś, nie? Powiedział, że szybko podejmujemy takie decyzje, bo nigdy nie wiadomo, kiedy nadejdzie koniec. Człowiek chce jeszcze pożyć normalnie, zasmakować szczęścia i bliskości rodziny… W tych czasach to norma.
-Tak, zgadzam się.- Lily znów westchnęła, bujając nieustannie wózek- I trochę mnie to martwi. Bałabym się, że stracę Jamesa i nasze dziecko. To przecież takie proste…
-Nie zadręczaj się.- położyłam jej z trudem przez olbrzymi, nadęty brzuch rękę na udzie- Ja przez takie zadręczanie wpakowałam się w łapy śmierciożerców. Bo nie mogłam zdzierżyć, że Syriusz wyściubił nos za próg. Pomyśl tak: i bez tego jest kupa problemów na głowie. Na razie wszystko gra. Nie dokładaj sobie zmartwień. A nasi mężowie to twardzi zawodnicy, poradzą sobie. Byli najlepsi na roku, razem z Remusem. I do tego ta ich miłość do ryzyka.
-Właśnie tego się obawiam…
-Lily!- przekrzywiłam się na ławce, bo kręgosłup znów bolał niemiłosiernie- Nie ma się co zadręczać. Co będzie, to będzie. Najgorsze jest to, o czym ostatnio rozmawialiśmy.
-O zdrajcy?- szepnęła.
-Tak. Wśród Zakonu. Nie wiem, jak ty, ale ja przestaję im powoli ufać, a to jest chyba najgorsze, przestać ufać druhom i przyjaciołom…- wpatrzyłam się w Nicholasa, który otwierał usta z zaciekawieniem, patrząc na Lily. Bardzo lubił swoich rodziców chrzestnych, a szczególnie ich włosy.
-No nic, nie zadręczajmy się!- Lily pokręciła głową- Możemy porozmawiać jeszcze o naszych dzieciach, to taki lekki temat! Już widzę, jak razem będą się bawić, Huncwoci Dwa.
-Albo Huncwotki. Przekonamy się już wkrótce. Kiedy ten dzień nadejdzie?!
A nadszedł szybko. Wiedziałam, że to już czas, a było to czternastego kwietnia. Zaskoczyło mnie to jednak nieco nie w czasie, bo około północy, gdy próbowałam smacznie spać.
-Syriusz!- szepnęłam, czując narastające skurcze.
Mój mąż mruknął coś w stylu „Gites-majonez”, a przynajmniej tyle udało mi się wyczytać z jego bełkoczących ust, po czym przewrócił się na drugi bok, chrapiąc zapamiętale.
-Syriusz!- potrząsnęłam nim gwałtownie.
-Miło by-y-yło… Cuo? Osochozi?- wymamrotał, obracając się ku mnie nieprzytomnie.
-Zaczyna się. To już czas.
Syriusz wpatrywał się we mnie beznamiętnym, przygłupim i bezwyrazowym wzrokiem co najmniej piętnaście sekund, gdy jego mózg próbował dociec, co kryje się za tymi słowami, po czym rozwarł paszczę, wrzasnął krótko, wytrzeszczył gały, zaplątał się w kołdrę i rymnął, jak długi na ziemię po swojej stronie łoża. Wstał szybko, potargany i z koszulą przekręconą prawie tyłem do przodu, uwalniając się nieporadnie ze splotów kołdry.
-DZIECKO!- wrzasnął- Oddychaj, kochanie! Spokojnie, panuję nad wszystkim!
Zaśmiałam się, chociaż bolało coraz mocniej.
-Zawieź mnie do Londynu, dobra? I uspokój się. To tylko poród.
-Szybko! Pomóc ci się ubrać?!
Piętnaście minut potem Syriusz, wspierając mnie swym silnym ramieniem wyprowadził mnie do hallu, rzucając tylko Niuńkowi informację o opiece nad Nicholasem i obudzeniu Remusa.
Na zewnątrz było dość chłodno. Przeszły mnie nieprzyjemne ciarki.
-Chodź, teleportujemy się!- zawołał mój mąż.
-Nie!- poprosiłam- Nie przy porodzie! Boję się teleportować w ciąży, a co dopiero teraz!
-Ale ja cię teleportuję!
-Syriuszu, nie! Ty jesteś bardziej zdenerwowany, niż ja! Pojedziemy Błędnym Rycerzem!
Syriusz nie zaprotestował, chyba tylko dla świętego spokoju. Machnął ręką z różdżką.
Natychmiast na alei z wiązami pojawił się wysoki, piętrowy autobus. Młody, zaspany konduktor wyskoczył do nas niechętnie i wskazał machinalnie drzwi, nie mówiąc nic.
-Dokąd?- warknął w środku, gdy Rycerz już ruszył. Musiałam położyć się na łóżku, bo poczułam mdłości związane ze sposobem jazdy.
-Czarodziejska porodówka w londyńskim szpitalu.- mruknął Syriusz nieprzyjemnie.
-Tak, jasne…- burknął- Należy się czternaście sykli.
Syriusz bez zastanowienia wręczył mu galeona z kieszeni. Młody burknął ze złością:
-Też coś… Nie dość, że budzą człowieka w nocy do pracy, to jeszcze jakiś palant daje mi grubymi i mam szukać reszty…
Począł szperać w torbie, by wydać Syriuszowi, któremu szczęki zadrgały.
-Przepraszam, że pana skrzywdziłem.- rzekł, ironicznie udając winnego.
Młody posłał mu jedynie wrogie spojrzenie i odszedł. Syriusz uklęknął przy mnie.
-I jak się czujesz?- zagadnął cicho.
-W porządku, skurcze przechodzą. Zaraz poczekam na następną falę.- odparłam.
-Będzie dobrze.- rzekł, jakby siebie chciał uspokoić- Jestem tu.
-No, skoro przeżyłam poród Nicholasa, to ten na pewno nie będzie taki zły!- parsknęłam.
Nic więcej się nie odzywaliśmy, a ja walczyłam z mdłościami.
Kiedy wysiedliśmy, zakręciło mi się w głowie. Syriusz przytrzymał mnie i pomógł, doprowadzając aż pod samą recepcję mugolskiego szpitala.
-Eee… Żona rodzi…- rzekł nieco otępiałym z emocji tonem- Ale my na tą… INNĄ izbę…
-Rozumiem. Zaraz kogoś zawołam.- rzekła bardzo piskliwym głosem drobna recepcjonistka i entuzjastycznie rzuciła się po lekarza. Przyszedł ten sam, który ponad rok temu pomagał mi z Nicholasem. Uśmiechnął się zmęczonym uśmiechem do nas.
-No, państwo Black. Kolejne dziecko. Proszę tędy, ze mną. A pan poczeka w poczekalni.
Zostawiliśmy Syriusza nieco osłupiałego, a lekarz zaprowadził mnie na izbę położniczą dla czarodziejów. Nie leżało tu dużo czarownic, może trzy. Czułam, że wolałabym, aby Syriusz był teraz przy mnie.
Położono mnie na obcym, sterylnym łóżku. Za oknem było ciemno, dopiero rozpoczynał się kolejny dzień. Mogła być ledwo pierwsza nad ranem. Westchnęłam, czując narastającą falę skurczów. Wiedziałam, że czeka mnie kilkanaście najbliższych godzin bólu i strachu, ale nie czułam z tego powodu jakiegoś przerażenia. Nie umywało się to w ogóle do tego, co przeżyłam przy porodzie z Nicholasem.
-Jakoś to będzie.- wycedziłam przez zęby do siebie, opanowując ból.
-I jak, pani Black?- weszła zażywna, wzbudzająca zaufanie położna- Może pomóc w czymś?
-Eee, tak. Mogłaby pani zainteresować się, co z moim mężem?- zapytałam- Na pewno mu teraz jest źle i czuje się skołowany.
-Zaprowadzić go tu?
-Lepiej nie, to niebezpieczne. Chyba by zemdlał.- parsknęłam. Brzuch był coraz twardszy.
Blask księżycowego rogalika zalewał salkę…
***
Słońce popołudnia zalewało salkę…
Czułam się wyczerpana, ale nie było to złe uczucie.
Nagle z korytarza dobiegły mnie podniesione głosy i kwiecisty język mojego męża. Wrzeszczał, pomijając te kolokwialne kawałki coś o mniej więcej takim sensie:
-To moja żona! Dlaczego nie mogę wejść i zobaczyć dziecka?!
-Bo pan jest zdenerwowany, to raz, po drugie ona wypoczywa!- wrzeszczała jakaś pielęgniarka.
-Ale to jest niezgodne z prawem! Chcę zobaczyć moją rodzinę!
-Dobrze, proszę! Nie zjem panu, proszę! I tak pan ją już zapewne obudził!!!
Myślałam, że Syriusz w swej ognistej furii wpadnie na drzwi i je prawie wyważy, ale musiał się powstrzymać na sekundę przed, bo wszedł wyjątkowo cicho.
Uśmiechnęłam się do niego, on do mnie.
-Kocham cię, wiesz?- szepnął, gdy podszedł bliżej.
-Wiem.
-Byłaś taka dzielna.- parsknął- Nie można tego powiedzieć o mnie. Gdy było widać główkę, musieli mnie wyprowadzić! Co za przychlast ze mnie, co nie?
-To dość zabawne.- przyznałam rozbawionym szeptem- Taki z ciebie chojrak, nie boisz się Voldemorta i jego sługusów, tylko porodów żony.
Syriusz wstał, by podejść do dużej kołyski, gdzie leżało jego potomstwo, ale nie zdążył, bo w tym czasie wpadli Huncwoci.
Peter natychmiast podszedł z zaciekawieniem do kołyski, stojącej obok łóżka, na którym odpoczywałam i wykrzyknął z radością:
-Jeeejku, Syriuszu! Aż trójka nowonarodzonych Blacków!
-Ile?!
Wszyscy pozostali Huncwoci w trójkę wywalili gały na wierzch. Najszybciej otrząsnął się James i łaskawie poklepał wietrzącego jamę ustną Syriusza po głowie jak psa:
-Zdolny jesteś, stary, nie ma co.
-Ale…- wybełkotał Syriusz, z oszołomienia nie będąc w stanie sklecić więcej- Ale…
Chyba uznał, że to za trudne, wypowiedzieć na głos swą myśl, zamiast tego podszedł ostrożnie do łóżeczka. Po chwili uważnego przyglądania się trójce noworodków jego twarz rozjaśnił uśmiech niesamowitej radości i euforii.
-Trojaczki!- parsknął cicho do siebie.
Remus i James teraz również musieli podejść, gwałtownie rzucając się ku dzieciom. Oboje wytrzeszczyli oczy na skrajną szerokość.
-Mam trójkę siostrzeńców!- wysapał Remus po chwili.
-A ja zachodzę w głowę, jak oni zmieścili się w brzuchu Meggie!- zawołał James ze strachem- Jaką mają płeć? Jak masz trzech synów, plus Nicholas, to masz przechlapane, stary… Łeb ci rozwalą, nie mówiąc o domu… Przygotuj się na regularne zdejmowanie z żyrandola co najmniej dwóch z nich.
Remus parsknął, a Syriusz wziął pierwszego z brzegu śpiącego noworodka na ręce i przyjrzał mu się uważnie. Oczy błyszczały radością.
-Ten był pierwszy na tym świecie.- mruknął, patrząc na wstążkę na piąstce brzdąca i porównując ją do pozostałych i dodał po chwili milczenia- Chłopiec. Ten ostatni to też synek, ale w środku śpi dziewczynka. Mam córeczkę, chłopaki! I trzech synów!
Wypiął dumnie pierś, obejmując czule drugiego po Nicholasie syna.
-Nadgonię to!- James wywalił w jego stronę język- Jeszcze cię prześcignę!
-Akurat!- prychnął Syriusz, odrzucając czarne włosy- Jesteś rzadki, jak majonez! Nie nadgonisz!
-Zobaczymy! Będę mieć piątkę dzieci i zrobię ci na złość!
-Mnie? Chyba raczej sąsiadom i żonie…
Milczeli w czwórkę jeszcze chwilę, patrząc z zainteresowaniem na śpiące maleństwa.
-To ja chcę być ojcem chrzestnym tej rodzynki w środku!- zaatakował nagle James- Dziewczynki! Jest taka słodka!
-Wiesz, jak dla mnie, to nie różni się specjalnie od reszty wyglądem.- mruknął Remus.
-To ja wybieram pierwszego na chrześniaka!- zawołał Peter- Obiecaliście!
-Dobra, dobra… A co z ostatnim?- zapytał Syriusz.
-Ja już mam propozycję.- rzekłam cicho- Chodzi o mojego najlepszego przyjaciela.
Trzej Huncwoci wymienili pytające spojrzenia, tylko Syriusz westchnął:
-Błagam… Tylko nie Smarkerus…
-Syriuszu! Przecież to mój przyjaciel ze szkoły! Czemu nie może być ojcem chrzestnym mojego dziecka?- rzekłam z żalem.
-No dobrze, tyle że to też moje dziecko!- miauknął.
Popatrzyłam na niego błagalnie.
-No już, niech ci będzie…- westchnął- Pójdę na kompromis. Ale to ty go zawiadomisz.
Uśmiechnęłam się.
-Smarkerus ojcem chrzestnym dziecka Syriusza Blacka…- burknął pod nosem.
-Stary, nie poznaję cię… Myślałem, że się w życiu nie zgodzisz!- zdziwił się Peter.
-Czego się nie robi dla odpoczywającej po porodzie żony…
-Hej, jak tam?- do sali wkroczyła zaaferowana Lily z naręczem jakichś zakupów- Pielęgniarki mówią, żebyście sobie już poszli, bo za duży tłok przy małych dzieciach nie może być.
Huncwoci, mrucząc jakieś obelgi pod nosem zapobiegliwych pielęgniarek wyszli. Został tylko Syriusz i Lily.
-Popatrz, Lily! Mam teraz trzech synów i córeczkę!- zawołał Syriusz dumnie, wręczając mi najstarszego, by wziąć na ręce tym razem córkę.
Lily roześmiała się w głos, ucieszona, jakby to ona czuła powód do dumy.
-Gratuluję, Łapo!
Uśmiechnęła się do mnie szczerze, po czym sama położyła bezwiednie dłoń na brzuchu. Ja za to, chłonąc szczęście i spokój całą sobą, odwzajemniłam to i przeniosłam wzrok na okno, za którym na kwietniowym, cieplutkim wietrze popołudnia szumiały odradzające się drzewa.
Trzymany przeze mnie nowonarodzony synek nagle zaczął krzyczeć. Popatrzyłam na niego w oszołomieniu; nie byłam przyzwyczajona do takiego zachowania dzieci, bo Nicholas nigdy nie płakał, nie wrzeszczał i nie wył w niebogłosy.
-Ciicho!- próbowałam go uciszyć, ale nic to nie dało: po nim paszczękę rozwarła trzymana przez Syriusza córka, a potem dało się słyszeć krzyk z dna kołyski, gdy trzeci noworodek zawtórował rodzeństwu.
-Żegnaj, ciszo?- uniosła z rozbawieniem brwi Lily.
-Ech, Nicholas, ty święty aniele…- westchnął Syriusz, próbując uciszyć córeczkę.
-Ten to się wrodził do tatusia, prowodyr!- parsknęła pani Potter, patrząc na trzymanego przeze mnie najstarszego z trojaczków- Wykapany, awanturujący się Syriusz!
-Co, uważasz, że jestem czerwony i pierwszy z bandy podnoszę raban?- mruknął Łapa.
-Coś w ten deseń…
-Jego na pewno powinniśmy nazwać twoim imieniem.- uśmiechnęłam się, gdy malec zaczął się uciszać- Prawda, Lily? Syriusz Black Czwarty…
-Bleee!- Syriusz okazał tym samym jawne niezadowolenie.
-Meg ma rację.- poparła mnie Lily- We wszystkich rodach powtarzają się imiona, to tradycja!
-No to córkę powinniśmy nazwać, tradycyjnie, Mary.- mruknął- Chociaż chciałem „Sara”.
-Mary?- skrzywiłam się.
-No co?
-Ja wymyśliłam Rose, przecież wiesz… Lubię róże. I co teraz będzie?
Syriusz zamyślił się, patrząc na trzymaną w ręku córeczkę.
-Lily, co radzisz? Mary czy Rose? A może Sara?- zagadnął po chwili.
Lily zastanawiała się chwilę, po czym przyklasnęła.
-Proponuję kompromis.
-Kompromis?
-Połączcie imiona i wszyscy będą zadowoleni.
Wymieniliśmy z Syriuszem zdziwione spojrzenia.
-Rosemary.- podpowiedziała Lily- To chyba ładne imię, prawda?
-Rosemary… Tak, to może być. Podoba mi się!- Syriusz uśmiechnął się do córeczki- Rosemary.
-A co z ostatnim delikwentem?- zapytałam- Skończyły mi się pomysły, myślałam tylko o tym, by mu nadać po tobie. Ale już się ten koncept wyczerpał.
-Za to ja mam pomysł, bo, rzecz jasna, ani mi było w głowie, by nadać synowi po mnie!- Syriusz uśmiechnął się beztrosko, po czym odłożył córkę i wziął najmłodsze dziecko- Zawsze podobało mi się imię Cosmo. No to to jest moja propozycja.
-Umowa stoi!- uśmiechnęłam się- Nie zaoponuję, nic lepszego nie mam w zanadrzu.
Przyjrzałam się Syriuszowi, trzymanemu przeze mnie czule. Był czerwony, pomarszczony i bardzo, bardzo słodki. Drzemał sobie, ściskając piąstki na kocyku i odchylając główkę do tyłu, odprężony i bezpieczny. Jego życie się rozpędzało, chociaż dopiero minęło kilka godzin z całego ich mnóstwa, które miał jeszcze przeżyć. Pierwsze oddechy z milionów…
-A drugie imiona możecie nadać po swoich ojcach, czyż nie? Przynajmniej chłopakom.- przerwała ciszę Lily- A Rosemary to nie wiem… Syriusz John i Cosmo Orion. Albo na odwrót.
-Syriusz John tak, Cosmo Orion nie.- rzekł Syriusz krótko- Myślę, że damy Cosmo Remus.
-A Rosemary… Może Rovena, po mojej babci, mamie taty?- zaproponowałam- Chyba, że wolisz swoją Sarę.
-Może być po członkini rodziny. Jestem za, nawet bardzo. Byle nie Walburga.
Parsknęłyśmy. Syriusz podał mi do drugiej ręki Rosemary, sam usiadł na brzegu łóżka, trzymając mocno Cosmo przy sobie. Lily uśmiechnęła się pod nosem.
Słońce kwietniowego popołudnia zalało salę. Patrzyłam w ciszy z miłością na swoje dzieci: na Syriusza Johna, Rosemary Rovenę i Cosmo Remusa Blacków.
74. Babski wieczór Dodała Mary Ann Lupin Niedziela, 20 Lutego, 2011, 02:56
Przepraszam, ale coś, co mnie naprawdę martwi z tym pamiętnikiem, to brak czasu i, przede wszystkim, głowy do pisania go, ale będę się starać. Nie opuszczę go. Na razie postanowiłam dodawać notki co dwa tygodnie jednak, bo co tydzień mi wyraźnie nie idzie.
Pozdrowionka!
Uniosłam znużoną martwym czekaniem głowę z ramienia Remusa i popatrzyłam na Syriusza. Siedział w pewnym oddaleniu na rzędzie szpitalnych krzeseł. Głowę ukrył w obu dłoniach. Wiedziałam, co przeżywał. Był dokumentnie zdruzgotany.
Moje brwi wygięły się ku górze. Nie, on nie może stracić ukochanego synka. Nie w dwudzieste urodziny, to przecież okrutne.
Z takim trudem go otrzymaliśmy, przeszłam przez nie lada trud, rodząc Nicholasa. I po co to wszystko, żebyśmy teraz mieli grzebać w głodnej wciąż ziemi dziesięciomiesięcznego synka? Po co cała nadzieja, kiedy ledwo przeżył, rodząc się omal o tydzień za wcześnie? To nie może być prawda, przecież Nicholas jest taki mały… Musi żyć, nasza jedyna nadzieja, ile można otrzymywać ciosów?
Z sali wyszedł uzdrowiciel. Uniosłam się bez jakichkolwiek emocji z krzeseł. Syriusz nawet nie drgnął. Podeszłam do uzdrowiciela o niezbyt radosnej minie.
-A więc nie ma już nadziei.- bardziej stwierdziłam martwym głosem. Wnętrzności skręcały mi się w dziwaczne figury, czułam dziwne zamroczenie w głowie.
-No no, tylko bez takich mrocznych scenariuszy, pani Black.- mruknął uzdrowiciel- Wystarczy, że mamy niewesoło w kraju…
Otworzyłam szeroko oczy.
-Znaczy, że…
-Znaczy, że synek żyje.
Tym razem ucisk w głowie zmienił się w palący ogień. Nie mogłam powstrzymać rozemocjonowanego szlochu, spływających obficie łez ulgi i zakryłam drżącymi palcami usta.
-Syriusz! Słyszałeś?!- wyjęczałam w końcu do męża- Nicholas żyje!
Syriusz wykonał jakiś dziwaczny, nerwowy odruch w bok i zerwał się płynnie z miejsca. Był biały, jak ściana i jakby zapadły w sobie. Podszedł do nas rozchwianym krokiem.
-Żyje?- wymamrotał niezbyt przytomnie.
-Żyje.- potwierdził lekarz. Miał dość kwaśną minę- Ledwo. Już oddycha i powinien się wylizać.
-Czemu przestał oddychać? Co się stało?- zapytałam, wciąż bardzo roztrzęsiona.
Uzdrowiciel zmarszczył czoło, rozmyślając.
-Podjęliśmy się zbadania syna… To nie był zwykły bezdech. Bezprzyczynowy. Przyczyna nie tkwiła wewnątrz, lecz na zewnątrz. Mam na myśli, pewne czynniki to wywołały.
-Przecież Nicholas nigdy nie sprawiał problemów!- żachnęłam się- Zawsze doglądamy, czy czegokolwiek mu nie brakuje. On nigdy nie płacze. Robimy dla niego wszystko! To nasza wina?
-Nie.- uzdrowiciel ściszył głos- Mają państwo jakichś zaciekłych wrogów, posługujących się czarną magią? Kogoś, kto źle wam życzy?
Ja i Syriusz osłupieliśmy.
-Tak, no… w tych czasach…- wyjąkał Syriusz- Czemu pan pyta?
-Mam tezę, że przyczyną bezdechu mogły być złe moce. Naprawdę, nie przychodzi mi do głowy żadne inne wyjaśnienie, poza czarną magią. Poza klątwą.
-Klątwą?- wymamrotałam po chwili paskudnej ciszy.
-Ano tak.
Uzdrowiciel patrzył na nasze przerażone twarze i po chwili rzekł:
-To jak? Skąd mógł to złapać?
-Nie wiem… Naprawdę, jest tak wielu ludzi, którzy źle nam życzą…- pokręciłam głową wolno.
-Wiedzą o dziecku?
-Pewnie, to naturalne…
-No nic. Będziemy go jeszcze badać, jak obiecałem. Nie wiem dokładnie, czemu przestał oddychać. Mogły zachodzić w nim jakieś zmiany wewnętrzne… Damy państwu znać, kiedy będziemy wiedzieć.
-Można zobaczyć Nicholasa?- szepnął Syriusz.
-Pewnie. Leży chyba przytomny, w salce. Proszę za mną.
Uzdrowiciel wszedł z powrotem do sali szpitalnej, my poszliśmy za nim, nie wierząc w to wszystko.
W małej kołysce szpitalnej dla dzieci leżał Nicholas. Małe piąstki zacisnął mocno, ale nie był przytomny, lecz pogrążony w śnie. Miał niewinną, niczego nieświadomą minę, jego duże oczy przysłonięte kurtyną rzęs nie widziały nas. O mały włos nie uderzyłam w płacz, gdy go zobaczyłam. Nie mógłby umrzeć, nigdy.
-Jest pod stałą obserwacją.- rzekł uzdrowiciel tym samym kwaśnym tonem- Wolelibyśmy pozostawić go tutaj przynajmniej miesiąc.
-Miesiąc?!- jęknęłam- Przecież on nawet nie ma roku. Nie będzie płakał?
-No cóż…- uzdrowiciel rozłożył ramiona- Tak to musi wyglądać. Normalna procedura.
-Już dobrze, wytrzymam.- mruknęłam- Ale będziemy go odwiedzać, prawda Syriuszu?
Syriusz tylko kiwnął głową, wciąż ślepo zapatrzony w synka. Myślami nie był w salce szpitalnej.
Wiązowy Dwór bez Nicholasa był dziwnie pusty i szary. Pocieszała mnie jedynie myśl, że stan ten nie jest (a mógł być) nieskończony i wkrótce znów przytulę synka. Wciąż oczekiwałam na jakiekolwiek wiadomości o stanie zdrowia Nicholasa, ale nie działo się nic przerażającego. Odwiedzaliśmy go codziennie, lecz nigdy nie robił scen, gdy wychodziliśmy. Zawsze zastanawiało mnie, skąd wzięła się jego niespotykana siła psychiczna i wręcz niepokojący spokój.
-Mary Ann?
Znowu przewróciłam się na wznak, na którym leżałam przez ostatnią godzinę, po czym obróciłam się twarzą do Syriusza. W ciemności zamigotały jego oczy.
-Ty też nie możesz spać, prawda?- szepnęłam i przysunęłam się bliżej dla otuchy.
-Taa…- rzekł niezbyt entuzjastycznie- Cierpię na bezsenność ostatnio… Któraż to może być godzina?
-Nie mam pojęcia, ale nie śpię już dobre dwie godziny.- ziewnęłam- Myślę, że jest około czwartej.
Syriusz tylko sapnął w odpowiedzi i popatrzył w baldachim ukosem.
-Nie mogę spać.- rzekł znów nieco wolniej- Już kilkanaście dni. Odkąd zabrali nam Nicholasa.
Popatrzyłam na niego z troską.
-Niby się cieszę, że nie umarł. To byłoby no… nie potrafię sobie wyobrazić, jakby mnie ten fakt zdruzgotał.- kontynuował- Ale to, co powiedział uzdrowiciel wcale mnie nie uspokoiło.
-O tej klątwie?- szepnęłam.
-Ehe. Klątwy potrafią być przerażające w skutkach. Niektóre są śmiertelne.
Coś we mnie zmartwiało.
-Myślisz, że Nicholas jest przeklęty śmiertelnie?- szepnęłam z przerażeniem- Że umrze?
-Nie jestem pewien. Jeżeli to ktoś ze śmierciożerców rzucił tę klątwę… Ale przecież to niemożliwe, klątwy są naprawdę potężne i byle śmierciożerca nie sprawiłby za jej pomocą nawet krwotoku! To musiał być ktoś rzędu Voldemorta, lub ktoś, kto naprawdę w tym siedzi po uszy. Nie śmierciożerca.
Wytrzeszczałam na niego oczy w mroku. Uśmiechnął się, by dodać mi otuchy.
-I znów cię przestraszyłem.- szepnął- Niechcący. Nie zakładajmy z góry, że Nicholas umrze!
-Ale gdyby miał żyć, klątwa nie wywołałaby bezdechu.- rzekłam martwym tonem.
-Mary Ann!- ofuknął mnie cicho Syriusz, po czym przysunął się tak blisko, że dotykał koniuszkiem nosa mojego policzka- Ech, co za życie… Codziennie ktoś odchodzi, a my nawet nie jesteśmy spokojni o naszego synka. Wolałbym nigdy nie doczekać tych czasów.
-Nie mów tak!- czule potarłam nosem o jego nos- Co ja bym bez ciebie tu zrobiła?
Syriusz parsknął przez nos z rozbawieniem.
-A kto się jeszcze dwa lata temu awanturował?
-Nastąpił niespodziewany zwrot akcji. Nie jestem nieomylna i wszechwiedząca. Jestem tylko człowiekiem. Miałam prawo cię zaszufladkować i z uporem maniaka wmawiać sobie to i owo.
-Wiem, wiem…- westchnął, wtulając twarz mocniej w moją- Teraz i tak nie ma to znaczenia. Jesteśmy i będziemy razem. Że tak melodramatycznie ujmę, po wsze czasy.
Radość trochę we mnie opadła i zastygłam w połowie uchylania ust, by coś powiedzieć.
-Co?- zdziwił się Syriusz.
-Nie, nic… Właśnie nie po wsze czasy…
-Czemu?
-Jestem wampirem, zapomniałeś? Kiedyś nadejdzie ten moment, gdy ty umrzesz, a ja zostanę.
Syriusz osłupiał, zupełnie zbity z tropu.
-Wolałabym być śmiertelna.- szepnęłam gorzko- Nie musieć przeżyć po stokroć wszystkich, których kocham. Kiedyś ciebie pochowam i nigdy nie pogrzebią mnie przy tobie…
Syriusz nie odezwał się. Parsknęłam:
-Zrobiłam się sentymentalna. Dobra, dość. Koniec, zamykam temat.
Wlepiłam niewidzący wzrok w szare okno, za którym listopad powoli zbierał się do odejścia. Drzewa poruszały się smętnie na wietrze. Nigdy bym nie przypuszczała, że kwestia przeżycia kogoś i życia bez niego mogła być dla mnie bardziej bolesna. Zawsze jakoś to znosiłam. Teraz było inaczej.
-Mary Ann?- zapytał znowu.
-Hmm?
Syriusz przytulił się do mnie bardzo mocno. Odwzajemniłam to po chwili zastanowienia.
-Nawet nie wiesz, jaki jestem szczęśliwy.- szepnął- W dobie tego strachu i zwątpienia być w mojej sytuacji, kiedy to czujesz, jakby spełniło się twoje marzenie życia…
-Jakie marzenie życia?
-Takie, jakie miałem od czternastego roku, nieświadomie, co prawda. Od czwartej klasy, kiedy to ktoś ważny pojawił się ni stąd ni zowąd w moim żywocie.
-Nie przesadzasz trochę?- skrzywiłam się.
-Nie.- rzekł jakby nieco zdziwiony.
Popatrzyłam na niego ze zdziwieniem. Wiedziałam, że Syriusz, chociaż popadający zazwyczaj w skrajne i głęboko emocjonalnie okazywane uczucia, rzadko tak naprawdę o nich mówił. Nie lubił odsłaniać kart, nie był romantykiem na pokaz, który gotów całować stópki swej wybranki. A jednak mówił mi teraz właśnie takie magiczne słowa…
Cmoknęłam go w usta czule, odwzajemnił to. Wiedziałam, że mamy siebie i nic nas nie rozdzieli. Po raz pierwszy to do mnie w pełni dotarło.
Za oknem świszczał wiatr…
***
-Ech, znowu to samo!- warknęłam.
Kolejny gorset wylądował na kupie porzuconych bezładnie rzeczy. Zrobiłam wściekłą minę i stanęłam przed wielkim lustrem na całą ścianę garderoby. Nie mieścił się żaden gorset, to takie oczywiste!
-To skandal!- prychnęłam- Jak ja to robię?!
-Co jest skandalem?- Syriusz wetknął potarganą głowę do mojej garderoby.
-Nie, nic.- zarzuciłam na siebie luźną koszulę z płótna- Nie wchodzi we mnie żaden gorset.
Syriusz uniósł brwi.
-To chyba oczywiste, nie?- rzekł, a kąciki ust mu zadrgały.
-Co ma być takie oczywiste?- warknęłam.
Syriusz zmierzył mnie spojrzeniem.
-Albo utyłaś potwornie, co wykluczyłbym z powodzeniem, albo Nicholas nie będzie jedynakiem.
Po czym podwinął kąciki ust w tak zadziornym, pseudosmutnym i złośliwym uśmieszku naraz, że zatkało mnie, iż jest w stanie zrobić taką minę. Po chwili się wycofał.
Zostałam sama przetrawiając tę informację. Nie, to niemożliwe…
Popatrzyłam na wzdęty brzuch w lustrze. Pewnie, że możliwe. Gdzieś w głębi istniała ta odrzucona myśl, od kiedy miałam dziwaczne huśtawki nastrojów i nudności, a brzuch wybrzuszył się. Teraz z całą pewnością nie był płaski. Nie chciałam za wszelką cenę przyjąć do siebie tej świadomości. Ale Syriusz miał rację. Doskonale zdawałam sobie z tego sprawę, chociaż nie chciałam tego.
-Chwileczkę, coś mi imputujesz?- warknęłam pięć minut potem, gdy stanęłam przed nim w salonie. Czytał „Proroka Codziennego”, zza którego leniwie uniósł wzrok.
-Ja? Gdzieżbym śmiał…- rzekł z nutką drwiny.
-To niemożliwe!- rzekłam tonem, jakbym chciała sobie coś wmówić- Nie mogę być w ciąży.
-Możesz i doskonale zdajesz sobie sprawę z tego, że prawdopodobnie jesteś.
-Przestań tak mówić.
-Ale o co ci chodzi? Wiedziałaś o tym, prawda? Że prawdopodobnie tak jest. Tylko chciałaś sprawiać wrażenie, że nic się nie dzieje, że może sobie pójdzie.
-Ja tylko…
Westchnęłam, głos uwiązł mi w gardle. Syriusz odrzucił nagle gazetę. Miał dziwną minę.
-Ech, chciałam się wstrzymać. Dopóki nie pokonamy Voldemorta.- szepnęłam.
-A jak nie pokonamy go i za dwadzieścia lat?- rzekł cicho. Dobrze go znałam i wiedziałam, że musiał przeczytać o czymś poruszającym w gazecie. Postanowiłam odrzucić sprawy domniemanej ciąży i chwyciłam za gazetę.
-Co wyczytałeś?
-Nie, nic takiego…- oparł głowę o dłoń.
Na pierwszej stronie natychmiast znalazłam małą wzmiankę, która mogła poruszyć Syriusza.
„Zgon członka jednego z najznamienitszych rodów, Orion Black nie żyje”.
Przełknęłam ślinę i zaczęłam czytać:
„Wczoraj w godzinach wieczornych odszedł wybitny obywatel naszego czarodziejskiego społeczeństwa. 50-letni pan Orion Black dostał wylewu krwi do mózgu i opuścił swoją 54-letnią małżonkę, panią Walburgę, pozostawiając jej dom i spadek. Prawdopodobnie przetrawiał boleśnie fakt, iż żaden z jego dwóch synów nie utrzymywał z rodzicami kontaktu od dłuższego czasu. Data i miejsce pogrzebu jeszcze nie są znane.”
-O.- rzekłam jedynie w ciszy, bo na nic innego nie mogłam się zdobyć. Usiadłam obok Syriusza.
Nie sprawiał wrażenia zrozpaczonego, ale widziałam, że to zdarzenie wywołało u niego rząd reminiscencji. Zapewne przetrawiał fakt, że też już prawie nie ma rodziny, jak ja.
-Przykro mi.- szepnęłam.
-Nie ma sprawy. To musiało kiedyś nastąpić.- rzekł ponuro- Najpierw Regulus, teraz ojciec… Ale widzisz? Regulusa rzeczywiście nie ma, skoro nie utrzymywał kontaktu…
Parsknął lekko spazmatycznie i przejechał dłonią po twarzy.
-Biedna mamuśka. Sama ze Stworkiem. Ohyda.
-Może powinniśmy się nią zająć?- zaproponowałam nieśmiało.
Syriusz zbył to śmiechem.
-Nie. Ona jest aż zbyt zaradna, mówię ci.
Po chwili zamilkł i wpatrzył się niewidzącym spojrzeniem przed siebie. Zaległa przykra cisza. Popatrzyłam na mój wzdęty lekko brzuch z góry. Hmm, a jednak…
-To co? Dowiesz się, czy rzeczywiście będziemy mieli dzieci? Wziąć cię do Munga?- zapytał mąż.
-Nie, nie ma takiej potrzeby.- rzekłam cicho- Ja wiem, że jestem w ciąży.
Syriusz przekręcił się na sofie by być bliżej mnie.
-Naprawdę tak myślisz? Wiesz, ja tylko żartowałem…
-Tym razem utrafiłeś w sedno.- odparłam gorzko- Czuję, że tak właśnie jest.
-Wiesz… Nie dziwi mnie twoje podejście, ale naprawdę nie mogę go przełknąć.- mruknął- Prawdopodobnie będziemy rodzicami po raz drugi. Czy to nie jest super?
-Jest…- westchnęłam- Boję się o Nicholasa i nasze drugie dziecko, to wszystko.
Syriusz otoczył mnie ramieniem.
-Będzie dobrze.- stwierdził w końcu beztroskim głosem- Zobaczysz.
Uśmiechnęłam się smutno. Łatwo powiedzieć, gorzej zrobić…
Do salonu wszedł Remus, drapiąc się w rozrzucone po całej głowie miodowe włosy. Był blady.
-Za trzy dni pełnia…- stęknął, po czym rzekł nieco nieśmiało- Czy ja dobrze słyszałem użyte sformułowanie „drugie dziecko”? Czyżby miało przybyć mieszkańców do Wiązowego Dworu?
-Prawdopodobnie tak.- rzekł Syriusz, a ja kiwnęłam potakująco.
Remus rozpromienił się natychmiast.
-Nieźle.- zarechotał- Niech tylko James się dowie…
-COOO?!?!?!?!? Następny ufoliczny Black zstąpi na ten świat?!
Syriusz zatkał Jamesowi bezczelnie usta. Marlena, wieszająca bombki na choince obróciła się ku nam, rozpromieniona, nadstawiając ucha.
Jak zwykle szykowaliśmy wszyscy, większością Zakonu, piękne święta. Tym razem to Longbottomowie zaproponowali nam umiejscowić je u siebie. Nie wszyscy członkowie jednak mogli być z nami obecni podczas kolacji świątecznej.
Syriusz uśmiechnął się z przesłodzonym sarkazmem do zakneblowanego i nabzdyczonego Jamesa.
-Rogaś.- wycedził słodko- Kwiecie ty mój pachnący o poranku. Mógłbyś nie ogłaszać tego wszem i wobec? Gdybym chciał, by calutki świat dowiedział się o tym, wynająłbym cię w niewątpliwie pasującej roli wrzeszczącego posła, który… AUU!!!
Bo James w tym momencie rozwarł niespodziewanie szczęki i zacisnął je bezczelnie na palcach Syriusza, które kneblowały mu usta. Syriusz wrzasnął, wyrwał z mocą dłoń ze szczękościsku Jamesa, aż chrupnęło, krzywiąc niemiłosiernie swe arystokratyczne lico, pomachał dłonią entuzjastycznie, by ulżyć jej w bólu po ukąszeniu przez Jima, po czym posłał mu naprawdę obrażone spojrzenie.
-Jak cię w domu głodzą, to powiedz po prostu…- burknął.
-Uwierz, nie sprawia mi przyjemności smakowanie twej żylastej łapy.- skrzywił się- Bardziej smakowicie wygląda tamten ośnieżony parapet. Prędzej uznałbym go za coś strawnego.
Syriusz uniósł brwi, niedowierzając.
-Boję się spytać, czym karmi cię żona, jeżeli parapet wydaje cię być strawny…- mruknął.
-Przy jakiejkolwiek części twego ciała nawet słoiczek do wypróżniania mego świętej pamięci dzidka wydaje się być strawny.- odgryzł się James.
Zanim Syriusz zareagował na tą krzywdzącą uwagę, podeszła Lily i spytała:
-Widzieliście Remusa i Petera?
-Nie, przecież ich nie będzie.- podchwycił Gideon, przechodzący obok.
-Dlaczego?- zdziwiła się Lily.
-Peter powiedział, że nie może, Remus stwierdził, że ma coś do zrobienia.- wzruszył ramionami- Trochę to przykre, nie? Powinni tu z nami być.
Odszedł, międląc w rękach łańcuch na choinkę. Jamesowi kąciki ust opadły.
-Dziwne… Odkąd przyjaźnimy się jako Huncwoci, nigdy nie spędzałem świąt osobno… HEJ! ALASTORZE! TO PUDDING ŚWIĄTECZNY, CO TY Z NIM WYPRAWIASZ?!
Poleciał w gorączce ku Moody’emu, który z sobie tylko znanych powodów przyczaił się za puddingiem z podejrzaną miną. Tym razem pierwszy raz zobaczyłam go peszonego i przerażonego. James zrugał go, wrzeszcząc zapamiętale:
-TO PUDDING ŚWIĄTECZNY! ŚWIĄTECZNY!!! CHOINKA, BŁYSKOTKI, ŚWIĘTY MIKOŁAJ, TE KLIMATY! TU NIKT NIE UKRYŁ SKOLOPENDRY! NIE WYSADZAJ TEGO PUDDINGU, OPRYSKASZ TEN CHOLERNY OBRUS, KTÓREGO NIE PRAŁEM OD ŚMIERCI DZIDKA, KTÓRY NA NIM WE WŁASNEJ OSOBIE LEŻAŁ!!! DZIECI W AZJI GŁODUJĄ, A TY CHCESZ SZASTAĆ PUDDINGAMI PO ŚCIANACH?! GDZIE TY MASZ SERCE?! POZA TYM, NIE MOŻESZ ROZWALIĆ TEGO PUDDINGU, MOJA ŻONA ROBIŁA GO CAŁE GODZINY! I DO TEGO WYSŁAŁA MNIE DWA RAZY DO SKLEPU PO RODZYNKI, CAŁA MOJA OFIARA, POŚWIĘCENIE I NIC NIE DAJĄCE JĘKI ROZPACZY PÓJDĄ NA MARNE!!! NIE ROZWALISZ TEGO CHOLERNEGO PUDDINGU, BĘDĘ GO BRONIŁ WŁASNĄ PIERSIĄ! NIE PO TO LECIAŁEM W SAMYCH GACIACH DO SKLEPU RANKIEM I WPĘDZILEM STARĄ PANIĄ MARSHALL W PRZEŚWIADCZENIE, ŻE JESTEM DEWIANTEM, ŻEBYŚ TERAZ ODSYŁAŁ GO W NIEBYT PRZEZ UROJONE MŻONKI! No, i krew mi poszła nosem, pięknie…
-Przykre…- przytaknęłam, po czym zwróciłam się do męża- Czemu Remus nie przybędzie?
W tym momencie wszedł Remus. Wszyscy popatrzyli na niego, tu i ówdzie rozległy się krzyki powitania i zdziwienia.
-Chłopcze, miało cię nie być!- zagrzmiał Alastor Moody znad puddingu, znów przyczajony.
-Eee, przepraszam.- Remus wytrzeszczył oczy- Jak przeszkadzam, to już sobie idę…
I obrócił się w tył zwrot, co większość zbyła śmiechem, po czym Frank i Fabian wciągnęli go do środka na siłę.
-Ostrożnie! Niosę tu bardzo kruchy, cenny prezent!- oburzył się.
-O! Z pewnością to dla mnie niesiesz coś tak cennego!- zawołał James z ukontentowaniem.
-Chciałbyś!- prychnął- To dla Syriusza i Meg. Coś wyjątkowego.
Wręczył dziwną, sporą paczkę Syriuszowi. Była opakowana niedbale w dużą ilość papieru, z boku była dziura w opakowaniu.
-To prezent specjalny.- uśmiechnął się tajemniczo- Tylko uważajcie. Kruchy. I to bardzo.
Syriusz ostrożnie uchwycił dziwną, niekształtną paczkę i postawił ją pieczołowicie na stole. Członkowie Zakonu popatrzyli z zaintrygowaniem na Syriusza i mnie. Pochyliłam się nad wstążką i pociągnęłam za nią. Delikatnie opadła na ziemię.
W środku było nosidełko, w nosidełku spał w najlepsze Nicholas, we własnej osobie.
Cały Zakon wydał z siebie zgodne westchnięcie ulgi i rozczulenia, ja i Syriusz roześmieliśmy się w głos. Nicholasa obudziło to wszystko, więc otworzył olbrzymie, szaroniebieskie oczy i popatrzył na nas z wielkim, poważnym zaintrygowaniem, godnym mędrca.
-Pomyślałem, że skoczę po niego do Munga, by sprawić wam prezent!- uśmiechnął się Remus.
Nicholas po chwili rozciągnął uchylone, zaskoczone usta w radosnym uśmiechu na widok rodziców. Ja i Syriusz roześmieliśmy się szczerze, cmoknęłam Remusa w czoło.
-To chyba jest najpiękniejszy prezent, jaki kiedykolwiek dostałaś!- szepnął mi do ucha James wesoło. Uśmiechnęłam się w odpowiedzi ciepło. Miał całkowitą rację.
***
-Ciekawe, gdzie ich teraz wymiotło, prawda?- zapytałam spokojnie, unosząc do ust filiżankę z herbatą pobieloną mlekiem. Odstawiona na spodeczek delikatnie brzęknęła.
W małym saloniku rodziny McKinnon o wystroju trochę przypominającym tańszą kopię salonu państwa Black panowała cisza, charakterystyczna dla długich, zimowych wieczorów. Pierwszy miesiąc roku rozpoczynającego nową dekadę lat osiemdziesiątych był dość mroźny. Na zewnątrz prószyły olbrzymie płaty śniegu, zasypując cały świat, czarny już o tej porze. Na kominku płonął wesoły ogień, trzeszczały bierwiona. Od paleniska na ścianach tańczyły czerwone ogniki, bawiąc się niczym małe dzieci. Popatrzyłam w spokoju na Marlenę McKinnon, Alicję Longbottom i Lily Evans, towarzyszące mi. Niczym nie zmącony babski wieczór. Był pod tym jednak jakiś niepokój.
-Czasem zastanawiam się, czy James nie jest zbyt brawurowy…- szepnęła Lily, uśmiechając się na pozór niewinnie i szybko pociągnęła łyk herbaty, by odwrócić uwagę od błysku zaniepokojenia i trzęsących się, porcelanowych dłoni.
-Wiesz, z końcem marca skończy ledwo dwadzieścia lat! Kiedyś mu przejdzie.- rzekła Marlena.
-Nie, tylko denerwuję się, że go tu nie ma…
-Wszystkie się denerwujemy.- podchwyciłam, gładząc się po pokaźnym brzuchu- Pomyśl, jakbym się czuła, rodząc to dziecko bez męża. Albo wyprawiała pierwsze urodziny Nicholasa za miesiąc wiedząc, że on nigdy nie pozna ojca. A Alicja i jej dziecko?
-No właśnie.- przytaknęła Al- Nie chciałabym, by Frank zostawił mnie w takim stanie…
Lily westchnęła i przejechała dłońmi po rudych włosach.
-Ale z was szczęściary! Wszystkie będziecie miały dzieci!- uśmiechnęła się do naszej trójki.
-Na ciebie też przyjdzie czas, no przecież! Może już przyszedł?
-Taa… Ale kiedy to będzie?! Ech… Jak nazwiesz swoje drugie dziecko, Meggie?
Odstawiłam spokojnie filiżankę na spodek, odnotowując napad irracjonalnego strachu. To nic, Syriusz powróci, na pewno…
-Hmm, zależy od płci. Syriusz chciałby mieć córeczkę, ale nie podał imienia.- rzekłam wymijająco- Ja bardzo lubię róże, więc myślałam nad „Rose”. A jak będzie syn, to chciałabym mu nadać po jego ojcu. Ale nie wiem, co mój mąż na to… Nie zgodził się przy Nicholasie na drugiego Syriusza.
-Właśnie, gdzie jest Nicholas?- spytała Alicja.
-Położyłam go w nosidełku na stole kuchennym. Spał, jak zabity.
Po tych słowach ciarki mnie przeszły. Nie powinnam używać takiego sformułowania…
-Eee… Lepiej sprawdzę, czy wszystko u niego gra…- zerwałam się szybko na nogi i wyszłam z salonu, zostawiając dziewczyny pogrążone w cichej, na pozór spokojnej rozmowie. Marlena i Alicja położyły dłonie na brzuchach czule. Rozumiałam ten odruch.
W hallu płonęła jedynie gazowa lampa, przytwierdzona do skromnie ozdobionej ściany. Za schodami, prowadzącymi na jedne z dwóch pięter domu rodziny McKinnon czaił się mrok i cień. Panowała kłująca w uszy cisza, ani z salonu, ani od kuchni nie dobiegały do mnie żadne najcichsze choćby szepty. Wszystko tu-dźwięk i obraz-nastrajało mnie do być może złudnego poczucia bezpieczeństwa.
Za solidnymi, ciemnymi drzwiami do kuchni było ciemno że oko wykol. Weszłam i nie bez trwogi zapaliłam lampy gazowe, w ciemnej i mrocznej wyobraźni widząc sinego, martwego synka. Ułamek sekundy po zapaleniu światła i cały strach prysł.
Nicholas siedział sobie w nosidełku i obserwował piąstki, gaworząc pod nosem enigmatyczne „Gaaa”. po chwili wpakował sobie spontanicznie rączkę do ust i obślinił z ukontentowaniem. Uśmiechnęłam się na ten widok, a on wydał z siebie wysoki pisk radochy, po czym natychmiast spoważniał, wlepiając we mnie wytrzeszczone, olbrzymie, szaroniebieskie oczy, okolone długimi rzęsami. Podeszłam do synka, chwyciłam pod pachami i przytuliłam do siebie. Teraz każde dotknięcie tego pachnącego, brzoskwiniowego brzdąca było dla mnie niezwykłym przeżyciem. Wiedziałam, jak kruche może okazać się jego życie.
Chodziłam trochę po kuchni z Nicholasem na rękach, podrygując nimi lekko. Obserwowałam szafki i znajdujące się za szkłem puszki, opatrzone napisami takimi jak „Pieprz”, „Mąka”, „Szafran” i tak dalej. To było przyjemne, skupić uwagę na czymś tak trywialnym jak puszka z przyprawą, nie na wiecznym, płochliwym obracaniu się w tę i nazad z napięciem. Niby powinnam czuć się tu bezpieczna, w końcu cały prawie Zakon (wyłączając głównie naszą czwórkę) udał się na następne zadanie, tym razem był to atak na bandę śmierciożerców gdzieś w Southend. Śmierciożercy byli więc zajęci. Ale wciąż dokuczał mi brak Syriusza obok.
Nagle rozległ się suchy trzask i światło zgasło. Drgnęło we mnie serce, wciąż nieco zaniepokojone.
-Ech, i znowu coś się psuje! To ty, Alicjo?- dało się słyszeć z salonu- A nie, to fotel…
Westchnęłam, przytulając Nicholasa mocniej do piersi. To tylko awaria gazu…
Wytrzeszczałam oczy w idealnych ciemnościach, jakie mnie tutaj ogarnęły. Nicholas, jakby wyczuwając powagę sytuacji, zamilkł jak trusia. Być może to właśnie życie w ciągłym strachu nauczyło mnie drżeć lekko nawet w sytuacji drobnego dyskomfortu. Nie bałam się ciemności, lecz denerwowało mnie położenie w roli osoby, która nie widzi, za to ją może coś obserwować…
Dobrnęłam po omacku do okna, omijając stół kuchenny i obijając się o jego kanty. To było jedyne źródło światła z uliczki, oświetlonej jedynie jedną, słabą latarnią.
-Gdzie jest różdżka? Nie mogę jej znaleźć…
-To chyba już trzecia awaria gazu w tym tygodniu! Czemu Joseph nigdy mnie nie słucha i nie naprawi tego?! Jeszcze sto lat go będę prosić… OJEJ!
Rozległ się brzdęk tłuczonego szkła. Widać dziewczyny obijały się po salonie jak ja po kuchni i któraś stłukła filiżankę.
Wyjrzałam na słabo oświetloną ulicę czekając na powrót światła. Ledwo zdołałam się przyjrzeć ciemnym zarysom i niezidentyfikowanym kształtom na ulicy, światło znów zapłonęło, sycząc i stukając. Nicholas rozejrzał się po kuchni skonfundowany świecącymi oczyma.
-O!
-No, nareszcie!
-Meg, jesteś tam?
TRZASK! Zasyczało, a światło znów znikło. Rozległy się pełne rozczarowania okrzyki dziewczyn z salonu. Ponownie przeniosłam oczekujący wzrok na ulicę. Kształty na niej wydały mi się teraz dość klarowne, mogłam im się przyjrzeć. Z całą pewnością było to pięciu mężczyzn, stojących w bezruchu i patrzących na migające okna w domostwie McKinnonów. Wydało mi się to z początku oburzająco bezwstydne, potem nawiedziło mnie paskudne deja vu sprzed pięciu i pół lat, gdy to uciekłam z domu przed wysłannikami mafii wuja Giuseppe. Nie było to przyjemne skojarzenie. A po chwili, w sekundzie gdy światło znów rozbłysło, już wiedziałam, co jest nie tak.
-Dziewczyny!- jęknęłam cicho i rzuciłam się w kierunku salonu, ściskając Nicholasa mocno do piersi.
-Dziewczyny!- szepnęłam, gdy już do nich dopadłam- Na zewnątrz stoi ich pięciu. Ja nie żartuję!
-Co? Czemu szepczesz? O co chodzi?- zmarszczyła brwi Marlena. Lily ponad jej ramieniem popatrzyła na mnie wymownie, na jej twarz wkradł się nagły strach.
-Pięciu śmierciożerców!- szepnęłam- Musimy stąd uciekać!
-O czym ty mówisz! Śmierciożercy? Tu? Mój dom jest nienanoszalny!- parsknęła.
-Wiem!- przytaknęłam gorliwie- Mugole nie mogą go zobaczyć! Więc jak wytłumaczysz fakt, że pięciu mężczyzn stoi i gapi się na twój dom!?
-Że… co?!- wymamrotała Marlena, otwierając szeroko migdałowe, ciemne oczy- To…
-To jest możliwe.- rzekłam gorzko, bojąc się kontynuować. Zrobiła to za mnie Alicja nabrzmiałym szeptem:
-Skądś wiedzą. Ktoś zdradził tajemnicę.
Zaległa paskudna cisza, w trakcie której wpatrywałyśmy się w siebie w napięciu. Łzy zaszkliły moje oczy od wytrzeszczania ich na towarzyszki. Nicholas wydał z siebie krótki, radosny wyraz:
-Boba.
ŁUP! Bez wątpienia odgłos ten wydały drzwi hallu, które, sądząc po jego natężeniu, wyskoczyły dynamicznie z zawiasów i uderzyły z impetem o równoległą ścianę.
Ja, Alicja i Marlena przeniosłyśmy nieprzytomny, sparaliżowany wzrok na drzwi salonu, zza których doszedł nas ten potężny huk. Lily wykazała olbrzymią przytomność umysłu i błyskawicznie zareagowała, lewitując potężną kanapę przed nie, by zablokować wejście.
-Długo ich to nie zatrzyma.- syknęła i złapała mnie za rękę- Chodu!
Pobiegłyśmy zatem na drugą stronę salonu, gdzie widniały drzwi do korytarza. Ściskałam synka najmocniej, jak umiałam, czując dziwne, paraliżujące odrętwienie.
Wypadłyśmy na korytarz, słysząc za sobą dziwne stukoty i głosy. Po chwili zaległa cisza.
-Cicho!- syknęła Marlena, łapiąc Lily za nadgarstek- Słyszycie coś?
-Nie.- szepnęłam gorączkowo- Nic nie słyszę.
Cisza, jak makiem zasiał. A potem…
-WIEMY, ŻE TU JESTEŚCIE. NIE UCIEKNIECIE TYM RAZEM, ŚCIERWO ZAKONU.
Serce zmartwiało we mnie, gdy rozległo się potężne łupnięcie o ścianę salonu, w którym przed chwilą siedziałyśmy. Popatrzyłyśmy po sobie, na twarzach dziewczyn rozlała się groza sytuacji. Byli w salonie.
-Chodźcie!- jęknęła Marlena, ciągnąc Lily za sobą- Nie! Nie tam Alicjo! Stamtąd nie ma ucieczki!
Alicja zakręciła się w miejscu i zaniechała biegu w kierunku jednej pary drzwi, po czym udałyśmy się za Marleną do jednego z pokojów w ostatnim momencie.
Wewnątrz było ciemno. Natychmiast przystawiłyśmy stół do drzwi i przywaliłyśmy go kanapą. Po zamknięciu zrobiło się praktycznie idealnie czarno. Nicholas kwęknął buntowniczo. Przeszły mnie ciarki na myśl, że mógłby zaraz uderzyć w płacz, ale wciąż tego nie robił.
-Złapmy się za ręce, nic tu nie widzę!- syknęła Alicja. Ktoś stłukł coś na korytarzu za nami. Nerwowo, czując śmierć na karkach wymacałyśmy drogę, Marlena doprowadziła nas po omacku do następnych drzwi. Szybko zamknęłyśmy je za sobą w momencie, gdy śmierciożercy wywalili poprzednie, co zaowocowało przelotem stołu i kanapy przez pełną długość pokoju.
-Depczą nam po piętach!- jęknęła Lily- Meg, nie jest ci za ciężko? Jesteś w ciąży, daj mi mojego chrześniaka. Odciążę cię.
Nie było sensu się z nią spierać, szybko wręczyłam jej Nicholasa, bo rzeczywiście trudno było mi z podwójnym ciężarem, po czym popędziłyśmy w czwórkę dalej, trzy kobiety w ciąży i jedna niosąca dziecko. Dość przerażająca perspektywa.
Wpadłyśmy w pełnym biegu do jakiegoś korytarza.
-Schody! AAACH!…
Alicja, złapana jakimś niewidzialnym czarem, przewróciła się i poczęła sunąć po ziemi w kierunku, z którego przybiegłyśmy, jakby jakaś niewidoczna macka ciągnęła ją za nogę.
-Nie!- wydyszałam i sięgnęłam po różdżkę, która, chwycona w pośpiechu, wyśliznęła się z rąk i odtoczyła kilka cali po podłodze.
-MEG!- pisnęła Marlena. Alicja już prawie znikała za rogiem. Zanurkowałam po różdżkę i zawyłam:
-FINITE!
Alicja pogrzebała się z podłogi dość sprawnie i już miałyśmy ruszać dalej, gdy zza korytarza wypadło dwóch z nich z różdżkami w gotowości. Nie zastanawiając się dłużej, krzyknęłam:
-RELASHIO!
-AVADA KEDAVRA!
Dwa strumienie zderzyły się ze sobą widowiskowo i uderzyły w podłogę i sufit pomiędzy nami i to tak silnie, iż chwilę potem rozległ się potworny, ogłuszając trzask, a sufit nad nami poszedł w drobiazgi, osuwając się na mnie, Lily, Alicję i Marlenę.
-UWAGA!- wrzasnęła właścicielka domu i popchnęła najbliżej stojącą Lily z Nicholasem do otwartego pokoju, którym był drugi salonik. W ostatnim momencie wpakowały się do środka, podczas gdy ja z Alicją poratowałyśmy się ucieczką po schodach na górę.
-O nie!- jęknęłam, gdy już byłyśmy bezpieczne, kaszląc i krztusząc się pyłem- Rozdzieliłyśmy się! I co teraz?! Lily ma Nicholasa! Musimy je znaleźć!
-Spokojnie, znajdziemy!- zawołała Alicja, łapiąc mnie za ramiona i wskazując na dół, gdzie dwójka śmierciożerców wygrzebywała się w tynku- Póki co, zwiewajmy czym prędzej. Potem spróbujemy je znaleźć, poradzą sobie. Tędy!
Zajrzałyśmy do jednego z pokojów. Nie było tu drzwi dla dalszej ucieczki.
-Stop, nie tędy! Tu jest ślepa uliczka!- syknęłam i szybko wypchnęłam mnie i Alicję z pokoju- Dalej!
Podbiegłyśmy do innych drzwi, a w pokoju za nimi była podobna sytuacja. W ten sposób wyglądało całe piętro.
-Świetnie, i co teraz?!- jęknęłam, czując beznadzieję.
-Chodź. Szybko!- Alicja pociągnęła mnie za rękę w stronę jednej z sypialni w momencie, gdy na schodach rozległy się szybkie kroki.
Wewnątrz było bardzo ciemno.
-Zapalę na chwilę, dobra? Lumos!
Słabe światło różdżki oświetliło dość luksusową sypialnię z dwuosobowym łożem. Cienie biegały po całym pokoju ilekroć ruszyłam ręką z różdżką. Alicja jęknęła, bowiem ktoś biegł po korytarzu.
-To koniec.- szepnęłam martwym tonem, nie wierząc. Mamy tu tak umrzeć, nosząc obydwie pod sercem małe, niewinne nadzieje na odbudowę przyszłości?
Zmartwiałam, widząc w wyobraźni miny Syriusza i Franka.
-Tu, Meg!- Alicja pociągnęła mnie za dłoń mocno w stronę olbrzymiej, dębowej szafy.
-To bez sensu! Natychmiast nas znajdą!- miauknęłam.
-Nie denerwuj mnie! Do szafy!- warknęła.
Wcisnęłyśmy się pomiędzy grube futra i koszule, a Alicja zatrzasnęła za nami drzwi. Wewnątrz było jeszcze ciemnej, ciemność dusiła mnie gdzieś w mojej głowie. Duszno było też przez ciasnotę.
Zastygłyśmy w czujnym oczekiwaniu. Do sypialni ktoś niewątpliwie wszedł, o drewnianą podłogę uderzały obcasy, powodując jej skrzypienie.
-Alicjo! Gdzie Nicholas?- wyrwało mi się nagle najcichszym szeptem, bo poczułam nagłe, potworne przerażenie o synka.
-Ciii! Wyjmij różdżkę i przygotuj się…
Było to rozsądne, więc wyciągnęłam drżącą z podniecenia i strachu dłoń po różaną różdżkę, wertując w głowie przydatne zaklęcia.
-Gdy tylko otworzą się drzwi…- syknęła prawie niesłyszalnie Alicja.
Stukot obcasów był coraz bliżej. W końcu umilkł pod drzwiami szafy. Chwilę potem otwarły się powoli, trzeszcząc…
73. Lily i James Potterowie Dodała Mary Ann Lupin Niedziela, 30 Stycznia;, 2011, 00:11
Dzięki za wszystkie krzepiące komentarze .
Dośc trudno mi teraz cokolwiek pisac, wydaje mi się, że mam mało czasu. Ale pamiętnika nie opuszczę, nie myślcie sobie .
Za tydzień (a jak nie, to może 8) coś może dodam.
A, i gratuluję intuicji, Aithne!
Dość trudnym wyzwaniem okazało się zdanie sobie sprawy z tego, iż jestem sierotą, po raz drugi w życiu. W ciągu jednego majowego wieczora straciłam połowę rodziny. Za sprawą śmierciożerców. Z ich ręki zginęli, to oni doszczętnie roznieśli nasz dom, który stał tam od wieków. W ciągu chwili znikły wszystkie wspomnienia, kołujące po kątach tego budynku, w jednej sekundzie żywi i bezpieczni mieszkańcy zamilkli na wieki.
Wiedziałam, że mam kochanego męża, upragnionego synka, brata i gromadę przyjaciół, jednakże świadomość jakiegoś braku opieki zawisła nade mną. Teraz nie było nikogo starszego i mądrzejszego z mojej rodziny, sama byłam sobie panią losu. Osób, które fortunnie skazały mnie na małżeństwo z Syriuszem już nie było. Z Remusem zostaliśmy sami.
Pogrzeb był niesamowicie skromny, a przybycie na niego sprawiło mi darmową dawkę wstrząsową, bowiem z Remusem zadecydowaliśmy pochować ich przy grobie mamy i innych z grobów, jakie stały przy nieistniejącym Dworze Lupinów. Pierwszy raz, odkąd opuściłam dom w dzień ślubu z Syriuszem prawie rok temu, pojawiłam się tam na pogrzebie. To był szok. Uniosłam czarną, żałobną woalkę gwałtownym ruchem, bo nie mogłam uwierzyć w to, co zobaczyłam. Syriusz odjął rękę od trzymanego w ramionach Nicholasa i położył mi ją na ramieniu, chcąc dodać otuchy.
Wiedziałam, że domu nie było, ale widok przeszedł moje pojęcie, zjeżył włosy na karku. Wielkiego Dworu Lupinów nie było, wszystkie sprzęty poznikały, zostały podniszczone fundamenty i zwęglone kawałki niezidentyfikowanego pochodzenia walały się niekiedy pomiędzy nimi w nieładzie. Przełknęłam ślinę, bo był to dla mnie przerażający widok. Nie docierało w ogóle do mnie, jak to się mogło stać, że tam, gdzie leży to zwalisko starych, popękanych i spopielonych grudek po dachówkach, był mój pokój, jedyny świadek trosk i bólu, miejsce, w którym przeżyłam tak wiele emocji i godzin rozpaczy… To miejsce już nie istnieje, wszystko znikło…
Kilkanaście jardów przed nami, nieopodal grobów stał Remus, niczym samotna figurka, wpatrując się w przestrzeń niewidzącymi oczyma. Podeszliśmy tam i stanęliśmy nad trzema dołami, przygotowanymi dla trzech trumien. Jedna z nich była nieco dalej, przy innym grobie. Tata miał lec przy mamie, to było oczywiste.
Grdyka na szyi Remusa podjechała po szyi ku górze. Przełknął łzy. Syriusz chrząknął, po czym odjął ręce od obejmowanego Nicholasa, śpiącego w najlepsze w nosidełku przymocowanym szelkami na syriuszowym torsie, po czym wytarł spocone dłonie o spodnie z jakąś nerwowością. Nikt się nie odzywał, jedynie drzewa szumiały na wiosennym wietrze. Nie świeciło słońce, nie padał deszcz. Niebo przybrało nijakie, obojętne, blade barwy.
Patrzyłam na postawione nieopodal trzy trumny. Wszystkie szare, proste. Nic nadzwyczajnego. Facet od pogrzebów, niezbyt zainteresowany, wyszedł z lasu i burknął:
-No, już? Mam chować?
Nie zareagowaliśmy. Tylko Syriusz kiwnął flegmatycznie.
Patrzyłam martwym wzrokiem, jak czary wpuszczają trumny do dołów. Najpierw wjechała ciotka Mathilda… Jej zwłoki były tak zmasakrowane, że nie miała szerszej trumny od pozostałych. Zawsze gadatliwa, nawijająca miliony historyjek, anegdotek życiowych, mądrości… Teraz milczała jak grób. Na nic jej się zdała cała nagromadzona w mózgu mądrość, skoro mózg był już proszkiem.
Kolejny był ojciec. Legł obok mamy, nie mając nawet czterdziestu lat. Zapamiętałam w nim jedną cechę, którą chyba odziedziczyliśmy. Tendencję do wiecznego udręczenia i zamartwiania się. Przyszło mi do głowy pocieszenie, że wreszcie jest wolny od trosk.
Ostatnią trumną była ta z dziadkiem. Tu ukłuło mnie coś dziwnego. Doznałam uczucia niesprawiedliwości. Jak to możliwe, że ten człowiek, pełen werwy i klarownego, wbrew wiekowi umysłu, leży nieruchomo i już nigdy nie będzie go przy mnie?
Nie czułam łez bólu, czy tęsknoty. Zdałam sobie sprawę, jak wiele te osoby wnosiły do mojego życia byle błahostkami. Bez tych błahostek życie wydawało się dziwnie puste…
Kiedy patrzyłam na trzy, świeże groby wiedziałam, że nie tak powinno być.
Cisza w Epping Forest była tego dnia nieznośna.
-I już po wszystkim. Nie ma ich.- rzekł wilgotnym tonem Remus- I co teraz zrobię?
-Z czym?- zapytałam cicho, nie odrywając wzroku od nagrobka rodziców.
-Nie mam dachu nad głową, pieniędzy… Jako subiekt też mnie nie chcieli…
Westchnął spazmatycznie i przejechał dłonią po twarzy.
-Zamieszkasz u mnie, Lunatyku. Mamy dużo miejsca.- mruknął Syriusz.
-Daj spokój, masz własną rodzinę. Nie będę się pchał buciorami w prywatność. Może Pet…
-Nie, Remusie. Syriusz ma rację.- rzekłam, czując narastający szloch- Zamieszkasz u nas. Będzie nam dobrze razem, przecież jesteśmy rodziną. Nie zostawię cię.
Podeszłam do niego i czule objęłam jego ramię, kładąc głowę na ramieniu. Łzy zapiekły w oczy i skapnęły na jego ubranie. On też płakał. Staliśmy razem, osieroceni…
Tak więc Remus zamieszkał z nami we Wiązowym Dworze, podwyższając liczbę domowników do pięciu, łącznie z Niuńkiem. Wybrał sobie odosobnioną sypialnię w brązowo-czerwonych odcieniach, a my z Syriuszem przystosowaliśmy jeden z nieużywanych pokoi specjalnie na jego, cytując Jamesa „mały, futerkowy problem”.
Dni życia mijały nam dość monotonnie. Cieszyłam się z każdego, odkąd tata, dziadek i ciotka odeszli z tego świata. Zrozumiałam bowiem, jak łatwo jeden z wieczorów może być ostatni. Rok 1979 mijał w przerażeniu i nieufności. O ile to możliwe, było nam coraz trudniej. Każdej nocy zrywałam się nagle, biegłam do pokoju Nicholasa i patrzyłam na synka z niepokojem. Rósł, jak na drożdżach, chociaż wciąż był jak na mój gust nieco zbyt cherlawy i jakby nieco nieobecny. W ogóle nie płakał, całymi dniami patrzył za okno, otwierając pucołowatą buzię w zafascynowaniu światem zewnętrznym. Do mnie uśmiechał się słodko, a Syriusza wprost uwielbiał, choć Remus wciąż go trochę onieśmielał. Zastanawiałam się nad jego tajemniczą przypadłością, której objawów nie widziałam w żaden sposób. Dotychczasowe badania uzdrowicieli, które odbywały się raz na trzy miesiące nie wykazały niczego.
Popatrzyłam z nostalgią na ślubne zdjęcie, na którym Syriusz puszy się za kozetką, śmiertelnie poważny, a ja pękam na niej ze śmiechu. Było pierwsze, kiedy to rozśmieszyli mnie i nie mogłam nie ryknąć śmiechem. Z roztargnieniem odrzuciłam zdjęcie na notatki Syriusza na temat sztuki metamorfomagii, z których uczył się na zajęcia dla aurorów (przy okazji ja też) i w końcu znalazłam to, czego szukałam-zaproszenie na ślub.
Przyjrzałam mu się niewidzącym wzrokiem, po czym odłożyłam na widoku i bez zastanowienia weszłam do sypialni Nicholasa. Na środku pokoju usiadł skrzyżnie Remus, przed nim siedział siedmiomiesięczny chłopczyk, radośnie kwiląc.
-A kuku!- zaśmiał się Remus cicho i zakrył dłońmi oczy, by po chwili je odkryć.
Nicholas zaśmiał się w głos, wymachując małymi rączkami radośnie. Uśmiechnęłam się na ten widok. Widać, że mój brat doskonale się z chrześniakiem bawił.
-Wiesz, nie chcę ci przerywać, ale twój czcigodny przyjaciel ma dzisiaj ślub…- rzekłam z cichym rozbawieniem, patrząc na brata. Zrobił niewinną minkę.
-No już, już…- wydął wargi- Nigdy nie można się pobawić, nie, Nicholas?
Nicholas rozdziawił entuzjastycznie buzię i zaniemówił.
-No, to zbieramy się. Jeszcze muszę się ubrać…
Brat położył mi na ramieniu dłoń po wstaniu z ziemi i uśmiechnął się blado. Odwzajemniłam to niezbyt radośnie, po czym zostałam sama z synkiem. Podeszłam do niego wolnym krokiem i podniosłam z ziemi łapiąc pod pachy. Nicholas fiknął nóżkami w dół i w górę, okazując pewne zirytowanie braniem go wysoko ponad powierzchnię podłogi.
-Muszę cię ubrać, dziecko. Nic na to nie poradzę.- westchnęłam.
Czułam jakiś rodzaj pewnej dziwnego rodzaju euforii, gdy wciskałam pulchną rączkę synka do maleńkiego rękawa białych, flanelowych śpioszków. Lily i James. Lily i James Potter…
To dość zabawne. Zaledwie trzy lata temu wróciliśmy z wyspy, z której ledwo uszliśmy z życiem. Lily zawsze narzekała na Jamesa. Wyznawała zasadę „Bez kija nie podchodź…”. Kiedyś, dawno temu (chociaż wydaje się, jakby to było wczoraj) uznawała Jima za opóźnionego przedszkolaczka i na pewno nie miała ochoty nawiązywać bliższych kontaktów. Gdybym jej wtedy, trzy lata temu powiedziała, że dzisiejszego dnia będę ubierać synka na ich ślub, wyśmiałaby mnie.
Przypomniała mi się, jak nasza nauczycielka wróżbiarstwa swatała mnie na jednej z lekcji w walentynki z Syriuszem, a Lily z Jamesem. Cóż, trafiła w sedno…
Zapatrzyłam się w ponury świat powyginanych drzew i mgły za oknem. Wtedy to było wprost szalone… Tamtego dnia wydawało mi się, że zwariowała…
-Popa.- rzekł nagle cicho Nicholas, wpychając sobie do ust z powodzeniem całą piąstkę.
Wciąż nie mogąc do końca ogarnąć zwrotu akcji w historii zwanej życie, czyli ślubu zakochanego w znienawidzonym przez dziewczynę oszołoma, wytarłam piąstkę dziecka niedbale w dłoń. Z jakiegoś powodu nie czułam takiej czystej radości, jak Lily okazywała mi na moim ślubie. Chwyciłam Nicholasa na ręce i przytuliłam ciepłe ciałko z całej siły, podchodząc do okna, które wybiegało na bardzo ponury i groźny świat. Burzowe chmury zaległy nad szarawymi wrzosowiskami. Mieszkałam we Wiązowym Dworze od czternastu miesięcy, a jeszcze nigdy słońce nie wyszło poza chmury. Osiągniętym przez nie maksimum było przebijanie się od czasu do czasu zza paru mlecznobiałych chmur w pogodniejsze dni. Jako, że rzadko wychodziłam, odczuwałam tęsknotę za bezchmurnym niebem i gorącą tarczą.
Położyłam dłoń na małej główce, czując pod palcami mięciutkie, jasne włoski, poskręcane na głowie i pogłaskałam synka, opierając na czubku jego główki podbródek. Nie wiedzieć czemu, dokuczał mi niepokój. Potworny niepokój.
Wyobraziłam sobie roześmiane twarze Lily i Jamesa. Byli szczęśliwi. A potem zobaczyłam mały cmentarz mojej rodziny w Epping Forest. Tam, gdzie kiedyś mieszkaliśmy. Gdzie tętniło życie.
Poczęłam muskać ustami delikatną główkę gaworzącego Nicholasa. Jakie to wszystko ulotne. Dziś czeka nas radość. Nieudolna próba zaretuszowania faktu, że Voldemort roztacza nad nami coraz czarniejsze chmury.
Rozumiem Lily i Jamesa, pomyślałam. Chcą wziąć ślub, chcą wieść szczęśliwe życie. Być może to życie przekłada się już na godziny, czy dni…
Poczułam tak paniczny strach i niechęć, iż serce mnie zabolało. Było coraz gorzej. Z każdym dniem Voldemort rósł w siłę. Do tej pory już zabił mnóstwo ludzi. Co prawda, z Zakonu zginęła jedynie Joanne, wiedziałam, że prędzej, czy później nienasycona śmierć dorwie następną ofiarę… Może Syriusza, Remusa, Jamesa, kogokolwiek… Tak, jak tatę…
Za mną otworzyły się gwałtownie drzwi.
-Meg? A, tu jesteś… Już idziemy. Widziałaś Remusa?
Syriusz wykonał parę kroków w sypialni dziecięcej. Podłogi zatrzeszczały. Nie chciałam na niego patrzeć. Za bardzo go kochałam, by w momencie tak wielkiego strachu o Syriusza popatrzeć na niego i poczuć drżenie zakochanego serca. To by mnie dobiło.
-Pewnie pacykuje się u siebie.- odparłam chłodno, nie odwracając wzroku od wrzosowisk.
-Aaa…
Słyszałam, że zatrzymał się. Potem jednak podszedł do mnie i przytulił bardzo, bardzo mocno od tyłu. On doskonale wiedział, że ochłodzenie tonu coś oznacza. Staliśmy tak niezwykle długo, mąż obejmujący żonę, która z kolei przytulała małe dziecko. Nieporadna, krucha rodzina, którą rozdzielić może byle ruch śmiertelnego wroga…
Zacisnęłam powieki, byle tylko nie płakać, ale okazało się to niemożliwe.
-Co się dzieje, Mary Ann?- zapytał Syriusz cicho.
-Nic…- zaszlochałam- To tylko… Jest nas garstka…
Syriusz nie powiedział z początku nic. Nie musiał, bo wielokrotnie już mu się żaliłam. Mocniej mnie objął, westchnąwszy.
-Spróbuj chociaż dziś o tym zapomnieć.- rzekł uspokajająco- Dziś jest piękny dzień. James się żeni z Lily. Spełnia się ich największe marzenie! Dziś nic ma cię nie martwić, rozumiesz?
-To nie tylko to… Owszem, panicznie boję się Voldemorta, ale… Mam jakąś chandrę.
-Chandrę. W związku z czym?- spytał cierpliwie.
-No… Co prawda, śmierciożercy zabili mi rodzinę już cztery miesiące temu, jednakże nie potrafię dojść do siebie… Wciąż widzę ich w snach, obojga rodziców. Śmieją się.
-Przecież nie narzekałaś na to jeszcze kilka dni temu.- zwrócił uwagę Syriusz.
-Tak. To pojawia się okresowo. Ja… Nie wiem, co się ze mną dzieje… Dopiero teraz dociera do mnie to wszystko… Czuję pustkę.- szepnęłam.
-To zrozumiałe.- rzekł Syriusz rezolutnie- Wtedy, przynajmniej takie wrażenie miałem, nie dotarło do ciebie, co się stało. Może teraz przeżywasz jakieś reperkusje, echa.
-Dziwnie się z tym czuję.- stwierdziłam, że mówi całkiem rozsądnie- Mam nieustanny mętlik w głowie i rozrzut emocji. Odczuwam ciągłe, dziwaczne napięcie emocji, wybuchy i jednocześnie marazm… Czyż to nie dziwne, Syriuszu? Taki nieprzemieszany kocioł.
-Dziwne i przede wszystkim, niezwykle dokuczliwe.- przytaknął- Spróbuj oczyścić myśli. Mnie to pomaga. Albo wasza myślodsiewnia. Też dobre rozwiązanie. Przede wszystkim, odpręż się. To wyjątkowy dzień i chwila. Twoi bliscy byliby smutni, gdyby dowiedzieli się o twoim zamartwianiu. A Voldemort może nam nakichać. Gwiżdżę na jego sługusów. Prędzej wykona taniec brzucha na głowie Rabastana Lestrange, niż nas złapią.
Podniosłam na niego oczy. Uśmiechnął się zawadiacko, dodając mi otuchy.
-Nic się nie bój. Zajmę się tobą i naszym brzdącem.
Cmoknął mnie w czoło. Moją twarz rozjaśnił blady uśmiech.
-Co tam?- Remus zajrzał do pokoju dziecinnego- Już się odstrzeliłem, jak dama… Coś…
-Nie, nic.- podałam Nicholasa Syriuszowi- Mały dołek, jak zwykle…
Wyszliśmy z pokoju, by udać się na ślub Lily i Jamesa.
-No tak, nie siedziałaś w dołku już ho ho!- zadrwił Remus.
-Nie bądź zbyt okrutny dla mojej żony.- zareagował pogodnie Syriusz- Miewa ostatnio dziwne huśtawki nastrojów. Już się nie mogę połapać…
-No co, to nie moja wina, że jestem ostatnio rozdrażniona. Byle szpikulec wystarczy.
Na zewnątrz panowało dziwne, bure oświetlenie. Pojedynczy, blady promień popołudniowego słońca przeciskał się z trudem przez ołowiane, burzowe chmury, co niezbyt mu wychodziło. Pożegnaliśmy Niuńka, po czym stanęliśmy za zdobną furtką Wiązowego Dworu. Miałam takie dziwne uczucie, że lepiej nie opuszczać dziś domu.
Teleportowaliśmy się tam, gdzie odbywać się miało wesele i ślub-do domu Jamesa. Od razu rzuciło mi się w oczy, jak bardzo właściciel zadbał o radosną otoczkę tego życiowego wydarzenia. Cały dom udekorowano białymi i jasnoróżowymi różami oraz girlandami drobnych kwiatków, poprzetykanych jedwabiem. Na drzwiach James zawiesił wielkie koło tychże kwiatków.
Przekroczyliśmy drewniane ogrodzenie, Remus dwa razy zapukał w drzwi kołatką. Otworzyła nam Alicja Longbottom. Natychmiast lekki, irracjonalny cień strachu znikł jej z twarzy i rozpromieniła się na całego, uśmiechając zaokrąglonymi policzkami. Zastanowiłam się, czy nie było to moje przewidzenie. Być może Alicja nie martwiła się…
-Witajcie. James, to Syriusz, Remus i Meg!- krzyknęła w głąb domu. Odpowiedział jej jakiś niesubtelny odgłos i dźwięk tłuczonego szkła.
Po chwili zza uśmiechniętej Alicji wyjrzał James w przekrzywionych okularach, potarganych włosach i pobrudzonym leguminą żabocie. Zaprezentował swe pełne uzębienie.
-O, państwo Black i Luniek!- podszedł bliżej i uścisnął ręce kumplom, po czym przytulił mnie ostrożnie, by nie pobrudzić mojej lawendowej sukni leguminą- I jest też młody!
Nadął policzki niczym ropucha, wytrzeszczając oczy. Nicholas wlepił w niego zaskoczone spojrzenie, opuszczając bezwiednie szczękę.
-Hmm.- Syriusz uśmiechnął się drwiąco- Chyba mojego syna nie bawią twoje żałosne miny.
-Ale ja tylko chciałem zrobić głupią minę do Nicholasa!- oburzył się Rogaś i zrelaksował twarz, przybierając zwyczajne, nieco oszołomione spojrzenie. Nicholas rozwarł szczękę i wydał z siebie bardzo wysoki pisk radochy. Syriusz i ja parsknęliśmy.
-Widać, twój codzienny wyraz twarzy wydał mu się dużo głupszy.- dodał Łapa z rozbawieniem, cmokając syna w główkę, obróconą z ciekawością w kierunku Jamesa.
-No wiesz co, młody, to już było naumyślne!- burknął Rogaś- Jaki ojciec, taki syn.
-A co to za substancja?- zapytał Remus nagle, patrząc z obrzydzeniem na żabot Jima.
-To?- zapytał bez większego zainteresowania właściciel, po czym ostentacyjnie zanurzył dłoń w masie leguminy i zlizał ją z ręki. Wykrzywiłam się- To skutek uboczny waszego przybycia.
-Jak rozumiem, zakradłeś się potajemnie do kuchni i wtranżalałeś leguminę roboty Lily, gdy nikt nie patrzył?- pokręciła głową Alicja.
Weszliśmy do jasnego hallu. Wnętrze było zupełnie inne, niż nasz wiktoriański Wiązowy Dwór. Można by uznać, że dom zamieszkiwali najzwyklejsi w świecie mugole, poza drobnymi akcentami, świadczącymi o właścicielu-czarodzieju.
-Prawie się udławiłem przez was!- rzekł z godnością- Tak szybko jadłem. A tu nagle…!
-Przepraszamy, że przeszkodziliśmy ci w konspiracyjnym jedzeniu leguminy.- mruknęłam.
-Teraz muszę iść i ogarnąć podłogę w kuchni.- burknął Rogaś, przekrzywiając okulary- Ściany też nie wyglądają zachęcająco-fioletowe placki na żółtym tle. Lily mnie zabije.
I uciekł do kuchni, by posprzątać rozpryśniętą na wszystkich powierzchniach leguminę i pozostałości po misce. Alicja przejęła nad nami pieczę.
-Chodźcie za mną do ogrodu. Reszta już tam się zgromadziła.
Ja i Syriusz wymieniliśmy zachwycone spojrzenia. Cały mój strach się ulotnił. Uświadomiłam sobie z całą mocą, że moi najlepsi przyjaciele biorą ślub. Nie liczył się już strach, to była wielka chwila i Lily i Jamesa.
Ogród Jamesa był bardzo zarośnięty i zachwaszczony. Wyglądał dość dziko i przywodził na myśl stan fryzury właściciela. Na środku jednak został rozstawiony biały namiot, ozdobiony odpowiednio na tą uroczystość. Nad nami niebo przybrało dość osobliwy kolor, bo najwyraźniej zbierało się na burzę. Ciężka wichura zarzuciła nagle namiotem.
-Ojojoj, chyba nie zabawimy długo na zewnątrz…- rzekł Remus, wskazując na burzowe niebo. Musiałam przyznać mu rację.
-No co ty. Przecież mamy sierpień!- prychnął Syriusz- Musimy bawić się na zewnątrz!
-Hmm. Powodzenia.- poklepał go po ramieniu Remus- A jak cię piorun trzaśnie, nie zapomnij opisać tego wstrząsającego wydarzenia…
-Przynajmniej bym oryginalnie wyglądał…- burknął Syriusz- Mamy czary, Lunatyku. Zapomniałeś? Byle burza nie popsuje zabawy mojemu najlepszemu przyjacielowi…
Wycelował czarną różdżkę w nieboskłon i od niechcenia rzekł:
-Impervius.
Eteryczna mgiełka osłoniła ogród niczym przezroczysta kopuła.
-Będzie odpychać krople deszczu. Genialnie, Łapo!- ucieszył się Remus.
Syriusz zrobił zadowoloną z siebie minkę cwaniaczka.
Dopadła do nas Alicja, dysząc z podniecenia.
-Zaczynamy za pięć minut. James bardzo delikatnie zasugerował, byście już z Meg poszli do środka…
Syriusz uchylił usta, by coś powiedzieć. Z domu rozległ się ryk „GDZIE ONI SĄ, DO JASNEJ CHOLERY?!” Jamesa. Syriusz uniósł brwi zawadiacko, po czym kiwnął do mnie i podał Remusowi chrześniaka.
-Pilnuj go. Zaraz wracamy. Kiedyś tam…
Wziął mnie za rękę i odeszliśmy.
-A jak zacznie płakać?- zapytał za nami Remus, nie kryjąc przerażenia.
-Nie zacznie. Zobaczysz.- odparłam na odchodnym i weszliśmy z Alicją do chłodnego wnętrza domu przyszłych Potterów. Nicholas wlepił zamyślony wzrok w piąstkę.
W środku stali państwo młodzi. James już nie miał na sobie leguminy, za to nie rezygnował z nieco oszołomionego wzroku i potarganych włosów. Lily ubrana była w prostą, kobiecą suknię ślubną, ściskała nerwowo w dłoniach bukiecik żonkili i promieniowała wprost szczęściem. Widziałam ją chyba pierwszy raz w życiu w takim stanie. Jej rajsko zielone, migdałowe oczy promieniowały aż wilgotnym szczęściem.
-I co, pozbyłeś się smakowitej leguminy Lily z żabotu?- zagadnął Syriusz z rozbawieniem.
James zrobił wielce mówiącą minę, wyginając brwi do góry niewinnie i czekając na cios.
-Jakiej leguminy, Jim?- zapytała Lily ze zdziwieniem, obracając się do narzeczonego.
James zamknął cierpliwie oczy. Syriusz chrząknął do mnie porozumiewawczo.
-Liluś, kwiecie mój pachnący…- wymamrotał błagalnie. Syriusz parsknął. Uniosła brwi.
-No więc?
-Pamiętasz tę smakowitą leguminę w cennej wazie w różyczki?
-No… Tę, którą robiłam całą noc, zgadza się? Co z nią?
James jęknął mimowolnie, przejeżdżając po twarzy dłonią. Lily zmarszczyła tym razem czoło. Ja i Łapa zgodnie spuściliśmy zawstydzony wzrok, jednocześnie czując rozbawienie.
-Spoczywa w pokoju.- pisnął James, kuląc się jak pies przed ciosem.
Na twarzy Lily pojawiło się zrozumienie, pomieszane z przerażeniem.
-Już! Właźcie!- syknęła Alicja i otworzyła drzwi do ogrodu na oścież.
Lily i James wzięli się pod rękę, każde miało dość dziwny wyraz twarzy, jak na młodą parę, wychodzącą po białym dywanie do altanki, gdzie czekał na nich prowadzący ceremonię. Lily właśnie przetwarzała informację, że cała jej nocna praca poszła w drzazgi, a James przepraszał, że żyje. Ja i Syriusz, usiłując nie ryknąć ze śmiechu, ruszyliśmy kilka kroków za nimi, jako świadkowie.
Syriusz nagle posmarkał się ze śmiechu, gdy akurat kroczyliśmy dumnie białym dywanem. James posłał mu przez ramię dyskretnie sztylety z oczu i dalej udawał wyniosłego.
-Co?- syknęłam ze zdziwieniem, by inni nie słyszeli, że świadkowie urządzają sobie pogawędki na drodze pod ołtarz.
-Patrz na jego zadek…- parsknął niedostrzegalnie w mankiet.
Może i Rogaś pozbył się leguminy z żabotu, ale za to cały zadek uwalany miał malowniczo w bitej śmietanie.
W porę przyłożyłam dłoń do ust, bo groziło to ryknięciem na cały ogród.
Zaczęło padać, a ciężkie grzmoty przecinały ciszę przed burzą. Niebo było wprost czarne.
-Zebraliśmy się tu, by połączyć świętym węzłem małżeńskim tych dwoje ludzi…
Stałam za Lily, Syriusz za Jamesem. Nie widziałam miny Lily, ale James patrzył na nią cielęcym wzrokiem. Syriusz prężył się wyniośle, śmiertelnie poważny (powaga nie obejmowała oczu, które zmrużył od dołu), ale kiedy nasze spojrzenia się spotkały, uniósł kącik ust i puścił mi oko, uśmiechając się zawadiacko. Odwzajemniłam spojrzenie i niby mimochodem popatrzyłam na gości, siedzących na wyczarowanych krzesłach. Nie było ich wielu. Dostrzegłam wszystkich członków Zakonu Feniksa oraz trójkę nieznajomych mi ludzi: starców i nabzdyczoną dziewczynę o końskiej twarzy i bardzo chudej szyi. O ile staruszkowie byli zachwyceni i wzruszeni, o tyle dziewczyna nie zdradzała najmniejszego zainteresowania. Rozglądała się z odrazą a nawet swego rodzaju strachem po obecnych. Wyciągnęłam jeszcze szyję, by zobaczyć gdzieś Charlusa i Doreę Potter, ale po chwili przypomniało mi się, że od dobrych paru dziesięciu miesięcy James nie wspominał o nich słowem. A teraz mieszkał sam… Zastanowiło mnie, czemu nigdy nie spytałam go, jak się mają rodzice. Wyglądało teraz na to, że James był już ledwo dziewiętnastoletnim sierotą, chociaż nigdy nie dał tego po sobie poznać. Zmarszczyłam brwi, zamyśliwszy się.
-Jamesie Potter, czy bierzesz sobie Lily Evans za żonę i ślubujesz jej miłość, wierność i uczciwość małżeńską i że jej nie opuścisz, dopóki śmierć was nie rozłączy?
Popatrzyłam z zaintrygowaniem na twarz Jamesa i wzruszyłam się dogłębnie. Patrzył na Lily z takim zdecydowaniem i miłością, oczy zaszły mu łzami. Zamrugałam, by samej nie uronić żadnej. Gdzieś z prawej rozległ się jakiś niezidentyfikowany pisk Nicholasa.
-Tak.- szepnął James ochrypłym tonem. Syriusz obok zakolebał się w tył i wprzód z bardzo zadowoloną miną i popatrzył radośnie na Lily, której twarzy nie widziałam.
-Lily Evans, czy bierzesz sobie Jamesa Pottera za męża i ślubujesz mu miłość, wierność i uczciwość małżeńską i że go nie opuścisz, dopóki śmierć was nie rozłączy?
Tym razem trwała długa przerwa. Syriusz miał rozbawioną minę, patrząc na Lily ukosem, a James uśmiechał się, po jego nosie spływały łzy, wpatrzony w żonę. Zaczęłam się nawet zastanawiać, czy Lily kiedykolwiek odpowie na pytanie, ale ton jej głosu świadczył, że po prostu długo walczyła ze wzruszeniem. Był ochrypły, nieco spazmatyczny i cichy:
-T-tak…
-Ogłaszam was zatem mężem i żoną.- rzekł dziarsko młody prowadzący.
Rozległy się wiwaty i oklaski. Lily i James śmiali się, Syriusz klaskał z entuzjazmem, staruszkowie z przodu płakali ze wzruszenia. James pocałował Lily nadzwyczaj delikatnie. Radości nie było końca. Rozglądałam się po wszystkich, czując łzy wzruszenia i nie mogąc uwierzyć, że Lily jest żoną Jamesa Pottera.
Ruszyli z powrotem dywanem, ja z Syriuszem podążyliśmy za nimi. Syriusz też miał jakieś dziwnie wilgotne oczy, natomiast ja zupełnie się rozkleiłam. Objął mnie w pasie, gdy wszyscy wstali i zrobił się chaos.
-Szkoda, że nie byłam tak szczęśliwa rok temu, w czerwcu.- szepnęłam do ucha męża. Kiwnął, udając powagę.
-Dlatego teraz rekompensuję ci to… Ta śmietana na zadku Rogasia wygląda tak smakowicie… Biedak, nic nie wie… Uświadamiać go?
-Lepiej to zrób.- doradziłam, podchodząc z Syriuszem do Remusa. Nicholas patrzył w niebo z wielkim zainteresowaniem. Po chwili, gdy zobaczył tatę, wyciągnął do niego rączki i posprężynował kilka razy nogami. Syriusz przejął od Remusa synka. Zauważyłam, że Remus też miał mokre od łez oczy.
Goście porozłazili się po ogrodzie, podchodząc do stołów z jedzeniem i piciem, rozmawiając, śmiejąc się czy składając młodej parze życzenia. Błyskawica rozjaśniła pociemniały ogród, krople, odbijające się od kopuły nasiliły się. Na szczęście, pod kopułą wszyscy byli bezpieczni.
-Hej ho, Huncwoty!- przywitał się entuzjastycznie Peter, podchodząc do nas z Dorcas. Syriusz uśmiechnął się radośnie na widok Glizdogona, a ja i Remus wymieniliśmy ukradkowe spojrzenia, bowiem oboje naraz zauważyliśmy, że Dorcas i Peter trzymali się za ręce. Syriusz niczego nie zauważył, a przynajmniej nie dał po sobie niczego poznać.
Nicholas klasnął w rączki na widok Petera.
-No, to kiedy następny Black zasili szeregi Zakonu?- wyszczerzył zęby Peter- Ja miałem być ojcem chrzestnym, nie zapomniałem obietnicy!
Było to standardowe pytanie. Syriusz błyskawicznie zamienił radosny uśmiech na widok kumpla w minę znudzonego goblina. Remus kaszlnął w rękaw.
-Słuchaj, nie jestem jakąś zmechanizowaną wytwórnią Blacków na zamówienie!- warknął Syriusz- Jak się pojawi, to… No, zobaczysz zresztą… Mary Ann też ma tu coś do powiedzenia, co nie? Sam to sobie mogę… Spytaj mojej żony, kiedy otrzymasz chrześniaka.
-O nie, mowy nie ma!- zaśmiałam się, obserwując kątem oka Lily i Jamesa, krojących tort- Po tym, co przeszłam pół roku temu, jakoś odechciało mi się nowych egzemplarzy.
Syriusz osłupiał, podobnie do innych. Tylko Remus stwierdził spokojnie:
-Taa, akurat. Przejdzie ci szybko, siostrzyczko.
-O czym ty mówisz?- wytrzeszczyłam oczy.
-Niech tylko Nicholas nieco podrośnie… Jesteś młoda, zaraz zapragniesz więcej dzieciaków.
-Nie tak prędko. I jak jesteś taki mądry, to sam zajdź w ciążę i urodź prawie pod okiem troskliwej Bellatriks Lestrange, cierpiąc strach i ból fizyczny. Powodzenia.
-Coś podobnego przechodzę co miesiąc, Meg.- rzekł cicho Remus.
Zaległa niezręczna cisza.
-Tak, ale nie to samo.- spróbowałam, gdy już otrząsnęłam się z konsternacji.
-Zgadzam się. O, James zmierza do nas z tortem!- zmienił temat Remus.
Syriusz, korzystając z nieuwagi Remusa, Petera i Dorcas, przysunął się bliżej.
-Może to nieodpowiedni moment…- zaczął z zaniepokojeniem- Ale naprawdę nie chciałabyś mieć już więcej dzieci? Nicholas ma być jedynakiem?
Westchnęłam cierpliwie.
-Tak, to nie jest odpowiedni moment, Syriuszu.
-Oj Meg, przesadzasz.- rzekł Peter cicho, jako jedyny usłyszał tę krótką wymianę zdań.
-Nie, nie przesadzam.- pogłaskałam synka bezwiednie po rączce- Na ten moment nie.
-Ale to dość egoistyczne! Boisz się bólu?
-Nie, nie boję się bólu…- rzekłam cicho, obserwując śmiejącą się z Jamesa Lily.
-A czego, jak nie bólu?- obstawiał przy swoim Peter.
-Nie, na ten moment…- rzekłam, próbując dobrać słowa- To nie jest dobry moment na dzieci. Jest bardzo nieodpowiedni. Zakon, Voldemort…
-No co ty, tylko nie traktuj tego jak przeszkody!- wytrzeszczył oczy Syriusz. Był poruszony.
-Właśnie, a co by było, jakby się nagle okazało, że już jesteś w ciąży i jest za późno?- rzekł Glizdogon. Popatrzyłam na niego z politowaniem, co ucięło sprawę.
-Masz, stary…- James podał Syriuszowi, który wciąż miał nietęgą minę kawałek tortu- A to dla Meg… Piekła go Lily! Krem wygląda dość smakowicie…
Popatrzyłam na trzymany przez mnie talerz z tortem i zrobiło mi się na jego widok ni stąd ni zowąd niedobrze. Mdłe torty, błeee!… Może dadzą mi do jedzenia coś innego?
-Co tak smakowicie pachnie?- zapytałam Dorcas, węsząc.
-Nie mam pojęcia.- Dorcas wytrzeszczyła oczy- Może tam? Postawili tam gorące ciasta.
-Nie… To coś zupełnie innego…
Grzmot. Błysk. Krople deszczu, uderzające silnie w kopułę.
-Co to za rodzaj zapachu?- zapytała Dorcas, wyciągając szyję, by mi pomóc odszukać źródło.
-Nie wiem, umknęło mi… O, znów czuję! To… perfumy Syriusza…
Kątem oka dostrzegłam, iż mój mąż, wciąż nieco urażony, popatrzył na mnie po tych słowach ostrożnie znad główki Nicholasa. Zrobił niebotycznie zdziwioną, nieco wystraszoną minę. Zawstydziłam się po tych dziwnych słowach, ale odkryłam, że były prawdą. Popatrzyłam na niego przepraszająco, ale ogarnęła mnie nagle potworna ochota, by go zjeść. Dosłownie…
Opanowałam w porę zaskoczony wzrok i kiwnęłam na niego, by odszedł ze mną od przyjaciół. Zrobił to, nie ukrywając zdziwienia. Ktoś roześmiał się w głos.
-Syriuszu…- przełknęłam ślinę- Coś niedobrego się ze mną dzieje.
-Co?- uniósł brwi. Nicholas znów zaczął gaworzyć cicho.
-Nie wiem, ale nie czuję się dziś sobą… Co robić? Nie mogę tak po prostu wyjść z wesela najlepszych przyjaciół!
Syriusz rozejrzał się czujnie, marszcząc brwi.
-No nie, nie możesz… Ale co ci jest, tak konkretnie?
-Nie wiem…- stwierdziłam, że dziwnie brzmiałoby, gdybym wypowiedziała, że chciałam go zjeść- Sam słyszałeś. Może wytrzymam jakoś…
Syriuszowi kąciki ust zadrgały nieznacznie, ale nic nie powiedział. Wróciliśmy zatem po chwili do przyjaciół, którzy rozmawiali już o wiele poważniejszymi głosami. Syriusz cały czas bacznie mi się przyglądał.
-Wydaje mi się, że prędzej, czy później Dumbledore da nam następną misję.- szepnął Peter.
-Masz rację. Zbyt długo nic nie było.- rzekł Remus- Ostatni raz potrzebował nas pół roku temu, gdy Voldemort planował wyprawę na Departament Tajemnic.
-I tak było to tylko urojone, Voldemort nie chciał iść do Departamentu. Chociaż mam wrażenie, że uspokoił się.
-Na pewno nie na długo.- rzekł Syriusz- To cisza przed burzą.
-Tak, dopiero się zacznie. Wkrótce znów zostaniemy wysłani na misję.- przytaknął Remus.
-Do tej pory mieliśmy te głupie warty, przydałaby się jakaś odmiana.- stwierdziłam.
-I odmianę dostaniesz. Naprawdę, jestem przekonany o bliskości następnej misji. Kiedy to będzie? Zabiłbym już jakiegoś śmierciożercę…
-Podobno już jakiś zniknął…- rzekła Dorcas, zamyśliwszy się- Jednego mniej, na szczęście.
-Kto? Kogo zabili?- zdziwiłam się.
-Nie słyszałaś?- Peter uniósł brwi- Ostatnio mówi się o śmierci Regulusa Blacka.
-C-co?- zapytałam.
Syriusz oniemiał, po czym wpatrzył się niewidzącym wzrokiem w dłonie. Wszyscy popatrzyli na niego ze zdziwieniem zmieszanym ze współczuciem. Zaległa przykra cisza.
-Eee… Meg? Na pewno nie chcesz zjeść kawałka tortu?- zapytał James niezręcznie.
-Nie, dzięki. Jestem pewna, że jest pyszny, ale niedobrze mi na myśl o słodkim, Jim. Przepraszam.- rzuciłam niedbale i położyłam rękę na ramieniu Syriusza.
Kolejny grzmot. Rozjaśniło się, czarne niebo było jeszcze ciemniejsze pomimo tego, że godzina była wciąż dość wczesna.
-BAWIMY SIĘ!- zakrzyknął James beztrosko dziesięć minut później, gdy towarzystwo wciąż jazgotało wesoło. Muzyka od strony kapeli magicznej poniosła się po ogrodzie, niosąc wesołe nuty, wprost stworzone do tańca.
-Patataj, patataj…- śpiewał cicho Syriusz, który posadził sobie Nicholasa na kolanach i podrygiwał nimi. Siedmiomiesięczny chłopczyk podskakiwał, śmiejąc się w głos. Syriusz uśmiechał się, ale widać było, iż informacja o podejrzewanej śmierci brata mocno nim wstrząsnęła. Przełamałam mdłości i spróbowałam zrobić spokojną minę, siadając obok Syriusza. Uśmiechnęłam się ciepło.
-Syriuszu… -położyłam mu rękę na podrygującym udzie.
-Co?- rzekł nieco buńczucznie.
-Nic, tylko… Trochę trudno mi mówić o tym w takim tłumie, ale… Regulus…
-Regulus był gnojem.- skrzywił wargi Syriusz- Mówiłem mu o tym wiele razy. Był gnojem i to tylko jego wina, że tak skończył. Ostrzegałem go wielokrotnie. Głupiec, zakochany w Voldemorcie i czystej krwi. Prosiłem go, by nie słuchał rodziców. Ale oni uznawali go za chodzący cud natury, wpędzali w wygórowane ambicje, zabijając… Głupi gnój…
Miał zaciętą minę. Już otwierałam usta, by coś powiedzieć, ale nie wiedziałam, co. Zresztą, właśnie wpadł na mnie Remus, bo ktoś odepchnął go na bok brutalnie. Był to Moody.
-Głupoty!- warczał do towarzyszącego mu Jamesa- Mogliśmy się bawić wewnątrz!
-Ale jest niesamowicie, Alastorze! Przesadzasz!
-Nie!- zagrzmiał- To nie zabawa, chłopcze! To śmiertelnie niebezpieczne!
-Ale zaklęcie nie popsuło ochronnych zaklęć!- upierał się James- Tak myślę.
-A jeśli się mylisz? Pod kopułą mamy praktycznie cały Zakon. Czujesz się odpowiedzialny za ich bezpieczeństwo?!
Odeszli, wciąż spierając się zawzięcie. Popatrzyłam z niepokojem na Syriusza.
-Co to oznacza?- szepnęłam.
Zrobił czujną minę i jakby mocniej ścisnął Nicholasa.
-Wygląda na to, że Moody’emu nie podoba się moje zaklęcie odpychające wodę. Pewnie uważa, że zakłóciło pracę zaklęć ochronnych.
-A to możliwe?- zapytałam, zdziwiona.
-Nie wiem. Nie pomyślałem o zaklęciach ochronnych…- Syriusz zrobił niepewną minę- Chciałem tylko, aby James miał świetne wesele…
Nie skomentowałam, czując narastający niepokój. Naraz coś mnie uspokoiło: jeżeli Moody tu jest, zaraz zadba o naszą ochronę. Nie ma strachu.
-Chodź, potańczymy.- rzekł Syriusz po chwili niezbyt wesołym tonem, po czym zawołał- Remus! Weź Nicholasa. Idziemy z Meg potańczyć.
Remus chwycił Nicholasa na ręce bez słowa, a ja i Syriusz odeszliśmy, by zmieszać się z innymi parami, tańczącymi gdzieś w prawym rogu ogrodu. Nie było ich wiele: państwo młodzi, Longbottomowie, my, Dorcas z Peterem, dwójka roześmianych starszych ludzi (zapewne byli to rodzice Lily) i Marlena z jakimś mężczyzną, który zapewne był jej mężem.
Syriusz przyciągnął mnie do siebie i zaczęliśmy tańczyć z innymi w rytm walca. Mój wzrok nad jego ramieniem padł na nieco odosobnioną dziewczynę, siedzącą pod ścianą z kwaśną miną. Rozglądała się uważnie, ze zdenerwowaniem gładząc po długiej szyi.
-Ciekawe, kto to jest?- zagadnęłam- Ma minę, jakby wyszła od Blacków, za przeproszeniem.
-Tamta?- Syriusz wskazał podbródkiem- Nie wiem, ale wygląda dość dziwnie, prawda?
James, wietrzący usta radośnie niedaleko, pokiwał do nas głową. Lily popatrzyła na mnie.
-Lily, kto to jest?- zagadnęłam- Ktoś z twojej rodziny?
-Tamta blondynka?- zapytała, jej ton głosu ochłodził się nieco- To moja siostra. Wiesz, Petunia, jeżeli o nią ci chodzi. A czemu pytasz?
-Nie, nic…- Syriusz nagle zrobił gwałtowny wiraż w tańcu, więc straciłam ją z oczu.
-My się zastanawialiśmy, kto to jest, bo niezbyt chyba zadowolona, że tu przyszła.- odparł za mnie Łapa, marszcząc brwi.
Lily nieco oklapła w sobie, ale James zaczął wyczyniać z nią niespodziewanie różne wygibasy, więc nie mogła rozmawiać z nami dłużej z oczywistych powodów.
-Wiesz, martwię się…- szepnęłam w ucho męża. Westchnął cierpliwie.
-O co znowu? Meggie, czy to twoje ulubione hobby?
-No nie…- rozejrzałam się czujnie- Moody mnie zdenerwował.
Za dużo było śmiechu. Grzmoty wciąż wstrząsały niebem i ziemią, błyskawice rozjaśniały ciemniejący ogród. Dął potężny wiatr, ale czarodziejsko ustawionego namiotu i stołów nie dało się tak po prostu zdmuchnąć.
…Będzie zabawa…
Zatrzymałam się gwałtownie, Syriusz zrobił to samo.
-Co jest? Miałaś nakarmić Nicholasa?- zdziwił się.
-Nie! Nawiedziła mnie myśl, która no… nie była moja!- wymamrotałam.
Syriusz wywalił na wierzch stalowoszare oczy.
-Jak to? A czyja?
-Nie mam pojęcia, ale nacechowana była emocjami… Bardzo silnymi emocjami, wręcz ekstazą… Nie wiem, skąd się wzięła…
Syriusz zmrużył oczy.
-I mówiłaś, że smakowicie pachnę?- dodał- A przypadkiem nie powinnaś zażyć nowej kuracji na wampiryzm? Coś mi się wydaje, że już przestała działać, Mary Ann.
-Dobrze, jutro wybiorę się na Pokątną, ale…- zmarszczyłam brwi- Czyja to była myśl? Ktoś cieszył się na coś niewiarygodnie… Czeka kogoś odjazdowa zabawa, hmm.
-Może to James pomyślał o swojej nocy poślubnej.- parsknął Syriusz, ponownie zaczynając ze mną tańczyć. Prawie sama się roześmiałam.
…Niczego się nie spodziewają, ha…
-No nie, to już nie było Jamesa!- zawołałam z oburzeniem do ucha Syriusza.
-Może spróbuj to wyłączyć? Bo jeszcze przeczytasz jakieś moje myśli.- mruknął, niezbyt wzruszony- A tego bym nie chciał. Nie wszystkie przynajmniej, kotek…
Przytuliłam się do niego mocniej.
…To będzie rzeź…
-Że co?- zdziwiłam się cicho do ucha Syriusza.
-UWAGA! TO ŚMIERCIOŻERCY!!!
Z tuzin postaci spadł jak grom z jasnego nieba. Rozległy się wrzaski, piski przerażenia, błyskawice rozjaśniły niebo i ogród. Zielone światło również. W powietrzu przetoczył się dziki, wariacki śmiech Bellatriks Lestrange we własnej osobie…
-NICHOLAS!!!- zachrypiałam szaleńczo, porzucając pozory- GDZIE MOJE DZIECKO?!
Syriusz załapał mnie, odciągając od chaosu.
-Puść, muszę iść po Nicholasa!- wrzasnęłam.
-Ja pójdę po Remusa!- krzyknął- Ty trzymaj się Jamesa! Zaraz stąd zwiejemy!
Zrobił się chaos, powywracano stoły, jedzenie rozpryskiwało, gdy zaklęcie trafiło w stół. Ludzie chowali się wszędzie: aportowali się, wskakiwali w krzaki, walczyli w imieniu Zakonu…
Dopadłam do Jamesa i Lily, wpadliśmy na siebie i w plątaninie nóg i odnóży stoczyliśmy się do pobliskich zarośli. Tam usiedliśmy. Byłam mokra z przerażenia o Nicholasa, Łapę i brata.
-Lily, szybko teleportuj się z rodzicami gdzieś w bezpieczne miejsce!- zarządził James.
-A co z tobą?!- zapytała.
-Ja zajmę się resztą.
-Tak, Lily. Ale potem teleportuj się pod Wiązowy Dwór.- rzekłam stanowczo.
-Po co?
-Bo tylko tam będziecie bezpieczni. Po waszym ogrodzie grasują śmierciożercy. Bez dyskusji, śpicie dzisiaj u nas!- zarządziłam.
-No dobra… Żegnajcie!
Wyszliśmy z krzaków. James wyjął różdżkę na wypadek.
-Wiedziałem, że tak się to skończy!- wrzasnął Moody, który właśnie dopadł do nas, posyłając na ziemię wcześniej Dołohowa- Głupie zaklęcie rozproszyło bariery! Idiotyzm!
-Przecież zarzekałeś się, że wyczarujesz nowe!- warknął Peter, wysyłając z ziemi parę pomniejszych czarów ukradkiem.
-No widzisz, najwyraźniej nie zadziałały, bo znów zostały rozproszone!- zagrzmiał auror.
Dopadł do mnie Syriusz z Remusem i Nicholasem.
-Szybko, teleportujemy się z tej szopki!
-Możemy walczyć!- krzyknęłam.
-Tak, a Nicholas będzie wydawał rozkazy!- warknął Syriusz- Zmywajmy się, i tak już wykończyliśmy większość z nich. Tu chodzi o życie, nie zabawę. Pa, Peter!
Chwyciliśmy się za ręce. Kilka chwil potem byliśmy już bezpieczni.
-Auu!- jęknął Rogacz i osunął się na kolana.
-Co jest?- zaniepokoił się Remus, ściskając wciąż kurczowo chrześniaka.
-Nie wiem, musiał mnie trafić jakimś paskudztwem któryś z nich…
-Tak, czy inaczej, wejdźmy do środka.- zadecydowałam- Nic nie da słanianie się na zewnątrz.
Szybkim krokiem, jakby nas coś goniło, pokonaliśmy alejkę, schodki i hall. Zatrzymaliśmy się dopiero w kuchni na dole. Każdy oparł się o ladę. Przejęłam od Remusa śpiącego już Nicholasa. Miałam nawet myśl, by położyć go spać, ale niespecjalnie mi się spodobało zostawienie go samego gdzieś na górze w dalekim pokoju. Poczułam irracjonalny strach przed czymś takim, dlatego usnął na moim ramieniu wkrótce, nieświadomy niczego.
-To wszystko moja wina.- rzekł gorzko Syriusz, gry James podwinął bolące przedramię. Było paskudnie poparzone- Gdybym zaproponował po prostu przeniesienie tego do środka…
-Nie obwiniaj siebie. Dobrze chciałeś.- syknął James, gdy krzątający się w kuchni Niuniek zaofiarował się oblać mu ranę odpowiednią miksturą- Przynajmniej mieliśmy dobrą zabawę.
-Dobrą zabawę?!- jęknął Syriusz- Wszystko popsułem! Jaką miałeś dobrą zabawę?! Ja miałem chyba tylko dobrą zabawę, jak zobaczyłem twój zadek w bitej śmietanie!
James nie przejął się tym wcale, tylko zrobił sceptyczną minę.
-Dobrze, że nikt nie zginął, mogło być krucho… A ja zabawę miałem przednią… Wydaje mi się, że wszyscy dobrze się bawili, prawda?- zagadnął- Tylko trochę krótko…
-Niuniek, zrób herbaty z łaski swej…- rzekłam nieco zrezygnowanym głosem.
Zaległa przykra cisza, w trakcie której wszyscy przetrawiali smutny fakt przybycia śmierciożerców na wesele Jima i Lily.
-Po co się tam pojawili?- zagadnął Remus, zastanawiając się głęboko.
-Właśnie, nie zapraszałem bubków!- oburzył się Rogaś, po czym nagle zrobił jeszcze bardziej oburzoną minę- Miałem zadek w bitej śmietanie?! Łapo, taki z ciebie kumpel?! Nie powiedziałeś mi?!
-Ale reakcję to ty masz, James, niezłą…- parsknął Syriusz i po nim ja z Remusem. To rozluźniło nieco ponurą atmosferę.
Na zewnątrz wiał potężny wicher, czarne, burzowe chmury przysłoniły niebo. W paręnaście minut po przybyciu rozległ się ponury dzwon.
-To Lily. Otworzę jej.- zaofiarował się Remus i szybko wyszedł z kuchni. Zostaliśmy sami.
-Jak się czujesz, Mary Ann?- zapytał Syriusz, opierając się o blat obok mnie. Niuniek rozdał usłużnie herbatę, nieco przestraszony naszymi minami.
-W miarę.- rzekłam zdawkowo- Wcale nie dziwię się, że tak to się skończyło. Oni zawsze wszystko muszą popsuć!
-Ależ, nie stała się jakaś tragedia. Jestem mężem mojej słodkiej Liluś…- uśmiechnął się James do swojego kubka herbaty- Nic nas już nie rozdzieli, nie umarła… Nie narzekam, chociaż oczywiście, nie musieli wściubiać kinoli w naszą uroczystość… Grunt, że nas nie rozdzielili, stoję sobie spokojnie w kuchni Blacków i czekam, aż mnie i mojej żonie przydzielą jakąś kulturalnie wyglądającą sypialnię…
Posłał Syriuszowi nieco spłoszony wzrok, zabarwiony jednak radosnym błyskiem.
-Co jest?- zapytał go mój mąż, marszcząc brwi.
-Łapo, denerwuję się…- podszedł do kumpla i oparł się o blat obok.
-Czym?
-No wiesz… Denerwuję się, ale i nie mogę doczekać. To będzie pierwszy raz. Czy mógłbyś mi… opisać wszystko?
Syriusz zarechotał, kręcąc głową, James zawtórował mu, nieco speszony.
-Dobra, położę Nicholasa.- rzekłam, unosząc cierpliwie oczy do góry- Nie będę uczestniczyła w waszej męskiej, pokrzepiającej rozmowie…
Wyszłam z synkiem z ponurej kuchni, w której James męczył nieugiętego i lekko zaczerwienionego Syriusza o co rusz to bardziej zadziwiające szczegóły.
***
Kilka łyków z niebieskiej, pękatej kolby i odstawiłam naczynie do kredensu.
-Niuniek ma pytanie!- usłyszałam skrzek za sobą- Czy zapalić już ma Niuniek świeczki?
-Tak, zapal, Niuńku. Zaraz… Expecto Patronum!
Srebrna pantera wystrzeliła i opadła na posadzkę w ciemnym salonie. Perłowa powłoczka na wyrzeźbionym na pojedynczej arkadzie wężu zamigotała w świetle patronusa.
-Przyprowadź ich.- rzekłam do widma. Popędziło przez salon i znikło. Poprawiłam jeszcze niebieską kolbę z nalepką „Wampirocyt 500”, której piekielnie drogą zawartość zażywałam od sierpnia regularnie i odwróciłam się.
Wielki tort, któremu z Lily w pocie czoła nadałyśmy kształt trójwymiarowego motocykla z ciasta, lukrecji i sztywnej galaretki, spoczywał już na salonowym stole. Na kołach powtykane miał dwadzieścia płonących świeczek.
-Sto lat, sto lat… Albo i dłużej, słoneczko!- rzekł James, który właśnie wkotłował się z Syriuszem do salonu, zasłaniając mu oczy- Dożyj tego pięknego dnia, gdy to szczęka przy jedzeniu zmielonej zupki warzywnej zostanie ci na łyżce…
-Dzięki.- parsknął Syriusz.
-Właśnie, Łapo. Przeżyj, by zobaczyć piękniejsze dni.
-No tak, Remus jak zwykle musi dorzucić nieco makabry…- parsknął James- Popatrz!
Odjął Syriuszowi dłonie od oczu. Mój mąż zrobił wielkie, uradowane oczy.
-Jaki odlotowy tort! O rany, ile w to włożyłyście pracy?!- zawołał.
-Bardzo się starałyśmy, możesz być pewny!- podeszłam do niego i cmoknęłam w skroń- Sto lat, Syriuszu!
Peter uśmiechnął się i mruknął:
-Dobrze, że przynajmniej śmierciożercy nie wpadną tu. We Dworze jesteśmy bezpieczni.
-Zastanawiam się, czy ktoś im nie dał wtedy cynku, że będzie wielka uroczystość, na której przybędą członkowie Zakonu Feniksa.- zamyślił się Remus- Mogli wiedzieć o weselu Potterów i przybyć.
-Nie, przecież to było bardziej spontaniczne. Zaklęcie odpychające wodę zniosło zapory.
-Nie jestem przekonany twoimi słowami, Peter.- rzekł cicho Remus.
-Oj wy, to kameralne przyjęcie urodzinowe!- zawołał James- Cichajcie, daunki podwórkowe.
Po czym wręczył bezceremonialnie Syriuszowi wielkie pudło, pozbawiając go tchu.
-Dzięki, stary!- wystękał przez łzy Syriusz i postawił je na stole.
-Zdmuchnij świeczki!- poprosiła Lily, składając wdzięcznie dłonie razem- A potem musisz otworzyć nasz prezent od Jamesa i mnie! Chcę zobaczyć twoją minę, Łapo!
-Mój ma pierwszeństwo!- wytknęłam jej zadziornie język i znów cmoknęłam rozradowanego Syriusza, tym razem w policzek.
-Cicho, kobity!- zawołał Rogaś entuzjastycznie- Najpierw życzenie!
-Życzę sobie…- Syriusz zastanowił się- Życzę sobie, byście zawsze przy mnie byli. Wszyscy, cała piątka. I wy, chłopaki i Lily i moja kochana żona…
Objął mnie mocno i cmoknął.
-Dziękuję.- rzekł, po czym zdmuchnął dwadzieścia świeczek. Zaczęliśmy entuzjastycznie klaskać, tylko Jim złapał się za głowę.
-Hej, łosiu!- zawołał James- Nie wypowiada się na głos życzenia! Nie spełni się!
-Nie wiedziałem.- wytrzeszczył oczy Syriusz- Nigdy nie życzyłem sobie nic nad tortem.
-Nie ma chyba znaczenia…- stwierdziła Lily.
-No, też tak myślałem, Lily!- zawołał gorliwie jej mąż- Dopóki na moim przyjęciu w jedenaste urodziny nie powiedziałem na głos, czego sobie życzę… Przez wypowiadanie na głos życzeń są same problemy!
-Twoje się nie spełniło?- zainteresował się Peter.
-Spełniło się, aż za dobrze…- burknął Rogaś- Dzidek stanął na wysokości zadania, gdy zażyczyłem sobie kupę czekolady…
Syriusz skrzywił się do mnie z obrzydzeniem i parsknęliśmy wszyscy.
-No, to otwórz…- wręczyłam mu miękką paczkę ze stołu, uśmiechając się delikatnie. Syriusz odpakował, rzucając mi zaintrygowane spojrzenia. Ze środka wypadła nowa, skórzana kurtka, nadziewana na ramionach i barkach ostrymi ćwiekami.
-O rany! O takiej zawsze marzyłem!- ucieszył się mój mąż- Jest idealna.
Od razu zarzucił ją na siebie.
-I jak wyglądam?- spytał wszystkich.
Zanim odpowiedziałam „Super!”, James wtrącił złośliwie:
-Jak bezdomny recydywista zmieszany ze szczotką do wychodka.
-Ha ha.- prychnął Syriusz- Ty po prostu nie rozumiesz…
-… jak można wyglądać, jak bezdomny recydywista zmieszany ze szczotką do wychodka.
Lily i Glizdogon dobrze się ubawili, ale Lily powiedziała rozchichotanym głosem:
-Nie no, James żartuje. Wyglądasz naprawdę fajnie. Na pewno nie jak tatuś dziesięciomiesięcznego bobasa, tylko jak jakiś rockman.
-Właśnie, gdzie Nicholas?- zdziwił się Syriusz- Czemu mój syn nie jest tu obecny?
-Przyniosę go zaraz, poczekaj…- zaofiarował się Remus i wyskoczył z salonu.
Syriusz zdjął ostrożnie skórzaną kurtkę i począł rozpakowywać prezent od Remusa i Petera.
-Meg, czemu tak posmutniałaś nagle?- zainteresowała się Lily.
-Nie, nic…- uśmiechnęłam się smutno.
-Przecież twój prezent naprawdę mi się podoba! I to jak!- rzekł Syriusz zapalczywie.
-Wiem, ale…- wykręciłam ręce niezręcznie- Kiedy tylko przychodzi taki szczęśliwy moment, jak urodziny czy coś, nigdy nie potrafię cieszyć się w pełni. Coś mnie blokuje, bo trudno mi się uśmiechać, gdy jakaś część mojego mózgu wciąż przypomina, że nie ma się z czego cieszyć… To trochę dziwne, ale nie umiem tego przeskoczyć.
-Meg, no co ty!- Peter podszedł do mnie i położył rękę na moim ramieniu.
-Nie martw się na zapas! Te szczęśliwe momenty, jak już sama zauważyłaś są ograniczone, nie ograniczaj ich bardziej!- rzekła Lily, uśmiechając się ciepło.
-Właśnie, ciesz się chwilą!- zawołał James, zerkając na zastygłego w odpakowywaniu prezentu Syriusza- Widzisz, że są one ulotne, zresztą, Syriusz wypowiedział życzenie, pamiętasz? Zawsze będziemy razem i będziemy się wspierać. Nie może być inaczej, jesteśmy dla siebie wszystkim!
-Ale sam powiedziałeś, że życzenie Syriusza się nie spełni…- zauważyłam.
-Bo cymbałek wypowiedział je na głos, ale to nic nie znaczy, przecież wiesz…
-Na razie, wszystko gra.- uśmiechnął się Syriusz i objął mnie ramieniem dla otuchy- Wykończysz się tym zamartwianiem. Co w ciebie wstąpiło? A ostatnio już w ogóle…
-Tak, wiem!- uśmiechnęłam się- Skrajnie z jednego nastroju w drugi… Nie wiem, czemu. Drażni mnie od dłuższego czasu wszystko, wybaczcie. Na przykład…
-Chodźcie szybko! Meg, Syriuszu!
To Remus, który właśnie wpadł do salonu. Na jego twarzy zastygło przerażenie.
-SZYBKO!- krzyknął i popędził z powrotem.
Ja i Syriusz wymieniliśmy zaniepokojone spojrzenia i popędziliśmy za Remusem. Za nami rzucili się w pogoń Lily, James i Peter.
Remus wbiegł do pokoiku Nicholasa i podleciał do jego kołyski, ja i Syriusz za nim.
W łóżeczku leżał spokojnie blady, dziesięciomiesięczny Nicholas. Nie oddychał.
72. "Dziwne. Wilk?" Dodała Mary Ann Lupin Poniedziałek, 17 Stycznia;, 2011, 06:12
Przepraszam, że tak się ociągam z tym pamiętnikiem. Przechodzę kryzys w związku z jego pisaniem. Wydaje mi się ono czasem bezsensowne...
Przepraszam. Postaram się dodawać notki systematycznie i wziąć za siebie, pomimo trudu.
Mam nadzieję, że się Wam spodoba i zostawicie dużo motywujących komentarzy .
Następna pewnie za tydzień w poniedziałek.
Kap. Kap. Kap.
Raptownie ocknęłam się, czując na policzku zimną powierzchnię. Z trudem uniosłam się na prawym łokciu, odnotowując odrętwienie na całej prawej części ciała, na której leżałam nie wiadomo ile. I co ważniejsze, nie wiadomo gdzie.
Rozejrzałam się uważnie, czując ciarki przerażenia. Znajdowałam się w nisko sklepionej piwnicy lub czymś takim. Było tu ciemno, jedynie słabe światło pochodni oświetlało jeden z kątów pomieszczenia. Reszta z nich pozostała w mroku. Niski sufit był czarny, cała piwnica od niego po podłogę była z kamienia. Pachniało wilgocią i stęchlizną, było przeraźliwie zimno i duszno, jakby powietrze i światło docierały tu z wielkim trudem.
Podkuliłam nogi pod siebie w geście obronnym, usiłując przypomnieć sobie, co działo się ostatnio. Tak, pomyślmy… Syriusz… Londyn… Rabastan… Drętwota…
Od czubka głowy przeszły mnie potworne ciarki, powodując ściśnięcie gardła. Co ja tu robię?! Co Lestrange zrobił ze mną po tym, jak rzucił zaklęcie?! Gdzie jest Syriusz?!
Wycofałam się w kąt za mną, czując pod sobą wiązkę słomy, na której ktoś mnie ułożył. Po co mnie tu zatrzymali? Czemu nie zabili, mając w ręku jednego z członków Zakonu?! A może planują to teraz? Może chcą ze mnie wyciągnąć jakieś informacje? Albo zaszantażować Syriusza, czy torturować mnie, aż umrę…
Mnóstwo makabrycznych scen przybiegło z rozszalałą wyobraźnią. Jeżeli podadzą mi Veritaserum albo rzucą na mnie Imperius, nie będę w stanie się obronić. A co z Cruciatusem?
Nagle zaczęłam zastanawiać się, czy pod wpływem silnego bólu można poronić. Pogłaskałam moje bezbronne dziecko, czując, że ze strachu usta zupełnie mi zbielały. Moją śmierć mogłabym przeżyć, ale śmierć tej bezbronnej istotki?
Do oczu napłynęły łzy wściekłości. Dlaczego nie wzięłam różdżki?! Tak bardzo spieszyłam się do Syriusza, że popełniłam największą głupotę, jaką mogłam w danej chwili. Teraz spoczywam w rękach śmiertelnie niebezpiecznych osób. Jeżeli przez nie nasze dziecko umrze, nie będę w stanie nigdy przebaczyć sobie tego wyskoku. Chyba się zabiję.
Potoczyłam zrozpaczonym wzrokiem po niskim, ciemnym pomieszczeniu, szukając jakiegoś wyjścia z sytuacji. Nic. Pustka.
Ciekawe, co z Syriuszem. Gdzie mnie szuka. Już w wyobraźni widziałam jego minę, gdy zorientował się, że jego żona wyszła i nie wróciła. Nikt jej nie widział, przepadła jak kamień w wodę… Przyszło mi do głowy, jak mogłaby wyglądać jego twarz, gdybyśmy przeze mnie stracili nasze dziecko. Ten wyrzut, ta rozpacz, milczenie, udręka…
Przełknęłam ślinę. Właśnie dla niego muszę uratować jego dziecko. Nigdy by mi nie przebaczył utraty jego wyśnionego brzdąca, na którego powitanie tak się przygotowywał.
Usłyszałam w idealnej ciszy szczęk zamka. Poczułam potworne przerażenie na myśl o tym, co przez najbliższe kilkanaście minut może mnie czekać. Tortury, upokorzenie, być może śmierć… Może udam, że jeszcze się nie obudziłam…
Niestety, było już za późno. Grupka czterech ludzi zbliżyła się ku mnie, wciąż leżącej na wiązce słomy, ich postacie oświetlała trzymana przez jedną z nich różdżka.
-No, proszę proszę, kogo my tu mamy…- wyszczerzył się Rudolfus Lestrange, właściciel tejże różdżki- Panią Black we własnej osobie…
Bellatriks pochyliła się nade mną i zmarszczyła brwi.
-Nie wygląda na zachwyconą naszą gościną… A myśmy się tak starali!…
Zaniosła się szaleńczym śmiechem, reszta poszła w jej ślady. Tylko ostatnia z osób, stojący po lewej stronie od Rabastana Gregor Goyle tego nie zrobił, chociaż udał z początku rozbawionego. Popatrzyłam na jego niewzruszoną twarz, szukając litości.
Posłałam po chwili wrogie spojrzenie Bellatriks, patrząc na nią spode łba.
-Coś ci się nie podoba, laleczko?!- zapiszczała wysoko- Może to pomoże… CRUCIO!
Potworny ból uderzył we wszystkie nerwy, zarzucając mną po marnej garstce słomy jak szmacianą lalką. Krzyczałam, błagając w myślach o śmierć. Dla siebie, tylko żeby dziecko przeżyło tortury…
Po wieczności, jaką było dwadzieścia sekund niewysłowionego bólu, cierpienie się skończyło.
-Ty… ty potworze, przecież jestem w ciąży…- wydyszałam do mojego kata, słaniając się.
-Trzeba było pomyśleć wcześniej.- parsknął Rabastan Lestrange.
-Ojojoj, biedne dzieciątko!- Bellatriks zrobiła niewinną minkę- Jeżeli dla ciebie to jest jakaś przeszkoda, możemy ją USUNĄĆ z drogi…
Wymachnęła niebezpiecznie czarną różdżką. Po raz pierwszy w życiu poczułam na własnej skórze, co to znaczy zajrzeć ze strachu śmierci w oczy. Wydawało mi się, że po jej słowach co najmniej kilka włosów posiwiało. Machinalnie zasłoniłam dłonią brzuch.
-Błagam…- szepnęłam- Zabij mnie, nie zabijaj tego dziecka, błagam…
-Błagać to sobie możesz!- zaśmiała się bezczelnie- Jeżeli ciebie zabiję, ten bachor raczej nie przeżyje, nieprawdaż? Tak czy siak, niewiele mu już życia pozostało… To tylko kwestia kilku dni, które ci pozostały na tym nędznym świecie, ptaszynko. On umrze teraz, albo za kilkadziesiąt godzin, razem z tobą. W te czy we w te, nasienie mego kuzyna zdało mu się jak psu na budę… To wszystko zależy od tego, ile czasu będziesz przydatna i kiedy się znudzę…
Po moich policzkach potoczyły się łzy rozpaczy. Zabiją moje dziecko…
-CRUCIO!!!
Bellatriks bawiła się długo, doprowadzając mnie do mimowolnych drgawek na ziemi. Nigdy, przenigdy nie czułam takiego bólu. Nigdy. Najgorsze było przerażenie, że coś się stanie dziecku. Może też to odczuwa? Może ten ból jest tak silny, że go zabił?…
Ku jej uciesze krzyczałam, aż ochrypłam. Wysoki wrzask odbijał się echem od ścian, mieszając ze śmiechem, wszystkich zebranych.
W końcu Bellatriks się znudziła. Kopnęła mnie butem, słabą, nieprzytomną prawie z bólu, leżącą bezwładnie na boku, gdzie zostawił mnie ostatni zryw potwornego cierpienia.
-Na dziś koniec. Musi zostać coś jeszcze na jutro.- usłyszałam, jak przez mgłę.
-Czarny Pan może stwierdzić jej przydatność.- rzekł Rudolfus, poważniejąc po dobrej zabawie- Może nie zabijajmy jej jutro, tylko odczekajmy. Przyjdzie tu i powie, co mamy robić z nią. Może zawierać cenne informacje…
Może zawierać cenne informacje… Co ofiarują mi w zamian? Przeżycie mojego dziecka?
-Mogę je wydobyć z jej martwego ciała, to nie ma znaczenia.- żachnęła się Bellatriks.
-Racja, żywa na nic nam się nie zda, z wyjątkiem możliwości wyżycia się…- mruknął Rabastan z jakąś nutką lubieżności- Nie mówię tylko o Klątwie Cruciatus.
Odpowiedział mu ucieszony śmiech jego brata. Przeszył mnie ponownie strach.
-Idziemy. Goyle, zobacz, czy jeszcze żyje. Po tej dawce Belli nie zdziwiłbym się, gdyby już zdechła, gryfońskie ścierwo.- rzekł zimno Rabastan Lestrange.
Oddalili się. Nade mną stał jedynie Gregor Goyle. Odrzuciłam w myśli resztki gasnącej nadziei, że kiedyś był tym S, który wysyłał mi listy o treści “Jesteś wyjątkowa”.
Popatrzyłam na niego przez rozrzucone po całej twarzy zmatowiałe loki, oczekując ciosu. Skoro nawet mój były narzeczony mi go zadawał, dlaczego on by się zlitował?…
Goyle uklęknął obok i z niewzruszoną miną odgarnął mi włosy, patrząc ukradkiem za siebie.
-Przyniosę ci coś do jedzenia i picia, Black.- rzekł lodowatym tonem- Połóż się. Uszkodzisz dziecko. Może uda mi się wytrzasnąć koc.
Popatrzyłam na niego ze zdziwieniem, po czym zrobiłam wrogą minę.
-Nie chcę od ciebie nawet szklanki wody.- wycedziłam.
-Nie buntuj się.- rzekł, bagatelizując moją reakcję- I ciesz się, że cokolwiek zdobędę. Nie przyznawaj im się, że dostaniesz ode mnie jedzenie, bo mnie zabiją. Dosłownie.
Po czym wstał i wyszedł. Popatrzyłam za nim, czując ciepło zalewające serce. Mały promień nadziei w tej ciemności. Goyle, który będzie się mną potajemnie opiekował przez ostatnie kilkanaście godzin mojego życia…
Położyłam dłoń na brzuchu, ledwo mogąc ją unieść do góry.
-Błagam cię, żyj…- szepnęłam słabo przez łzy- Dla tatusia… Dla mnie… Naprawdę cię kochamy, tu jest tyle miłości i wszystko czeka tylko na ciebie… Żyj…
Głaskałam chwilę brzuch, próbując wysłać krzepiące myśli do mojego ledwo żywego dziecka, ale nie potrafiłam wykrzesać żadnej. Nic. Nawet nie wiedziałam, czy wciąż żyje.
Goyle przyniósł skądś byle jaki koc, bo innego nie mógł znaleźć. Dostałam też od niego pięć kromek chleba i kubek słabej herbaty. Nie rozmawiał ze mną, czekał tylko, aż zjem wszystko, czujnie obserwując drzwi i narażając własną skórę dla mnie.
-Dziękuję, Gregor. Jesteś prawdziwym przyjacielem.- szepnęłam słabo. Nie odparł, tylko szybko zmył się z piwnicy.
Położyłam się pod kocem, rozglądając po stropie i próbując odzyskać siły po potwornych torturach Bellatriks. Modliłam się w duchu o to, by Syriuszowi udało się uratować chociaż dziecko. Mógłby wyciągnąć mnie stąd ledwo żywą, jeżeli umrę, trudno. Byle uratował tego niewinnego brzdąca. Nawet moim kosztem. Szkoda tylko, że nie miałabym okazji go zobaczyć…
Poczułam, jak łzy ciurkiem spływają po skroniach, by wylądować we włosach i słomie. W co ja się wpakowałam?! Teraz leżę, nie wiadomo gdzie. Która może być godzina, jaka data?
Matko, jakby było dobrze, gdyby był to tylko zły koszmar…
-WSTAWAJ! NACIESZ SIĘ OSTATNIM POPOŁUDNIEM!!!
Odrzuciłam tą myśl po obudzeniu się z płytkiego snu. Nie, to nie koszmar senny. Mój Syriusz by mnie tak nie obudził.
Nade mną dostrzegłam Bellatriks. Uśmiechała się z ohydną radością, po czym wymierzyła bardzo mocnego kopa w brzuch.
-AAAU!!!- jęknęłam, w moich oczach zaszkliły się łzy bólu. Poczułam specyficzny skurcz wewnątrz i coś poruszyło się nieprzyjemnie w środku.
-Ojejciu, coś za mocno, prawda?- uśmiechnęła się słodko- Poprawimy…
Wymierzyła mi jeszcze parę zdrowych kopnięć w dziecko.
-Zostaw…!- zaskamlałam- Zabijesz…
-No co ty, naprawdę?- zapytała infantylnym głosikiem.
Zwinęłam się z bólu, czując dziwaczne chlupoty w środku.
-Syriusz cię zabije, jak się dowie…- wycedziłam.
-Boję się. Mój kuzyn jest taki przerażający…- wycedziła- Wiesz co, znudziłaś mi się. Crucio!
Wygięło mnie wręcz. Potworny ból powrócił, ściskając każdy nerw i włókienko mojej świadomości. Słaba z głodu, zimna i wyczerpania nie miałam nawet siły, by wykrzesać z siebie bardziej okazałego wrzasku. Traciłam świadomość na chwilę, by ją odzyskać i znów stracić, balansując na cienkiej nitce pomiędzy omdleniem a przytomnością.
-Nawet cię nie stać, by malowniczo cierpieć. Ech, co mi po tobie…
Znów zarobiłam kopa w brzuch.
-Avada…
-Bella! Jesteś pilnie proszona przez Rudolfusa na górę. Wystąpiły pewne komplikacje.
-Komplikacje? Znowu Zakon? Czarny Pan wie?
-Złapali Rabastana wczoraj w nocy.
-I co? Mają coś?!- wysoko pisnęła Bellatriks.
Nie usłyszałam odpowiedzi. W każdym razie to musiało być coś ważnego, bo Bellatriks rzuciła mi niechętne spojrzenie i odeszła do osoby, która po nią przyszła.
-Najpierw obowiązek, potem przyjemność…- mruknęła, zamykając głośno drzwi.
Resztkami sił przewróciłam się na wznak. Coś, co niepokoiło mnie bardziej niż wczoraj, był silny ból brzucha po kopnięciach Bellatriks.
Nie było słychać w komnacie nic poza moim własnym ciężkim, niemrawym oddechem. Zapatrzyłam się nieprzytomnym spojrzeniem na sufit. Czułam, jakby ulatywały ze mnie resztki sił życiowych, jakby wypływało ze mnie życie.
COŚ, niekoniecznie życie, naprawdę ze mnie wypływało…
Usiadłam z trudem, czując podejrzaną wilgoć. Podkasałam spódnicę wiktoriańskiej sukni i prawie nie wykorkowałam z wrażenia, gdy dostrzegłam szybko powiększającą się plamę wody na kamiennej podłodze. Robiła się z chwili na chwilę większa…
-O matko.- wydyszałam jakby z zaskoczeniem- Rodzę.
Zdjął mnie paniczny strach. Rodzić?! Tu, w takich warunkach?! Przecież ja nic nie wiem o rodzeniu, siedzę w piwnicy uwięziona przez wroga, samiuteńka jak palec…
-Wytrzymaj, błagam…- wysapałam i z desperacji spróbowałam połami sukni zatamować wylewanie się wód płodowych na świat- O Boże… Zaraz ta wariatka tu wróci… O Boże…
Przypomniała mi się opowieść mojego mugolskiego taty o koceniu się kotek. Kiedy zwierzę leżało w nieodpowiednim miejscu, drapieżne ptaki napadały bezbronną… i wydziobywały jej nowo narodzone dzieci… Makabra…
-Zabiorą mi ciebie, albo zabiją…- wysapałam, czując, że robi mi się gorąco.
Przyszła nowa fala lekkich skurczów brzucha. Wstąpiły na mnie siódme poty. Co rusz to zerkałam na drzwi. Może Bellatriks nie wróci tak prędko, nie przez następne kilkanaście godzin, może uda mi się spokojnie urodzić, chociaż nie mam pojęcia, jak się teraz zachowywać. Oddychać? Wstrzymywać oddech? Skurcz, rozkurcz… Byłoby fajnie, gdybym nie była tak wściekle głodna i słaba, a w dodatku ledwo żywa z przerażenia o dziecko…
Czułam podskórnie, a świadomość ta powracała kołującymi, coraz bliższymi ruchami, że nie przeżyję tego porodu. Będzie na pewno bardzo trudny, bo nie wiedziałam nic o tym. Miałam przecież rodzić pod koniec maja, nie w lutym! Do tego nikt mi nie pomoże, albo nawet mi przeszkodzą. Niech tylko ktoś tu wejdzie…
Następna porcja skurczów była już silniejsza. Najgorszy był jednak ten paraliżujący strach, jakiego nie zaznałam nigdy wcześniej, włączając uciekanie przed śmierciożercami w supermarkecie, ucieczkę przed chimerą, wyspę likantropów i wiele innych doznań. Ten strach brał nade mną górę, on sprawiał, że ledwo miałam świadomość, co się dzieje. Byłam bliska omdlenia, do tego zdając sobie sprawę, że omdlenie w tym przypadku oznaczało śmierć dziecka. Nie mogłam się poddać, nie mogłam zemdleć…
TRZASK! Otworzyły się drzwi do komnaty po kilkudziesięciu minutach horroru.
-Nie… Błagam…- szepnęłam, odginając się do tyłu z bólu.
Usłyszałam szybkie kroki i zza grubo ciosanego filaru wyjrzał… Syriusz. Był wściekły.
-Syriuszu. Rodzę, pomóż mi…- jęknęłam błagalnie.
Twarz Syriusza z sinofioletowej na szarą zrobiła się szybciej, niż mrugnęłam okiem. Skrajnej furii ustąpiło skrajne przerażenie.
-MARY ANN?! Jest tutaj?!
Ryk Hagrida we własnej osobie potoczył się echem w piwnicy, nieprzyjemnie dudniąc.
Syriusz opadł obok mnie na kolana i zamachał rękoma w różnych kierunkach bezsilnie.
-Co robić?! Cholera, co robić, Hagridzie?! Mary Ann rodzi!!!
-ŻE JAK?!
Syriusz chwycił mnie delikatnie za ramię, patrząc z niemym przerażeniem na plamę wód płodowych. Był wprost ogłupiały ze strachu.
Hagrid stanął nade mną, skubiąc brodę w skupieniu.
-ZRÓBMY COŚ, MAŁO MNIE PARALIŻ NIE TRZAŚNIE!!!- zawył nagle Syriusz.
-Przepraszam…- szepnęłam- AUU!!! Przepraszam, Syriuszu… Tak bardzo się o ciebie bałam… To było takie durne…
Opadłam bezsilnie z łokci na wznak, dysząc i czując krople potu na czole.
-Mary Ann… Meggie…- wykrztusił Syriusz, wytrzeszczając oczy na kałużę na ziemi, jakby zobaczył tam UFO, machające do niego trójpalczastą dłonią, po czym zerwał się.
-Wszyscy są nieprzytomni!- to był wrzask Jamesa, który wpadł nagle z impetem do piwnicy- Trzeba teraz tylko znaleźć Meggie… O!
Syriusz podszedł doń i potrząsnął nim potężnie.
-Rogacz, ratuj!- zawył- MOJA ŻONA RODZI!!! Co robić?!
Jamesowi szczęka opadła do samej ziemi a oczy wywalił na kumpla.
-Rodzi?! O matko… Przecież jeszcze nie czas!!!- pisnął wysoko.
-Jemu to powiedz!!!- zaskamlał Syriusz, potrząsając nim.
-Mam poprosić, żeby wracał?!- skrzywił się sceptycznie Jim.
-Ciszej, cholibka! Dopomóżmy jej, chłopaki!- zagrzmiał Hagrid- Gdzie reszta?
Ukląkł przy mnie.
-Lily rozprawiała się ostatnio z Bellatriks, a Remus i Frank szukali Meg na pierwszym piętrze.- rzekł roztrzęsionym głosem James i ukląkł obok Hagrida.
Syriusz także to zrobił, biorąc moją głowę na kolana.
-Będzie dobrze, kotek…- szepnął, wciąż wytrzeszczając oczy. Ręce miał mokre od potu.
Zapatrzyłam się na sufit.
-Co zrobić?!- jęknął James, ocierając moje czoło.
-Jakbym wiedział, to bym się tak nie stresował, do jasnej choroby!- warknął Syriusz.
-Co jest? Co tam macie?
-Gdzie jest Meg?
Głosy kilku osób i tupot nóg zadudniły w mojej skołowanej głowie nieprzyjemnie.
-Moja siostra!!!- twarz Remusa zamajaczyła gdzieś na górze- Ona chyba rodzi, nie?
-No co ty, nie mów!- warknął Syriusz ze złością.
-Musimy jej pomóc, tylko jak? Meg, jak się ogólnie czujesz?
-Cudownie.- zironizowałam- Wprost mdleję z wrażenia.
Świat niebezpiecznie zachwiał mi się w oczach, tracąc na ostrości.
-Hagridzie, ty wzbudzasz zaufanie.- odchrząknął rzeczowo Jim- Możesz odebrać poród.
Hagrid popatrzył na niego takim spojrzeniem, iż nawet ja musiałam parsknąć śmiechem.
-Nie wygłupiaj się, młody!- zagrzmiał- Nie wiem, co zażyłeś dziś rano, ale ogranicz to.
-Ale przecież jesteś gajowym! Zwierzęta też rodzą!
-Co ty, chory?! Moja siostra to nie jakiś hipogryf!- przeraził się Remus.
-Ale ssakiem też jest!- upierał się James.
-Hipogryf jest ssakiem parzystokopytnym! Moja siostra nie jest ssakiem parzystokopytnym!
-Co to ma do rzeczy, synek?! Parzystokopytny, czy nie?! Kopytami parzystymi nie rodzi!
-Właśnie, że ma dużo, Rogacz! Parzystokopytne może i rodzą tak samo, ale to zwierzęta!
-Hipogryfy są takie zmyślne…- przebił się przez ten jazgot bas Hagrida.
Poczułam nagły odpływ energii i stwierdziłam, że nie mam siły wydrzeć na nich japy. Zrobił to za mnie Syriusz, który zawył władczo:
-CICHO, DO JASNEJ CHOLERY!!! ONA POTRZEBUJE CISZY!!!
-Poród porodem, ale jego ostateczny etap, kiedy dziecko wyjdzie na świat, odbędzie się dopiero za kilkanaście godzin!- stwierdziła rezolutnie Lily- Nie ma sensu czekać tu na cud, lepiej szybko interweniować i dostarczyć Meg do szpitala, na czarodziejską porodówkę.
-Brawo. Głos rozsądku, wreszcie.- skwitował Frank.
-Meg, kontaktujesz?- przeraził się Syriusz.
Głowa zachwiała mi się niebezpiecznie na jego kolanach, patrzyłam na sufit, nie będąc w stanie popatrzeć nawet na boki, tak słaba byłam. Traciłam i odzyskiwałam na ostrości.
-MEG!
Nie odpowiedziałam mężowi, czując, iż robi mi się niedobrze.
-Jest bardzo osłabiona, wszystko wina śmierciożerców!- syknął Frank- Głodzili ją, dranie.
-Niech nie mdleje!!!
-NIECH JA ICH TYLKO DORWĘ!!!
Poczułam czyjeś ręce, zrobił się rumor. Ktoś mnie trzymał. Chyba był to Hagrid.
***
Ból był nie do zniesienia. Potworny. Wbijałam udręczony wzrok w sufit, czując mocne skurcze brzucha. Znów straciłam ostrość. Ktoś klepał mnie po policzkach, bym się obudziła, ktoś inny wycierał moje czoło.
-Nie mdlej, nie mdlej…
-Wymień tę gazę, dajcie mi nową…
Ostrość sufitu wyrównała się, zobaczyłam pielęgniarki. Chyba nie były z Munga, wyglądały zwyczajnie. Znów zachwianie ostrości.
W rogu stał Syriusz, biały jak ściana za nim. Chciałam wyciągnąć do niego rękę z prośbą o pomoc, ale nie mogłam jej unieść, bo znów zapadłam się w sobie.
Doktor stał obok niego. Mówił coś o komplikacjach, czy jakoś tak.
Ból. Wszechogarniający ból, skurcze brzucha. Kręciło mi się w głowie od ciężkiego oddychania, czułam, że mam białe, zupełnie suche usta i gęsty pot na czole. Potworność.
-Chyba już czas…
Tak. Zaczęło się.
***
Ocknęłam się z dziwnym, miękkim uczuciem, jakby minęła wieczność, którą przespałam. W jasnym, szpitalnym pomieszczeniu świeciła się jarzeniówka, zasłony z nylonu w połowie zasłaniały duże, brudne okno. Za szybą było już ciemno.
Pojawiło się dziwne uczucie pustki, którego nie potrafiłam wyjaśnić. Rozejrzałam się, dostrzegając, że szpital podłączył mnie do kroplówki. Dziwne. Czyli to nie Święty Mungo?
Od niechcenia obróciłam głowę w lewo. Przy ścianie na stołeczku przycupnęła Lily, kiwając się w przód i w tył. Chyba drzemała.
-Lily?- zagadnęłam ze zdziwieniem.
Nie odparła. Na jej uśpionej twarzy zaschły łzy.
Przełknęłam ślinę. Rozumiałam dziwne uczucie pustki. Już po porodzie. Czyżby to jednak oznaczało, że… się nie udało? Moje dziecko… nie żyje?
Nie, to nie może być prawda… Nie…
-Lily?!- jęknęłam płaczliwie. Błagam, oddajcie mi dziecko, błagam…
Lily poderwała się na stołeczku. Popatrzyła na mnie, a jej twarz rozjaśnił uśmiech ulgi.
-Żyjesz… To… wprost cudownie, Meg!…
Podeszła i mocno przytuliła mnie, szlochając. Utwierdziła mnie w przekonaniu, że nie wszystko gra. Szlocha, bo nie wszystko gra…
-Gdzie jest moje dziecko?- zawołałam zapalczywie prawie natychmiast.
-Czekaj, pójdę po Syriusza…
Wyszła z pokoju, na długo zostawiając mnie samą. Patrzyłam przed siebie, czując powolną, ogarniającą rozpacz i wielką, ssącą pustkę. To koniec.
Łzy powoli podeszły do oczu, szczypiąc mnie. Przeżyłam, a ono nie. Miało być na odwrót.
Drzwi otworzyły się dość gwałtownie. Niechętnie spojrzałam w tamtą stronę.
W portalu stanął Syriusz, trzymając w ręce zawiniątko. Uśmiechał się tak radośnie, jak chyba jeszcze nigdy. Radość wylewała się z jego oczu wprost galonami.
Podszedł do mnie wolno, delikatne przytulając zawinięte w kocyk maleństwo. Usiadł na łóżku i podał mi nasze dziecko, po czym uśmiechając się czule cmoknął mnie w skroń.
W momencie, gdy dotknęłam drobnej, mięciutkiej, czerwonej, zaciśniętej piąstki śpiącego noworodka coś eksplodowało we mnie. Nieznane mi uczucie. Miłość, nieznająca granic, taka, która rozpiera całe serce na wskroś. Nigdy wcześniej nie poczułam takiego uniesienia.
-Witaj…- szepnęłam przez łzy i uczucie wzięło górę. Położyłam głowę na ramieniu Syriusza i rozryczałam się wniebogłosy. Syriusz też płakał, śmiejąc się jednocześnie.
-Nawet nie wiesz, jak niewiele brakowało.- rzekł, gdy już się uspokoiliśmy- Byłaś niesamowicie osłabiona, przede wszystkim głodem. Lekarz powiedział, że będą problemy, bo to najniższa półka wcześniaków. Tydzień temu jeszcze by nie przeżył poza twoim organizmem, do tego miałaś jakieś urazy… Było ciężko.
-Ale udało się!- uśmiechnęłam się przez łzy, patrząc na pogrążonego we śnie malucha.
-Mój synek był bardzo dzielny, prawda?- Syriusz pochylił się i musnął go wargami- Tatuś wyłaził ze skóry i zachowywał się jak szczeniak… Mamy syna, Meg!
-Wiem.- uśmiechnęłam się tajemniczo.
-Skąd?- zdziwił się Syriusz. Dostrzegłam, że nie golił się parę dni.
-To się czuje. Wiedziałam, że to będzie chłopiec…
Westchnęłam, patrząc za okno.
-Co dzisiaj za dzień mamy, Syriuszu?- zagadnęłam.
-Wtorek, dwudziestego lutego. Przyszedł na świat parę minut po północy, siedemnastego.
-Siedemnastego lutego…
-Spryciarz, pokonał trudności.- Syriusz znów zbliżył twarz do mięciutkiej buzi synka- Aleś wystraszył tatę, brzdącu! Do tego jeszcze szyja zaplątała mu się w pępowinę i dusił się.
-Wszystko naraz.- westchnęłam, patrząc z nagłym, nieuzasadnionym niepokojem na syna.
-Na szczęście sobie poradzili. W przeciwnym razie byłoby krucho, mały! Mogłoby oderwać ci głowę.
-Nie przesadzasz?- przestraszyłam się.
-Nie.- brzmiała treściwa odpowiedź- Makabra, mógł urodzić się bez głowy…
-Syriuszu!- skarciłam go- Tylko mi nie wmawiaj, że tak mogło być.
-Mogło.
-No co ty.- parsknęłam- Panicz Black Bez Głowy.
-Jak Prawie Bezgłowy Nick.
Popatrzyłam na niego z rozbawieniem.
-No to już mamy dla brzdąca imię.- uniósł brwi- Nicholas.
-Nicholas? Myślałam, żeby dać mu po tobie. Syriusz.
Mój mąż skrzywił się.
-Syriusz to pechowe imię. Nicholas jest ładne i pasuje do niego.
-No wiesz, Nicholas też może tak być odebrane, skoro jego jedyny znany mi właściciel pałęta się po zamku z prawie odciętą głową…
-Daj spokój, kotek.- parsknął Syriusz, szczerząc się- Nicholas naprawdę pasuje.
Popatrzyłam na niego dość sceptycznie, ale powoli przekonałam się do jego pomysłu.
-No więc dobrze. Nicholas Syriusz.- uśmiechnęłam się, patrząc na małego Nicholasa.
Maleństwo nie otwierało oczu, zresztą, zdziwiłoby mnie, gdyby to zrobiło. Wciąż pogrążone w słodkim śnie, zbierało siły po naprawdę ciężkim przybyciu na ten świat.
Do sali zajrzała Lily, po czym zaprosiła gestem innych, którzy stali za nią. Do szpitalnej salki wtoczyło się spore towarzystwo za panną Evans: jej chłopak James, mój tata z kwiatami (nieogolony, jak Syriusz), Remus, ciotka Mathilda, dziadek Henry i Peter, dźwigający cały kosz kwiatów z małym bilecikiem.
-O matko!- to była pierwsza reakcja, wydała ją ciotunia Mathilda.
Syriusz i ja zaśmialiśmy się, Czarny objął mnie mocniej ramieniem.
-Jak sobie poradzicie?! Mogę wam pomóc, już widzę masę trudności, piętrzących się przed wami!- zaskrzeczała, machając siedzeniem subtelnie- Para osiemnastolatków…
-Dziewiętnastolatków.- poprawiliśmy ją naraz, po czym dodałam:
-Syriusz od listopada ma dziewiętnaście lat, ciociu. Ja skończę tyle za niedługo, dziesiątego.
-W te czy we w te!- syknęła- Nie macie żadnego doświadczenia w tych sprawach!
-Za to ty, Mathlido, przodujesz. Ten temat jest ci tak bliski.- dziadek Henry puścił mi oko- Jak wiele innych: przetykanie rur, choroby przysadki, wyrabianie zaprawy…
-Możesz się śmiać, bracie!- obraziła się ciotunia- Ja zawsze służę mądrą radą!
Ojciec podszedł do mnie i uściskał czule i delikatnie. Ronił łzy.
-Nie wierzę. Jestem dziadkiem… Jestem dziadkiem, tato.
Dziadek Henry wyszczerzył bezzębne dziąsła.
-Jak na stare, rozlazłe próchno, nieźle się trzymasz, Johnny!- skwitował.
Stare, rozlazłe próchno o wieku trzydzieści dziewięć pogłaskało wnuczka po główce.
-Jakie mu daliście imię?- zapytał tata.
-Nicholas.- odparł Syriusz.
-Nie!- jęknął James- Błagam, nazwijcie go Bożydar, BŁAGAM! Albo chociaż Alfons!
-Sam tak nazwij swojego syna.- odparł Syriusz z rozbawieniem- Ja nie będę dziecka krzywdził.
-Masz rację, już na wstępie ma zdrowo przechlapane, że jest twoim synem.- wyszczerzył się- Po co mu dokładać ciężaru… Meggie, jakbyś kiedyś znalazła swego syna przywiązanego za karę do studzienki…
-James. Daj spokój, oni muszą odpocząć.- Lily położyła mu dłoń na ramieniu.
-Masz rację.
James przymknął paszczękę na pięć umownych sekund po czym znów ją rozwarł:
-Już odpoczęli. To teraz… Kto będzie rodzicami chrzestnymi Nicholasa?
-Na pewno Lily.- powiedziałam, a Syriusz kiwnął- A ojcem chrzestnym Nicholasa…
-JA!- podskoczył prawie James- Ten mały mi się podoba, taki hardy spryciarz…
-Ja chcę!- jęknął Peter- Od początku chciałem!
-Ale ja jestem najlepszym kumplem Łapy, więc gites-majonez!
-Nieprawda!- zacietrzewił się Peter- Ty go zabijesz, jak go na ręce weźmiesz! Przebije na wylot sufit i tyleśmy go widzieli!
-Co ty mi…
-Panowie, spokój. To nie bazar.- rzekł Syriusz poważnie.
-Ojcem będzie Remus.- rzekłam głośno, przekrzykując ich.
-ŻE JAK?!- krzyknęli naraz James, Peter, Syriusz i Remus.
-Normalnie.- wzruszyłam ramionami- Mój brat i kumpel Syriusza. Najprostsze.
-O, jaki mi zaszczyt spłynął!- uśmiechnął się Remus wdzięcznie.
-Ja też chcę być ojcem chrzestnym!- miauknął Peter- A Syriusz nie ma więcej dzieciaków.
-Będzie miał. Już on się o to postara!- wyszczerzył się Rogaś i szturchnął go zawadiacko.
-Przepraszam, ale to koniec wizyty.- pielęgniarka weszła do salki- Matka i dziecko potrzebują odpoczynku i przyszedł czas na pierwsze karmienie. I mamy kilka spraw…
Towarzystwo pożegnało się ze mną, a Peter rzekł jedynie:
-Przeczytaj liścik w tych kwiatach.
I zostaliśmy sami z Syriuszem. Chwyciłam bilecik.
“Gratulacje dla dzielnej mamy i dzielnego brzdąca. Witamy pierwsze dziecko w Zakonie! Twoi przyjaciele-Zakon Feniksa”
Uśmiechnęłam się i pokazałam Syriuszowi list. Tym razem pielęgniarka rzuciła mi delikatnie na podołek jakąś kartkę.
-Proszę wpisać imiona i nazwisko noworodka, datę urodzenia, imiona i nazwiska matki i ojca, waszą datę urodzenia oraz obecną datę. Tego wymaga wasze… Ministerstwo.
Popatrzyłam na nią ze zdumieniem.
-To pani wie, że…
-Oczywiście.- zrobiła nieco cierpką minę- Jestem charłakiem, to raz. Po drugie, w Mungu nie ma miejsca na oddział położniczy.
-No tak, nie było tam porodówki…- przypomniało mi się.
-Ministerstwo ma tu w Londynie jeden oddział położniczy wyłącznie dla czarodziejów. Tu przychodzą na świat, odpowiedni ludzie zostali o tym poinformowani. Tak więc…
Wypisałam na kartce dane w odpowiednich rubrykach: Nicholas Syriusz Black.
17. 02. 1979.
Mary Ann Rea Black z domu Lupin.
10. 03. 1960.
Syriusz Alphard Black.
12. 11. 1959.
20. 02. 1979.
-Dobrze. Tak więc… O, dzień dobry wieczór, panie doktorze.
Bo oto do salki wszedł człowiek z przyprószonymi siwizną włosami. Uśmiechnął się ciepło.
-Pani Hillstone już spisała dane, jak widzę…- rzekł cichym głosem- Ja muszę z państwem chwilę porozmawiać. To dotyczy syna. Pani Hillstone…
-Już wychodzę…
Kiedy drzwi się zamknęły, pan doktor popatrzył na nas nieodgadnionym wzrokiem.
-Mam nadzieję, że nastrój dopisuje?
-O tak. Czuję się świetnie, dziękuję.- uśmiechnęłam się, głaszcząc rączkę Nicholasa.
-To dobrze. Hmm, od czego by tu zacząć.
Ścisnął usta, by wypowiedzieć:
-Otóż, synek urodził się zdrowy, pomimo komplikacji. Jest wcześniakiem, ale żyje.
Syriusz obok mnie poruszył się niespokojnie.
-Podczas rutynowych badań, jakie przeprowadziłem z uzdrowicielem z waszego szpitala dostrzegłem jednak pewną nieprawidłowość… Znaczy, razem to dostrzegliśmy, bo to nie jest… NORMALNA nieprawidłowość, jeżeli państwo rozumieją…
-Jaka nieprawidłowość?- obruszył się natychmiast Syriusz. Zmroziło mnie.
-Nie jesteśmy pewni. Wygląda na normalne dziecko, ale podobno coś nie jest do końca tak, jak powinno być. Tak twierdzi magiczny uzdrowiciel. Z państwa synem coś nie gra.
-Co nie gra?- przełknęłam ślinę.
-Nie jesteśmy na tym etapie w stanie stwierdzić, co nie gra. Zapewne syn będzie musiał być co jakiś czas poddany szczegółowym badaniom. Prędzej czy później będziemy wiedzieć, co się z nim dzieje i dlaczego mamy wątpliwości.
-Ale jakie to są wątpliwości?- zniecierpliwił się Syriusz- Coś z sercem? Mózgiem?
-Nie, innego rodzaju…- wykręcił się lekarz- Nie znam się na tym, nie robię czary-mary. Syn z punktu widzenia medycyny jest zdrowy. To nie mózg, czy serce. Coś innego.
-To co?- nie dawał za wygraną mój mąż.
-Uzdrowiciel rzekł tylko dwa słowa.- lekarz podniósł rękę ku górze i wyakcentował cytat- „Dziwne. Wilk?”
-„Dziwne” i „Wilk”?- zdziwił się Syriusz- To że „dziwne” jeszcze mieści mi się w ogólnym pojęciu, ale co tu robi ten „wilk”?
-Nie mam pojęcia. Tak czy inaczej, syn potrzebuje obserwacji uzdrowicieli.
Zrzedły nam miny.
-Nie ma się czego obawiać. To na pewno nic takiego.- uśmiechnął się, po czym wyszedł.
-Wilk.- rzekł głucho Syriusz- Co to może oznaczać? Chyba nie wilkołaka?
-No coś ty!- zaperzyłam się, patrząc z niepokojem na Nicholasa- Wilkołak jest wykluczony. Przecież Remus nie jest genetycznie wilkołakiem, to jego cecha nabyta.
-Masz rację. Wykluczone.- odetchnął z ulgą Syriusz- To może chodziło o wampira?
-Nie, to też jest wykluczone.- pokręciłam głową- Moja kuracja jest okresowa, kończy się w lipcu, ale w trakcie jej trwania nie mam żadnych oznak wampiryzmu. Starzeję się, mogę zginąć, zniknęły cechy wampirów…
-Ale to twoje geny, prawda?
-Nie.- zaprzeczyłam- Znika WSZYSTKO, co składa się na mój wampiryzm, bo właśnie geny zanikają okresowo. Tak tam pisali na tych fiolkach. Poza tym, wampirem można być wyłącznie z dwóch wampirów, a wampiry praktycznie nie mogą się ze sobą rozmnażać, więc mały wampirek rodzi się niezmiernie rzadko i umiera po kilku miesiącach, bo nie może się starzeć. Ty nie jesteś wampirem, więc Nicholas mógłby być pół-wampirem. Gdyby nie moja kuracja. Zresztą, nie wydaje mi się, żeby z wampira wyszedł wilk. Coś tu nie gra. Tylko co?
-Nie mam pojęcia…- Syriusz wzdrygnął się dziwnie- Dobra, może nie martwmy się na zaś.
Popatrzyłam z trwogą na małego synka i mruknęłam:
-Chyba czas na pierwsze jedzonko, Nicholas.
***
Zimny, przerażający i zarazem szczęśliwy luty odszedł w niepamięć, by przywlec za sobą marzec, końcówkę zimy, chociaż we Wiązowym Dworze zawsze było tak samo.
Wciąż panowała jesienna pogoda, chmury zrobiły się jednak mnie ołowiane, bardziej szaro-białe. Na zewnątrz czułam inny wiatr, chociaż, jako mieszkanka najbardziej ponurego miejsca na Wyspach Brytyjskich nie liczyłam nawet na upalne lato.
Nicholas w ciągu miesiąca zmienił się nieco z czerwonego, pomarszczonego i skrzeczącego noworodka, który wciąż zaciskał piąstki i oczy w brzdąca o pachnącej, brzoskwiniowej cerze pokrytej delikatnym meszkiem. Prawie nie płakał, co dziwiło zarówno mnie jak i Syriusza. Leżał w swej dziecinnej kołysce z królewskimi kotarami i, jeżeli nie spał (a robił to przez dwadzieścia godzin na dobę), patrzył w przestrzeń. Najgorsze jednak było, że wydawał się nie widzieć ani mnie, ani Syriusza. Nie rozpoznawał ludzi, co sprawiało, że się nie śmiał i nie cieszył. Tłumaczyłam sobie, że to normalne, ale już nie mogłam się doczekać, kiedy świadomie na mnie popatrzy i zobaczę jego uśmiech. Jego olbrzymie, czarnofioletowe oczy, których kolor miał z czasem zaniknąć, toczyły się bez zainteresowania po naszytych na kotarach od łóżeczka kotkach i po nas samych.
Nie wiedziałam, czy to normalna mania czy moja nadopiekuńczość związana z tajemniczą dolegliwością, jaką rzekomo miał, (a także z tym, że był wcześniakiem i z wielkim trudem go otrzymałam), ale musiałam wciąż spędzać czas przy synku, pilnując, czy żyje. Bałam się rzędu różnych dziwnych rzeczy: śmierci łóżeczkowej, nagłej choroby, że będzie głodny, samotny, czy niespokojny. Ale Nicholas był dzieckiem absolutnie bezproblemowym, niewymagającym stałej uwagi, co martwiło mnie jeszcze bardziej.
-Myślisz, że Niuniek sobie poradzi sam?- zapytałam Syriusza- Weź mnie zapnij…
Poczułam delikatne, ciepłe palce na plecach. Syriusz zawiązał gorset od mojej wieczorowej, wspaniałej sukni, a ja odwróciłam się do niego, by poprawić mu żabot.
-Spoko luz. Niuniek to dobry skrzacik domowy, jak kazałaś mu nieustannie czatować przy Nicholasie, to na pewno to zrobi. Nie przejmuj się, kotek!
Westchnęłam i uśmiechnęłam się do Syriusza, który to odwzajemnił.
-Za bardzo się przejmuję.
-Wiem!- wyszczerzył białe zęby- Ciągle zachodzę w głowę, jak kobiety to robią, że tak się zamęczają. Włos mu z głowy nie spadnie, ten skrzat jest gotów nogę odgryźć w jego obronie.
-Nogi śmierci nie odgryzie…- westchnęłam.
-Mary Ann!- skarcił mnie- Dość już tego. Idziemy na ślub Franka i Alicji czy nie? Będziemy się bawić, tańczyć, a Nicholas poleży sobie grzecznie i po filozofuje, jak zwykle…
Cmoknął mnie mocno w usta.
-Mam wrażenie, że on jest taki delikatny!- miauknęłam na koniec.
-Nie rób mu tego. To facet, będzie twardy! Luzik. No, chodź, bo się spóźnimy.
Wyszliśmy na marcowe popołudnie i aportowaliśmy się przed domem Franka, gdzie miało mieć miejsce wesele i ślub. Nie wiedziałam, jak będzie ono wyglądać, bo nasze było bardzo staroświeckie, podobno. Normalnie śluby zwykłych czarodziejów tak nie wyglądały.
Domek Franka Longbottoma był zgoła inny od naszego. Wyglądał na przytulny, skromny, otoczony został drewnianym płotem, na którym porozwieszano białe girlandy. W ogrodzie dostrzegłam masę osób, kręcących się tam pod gołym niebem. Rozstawiono tylko niewielką altankę, której białe kolumny ozdobiono wyczarowanymi kwiatami fioletowego i białego bzu. Niebo w tej części kraju, w przeciwieństwie do naszej niszy, było czyste i niebieskie. Białe, kłębiaste chmury toczyły się po niebie, odbijając w pozostałych z roztopów kałużach na drodze. Wiał zimny, orzeźwiający wiatr.
Syriusz wzdrygnął się i okrył mnie troskliwie ciepłym szalem w kolorze gołębim, poprzetykanym srebrnymi nitkami. Ładnie pasował do granatowej koronki, jaką obszyto suknię. Uśmiechnęłam się do męża zachęcająco, chwyciłam go za dłoń. Odwzajemnił uśmiech i ruszyliśmy ostrożnie do furtki.
-Czuję się jak snob.- mruknął mi do ucha.
-Czemu?- odwróciłam się do niego z rozbawieniem, gdy szliśmy ładną ścieżynką.
-Nie wiem. Tak się odstrzeliliśmy…- wzruszył ramionami, mrużąc oczy od dołu.
-Normalka. Przecież to uroczystość.
-Założę się, że nikt nie odwalił takiego wybiegu, jak my.- pokiwał z udawaną powagą- Mamuśka byłaby ze mnie dumna… Zrezygnowałem ze skóry… A właśnie, wiesz, że przysłała nam liścik?
Ułożył usta w ciup i przemówił bardzo skrzekliwie:
-“Gratuluję potomka linii męskiej, synu. Chociaż potraktowałeś nas tak podle, my z ojcem jesteśmy dumni z jego narodzin…”. Wspomniała jeszcze, że kalkulacja jej się nie zgadza i za wcześnie Nicholas przyszedł na ten świat. Wyraziła w związku z tym chłodne zdziwienie.
Pokręciłam głową, powstrzymując się od komentarza. W końcu to teściowa.
-No, państwo Blackowie łaskawie nas zaszczycili…
James Potter, ubrany w piękną szatę, za to w potarganych niemiłosiernie włosach ukłonił się nisko przed nami, po tym, jak wypadł zza rogu domku w pogoni za gnomem.
-Witaj, Rogaś!- pomachałam mu, wyszczerzając zęby, Syriusz uścisnął go serdecznie.
-Ale nie widzę trzeciego członka waszej rodziny… Gdzie Nicholas?
-Został w domu. Za młody jest przecież, nie uważasz?- Syriusz odchylił głowę do tyłu.
Pognałam wzrokiem za gnomem, który wpadł w krzaki.
-Zabawne stworzenia.- skomentowałam krótko.
-Bardzo. Najbardziej zabawne są, gdy wywijam nimi młynka nad głową.- wyszczerzył się Jim- A kiedy powiedziałem dzidkowi, że tak będzie wyglądał za lat kilka, uśmiał się jak głupi farfocel. No, ale nie zdążył tak wyglądać. Może i dobrze. Jeszcze bym go z gnomem pomylił.
-Raczej nie. W takim tempie to by chyba nie popylał…- mruknął Syriusz, gdy w trójkę ruszyliśmy w kierunku krzeseł- Poza tym, mogłeś go, stary, zawsze zapytać o tożsamość.
-I co by sąsiedzi pomyśleli?!- przeraził się Jim- Że snuję się po ogrodzie i pytam przechodnich gnomów “Przepraszam, jesteś moim dziadkiem? Jak tak, to obiad jest.”. Zresztą, nie jest powiedziane, czy by mnie w ogóle dosłyszał. I czy by miał czym odpowiedzieć.
-No, wydałby jakiś odgłos świadczący, że zrozumiał pytanie. Jakieś “Bdmwf!”.
-Sam jesteś “Bdmwf”. Tyle to mi byle gnom z ulicy skleci na poczekaniu…
-No to, jak mówiłem.- chrząknął Syriusz, gdy usiedliśmy na widowni- Pozostaje tempo.
-Oj, z tym także bym polemizował.- zmarszczył się Rogaś, siadając po drugiej stronie Syriusza- Nawet nie widziałeś, stary, jak potrafił lecieć na łeb na szyję, gdy mu zwieracze puściły czasem. Albo jak córka sąsiadów brała kąpiel, leciał do okna… A potem natychmiast od okna do toalety, bo zwieracze znów mu puszczały…
Rozejrzałam się po widowni, puszczając mimo uszu dalszą rozprawę chłopaków na temat genetycznego przebadania każdego gnoma z ogrodu Jamesa osobno i zanotowałam, że było to bardzo kameralne wesele. Gości było jeszcze mniej, niż u nas. Widziałam wszystkich członków Zakonu, bo, w przeciwieństwie do naszego wesela, nie musieli się ukrywać z sympatiami politycznymi. Dostrzegłam też parę nieznanych mi osób, zapewne z rodzin.
-To będzie wspaniała chwila!- Lily, ubrana w ładną sukienkę koloru jasnej żółci opadła na siedzenie obok Jamesa. Przechyliłam się przez Syriusza, by ją zobaczyć- Czyż to nie cudowne, Meg? Jeszcze w czwartej klasie, gdy tylko przybyłaś, Alicja mogła pomarzyć…
-Dobra, urywam te piękne, wzruszające wynurzenia.- James udał, że przecina ręką niewidzialną linę- Zaczyna się, nie?
Lily posłała mu nieco obrażone spojrzenie.
-To tylko moje przeżycia, które uzewnętrzniam…- burknęła.
-Wiem, słonko.- James objął ją niefrasobliwie ramieniem- Lepiej się obejrzyj.
-O nie, przecież ja jestem świadkiem!- pisnęła i popędziła szybko w kierunku, gdzie James wlepiał wzrok. Syriusz zarechotał i mruknął “Co za kobieta…”.
Przez środek szli państwo młodzi. Wszyscy patrzyli na nich z uwielbieniem. Alicja prawie świeciła własnym światłem ze szczęścia, a ubrana była w prostą i skromną sukienkę białego koloru. Frank miał na sobie czarną szatę o niezbyt wymyślnym kroju.
Wyglądali, jak przykładna para z idyllicznego obrazka. Bardzo różnili się ode mnie i Syriusza. Ich wygląd i miny były zupełnie inne.
Świadkami, idącymi za przyszłym państwem Longbottom byli Fabian i Lily, która studziła rumieńce, starając się opanować emocje. Kiedy już doszli i stanęli w altance, prowadzący ślub otworzył księgę.
-Frank, stary, cóżeś najlepszego zrobił…- jęknął Syriusz, a James parsknął w rękaw, ozdobiony spinką. Uniosłam brwi, przygotowując już jakąś zaczepkę, ale Łapa tylko wywalił cały garnitur zębów i szczypnął mnie zaczepnie w udo. Pokręciłam głową z politowaniem.
Przysięga, jaką składali Frank i Alicja również różniła się od naszej. Nie była tak restrykcyjna, nie przywiązano w niej uwagi do czystej krwi i zakazu charłactwa. Była to najzwyklejsza przysięga miłości i wierności.
Po ślubie całe towarzystwo zgromadziło się na schludnym trawniku za domem, gdzie przygotowano stoły z jedzeniem i magiczną kapelę, która już grała wesołe kawałki.
-W zasadzie to nie jest źle.
Remus odwrócił się od stołu z fontanną z ponczem i wręczył mi puchar.
-Naprawdę nie myślałeś o zarabianiu? Remus, teraz ojciec zarabia na pilnowaniu tych głupich świstoklików, co mu przynosi drobne zyski. Wystarczające, by utrzymać siebie, bezrobotnego syna, emeryta i starą pannę. Ale to się kiedyś może skończyć!
-Póki co, się nie kończy.- zacietrzewił się Remus, upijając nieco z pucharu- Mam wrażenie, że to ja jestem bliżej końca, niż on. Teoretycznie, nic mu nie zagraża.
-Teoretycznie.- syknęłam, akcentując.
-Daj spokój, Meg. Ciągle mnie namawiasz na pracę… Przecież mnie nigdzie nie przyjmą!
-Masz rację tylko w pewnej części! Musisz w końcu stać się samowystarczalny.
-Nie powtarzaj mi tego non stop.- zdenerwował się- Nie jest źle, naprawdę. Dach nad głową jest, praktycznie ojca nic nie kosztuję. Nikt z nas. Odkładamy trochę na cięższe czasy.
-Już są cięższe czasy.- burknęłam- Ciągle tylko rozglądam się po niebie bo nie wierzę, że śmierciożercy dadzą bawić się tu całemu Zakonowi tak beztrosko. Tylko czekam na moment, kiedy to pojawią się ich czarne sylwetki na niebie.
-Nie wiedzą, gdzie jesteśmy. Ten dom jest chroniony i nienanoszalny. To niemożliwe.
-Masz rację. Mimo tego się boję.
-Jak zwykle. Zajmę cię innym tematem… Jak mój chrześniak?
-Rośnie, jak na drożdżach.- uśmiechnęłam się smutno- Zastanawia mnie tylko to dziwne słowo, jakie względem niego użył lekarz. Wilk.
Remus popatrzył na mnie uważnie.
-Wilk.- rzekł w końcu, ociągając się- Dobrze, że nie wilkołak. Wilk… To mi wygląda na…
-Na co?- zagadnęłam.
-Na… na nic.- wzdrygnął się- Na razie wolę o tym nie mówić. Chciałbym się mylić.
-Że co?! Ty wiesz, o co chodzi?! Mów!
-Nie. Nie mam dowodów. Poczekajmy.
-Ależ Remusie…
-Powiedziałem już.
Remus zmusił się do krzywego uśmiechu i położył dłoń na moim barku, po czym odszedł z zamiarem wmieszania się w tłum. Stałam jeszcze chwilę sama, zastanawiając się nad nim.
Robiło się wesoło. Goście zapominali powoli o trwodze i Voldemorcie, dyszącym nam w karki i trochę poluzowali. Stwierdziłam zatem, że błędem byłoby samotne przechadzanie się po ogrodzie z myślami i po kilkunastu minutach wróciłam, by znaleźć męża. Minęłam ryczących ze śmiechu Gideona, Edgara i Moody’ego, zabawiających się nawzajem dowcipami o mugolskich policjantach, Dorcas z Peterem, którzy przycupnęli razem w kącie, bardzo sobą zajęci, Marlenę, rozprawiającą z przejęciem z Alicją o kolorze ścian w domu i w końcu go namierzyłam: stał niedaleko parkietu, odgięty do tyłu przez śmiech, bo właśnie towarzyszący mu Fabian musiał opowiedzieć coś zabawnego. Podeszłam do nich wolno.
-Proszę o uwagę! James Potter prosi o chwilę dla niego!- krzyknął skądś rozbawiony Frank.
Zrobiło się względnie cicho. James wskoczył bez zbędnego cyrku na jeden ze stołów, po czym rozejrzał się po obecnych. Jego twarz rozjaśnił uśmiech.
-Otóż mam coś do ogłoszenia.- zrobił pauzę na dyplomatyczne wywalenie na wierzch garnituru zębów- To piękna uroczystość. Ślub naszych przyjaciół, Franka i Alicji.
Rozległy się wiwaty. James skłonił się teatralnie, jakby to on był Frankiem i Alicją.
-Życzę im, rzecz jasna, jak najlepiej, o czym doskonale wiedzą.- podjął- Pomyślałem jednak o tym, jak wielu tu jest obecnie ludzi. Wielu świadków. A ja mam komuś coś do powiedzenia. Przed wami wszystkimi tu obecnymi. Między wami stoi pewna dziewczyna…
Rozejrzał się. Wszyscy popatrzyli za jego wzrokiem na Lily, skuloną gdzieś skromnie pod ścianą pomiędzy Marleną i Alicją. Wytrzeszczyła oczy.
-Ta dziewczyna jest całym moim światłem.- rzekł spokojnie James, opuszczając aktorski ton- To znaczy, wróć. Całym światem. Ale światłem też jest. Doskonała to dla mnie okazja, Lily, ślub naszych przyjaciół. Tu, teraz, narodziło się szczęście. Myślę, że w tej sytuacji to najlepszy moment, by prosić cię tu i teraz, byś została moją żoną.
Ja i Syriusz popatrzyliśmy na siebie, jednomyślnie robiąc skrajnie euforyczne twarze. Rozległy się szmery podniecenia, Lily zaśmiała się i spłonęła rumieńcem, potrząsając rudymi lokami. Ktoś zaczął skandować “Zgódź się! Zgódź się!”, inni przyłączyli się do tego manifestu i w końcu wszyscy goście wypowiadali rytmicznie te dwa słowa. Lil ukryła twarz w dłoniach, zalewając się łzami. Syriusz i Fabian kiwnęli zgodnie, podeszli do niej, podnieśli na ramiona i wywindowali na stół obok wyczekującego okularnika. Lily śmiała się, płacząc ze wzruszenia, wszyscy zaczęli klaskać na ich cześć.
-Mój ty oszołomie!- zaszlochała, czochrając jeszcze bardziej czuprynę Jamesa, po czym on chwycił ją w ramiona i pocałowali się. Wiwaty wzmogły się.
-Jaka wzruszająca scena!- prychnął ktoś za mną. Obróciłam się.
-Czemu cię to nie cieszy, Aberforth?- zapytałam starca.
Prychnął.
-Musimy walczyć z Voldemortem.- burknął.
Przekrzywiłam głowę wolno i zmarszczyłam czoło.
-Przecież to też jest walka z Voldemortem. Miłość kontra nienawiść. Denerwuje cię, że tych dwoje spędzi ze sobą resztę życia w miłości?!- zdenerwowałam się lekko.
Prychnął znów, po czym odszedł, rzucając jedynie:
-Nie rozumiesz, Mary Ann. Nie zastanowiło cię, jaki ból przeżyje jedno, gdy drugie umrze?
Zostawił mnie z tą dość powalającą kwestią. Popatrzyłam znów na Lily i Jamesa, cieszących się sobą wciąż na stole. Śmiechy i radość zdawały się do mnie nie docierać. Wlepiłam wzrok w ucieszonego, niezwykle szczęśliwego Jamesa, po czym nawiedził mnie jego obraz nad trumną Lily. Nie, stały dwie trumny, bo James nie przeżyłby bez Lily. Nigdy by sobie nie poradził bez Lily, jest jak dziecko i do tego taki zakochany…
Przełknęłam ślinę, patrząc na tych dwoje.
-Co tam?- Syriusz podszedł, bardzo zadowolony z życia. Mina trochę mu zrzedła po chwili.
-Przytul mnie.- szepnęłam, pragnąc zapomnieć o wszechogarniającym strachu. Zaprowadziłam go tam, gdzie nie kręcili się ludzie i przylgnęłam mocno do Syriusza.
-Co jest, Meggie?- szepnął.
-Chciałabym zapomnieć. Przez chwilę. Tak bardzo się boję. Nawet przez sen…
-Cicho. Nic się nie stanie. Jestem tu.
Staliśmy tak bardzo długo, zdawać by się mogło wieczność. Narastał we mnie znów potworny strach o bliskich, nawet o Nicholasa, bezpiecznie leżącego pod ciepłą kołderką. Słowa Aberfortha rozwiały resztki nadziei i spokój, który tak mozolnie budowałam.
***
Do pomieszczenia zajrzał Syriusz, podkaszając rękawy czarnej koszuli.
-Już?- zapytałam, odejmując spojrzenie od Nicholasa.
-Jeszcze nie. Chciałem zajrzeć, by się przekonać, że wszystko gra.
-Remus miał być z Peterem już dziesięć minut temu!
-Cierpliwości. Zaraz przybędą.
Zirytowana, odjęłam Nicholasa od jego źródła pożywienia i zapięłam się pod samą szyję. Chwyciłam synka na ręce i wyszłam za Syriuszem z gościnnej sypialni domu Jamesa, naszej Kwatery Głównej.
-Nie uważasz, że Nicholas jest za mały, jak na trzymiesięcznego niemowlaka?- zagadnęłam.
-Dlaczego?- zdziwił się Syriusz.
-No, popatrz. Może powinien być tęższy?
Nicholas oderwał zamyślony wzrok od sufitu, po czym przeniósł go na Syriusza, marszczącego w zadumie brwi. Rzadko się uśmiechał, miał raczej nieprzytomny wyraz twarzy, ale teraz z pewnością nie było ku temu wątpliwości: zakwilił radośnie, otwierając na oścież bezzębną buzię. Zaczął coś gaworzyć, patrząc na tatę, który uśmiechnął się czule.
-Nie, z nim jest naprawdę wszystko w porządku, Meg.- parsknął Syriusz i pogłaskał synka po jasnych, miękkich włoskach, kręcących się na czubku głowy- Wszystko gra.
Weszliśmy razem do salonu. Przy stole siedzieli już członkowie Zakonu, oczekujący z naradą jedynie na Petera i Remusa, a sądząc po minach wszystkich, ci jeszcze nie dotarli.
-No, gdzie oni są?- zniecierpliwił się James, gdy ja i Syriusz usiedliśmy obok siebie. Podałam mu na kolana Nicholasa, którego objął czule w nadziei, że ten uśnie, co też wkrótce się stało.
-Mogło im się coś stać.- rzekła Emelina w idealnej ciszy, jaka zaległa.
-Nieodpowiedzialność i tyle!- warknął Moody.
-O przepraszam.- zacietrzewiłam się- Mój brat to wzór odpowiedzialności!
-Właśnie widzę!- prychnął Moody.
-Ja też! Bo właśnie przybyli!- ucieszył się właściciel domu, wyglądając na wczesno majowy zmierzch za oknem i pobiegł na powitanie.
Odetchnęłam z ulgą. Wiedziałam, że Remus by się nie spóźnił. Skoro mieli taki poślizg, musiało stać się coś strasznego.
Popatrzyłam z braku czegoś lepszego do roboty na małego brzdąca, drzemiącego bezpiecznie w ramionach taty, gdy drzwi za mną się otworzyły, a Marlena siedząca przede mną uniosła wąską, czarną brew, po czym zapytała swym wysokim głosem:
-Peter? A gdzie Remus. Przecież mieliście przybyć razem.
-Tak, wiem.- wysapał Peter, po czym opadł na siedzenie obok Lily, która pobladła.
-Czy coś mu się stało?- zapytała cicho Lil po chwili milczenia, jakie zapadło w salonie.
-Nie wiem i to jest cały problem.- rzekł Peter, śmiertelnie poważny- Wiem, że wyruszył na zachód w sprawie pracy subiekta. Potem mieliśmy się spotkać razem na jednym z zaułków niedaleko Tower of London. Nie stawił się.
Zaległa kłująca cisza.
-Remus nigdy się nie spóźnia…- rzekł ostrożnie Syriusz, zniżając głos.
-No, chyba, że ma poważny powód. Coś musiało go zatrzymać. Coś musiało się stać.
Peter popatrzył na mnie wymownie. Starałam się nie wpaść w panikę.
-Gdyby mój brat umarł, chyba bym poczuła. Odważę się to stwierdzić.- rzekłam, starając się uspokoić tym marnym przekonaniem.
Moody parsknął drwiąco. Nie skomentowałam. Wiedziałam, że mi nie uwierzą.
Siedzieliśmy dość długo, czekając na Remusa kolejne piętnaście minut.
-Może… Nie chce mi się wierzyć, żeby śmierciożercy załatwili Lunatyka.- rzekł wreszcie beznamiętnie James.
Popatrzyłam na nich uważnie. Wszyscy Huncwoci mieli przygaszone miny, jakby każdemu odrąbali rękę. Dotarło do mnie, jakim potwornym wydarzeniem dla nich byłaby śmierć któregokolwiek z nich. Ich szczęśliwe wspomnienia ze szkoły, długoletnia przyjaźń… Peter i Remus byli w dodatku sami, mieli poza najbliższą, wąską rodziną tylko siebie…
-Jest.- zerwał się James po kilkudziesięciu minutach napiętej, nerwowej ciszy i wypadł na korytarz. Wszyscy wyraźnie odetchnęli z ulgą.
Obróciłam się ku wchodzącemu z Jamesem Remusowi. Nie wytrzymałam i musiałam go przytulić bardzo mocno, toteż podbiegłam do niego. Był roztrzęsiony.
-Co się stało, Remusie?
-Wyglądasz źle…- rzekł Gideon od stołu z troską.
Istotnie, bladą twarz Remusa sperlił pot, on sam trząsł się spazmatycznie. Pokręcił głową.
Wymieniłam ze stojącym nieopodal Jamesem zdumione spojrzenia.
-Coś się stało, prawda?- szepnęłam wśród idealnej ciszy.
Remus w końcu odważył się odpowiedzieć:
-Tak. Stało się. Wróciłem do domu kilka godzin temu, by przed spotkaniem z Petem coś jeszcze wziąć… Z tym, że domu nie ma. Zostały tylko gruzy i parę kikutów spalonych drzew.
Zamarłam.
-A co z… Czy…- rzekłam ostrożnie wśród idealnej, nienaturalnej ciszy.
-Nie.- Remus zacisnął powieki- Ich ciała leżą na polanie. Śmierciożercy ich nie oszczędzili. Całej trójki. Ciotki, dziadka i taty.
71. Odwaga, lekkomyślność lub ciążowa zachcianka... Dodała Mary Ann Lupin Piątek, 31 Grudnia, 2010, 02:41
Przepraszam za zwłokę i życzę wszystkim bajecznego Sylwestra, pełnego uśmiechu i radości z powodu nowego rozdziału, otwartego w Waszym życiu!
A, i odtąd mogą się pojawić poważne skoki w czasie. Nie zdziwcie się, gdy nagle przeskoczę trzy miesiące. Postaram się, by wszystko było klarowne i nikt się nie zgubił, co to za miesiąc i rok.
-“Do szopy, hipogryfy, do szopy, wszyscy wraz…”
-SYRIUSZ!
-Słucham, złotko?
Przez drzwi do kuchni w domu Jamesa Pottera wejrzał czarnowłosy, przystojny dziewiętnastolatek o śniadej cerze i szarych, bystrych oczach.
Moje usta rozciągnęły się na jego widok w pełnym politowania uśmieszku, a ręce wsparłam na biodrach, przepasanych granatowo-białym fartuchem w kratkę.
-Może zamiast wyśpiewywać poprzeinaczane kolędy, byłbyś łaskaw pomóc Gideonowi i Remusowi z ozdabianiem choinki na górze?- spytałam ze stoickim spokojem.
-Przecież pomagam!- zacietrzewił się, po czym z trzymanego w długich palcach tekturowego pudła wyjął piernik i schrupał permanentnie- Właśnie niosę pierniki na choinkę!
-O ile doniesiesz to do salonu.- mruknęła Lily znad mięsnego puddingu, którego właśnie ozdabiała kandyzowanymi wiśniami- Nie zapowiada się.
-Powiedziałem, że będę pomagał przy piernikach.- zrobił świętoszkowatą minkę- Nie powiedziałem jedynie, jakiego charakteru będzie to pomoc. Pomagam zjeść.
Wsadził sobie bezceremonialnie piernikowy but do paszczy, przez co jego policzki zrobiły się śmiesznie kanciaste i spojrzał na mnie niewinnie.
-O czym gadka?- parsknęłam, po czym ziewnęłam.
-Zmęczyłaś się?- w głosie Lily wyczułam lekkie zaniepokojenie.
-Nie, tylko chce mi się spać. Ale to normalne w tym stanie.
Pogładziłam bezwiednie płaski względnie brzuch i uśmiechnęłam się łagodnie. Czułam delikatne, kruche stworzonko pod własnym sercem. Żyło i rozwijało się, by już do końca ozdabiać sobą moje długie dni życia.
-Szczęściara.- usłyszałam głos Lily- Glizduś, podaj mi sos żurawinowy…
-Się robi. Wingardium Leviosa.
ŁUP! Zachwiałam się, widząc wszystkie gwiazdy i osunęłam na ziemię.
-ODEBRAŁO CI ROZUM?!- łupnął Syriusz.
Nieco oszołomiona uniosłam się z podłogi.
-Meg, przepraszam!- pisnął Peter gdzieś z prawej.
Dłonie Syriusza uniosły mnie do postawy stojącej.
-Nic ci nie jest?- zapytał bardzo zatroskanym głosem- Wszystko gra? A jak tam mój brzdąc?
-Już wszystko w porządku, Syriuszu!- rozmasowałam głowę- To nie wina Petera…
-Nie jego wina?!- zagrzmiał- Żeby nie umieć sosjerki wylewitować po prostej linii!…
-Przepraszam, no!- jęknął Peter- Nie zawsze panuję nad różdżką.
-Zazwyczaj nie panujesz!- warknął rozsierdzony Łapuś- Zdzieliłeś właśnie moją ciężarną żonę sosjerką w łeb! Przewróciła się i jest oblana czerwonym sosem. Myślisz, że to miłe?!
-Przecież nic się nie stało!- zdenerwowałam się lekko- Żyję, jeszcze.
Syriusz popatrzył na mnie, jakby zobaczył pierwszy raz w życiu, po czym westchnął głęboko.
-Znowu jakaś jatka?
Remus wkroczył do kuchni i rzucił nam znużone spojrzenie, po czym odstawił zaklęciem dwa puste kubki po herbacie do zlewu.
-Jatka?! Nie wiem, o czym mówisz.- wzruszył ramionami mój mąż.
-Wiesz co, Łapo? Mam wrażenie, że tragizujesz nieco. Meggie jest spokojniejsza od ciebie!
-Hmm, ciekawe, dlaczego…- uśmiechnął się sarkastycznie, po czym wyciągnął przed siebie dłoń i zgiął kciuk- Po primo, to moje pierwsze dziecko…- zgiął palec wskazujący- Po secundo, mam ledwo dziewiętnaście lat…- zgiął środkowy palec- A po tertio, nikt mnie kuźwa jasna nigdy nie oświecił w domu, co się dzieje, gdy w kimś dojrzewa bezbronne życie!
-Dobrze, już dobrze, słoneczko!- James, który właśnie wkotłował się do kuchni, poklepał dyszącego Syriusza po łepetynie- Łączymy się w twoim bólu.
Syriusz popatrzył na niego naprawdę wątpiącym spojrzeniem.
-A tak w ogóle to kiedy powitamy na tym świecie wielmożnego Blacka?
-Chyba gdzieś pod koniec wiosny, maj lub czerwiec.- mruknęłam- Ale to tylko moje obliczenia. Nie wiem, czy zgodne z prawdą.
-Muszę się przygotować solidnie na to światowe wydarzenie.- zawołał okularnik wesoło- Mam nawet ponad pół roku, żeby przygotować przedmowę godną panicza, ale z poprowadzeniem czerwonego dywanika od hmm… Meggie, może być pewien problem.
-Rozumiem, że planujesz przejście mojego siostrzeńca lub siostrzenicy po tym czerwonym dywaniku zaraz po urodzeniu.- Remus uniósł brwi, okazując wręcz zdegustowanie- Gites.
-Tak, wejście Blacka to punkt obowiązkowy! Ma być dynamiczne i pełne ekspresji… Sądząc jednak po stanie ilorazu inteligencji dawcy plemnika, nie jestem pewien jednakowoż, czy panicz ZAKUMA, że ma rozwinięty czerwony dywanik wyłącznie dla siebie… Chociaż to dość symboliczny i wymowny czerwony dywanik.
-Wiesz, niewykluczone, że będzie dość zaabsorbowany, by nie dostrzec twojego czerwonego dywanika.- mruknął Remus zdawkowo.
-Myślisz?- James zamachał rękoma w bliżej nieokreślonych kierunkach- Nie no, wejście panicza nie może być takie… ni z dupy…
-A skąd, z nosa?!- prychnął Syriusz, masując bolące ramię, w które się właśnie uderzył.
-Wiesz, to jest pomysł!- ucieszył się Jim- Nieprzewidywalne! Finezyjne! Oryginalne jak łaciaty zadek mojej ciotki! Reasumując, wejście smoka godne samych Blacków! Już widzę nagłówek “Proroka”: “Potomek rodu Blacków przyszedł na świat przez nos pani Black”.
-Z dwojga złego, lepiej w tę stronę.- parsknął Remus.
-Dokładnie. Powaga!- pokiwał głową James- Zawsze lepiej jest usłyszeć “Mam cię w nosie!” niż “Mam cię w…”.
-Dobra dobra, mądralo!- Syriusz uśmiechnął się kąśliwie- Zobaczymy, co ja będę planował na narodziny twego pierworodnego.
-Czyżbym dosłyszał nutkę groźby?- James uniósł brwi- Abstrahując od faktu, mój pierworodny będzie tak niezwykłą istotą, iż nie sposób przygotować mu godne powitanie…
-Pozwolę ci w to wierzyć.- zmrużył oczy złośliwie Syriusz- Chociaż nie, masz rację. Z powodu deficytu na komórki tworzące mózg, które występowały u dawcy plemnika w szczątkowych ilościach będzie medyczną osobliwością. Pierwsze dziecko bez mózgu…
-Ha ha!- James posłał mu sardoniczny uśmieszek- Ale się wyćwiczył w erudycji, cwaniaczek.
-Tak myślałem. Połowy nie zajarzyłeś. Typowe.
James uchylił usta i zamknął je jak ryba. Zrobił tak kilka razy, patrząc na Syriusza, jakby zobaczył go pierwszy raz w życiu, po czym otwarł usta i zaryczał na cały regulator:
-JINGLE BELLS, JINGLE BELLS, JINGLE ALL THE WAY!!! Everybody, śpiewamy!!!
Remus i Peter wymienili rozbawione spojrzenia, a Syriusz ryknął psim śmiechem. James, rycząc wciąż świąteczną piosenkę, wyszedł z kuchni. Lily westchnęła, po czym uniosła oczy ku górze i uśmiechnęła się z rozbawieniem, dalej dekorując pudding.
-Odebrałem to jako subtelną zmianę tematu!- parsknął Syriusz, po czym uśmiechnął się czule, chwycił szklankę, na dnie której pływało kilka kropel ajerkoniaku i przytknął ją do mojego brzucha, a do jej spodu przyłożył swoje ucho. Moją twarz rozjaśnił uśmiech.
Widziałam, że Remus też uśmiechnął się na widok Syriusza słuchającego przez szklankę bicia maleńkiego serduszka swojego dziecka.
-Siema, brzdącu!- szepnął Łapa- Jak leci? Ale mu bije serce!
-Jak? Ja też chcę posłuchać!- ucieszył się Peter.
-Bardzo szybko, jakby było przestraszone.- wyjaśnił wolno Syriusz- Nie ma się czego bać…
-Kiedy zasiądziemy wszyscy do kolacji świątecznej? Ja chcę spróbować puddingu Lily!- Remus powąchał smakowity pudding i oblizał się ze smakiem.
-Sio!- zaśmiała się Lily i odepchnęła skamlącego Remusa na bok.
-To chociaż dajcie mi posłuchać tego rozkosznego bobasa w mojej siostrze! Przesuń się, stary, ty już się nasłuchałeś!
-Trochę mniej przedmiotowo!- nadął się Syriusz- “Rozkoszny bobas w mojej siostrze”?! Co to ma być, w ogóle?! Obcesowy jesteś, Lunatyku! A na kolację czekamy, aż Joanne i Benjamin przybędą z warty, tak mówił mi Dumbledore na korytarzu.
Lily i ja popatrzyłyśmy na siebie nieco skonsternowane, a Remus wbił wzrok w podłogę.
-Tak w ogóle to dziwnie musisz się czuć z faktem, że twoja była została przyjęta do Zakonu, mam rację?- zagadnął Peter Remusa. Ten drgnął konwulsyjnie.
-Nie no, czuję się wprost świetnie! Luz blues glanc pomada…- burknął do butów.
Ja i Lily popatrzyłyśmy na niego ze smutkiem. Wiedziałam, jak bardzo Joanne Remusa zraniła, przez to jej obecność nie była nigdy przyjemna. Rozmawiała w Zakonie z innymi kobietami, głównie z Marleną i Dorcas, ale nie zadawała się ze mną, Lily i Alicją, bo zawsze było między nami napięcie.
-Jeeeemy!- to Fabian wetknął uradowaną, rudą głowę do kuchni- Przybyli wszyscy, zbierzemy się w salonie przy choince! Weźcie, pomogę wam, dziewczyny.
Ja, Lily i Fabian wylewitowaliśmy parę półmisków z kuchni, by zanieść potrawy na stół.
W salonie zgromadziła się brać Zakonu, gaworząc beztrosko i wesoło, ignorując wrzaski zezłoszczonego Jamesa, który potrząsał ogłupiałym, złotym elfem, próbując go nauczyć kolędy, co chyba niezbyt mu wychodziło, sądząc po załączonym obrazku. Obecnie krzyczał coś w stylu:
-NIE! Tekst brzmi “Pokój niesie ludziom wszem”, nie “Pacany się lubią wszą”!
Panował gwar i wszyscy jakby zapomnieli, że za murami domu Jamesa jest zimno i ciemno, gdzieś tam czai się Voldemort, dla którego Święta nie mają najmniejszego znaczenia…
-To gdzie jest Joanne i Benio?- zapytał ze zdziwieniem Peter mijanej Dorcas.
-Nie wiem, słyszałam, że ktoś wchodził do hallu, ale Dumbledore tam poszedł i jeszcze nie wrócili… Ciekawe, może omawiają w trójkę tą wartę?- zapytała Dorcas.
-Niech się pospieszą.- burknął Remus- Żołądek buntuje mi się.
Do rozbawionego salonu wszedł Dumbledore i Ben Fenwick. Byli bladzi jak ściany.
Zaległa cisza.
-Coś się stało, prawda, Albusie?- zagrzmiał Moody z drugiego kąta salonu.
-Mieliśmy wartę i dopadli nas śmierciożercy.- rzekł rozedrganym głosem Benjamin- Jo została zabita przez jednego z nich.
Uśmiechy spełzły wszystkim równo z twarzy. Popatrzyłam na Remusa, bladego, jak ściana, przełknęłam ślinę i już wiedziałam, że ta kolacja wigilijna jest zupełnie bez sensu.
***
-I wiesz… Będzie doskonałym graczem quiddicha! Czuję to w kościach.
-Albo doskonałą graczką.
-A na pierwsze urodziny kupimy mu miotełkę, prawda Meg?
-Albo jej.
-Masz rację. Jedna, wielka niewiadoma. Już nie mogę się doczekać!
Syriusz uśmiechnął się błogo, zawiesił różdżką przy dystyngowanym żyrandolu ostatnią fioletową sylwetkę czarownicy na miotle, wyciętej z lśniącej, sztywnej folii. Lśniące figurki dyndały delikatnymi ruchami pod stropem, rzucając błyski na ściany w pączki róż.
Westchnęłam, położyłam dłoń na brzuchu i podeszłam do okna dziecinnego pokoju, w którym staliśmy. Na zewnątrz, pomimo lutego, nie panowała zamieć. Wrzosowiska były takie same, jak wtedy, gdy pół roku temu przybyłam tu po raz pierwszy, z wyjątkiem paru szczegółów: na drzewach nie rósł ani jeden, najmniejszy nawet listek, a mgła była silniejsza i zalewała białym mlekiem horyzont. W zasadzie, poza ogrodzeniem i wiązami przy głównej, równoległej do domu alei nie było nic widać z wrzosowisk, tak gęsta była ta mgła.
Ogarnęły mnie jakieś przykre myśli. Żachnęłam się cicho, odganiając je za wszelką cenę. Nie chciałam martwić się na zapas, by dziecku nie było nieprzyjemnie.
Pogładziłam uspakajająco brzuch, dając do zrozumienia, że nic złego się nie dzieje. To było kłamstwo. Doskonale wiedziałam, że działo się wiele złego. Chociaż od września minęło pół roku, wielokrotnie doświadczaliśmy w dorosłym życiu tego, jak wiele złego się dzieje.
Doświadczyłam nieprzyjemnego, ostrego ukłucia strachu, jaki towarzyszył mi od czasu do czasu, gdy tylko zastanowiłam się nad całym moim życiem. Odkąd prawie dwa miesiące temu Joanne została zabita przez śmierciożerców, nasze życie zmieniło się nieco. Atmosfera w Zakonie uległa jakiemuś czarnemu cieniowi. Przerażało mnie, że śmierć jest tak niedaleko, krąży nad moimi bliskimi, wciąż nienasycona, wciąż spragniona...
-Co jest?
Poczułam dłoń Syriusza na moim ramieniu. Jej właściciel stanął obok mnie, obserwując z ponurą miną okno. Popatrzyłam na kochany profil.
-Syriuszu…- szepnęłam żałośnie.
Uśmiechnął się ponuro i przeniósł na mnie uważny wzrok.
-Wiedziałem, że coś cię trapi. Zaryzykuję stwierdzenie, że to coś, co trapi nas wszystkich.
Kiwnęłam lekko głową. Wymieniliśmy zmartwione spojrzenia.
-Jest wiele rzeczy, które mnie trapią.- rzekłam cicho- Wiele.
-Pewnie wszystkie sprowadzają się do tego samego aspektu. Co na przykład?
-No… na przykład… Boję się czyjejś śmierci.- szepnęłam- Bardzo się boję śmierci, ale nie swojej. Mam wrażenie, że członkowie Zakonu znikną następnego dnia, iż wszyscy z góry skazani są na śmierć. Ktoś w końcu poniesie śmierć… Jak Joanne.
-Meg, no co ty!- Syriusz przygarnął mnie do siebie- Nie damy się! Jo… Mnie też jest jej żal, chociaż zraniła dogłębnie Luniaczka… Ale jesteśmy silni! Nie damy się śmierciożercom i Voldemortowi! Do tej pory nic nam nie zrobili!
-Ale do tej pory mieliśmy jedynie jedną niebezpieczną misję, Syriuszu!
-Eee tam! Śmierciożercy są durni i niewykształceni, a Voldemort rzadko kiedy im towarzyszy. Jest zbyt cenny. Zobaczysz, za rok będziesz się z tego śmiała, gdy tylko Voldemort zostanie pokonany a na świecie będzie znów bezpiecznie.
-A jeżeli ktoś przypłaci to bezpieczeństwo życiem?- jęknęłam cicho, czując pieczenie powiek- Ktokolwiek… Remus, Lily, nasze bezbronne dziecko, czy… czy ty, Syriuszu…
-Nie wolno ci tak mówić! Nic się nie stanie, zobaczysz!
Nie uwierzyłam mu, bo jego twarz niedostrzegalnie drgnęła konwulsyjnie.
-Zobaczysz, Meggie!- zamaskował chwilę słabości uśmiechem- Będziemy tu żyli po ostatnie dni. Czy cokolwiek mogłoby nas spotkać na tym odludziu? Wychowamy razem gromadkę dzieciaków, w cieple i bezpieczeństwie. Zobaczysz.
Zrobiłam niezbyt przekonaną minę, a potem zadałam szeptem najprostsze pytanie:
-Obiecujesz?
-Obiecuję.
-Musisz mi wybaczyć.- znów przeniosłam wzrok na ponure okno- To moja udręka. Strach przed twoją śmiercią. Nawet nie wiesz, jak się tego boję. Nie chcę cię stracić. Nigdy.
Kątem oka dostrzegłam, że Syriusz lekko osłupiał. Zdałam sobie sprawę, że nigdy wprost nie powiedziałam mu, że cokolwiek do niego czuję.
-I do tego te wątpliwości… Czy na pewno dobrze zrobiliśmy?- dodałam szeptem.
-Co dobrze zrobiliśmy?- otrząsnął się z letargu.
-No…- zawahałam się- Chodzi o nasze dziecko. Boję się wydawać je na ten straszliwy świat. Tu je czeka tylko strach, ból, cierpienie, utrata bliskich… Może zostanie sierotą…
-Meg, przestań, proszę!- zdenerwował się lekko- Nie przerażaj mnie. Będziemy je strzegli. W życiu zawsze spotyka człowieka ból, gdybyśmy się tak mieli zapobiegliwie zastanawiać nad zlitowaniem nad nienarodzonymi dziećmi, nigdy żadne by się nie narodziło, bo wszystkie chcielibyśmy strzec! Nie, to dziecko będzie naszą nadzieją, nie czujesz tego? I na pewno nie zostanie sierotą, już ja o to zadbam. Na pewno… wszystko będzie dobrze…
Głos Syriusza lekko zadrżał, po czym mój mąż mnie puścił.
-Muszę iść na zajęcia z praktyki aurora. Przyniosę ci notatki, jak zwykle.
Powiedział to, nie patrząc na mnie.
-Uważaj na siebie…- szepnął- Wrócę za dwie godziny, kotek.
Cmoknął mnie w czoło czule, jak zawsze, po czym wyszedł z dziecinnego pokoju. Westchnęłam, patrząc na miejsce, w którym znikł. Przyszło mi do głowy, że wylaniem swoich trosk i żalu obudziłam również jego wątpliwości i obawy. Teraz wiedziałam już, że Syriusz również bał się pojawienia swojego dziecka na tym świecie. Nie ze względu na kwestie wygodnictwa czy innych aspektów, ale właśnie ze strachu.
Wyczułam delikatny ruch po wewnętrznej ścianie brzucha. Dziecko przesuwało stópką po łożysku. Powtórzyło to z dwa razy, po czym odprężyło się i zapadło w drzemkę. Jego serduszko biło żwawo, czekając wciąż na wielki dzień, gdy zobaczy mamę i tatę. Mały Black… Synteza moja i Syriusza. Owoc naszej miłości i jedności…
Pogładziłam brzuch, czując falę jakiejś odwagi i chęci obrony naszego maleństwa.
W salonie krzątał się przy popołudniowej herbacie Niuniek.
-Jest piąta, pani!- zaskrzeczał- Podał Niuniek herbatę i zaparzył ziółka!
-Dziękuję, Niuńku.- uśmiechnęłam się blado do skrzata domowego i usiadłam ostrożnie na kanapie, biorąc do ręki filiżankę z parującym płynem.
Kiedy zostałam sama, szepnęłam do brzucha smutno:
-Nie wiem, czy to był dobry pomysł, byś pojawiał się w tej rzeczywistości. Zrobimy wszystko z tatą, byś był szczęśliwy. Nikt cię nie skrzywdzi, obiecuję.
Pogładziłam czule moje dziecko. Poczułam, że głęboko śpi, nieświadome niczego.
Wbrew moim obawom, Syriusz powrócił, cały i zdrów, jak co wieczór, przynosząc mi nowe notatki ze studiów i przyprowadzając ze sobą paru gości, co nie było dziwne, bo we Wiązowym Dworze gościliśmy kogoś przynajmniej dwa razy w tygodniu.
Do salonu wkroczył ku mojemu zdziwieniu sam Dumbledore, Lily i James oraz Frank i Alicja, czyli wszyscy młodzi adepci sztuki aurorów, jakich znałam (oczywiście, wyłączając z tego grona dyrektora Hogwartu). Ich obecność nie zdziwiła mnie, często po wykładach Syriusz i ja zabieraliśmy naszą brać do domu, albo któryś z nich brał nas wszystkich do siebie, jednak obecność Dumbledore’a nie wróżyła dobrze.
-Dzień dobry, profesorze.- uśmiechnęłam się- Witajcie, Lily, James, Franku i Alicjo.
-Moje uszanowanie, pani Black!- James wyszczerzył się do mnie, poprawił okulary i poklepał przyjacielsko po plecach- Jak się ma mały panicz?
Przytknął ucho do mojego brzucha.
-Jak tam, młody?!- zawołał. Parsknęłam.
Czułam, chociaż nie do końca wiedziałam skąd, że moje dziecko wciąż smacznie spało.
-No, zbyt rozmowny to ty nie jesteś!- nadął się James, udając obrażonego grubiaństwem małego Blacka.
-Już dawno nauczyłem go, by nie gadał z takimi łosiami, jak Potterowie.- parsknął Syriusz.
James zrobił ostentacyjnie obrażoną minę.
-Ale butę odziedziczył po tobie, Łapo…
Lily lekko go odtrąciła i stanęła przede mną.
-Jak tam maleństwo?- zapytała z uśmiechem.
-Dobrze.- odwzajemniłam- Jest niezwykle spokojne. Spodziewałam się czegoś innego.
-Jak to mugole mówią, nie taki diabeł straszny…- rzekł pogodnie Dumbledore- Jeżeli można, napiłbym się brandy. A ty, Frank?
-Dziękuję, chętnie.- kiwnął głową Frank, po czym popatrzył na Alicję wymownie. Ta drgnęła i wyciągnęła ze skórzanej torby małe koperty w liczbie czterech.
Jedna podleciała do Dumbledore’a, jedna do Jamesa, jedna do Lily, a jedna do Syriusza, który kiwnął na mnie i powiedział:
-Jest zaadresowana do nas obu, Mary Ann.
-Przeczytajcie je.- zachęcił nas Frank i wymienił z Alicją rozpromienione uśmiechy.
-Zaproszenie na ślub!- zawołał James- Kurna Icek, w mordę skolopendry…
-Gratuluję!- ucieszyłam się.
-To za miesiąc!- zdziwił się Syriusz- Dość późno rozdajecie zaproszenia.
-Cichaj! Nie psuj tej wzniosłej chwili swymi chłodnymi kalkulacjami!- jęknął James.
-Tak, Syriusz ma rację, po prostu dość trudno ustalić termin.- Frank uśmiechnął się łagodnie- Wiecie, Zakon i te sprawy… Człowiek nie wie, czy żenić się już teraz, czy poczekać jeszcze.
-Odkrywa się, że każdy dzień jest na wagę złota, bo tak łatwo je stracić.- mruknęłam.
Zaległa dość przykra, trudna cisza.
-Och, no dobra. Koniec już.- mruknął Syriusz uspokajająco i klasnął w dłonie- A ty, Jim?
-Co: Jim?- zdziwił się Rogaś.
-Kiedy od ciebie otrzymam zgrabną, słodziutką kopertę o różowym zabarwieniu?
Rogacz uniósł brwi.
-Czyżbyś ostatnim zdaniem podważał moją niezaprzeczalną tożsamość mężczyzny?
-Coś w tym guście.- uśmiechnął się mściwie Syriusz.
-I co, może jeszcze liczysz na złote zdobienia w kształcie kokardek?!
-Jak najbardziej.
James zrobił ciężko urażoną minę.
-Dobra.- uciął w końcu dość piskliwie- Zapytam mojego słodkiego Peterka, co on na to.
-Panie dyrektorze.- zwróciłam się do Dumbledore’a, gdy mój bardzo dorosły, dziewiętnastoletni mąż zaczął kotwasić się ze swoim równie dorosłym, osiemnastoletnim kumplem- Co pana tu sprowadza, tak z ciekawości pytam? W zasadzie nie widzieliśmy się…
-Dwa miesiące, tak.- Dumbledore uśmiechnął się wesoło- I widzę, że dużo się zmieniło w twoim życiu. Niektóre z tych zmian chyba rzuciły na ciebie inne światło, nie mylę się?
-O, tak.- uśmiechnęłam się nieco niefrasobliwie- Teraz jest zupełnie inaczej, to prawda.
-Niestety, przyszedłem tu z pewnych ważnych względów.- Dumbledore spoważniał nieco- Oczywiście, na to jesteś gotowa. Zakon to w końcu nie przelewki. Tak naprawdę mam sprawę do Syriusza. Będzie mi już wkrótce potrzebny.
Strach ukłuł mnie w serce. Tymczasem chłopcy przestali się kotwasić i wszyscy usiedli.
-Tak, moi drodzy.- rzekł cicho Dumbledore- Czeka nas, niestety, kolejne zadanie. Będzie trudne i niebezpieczne. Jako, że nawet w Zakonie nie wszyscy o wszystkim naraz wiedzą dla bezpieczeństwa, prosiłem już po kryjomu parę osób o uczestnictwo w tym zadaniu. Potrzebuję jeszcze około trzech. Akurat dobrze się składa, że natrafiłem pod Kotłem na was. Chciałem prosić Syriusza o uczestnictwo, ze względu na przydatność jego pochodzenia.
-Dobrze, nie ma sprawy. Mogę się tego podjąć.- wzruszył ramionami Syriusz.
-To ja też idę.- rzekłam natychmiast.
-Nie, Mary Ann. Ty nie możesz iść na taką misję w tym stanie.
-Ależ Syriuszu…
-Powiedziałem już swoje ostatnie słowo!- rzekł ostro.
-To nie jest zbyt roztropne, Syriusz ma rację.- przytaknął Dumbledore.
Złożyłam dłonie na podołku, opuszczając głowę beznamiętnie.
-Może my pójdziemy z Jamesem.- zaproponowała Lily nieśmiało.
-Dobra, umowa stoi.- ucieszył się James- Nareszcie zrobię coś konstruktywnego.
-Czyli chcecie iść wy?- Dumbledore popatrzył na nich znad okularów połówek uważnie.
-Pewnie!
-A co to będzie za zadanie?- zapytałam niby od niechcenia.
Dumbledore poruszył się niespokojnie.
-Śmierciożercy zaczynają dziwnie się zachowywać. Ostatnio widywano ich w Ministerstwie, ukrytych pod kapturami albo pod wpływem Eliksiru Wielosokowego. Oczywiście, nie udało się ich ująć, chociaż, jak wiecie, Alastor znów ostatnio kogoś osadził w Azkabanie. Gromadzą się w miejscach, gdzie ukryte są pewne tajemnice…
-Departament Tajemnic?- zapytał nagle Syriusz.
Dumbledore kiwnął.
-To może być ich ewentualny cel. Myślę, że wciąż szukają tego czegoś, po co wyruszyli wtedy, pół roku temu do Brytyjskiego Muzeum. W Departamencie Tajemnic znajduje się mnóstwo bardzo niebezpiecznych przedmiotów. Śmierciożercy na pewno o tym wiedzą, a skoro odważają się iść aż pod nos naszej Minister, to oznacza to, że są zdeterminowani.
-No, już tylko spróbowaliby powiedzieć, że nigdzie nie idą…- mruknął James- Dopiero by dostali lanie, że miło…
-Rzecz w tym, że nie wiem, czego tak naprawdę szukają. Voldemort najwyraźniej potrzebuje czegoś. Trzeba śmierciożerców powstrzymać i w miarę możliwości dowiedzieć się, czego Voldemort szuka.
-Dostaniemy Veritaserum?- zapytała Lily.
Dumbledore kiwnął, po czym łyknął potężnie brandy ze szklanki.
-Bądźcie gotowi lada dzień. To kwestia tych kilku dni tego tygodnia.
Kilka godzin potem oderwałam wreszcie smętny, zezłoszczony wzrok od ciemnozielonych, łazienkowych kafelków, na których rysowały się jaśniejsze żyłki marmuru. Byłam zła i smutna, czułam się oszukana. Nie znałam konkretnej, jasnej przyczyny, dlaczego.
Wyszłam z wanny, słuchając pluskania wody, kapiącej z mojego ciała. Ubrałam koronkową, bogatą koszulę nocną i weszłam do naszej sypialni.
Syriusz, ubrany już w same spodnie piżamowe leżał na łóżku, wlepiając zamyślony wzrok w baldachim. Posłałam mu chmurne spojrzenie i nie zaszczyciłam nawet uśmiechem.
-Co jest? Co to za mina?
Nie odpowiedziałam, poprawiając aksamitną poduszkę po czym położyłam się na prawym boku, plecami do męża, ostentacyjnie dając do zrozumienia, że nie jestem pokojowo nastawiona do niego w tej chwili.
-Mary Ann?- poczułam, że obrócił się do mnie- No powiedz, co jest?
-Nic.- warknęłam.
Westchnął po chwili ciszy.
-Chodzi ci o tą misję? Nie chcesz, żebym w niej brał udział? Przecież mogę się przydać!
-Nie zastanowiłeś się, że może będzie mnie to kosztować utratę ogromu zdrowia?- burknęłam- Już widzę, jak pogodnie siedzę w domku kręcąc złotą nić na moim kołowrotku z błogim uśmiechem, błąkającym się na ustach i ze świadomością, że ty może za pięć minut pożegnasz się z tym światem. Miłe, prawda? Poza tym, mogłeś na mnie nie warczeć przy wszystkich. Było mi bardzo głupio.
-Przecież na ciebie nie warknąłem!- zaperzył się.
-Warknąłeś.
-Nie zrobiłem tego w złej wierze! Nie chcę cię narażać, za to wiem, jak uparta potrafisz być, więc musiałem krótko i zwięźle się wyrazić. Dla twojego dobra.
-Pewnie.- sarknęłam cicho- Wszystko zawsze dla mojego dobra.
-Jak wiesz lepiej, to nie będę cię próbował nawracać na błędne ścieżki!- warknął, po czym obrócił się do mnie plecami i poszliśmy spać, bocząc się jedno na drugie.
Dumbledore nie kłamał, bo wezwanie, by Syriusz wypełnił zadanie przyszło niedługo, w walentynki. Myśląc nad tym, iż los byłby wielce niesprawiedliwy, gdyby pozbawił mnie męża i ojca mojego dziecka akurat w walentynki, patrzyłam oburzonym spojrzeniem znad kołowrotka w sypialni na Syriusza, poprawiającego przy oknie białe mankiety koszuli. Panowała nieprzyjemna, bolesna cisza pomiędzy dwójką pokłóconych małżonków.
Na odchodnym rzucił mi jeszcze zrezygnowane spojrzenie i mruknął:
-No, to do zobaczenia, Mary Ann.
-Syriuszu, czekaj!- rzuciłam, pokonując dumę i honor, bo nagle ogarnęło mnie nieprzeparte wrażenie, że widzę go po raz ostatni. Głupio byłoby zatem, gdybyśmy pożegnali się w gniewie. Podbiegłam do niego i przytuliłam się mocno do jego pachnącej, czarnej marynarki. Zdumiony, odwzajemnił uścisk.
-Bądź ostrożny, błagam. To mnie przeraża.
-Wiem. Dlatego będę ostrożny.
-Czuję, że coś się wydarzy.- szepnęłam rozedrganym szeptem.
-Nic się nie wydarzy.- zbagatelizował- Żegnaj.
Pocałował mnie delikatnie w usta i już go nie było. Pełna trwogi zasiadłam z powrotem do kołowrotka, snując złotą, piękną nić.
Zabiją mi go, no! A przecież to ojciec tego bezbronnego maleństwa pod moim sercem…
Prychnęłam, obserwując bez specjalnego zainteresowania lśniącą nić. Oczami wyobraźni widziałam martwe, stalowoszare oczy Syriusza i siebie samą, ubraną w czarne tiule, stojącą nad nagrobkiem gdzieś w ogrodzie. O ile w ogóle wydadzą mi jego ciało…
Czułam niezwykłe napięcie, dziecko zaczęło kopać mnie stópkami w brzuch. To jest chore.
Ogarnęło mnie swego rodzaju zdziwienie. Jeszcze rok temu w walentynki wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Wtedy poszłam z Syriuszem do Hogsmeade, a Lestrange zerwał ze mną. Wtedy to był koniec świata, a teraz? Tamtego dnia w ogóle by mi nie przyszło do głowy, gdy tak leżałam, rozpaczając nad utratą chłopaka, że za okrągły rok będę w ciąży i to do tego z tym znienawidzonym, niechcianym Syriuszem.
Przędłam dalej, zaciskając usta ze złością. Nie, on powinien tutaj być, zabiją go. Mojego kochanego Syriusza…
Wstałam gwałtownie, bez zastanowienia żwawym krokiem wyszłam z sypialni, z zaciętą miną kierując się ku wyjściu z domu, by sprowadzić męża z powrotem do mnie.
-Pani! Na zewnątrz panuje mróz! Proszę nie wychodzić!
To Niuniek, niespodziewanie pojawił się przy moim boku, gdy otworzyłam frontowe drzwi, by wyjść na lutową noc. Zacisnęłam usta mocniej.
-Idę, Niuniek. Po Syriusza.
-Nie, Niuniek zabrania…
-Niuniek! Muszę wyjść, rozumiesz?
Niuńkowi oklapły uszy i wiedział, że przegrał tę krótką bitwę.
-Pani, proszę wziąć chociaż pelerynę!- zapiszczał dyplomatycznie- Niuniek poda…
Podreptał do wieszaka z przerażeniem w oczach, przy okazji potykając się o uszyska do ziemi. Zdjął dla mnie czarną, aksamitną pelerynę z kapturem.
-Dzięki.- rzuciłam na odchodnym i zarzuciłam na siebie ubranie, po czym wyszłam.
Niebo zakryte było ciemnymi chmurami, zakrywającymi gwiazdy. Mój oddech natychmiast przemienił się w parę, poczułam też irracjonalny strach i chęć wejścia z powrotem do domu. Po chwili stłumiłam to w sobie, potruchtałam alejką, by teleportować się przed furtką.
W okamgnieniu znalazłam się na jakiejś odludnej ulicy Londynu, kilka przecznic od wejścia do Ministerstwa. Zdałam sobie nagle sprawę, jak idiotycznie głupią rzecz wyczyniam.
-Zabiją mnie za to.- szepnęłam do siebie, po czym przylgnęłam do ściany, by wyjrzeć na oświetloną złotym światłem latarni ulicę bez żywej duszy. Było nieprzyjemnie cicho, co mi się wcale nie spodobało.
-Szaleństwo. Nieodpowiedzialność.- wydęłam wargi, czując jakąś dziecięcą radość- Nie bój się, maleństwo, wszystko gra…
Położyłam uspokajająco dłoń na brzuchu, czując jednocześnie napięcie wszystkich nerwów. Ruszyłam po chwili wyludnioną uliczką pogrążoną w ciemności pomimo żółtego światła. Zdawałam się nie odczuwać mrozu lutego, drżałam po prostu z podniecenia i strachu o męża i dziecko. Odganiałam od siebie myśl o powrocie, czujnie obserwując świat spod kaptura peleryny. Musiałam zapewne wyglądać, jak wampir, czy coś w ten deseń, więc dziękowałam losowi, że mugole nie kręcili się po ulicy.
Za to ktoś inny się po niej kręcił…
Zobaczyłam bowiem wysoką postać kilka jardów przede mną. Miała pelerynę.
Zatrzymałam się raptownie, czując, że czubki palców zrobiły się lodowate. Wiedziałam, że członkowie Zakonu są teraz najprawdopodobniej pod siedzibą Ministerstwa, dwie przecznice dalej.
-No no no.- uśmiechnął się Rabastan Lestrange- Pani Black sama spaceruje sobie po ulicach.
-Na spacer poszłam.- odparłam hardo piskliwym, pretensjonalnym głosem bez mrugnięcia.
-Czyżby?- uniósł nieznacznie brew- Na spacer. Sama? A mężuś?
-Mężuś…- spojrzałam w bok, myśląc, co mężuś mógłby teraz robić- Śpi w domu.
-Naprawdę?
-A co, nie wolno mu?- szczeknęłam- To wolny kraj, jak chce, to niech śpi.
Ręce zupełnie mi już zdrętwiały z przerażenia. Rozmowa wyglądała pozornie na normalną, ale wiedziałam, że obecność śmierciożercy niedaleko Ministerstwa nie wróży dobrze. Ich liczba rzadko kiedy wynosiła jeden, w pobliżu musieli kręcić się inni…
-Śpi? Ciekawe, czym się tak zmęczył…- rzekł bardzo wolno Lestrange.
-Ogród kopał.- wypaliłam natychmiast, cofając się jak najmniej dostrzegalnie.
-No tak.- złowrogo przekrzywił głowę w bok- Bogacze zwykle cierpią na brak służących. Sami muszą odwalać całą robotę, prawda, Mary Ann?
Przełknęłam ślinę, cofając się jeszcze.
-Na całe szczęście nie wszyscy.- rzekł prawie serdecznie- Niektórzy, jak na przykład ja, mają się kimś wyręczyć, by zostawić dla siebie resztki przyjemności…
Powoli począł się zbliżać, przybierając przerażającą wręcz minę.
-Mogę marnować mój czas na spacery po Londynie…- szepnął z pewną dozą niewinności w głosie, która w miarę jego wypowiedzi zmieniała barwę- Mogę rozmawiać z przyjaciółmi… Mogę rozmawiać z wrogami… Mogę na nich polować…
Wykonał charakterystyczny ruch ku paskowi.
Błyskawicznie puściłam się w długą, czując jedynie determinację, by dotrzeć do Syriusza, pod Ministerstwo.
-DRĘTWOTA!
Zaklęcie wyżłobiło w chodniku przy mojej stopie pęknięcia. Pisnęłam, nagle skręcając w inną ulicę. Gdy rzuciłam się nią pędem, już wiedziałam, że nic z tego…
-EXPELLIARMUS!!!
Poczułam pchnięcie w sam środek pleców. Siła zaklęcia odrzuciła mnie do góry i w przód, obracając kilkukrotnie w powietrzu, po czym ległam na ziemi w oszołomieniu.
-HA!
Czułam jedynie przerażenie, że coś się stało przy uderzeniu dziecku. Zanim zastanowiłam się nad czymkolwiek innym, stanął nade mną uśmiechnięty mściwie Lestrange.
-Drętwota.- szepnął.