61. Hura. Bawimy się. Dodała Mary Ann Lupin Niedziela, 05 Września, 2010, 13:06
Witam jeszcze więcej nowych nicków!
Mam nadzieję dodać za tydzień nową notkę. Ale wybaczcie mi, jeżeli mi się nie uda napisać. To wszystko przez pewnego osobnika płci przeciwnej, goszczącego w moim umyśle ostatnio non stop, przez co niespecjalnie wychodzi mi skupienie na czymkolwiek innym, w tym pisaniu.
-Co jest? Czemu oni tu chcą wejść?
Severus przygryzł wąskie wargi. Staliśmy wszyscy co do jednego w gabinecie Dumbledore’a. Co jakiś czas pomieszczenie oświetlał zielony blask od kominka, gdy kolejny uczeń zniknął w płomieniach. Huncwoci, Lily i Alicja oraz Joanne skupili się razem pod jednym z bardzo wysokich, strzelistych, gotyckich okien i rozglądali się naokoło. Ich twarze wyrażały różne emocje, od gniewu po zaniepokojenie.
-Nie mam pojęcia. Wiem jedynie, że im się to nie uda. Zamek jest doskonale strzeżony i w żaden sposób nie wleźliby na jego teren. Nie rozumiem zatem, dlaczego dyrektor wysyła nas do domów…
-Może nie chce nas narażać?- szepnęłam- Wiesz, bądź co bądź, to są ludzie Voldemorta. Nie wydaje mi się, żeby było to coś godnego zlekceważenia, Sev.
-Masz rację. Ze zwolennikami Voldemorta nie wolno igrać, zapamiętaj!- szepnął, patrząc czujnie na boki.
Huncwoci z dziewczynami podeszli do kominka, gdy przyszła ich kolej.
-Meg!- zawołał do mnie Remus- Szybko!
-Pa, Sev! Miłych Świąt, jeżeli mogę się tak wyrazić. A więc zostajesz w zamku? Lepiej idź i ukryj się dobrze w dormitorium, jak kazał ci Dumbledore!
Przytuliłam go, nieco skrępowana.
-Nie musiałeś mnie odprowadzać.- szepnęłam cicho.
-Chciałem się z tobą pożegnać.- wyjaśnił kulawo- Wesołych Świąt. I przeżyj jakoś… sama wiesz co. Moje najszczersze kondolencje.
-Meg!- usłyszałam ostrzegawczy krzyk Jamesa. Odkleiłam się od Severusa i ruszyłam ku kominkowi. Nie było już Joanne.
Dziewczyny przytuliły mnie na pożegnanie i wskoczyły do paleniska. Lily posłała mi wymowne, nieco zatroskane spojrzenie i zniknęła w zielonym ogniu. Potem to samo uczynił Pet.
-No, teraz wy, Luniaku.- zadecydował James- My z Łapą na końcu. Nie wejdziemy przed niewiasty!
-Ha ha.- rzekł poważnie Remus- Ja zostaję, James. Przecież muszę dopilnować bezpieczeństwa.
-No tak, zapomniałem o twej chlubnej roli rycerza na koniu.- parsknął James- Pa, Meggie!
Rogacz stłamsił mnie w czułym uścisku i puścił mi oko. Black nie przytulił mnie, lecz jedynie zerknął wymownie w moją stronę. Jego oczy zabłyszczały chytrze.
-Do rychłego zobaczenia za trzy dni, Mary Ann…
Nie odparłam, tylko wskoczyłam do kominka, uważając na suknię. Przełknęłam ślinę, słysząc jego słowa w mojej głowie. Ostatni raz jestem w Hogwarcie jako wolna osoba…
-Epping Forest, Dwór Lupinów!
Mdłości, wywołane słowami Blacka pogłębiła podróż przez ruszty cudzych kominków. Wkrótce wypadłam na dywan w znienawidzonym, złotym salonie.
Otrzepałam ostrożnie uświnioną sukienkę i odgarnęłam loki, które wymsknęły się spod koka po dzikiej podróży w popiele.
-ŁEKHE ŁEKHE! Co to ma znaczyć?!
Podskoczyłam o dobrych parę cali do góry i obróciłam zszokowaną głowę za siebie.
Na sofie, obitej starym, wysłużonym, połyskliwym materiałem koloru żółtego siedziała kobieta, na oko po pięćdziesiątce. Była ubrana w staromodną, srebrną szatę z aksamitu, opiętą na jej potężnym cielsku. Miała na głowie porządny kok jasnych, nieco siwawych włosów. A piła herbatę, którą obecnie krztusiła się hałaśliwie, bijąc pięścią wielkości własnej głowy w potężną pierś. Jej olbrzymie ciało zajmowało trzy czwarte sofy, a więc tyle, co trójka ludzi. Twarz była brzydka, pomarszczona i rozlazła, usta pomalowała krwistoczerwoną szminką.
-Eee…- bąknęłam. Przez moment przyszła mi do głowy straszliwa myśl. Czyżby tata znalazł sobie kogoś na miejsce mamy?! Niemożliwe, załączywszy do tego wygląd rzekomej wybranki…
-Czego się tak gapisz?! Umiesz mówić w ogóle?- zaskrzeczała niskim, ochrypłym głosem, marszcząc twarz z pogardą- I co robisz w moim salonie? Proszę się natychmiast wynieść! Przez ciebie zakrztusiłabym się herbatą! WYNOCHA!
-Przepraszam, ale to jest MÓJ salon!- zawołałam, oburzona- Co za impertynencja!
-Twój, złotko? A jakim prawem, jeżeli można wiedzieć?! Mój stryj od strony matki zawsze powtarzał: dowiaduj się, co twój oponent mo…
-Mary Ann!
To tata wszedł i od kilku sekund przyglądał nam się, nie kryjąc zdumienia. Rozlazła pani na sofie uniosła się z wolna, otwierając usta, zdziwiona.
-A więc TO jest ta twoja córka, siostrzeńcze?!- zachrypiała nisko.
-Sios… siostrzeńcze?!- wydukałam.
-Tak, to jest właśnie Mary Ann, ciotuniu…- kiwnął sztywno.
Usłyszałam za sobą charakterystyczny odgłos i szybko odskoczyłam. Chwilę potem na podłogę wyleciał Remus, krztusząc się popiołem. Wstał, otrzepując się gorliwie.
-A to jest Remus.- wytłumaczył ojciec.
Mój brat zamarł w połowie otrzepywania prawego uda i potoczył dzikim wzrokiem po otoczeniu.
-Ten wilkołak?- nieznajoma zmierzyła go bardzo taksującym spojrzeniem- Jaki wymizerowany… Może ma gorączkę! Nie garb się, chłopcze! Jesteś zupełnie, jak twój ojciec, młodzieńcze! Mój dziad od strony matki tak się garbił, że pod koniec życia łaził z głową między kolanami, biedak. Dobrze, że szybko zszedł na okresowy zanik wątroby, wiesz, John, jak moja stryjeczna babka...
Remus przybrał minę, jakby ktoś wymierzył mu cios prosto w brzuch, po czym wybełkotał coś w stylu „Bdlmwplmd…”.
Ojciec zaśmiał się nerwowo, zacierając ze zdenerwowania ręce.
-Kim pani jest?- wciąż patrzyłam na nią z niekłamanym zdumieniem.
-Och, dziecko, jestem ciotką waszego ojca. Ciotunią Mathildą!
-Ciotunią Mat…- wymamrotałam. Przenigdy nie słyszałam o ciotuni Mathildzie.
-Tak, kochanieńka. I przyjechałam się zająć tym biednym, schorowanym młodzieńcem…
Podeszła do ojca i poklepała go łapą po policzku z taką siłą, że prawie legł na podłodze. Remus odetchnął dyskretnie. Pewnie przez moment pomyślał, że chodzi o niego.
-… oraz tobą, droga panno! Ślubny kobierzec-tu potrzeba kobiecej pieczy nad tym wszystkim!
Remus posłał mi nieco współczujące spojrzenie.
-Ja przejmuję ten dom po śmierci kochanej Rei! Zaopiekuję się wami wszystkimi!- zaskrzeczała.
Ja i Remus popatrzyliśmy na siebie wymownie za plecami ciotki Mathildy, która właśnie capnęła nieszczęsnego ojca pazurami za twarz, miażdżąc ją i skrzecząc, że jest za chudy i mizerny.
-John, już ja cię dokarmię! Nie będzie tak! Nie skończysz, jak mój stryjeczny bratanek, oczywiście ze strony matki, nie ten od ojca, ze skurczonym żołądkiem i w piachu. Młoda damo!
Podskoczyłam, czując skurczenie własnego żołądka.
-Znasz zasady?
-Eee… Co?- bąknęłam tępo.
-Mary Ann!- syknął ojciec zza jej potężnych barów tak, by nie słyszała- Mów „Słucham”!
-Tak myślałam.- wychrypiała kwaśno- John, nie kształciłeś jej pod kątem zaręczyn?! Jak mogłeś popełnić tak poważne niedociągnięcie?! Nigdy nie zapomnę ślubu mojej koleżanki z Hogwartu. Jej mąż był niedouczony i popełnił straszliwy błąd, gdyż podczas nocy poślubnej zamiast…
-Ciotuniu Thildo! Może herbatki?- zagadnął szybko ojciec, czując niebezpieczeństwo.
-Dobrze, John. Ja przyniosę. I postarajcie się o dobrego skrzata domowego, jak ta panna wyjdzie za młodego panicza Blacka, synek!
I wyszła. Ojciec otarł spocone czoło, po czym z cichym jękiem opadł na sofę. Patrzyłam na jego trzydziestosiedmioletnią twarz. Przez kilka miesięcy od śmierci mamy jego czarne jak smoła włosy pobielały prawie w połowie. Siwy miał też niedbały zarost, którego wcześniej u niego nie widziałam. Nabawił się zmarszczek, a na czubku głowy powstała mała łysinka.
-Tylko spokojnie… Dzieci, czemu nie ma was na balu w szkole?- mruknął, znużony.
-Bo śmierciożercy zaatakowali Hogwart, tato…- odparł Remus cicho i zdjął pelerynę od wiekowej szaty.
-Co?!- ojciec przeraził się nie na żarty, po czym wstał i zaczął krążyć ze zdenerwowania po salonie. Ja i Remus obserwowaliśmy w milczeniu jego nerwowe kroki.
-Nic się nie stało. I tak by się nie dostali.- pocieszyłam go- Dumbledore po prostu uznał, że nie będzie nas w to mieszał, dla naszego bezpieczeństwa. A po rzeczy polecimy jutro.
Tata popatrzył na nas nieco dzikim, spłoszonym spojrzeniem szaleńczych oczu. Tego również nie posiadał przed śmiercią mamy.
-Sam nie wiem, co o tym sądzić… Mary Ann, a skąd ty wytrzasnęłaś suknię?!
-Pani Black mi przysłała, jej syn ją poprosił…- wytłumaczyłam niechętnie.
-Tak za darmo?! Doskonale. Widzisz? Tylko bez żadnych chwytów poniżej pasa, jesteś im coś teraz winna…- popatrzył na mnie ostrzegawczo i pogroził palcem. Spuściłam wzrok na upaprane popiołem buciki. Tata miał rację- Zresztą, o niczym innym nie myślę od jakiegoś czasu jak o tym twoim ślubie. Uszanuj to. Mama by się cieszyła. Szkoda, że jej tu nie ma…
-Tato.- zagadnął cicho Remus- Jak mama zginęła? Wiadomo coś?
Ojciec przełknął głośno ślinę, po czym mruknął cicho, nieco złowieszczo:
-Podobno, jak wynika z analizy Biura Aurorów, zakradli się od tyłu. A gdy już odeszła w nieco bardziej opustoszałe obszary, w stosownej chwili wyszli z ukrycia, a wtedy…
-HERBATA!- zagrzmiała ciotunia Mathilda. Wszyscy podskoczyli przynajmniej dziesięć cali do góry- Słodzisz, John?! Ja nie, to takie tuczące! Ale chyba odrobinka cukru nie zaszkodzi…
I wszyscy wlepili zmęczone spojrzenia w ciotkę Thildę, wsypującą do swojej herbaty pięć lub siedem czubatych łyżek cukru ze staromodnej cukierniczki.
***
Śnieg nie prószył. Nawet w Wigilię Bożego Narodzenia.
Za oknami roztaczał się ponury, szary las bezlistnych drzew, otoczonych gęstą, angielską mgłą. Siny świat przypominał bolesny siniak. Ja siedziałam skrzyżnie na aksamitnej, zielonej narzucie na łóżko, zaczytana w cienką, bogato oprawioną książkę, zatytułowaną „Tradycyjne Czarodziejskie Śluby Czystej Krwi. Tradycja, zasady, postępowanie.”. Westchnęłam z rezygnacją. Co za lektura. Godna samych Blacków…
Odrzuciłam z frustracją arcyciekawy zbiór niezwykle fundamentalnych, niezbędnych zasad, dotyczących wielkości i zakrzywienia obcasów panny młodej i wstałam, opierając się na kolumience z kości słoniowej. Pod palcami wyczułam róże, wyrzeźbione kunsztownie na niej.
Co ja tu robię?! Powinnam uczyć się do owutemów w szkole, bez Voldemorta, z pierścionkiem zaręczynowym od Rabastana na palcu, podjąć po szkole wymarzoną karierę, wyjść, za kogo tylko zapragnę…
Tępo zapatrzyłam się w skórzaną książkę z wygrawerowanym, złotym napisem. „Tradycyjne Czarodziejskie Śluby Czystej Krwi.”. Przypomniała mi się moja rozmowa z Severusem, jaką prowadziłam z nim na początku tamtego roku.
„-TCŚCK? Tradycyjne Czarodziejskie Śluby Czystej Krwi…
-Brzmi makabrycznie…
-Bo takie jest.
-Co to jest? Te Śluby?
-Jak sama nazwa wskazuje: ślub.
-Ślub?!
-Tak…”
Czy wtedy mogłabym przypuszczać, że to dotyczyć będzie mnie? Nie sądzę. Czy mogłabym przypuszczać, że przepowiednia Trelawney będzie prawdziwa? Może, ale na pewno nie w taki sposób. Nigdy bym nie przypuszczała, że tak skończy się to wszystko.
Czy mogłabym przypuszczać, że ten niewiarygodnie przystojny, czarnowłosy czternastolatek, jaki pojawił się w kominku trzy lata temu, będzie moim mężem? Może pojawiła się taka krótkotrwała nadzieja (w końcu kto nie chciałby mieć takiego urokliwego męża?), ale nie, że to stanie się w ten sposób. Nie tak.
A może ja nie kocham Rabastana? Skoro tak łatwo zawiesiłam broń…
Otrząsnęłam się z tego natychmiast i mój wzrok padł na platynowego kotka, który od prawie roku zbierał kurz w kąciku biurka, samotnie porzucony. Od tego okropnego dnia, w którym całe moje życie legło w gruzach, nieustannie, bezczelnie mruczał.
Nie, ja go kocham. Gdyby tak nie było, nie myślałabym o nim. Zależy mi na nim, naprawdę. Tylko… czy aby na pewno na tyle mocno?
Łza bezsilności spłynęła po piegowatym, bladym policzku. To nie kwestia miłości do Rabastana, tylko zawziętości innych. Wszystkim przecież tak bardzo zależy na tym ślubie…
-Moja panno, ogarnij się! Musimy upiec indyka! Czemu jesteś jeszcze w piżamie?! Jest już trzecia w południe!
Cielsko ciotuni Thildy wtoczyło się bezceremonialnie do mojego pokoju.
-Co to za bałagan?! Posprzątaj z biurka te rolki pergaminu, młoda damo!
-Uczę się do owutemów!- zawołałam, buńczucznie zaplatając ręce na piersi.
-Cuda na kiju, owutemy, ha!- ciotka zmierzyła mnie pogardliwie, zabierają naręcze brudnej bielizny- Nic nimi nie osiągniesz w życiu, kochaneczko! Tylko małżeństwo z tym młodym Blackiem da ci perspektywy, o jakich nie marzyłaś!
Dostałam niekontrolowanego szczękościsku. Głos ciotki, jej upierdliwe chrypanie, wygłaszanie przemądrzałym tonem kazań opartych na faktach, doprowadzało mnie właśnie do takiego stanu.
-Moja kuzynka od strony ojczulka wydała się bardzo bogato, za jednego z Crouchów! Do końca życia leżała do góry brzuchem i nic nie musiała robić!
-Do góry brzuchem całe życie. Niezwykła przygoda.- zadrwiłam.
-Śmiej się śmiej, głupiutkie cielę.- pokręciła głową z politowaniem- Docenisz fortunę Blacków, już niedługo… Ja też mogłam się bogato wydać…
Z godnością zakołysała obszernym siedzeniem, arogancko wypinając je jeszcze bardziej.
-Ale byłam tak rozchwytywana, że postanowiłam zachować mą urodę jedynie dla siebie… Przeczytaj książkę do końca, ubierz się porządnie i pójdziesz mi pomóc. Przed wieczerzą musimy jeszcze wysprzątać dom, upiec potrawy i przygotować zaręczyny! Mało czasu! A, twoja suknia przybędzie wkrótce. Przynajmniej powinna.
Po czym spróbowała wyjść, co zaowocowało tym, że wkrótce przepychała się przez wąskie drzwi bokiem, zagarniając olbrzymi brzuch i biust paluchami, by nie zawadzały o futrynę.
Parsknęłam mściwie, po czym podeszłam do szafy z kości słoniowej, ignorując przykazanie o książce. Pomyślmy… Tylko spokojnie…
Zarzuciłam na siebie swetrzysko koloru burego po kolana i szare dżinsy. Westchnęłam cierpiętniczo i powlokłam się na dół. Nawet perspektywa jutrzejszych odwiedzin Blacków z wiadomo jakim celem wydawała mi się spokojniejsza, niż przebywanie z ciotką w jednym pomieszczeniu. To będzie rzeź niewiniątek…
Wkroczyłam z entuzjazmem godnym nieboszczyka do reprezentatywnego, gościnnego salonu, w lawendowo-błękitnych barwach, który był największy z trzech naszych salonów. Tam zawsze odbywały się wszystkie uroczystości.
Remus stał na środku, zaciskając cierpliwie oczy. Obok kotłowała się ciotka Mathilda.
-Remusie! Spokojnie, synu! Bo nabawisz się kalectwa! Mój stryj zawsze powtarzał: z choinką nie ma żartów, kawalerze!
-Do ciotuni mówił per kawalerze?- zapytał przekornie Remus, nie wytrzymując już jej gdakania.
Choinka, którą lewitował przy pomocy różdżki, opadła perfekcyjnie przy jednym z rzędu kilku okien.
-Doskonale, mój młody panie! Ale czy nie dałoby się przestawić ją z pół cala w lewo?
-Przecież tam stała przez ostatnie dwie minuty, dopóki ciotunia nie zarządziła inaczej.- rzekł, nie kryjąc znużenia.
-Nie, tam nie stała! Tylko dwa cale do przodu, tam ją postawiłeś! I nie mądruj się przed mądrzejszymi! Kiedyś moja matka…
-Która? Od strony matki czy ojca?- zapytał Remus do siebie.
-Co mówisz? Tak bełkoczesz! Ta dzisiejsza młodzież nic w gębie nie ma… Powinni ich uczyć poprawności merytorycznej i charyzmy! Zawsze powtarzam: młod…- zaskrzeczała ochryple, ale mnie zauważyła, więc całą siłę rażenia skierowała na mnie- Mary Ann! Twój brat dekoruje dom! Tobie przykazuję zajęcie się jedzeniem! Idź do kuchni! Przypilnuj puddingu! Bo spali się! Co to za pomysł, zaręczyny w Święta… Jakby i bez tego było mało roboty… Idź!
-Yes, Sir!- zasalutowałam, nie mogąc się oprzeć. Kobieta popatrzyła na mnie niechętnie.
-Tak mi się odpłacasz? A ja ci za matkę robię, dziecko! Za knut wdzięczności…
-Wyrazy uznania, ciotuniu. Przepraszam, jeśli uraziłam dumę ciotuni w ten niegodny sposób.- ukłoniłam się nisko, niczym Black, obróciłam teatralnie na pięcie i wypadłam z salonu, by zejść do kuchni, ciesząc się w duchu, że to nie na mnie spadło brzemię towarzystwa ciotki Mathildy.
W całej kuchni pachniało pieczonym indykiem. Na stole ciotka rozsypała mąkę, obok leżała gula ciasta do ciasteczek nugatowych. Westchnęłam i zabrałam się za wałkowanie ciasta, rozkoszując się ciszą, samotnością, zapachem jedzenia oraz możliwością wykonania jakiejś ręcznej pracy, na której mogłam się skoncentrować, bowiem od myślenia o Blacku od kilku dni rozbolał mnie już brzuch. Co będzie jutro? Przełknęłam ślinę przez mocno zaciśnięte gardło.
-Nie! Nie tak! Mary Ann, upaćkasz się! Nie możesz różdżką? Jesteś przecież pełnoletnia od prawie roku, czyż nie? Nie zachowuj się, jak jakiś niedorozwinięty mugol!
Ciotunia, ku mej wątpliwej uciesze, wtoczyła się do kuchni.
-Wolę pracować ręcznie, ciotuniu Thildo.- odparłam cierpliwie- To przyjemniejsze.
-Nie ma czasu na przyjemności, próżna i leniwa dziewczyno!- zaskrzeczała nisko- Zaraz musimy udekorować tamten salon! OCH! Co to?!
Do kuchni wleciała sowa z dużą, tekturową paczką.
-Twoja suknia do zaręczyn!- wrzasnęła, a mnie zadzwoniło niebezpiecznie w głowie- Leć i ją przymierz! Musimy się przekonać, czy spełnia standardy i czy pasuje…
-Ciotunia przecież trzy razy podkreśliła piórem w liście do madame Malkin, że to ma być suknia zaręczynowa zgodna z zasadami TCŚCK, a do tego przeglądała tamten katalog…
-Nie mądruj się, moja panno! Trzeba na zimne dmuchać! Na górę! O, John!
Tata wszedł do kuchni z nieco nieprzytomną miną, którą zaraz opuścił, gdy zdał sobie sprawę, że napatoczył się na ciotunię. Podskoczył nerwowo.
-Ja… zaraz… właśnie sobie przypomniałem, że…
Wykonał podświadomy manewr do tyłu, pokazując głupawo na hall, z którego przyszedł.
-John, właśnie miałam cię szukać… Wyczyść toalety! Ja nie pomieszczę się w tych malutkich kabinach, siostrzeńcze! Dla kogo je zbudowano?! Chyba dla goblinów i skrzatów, idioci! Mary Ann Reo! Twa kreacja! Upewnij się, że jest czerwona, to podstawa!
Tata zakrył rękoma twarz za jej plecami, a ciotunia Mathilda wręczyła mi niespodziewanie z potężnym rozpędem wielkie pudło od madame Malkin. Zrobiła to tak gwałtownie, że zabrakło mi tchu i ległam w oszołomieniu na podłodze, krztusząc się śliną, znokautowana przez własną sukienkę na zaręczyny.
-Podstawa… Bez tego świat zginie…- burknęłam, przełykając łzy.
Ojciec pomógł mi wstać, a ja poleciałam do własnego pokoju, niosąc duży pakunek, podobny do tego, w którym otrzymałam suknię na bal. Rzuciłam ją na łoże i rozpakowałam roztrzęsionymi rękoma. Odetchnęłam z ulgą. Suknia była czerwona. W przeciwnym razie Ministerstwo Magii i ulica Pokątna kolejnego dnia ległyby w gruzach po wizycie rozwścieczonej ciotuni.
Z zaintrygowaniem wyjęłam ją z paczki i włożyłam. Była bardzo ładna, chociaż krwista czerwień nie odpowiadała mi. Lecz przecież nie będę się sprzeciwiać świętym zasadom TCŚCK…
Jej spodnia część była z czerwonego, jaskrawego aksamitu. Bardzo smukła, bez ramiączek, sztywno opinała cale ciało z wyjątkiem łydek, gdzie rozkloszowała się, sięgając samej ziemi. Drugą suknię zarzucało się na pierwszą. Była to delikatna, błyszcząca, koronkowa siatka wykonana z krwistej czerwieni, imitująca pajęczą sieć. Bardzo mi się spodobała. Miała długie, ciasne rękawy, kończące się w połowie dłoni, wysoki kołnierz, opatulający szyję, a sięgała w większej części kolan, choć gdzieniegdzie nieregularnie dochodziła do kostek u nóg.
Przejrzałam się parę razy w lustrze, stwierdzając, że jest w porządku. Z ulgą zdjęłam ją i powiesiłam obok białej sukni balowej w szafie, po czym opadłam na łoże i otworzyłam książkę na rozdziale „Wygląd czarownicy podczas uroczystych zaręczyn”.
„… Suknia winna być czerwona, niczym krew lub wino. Czerwień symbolizuje miłość i nowe życie, którym niewiasta po ślubie męża obdarzy. Winna także być oparta wzorem o jakiś czarodziejski symbol-przynależność do czarodziejów czystej krwi. DOPUSZCZA się kolor biały sukni-niewinność i czystość-lecz wskazane jest, by włożyć czerwień. Włosy niewiasta winna rozpuścić, co symbolizuje brak jakichkolwiek oporów, by wyjść za mężczyznę. Niewskazany…”.
Zmarszczyłam brwi. To wszystko, co dzieje się naokoło, jest takie sztuczne… „Czerwień symbolizuje miłość…”. Miłość?! O jakiej miłości tu mowa?!
Nastrój pospiesznych, ekscytujących przygotowań wcale mi się nie udzielił. Chociaż udało nam się do wieczora ze wszystkimi dekoracjami i daniami, ciotka wychodziła z siebie i wprowadzała bardzo nerwową atmosferę.
Kolację świąteczną zjedliśmy w odświętnej jadalni, jednej z dwóch, w bardzo napięty sposób. Tata siedział na szczycie długiego, ciężkiego stołu, na jego przeciwległym końcu rozkokosiła się ciotunia Mathilda (na trzech krzesłach naraz). Ja i Remus zasiedliśmy gdzieś na środku, obok siebie. Panowało umowne milczenie, przynajmniej od strony stałych mieszkańców Dworu Lupinów. Bo ciotka nadawała nawet wtedy, gdy jej obszerną paszczę zajął w znacznej części mięsny pudding, przez co opryskiwała nim stół. Zanudzała nas rodzinnymi, mało interesującymi opowieściami, z której każda posiadał jakiś górnolotny morał.
Ja dłubałam widelcem indyka, czując się fatalnie. Nie dość, że brzuch rozbolał mnie od samego widoku zupy z ostryg (jak zwykle, chociaż tym razem zabrakło osoby, która wmuszałaby mi to danie), to jeszcze z całą mocą czułam na sobie jutrzejszą uroczystość. Jutro o tej samej godzinie będę już zaręczona, po raz drugi w życiu.
Prostując się, jak mogłam najbardziej, nie chcąc narazić się na kazanie na temat garbienia przy stole, włożyłam do ust kawałek indyka, nadziany na widelec, w najbardziej beznamiętny i opanowany sposób, na jaki mnie było stać i przeżułam gorliwie. Po prostu, ciotka lubiła narzekać, jeżeli ktoś za szybko i nie odpowiednio dystyngowanie jadł, utrzymując, że jej kuzyn drugiego stopnia od strony ojczulka zakrztusił się kisielem i umarł.
Wlepiając w talerz oczy i słuchając mimochodem paplaniny ciotuni Thildy na temat rur w łazienkach, zastanawiałam się nad zaręczynami. Czy można być zaręczonym z dwoma chłopcami naraz? Jakiś złośliwy głosik mruknął, że moje zaręczyny z Rabastanem są już przeszłością i się nie liczą. Wiedziałam o tym od dawna, ale nie zdawałam sobie z tego sprawy. Wciąż nosiłam piękny, zaręczynowy pierścionek od ukochanego z czarnym kamieniem w kształcie półksiężyca. Nie wiedziałam, czemu. Chyba po to, by pamiętać.
Popatrzyłam nieprzytomnie na ojca. Wlepiał wzrok w ciotkę, ale jego oczy jej nie widziały. Talerz wciąż pozostawał nietknięty. Wiedziałam, o kim myślał. O pewnej drogiej mu osobie, której los nie pozwolił zasiąść dziś z nami do świątecznej kolacji.
Gdyby mama żyła, te święta nie byłyby takie sztuczne. Wszystko zrobiłaby z miłością i radością, że widzi dzieci w domu. Panowałby ciepły nastrój, dom pachniałby piernikami, jak zawsze…
Wiedziałam, że ciotunia Thilda bardzo starała nam się zastąpić matkę i gospodynię. Lecz jej staropanieńska postawa, sposób bycia i zachowanie kłóciły się z kochaną przez męża i dzieci mamą-piękną, młodą kobietą. Nigdy nie potrafiłaby nam jej zastąpić. Nikt by nie potrafił.
Jedna łza kapnęła na zimne już mięso indyka. Zasłoniłam twarz lokami, by nie zdradzić się przed ciotką i ojcem. Remus zauważył łzę i schwycił dyskretnie moją dłoń pod stołem. Ścisnęłam ją.
-Młoda damo! Co z twoją ogładą?! Nie wkładaj włosów do talerza, to takie nieestetyczne! I nie waż mi się tak zachowywać jutro!
Nie słuchałam jej zbyt uważnie. Wciąż przeżuwałam na nowo pytanie, które nurtowało mnie od października. Czemu zmarła? Dlaczego nie ma jej tu, wśród nas? Święta powinny być radosne, spędzone z rodziną. A jej zabrakło. Takie święta nie mają najmniejszego sensu…
Po niezbyt udanej, podejrzanie cichej kolacji świątecznej rzuciłam się na łoże, czując ból brzucha w dolnych partiach. Nie miało to nic wspólnego z kolacją ani okresem. W gardle wyczułam nieprzyjemną gulę, ściskającą za nie coraz mocniej. Jutrzejszy dzień wydał mi się nagle przerażający, jakby mieli mnie posłać na szubienicę.
Całą noc nie potrafiłam zmrużyć oka, czując paraliżujący ból głowy i brzucha. Stres i trema, pomieszane z poczuciem klęski i nieprzyjemnym obrzydzeniem do Blacka, nie dały mi spać.
Ocknęłam się po płytkim, ciężkim, krótkotrwałym śnie, czując pulsowanie zmęczonej głowy. Usiadłam na łożu, obserwując swój starodawny pokój. Oświetlał go bardzo słaby, szary blask zza okna, wychodzącego na nieprzyjemny, bezlistny las.
Westchnęłam i podeszłam do prezentów chwiejnym krokiem. Nawet mały stosik podarków nie poprawił mi wisielczego nastroju.
Gdy odpakowałam już prezenty od Lily, Jamesa, Remusa, taty i ciotuni, trafiłam na trzy kartki świąteczne: od Severusa, Petera i Rabastana.
Usiadłam z rezygnacją, przyglądając się liścikowi od Rabastana. Dlaczego przysłał mi tylko jakąś kartkę? Przecież jest taki bogaty… Nie chodzi tu o chęć dostawania prezentów, ale zawsze wiedziałam, że miłość łatwo okazać, kupując komuś najmniejszy choć podarek. Mógłby wysłać mi chociaż bukiet, czy coś słodkiego, okazując tym samym zainteresowanie…
Trzymana kartka wydała mi się nagle obca i chłodna, nie jak kartka od ukochanego. Dlaczego?
Zmięłam świstek w dłoni, czując gniew, rezygnację i rozczarowanie. A więc tak kończy się uczucie. Brakiem zainteresowania…
Nie zeszłam na śniadanie. Usiadłam skrzyżnie na łóżku, przybierając obojętny, chłodny, nieobecny wyraz twarzy i zapatrzyłam się w przestrzeń, ignorując mruczącego Juliana, ocierającego się o mój bolący brzuch. Czekałam biernie.
Przez kilka godzin nikt nie wchodził do mojej sypialni, a ja wciąż czekałam, czując smutek i napięcie, a także dziwaczny lęk. Wreszcie ciotka otworzyła drzwi na oścież i ryknęła:
-TO TY JESZCZE W PIŻAMIE?! BLACKOWIE PRZYBYWAJĄ LADA MOMENT, MŁODA DAMO! UBIERZ SIĘ NATYCHMIAST!
Podskoczyłam do góry na łóżku, a ciotka już gramoliła się ku mnie, z trudem przechodząc przez drzwi.
-OOO!!!- zapiała wysoko, zatrzymując się w połowie, bo z dołu usłyszałyśmy głos Remusa:
-JUŻ SĄ!
Przełknęłam głośno ślinę, co przyszło mi z trudem i wydałam mimowolny jęk rozpaczy, czując się tak potwornie, jak jeszcze chyba nigdy. O nie…
-Nie mogę przejść! Utknęłam!!! MARY ANN, POMOCY!!!- zakwiczała.
Nie wiedząc z roztrzepania, co robię, gwałtownie zerwałam się z łoża, zahaczając nogą o zieloną narzutę. Zaliczyłam wywrotkę i ległam na ziemi, ryjąc twarzą po zielonym dywanie w róże, chociaż nogi wciąż spoczywały na łożu. To jest jak sen…
-MARY ANN!!!
Uniosłam się z wolna na rękach, zabierając nogi z łóżka. Czułam się, jak w transie.
-Co mam zrobić?- szepnęłam z bólem.
-PRZEPCHNIJ MNIE!- zaryczała.
Bolące, roztrzęsione mięśnie niewiele dały przy tuszy ciotki.
-REMUS!!! ŁAP ICH!- zawyła głupio w stronę otwartej klapy w podłodze korytarza- I ZACHOWUJ SIĘ PRZYZWOICIE! TY SIĘ UBIERAJ!
Posłusznie doskoczyłam do szafy.
-ALBO NIE! POMÓŻ MI! ALBO NIE! UBIERAJ SIĘ SZYBKO!
Stanęłam na środku, nie wiedząc, co robić. Podleciałam do biurka i mruknęłam:
-Relashio.
Ciotka zaryczała, po czym siła zaklęcia przepchnęła ją na korytarz, gdzie legła na podłodze.
-JAK ŚMIAŁAŚ PODNIEŚĆ NA MNIE RÓŻDŻKĘ?!- wrzasnęła, gdy uniosłam ją z trudem na nogi- UBIERZ SIĘ, NIEWDZIĘCZNICO!
-Przepraszam, na drugi raz poczekam, aż ciotunia wyrwie drzwi z futryną…- burknęłam do siebie, słysząc, jak przeciska się przez klapę w podłodze i zbiega do biblioteki, wrzeszcząc „Dzień dobry, państwo Black! Och, jakiż przystojny kawaler!”.
-Tja.- mruknęłam do siebie, dziękując niebiosom, że nie utknęła w klapie (pewnie trzeba by było po niej skakać, by ją przepchnąć) i włożyłam w pośpiechu suknię, po czym wsunęłam nogi w czerwone pantofelki na średniej wysokości obcasie. Zgodnie z zasadami TCŚCK rozpuściłam długie do pasa, czarno-rude loki i zaczęłam wolno przeczesywać je grzebieniem. Nie śpieszyło mi się do własnej celi więziennej. By lepiej się czuć, spryskałam szyję ulubioną, różaną wodą i wolno ruszyłam na dół, szorując czerwoną sukienką po podłodze.
Dom opustoszał. Pewnie siedzą w salonie, pomyślałam z goryczą. Z każdym krokiem brzuch i gardło zaciskały mi się boleśnie jeszcze bardziej, dodając do tego zmęczoną nieprzespaną nocą głowę. Z całą mocą zdałam sobie sprawę, że Blacków obskakuje na pewno ciotunia Thilda. O nie, ale nam narobi siary… Wstyd się pokazać! Już widzę Blacka i jego zmarszczone brewki.
Zza drzwi dało się słyszeć rozmowę. Przełknęłam ślinę, łapiąc się za brzuch i krzywiąc, po czym uchyliłam portal, zanim nie nabrała mnie ochota do zwiania.
Salon, który udekorowaliśmy pod kierunkiem zaręczyn, był środkowym w hierarchii reprezentatywności. W barwach czerwono-brązowych, ładniej wyglądał w krwistoczerwonych draperiach (zasada TCŚCK…), niż wyglądałyby pozostałe salony.
Meble ze środka salonu postawiliśmy pod ścianą, pozostawiając sporo miejsca.
-Mary Ann! Doskonale!- zakwiczała ciotunia Mathilda, zacierając ręce, gdy tylko nieśmiało wsunęłam się do salonu. Remus i ojciec, ubrani odświętnie, popatrzyli na mnie ze wzruszeniem i radością. Ojciec dyskretnie otarł łzę.
Nerwowo potoczyłam spojrzeniem po pomieszczeniu. Blackowie stali niedaleko paleniska. Ojca Syriusza widziałam już kiedyś. Miał włosy o barwie roztopionej smoły, poprzetykane siwizną, krótsze niż syn, był przystojny, szczupły i wysoki. Matka Blacka miała na głowie arystokratyczny kok identycznych jak kolor włosów męża, była przysadzista i niska. To po niej Syriusz odziedziczył szare oczy, arystokratyczny ich chłód i drobniejszy niż inni chłopcy nos.
Syriusz stał w pewnej odległości od rodziców. Przyglądał mi się z zaintrygowaniem, ubrany był w czarną, drogą szatę (w myśl TCŚCK). Czarny miał symbolizować władzę. Phi, pomyślałam. Się przeliczą chyba.
Posłałam mu chłodne spojrzenie i ukłoniłam się lekko w stronę Blacków.
-Dzień dobry.
-A więc to jest wasza córka, panie Lupin.- ozwała się skrzekliwym głosem pani Black. Jej mąż mierzył mnie spojrzeniem, które mogłoby uchodzić za całkiem sympatyczne- A na imię masz Mary Ann Rea, prawda, drogie dziecko?
-Zaiste.- odparłam, kłaniając się i czując przemożną chęć pobawienia się nieco w Blacka.
Remus parsknął głośno, zabity moją ripostą, a Black ukrył rozbawioną twarz dyskretnie w dłoniach. Blackowie posłali Remusowi nieco oburzone spojrzenie.
Ojciec wysłał mi ostrzegawcze spojrzenie i powiedział bezgłośnie „Bez wygłupów!”.
-Och, Remusie! Gdzieżeś się wychował!- zachrypiała ciotka Thilda.
-W oborze z krówkami…- mruknął bezgłośnie Remus i zaniósł się niemym śmiechem. Black mu zawtórował. Westchnęłam.
-No! To chyba możemy zaczynać!- ozwał się pan Black niskim, chłodnym głosem, przesuwając ze mnie na mojego tatę chłodne, wyniosłe spojrzenie.
-Oczywiście!- tata zrobił jakiś niezidentyfikowany, nerwowy ruch w stronę środka. Ogarnęła mnie narastająca panika i rozpacz- Remus! Gdzie ta książka?
-Tu, ojcze.- rzekł bardzo wyniośle Remus i wskazał szlacheckim gestem na stolik. Black zakasłał, maskując wybuch śmiechu- W tym godnym miejscu położyłem ją.
-Cudownie, synu.- odparł tata filuternie, posyłając mu spojrzenie wściekłego byka.
-No, to zaczynajmy!- zapiała ciotunia i zamaszyście usiadła na sofie, a ta jęknęła, uginając się pod cielskiem ciotuni. Obok ulokowali się już Remus, Walburga Black i tata. Na nogach pozostaliśmy my z Blackiem i Orion, który, jako ojciec pana młodego, musiał poprowadzić.
-Podejdźcie tu…
Stanęliśmy z Syriuszem naprzeciwko siebie na środku salonu. Obok nas, naprzeciw widzów ulokował się już pan Black, trzymając moją książkę z zasadami Ślubów.
Syriusz patrzył na mnie, w jego oczach znów szalała nieposkromiona uciecha i wielkie samozadowolenie. Zmiażdżyłam go chłodnym, obojętnym spojrzeniem i spuściłam wzrok. Nie dajmy się zwariować… Będzie dobrze… Dla Remusa i mamy…
-„Przyrzeczenia czas dotrzymać. Wedle czarodziejskich, odwiecznych zasad.- zaczął czytać pan Black- Ten oto mój syn, Syriusz Alphard Black, został zobowiązany przeze mnie i mą umiłowaną małżonkę do poślubienia panny mu obiecanej, Mary Ann Rei Lupin. Przemawiając w imieniu rodzicieli pary młodej, wyrażam nadzieję, iż młodzi wychowają w tradycji przyszłych czarodziejów i los przewrotny uchroni ich od hańby charłaczego potomstwa.”.
Posłał mu takie spojrzenie, jakby sam fakt przyprowadzenia wnuka-charłaka do jego nieskalanego domu mógłby się skończyć dla Syriusza błyszczącym butem Oriona w pośladkach.
Grdyka Syriusza podleciała do góry po jego długiej szyi i, pomimo względnego opanowania i zblazowania na twarzy, oblał się rumieńcem zakłopotania, speszenia i wstydu, co nie zdarzało mu się często. Zmrużyłam chłodno oczy.
-Powtarzaj za mną, synu. Przysięga.- syknął pan Black.
Syriusz, sprawiający wrażenie nieco zagubionego, chwycił podstawiony mu przez Oriona przedmiot rozedrganymi palcami, mianowicie pierścionek zaręczynowy. Wystąpiły na mnie siódme poty. Zdałam sobie sprawę, że nie zdjęłam pierścionka od Rabastana.
Black uklęknął przede mną. Z lewej rozległ się szloch. To była Walburga, wycierająca dystyngowanie nos ciemnofioletową, koronkową chustką. Z zakłopotaną miną próbowałam ściągnąć palcami prawej ręki pierścionek, założony na tą samą dłoń, starając się robić to dyskretnie.
Tym czasem przede mną Black powtarzał słowa za swoim ojcem:
-„Daję ci, Mary Ann Reo Lupin, ma narzeczono, ten oto pierścień, symbol mego uczucia i oddania tobie całkowicie…”
Przełknęłam ślinę, męcząc się z pierścionkiem od Rabastana. To, co mówił Black, brzmiało tak sztucznie w jego ustach. Przypomniały mi się wszystkie te momenty, nasze kłótnie, nienawiść, jaką wysyłał mi swym rozognionym wzrokiem. On mnie nienawidził. Czemu zgodził się na taki los? Co zmusiło go do uległości rodzicom? Czy, jak utrzymywał, robił to dla mojego dobra? Wątpię, by aż tak się poświęcił. A może…
Przypomniał mi się ten moment mojego życia, dawno zapomniane wspomnienie, zagrzebane, pokryte warstwą naszych kłótni. Pewien kwietniowy wieczór w ruinach. Gdyby James nie wpadł z informacją o treningu, co by się wydarzyło? Czy jego pojawienie się odwróciło bieg historii?
Pierścionek od Rabastana brzdęknął o podłogę i odtoczył się, niechciany, niedaleko paleniska. Nikt go nie zauważył.
-Mary Ann? Coś się stało?- zapytał uważnie pan Black- Załóż pierścień od mojego syna!
Wzdrygnęłam się, orientując, że od jakiegoś czasu Syriusz przede mną wyczekująco wyciągał rękę po moją własną, robiąc pytającą minę. Machinalnie podałam mu dłoń, a on wsunął na mój serdeczny palec kolejny pierścień, zastępując srebrny klejnot z półksiężycem. Wyraźnie mu ulżyło. Przełknęłam ślinę. Klamka zapadła, jestem narzeczoną Syriusza Blacka.
-Powtarzaj za mną…- usłyszałam, nieco nieprzytomna, wciąż wlepiając zdziwiony wzrok w Syriusza, klęczącego przede mną i ciągle trzymającego moją dłoń.
-„Przyjmuję twój dar, radując się w sercu mym twym uczuciem. Zgadzam się być twa i urodzić dzieci szlacheckiej krwi czarodziejów.”- syknął Orion Black.
Przełknęłam ślinę, czując zamroczenie. Wciąż chłodno wpatrywałam się w Blacka.
-„Przyjmuję twój dar, radując się w sercu mym twym uczuciem. Zgadzam się być twa i urodzić dzieci szlacheckiej krwi czarodziejów.”- szepnęłam bezbarwnie.
-„Na mą szlachecką krew czarodzieja”. Powtórzcie.
-„Na mą szlachecką krew czarodzieja”.- wymamrotałam, czując wiążące słowa przysięgi.
-„Na mą szlachecką krew czarodzieja”.- rzekł Black, wciąż wpatrując się we mnie świecącymi oczyma. Nie było w nich w tej chwili chłodu, lecz bardziej smutek.
Wstał, nie odrywając ode mnie tego osobliwego spojrzenia.
-„Jesteście zatem narzeczeństwem. Macie nasze błogosławieństwo. Wyrażamy nadzieję, że za pół roku szczęśliwie zwiążemy różdżką wasze dłonie i na zawsze połączy was los”.
Orion Black zamknął subtelnie książkę i popatrzył na nas uważnie, po czym kiwnął.
-To wszystko.
-Pięknie! Och, wzruszyłam się!- ciotunia Mathilda zalana była łzami. Popatrzyłam na wszystkich.
Remusowi świeciły się oczy radośnie, ojciec dyskretnie ocierał swoje. Panie ryczały, jak bobry.
-Mój mały Syriuszek…- chlipała Walburga Black- Nie sądziłam, że dożyję…
Syriusz popatrzył na nią z niekłamanym zdumieniem, Remus znów głośno parsknął.
-Państwo Black życzą sobie może herbatki?- zagadnęła ciotunia- Mamy doskonałe ciasteczka anyżkowe! To robota Mary Ann!
-Och, chętnie napijemy się herbaty, prawda, mężu?- odparła wyniośle pani Black.
-Przejdźmy zatem do drugiego salonu!- ciotka podniosła się z trudem. Jej dłonie drgały nerwowo. Cała ta sytuacja przerastała ją- Podam herbatę!
-Nie mają państwo skrzata domowego? Straszliwa ujma!- zauważyła pani Black, oburzona.
-Eee, skrzat domowy był! Taki z niego niedorajda, że go zwolniliśmy!- natychmiast skłamała ciotunia Thilda. Black uniósł brwi, gdy nikt nie widział. Doskonale zdawał sobie sprawę z fałszywości uwagi.
-Tak, proszę pani. To wielki problem. U nas w rodzinie UCINA się głowy nierozgarniętym, starym skrzatom.- objaśniła chłodno pani Black a jej mąż pokiwał z powagą.
Tata i Remus wymienili przerażone spojrzenia.
-Eee, taak. Cóż…- wydusiła z siebie ciotka Mathilda, tracąc język w gębie, co nie zdarzało jej się często- Można i tak… Tędy!
Obróciła się do mnie i Blacka, stojących na końcu korowodu.
-Wy zajmiecie się sobą! Mary Ann, zaprowadź tego kawalera do swego pokoju! Tak wypada! Chyba, że państwo chcieliby, by młodzi napili się z nami?
-Nie, to doskonały pomysł. Niech pobędą razem, poznają się lepiej…- rzucił nonszalancko pan Black. Widocznie spodobał mu się pomysł pozbycia się syna z oczu.
-Cudownie! No, już!- zaskrzeczała ciotka nisko, a gdy ojciec i Walburga Black zniknęli w korytarzu, ciotka syknęła:
-Tylko zachowujcie się przystojnie! Niech wam nie uderzy do głowy uczucie! Mam tam wysłać Remusa w roli przyzwoitki?!
Remus tym razem wcale nie utrzymał powagi, pomimo usilnych starań i włożył prawie głowę do wazy, by nie ryknąć śmiechem.
-Wydaje mi się to zbędne. Mój syn jest całkiem rozsądny, chociaż czasem wątpiłbym w to…- pan Black posłał mu chłodne spojrzenie- Zapewniałbym, że nie dobierze się do tej młodej panienki, panno Lupin.
Zabrzmiało to tak masakrycznie, że ciarki przebiegły po całych moich plecach.
-To dość ryzykowne, zostawiać młodych samych w pokoju…- ciotunia posłała nam nieufne spojrzenie- Mogliby splamić rodzinę skandalem. Ale dobrze. Jeżeli pan ufa synowi… Chodźmy!
Na odchodnym posłała Remusowi miażdżące spojrzenie i syknęła tak, by Orion nie usłyszał:
-Czmychaj stąd, młodzieńcze. Nie pokazuj mi się na oczy. Do pokoju!
Remus nie usłuchał, rzecz jasna. Zostaliśmy razem we trójkę i zaległa cisza.
Podeszłam do pierścionka, porzuconego na ziemi, nie zważając na towarzystwo. Podniosłam klejnot. Tym czasem chłopcy kopali się przyjacielsko o łydkach, posyłając sobie chytre uśmieszki. Czułam się fatalnie. Jakby ktoś wyrwał ze mnie coś istotnego, byłam pusta w środku, pozbawiona czegoś ważnego. Pochłonęła mnie obojętność i beznadzieja.
-No, to ZAJMIJCIE się sobą, hehe!- Remus, rechocząc złośliwie, wyszedł, zamykając za sobą drzwi i pozostawiając głuchą ciszę.
Była to chyba najgorsza cisza, jaką pamiętałam. Ja i Black staliśmy sobie w pewnej odległości, nie patrząc na siebie. Ja wlepiałam ślepy wzrok w obracany nerwowo pierścionek od Rabastana. Czułam gorycz przegranej.
-Yyyy…- ozwał się inteligentnie po kilku minutach Black.
Podniosłam pełen wyrzutu wzrok na niego. Patrzył w skupieniu na dywan. Po chwili przeniósł na mnie nieco zawstydzony wzrok. Oczy pozostały rozbawione.
-To… jesteśmy narzeczonymi.- skonkludował nareszcie.
-Zaiste.- rzekłam chłodno, mrużąc oczy.
Black parsknął.
-Tak w ogóle, to ładnie wyglądasz. Jak zwykle.- zmrużył arystokratycznie oczy.
Kiwnęłam sztywno.
-To… chyba muszę cię wziąć do pokoju. Chodź.- mruknęłam niechętnie, nie patrząc na niego.
W nieprzyjemnym milczeniu wspięliśmy się po schodach za regałem w bibliotece. Chwyciłam klamkę w kształcie róży i weszliśmy do środka.
-Rozgość się, jeżeli chcesz…- mruknęłam, wbijając wzrok w trzymany pierścień od Rabastana.
Black, zamiast usiąść, podszedł z zaciekawieniem do biurka.
-O, mój platynowy kotek!- zdziwił się- Myślałem, że go…
Przerwał, obserwując kawałek ściany przy biurku. Przykleiłam tam zdjęcia bliskich. Był więc Remus i ja, jako dwa przytulające się bobasy, ja z Lily i Alicją w dormitorium, zdjęcie ślubne rodziców, ja z Jamesem nad jeziorem, Severus, sam Remus, a na końcu ja z Rabastanem. Trzymał mnie w czułych objęciach i śmialiśmy się do obiektywu. To zdjęcie wykonał Mulciber w czerwcu. Z twarzy Blacka zniknęły okresowo kolory. Spuściłam smutny wzrok na kolana, czując zakłopotanie. Nagle zdałam sobie sprawę, że może Blacka naprawdę to boli.
-Chcesz posłuchać Beatlesów?- zagadnęłam nieśmiało.
Przeniósł na mnie jakiś dziki wzrok, po czym kiwnął. Podeszłam zatem do gramofonu, który dostałam od niego w zeszłym roku i puściłam jedną z płyt winylowych, uważając, by igłą trafić w odpowiedni rowek. Wkrótce w pokoju zabrzmiało liryczne „Yes, it is”.
-Lubię tą piosenkę…- uśmiechnął się do siebie- Uspakaja mnie.
Odgarnęłam długie włosy na plecy. Syriusz tym czasem zaczął nucić piosenkę Beatlesów, podrygując i obracając się wolno wokół własnej osi na środku pokoju.
-„If you’ll wear red tonight…”
Zorientowałam się, że kolor mojego ubioru doskonale pasuje do piosenki i uśmiechnęłam się do siebie smutno. To mógłby być taki piękny dzień, gdyby nie był taki sztuczny…
Obróciłam się niechętnie ku Blackowi. Obserwował z zaciekawieniem gzyms kominka, na którym stała „Trylogia” Tolkiena.
-Co to? Nie znam tej książki.- zmarszczył brwi.
-Bo to mugolska powieść.- mruknęłam chłodno.
Podszedł i chwycił „Powrót Króla”.
-Mogę? Nigdy nie czytałem mugolskich książek tego typu.
Wzruszyłam ramionami. Zaczął więc gmerać przy „Władcy Pierścieni”, a ja usiadłam nieco sztywno przy biurku, zapatrzona w zdjęcie Rabastana. On nawet nie wie, co się teraz ze mną dzieje. Jakby zareagował, gdyby się dowiedział?
#2 60. CD Dodała Mary Ann Lupin Sobota, 28 Sierpnia, 2010, 15:57
Witam wszystkie nowe nicki! I dedyk dla Syrci z życzeniami wodospadu zaskakujących pomysłów, o których chciałabym przeczytać, oraz czasu na napisanie o nich.
A, i wprowadzam zmianę, mianowicie datę urodzin Remusa i Syriusza i Meg. Kiedy zaczynałam pisać ten pamiętnik to nie wiedziałam, że Remus urodził się 10 marca a Syriusz (prawdopodobnie) koło listopada. Od jakiegoś czasu mam świadomość błędu i popoprawiam wszystkie dotychczasowe wpisy pod tym kątem. A teraz miłego czytania!
PS.: Najpierw tą na dole przeczytajcie, tam jest pierwsza część, a tu zakończenie. Przepraszam za to przełamanie, ale nie przyjął tak długiego wpisu. Może jakieś ograniczenia ma. A pod tamtą zostawiajcie komenty!
CD.
Przeszły mnie ciarki.
-Co jest?- usłyszałam szept w uchu.
-Nic. Widziałeś Dumbledore’a?- odparłam chłodnawo.
-Nie… A co?
-Był czymś bardzo zaaferowany… Nie podoba mi się to…
-Wyluzuj. Pewnie jakiś skrzat domowy dostał ataku niekontrolowanych wymiotów…
Nie skomentowałam. Gdy ostatnie akordy melodii zbliżały się, by zabrzmieć, drzwi Wielkiej Sali rozwarły się ze zgrzytem.
-UWAGA!- był to magicznie zwielokrotniony głos Dumbledore’a- UWAGA! Bal zakończony!
Muzyka umilkła, wszyscy zamarli, wpatrując się w niego uważnie. Ja i Syriusz odkleiliśmy się od siebie i przystanęliśmy. Black rozglądał się czujnie, nie kryjąc zaskoczenia, ja patrzyłam z wyczekiwaniem na dyrektora. Coś się stało…
-Panie Lupin! Proszę zaprowadzić wszystkich uczniów bezpiecznie pod mój gabinet. Hasło brzmi „Miętowe dropsy”. Przypilnuj, by wszyscy siódmoklasiści odlecieli stąd Proszkiem Fiuu, nie zwlekając ani chwili.
Rozległy się oburzone i przerażone szepty. Zignorowałam dostrzeżone kątem oka spojrzenie, jakie mi wysłał Black. Był przerażony i bezwiednie przysunął się jeszcze bliżej.
-Śmierciożercy próbują wedrzeć się do zamku.- oznajmił spokojnie Dumbledore.
Przełknęłam głośno ślinę. Zaległa martwa cisza.
60. Po trupach do celu... Dodała Mary Ann Lupin Sobota, 28 Sierpnia, 2010, 15:37
-Meggie? Meg!
-Hę?- mruknęłam niezbyt przytomnie i niechętnie oderwałam wzrok od zaśnieżonych błoni za oknem. Pozwoliłam sobie odpłynąć.
-Czy panna Lupin mogłaby powtórzyć, co powiedziałam?- cięty głos McGonagall ostro zadźwięczał w mojej głowie.
James obok mnie popatrzył tępo w blat. Cała klasa wlepiała we mnie uważny wzrok, począwszy od Lily i Alicji, siedzących razem na drugim końcu komnaty, skończywszy na Blacku i Remusie przed nami.
Spuściłam wzrok pokornie.
-Przepraszam.- szepnęłam.
McGonagall patrzyła na mnie, obrażona.
-Dlaczego mnie nie słuchasz?!- zapytała cierpko.
-To przez te problemy z koncentracją.- mruknęłam pod nosem. Wiedziałam, że wkopuję się jeszcze bardziej. Problemy z koncentracją! Tak bardzo chciałam, żeby nauczycielka mnie zrozumiała. To wszystko przez mamę, gdyby nie umierała…
McGonagall nie odpowiadała. Zdobyłam się na odwagę i nieśmiało na nią zerknęłam. Byłam nieco zdumiona tym, co zobaczyłam. Na jej twarzy gościło zniecierpliwienie, ale również troska.
-Lupin.- rzekła w końcu nieco delikatniej- Rozumiem waszą tragedię. Postaraj się jednak pozbierać. Jesteś w szkole, za pół roku masz owutemy!
Pokiwałam głową z pokorą.
-Jeszcze raz to się wydarzy, będę niestety zmuszona odjąć ci punkty. A wcale tego nie chcę.- dodała po chwili nieco łagodniej- Na czym stanęłam? Acha… Ziarnka piasku bardzo trudno zmienić w coś żywego. Im większy organizm, im bardziej zaawansowany, tym mocniej trzeba się skoncentrować…
Skoncentrować… Ziarna piasku…
-Remus? Czemu naniosłeś tyle piachu w butach? Gdzieżeś się włóczył, synek?
-Przepraszam, mamo. Rzeczywiście, dużo się nasypało, nie wiedziałem…
-Sprzątałam hall dziś rano! Otrzepuj buty przed drzwiami, bardzo cię proszę!
-Mogę pozamiatać. Gdzie miotła?
-Nie, idź już. Sama to zrobię. Korzystaj z wakacji, póki jeszcze możesz. Niedługo znów znikniecie z Meg. A, i znajdź mi ojca, spytaj, czy woli dżem truskawkowy czy jagodowy do marmoladek. A ty, jaki byś chciał?
-Marmoladki?! Mamuś, kocham cię…
-Meg!- zaśpiewał mi do ucha James. Otrząsnęłam się i nerwowo zerknęłam na McGonagall. Zajęta była zmienianiem świstaka w piasek. Jej twarz kobiety w średnim wieku nie zdradzała jakichkolwiek oznak, że interesowałoby ją cokolwiek innego.
-Czego?- burknęłam.
-Nie opuszczaj nas.- zarechotał- Bo McGonagall znów się będzie gotować. A do końca lekcji zostało jeszcze piętnaście minut. Potem zaklęcia…
I miauknął żałośnie do siebie.
-Fakt, że Luniak ma dziś aż pięć godzin. Ktoś cierpi bardziej, niż ja. Pocieszające.
-Ale Remus ma jutro tylko jedną, a ty trzy.- wzruszyłam ramionami obojętnie i wsparłam brodę na dłoni, opierając łokieć o blat. Obserwowałam ze średnim zainteresowaniem nauczycielkę, obracając w palcach bezwiednie okrągłe, zaśniedziałe lusterko, jeden z nielicznych przedmiotów w moim dzierganym piórniku poza piórami i kałamarzem. Lusterko miało na grzbiecie różę o płatkach z chropowatego, czarnego, pobłyskującego wszystkimi kolorami topazu, a łodygę, listki i kolce zrobiono z prawdziwej masy perłowej. Reszta była z brudnawego, zaśniedziałego srebra.
Rogacz zamilkł na moment.
-Ładne lusterko, mamo!
-To? Tak, masz rację… Czy nie wyglądam dziwnie w tym koku, Mary Ann?
-Nie… Mogę zobaczyć?
-To prezent ślubny twojej babci. Jak chcesz, mogę ci go dać. W końcu niedługo macie szesnaste urodziny, a z pieniędzmi krucho…
-A ty?
-Tobie bardziej się przyda, córeczko. Wprost nie mogę się wami nacieszyć. Dobrze, że są ferie!
-Ładne lusterko.
To Rogacz wyrwał mnie z kolejnych sentymentalnych wspomnień. Przekrzywił głowę.
-Mogę?
Podałam mu lusterko, a on spojrzał w nie. Najpierw zrobił nadętą minę i przejechał po głowie palcami, pusząc się swą nieskazitelnością. Potem nieco spoważniał i z zainteresowaniem zaczął bardzo intensywnie przyglądać się tafli lusterka, przekrzywiając je pod różnymi kątami. Dopiero po kilku chwilach dotarło do mnie że James musi przyglądać się komuś za nim. Obróciłam się dyskretnie do tyłu. Nie było wątpliwości, że chodzi o Lily. Siedziała daleko, ale chłopak doskonale ją w lusterku widział. Dyskretnie obserwował jej ruchy, odgarnianie włosów za ucho, migdałowe, zielone oczy wędrujące raz na McGonagall, raz na koniuszek pióra lub butelkę z kałamarzem. Zerknęłam na niego ukradkiem. James miał delikatny, czuły uśmiech, zakamuflowany w oczach. Nagle szybko odłożył lusterko i wbił speszony wzrok w profesorkę. Marszcząc brwi, znów się obróciłam. Lily patrzyła na Jamesa czujnie, ze zdumieniem. Chyba musiała zauważyć, że jej się przyglądał. Zerknęła na mnie wymownie a potem uśmiechnęła się nieśmiało. Puściłam jej oko i znów odwróciłam się do przodu. James zajęty był niewinnym puszczaniem zajączków po suficie komnaty, a to dzięki blademu, grudniowemu słońcu, które nagle wyjrzało zza Wschodniej Wieży i oświetliło zamek i ośnieżone błonia jasnym blaskiem. Potem nakierował promień na tył głowy McGonagall, która akurat pisała coś na dużej, stojącej na drewnianym rusztowaniu tablicy. Rozległo się parę parsknięć, a James, niezmiernie ucieszony, że rozruszał towarzystwo, spuścił zajączka prosto na zadek McGonagall, ruszający się miarowo na boki pod wpływem nerwowego pisania po tablicy.
Pół klasy parsknęło naprawdę głośno. Black obrócił ubawioną na całego twarz ku Jamesowi, a Remus, nieco poważniejszy, ale z trudem tą powagę utrzymujący, mruknął:
-Ostatnia klasa szkoły. Siedemnastoletni, dorosły chłop.
-Co się dziś z wami dzieje?!- McGonagall obróciła się do nas z niedowierzaniem. James błyskawicznie zakrył lusterko, a cała klasa natychmiast spoważniała. Profesorka rozejrzała się podejrzliwie po wszystkich. James przybrał bardzo poważną, znudzoną minę. McGonagall posłała mu spojrzenie dodatkowo ubogacone czujnością, po czym wróciła do pisania. James ponownie z mściwością skierował zajączka tam, gdzie wcześniej. Klasa znów zaczęła się śmiać.
-Zboczeniec.- zarechotał ubawiony Black, gdy się obrócił.
-A ja jestem James, miło mi!- zawołał wesoło i potrząsnął ręką nieco zaskoczonego Blacka.
McGonagall znów obróciła się z furią. Cała klasa, jak na komendę zamarła, udając, że nic się nie działo. Nauczycielka zmrużyła oczy ze złością.
-Wszystkie domy otrzymują minus pięć punktów! Och, prócz Slytherinu, nie mam w tym roku Ślizgonów na lekcjach owutemowych.
Po czym powróciła do pisania.
-I dobrze. Dla nich.- zarechotał do mnie mściwie Black, zanim się nie odwrócił- Teraz, kiedy umiemy zmieniać ludzi w piasek, mieliby chyba mały problem, he he…
-Nawet cudzemu dziecku nie pozwoliłbym się bawić w piaskownicy ze Ślizgonów.- wykrzywił się James. Black już nie dosłyszał, bo obrócił się do swojej rolki pergaminu. Wpatrzyłam się nieprzytomnie w jego plecy, pokryte czarną peleryną od szaty ucznia Hogwartu. Pod szatą krył tatuaże na plecach i brzuchu. Na jego smołowatych włosach tańczyło grudniowe słońce.
-I co, pani Black? Pogodziliśmy się już z drugą połówką?- szepnął kąśliwie Rogaś, by nauczycielka nie dosłyszała, gdy zobaczył mój wzrok.
Popatrzyłam na niego ze złością.
-Przecież się z nim nie kłóciłam. Nie w tym roku przynajmniej.- odparłam, siląc się na spokój.
-No wiem, no!
-To czemu pytasz?- prychnęłam.
-Jesteś już pogodzona z tym przykrym losem?- uśmiechnął się mściwie.
-Nie. Ale z Blackiem się przecież nie kłóciłam, więc nie rozumiem co ma jedno do drugiego.
-Znaczy, że nie jesteś na niego wściekła? Obrażona? Nie planujesz oskalpowania, dezintegracji, rozszczepienia, zrzucenia z hipogryfa, napalmu, napuszczenia nań chimery, zakupienia Kałasznikowa, wydłubania oczu widelcem, rozbicia koktajlu Mołotowa o jego śliczną buźkę, znalezienia Voldemorta w celm mm mmmm mmm mm…
Ostatnie słowa zagłuszyła moja dłoń, która zamknęła Jamesowi wiecznie otwarte na oścież usta. Posłał mi pełne wyrzutu spojrzenie, po czym polizał moją rękę i obślinił. Z obrzydzenia mnie zemdliło i wytarłam dłoń o jego twarz malowniczo.
-Łeee! Nie przypuszczałem, że tak zajeżdżam w środku!- wytarł twarz w rękaw, nie zdejmując okularów, przez co ślina rozmazała się na nich smugą.
-Wyglądasz, jak żul z dworca.- mruknęłam mściwie.
-Żul z dworca?- zdziwił się- Masz na myśli tego miłego pana, co to mi pokazał kiedyś, gdzie jest peron dziewiąty i dziesiąty? Myślałem, że nazywa się konduktor…
-James, nie zgrywaj głupka. A tak na marginesie, to skąd znasz tyle mugolskich terminów?
-Od Łapy. On lubi szastać na prawo i lewo swą bogatą wiedzą o mugolach!
-No tak. Typowe.- wydęłam wargi- Wracając do tematu… Postanowiłam nie obrażać się na Blacka. Przecież to nie jego wina, że rodzice go tak wpakowali, nie?
James nie odparł, tylko popatrzył na mnie z politowaniem.
-Rany, Meggie. A ja myślałem, że masz w głowie nieco więcej, niż tylko płyn ustrojowy.
Uniosłam brew pytająco.
-Czy to nie oczywiste?- zachłysnął się posiadaną wiedzą- Jak myślisz, czemu Łapa wrócił do rodziny? Pamiętasz, jak bezwiednie snułem te domysły, które okazały się być prawdziwe? Miał w tym jakiś cel, nie? Ten sam Black, który nienawidzi matki i ojca, zażegnuje się, że nigdy już nie wróci, rok później pokornie powraca w rodzinne strony i naraża się na wrzask, lanie po twarzy, wydziedziczenie, wylanie na bruk z kopa… Dlaczego, jak mylisz?
W tym momencie to do mnie dotarło. Poczułam, że brwi boleśnie ściągają mi się w jedną krechę. Pamiętałam jego wypowiedzi, kiedyś niezrozumiałe. Już wtedy knuł…
„-Nie odzywaj się do mnie do końca życia. Nie mam zamiaru NIGDY WIĘCEJ z tobą rozmawiać!
-Są na to inne sposoby…”
„-Nie muszę ci odpowiadać. W ogóle nie muszę zamieniać z tobą jakiegokolwiek słowa przez całe życie.
-Jak chcesz. Bardzo ciekawe. Szkoda, że mam na to lekarstwo.”
Zacisnęłam mimowolnie szczęki. A więc to tak! Black sam z siebie przylazł do tego domu, by zasugerować matce ten ślub!
-No chyba żartujesz!- wytrzeszczyłam oczy na Jamesa z chłodnym niedowierzaniem, chociaż wiedziałam, że nie żartuje- Czyli że on potraktował rodzinę jako sposób, by się ze mną ożenić?!
-No a co myślałaś?- wzruszył ramionami- Chyba nie z innego powodu. Byłaś tak zagmatwana w cudowny, gorący romans z przewspaniałym Rabastankiem, że nie sposób mu było wyciągnąć cię do niego inaczej! Cel uświęca środki, czyż nie?
Ze złości wbiłam wzrok w zaciśniętą pięść na blacie ławki. Przez Blacka moje życie legło w gruzach! Nigdy mu tego nie wybaczę! Na siłę wtrynił mi się w prywatność, puszczając z dymem moje uczucie do innego, moje plany wobec tego kogoś.
Ze złością popatrzyłam na jego plecy, mając ochotę wbić mu z całej siły pióro w kręgosłup. Taki sprytny jest?!
Całą resztkę transmutacji piekliłam się na Blacka. Jakiekolwiek pozytywne uczucia względem niego wyparowały jak kamfora. I mam z tak fałszywym, szczwanym do bólu gnojkiem spędzić resztę życia?! Chyba z hipogryfa zleciał!
Na nowo odezwał się we mnie nieco otumaniony i uśpiony bunt. Nigdy nie zgodzę się, by Syriusz Black był moim mężem! A tak właściwie to po co on to zrobił?! Żeby się na mnie zemścić?! Żeby mi dopiec, bym nigdy nie zaznała szczęścia?!
Ogarnęło mnie ponownie obrzydzenie, podobnie jak w pierwszych sekundach świadomości, że on ma być moim mężem albo w momencie wkroczenia do Wielkiej Sali.
Gdy zabrzmiał dzwonek, wstałam gwałtownie i mechanicznie zebrałam moje rzeczy. Black obrócił się ku Rogaczowi i zerknął na mnie z rozbawieniem. Miałam ochotę przylać mu w te nieskazitelne ząbki bardzo z siebie zadowolonego imbecyla. Zamiast tego posłałam mu najbardziej mordercze, najwścieklejsze spojrzenie, jakim kiedykolwiek obdarzyłam drugiego człowieka. Zgasiło go to skutecznie.
-Mary Ann?- zapytał nieśmiało.
Nie odparłam, tylko obróciłam się na pięcie i odeszłam. Byłam tak wściekła, że dałam się nieść nogom tam, gdzie chciały. Nie potrafiłam sobie uzmysłowić niczego. Po prostu wciąż nie widziałam tego wszystkiego w realiach. Black, sugerujący rodzicom takie rzeczy?! Po co w ogóle się to wydarzyło?! To nie powinno mieć miejsca! I w nosie miałam fakt, że ślub z Rabastanem mimo tego stanowiłby problem. Jego przynajmniej kocham! Może by się nawrócił, czy coś… Zawsze można by coś wykombinować. Ale oczywiście, Mary Ann Lupin musiała spotkać rzadka sytuacja, charakterystyczna dla kilku epok wstecz, sytuacja, z której nie można wyjść! Nikogo to nie spotkało, tylko akurat mnie.
-Czuję się wyróżniona.- burknęłam do siebie i ze złością kopnęłam sedes. Znajdowałam się w jakiejś łazience, w której chyba jeszcze nie byłam.
-Uuu, to źle! Nie za wysoko mierzysz, dziewczynko?- wyśpiewał jakiś nudny głos. Z jednej z kabin wyleciał Irytek i wyszczerzył się do mnie paskudnie.
-Nie twoja sprawa, Irytku!- prychnęłam, odwracając głowę- Odejdź.
-I jeszcze do tego niemiła!- usłyszałam za sobą- Pyszałkowata, uważająca się za lepszą, mała, piegowata brzydula, która wyprasza grzecznego Irytka. Ludzie nie lubią takich!
-Nie interesują mnie twoje opinie.- warknęłam- Mam swoje problemy.
-Biedne dziecko!- zarechotał paskudnie i zmaterializował się przede mną do góry nogami- Ktoś cię skrzywdził? Opowiedz Irytkowi, obiecuję na mój honor, że nikomu nie powiem…
Zakończył swoją wypowiedź ironicznym śmiechem.
-Wynocha!- wrzasnęłam.
-Sama się wynoś!- zaskrzeczał- To toaleta dla chłopczyków! Jesteś chłopczykiem, dziewczynko?
-Możliwe.- burknęłam, nie mogąc już znieść tego przeklętego poltergeista, kopnęłam w kafelek i wyszłam. Irytek, niestety, wyfrunął za mną.
-UWAGA UWAGA! WSZYSCY ZAINTERESOWANI! OTO DZIEWCZYNKA, KTÓRA JEST CHŁOPCZYKIEM! SAM WIDZIAŁEM!
-Zjeżdżaj!- ryknęłam na niego ze złością i zamachnęłam się ściśniętą pięścią, gdy paru Puchonów z pierwszej klasy wytrzeszczyło na mnie oczy z przerażeniem. Właśnie zdałam sobie sprawę, że jestem spóźniona na zaklęcia, co jeszcze bardziej wyprowadziło mnie z równowagi.
-Łiiii!- zakwiczał dziko Irytek, po czym zrzucił na mnie z góry wiekową wazę. Ominęłam ją jakoś i uderzyła w ziemię. Nie zważając na zaczepkę, pobiegłam szybko na lekcję. Irytek odleciał porzucać nieco odłamków stłuczonej wazy w pierwszaki z Hufflepuffu i ignorując wyjącego z furii Filcha, który ganiał go z miotłą po korytarzu.
-Dzień dobry, przepraszam za spóźnienie!- wydyszałam od progu. Ale Flitwicka nie było. Panował jazgot, rozmowy i śmiech.
Odetchnęłam z ulgą. Widocznie zamarudził w pokoju nauczycielskim. Podeszłam żwawym krokiem do mojego miejsca. Natychmiast jednak zamarłam. Za mną otworzyły się drzwi i po podłodze począł drobić maleńki czarodziej.
-Dzień dobry, uczniowie!- zaskrzeczał, po czym wdrapał się dzielnie na stos książek przy pomocy różdżki. Postukał nią w dyndającą obok zawieszoną na wielkim, starym łańcuchu tablicę, dostosowaną do jego potrzeb.
-Uczniowie, cicho! Dziś przypomnimy sobie… Panno Lupin! Czemu tak stoisz? Siadaj!
-Ja…- wydusiłam z siebie jedynie.
James, z którym zawsze siedziałam, znalazł się nagle na miejscu Blacka, który zazwyczaj siedział z jakimś Krukonem w rzędzie na samej górze daleko od wejścia. Tym czasem na jego miejscu zasiadł Black…
Popatrzyłam na Jamesa z zaskoczeniem, marszcząc brwi. A co to za zamiana?
Rogacz posłał mi jedynie mściwy uśmieszek satysfakcji i poruszał brewkami wymownie. Natychmiast zrozumiałam. „Sprezentował” mi miejsce obok tego idioty specjalnie, po mojej reakcji na nowinę, że to Black odpowiada za to całe zamieszanie.
Black popatrzył na mnie wyczekująco z chłodnym zadowoleniem. On najwyraźniej już wiedział o mojej reakcji. Pewnie się wściekł niebotycznie na Jamesa, a tamten sprytnie zaproponował mu właśnie coś takiego.
-Lupin, siadaj! Na swoim miejscu, już już!- zachęcił mnie Flitwick ruchem dłoni- Chłopcy się przesiedli, jak widzę. Doskonale. Pewnie wolisz pobyć ze swoim narzeczonym?
Zarechotał, patrząc na mnie przyjaźnie. Wiedziałam, że miał jak najlepsze intencje, ale nie potrafiłam się zdobyć na inny uśmiech niż ten w stylu bólu brzucha. Wyszczerzyłam się z sarkastycznym przymusem, unosząc brwi z niedowierzaniem.
-Siadaj obok narzeczonego!- zachęcił mnie znów. Nie potrafiłam mu odmówić, wydawało mu się, że sprawia mi wielką przysługę. Zazwyczaj nauczyciele w Hogwarcie nie lubili, gdy uczniowie zmieniali miejsca.- Chociaż, chłopcy, wolałbym, żebyście ze mną ustalali takie zamiany.- dodał surowiej- A teraz zajmijmy się czarami drugiej grupy Reynolda, tymi bardziej zaawansowanymi. Prawie na pewno pojawią się na owutemach! Szczególnie przydatne, gdy chcemy utrwalić coś w bezruchu na długie, długie lata. Przeczytajcie rozdział trzydziesty a potem omówimy zastosowanie.
Nie patrzyłam w stronę Blacka. Byłam na niego tak wściekła i jednocześnie nim przestraszona, że tylko spuściłam głowę na stronicę podręcznika, zasłaniając się ręką, o którą oparłam głowę. Jego chytry plan mnie prawie przeraził, gdy nad nim myślałam. Za wszelką cenę do celu…
Black się nie ruszył, tylko wpatrzył pretensjonalnie w nauczyciela, zaplatając ręce na piersi i rozpierając się niedbale na siedzeniu. Flitwick zauważył jego wzrok.
-Panie Black, czy coś się stało?- zapiszczał- Nie widzę, żeby pan czytał. Gdzie podręcznik?
-Eee, nie mam.- odparł, udając smutne niewiniątko- James zawsze nosi, więc…
-Książki się nosi, panie Black.- rzekł z powagą Flitwick- Ale jestem pewien, że panna Lupin podzieli się z panem podręcznikiem.
-Ooo, na pewno!- wyczułam w jego entuzjastycznym głosie coś, jakby miał dodać „Bo jak nie…”.
-Wyjdę na chwilę do profesor McGonagall. Proszę, czytajcie. I bez hałasów!
Flitwick zgrabnie wylądował na ziemi przy pomocy zaklęć i odszedł w stronę drzwi. Nie minęło kilka sekund, a klasa pogrążyła się w wesołym gawędzeniu i śmiechu.
Machinalnie przesunęłam książkę na środek, nie zaszczycając Blacka spojrzeniem.
-Dziękuję, misiaczku.- wyszeptał słodko. Podszyte to było mściwą satysfakcją.
-Uważaj, Black.- wycedziłam przez mocno zaciśnięte zęby- Grabisz sobie ostro…
-Uuu, boję się…- szepnął i zbliżył nagle twarz do mojego ucha- Bardzo…
-Co ty wyrabiasz?!- odsunęłam się na bezpieczną odległość. Popatrzyłam na niego z chłodnym niedowierzaniem. Black się śmiał. Chichotał złośliwie, wyjątkowo z siebie zadowolony- Mózg ci odjęło?!
Nie odparł, posyłając mi tryumfalne spojrzenie pana i władcy. Cofnął się na swoje miejsce.
-A tak w ogóle to jak śmiałeś?! Cóżeś najlepszego zmalował?! Zdajesz sobie sprawę, że ja też mam coś do powiedzenia?!
-Właśnie dlatego obrałem taki tor działania. Żebyś NIE MIAŁA nic do powiedzenia.- wyszczerzył białe zęby- Ratuję ci skórę. Kiedyś mi podziękujesz, kotek.
-Nie mów do mnie tak, no!- krzyknęłam, tracąc nerwy. Mój niedowierzający, wściekły wzrok padł na Severusa. Siedział naprzeciw z małą grupką Ślizgonów. Od dłuższego czasu przypatrywał nam się. Posłałam mu błagalny, tęskny wzrok. Uśmiechnął się blado i coś napisał, po czym puścił liścik ku mnie. Złapałam go w locie.
„Odwagi. Wytrzymaj. To się wkrótce skończy.”
„Jak? Nie widzę wyjścia, poza samobójstwem. Do Rabastana się nie udam, bo to śmierć lub służba złu. Nie mam do kogo się zwrócić o pomoc, Sev!”
-Co ty robisz?- zapytał mnie Black ze złością- Nie pisz do niego!
Posłałam mu mocno drwiące spojrzenie i wysłałam kartkę. Sev podrapał się po nosie, gdy to odczytał, po czym nabazgrolił coś. Liścik znów leniwie poszybował nad rozwrzeszczaną klasą. Już po niego sięgałam, gdy Black brutalnie podbił mi rękę i złapał świstek.
-EJ!- zezłościłam się- To mój list!
-Inspekcja sanitarna.- burknął z obrzydzeniem.
-Natychmiast to oddawaj, bo nie ręczę za siebie!- zgrzytnęłam.
-Nie zacietrzewiaj się tak, bo ci twarz odpadnie.- zaśpiewał nieco zblazowanym tonem i obrócił się do mnie plecami, czytając liścik- Zabraniam ci kontaktów ze Smarkerusem. Konspiracja.
-Proszę?! Niczego mi nie zabronisz! Nie jestem twoją własnością!- zasyczałam.
-Do czasu. Nie, no żartuję, kotek.- rzucił niedbale.
Nie wytrzymałam. Wstałam zamaszyście, chwyciłam ciężki wolumin zaklęć i zdzieliłam go z całej pary w czarny łeb. Zero reakcji. Zirytowałam się i ponownie uderzyłam, jeszcze mocniej. Black wcale się tym nie przejął, jedynie obrócił ku ławce, olewając mnie na całej linii.
-HALO!- wrzasnęłam mu do ucha- Właśnie przylałam ci książką w łeb, baranie! Jakieś wnioski?!
-No coś takiego…- mruknął, niezbyt zainteresowany tym faktem- Powinienem nosić czyrakobulwę na głowie dla bezpieczeństwa? A, proponowałbym ci nie dziurawić godnej siedziby mojego niezawodnego mózgu. Zrobisz dziurę i się będzie mu lało na łeb.
Napisał parę słów do Seva. Zanotowałam, że większość należała do kategorii mocno nieprzyzwoitych kolokwializmów. List Severus przeczytał, po czym spopielił go różdżką na proszek. Oboje z Blackiem piorunowali się nienawistnymi spojrzeniami.
Dzwonek zabrzmiał paręnaście minut potem. Z ulgą to przyjęłam. Pozbierałam się szybko z miejsca i prawie podbiegłam do Severusa, przy którym czułam się bezpieczna. Odetchnęłam, gdy przyjęłam fakt, że jedyna moja lekcja, która jeszcze mi dziś pozostała, miała się odbyć bez asysty Blacka, za to u boku mojego najlepszego przyjaciela. Już nie muszę dziś oglądać tej wkurzającej mordy, jak się bardzo postaram.
-To chodźmy. Teraz jest przerwa na lunch.- zauważył, wciąż nieco wytrącony z równowagi Sev.
-Nie jestem głodna.- burknęłam, łapiąc go za rękę dla otuchy- Nie mam apetytu.
-Czy mi się wydaje, czy od śmierci mamy nie chcesz jeść?- zapytał surowo- Mam cię karmić? Oszczędź mi tego!
Wyobraziłam sobie Severusa Snape’a, jak karmi kogokolwiek, nawet własnego synka. Trochę mnie to ubawiło.
Wyszliśmy na korytarz, trzymając się z lojalności za ręce. Ogarnęła mnie mściwa radocha, gdy wyobraziłam sobie minę Blacka za nami. W końcu sprzeciwiłam się zakazom pana.
Nagle zatrzymałam się raptownie.
-Co jest?- zapytał Sev.
Ktoś, poza nami, wychodził z klasy za rękę z inną osobą. I był to Remus. A szedł z Joanne.
***
Ciemne chmury zawisły nad Hogwartem. Przez śnieg i burzowe niebo zamek zrobił się ponury. Nie tylko mowa tu o braku światła.
Kilkoro uczniów straciło bliskich w niewyjaśnionych okolicznościach, a nagła śmierć naszego wykładowcy lekcji teleportacji sprawiła, że te zajęcia przeniesiono na początek następnego roku.
Aurorzy krążyli z ponurymi minami po ciemnych, cichych korytarzach, na wybuchy śmiechu reagowano ostrym, krytycznym spojrzeniem. A ciemne chmury pędziły po niebie, jakby wysłał je tam ktoś, kto pragnął, by wszyscy pogrążyli się w depresji. Nawet śnieg zdawał się być szary i bardzo rzadko skrzył na bladym słońcu, które od czasu do czasu wyjrzało zza kurtyny ciemności.
Perspektywę kolejnego, drugiego meczu quiddicha w tym roku szkolnym (Hufflepuff kontra Ravenclaw) ludzie przyjęli z ulgą, lecz także i z konsternacją. Wydawało się to nieco nienaturalne, krzyczenie i świętowanie z tak błahego powodu. Bo ktoś przerzucił piłkę przez obręcz lub złapał małego znicza. I to wszystko.
Choć nie rozpaczałam z powodu straty mamy, jej osoba gościła w moich myślach bardzo często. W towarzystwie Rabastana, Blacka i Voldemorta, bo o nich nieustannie rozprawiałam w umyśle. Cała czwórka bardzo mnie raniła z różnych powodów, moje myśli opanowało przygnębienie, jakiego nie znałam. Nie potrafiłam myśleć o niczym innym, jak właśnie o nich, a przecież to bolało. Bardziej, niż myśl, że jestem nieśmiertelnym, skazanym na samotność wampirem.
Nawet, kiedy o mamie nie myślałam, coś, jakaś cząstka mnie nieustannie ku niej wołała, zastanawiając się, gdzie jest i dlaczego nigdy już jej nie zobaczę. Kto tak zdecydował? Przecież powinna wciąż tu być, to naturalne. To była jej rola, obowiązek, wspierać dorosłe już dzieci. Dlaczego ktoś nam ją odebrał? Co na tym zyskali? Rozrywkę? Satysfakcję? Bogactwa? A teraz leży, zimna, nieświadoma, jak wiele osób skrzywdziła, odchodząc…
-Meg?
-Severusie…- zareagowałam smutnym szeptem.
Powiał zimny wiatr od błoni, kilka loków poderwało się wesoło do góry. Obróciłam twarz w bok, czując napięcie kącików ust ku dołowi.
-Nie idziesz na mecz? Czemu siedzisz sama na tym zimny korytarzu?
Severus z troską wypisaną na twarzy usiadł obok na parapecie i objął mnie ramieniem, nie mówiąc słowa. Oparłam głowę o jego ramię, pokryte tłustymi, czarnymi strąkami. Po kilku chwilach wreszcie przerwał ciszę łagodnym szeptem:
-Słuchaj. Wiem, jak to jest stracić mamę. To potworny ból, bo tracisz część siebie, kogoś, kogo znasz od urodzenia. Nikt ci nie zastąpi mamy. Ale pomyśl o tym w ten sposób…
Przerwał na chwilę i popatrzył na mnie z ciepłym uśmiechem, tak rzadkim u niego.
-Chcesz mnie wysłuchać?
-Chcę.- odparłam wilgotnym szeptem.
-Taka jest kolej rzeczy. Posłuchaj!- powiedział, gdy dostrzegł, że chcę zaprzeczyć- Mama, jak wiele osób w twoim życiu, kiedyś i tak by odeszła. Teraz, choć cię to boli, masz za sobą jeden z wielu ciosów, które musisz kiedyś przyjąć. To nieuniknione. Twoja mama na pewno nie chciałaby, byś się teraz przez nią smuciła. Ona wciąż żyje w twym sercu. Jej głos, zapach, wspomnienia… To nie umrze, dopóki ty nie zapomnisz, dopóki twój umysł pamięta. Nie wiem, co dzieje się po śmierci…
Severus wbił zamyślone, melancholijne spojrzenie w czarne czubki butów. Posmutniał.
-Podejrzewam, że wiesz.- odparłam spokojnie- Ale nie chcesz mi mówić, by mnie nie zdołować.
Przeniósł na mnie wzrok.
-Jeżeli mam być z tobą szczery, chociaż w tym przypadku nie chcę… Twój żal jest wciąż zbyt świeży. Nie wiem, co się dzieje po śmierci, ale myślę, że nic. Pustka.- zakończył z goryczą- Umierasz, jak zwierzę, lądujesz w piachu i nic nie pozostaje z twoich myśli i osobowości. Jesteś wspomnieniem. Dopóki żyją ci, co cię pamiętają. A potem znikasz z kart historii tego świata.
-Nie wierzę w to.- zaprzeczyłam- Człowiek musi gdzieś być! Pomagać stamtąd komuś, kogo kocha. Miłość jest tak silna, że śmierć nie może jej zabić! To domena ludzi. Potrafimy kochać naprawdę mocno. Czy taki los może nam być pisany? Na równi ze zwierzętami?
-Mówisz, jak idealistka.- zaśmiał się gorzko.
-Hej, Sev! Miałeś mnie pocieszać!- upomniałam go.
-Racja.
-Po prostu myślę, że ludzie, chociaż czasem naprawdę durni i nieznośni, mają swoje miejsce po śmierci.- uśmiechnęłam się, czując otuchę- To byłoby bez sensu. Ich cele, emocje, uczucia, wspomnienia, niczym obrazy… i nic? Rozsypują się w proch? Marnotrawstwo czasu, lepiej już od razu położyć się i umrzeć. Zresztą, spytaj duchów. One ci powiedzą. Jak myślisz, skąd się wzięły? Chyba nie ze spróchniałego szkieletu?
Severus popatrzył na mnie, nieco się rozchmurzywszy.
-Widzisz? To chyba ja cię pocieszyłam.- uśmiechnęłam się blado. Ostatnio tak rzadko się uśmiechaliśmy w szkole…
Zaległa krótka cisza. Słyszałam wycie wiatru z ośnieżonych błoni i dreszcze zimna przebiegały po moim ciele. Było to dość przygnębiające.
-Masz szczęście.- uśmiechnął się Sev- Przynajmniej został ci kochający ojciec i brat. Ty wciąż nie jesteś sama na tym świecie. Ja nie miałem takiego szczęścia. Jestem sam.
-Przecież masz mnie!- zdziwiłam się- Co ty mówisz, Severusie!
Posłał mi delikatny uśmiech.
-Dziękuję. Naprawdę mnie pocieszyła ta rozmowa.- rzekłam szczerze- Zdałam sobie sprawę, że śmierć bliskich nie musi być smutna. To chyba pocieszenie na czasy, które nadchodzą.
Spuściłam głowę.
-Meg?- zagadnął Severus.
-Nic. Nieco mnie to przeraża. Czuję dziwne, niesympatyczne napięcie. Ślub z Blackiem wydaje się być trywialny w porównaniu do tego, co nadciąga.
Popatrzyłam na horyzont. Zawisła nad nim olbrzymia, czarna, gradowa chmura. Wydało mi się to zwieńczeniem moich słów. Kącik ust powędrował do góry z ponurą satysfakcją.
-Co będzie, Sev?
-Nie wiem. Naprawdę, nie mam pojęcia.- szepnął.
Zaległa napięta cisza.
-Wiesz…- mruknął po chwili- Chciałbym, abyś dołączyła do Voldemorta. Dla własnego bezpieczeństwa. Lecz ty się nie zgodzisz. Zresztą, nie jest powiedziane, że zwolennicy Voldemorta są bezpieczni, nie?
-Co to znaczy?
-No wiesz… Czarny Pan jest bardzo potężnym czarodziejem. Czy ktoś taki, według ciebie, przejmuje się bezużyteczną armią sługusów? Trzeba się bardzo postarać, by ci ufał i darzył jakimś minimalnym uczuciem.
-Severusie?- zagadnęłam ostrożnie- Czy ty nie chcesz przypadkiem się jakoś wkupić w jego łaski? Czemu zawsze mówisz o nim z respektem? Co zamierzasz? Naprawdę złączysz się ze swymi kolegami z domu?
Severus nie odparł natychmiast.
-Nie wiem, Meggie.- wlepił czarny wzrok we własne, żylaste ręce, splecione kurczowo razem na udach.
-Ja…- szepnęłam, nie mogąc uwierzyć, że Severus też mnie opuści. Jak Rabastan i mama- Wciąż wmawiałam sobie, że tego nie zrobisz. Dla mnie. I dla Lily. A przede wszystkim dla siebie samego, Sev.
-A co mi pozostanie?!- w jego głosie zagościła ponownie gorycz- Kim ja jestem, Meg? Twoi koledzy z Gryffindoru dają mi ciągle do zrozumienia, że nikim. Gdzie się mam podziać? Albo strona Voldemorta, albo śmierć. A po stronie śmierci stoją tacy ludzie, jak Potter, czy Black.
Chyba oczywiste, którą stronę mam wybrać.
-Ale przecież po stronie śmierci stoję i ja.- mruknęłam cicho- I Lily…
-Lily, która nie chce mnie znać!- prawie krzyknął. Zerknęłam na niego. Miał łzy w oczach- Już wybrałem. Nie mogę się wycofać.
-Severusie…- z nieszczęśliwą miną położyłam mu dłoń na ramieniu.
-Proszę, proszę.- to był James, Black, Remus i Peter. Z Remusem szła Joanne. Na czele całej bandy stanął właśnie ten, na widok którego miałam nieprzyjemne dreszcze. Wsparł ręce na biodrach ubranych w skórzane spodnie i przyglądał nam się zapalczywie.
Severus wstał. Miał wrogo nastawioną pozycję bojową. Uniosłam się z parapetu obok przyjaciela.
-Czyż nie zakazałem ci czegoś, słońce?- zapytał chłodno Black.
Uniosłam brwi, opanowując wybuch.
-Wiesz co, Black, żal mi ciebie.- uśmiechnęłam się filuternie. Uniósł brwi, udając chłodne zdziwienie- Obrałeś sobie naprawdę krnąbrny obiekt do podporządkowania. Jeżeli myślisz, że KIEDYKOLWIEK cię posłucham w najmniejszej choć kwestii, to znak, że jesteś skończonym matołem, SŁONKO! Będziesz miał chyba trudne życie.
-Czyżby?- mruknął w bardzo arystokratyczny sposób, po czym ukłonił się przesadnie nisko- Nie w mym zamierzeniu jest urażać dumę dziewicy, która kiedyś ozdobi moje włości i będzie zwać się panią w mej twierdzy, lecz wątpiłbym poważnie w twoją właśnie roztropność, milady!
-Co ty bredzisz?! Wdychałeś coś?- uniosłam pogardliwie brwi.
-Nie chcę, żebyś zadawała się ze śmierciożercą!- warknął, opuszczając grę aktorską- Żadnym!
-Syriusz ma rację, Meg!- ostrzegł mnie Remus zza jego pleców.
-To nie towarzystwo dla nas!- zawołał James- Musisz uważać. Lepiej odstaw Smarkerusa, my jesteśmy ciekawsi. I dłużej pożyjemy.- dodał, posyłając mu mściwe spojrzenie.
-Może dajcie JEJ wreszcie zdecydować w jakiejś sprawie, co?- wycedził Sev groźnym szeptem.
-Nie odzywaj się, śmieciu.- Black popatrzył nań, jak na coś naprawdę obrzydliwego- Nie wtrącaj się między mnie i Mary Ann.
-Dość już przez ciebie będzie cierpieć! Nie dałeś jej wyboru, Black!- Sev wytrzeszczył dziko czarne oczy- Skazałeś ją na życie z kimś, kogo nienawidzi!
Było to lekką przesadą, Voldemorta mogłam nienawidzić, nie jakiegoś Blacka, ale nie zaprzeczyłam. Widać było, że Sev uderzył w samo sedno. Z oczu Blacka zniknęły zmieszane razem ubawienie, ironia i gniew. Pojawił się ból i wściekłość.
Wycelował w Severusa koniec czarnej różdżki, Sev wyciągnął swoją.
-Robię to dla jej dobra. Jeżeli jesteś na tyle głupi, że tego nie kumasz…- zaczął, ledwo panując nad wściekłością.
-Już to widzę!- parsknął cynicznie Ślizgon- Ty dbasz o kogokolwiek, prócz świętego Pottera i własnego, dumnego siedzenia?! Jaka zmiana w tobie nastąpiła?! W coś się uderzył, Black?! Co tobą kierowało, jeżeli nie własny hedonizm! Ty musiałeś posunąć się do czegoś takiego, w końcu która by cię chciała?!
Huncwoci ryknęli śmiechem, nawet Joanne uśmiechnęła się drwiąco.
-Może byś przejrzał się w lustrze?!- parsknął Black- Wiesz w ogóle, co to takiego, widziałeś może taką rzecz kiedykolwiek? Szkoda, że nie.
Severus zacisnął szczęki.
-Żyj w realiach, Smarku!- kontynuował swą wypowiedź rozbawionym tonem- Jak się pokażesz na balu?! To już za tydzień, wiesz? Zobaczymy wreszcie twoje włosy umyte? Żeby zmyć ten łój, musiałbyś już od dziś szorować drucianą szczotką!
Huncwoci znów się zaśmiali. Ręka Severusa drgnęła konwulsyjnie.
-Masz w ogóle z kim iść?! To CIEBIE nikt nie chce, Smarku.- Black zacisnął usta i pokiwał kilka razy głową, jakby mówił „Tak tak!”- Kto ci pozostał?! Nawet twoje przyjaciółki cię opuściły! Lily idzie z Jamesem, Mary Ann ze mną… I co ty na to?
-Ja z tobą?!- ocknęłam się- Od kiedy? Masz rozdwojenie jaźni?! Panuj nad tym, Black!
Tym razem po raz pierwszy Black osłupiał. Moja wypowiedź zwaliła go z nóg.
-Oczywiście, że idziesz ze mną!- warknął.
-Nie idę! Idę z Severusem, zaprosił mnie już w październiku! A ty nawet nie pisnąłeś słówkiem, więc zapomnij!- oburzyłam się- Pytałeś mnie o zdanie?!
-Słucham?!- zezłościł się.
-Meg, to ty nie wiesz?- zapytał ze zdziwieniem Peter.
Posłałam mu wściekłe, pytające spojrzenie.
-Na bankiecie pożegnalnym, jeżeli ktoś jest sobie przyobiecany, musi iść razem. To nie podlega dyskusji!- wytłumaczył Glizdogon. W jego oczach czaił się ohydny, rozbawiony błysk.
Zamarłam.
-Owszem, podlega! Od tej pory!- warknęłam, czując panikę.
-Nie możesz się postawić! To tradycja, od wieków tak jest na bankietach pożegnalnych!- obruszył się Remus- To symbol wspólnej drogi, jaką będą kroczyć, dorosłości odchodzących i znaku, że czeka ich po Hogwarcie inne, dojrzałe życie! Będą zakładać rodziny…
-Nie wierzę!- zakryłam dłońmi twarz. To jakiś absurd!- Niemożliwe. Wiedziałeś?!
Severus pokręcił głową przecząco, marszcząc wściekle brwi.
-Idę do McGonagall, kłamcy! Severusie!
I odeszłam szybkim krokiem, a Severus popędził za mną, rzucając Huncwotom ostatnie spojrzenie śmiertelnego wroga.
Niestety, szybko okazało się, że Huncwoci nie zmyślali. McGonagall była zdziwiona, że o tym nie słyszałam, po czym kazała mi surowym tonem pogodzić się z okrutnym losem.
Byłam wściekła. Po raz kolejny możliwość pójścia na bal z Severusem, czyli kimś, na kim mi zależało, spełzła na niczym. Tym razem nie uciekłam Blackowi. Nie udało mi się, jak dwa lata temu. Miałam wrażenie, że wszystko, co robię, cokolwiek to jest, i tak sprowadza się w ostateczności do Blacka. Mimo prób nie udało mi się uciec przed ślubem w żaden sposób, nie potrafiłam też wymigać się od przymusu tańczenia z nim. Miałam poczucie porażającej w każdej sferze klęski, upokorzenia na całej linii, jakbym zbliżała się do czarnej dziury, zakuta w kajdany, z których nie sposób się uwolnić. A miało być jeszcze gorzej.
Wbrew mojej cichej nadziei i uśpionej czujności, na cztery dni przed balem dostałam wiadomość od taty. Pisał w niej, że ceremonię oficjalnych zaręczyn ustalił z państwem Black na wieczór Bożego Narodzenia. Czyli za tydzień.
-Coś się stało?- zapytała z troską Lily, gdy zobaczyła, że osuwam się mimowolnie po kolumience łóżka, czytając liścik. Zrobiło mi się nieco słabo i zbladłam.
-Proszę, możesz przeczytać…- podałam jej roztrzęsioną ręką list. Lily przeczytała, potem popatrzyła na mnie uważnie.
-I co? Coś zamierzasz?- spytała ostrożnie.
-A co mogę?- rozłożyłam ręce.- Boję się, Lily. Nie lubię Blacków. Oni są tacy odpychający! Byłam w ich domu. Nigdy nie widziałam matki, ale ojciec nie sprawił na mnie piorunująco dobrego wrażenia.
-Czego się boisz, Meg?- zapytała z troską, opadając na moje posłanie.
-Nieznanego.- usiadłam obok niej, siląc się na spokój- Ja nawet nie wiem, jak powinna wyglądać taka ceremonia. Nikt mnie nie dokształcił. A jak palnę gafę i zrobię z siebie wieśniaka?…
-Meg?- zdziwiła się- Mam wrażenie, że chcesz za wszelką cenę stłumić przerażenie urojonymi fobiami i irracjonalnym lękiem. Wiem, czego naprawdę się boisz i czego nie chcesz.
Pogłaskała mnie uspakajająco po długich lokach.
-Nie chcesz Syriusza. A nie jego rodziny. Nie gafy.- rzekła w końcu- Z tego bierze się całe twoje zdenerwowanie. Żal mi ciebie. Naprawdę nie da się nic zrobić, byś poszła na bal z tym, z kim byś chciała? Może choć trochę by cię to rozluźniło przed zaręczynami…
-Klamka zapadła.- odparłam martwym tonem- Ani na balu, ani na ślubnym kobiercu nie stanę z kimś, z kim chcę. Nikomu nie życzę takiej kary.
Spuściłam smętnie wzrok na kolana.
-Czy teleportację już ustalono?- zapytałam cicho, by zmienić temat.
-Nie wiem, polecę zerknąć.
I Lily wybiegła z dormitorium, rzucając mi zatroskane spojrzenie. Westchnęłam i podeszłam do kufra. Po chwili zastanowienia odrzuciłam długie włosy na plecy, pochyliłam się i wyciągnęłam z wnętrza moją bajeczną, zieloną suknię, którą zrobiłam dwa lata temu na bal. Trzeba ją w końcu przymierzyć, sprawdzić, czy nie ma usterek i braków, w końcu od dwóch lat jej nie wkładałam.
Pogładziłam czule jej spódnicę. Dawno jej nie widziałam. Była piękna. Wtedy nie miałam obecnych trosk, szłam na bal z radością, James tak się cieszył…
Zdjęłam ubranie i flegmatycznie włożyłam nogi w otwór, by podciągnąć ją do góry na ciało. Zamarłam. Talia zatrzymała się na udach i w żaden sposób nie mogłam jej przecisnąć.
-No nie…- wydyszałam, po czym spróbowałam przez głowę. Z trudem weszła. Pociągnęłam materiał w dół i poczułam potworne napięcie w biuście. Chociaż ramiona, brzuch i talia pozostawały luźno opatulone, nie mogłam swobodnie oddychać.
Czując lekką panikę, spróbowałam zdjąć suknię przez głowę. Nie mogłam. Spocona, zadyszana i zmiętolona, wreszcie poczułam wściekłość i furię. Ze złością i szaleństwem warknęłam frustracyjnie, po czym z całej pary pociągnęłam za suknię do góry. Rozległ się suchy, nieprzyjemny odgłos i kreacja legła na podłodze, przedarta na pół. Jedna z materiałowych róż również odpadła smętnie. By dać upust swemu nadpobudliwemu charakterowi i emocjom, które ogarniały mnie stopniowo od kilku dni, rzuciłam się na sukienkę i przedarłam ją na pół całkowicie.
-Evanesco!- ryknęłam w jej stronę i po chwili z krnąbrnej sukni nie został proszek.
Stałam nad miejscem, gdzie znikła, ochładzając wściekłość.
-O rany…- szepnęłam, gdy już się uspokoiłam. Teraz dopiero poczułam przerażenie, gdy zdałam sobie sprawę, co zrobiłam- Skąd ja teraz wytrzasnę sukienkę na bal?! LILY!
Zarzuciłam na bieliznę swój o wiele za duży t-shirt, udający piżamę, po czym zleciałam na łeb na szyję po schodach do Pokoju Wspólnego gryfonów.
-Lily!- potrząsnęłam nią, gdy dopadłam do tablicy ogłoszeniowej- Lily, podarłam sukienkę w przypływie wściekłości! Co ja teraz założę?!
Lily wywaliła gały na wierzch.
-To nie problem. Możemy ją zaczarować i na nowo będzie cała. Gdzie ona jest?
-Już ją unicestwiłam…
Ruda popatrzyła na mnie spłoszonym wzrokiem.
-Mary Ann, panuj nad sobą. Teraz to nie wiem, co możesz zrobić. Do Hogsmeade się nie wybieramy w najbliższym czasie… Czemu to zrobiłaś?
-Bo była na mnie za ciasna w udach i biuście!- krzyknęłam, próbując się usprawiedliwić.
-Dlatego?- zdziwiła się Lily.
-Tak! Utyłam! Nie wiedziałam o tym! Na gacie Merlina, czemu nie przymierzyłam wcześniej?!
-Nie utyłaś! Po prostu-zaokrągliłaś się. To domena dojrzewania, Meg.
-Ale ja już dawno dojrzałam!- krzyknęłam ze zdziwieniem na pół Pokoju, potrząsając Lily.
-Najwidoczniej nie. Uspokój się, Meg!- Lily zmierzyła mnie zmęczonym wzrokiem i poczęła się oddalać tyłem- Przecież nie dzieje ci się krzywda, no może z wyjątkiem tej sukni. Idę spać.
-Remus!- rzuciłam do siebie, gdy zobaczyłam brata w towarzystwie kumpli na kanapie przed kominkiem, po czym podleciałam do niego. Miał nieco nieobecny wzrok.
-Remus!- miauknęłam- Czy u nas w domu są jakieś ładne suknie?
-Nie wiem… Chyba nie.- Remus zdziwił się niezmiernie.
-A mama? Miała jakieś?!
-Tata… spalił wszystkie jej ubrania po pogrzebie… A co?
Załamałam ręce nie bacząc na to, że wszyscy Huncwoci mnie uważnie obserwują.
-Coś się stało?- zapytał Remus z troską w głosie.
-Sukienka…- wyszeptałam jedynie, próbując skupić myśli.
-…ci zwiała! Tak? Wiedziałem!- ucieszył się James.
-To nie jest śmieszne! Przymierzałam tą z balu i była na mnie ciasna, więc się wściekłam i…
-Powiększyła grono aniołków.- rzekł wyrozumiałym tonem James.
-I co teraz włożysz?- zmartwił się Peter.
-Worek z cementem.- parsknął James- Tak ekstrawagancko i oryginalnie.
-Meg, nie mam pojęcia, co możesz zrobić…- zamyślił się Remus- Możesz tylko poprosić tatę o pomoc. Ale on nie ma ani kasy, ani sukienek.
-Dziwne, gdyby miał jakieś, nie?- sarknął Black, siedzący najdalej i przysłuchujący się uważnie.
-A co, Łapo, ty nie masz żadnych?- zdziwił się szczerze James, po czym przysunął się z trwogą do reszty bliżej, tym samym oddalając się od Syriusza. Popatrzyli na Blacka z przerażeniem- Chłopaki, zawsze wiedziałem, że on jest jakiś dziwny… Nie zadajemy się z nim, nie?
Black nic, tylko uwalił się na zwolnionym przez Jamesa miejscu. Zauważyłam, że na stoliku przed nim, na książce, którą właśnie odłożył, spoczywa otwarty list od rodziców. Dostrzegłam słowo „Zaręczyny”. Uniósł tryumfalnie brwi. Natychmiast spojrzałam na Remusa, czując ucisk żołądka. Czyli już wie…
-Może twoja luba ma coś, Luniaczku?- zagadnął James.
-A pytałaś Lily?- wpadł Remusowi w słowo Peter.
-Przecież Lily nie ma.- odparłam- Tylko dla siebie, jedną.
-Meg ma rację. Ile sukienek może mieć jedna dziewczyna?!- oburzył się Remus.
-Żebyś się nie zdziwił kiedyś, Remusie…- burknął Black. Remus posłał mu spłoszone spojrzenie.
-Mam genialny pomysł! Możecie nosić ją na zmianę, Meg!- parsknął James- Co taniec-szybka zamiana na boku!
-Taa?- Black uniósł brwi i sarknął- Tak, najlepiej, jak Mary Ann i Lily założą ją wspólnie, co ty na to? Po co tracić czas zamiany?
-Tylko wtedy my musielibyśmy założyć jeden garnitur, Łapo! Żeby nie wzbudzać zdziwienia…
-Jasne!- ironicznie parsknął Black- W osobnych garniturach wzbudzalibyśmy tak dużo, nie?
Spuściłam smętnie głowę i odeszłam, zostawiając Huncwotów-Remusa i Petera rozmawiającego o Joanne, oraz Blacka i Jamesa, rozprawiających, kto wejdzie do lewej nogawki, bo żaden nie chciał. Rzuciłam się na łóżko pod purpurowym baldachimem. Dlaczego byłam tak głupia i bezmyślna?! Zachowałam się jak rozkapryszona księżniczka i teraz muszę ponieść karę…
Zza zasłoniętej kotary dochodziły mnie wesołe rozmowy Lily i Alicji. Alicja żałowała, że Frank Longbottom, jej narzeczony, odszedł już ze szkoły i nie będzie mogła tańczyć z nim, a Lily rozprawiała z przejęciem o pięknej sukni, którą sobie kupiła.
Założyłam rękę za głowę, wdychając zapach czarno-rudych loczków. Czemu wszyscy tak się tym podniecają? Cały bal… Równie dobrze mogłoby go nie być…
Ani nie mam sukienki, ani partnera, na którym by mi zależało. Może by tak jakiś przekręt?…
Z goryczą odkryłam, że prawie wszyscy moi bliscy zaczynają być z jakiegoś powodu szczęśliwi. Przez kogoś. Wszyscy, poza mną.
Lily, na przykład. Do tej pory nie znosiła tego oszołomiastego, czarnowłosego okularnika. Zauważyłam, jak bardzo się to zmieniło. Zerkała na niego co jakiś czas ukradkiem. Kiedy ktoś wspominał o nim przy niej, dziwnie milkła, oczy jej się świeciły. A James? Przy Lily zachowywał się tak ujmująco, jednocześnie nie robiąc z siebie pięcioletniego dzieciaka. Lily nigdy nie rozmawiała o Jamesie, poza kilkoma nieśmiałymi wzmiankami. Ale znałam ją na tyle dobrze, że wiedziałam, iż to najlepszy znak zainteresowania nim, jaki kiedykolwiek okazała. Czasem rozmawiali razem. Czasami widziałam ich z okna sowiarni lub innego, na którym siedziałam, by kontemplować w samotności ciemne, grudniowe niebo i świat, okryty smutkiem i szarością. Lily i James szli obok siebie. Jej rude włosy powiewały na zimnym, późnojesiennym wietrze, niosącym w ich stronę szare liście, których oni nie widzieli…
Remus był zakochany w Joanne. Chociaż nie widziałam się z nim od bardzo długiego czasu na osobności, widziałam, jak chodzili razem po korytarzach pięknego zamku, jakim był Hogwart, trzymając się za ręce.
Było mi z jakiegoś powodu przykro, gdy na to patrzyłam. Jednej strony cieszył mnie fakt, że jest szczęśliwy. Z drugiej czułam się zazdrosna i oszukana. I do tego taka samotna…
Zawsze mogłam się do niego zwrócić. Jego miodowe, szlachetne i szczere spojrzenie, niosące jakąś melancholię i smutek działało na mnie tak uspakajająco. Dzięki tym dwóm oknom do jego duszy czułam się kochana. Bo wyglądał przez nie człowiek, który akceptował mnie w całości i dla którego byłam najważniejsza. Remus to był ktoś, kto nigdy nie odejdzie. Kogo nie zatrze czas. Mimo cierpienia i bestii, która w nim siedziała, był taki łagodny i jego obecność wpływała na mnie kojąco. A teraz znalazł kogoś innego. Już nie jestem dla niego najistotniejsza, ktoś zajął moje miejsce. Człowiek za oknami zamknął je przede mną…
Jedna łza spłynęła po mojej skroni i wylądowała w lokach. Czułam się bardzo samotna i zagubiona. Moi najlepsi przyjaciele, James, Severus, Remus, Rabastan i Lily-został mi z nich ktokolwiek? A może wszyscy zatracili się w czymś, opuścili mnie, uciekając daleko tam, gdzie nie mogę za nimi podążyć…
Wszystko odchodzi. I rodzice, i mama odeszła bezpowrotnie, i Remus odszedł, James i Lily, Rabastan odszedł… Zamek Hogwart, mój jedyny dom, który kochałam całym sercem, wkrótce zniknie, jakby był tylko marzeniem. Wolność mnie opuści, przyjaciele rozejdą się po świecie. A Severus ulotni się jak piękny, krótkotrwały zapach czegoś, co się tak bardzo lubi, zapach, który łapie się każdym rozpaczliwym tchem. Co mi pozostanie? Do kogo mam się zwrócić o pomoc, o ratunek, o uwagę, gdy za oknem dmie tak zimny, nieprzyjazny wiatr, niszcząc śmiech…
W dzień balu znaczna większość uczniów klas niższych, niż siódma po śniadaniu udała się do wozów, by odjechać do domów. Pozostała nieliczna garstka, która święta zamierzała spędzić w dormitoriach.
Wielką Salę dekorowano pod kierunkiem balu. Nie byłam przy tym, przechadzając się w zamyśleniu i melancholii po nieośnieżonych, ciemniejących błoniach. Z dala obserwowałam zamieszanie przed drzwiami wejściowymi. Na zewnątrz wylewała się głośna fala młodszych uczniów, krzycząca radosne pożegnania. Dostrzegłam Lukasa Steinmanna, idącego za rękę z jakąś Puchonką z jego klasy. Uśmiechnęłam się do siebie smętnie. Odwróciłam wzrok i moje spojrzenie omiotło całe błonia. Skryłam usta za czarnym, grubym golfem, gryząc go bezwiednie. Błonia były tak szare, tak smutne. Chatka Hagrida z dymem, ulatniającym się kominem, wydawała się jedynym żywym punktem całego krajobrazu. Nade mną latały sowy i inne ptaki, które nie odleciały na zimę. Dalej było niebo, wiecznie osnute szarymi chmurami, wolno sunącymi po niebie. Nawet ono zdawało się płakać.
Obróciłam się na pięcie, mając dość tej wszechogarniającej rozpaczy nad stratą Hogwartu i nie tylko i pobiegłam do dormitorium.
Piętnaście minut potem opadłam beznamiętnie na łóżko siedzeniem. Z łazienki wyszła Lily, susząc włosy różdżką. Popatrzyła na mnie ze współczuciem, gdy patrzyłam bezwiednie w przód.
-Lily, to nic strasznego. Najwyżej nie pójdę na dzisiejszy bal…- burknęłam pod nosem.
Lily odrzuciła różdżkę na posłanie i wpatrzyła się w zamyśleniu na ciemne niebo.
-Meg!
Alicja wpadła w tym momencie do dormitorium. Niosła olbrzymie pudło.
-To podobno przyszło przed chwilą do ciebie! James mi wręczył! Masz!
Rzuciła na moje łóżko tekturowe, stare pudło. Ja, Alicja i Lily pochyliłyśmy się nad nim z napięciem i stałyśmy tak chwilę.
-No, dalej! Otwieraj! Co może być w środku?- pogoniła mnie Alicja.
-Chyba już podejrzewam…- mruknęłam i uchyliłam wieczko.
W środku połyskiwał jakiś aksamitny materiał koloru białego. Wyglądał na bardzo drogi.
-Suknia.- wyrzuciłam z siebie w idealnej ciszy.
-Od kogo?- zapytała natychmiast Lily, bardzo podniecona- Od taty?
-Nie, na pewno nie…
-Tu masz liścik!- zauważyła Alicja i złapała wystającą z boku kopertę- Przeczytaj na głos!
„Szanowna panno Mary Ann!
Jako że doszły mnie i mojego czcigodnego małżonka słuchy, iż Twa rodzina nie posiada żadnej godnej balu kreacji, postanowiłam wspaniałomyślnie ofiarować Ci tą oto suknię. Żywię nadzieję, iż będzie odpowiednia i posłuży Tobie jak najlepiej. Czuj się zobowiązana podziękować memu synowi i wyraź mu, iż jestem zaszczycona, wysyłając mej przyszłej synowej ten oto dar.
Z wyrazami szacunku Walburga Violetta Black.”
-Ooo…- wypuściła powietrze z ust Lily- Mama Syriusza ci to przysłała!
-Nieźle…- przytaknęła Alicja z podziwem- Wyjmij!
Ostrożnie wyciągnęłam złożoną na kilka suknię od Walburgi Black. Oniemiałam.
-Jest… cudna…
Suknia była z białego, bardzo delikatnego i zwiewnego materiału. Nie miała ramiączek (z wyjątkiem dwóch sznurków białych, połyskujących masą perłową koralików o nieregularnym kształcie, doszytych po obu stronach stanika, oplatających luźno oba ramiona na wysokości pach). Góra była smukła, dół bardzo zwiewny i obfity. Materiał na staniku wyszyty został w srebrne gałązki cierniowe bez liści, biegnące zawile po całym materiale aż w dół, gdzie każdy koniec zakończono różą z przyszytych korali, identycznych, jak te, które pełniły funkcję ramiączek. Cała spódnica zatem obsypana była różami, lśniącymi masą perłową.
-Tu masz buty i naszyjnik!- zauważyła Alicja, zerkając na dno pudła.
Faktycznie, leżała tam para aksamitnych balerinek o bardzo wysmukłych koniuszkach, co wydało mi się śmieszne. Wyglądały, jak buty elfa. Obok spoczywał łańcuszek z białego złota, na którym ktoś zawiesił mały diament o szlifie w kształcie łzy.
-Meg… Nie mogę w to uwierzyć…- Lily wciąż wytrzeszczała oczy.
Gryzłam jamę ustną od środka, myśląc usilnie. A potem wpakowałam suknię na jej miejsce i zamknęłam pudło, po czym wsunęłam je pod łóżko.
-Co ty wyrabiasz?!- zawołała Lily z przerażeniem. Obróciłam się ku niej gniewnie.
-Przecież nie mogę tego przyjąć! To kosztowało kupę forsy!
-Której Blackom nie brakuje.- dodała ruda, uśmiechając się ironicznie.
-Daj spokój, Lily! Będę mieć wyrzuty sumienia.
-Nie marudź! Nie masz wyboru!- wsparła ręce na biodrach, a Alicja pokiwała z powagą.
-Dobra…- westchnęłam- Chociaż te ciernie to chyba jakaś aluzja…
Wyciągnęłam z powrotem sukienkę, patrząc na nią, jak sroka w kość. Niechętnie włożyłam ją na siebie, bardzo uważając, by nie urwać koralików.
-Super!- ucieszyła się Lily.
-Taa…- wydęłam wargi- Zawiążesz mi ten gorset z tyłu?
Lily uczyniła to z wielką ostrożnością, podczas gdy Alicja włożyła swą starą, złotą, prostą sukienkę, rzucając mi ukradkowe spojrzenia zaciekawienia.
-Trochę przyciasna w biuście…- mruknęłam do siebie.
-Ale to nie powód, by ją drzeć. Wszystko będzie dobrze, spokojnie…- rzekła ostrożnie Lily.
-Lily!- parsknęłam, wsuwając nogi w buciki, odnotowując nieprzyjemny ścisk w talii. Nie wiedziałam, czy ma coś wspólnego z opięciem sukienki, czy stresem przed balem.
Pomalowałam usta na jasny beż, oczy potraktowałam czarnym cieniem i rozmazałam. Niechętnie spojrzałam na siebie w lustrze, zapinając wisiorek.
-Co to za kwaśna mina?- ofuknęła mnie Lily, robiąc sobie obok mnie makijaż w łazience.
-Bo tak.- burknęłam, zapinając włosy w artystyczny kok. Najkrótsze sprężynki wymsknęły się z niego. Mój zblazowany wzrok padł bezwiednie na skrzące się srebrem ciernie.
-Podkręcisz mi rzęsy różdżką, Meg?- usłyszałam z dormitorium głos Alicji. Z wielką chęcią oderwałam wzrok od tafli i chwyciłam różaną różdżkę.
Całą trójką zeszłyśmy do Pokoju Wspólnego. Nikogo tam nie było.
-Pewnie chłopcy czekają na nas już na samym dole…- mruknęła Lily, przygładzając nerwowo poły jej bardzo zwiewnej, choć niezbyt ozdobnej sukni koloru wiosennej zieleni.
Po przejściu opustoszałego Hogwartu, stanęłyśmy u szczytu marmurowych schodów, prowadzących do Sali Wejściowej. Na dole kręciło się kilkanaście par i samotników w kolorowych strojach, a także podekscytowane duchy, krążące między siódmoklasistami. Drzwi do Wielkiej Sali pozostały zamknięte. Panowało podniecenie.
Ja, Lily i Alicja, ramię w ramię ruszyłyśmy po schodach w dół. Alicja i Lily wymieniały podekscytowane spojrzenia. Lily była mocno zarumieniona. Moja twarz pozostała obojętna.
U stóp schodów ulokowali się już wszyscy Huncwoci. Każdy z nich miał na sobie długą, czarną pelerynę, pod spodem krył takie same spodnie i kamizelkę, oraz jakąś elegancką koszulę. Remus wyróżniał się od nich swoją nietypową, wiekową szatą w kolorze ciemnobrunatnym.
Chłopcy podnieśli ku nam wyczekujące twarze. James był także zarumieniony, a oczy mu się świeciły z podniecenia. Peter patrzył na nas z uprzejmym zainteresowaniem i miłym uśmiechem. Black obserwował mnie, uśmiechając się tylko oczami i mrużąc je swym sposobem od dołu. Remus też patrzył wyłącznie na mnie, był bardzo zdziwiony.
Dobrnęłyśmy na sam dół i stanęłyśmy przed Huncwotami. Spuściłam speszony wzrok na balerinki, przyglądając się ich czubkom. Nie chciałam patrzeć na tryumfującego Blacka.
-Lily, ale ładnie wyglądasz!- James zamyślił się- Przypominasz mi kogoś… Coś z lasem…
Lily zaśmiała się radośnie i wymieniła z uradowaną Alicją spojrzenia. Jaka ona szczęśliwa…
-Chodziło ci o Hagrida?- parsknął Black.
James spopielił go wzrokiem, że tak sprofanował jego komplement.
-Meggie, skąd ty masz suknię?- zapytał Remus z niekłamanym zdumieniem.
-Eyyy…- wydukałam cicho.
-Pożyczyłem jej Remusie, spoko!- wyszczerzył się Rogacz.
-Od mojej mamy.- oświadczył parsknięciem Black, wyręczając mnie. Nagle bardzo zabolał mnie fakt posiadania na karku sukienki, którą przysłał mi ktoś z jego rodziny. I to za jego rozkazem. Poczułam się, jak jakiś biedak. Miałam wrażenie, że jestem mu coś winna.
-O, Jo!- ucieszył się Remus i spiekł raka- Wiem, że wyglądam jak ósme dziecko stróża…
Joanne uśmiechnęła się wyrozumiale swymi wąskimi wargami i zarzuciła ognistymi puklami do tyłu. Mierzyłam ją zazdrosnym, nieufnym spojrzeniem.
-SONORUS!- od drzwi Wielkiej Sali dało się słyszeć magicznie nagłośniony głos McGonagall- Siódmoklasiści! Ustawcie się parami w kolejce do wejścia! Pierwszy idzie prefekt naczelny, za nim ustawiają się narzeczeni i pary sobie przyobiecane! A potem cała reszta! Ruszać się!
Poczułam ukłucie w splocie słonecznym i odważyłam się wreszcie popatrzeć zbuntowanym wzrokiem na Blacka. Wlepiał we mnie chłodne, arystokratyczne spojrzenie pana i władcy, ale kącik ust podwinął do góry. Wydawał się być zadowolony z siebie.
Remus i Joanne ustawili się pod samymi drzwiami. Remus, jako prefekt naczelny, był nieco chyba skrępowany pełnioną funkcją i zbladł jeszcze bardziej, niż zwykle.
-Madame?- Black znów zmrużył oczy od dołu i wykonał przede mną aktorski ukłon, po czym wyciągnął ku mnie dłoń. Niechętnie położyłam rękę na jego delikatnie, a on ukłonił się przed nią, jak wskazywały zasady, wpojone mu w domu. Peter i James parsknęli w rękawy.
Black poprowadził mnie tanecznym krokiem ku drzwiom, delikatnie ujmując moją dłoń. Mimo ochoty zwymiotowania do pierwszej z brzegu zbroi, ryczałam ze śmiechu we wnętrzu. Bo Black grał doskonale, a jego mina bardzo chytrego kozaka była bezcenna. Miałam wrażenie, że nie zdaje sobie sprawy z tego, że gra. Wszystko robił tak naturalnie, jakby zachowywał się tak non stop. Chyba cyniczność i sarkazm wlazły mu już w krew na stałe.
Starając się ignorować nieprzychylne spojrzenia rówieśniczek, ustawiłam się z Blackiem za drugą parą narzeczonych w ogonku. Miałam ochotę puścić dłoń Blacka, bo moja spociła się już nieco. Ale niestety, Black kurczowo trzymał. Pewnie się obawiał, że w akcie desperacji zwieję, czy coś…
-Puść moją dłoń.- mruknęłam do niego.
-A czemu?- uniósł brwi podejrzliwie.
-Bo mi się spociła.- oświadczyłam wyniośle.
-Nie puszczę, kotek.- brzmiała przekorna odpowiedź- I co?
-Tak myślałam. Obrożę mi może jeszcze nałóż, będzie wygodniej…
Westchnęłam i obróciłam głowę na resztę Huncwotów z tyłu. Lecz James z Lily i Alicja z Peterem musieli sobie znaleźć miejsce na końcu, gdzie szła cała reszta, bo ich nie dostrzegłam.
Czułam się strasznie nieswojo, stojąc za rękę z Blackiem w rozgardiaszu, a jednocześnie w ciszy. Ciszy między nami.
Zorientowałam się nagle, że para Ślizgonów przed nami to nie kto inny, jak tych dwoje, którym wspólną przyszłość wywróżyła Trelawney na tamtej pamiętnej lekcji w walentynki. Wtedy nie wydawali się być sobą wielce zainteresowani…
Zanim to do mnie dotarło, drzwi Wielkiej Sali rozwarły się z hukiem. Ruszyliśmy do środka.
Wielka Sala wyglądała przecudnie. Została gruntownie wysprzątana, wszędzie wisiały białe draperie, świece, krążące pod stropem, umieszczono w szklanych kloszach koloru jasnoniebieskiego, przez co rzucały zimny, lodowy blask na białe draperie i biały dywan, przytaszczony skądś przez Filcha.
Znikły stoły, pojawiając się przy ścianach, za to na podwyższeniu pojawili się muzycy, obok których stanął Dumbledore, uśmiechając się ze wzruszeniem.
Black prowadził mnie ku niemu z gracją w ruchach, unosząc wysoko głowę i omiatając okolicę raczej znudzonym wzrokiem. Ja wzrok wbiłam w wysokie, gotyckie okna za dyrektorem, czując na sobie zazdrosne spojrzenia za moimi plecami. Gdyby one wszystkie wiedziały, o co proszą…
Zauważyłam Severusa w nielicznym tłumie samotnych siódmoklasistów, którzy nie wkraczali z parami w ogonku, tylko od razu zostali umiejscowieni niedaleko podestu dla nauczycieli.
-O, Smarkerus!- zagadnął Black ze zdziwieniem- UMYŁ WŁOSY!
-Genialny jesteś…
-Albo wpadł przez przypadek pod prysznic. Zdarzyło mu się. Biedaczek. Ciekawe, jak przeżył szok po spotkaniu z wodą… Może tak mu odwinęło, że tu przylazł nieświadomie…
Wymieniłam z Blackiem zadziorne spojrzenia.
Stanęliśmy wreszcie pod podestem z Dumbledorem.
-Moi drodzy uczniowie!- rozpostarł ramiona z uciechą- Nie mogę uwierzyć, że to siedem lat minęło tak szybko. Za mniej, niż pół roku, macie owutemy. Musicie być z siebie dumni, że tak daleko zaszliście! Przede wszystkim ja jestem z was dumny. Zasłużyliście na dzisiejszą zabawę, bardzo!
Rozległy się gromkie brawa, a Dumbledore obdarzył wszystkich wesołym uśmiechem. Zauważyłam, podejrzliwie mrużąc oczy, że tylko usta mu się śmiały…
-Będzie mi was bardzo brakować, już wkrótce.- nieco spoważniał- Bardzo żeście mi zapadli w pamięć. Co poniektórzy szczególnie postarali się, by szkoła ich nie zapomniała…
Tu popatrzył wymownie na każdego z Huncwotów, którzy jednomyślnie zaczęli wiwatować na swą cześć w różnych częściach Wielkiej Sali.
-No, to nie zanudzam! To wasz wieczór!- uśmiechnął się znów, tym razem szczerze, po czym kiwnął na zespół kameralny zachęcająco- Bawcie się dobrze!
Wesoły, skoczny, nie pozbawiony gracji walczyk popłynął przez całą salę. Wkrótce nauczyciele i aurorzy stłoczyli się i wmieszali w uczniów, tańcząc ze sobą. Niedaleko nas Slughorn usiłował ubłagać panią Redhill w oszałamiającej sukni, by zatańczyła z nim.
Black parsknął na ten widok pogardliwie, po czym okręcił mnie delikatnie ku sobie. O nie, zaczyna się…
Gardło ścisnęło mi się boleśnie w proteście, gdy chłopak przysunął się bliżej, kładąc dłoń nisko na moich plecach, a drugą chwytając moją rękę. Ja za to oparłam drugą dłoń o jego ramię.
Zaczęliśmy kręcić się żwawo po białym dywanie, jak wiele par. Wychodziłam z siebie ze zdenerwowania, bowiem twarz Blacka była zdecydowanie za blisko, tylko kilka cali od mojej. Odchyliłam się nieco w pasie do tyłu, odważając się wlepić w jego oczy wyzywający wzrok. Black doskonale się z tego ubawił i dalej kręcił ze mną naokoło, uśmiechając się zadziornie.
Wkoło wirowali inni, poza kilkoma samotnymi wyjątkami, w tym Severusem. Obserwował mnie zmartwionym wzrokiem, po czym przeniósł spojrzenie na kogoś innego.
-I z czego się tak cieszysz, Black!- burknęłam, patrząc na niego spode łba, co nie było trudne, biorąc pod uwagę, że był wyższy prawie o głowę. Uśmiechnął się znów.
-Jesteś zielona, wiesz?
-Życie…
Parsknął mi prosto w twarz. Posłałam mu jeszcze bardziej wrogie spojrzenie, którym się nie przejął ani trochę. W jego oczach było takie ubawienie, jakiego dawno u niego nie widziałam. Otarłam ostentacyjnie jego ślinę z mojego czoła i nosa, wprawiając go w jeszcze lepszy humor.
Znad jego barku dostrzegłam Jamesa i Lily. James zachowywał się zupełnie inaczej, niż na balu w piątej klasie. Teraz tańczył z gracją, bez wygłupów i rozmawiał z Lily w najlepsze.
Peter z Alicją tańczyli niedaleko. Chłopak nie posiadał takiej elegancji w ruchach, jak James czy Black, ale nie było tak źle. Pomijając fakt że był niższy od Alicji o głowę. Remusa i Joanne nie widziałam.
Walczyk się skończył i wszyscy przystanęli. Rozległ się szum rozmów i śmiechy, po czym zespół rozpoczął następnego walca, tym razem w minorowej tonacji.
Mój partner ukłonił się przede mną, robiąc chytrą minkę. Ujął moją dłoń.
-Zechciej zaszczycić mnie jeszcze jednym powabnym tańcem, milady!
-Dobra, niech ci będzie…- mruknęłam pod nosem, paląc cegłę na widok miny Slughorna, którego wąsy zatrzepotały. Walcował niedaleko z profesor McGonagall. Black ponownie przysunął mnie do siebie.
-No no, panno Lupin!- rzekł basowy głos Ślimaka- Trafił ci się bardzo grzeczny kawaler, ho ho!
-Bardzo grzeczny, rzeczywiście…- sarknęłam w kierunku uśmiechniętego zadziornie Blacka.
-A co, nie jestem grzeczny?- ułożył podbródek w podkówkę- Jeszcze nigdy nie starałem się być tak sztywny, jakbym kij połknął, słonko.
Uśmiechnęłam się ironicznie. Wbiłam wyzywający wzrok w jego zmrużone oczy i tak tańczyliśmy, aż smutny walc dobiegł końca.
Impreza zaczęła robić się dla mnie męcząca. Wszyscy znajomi wcale nie zaprzątali sobie mną głowy-Lily i James, Remus, a nawet Severus, zajęty poufną rozmową z kolegami ze Slytherinu, tymi samotnymi, więc skazana zostałam na Blacka.
-Podoba ci się sukienka od mojej matki?- zagadnął po kilkudziesięciu minutach, gdy poprowadził mnie do stołu, na którym stały małe fontanny ponczu i półmiski z najwyborniejszymi ciastkami Hogwartu, a także dzbany dyniowego soku.
Zerknęłam na niego niechętnie.
-Może być…- burknęłam do pucharu z ponczem, który mi wręczył. Black parsknął.
-Możesz mówić prawdę. Nie obrażę się, naprawdę!
Popatrzyłam na niego uważnie, nie kryjąc niechęci.
-No dobra. Tak, podoba mi się.- oświadczyłam buntowniczo.
-Przynajmniej raz moja ukochana mamusia na coś się przydała…- podwinął kącik ust do góry, po czym stuknął złotym pucharem o mój i orzekł z szelmowskim błyskiem- Za nasze zaręczyny!
Zacisnęłam usta, ale powstrzymałam się od ciętej riposty. Zamiast tego rzekłam chłodno:
-Szanuj matkę, Black. Masz tylko jedną.
-Na całe szczęście!- zaśmiał się w psi sposób- I tak o jedną za dużo! Czuję się obdarzony przez naturę w tej sferze w nadmiarze…
Spuściłam beznamiętny wzrok na jego wyczyszczone, lśniące buty. Zaległa przykra cisza.
-Przepraszam.- usłyszałam jego poważny szept- Zapomniałem, Mary Ann…
Złapał mnie nieśmiało za ramiona, by dodać otuchy i potarł kciukami skórę.
Przeniosłam melancholijny wzrok na Dumbledore’a za Blackiem. Tańczył bardzo skoczny kawałek z profesor Sprout, biorąc się pod boki i śmiejąc w głos. Musiałam mimowolnie parsknąć, gdy to zobaczyłam. Wtem podbiegł do niego jakiś auror, którego nie widziałam do tej pory wśród bawiących się czarodziejów i czarownic. Wyszeptał coś do ucha Dumbledore’a. uśmiech spełzł dyrektorowi z twarzy i popatrzył na niego, zaniepokojony. „Jesteś pewien?” odczytałam z jego warg. Auror pokiwał, śmiertelnie poważny. Dumbledore i on pobiegli gdzieś i zniknęli w tłumie.
Od strony muzyków dobiegł do moich uszu kolejny utwór. Melancholijne, smutne i powolne nuty akordeonowej melodii docierały do mnie i szeptały coś o przemijaniu i stracie. Wciąż wlepiając bezwiednie wzrok w miejsce, gdzie Dumbledore zniknął, mimowolnie przybrałam smutny, tęskny wyraz twarzy, ignorując Syriusza.
-Chodź… Mary Ann?
Ocknęłam się i popatrzyłam na niego ze zdziwieniem. Przez chwilę wydało mi się, że coś nie gra. Za dużo tu radości, muzyki, za dużo śmiechu i kolorów, beztroski…
-Zatańczysz ze mną?- zapytał, tym razem nie grając, po czym wysunął ku mnie dłoń. Bez zastanowienia podałam mu swoją, wciąż rozmyślając nad tym, co mogło tak zaniepokoić dyrektora. Ciekawe, co usłyszał…
Black odszedł od stołów, prowadząc mnie ze sobą. Melancholijny akordeon rozbrzmiewał w całej Wielkiej Sali aż po sam strop, na którym toczyły się czarne chmury nocnego nieba. Syriusz przysunął mnie tym razem bardzo blisko, prawie oparłam brodę o jego bark. Poczułam się nagle bezpiecznie, nie wiedzieć, czemu. Przede wszystkim, jego świdrujące oczy nie przenikały mnie, a w dodatku czułam dziwne ciepło, bijące od niego.
Wolno okręcaliśmy się wokół własnej osi, a ja patrzyłam czujnie na wszystkich znad ramienia Blacka. Tacy niewinni, niczego się nie spodziewający… A gdzie poszedł Dumbledore? Może to miało związek z Voldemortem? Intuicja podpowiadała mi, że tylko coś tak ważnego wywołałby u niego taki wyraz twarzy. Co się dzieje?…
59. Smutna i deszczowa jesień. Dodała Mary Ann Lupin Niedziela, 08 Sierpnia, 2010, 23:47
Udało mi się przed wyjazdem!!! Za tydzień pewnie nie będzie, ale trudno. Zrekomensuję to moją na drugim miejscu w karierze najdłuższą nocią.
-Że co, proszę?- zdziwiłam się, przekrzywiając głowę. Jaki bal?
Remus odłożył łyżkę obok miski z płatkami i zetknął czubki palców ze sobą, zerkając na mnie.
-Nie słyszałaś o balu?- Peter z wyjątkową szybkością pochłaniał kolejne cztery jajka sadzone, ale uniósł brwi ze zdziwieniem.
-Nie, nie słyszałam…- sięgnęłam po cukier.
-Pozwól, że ci pospieszę z wyjaśnieniami, ekhym ekhym…- James profesjonalnie poprawił swój krawat, chrząkając rzeczowo- Bal to taki stan egzystencjalny, gdzie parędziesiąt spragnionych pląsania odnóżami przygłupów kotwasi się i gniecie razem na dość niewielkiej powierzchni drewnianej, bądź też kamiennej. Odradzam inny stan skupienia, hehe…- popatrzył na Blacka, zajętego całkowicie swym czarnym butem i puścił mu oko. Nie wiem, co to mogło oznaczać.
-Ale jesteś wykształcony…- wytrzeszczyłam oczy- Zawstydzasz mnie, Rogaczu. A tera bez żartów: o jaki bal wam chodzi?
-Każdego roku odchodzi siódma klasa, jak wiesz.- Remus pospieszył z wyjaśnieniami- Poza Balem Bożonarodzeniowym, organizowanym co pięć lat, siódma klasa ma mały bankiet z okazji owutemów, ostatniego dnia pierwszego semestru.
-Czyli znowu nas czeka taki bal, jak dwa lata temu?- przełknęłam zbyt głośno ślinę. Tak głośno, że James nie mógł się opanować przed złośliwym uśmieszkiem, jakim obdarzył kumpla, wciąż zajętego własnym butem. Tamten tylko parsknął z wyższością.
-Tak. I znów trzeba kogoś zapraszać…- jęknął Peter- Tym razem jest jeszcze gorzej!
Odrzucił długie włosy do tyłu, gdyż od dłuższego czasu konsekwentnie szorowały po smażonych jajkach na jego talerzu.
-Mianowicie?
-Mamy do wyboru jedynie siódmą klasę!- jęknął.
James wydał z siebie okrutny rechot wiedźmy.
-Och, biedny Petuś… Nie znajdzie sobie chyba lasencji wśród tak nielicznego grona wybranych…
-Spadaj.- burknął ze znużeniem, znów odgarniając maczane w talerzu włosy.
-Spoko.- wyszczerzył się Rogacz- A tak na marginesie, powinieneś więcej jeść, Pet.
Glizdogon uniósł ze zdziwienia obie brwi.
-No, skoro jesteś na tyle głodny, że magazynujesz jedzonko na końcówkach włosów, by mieć na zapas…- zawołał wesoło James, zakładając ręce za głowę. Black parsknął, a Peter naburmuszył się i z godnością wytarł brudne, otłuszczone włosy o dłonie, co spowodowało mimowolne skrzywienie u Remusa- Teraz już wiem, czemu je tak miętosisz w ustach na lekcjach, hehe.
-Spójrz lepiej na siebie.- odparł dumnie.
-Ja? Moje owłosienie jest doskonałe, pączusiu.- tu szpanersko przeczesał dłońmi swoje nastroszone, kruczoczarne włosy- Przykuwa uwagę spojrzeń niewieścich…
Zerknął ukradkiem na Evans, siedzącą z Alicją parę miejsc od nas. Akurat na niego patrzyła, więc tylko poczerwieniała i natychmiast spuściła wzrok. Black, widząc to, wydał z siebie chichot pełen uciechy i uniósł jedną brew, a James uśmiechnął się pod wąsem nieco innym uśmiechem, niż kiedykolwiek widziałam u niego, takim bardziej spokojnym. Ja i Remus wymieniliśmy rozbawione spojrzenia.
-No, to pa!- zaczęłam się zbierać i zerknęłam na plan.
1.
2.
3.Obrona przed czarną magią
4.Obrona przed czarną magią
5.
6.
7.
Czwartek
1.
2.
3.Eliksiry
4.
5.Zaklęcia
6.
7.
Piątek
1.
2.
3.
4.Obrona przed czarną magią
5.Transmutacja
6.
7.
W ostatniej klasie wybrałam pięć przedmiotów na owutemy (jak wszyscy), rezygnując z astronomii i wróżbiarstwa, więc powinno być mi prościej. Nic bardziej mylnego. Każda lekcja wymagała przypomnienia sobie jakichś sześciu poprzednich prawie na pamięć. Chociaż mieliśmy mnóstwo wolnego czasu, to jednak trzeba było go poświęcać na kucie, przynajmniej tak robili ci roztropniejsi.
-Teraz my mamy z Binnsem, to znaczy, ja mam.- rzekł natychmiast Remus, widząc, jak patrzę na poniedziałkowy plan.
-Podziwiam cię, Lunatyk.- Black pogrzebał bez entuzjazmu widelcem w pucharze z sokiem dyniowym- Nikt, poza tobą, nie wyrobił do końca z tym śmiertelnym nudziarzem. Nikt go nie chce słuchać, nic dziwnego, że gada ze sobą. Pewnie zdechł, bo zanudził sam siebie w tym fotelu jakąś mega ciekawą opowieścią…
-Przetrwają najsilniejsi.- wyszczerzył się Remus.
-Nie mądruj się, tylko szoruj na tą swoją histerię magii…- kąśliwie odparł Black.
-Histerii dostanę, jak znów ten ułom, tak tak, do ciebie mówię, Potter!…- James zrobił skruszoną minkę niewinnie oskarżonego-… Wsadzi mi bez ostrzeżenia gumochłona pod prześcieradło, jak tydzień temu!
Wytknął mu jęzor i odszedł na swoją lekcję. Black wyszczerzył zęby do Jamesa.
-Rany, ty to masz wyczucie. Akurat musiałeś mu go podłożyć, kiedy Remusik miał napad głupawki i dobrego humoru i z olbrzymiego rozpędu wtarabanił się na to łoże. Współczuje gumochłonowi, tak tragicznie zginąć, zgniecionym przez rozpędzone cielsko Luńka…
-Jego śmierć była bohaterska. Zginął za ojczyznę.- James zrobił bardzo poważną, smutną minę- Uczcijmy pamięć heroicznego gumochłona minutą ciszy.
-Poczekaj, przemowa.- podniecił się Black, dzielnie ignorując Petera, który z rozbawienia wciągnął przez nos sok dyniowy i teraz pluł nim i rzęził, jednocześnie ryjąc po stole ze śmiechu- Charles był dobrym mężem i ojcem…- głos mu zadrżał od powstrzymywania parsknięcia.
-Pracowitym człowiekiem.- dorzucił James, także ledwo wytrzymując.
-Lubił golf, kotlety sojowe i kolekcjonować pleśń w łazience.- wpadł mu w słowo Black, parskając parokrotnie na widok Petera.
Pokręciłam głową, powstrzymując się od czegoś więcej niż uśmieszku i znów zerknęłam na plan.
-Cztery lekcje.- mruknęłam do siebie.
-No!- przytaknął James z przerażeniem w głosie. Jako jedyny ze wszystkich moich znajomych miał identyczny plan, jak ja- AŻ CZTERY! Matulu, jak ja wyrobię, zatyram się w tej szkole na śmierć…
-Zaraz!- zareagowała ostro, zdając sobie sprawę, że czyjeś pochyłe pismo dopisało „Black” przy moim nazwisku- Potter…
-Słucham cię?- pisnął.
-Czy to twoja sprawka?- warknęłam złowrogo, wskazując na plan.
Wszyscy trzej Huncwoci wytrzeszczyli oczy. A potem Peter zaśmiał się złośliwe, Black uniósł brwi a James uśmiechnął się przekornie, po czym zawołał:
-Ja? Gdzieżbym śmiał?! Urażać przyszłą panią Black tak wstrętnie?!
-Jim, to nie jest zabawne.- wstałam, zmęczona jego ciągłym rozbawieniem w tej sferze.
-Bynajmniej, mnie to bawi na całego, a ciebie, Łapuś?- poszturchał go nieco. Black był chyba innego zdania, bo nie uśmiechnął się raczej, wpatrując we mnie z uwagą.
-To baw się dobrze. Na razie.
Odeszłam od Huncwotów, którzy właśnie uczcili gumochłona minutą ciszy.
Od prawie trzech tygodni, kiedy to przybyłam do Hogwartu, James nieustannie robił sobie jaja. Huncwoci jakby uspokoili się w zakresie wyczyniania tego, co oni nazywali „bawiącymi wszystkich, a szczególnie ich samych, żartami”. Wydawałoby się, że fakt posiadania na karku siedemnastu lat (no, może z wyjątkiem Petera) powinien nieco ostudzić ich chore wymysły. Nie zmieniło to jednak faktu, że Rogacz każdy dogodny moment wykorzystywał, by nabijać się ze mnie i z Blacka. Co prawda, tamten miał to głęboko w poważaniu albo też się z tego śmiał, co także irytowało, bo mnie osobiście wcale nie bawiła cała ta impreza. Na razie o jakichkolwiek krokach w stronę ślubu czy zaręczyn nic nie było słychać. Ta cisza jednak mnie niepokoiła, jakby próbując wprowadzić w złudną nadzieję, że coś się nie uda, że ślubu nie będzie. Od moich rodziców dostałam jak do tej pory jedyny list, prawie natychmiast po moim dotarciu tutaj. Zazwyczaj pisali do mnie raz na tydzień, teraz jednak zaniechali tak częstego okazywania zainteresowania. Czasem przychodziło mi do głowy, że są na mnie obrażeni o stawanie im w gardle w te wakacje. Ich jedyny list był dość chłodnawy i sztywny, choć czasem zastanawiałam się, czy ja go tak widzę, czy jest taki w rzeczywistości.
Jeśli chodzi o samego Blacka, to trudno powiedzieć, co czuł. Nie zdradzał jakichkolwiek oznak, iż o czymkolwiek wie. Był chyba jeszcze bardziej zblazowany, wyniosły i arogancki niż zwykle, nawet w stosunku do nauczycieli. Jedynie James powodował u niego jakieś zahamowania i fazę lepszego humoru. Z samym Blackiem nie rozmawiałam w cztery oczy na temat naszego ślubu (drżałam na myśl, że taka rozmowa mogłaby się nawiązać-ostatnio „rozmawiałam” z nim na szlabanach u Blacka). Czułam się głupio, gdy Huncwoci mnie osaczali a Remus i James upierali się, żebym wszystko robiła w ich asyście, chyba specjalnie, bym jak najwięcej przebywała w towarzystwie Syriusza, lecz z czasem starali się, bym przebywała WYŁĄCZNIE z nim. Raz nawet James zaciągnął mnie do męskiej toalety i zamknął w niej. Jak rechotał przez zamknięte drzwi, Syriusz właśnie wlazł do środka i na pewno nie poradzi sobie sam z rozpięciem rozporka. Chyba nigdy nie byłam tak speszona jak właśnie wtedy, gdy Black miał zamiar wyjść i natknął się w niemym zdziwieniu na czerwoną ze wstydu, skuloną przy drzwiach przyszłą żonę. James, gdy tylko zobaczył nasze miny i mój koloryt twarzy, rył non stop przez cały blok transmutacji w rękaw szaty. W pewnym momencie tak nie wyrobił, że ryknął na cały regulator, wpadając z uciechy pod ławkę, a że na transmutacji siedzi ze mną, dostałam niezłego wstrząsu mózgu. McGonagall, po tym, jak wzięła parę głębokich oddechów, trzymając się za serce kurczowo, zwymyślała go od niedojrzałych imbecyli i dosłownie wykopała za próg. Jego wycie ze śmiechu zza drzwi towarzyszyło nam przez resztę lekcji, doprowadzając pozostałych Huncwotów, Remusa i Blacka, do utraty powagi.
-O, Meggie!- odbiłam się od czego czarnego. Tym czymś czarnym okazał się być Severus Snape, mój najlepszy przyjaciel, z którym, poza przymusowego przywiązania do Huncwotów przebywałam najwięcej- Szukałem cię. Jak tam… sama wiesz co?
-Hmm. Staram się o tym nie myśleć.- dobrze wiedziałam, że chodzi mu o Blacka, który był jednym z naszych głównych tematów ostatnich trzech tygodni.
-Eee, czy oni są na coś chorzy?- Severus uniósł z drwiną brwi, gdy zerknął na Huncwotów.
-Nie, chyba.- obróciłam głowę. Wciąż w skupieniu milczeli, choć dostrzegałam u Blacka nerwowe drgania ust.
-Co oni robią?- uniósł brew Sev.
-Cóż, obecnie postanowili uczcić zasłużenie pewnego gumochłona minutą ciszy.- prychnęłam, obserwując Jamesa, kiwającego się w skupieniu w przód i w tył, jakby miał chorobę sierocą a Black obok niego dla kontrastu kiwał się na boki.
Severus posłał mi pełne pogardy spojrzenie.
-Ja ci naprawdę współczuję.- rzekł z powagą- Nie pozbierałbym się z kimś takim.
-Nie jest źle. Mogłabym być z pijakiem, mordercą, pedofilem… Jest tyle możliwości.- zerknęłam na niego zbolałym wzrokiem.
-Nie tłumacz sobie już tego. Dobrze wiem, że się z tym nie pogodziłaś.- szepnął, ignorując grupkę dziewcząt, wychodzącą z Wielkiej Sali i przyglądającą mi się morderczo.
-Nie. Nie pogodziłam się.- mruknęłam- Severusie, ty mnie znasz…
-Znam cię.- położył mi dłoń na ramieniu i popatrzył na mnie pełen współczucia. Jeszcze raz uderzyło mnie uczucie, jakim go darzyłam. Dziwne uczucie, którego nigdy w pełni nie rozumiałam. Jakiejś miłości i przywiązania, nawet moje uczucie do Rabastana go nie stępiło. Bo tamto było zupełnie inne, choć oparte na tych samych zasadach.
-Dobrze, że mam chociaż ciebie.- uśmiechnęłam się blado. Odparł mi smutnym spojrzeniem świdrujących, czarnych oczu.
-Pisałaś o tej katastrofie Rabastanowi?- zagadnął po chwili ciszy.
-Nie. Ale poprosiłam go o spotkanie w Hogsmeade za miesiąc. Już nie widziałam jego pisma ani jakiegokolwiek listu od dwóch miesięcy co najmniej.- uśmiechnęłam się, udając obojętność, ale coś mi nie wyszło i jedna łza stoczyła się po policzku.
-Czemu płaczesz?- przejął się Severus, złapał mnie za rękę i wyszedł ze mną do Sali Wejściowej.
-Nie płaczę.- zaprzeczyłam szybko i otarłam łzę- Po prostu, kiedy ja i Lily pokłóciłyśmy się, ona mi powiedziała coś, co mnie boli już od jakiegoś czasu.
-Że Rabastan cię nie kocha?- zapytał natychmiast- Nie prawda. Nie wierzę w to, Meggie. Pamiętasz, jak był w szkole? Ja przypominam sobie, że gadał non stop o tobie, a on raczej nie był skłonny do szukania sobie towarzyszki życia. Pamiętasz, jak trzymał cię za dłoń? Wasze spacery, rozmowy, pierścionek… Masz go jeszcze, prawda?
Przytaknęłam.
-On ci go kupił, bo wiedział, że będziesz wątpić. On jest po prostu… bardzo zapracowany.- dokończył kulawo. Miałam wrażenie, że coś ukrywa.
-Ale żeby nie napisać ani jednego listu?
-To się zdarza. Musisz w niego wierzyć. On jedyny może cię uratować przed Blackiem. Jeżeli w niego zwątpisz, na zawsze zwiążą cię z niebezpiecznym szaleńcem. I już nie będzie odwrotu!- zakończył złowieszczo.
Razem wspięliśmy się po marmurowych schodach. Przywykłam do przykrych spojrzeń od strony fanek Blacka, które teraz były na porządku dziennym.
-Pogodziłaś się już z Lily?- zapytał wilgotnym tonem. Zawsze ten ton przybierał na wzmiankę o Lily, już przywykłam.
-Nie.
-Nie chcesz?
-Eee… Nie mam jakoś tak odwagi do tego. Lily jest na mnie wściekła, że byłam tak egoistyczna. Zresztą, zaprzyjaźniła się bardzo z Alicją od kilku miesięcy, wszędzie łażą razem, w końcu mają identyczny plan…- wzruszyłam ramionami, a potem dodałam- Szkoda, że my tak nie mamy. Za to wszędzie towarzyszy mi James i jego rechot: „HE HE! IDZIE PANI BLACK, PRZEJŚCIE DLA SZLACHCIANKI!!! HE HE!”.
Severus parsknął po mojej parodii Rogasia.
-Dobrze, że chociaż mamy cztery lekcje razem.- ciągnęłam- Szkoda, że nie chodzisz na transmutację, może siedziałbyś ze mną, nie musiałabym wysłuchiwać kąśliwych szeptów Jamesa.
-Wolałem zielarstwo.- mruknął, drapiąc się po haczykowatym nosie- Choć obserwowanie Lily na zielarstwie nie jest zbyt przyjemne.
Spuścił głowę.
-I pomyśleć, że jeszcze dwa lata temu była ze mną na balu…
-Właśnie, ten bal!- burknęłam- Czyż to nie okrutne? Nie podoba mi się to wcale… Teraz z pewnością James mnie nie zaprosi, czuję się zagrożona...
Już widziałam w głowie ten obraz i ucieszony ryjek Rogasia, który z dziką satysfakcją komunikuję: „Nie, nie licz na mnie. Masz tu swojego lubego, on się o ciebie ZATROSZCZY, na stówę, bwahahaha!…”.
-No, tym razem z pewnością pójdziemy we dwoje!- uśmiechnął się pod nosem- Chcę iść z tobą.
-To miło, Sev! Już myślałam, że coś mi będą sugerować!- ogarnęła mnie ulga. Severus! No, tym razem Lily mi go nie zabierze. Nie musimy przecież tańczyć, nie będę go zmuszać.
Wreszcie dotarliśmy do biblioteki i zajęliśmy stolik. Sev ze znużeniem położył swe czarne buty na blacie i zagłębił się w swój egzemplarz „Eliksirów dla zaawansowanych”, po którym po raz setny coś nabazgrolił, a ja zanurkowałam w notatkach z transmutacji na temat zmiany człowieka w cielę.
-Lepiej byś się za zaklęcia wziął!- ofuknęłam go cicho- Dziś Flitwick będzie sprawdzał, czego się nauczyliśmy w czwartek.
-Nie chce mi się.- brzmiała znudzona odpowiedź- Mam ciekawsze zajęcia.
-Ja też.- westchnęłam- Powinniśmy być na treningu. Jutro mecz ze Ślizgonami. Ostatni w moim życiu. Tym razem James się zawziął, tak łatwo Pucharu nie zdobędziecie.
Severus zerknął na mnie ukradkiem.
-Powinnaś na nich uważać.- rzekł z wolna- Na naszą drużynę.
-Czemu? Znam tych Ślizgonów, kumplowaliśmy się, gdy Rabastan był jeszcze w szkole.
-Tak, masz rację…- schylił się szybko nad książką- Jest wiele innych, ważniejszych rzeczy niż jakiś mecz.
Zmarszczyłam brwi.
-No, przynajmniej dla ciebie.- dodał po chwili namysłu, ssąc koniec pióra- Mnie, póki co, nic nie grozi. To chyba niezbyt pocieszająca myśl.
-Hę?
-No, mam na myśli Voldemorta. Kiedy ciebie nie było, gazety wariowały. Codziennie ktoś znikał i to głównie mugole. Czasem odnajdywano ciała i była wielka sensacja. A nawet paru czarodziejów. To dlatego w Hogwarcie roi się aż od aurorów.
-Zauważyłam…- zmrużyłam oczy, gdyż niedaleko, pomiędzy półkami przechadzał się ten straszny człowiek, który był w mojej obstawie w szpitalu. Jego czarne oczy miały nadzwyczaj świdrujący i nieprzyjemny wyraz. Wyglądał niebezpiecznie.
-Alastor Moody.- wyszeptał Sev do mojego prawego ucha z jakąś drwiną.
-Wiesz co? Kiedy się obudziłam w Wielkiej Sali to miałam wrażenie, że facet ma niebieskie, wytrzeszczone oko. Sama nie wiem…
Wzruszyłam ramionami beztrosko, a Severus parsknął.
-Ale zauważyłam.- zerknęłam na niego przez ramię z powagą- W „Proroku” ciągle o czymś takim donoszą. Tyle, że donosili już o tym od jakichś dwóch lat. Czemu nikt z tym nic nie zrobił?
-Bo do tej pory nie wiadomo było, kto to robi. Teraz świat oszalał, bo wszyscy się dowiedzieli, że to właśnie Czarny Pan. Myślę, że jest się czego bać!- zakończył Severus, mrużąc czarne oczy. Jego tłuste, czarne strąki wkrótce zasłoniły twarz, gdy zagłębił się w swych zapiskach. Zamrugałam parę razy i przeniosłam wzrok z Seva na blat stolika. Brzmiało to złowieszczo. Poczułam, że nawiedzają mnie niezbyt ciekawe wizje mrocznej przyszłości. Nie jest wcale to wszystko takie oczywiste. Nikt nie powiedział, że dożyje dni, które przyjdą za rok, a nawet dnia, który przyjdzie jutro. My tu mamy jakieś wielkie problemy typu bal, a gdzieś tam Voldemort rośnie w siłę. Co to może oznaczać? Co może się wydarzyć? Jak moje życie będzie wyglądać za rok, dwa, pięć lat? Może już mnie nie będzie…
Niesympatyczne myśli zaprzątały moją głowę aż do momentu wkroczenia na stadion quiddicha następnego dnia. Zimne, październikowe powietrze uderzyło we mnie i otrzeźwiło umysł. Teraz liczył się tylko mecz i wygrana. Dla Jamesa, naszego kapitana. Przed odejściem chciał dostać Puchar i potrzymać go jako kapitan chociaż raz…
W takich momentach żałowałam, że nie mam zdolności wampira. Mogłabym walczyć o wygraną, nie dbając o wysokość, o własne życie, w końcu i tak bym go nie straciła.
-A OTO DRUŻYNA GRYFONÓW! BLACK, LUPIN, BELL, DEARBORN, STEINMANN, HAMMERSMITH, POTTER!
Wkroczyliśmy w identycznym, jak w tamtym roku składzie na zieloną wciąż trawę. Każdy czuł, jak ważna jest wygrana ze zwycięzcami ubiegłorocznych rozgrywek. Ślizgoni, wyłącznie płci przeciwnej, już kroczyli naprzeciw, mieli nieco przerażające, zacięte miny. I wtedy do mnie dotarło, jak bardzo im zależy na utrzymaniu pozycji i wygranej. Będzie ciężko…
Dostrzegłam mojego niedoszłego męża, Regulusa Blacka. Nie bez zdziwienia stwierdziłam, że podoba mi się fakt, iż Rabastana, ich głównej siły napędowej, już nie ma w szkole…
-Rogacz, zmiażdż tej bagiennej masie tę mackę, którą szczytnie nazywa dłonią.- syknął Black z mściwością do Jamesa półgębkiem, a ten pokiwał z rozbawieniem. Poczułam niechciany przypływ sympatii i zjednoczenia z Blackiem. Wyglądał imponująco w szacie z piękną miotłą w ręku, nastroszonymi, czarnymi włosami i zbuntowaną miną. Szybko odwróciłam wzrok, rumieniąc się ze wstydu, zakłopotania i wściekłości na samą siebie.
James i potwór z bagien zmiażdżyli sobie życzeniem Blacka dłonie i zaczęła się gra.
-Ślizgoni przejmują kafla, a oto Black odbija go dla swej drużyny. Black podaje do Bella…
Philip zachwiał się na miotle z powodu nagłego podmuchu wiatru i wypuścił kafla. Piłka zleciała na sam dół. Tłum ryczał wściekle, gdy Black zanurkował po kafla i w ostatniej sekundzie chwycił go koniuszkami palców, pozbawiając tej przyjemności nadlatującego potwora z bagien. Uśmiechnął się doń uśmiechem pełnym politowania i współczucia, po czym odleciał w stronę bramek Slytherinu. Nie podobało mi się spojrzenie, jakie za Blackiem wysłał Ślizgon.
-GOOOL!!! BLACK ZDOBYWA GOLA!!!
Gra zrobiła się bardzo zacięta. Dwukrotnie umknęłam tłuczkowi, którego posłał ślizgoński pałkarz w celu wyeliminowania mnie, raz ratując się desperacką ucieczką, a raz Lukas odbił go prawie sprzed mojego nosa, gdy zagapiłam się na wyczyny ścigającego z bujną, czarną czupryną paręnaście stóp pode mną. Nie pomogły wysiłki Ślizgonów, pary Black-Lupin nie sposób było zatrzymać. Przez dwa lata wspólnej gry rozumieliśmy się bez słów, jak na ostatnim, doskonałym meczu z Ravenclawem. Wkrótce, dzięki Syriuszowi mieliśmy już na koncie sześć goli, podczas gdy Caradoc pozwolił im wbić zaledwie jednego. Ślizgoni musieli prędzej czy później interweniować, wiedziałam o tym.
Walcząc z narastającym podziwem do Blacka i silnym, jesiennym wiatrem, leciałam już ku bramkom Slytherinu wzrokiem namierzając mojego partnera w boju. W tym momencie Syriusz zauważył coś wyżej, posłał mi uważne spojrzenie, rzucił kafla do Philipa, krążącego zawsze w pobliżu i popędził na drugi kraniec.
-Co…?- zdziwiłam się. Wtedy zobaczyłam, czemu poratował się dzikim lotem w drugą stronę. Jeden pałkarz i ścigający pruli równo w jego stronę, nawet wtedy, gdy kafel nie spoczywał u Blacka. Syriusz obrócił wściekłą twarz przez ramię na nich. I wtedy z naprzeciwka podleciał drugi pałkarz, zamachnąwszy się narzędziem i…
ŁUP! Syriusz jęknął, odgiął się na miotle do tyłu o sto osiemdziesiąt stopni, prawie się na niej kładąc na plecach, chwilę utrzymując się w powietrzu po czym runął z kretesem w dół. Miał rozwaloną, krwawiącą czaszkę, zamknięte oczy i rozchylone usta, z których ciekła krew. Tłum równo zaryczał, albo z przerażenia, albo tryumfalnie w przypadku Ślizgonów, a Black gruchnął malowniczo o murawę, nie dając oznak życia. Drużyna Slytherinu wymieniła uśmieszki.
Sędzia się wściekł i nagrodził naszą drużynę rzutem za umyślne, bezpodstawne i brutalne wyeliminowanie ścigającego Gryffindoru. Ślizgoni się tym nie przejęli. Doskonale zdawali sobie sprawę, że właśnie wyeliminowali z gry najgroźniejszego zawodnika.
Zrobiło się dość nieprzyjemnie. Chwyty Ślizgonów były poniżej pasa, a przynajmniej chcieli, by takie były, bo nasza drużyna nie dawała sobie w kaszę dmuchać. Zdobyłam trzy gole, ale Ślizgoni dogonili nas aż pięcioma celnymi strzałami. Strata Blacka była poważną, godzącą w samo serce drużyny, złamała w nas hart ducha i pewność. Czułam, że przestałam ich lubić. Byli inni, niż zeszłej wiosny.
-Bell przechwytuje kafla, podaje do Lupin, ta znów do Bella, chłopak leci ku bramkom…
-Mary Ann!- wrzasnął Luke w tym momencie- Na prawo!
Błyskawicznie zerknęłam w tamtą stronę. Nie myliłam się. Chociaż to Philip dzierżył kafla, pędziło centralnie na mnie aż dwóch ścigających. Czyli teraz ja najbardziej ich wkurzam…
-JAMES!- wrzasnęłam dziko do szukającego- ŁAP TEGO CHOLERNEGO ZNICZA!
Po czym zanurkowałam najszybciej, jak mogłam. Byłam wprost przerażona faktem, że mogliby wyeliminować potem także i Philipa i nie mielibyśmy już ścigających…
Pęd świszczał mi w uszach, wiedziałam, że mają mnie na celowniku. Wyprostowałam miotłę i gnałam przed siebie. Z naprzeciwka znów podleciał pałkarz a ja dostałam nieprzyjemnego deja vu. Uchyliłam w ostatnim momencie głowę przed jego młócącą powietrze pałką. Nagle z lewej ślizgoński ścigający prawie się ze mną zrównał, uśmiechając mściwie. Był to nie kto inny, jak Mulciber we własnej osobie. Zdrajca. Przyspieszyłam nieco, wciąż prując przed siebie. Znów się ze mną zrównał, chwycił mocno za ramię, po czym brutalnie odgiął je do tyłu.
-AUU!- jęknęłam, czując potworny ból złamanej ręki. Straciłam kontrolę nad miotłą, Mulciber odleciał nagle, śmiejąc się w głos…
ŁUP!
Oberwałam w głowę zimnym żelastwem z całej pary, po czym osunęłam się na rączkę miotły, czując ciepło krwi na twarzy. Był to słupek bramkowy, w którego zaryłam czołem. Delikatnie zsunęłam się na dół przy akompaniamencie wrzasków…
Obudził mnie szalejący ból głowy. Jęknęłam na dzień dobry przez mocno zaciśnięte zęby. Nikt nie zareagował, więc doszłam do wniosku, że jestem sama. Uchyliłam powieki podejrzewając dokładnie, gdzie się znajduję. Nie myliłam się, po raz drugi w ciągu trzech tygodni wylądowałam standartowo w szpitalu.
Westchnęłam ciężko ze zrezygnowaniem i delikatnie poruszyłam głową. Była cała z jednym tylko plastrem na skroni, pod którym poczułam naciągnięty strup. Ręką mogłam sprawnie ruszać, chociaż przewiązana była ściśle bandażem dla bezpieczeństwa. Usiadłam więc ostrożnie.
W szpitalu panował mrok, nieliczni pacjenci z poważniejszym przeziębieniem lub z urazami po bijatykach (najczęściej niski pierwszak przeciwko bandzie sześciu doborowych Ślizgonów…) spali w najlepsze. Łóżko obok zajmował Black, który także niewinnie drzemał.
Opuściłam głowę na swoje wyprostowane nogi w białych, obcisłych spodniach od szaty gracza i wbiłam otępiały wzrok w czarno-rude loki, kładące się zakręconymi falami na udach. Ach, ten ból głowy… Czuję, że nie myślę racjonalnie… Ciekawe, co się stało Blackowi.
Z niechęcią przyznałam się przed sobą, że nieco zmartwił mnie brutalny atak na niego. W końcu tamten ślizgoński menel nieźle mu odwinął swoją pałką. A potem jeszcze grzmotnął z wysoka o ziemię…
Bezwiednie na niego popatrzyłam z troską, coraz bardziej się pogłębiającą. I wtedy się zorientowałam, że jego świecące w słabym świetle zza okien oczy także się na mnie patrzą. W milczeniu mnie obserwował.
Skóra mi ścierpła pod tym wzrokiem i szybko spuściłam oczy z powrotem na uda. Usłyszałam ciche parsknięcie rozbawienia.
-Co, nie możesz tego znieść?- zapytał kąśliwie. Były to pierwsze słowa, jakie do mnie skierował od prawie pół roku.
Nie odparłam, zaciskając usta mocniej.
-Nie możesz MNIE znieść.- to było bardziej stwierdzenie.
-Nie mogę.- przyznałam cicho. Miał rację. Ilekroć o nim pomyślałam, a robiłam to często, przechodziły mnie niesympatyczne ciarki i gardło zaciskało się kurczowo.
-Przeżyję.- stwierdził bez entuzjazmu po chwili.
-Miło z twojej strony.- mruknęłam do ud. Miałam mieszane uczucia, gdy patrzyłam na jaśniejące za oknem niebo. Z Blackiem się straszliwie pokłóciłam w zeszłym roku, lecz z drugiej strony, to nie jego wina, że go rodzice chcą swatać ze mną. Chociaż jemu to chyba nie przeszkadza tak, jak mi. W sumie nie powinnam być dla niego bardziej niegrzeczna, niżby wypadało. On też stał się ofiarą interesów rodziny, chociaż nie wiem, co Walburga Black mogłaby zyskać na naszym małżeństwie. Jedynie zapewnienie, że jestem czystej krwi.
-Bardzo cię boli?- zagadnęłam cicho, zanim nie ugryzłam się w język.
-Trochę.- przytaknął po chwili zastanowienia- Jak mnie postawią na nogi, to mu chyba ostro przylutuję…
Wciąż jakoś nie mogłam na Blacka patrzeć. Irytowało mnie wszystko: jego uroda, to, że leżał rozwalony jak bohater narodowy, jego głosik kryjący drwinę, spokojny, dumny wzrok… Nie wiedziałam czemu, gdyż przecież nie zrobił mi żadnej krzywdy czy coś. Po prostu był, leżał sobie spokojnie, a mnie krew zalewała.
Zaległa przykra, napięta cisza.
-Także…- wydukał po chwili sztywno i znów zamilkł.
Jeździłam bez zastanowienia paznokciem po białych spodniach, widząc je coraz lepiej w dziennym świetle mglistego, październikowego poranka. Cisza, jaka zapanowała, była nieznośna.
-I… co tam u ciebie, Mary Ann?- jego głos zmienił się nie do poznania. Tak miły nie był dla mnie spokojnie od pół roku.
-Dobrze.- rzekłam sztywno.
-Świetnie. Super.- tym razem ewidentnie nie przypasowała mu moja odpowiedź- U mnie też.
-Po co pytasz?- westchnęłam.
-Bo wyglądasz na nieco przybitą.
-Nie dziwota.- wzruszyłam ramionami i ległam po kilku sekundach wiercenia się na plecach- Wydawać by się mogło, że ty też masz powód. Oboje mamy ten sam, Black.
-Mam na imię Syriusz.- mruknął lodowato. Zerknęłam na niego, unosząc brwi.
-Wiem przecież.- odparłam twardo. Przyglądał mi się buntowniczo- Myślałam, że jesteś na mnie wielce obrażony. Że mnie nienawidzisz, więc zwiększam dystans.
-Cóż… Już mi przeszło.- burknął. Znów uniosłam brwi.
-Aha. Dzięki za info.
-Chyba musimy się do siebie przyzwyczajać, nie?- zapytał Black cicho. Z wolna przeniosłam na niego ostrożne spojrzenie. Zdaje się, że zaczynał po raz pierwszy nawiązywać do tego, czego tak bardzo się bałam…
-Rozumiem, że pogodziłeś się z tą katastrofą? Ciebie rodzice też postawili przed faktem dokonanym?- zapytałam chłodno, zakładając zdrową rękę za głowę.
Black zapatrzył się w sufit, rozmyślając. Uśmieszek przewinął mu się przez usta i oczy w pewnym momencie.
-A ty?- zapytał w końcu, gdy nie znalazł odpowiedzi i przeniósł na mnie bardzo uważny wzrok.
-Ja się nie liczę, nie mam nic do gadania.- cmoknęłam niecierpliwie- Moi rodzice byli na tyle wściekli, że za buntowanie się przeciw ich decyzji wysłali mnie prawie na tamten świat.
-Musiałaś się nieźle stawiać…- zauważył z wolna, gdy zorientował się, o czym mówię. Nie odparłam, zapatrzona w okno.
-I w nosie mieli fakt, że się zaręczyłam.- mruknęłam z goryczą, oglądając pierścionek od Rabastana. Black nic nie powiedział.
-Meggie?
Przez drzwi zajrzała głowa Jamesa, szepcząc moje imię.
-Żyję, James.
Pokiwałam na niego dłonią. Wlazł do środka, ledwo wyszedłszy ze śniadania, jako że nie miał torby. W dłoniach trzymał „Proroka”. Stanął między naszymi łóżkami. Skręciło mnie, gdy sobie uświadomiłam, że zaraz zacznie się rozpływać nad naszą romantyczną sytuacją.
Ale pierwsze uważniejsze spojrzenie na Jamesa mogło mi powiedzieć, że raczej tego nie zrobi. Był bardzo poważny i jakiś… nieogarnięty.
-Kto wygrał?- zapytałam natychmiast. James nie odpowiedział od razu, miął gazetę w dłoniach ze zdenerwowania, a potem uśmiechnął się kulawo.
-My. Jesteście pośmiertnie odznaczeni medalami za śmierć na polu bitwy.- nie uśmiechnął się wcale- Ja nie po to tu…
-Czuję się zaszczycony…- wpadł mu w słowo zblazowany Black- Parszywe gnoje ze Ślizgonów.
-A ja myślałam, że mnie polubili po zeszłym roku. W końcu w towarzystwie Rabastana byli całkiem uprzejmi.
-Żeby Lestrange ich potem nie zlał!- prychnął Black- To chyba najlepszy dowód na to, że nie jest to odpowiednie towarzystwo.
-Skąd miałam wiedzieć, że po odejściu Rabastana znowu będą tacy, jak dawniej?!- warknęłam- Nie będę się więcej z nimi zadawać, koniec!
-Dobra, Meggie. Potem będziesz się zastanawiała nad dalszą relacją. Teraz chciałem coś powiedzieć…
Zaczął szorować butem ze zdenerwowania po kamiennej posadzce.
-James, wszystko dobrze?- zaniepokoiłam się.
-No, właśnie nie do końca.- mruknął, patrząc na mnie ze strachem.
-Coś z Remusem? Peterem? Czemu tu jesteś sam?
-Bo Remus… No wiesz…
-Co, pełnia?- westchnęłam.
-Nie, nie, Remus nie potrafił tu dojść. On całkowicie…
Wypuścił hałaśliwie powietrze z ust. Zauważyłam, że się spocił.
-Zostawiłem go z Glizdkiem, będzie się nim opiekował…
-James, gadasz od rzeczy! Nic nie rozumiem! Co się stało Remusowi?!- nacisnęłam ze złością.
-Nie Remusowi. Masz. Ale uważaj…
Z wielkim zakłopotaniem rzucił mi gazetę. Niecierpliwie rozwinęłam zmiętoszony papier.
-Czwarta strona na samym dole.- James przełknął ślinę. Zaczęłam czytać niewielki wers.
„Zwłoki kobiety, poszukiwane przez aurorów od wczoraj, zostały dziś znalezione. Nie ma wątpliwości, iż jest to poszukiwana po wczorajszym zniknięciu Rea Lupin (37 l.). Na jej ciele wykryto używalność najstraszliwszej Klątwy Niewybaczalnej. Kobieta wracała prawdopodobnie z Londynu zwykłym środkiem mugolskiej lokomocji. Została osaczona i bestialsko zamordowana przez tak zwanych śmierciożerców. Statystyki wykazują, że jest to już szósty członek społeczności czarodziejów, który zginął z ich ręki w miesiącu październiku.”.
Przeniosłam oniemiały wzrok na zaniepokojonego Jamesa.
***
Nadszedł zimny, wietrzny listopad. Mgła okryła błonia, ludzie zrobili się melancholijni, panowała ciemność przez bardzo ciemne, ołowiane chmury, ciągnące się bez końca po niebie.
Dla mnie świat był szary cały czas. Stracił swoje kolory.
Pogrzeb odbył się trzy dni po ogłoszeniu w gazecie. Ciało mamy złożono do szarej trumny i pochowano w ogródku, obok grobów wszystkich naszych przodków. Był tata, ja, Remus i facet od pogrzebów.
Nie płakałam. Przynajmniej nie cały czas. Do pogrzebu mamy większość czasu spędziłam na parapecie we własnym pokoju, obserwując w milczeniu szare korony drzew, okryte mgłą. Tata i Remus rozpaczali, ale nie ja. Byłam w szoku. Moja kamienna twarz przez trzy dni nie przybrała żadnej innej maski niż obojętny, mętny wzrok skierowany w przestrzeń. Siedziałam i rozmyślałam nad postacią mamy.
Jej marchewkowe loczki tańczyły wesoło naokoło trójkątnej, śliczne twarzy. Uśmiechała się na całego pełnymi, uroczymi ustami, figlarnie odsłaniając rządek zębów. Remus mówił, że wyglądam podobnie. Można być jedynie dumnym.
Wyglądała tak wesoło, gdy uwijała się w ogrodzie w letnie poranki. Oczami wyobraźni widziałam pięcioletniego Remusa, biegnącego do niej z radością i przytulającego się do kochanego, ciepłego brzucha mamy. Zawsze pachnącej kwiatami i piernikami, które robiła nam na Boże Narodzenie i w lecie, gdy jej dzieci mogły wreszcie z nią pobyć.
Nigdy się do niej nie tuliłam. Czemu? Dlaczego przenigdy nie przyszłam, by złożyć głowę na jej podołku, gdy czytała w bibliotece? Remus tak robił…
Dlaczego nie podziękowałam jej bardziej za sukienkę, którą mi zrobiła dwa lata temu w lecie? Za inne rzeczy też nie dziękowałam na tyle, by mama promieniała wdzięcznością. Może czuła się przeze mnie odrzucona, nie kochana. Teraz mamy nie ma, nigdy nie usłyszę jej głosu, nie poczuję zapachu kwiatów, którym była spowita, do nikogo nie zwrócę się per „Mamo”, nie powiem „Kocham cię”- coś, czego nigdy do niej nie skierowałam…
Zeszłam do kuchni. W domu panowała kłująca w uszy cisza. Nie było już wesołego pobrzękiwania garnków, roznoszącego się po całym domu, brakowało wesołego gdakania kur zza budynku. I nigdy to nie wróci.
Kuchnia wydała mi się dziwnie, niesympatycznie wielka. Leżały tu stosy brudnych naczyń. Nie ma już sprawnych rąk, by mogły zostać umyte…
Jedno krzesło zostało przewrócone, jednym słowem, był bałagan. Rozejrzałam się uważnie. Brakowało tu mamy. Jej bieganiny po kuchni, szurania słoiczkami z przyprawami, wesołego nadawania albo reprymend, gdy czegoś nie chciałam zjeść. Czy kiedykolwiek podziękowałam za posiłek, którego przecież nie musiała gotować?…
Wszystko wyglądało tak, jak to zostawiła. Czas zatrzymał się w kuchni. Unosił się jakby jej zapach, a może tak mi się tylko zdawało…
Potrafiłam ją sobie wyobrazić, jak krząta się przy tamtym blacie. Teraz sięga po bazylię.
Podeszłam do słoika z bazylią. Wciąż tkwiły na jego ściance jej drobne odciski palców. Pewnie miała tłuste palce i nie umyła w pośpiechu, chciała, by jedzenie dla nas się nie spaliło…
Po raz pierwszy zaszkliły mi się oczy.
-Mamo.- szepnęłam- Czemu odeszłaś?
Cisza. Krzesło wciąż leżało na ziemi.
-Kto mi teraz pomoże? Przede mną wiele ważnych wyborów. Bez ciebie nie dokonam słusznych.
Odpowiedziało mi milczenie.
Do kuchni wszedł ojciec. Był nieogolony i rozchełstany. Gdy mnie zobaczył, zatrzymał się. Miał czerwone, podkrążone oczy komunikujące, że nie sypiał po nocach. Staliśmy w ciszy w zrujnowanej kuchni.
-Mary Ann, umyj naczynia.- rozkazał przez nos i natychmiast wyszedł, nie zabrawszy tego, po co przyszedł.
Westchnęłam ponuro. Wiedziałam, że prędzej czy później obowiązki mamy spadną na mnie. Zostałam rzucona na głęboką wodę. Teraz ja muszę grać gospodynię i robić wszystko, by dom się nie rozpadł a ludzie nie umarli z głodu.
W dzień pogrzebu padał deszcz. Szara zasłona opadła na świat, krople wybijały smutny rytm, mieszały się ze łzami Remusa. Szara trumna wjeżdżała wolno do dołu, krople odbijały się od niej z melancholią. Facet od pogrzebów miał znudzoną minę. Przecież robił to często.
I teraz, kiedy pierwsze grudki ziemi zasypały chciwie szare drewno, poczułam łzy w oczach. Mama wyruszyła w ostatnią podróż…
Chciałam otworzyć trumnę, zobaczyć jej wieczny sen na własne oczy, przytulić. Ostatni raz widziałam ją przecież tak dawno. Nie chciałam się z nią wtedy nawet pożegnać, nie wiedząc, że już jej nie zobaczę. Tak, w tym drewnie spoczywało wątłe, drobne ciało o marchewkowych, wesołych loczkach, jedynym kolorze tej wszechobecnej szarości. Wiecznie śpiąca kochana osoba. Gdzie teraz jest mama?…
W końcu ziemia całkowicie zabrała mamę, mężczyzna postawił różdżką pionową płytę nagrobną z ciosanego kamienia i chrząknął coś o rachunku, a potem odszedł, gwiżdżąc wesoło.
W domu wciąż panowała cisza.
-Meggie, bardzo, bardzo mi ciebie żal.
Severus objął mnie delikatnie w pasie, by dodać otuchy. Uśmiechnęłam się doń blado.
W szkole nie zmieniło się wiele przez kilka dni. Poza rozochoconymi uczniakami, którzy rozprawiali wciąż o Hogsmeade, ciesząc się z jutrzejszej wyprawy.
Cieszyłam się, że był piątek. Nie wyobrażałam sobie w tym stanie iść na jakiekolwiek lekcje. Zdawałam sobie sprawę, że ja jeszcze jakoś to przeżyłam. Śmierć mamy wywołała we mnie istny wstrząs i wodospad wyrzutów sumienia i nagłej miłości ku tej pięknej, ciepłej kobiecie. Jednak nie płakałam bez opamiętania i byłam raczej przybita i rozwalona. Nie to, co Remus.
Mój brat nie pozbierał się wcale, on znał ją o wiele dłużej i zawsze bardzo kochał mamę. Zamykał się w pokoju, blady i skrajnie załamany. Raz do niego poszłam i mocno przytuliłam. Trwaliśmy razem na jego łożu pół godziny. Nie wytrzymał i rozkleił się. Po przybyciu do szkoły wciąż przesiadywał w dormitorium a jeden lub dwóch Huncwotów zawsze mu towarzyszyło.
-Ja wiem, co czujesz. Przeżywałem to samo dwa lata temu, pamiętasz?
Kiwnęłam głową.
-Życie płynie dalej.- westchnęłam, uśmiechając się blado- Tylko…
Głos mi zadrżał.
-Co?- zapytał Severus.
-Tylko zastanawiam się, dlaczego akurat teraz odeszła, gdy jej tak potrzebujemy.- zamrugałam szybko, by nie uronić żadnej łzy.
-Mama nie chciałaby, byś rozpaczała. Głowa do góry. Ma teraz zdecydowanie lepiej.- Sev położył mi dłoń na ramieniu po czym zmierzył pogardliwym spojrzeniem Jamesa i Syriusza, stojących pod klasą obrony przed czarną magią. Pod salą stało jeszcze parę innych osób, w tym Alicja i Lily, szepczące do siebie. Remusa nie dostrzegłam. Wiedziałam, że leży teraz w dormitorium i wciąż na nowo przeżywa stratę mamy z towarzyszącym mu Peterem. Black posłał Severusowi standardowe spojrzenie, zaprawione do tego wściekłością. Chyba chodziło mu o to, że stoimy razem zbyt blisko siebie.
-Dzwonek i jej jeszcze nie ma, no!- zirytował się na cały regulator James- Jak myślisz, Łapo, co ona porabia? Może szuka dementorów w polu na naszą lekcję?
-Ehe, na pewno.- Black uniósł brew, po czym schylił się i wyciągnął stuloną rękę do wyimaginowanego stworzonka i zaczął tak truchtać po korytarzu- Kici kici, dementorki!
James parsknął.
-Zapomniałeś o „Papu czeka w klasie”. Zawsze wiedziałem, że ona ma jakieś konszachty z ciemną stroną mocy. Gdybyś widział, co robi po kolacji w gabinecie…
Black wytrzeszczył oczy, po czym zaśmiał się w bardzo psi sposób.
-Ależ Rogaś, wcale jej nie podglądasz wieczorami!
-To nie ja, tylko Peter…- brzmiała oburzona odpowiedź.
-Ech, Potter, nie rozumiesz, że ona ma swoje własne potrzeby, jak każda kobieta?
To Lily, stojąca kilka stóp od chłopców odezwała się z wyższością i pogardą.
-Słuchamy cię, Evans, tak tak!- James z entuzjazmem przejechał po czuprynie- Jaką powalającą tezę nam wysnujesz? Jestem otwarty na wszelkie twe propozycje!
Uniósł zalotnie brewki. Black za Jamesem zachłysnął się śliną i zgiął wpół. Lily zmrużyła oczy.
-Po prostu, ma swoje własne sprawy. Ty też masz swoje sekrety, prawda?
-No, a chcesz je poznać?- zapytał niskim, męskim głosem. Blacka znowu zgięło.
-Słucham?- Lily uniosła ironicznie brwi.
-Jak się ze mną umówisz, wszystko ci wyśpiewam. Kuszące, nie?- zamruczał.
Uśmiechnęłam się. James jest uroczy, jak się zgrywa.
-Eee, niezbyt.- odparła Lily nieco sztywno.
-No, Evans! Nie chcesz znać najbardziej sekretnych spraw Jamesa Pottera? Szczególnie jeden sekret jest wyjątkowy…
-Który?- zapytał na głos Black, uśmiechając się zadziornie- Może ten, że eee… jesteś eunuchem, słonko? Nie? Oj, miałem nie mówić!…
-Cicho siedź, leszczu! To nie ten!- zawołał James dość wysokim głosikiem. A potem zerknął na niego z udawanym przerażeniem:
-Eee… skąd wiesz?
I odsunął się od niego dyskretnie. Lily parsknęła, ale szybko odzyskała powagę.
-Potter, uspokój się wreszcie. Mówiłam ci, że się z tobą nie umówię! Nie naciskaj!
-Nie będę! Ale kiedyś role mogą się odwrócić i może to ty właśnie będziesz mnie naciskać, Evans! Kiedyś będę sławny.- wyśpiewał.
-Nie będę cię naciskać!- nastroszyła się.
-Czemu nie? Bardzo bym chciał, żebyś mnie nacisnęła…- puścił jej oko i z wolna ruszył ku niej. Lily nieco osłupiała. A Black za Jamesem tarzał się po podłodze ze śmiechu. Usłyszałam, że zęby Severusa trzeszczą niebezpiecznie.
James oparł się nonszalancko o ścianę korytarza kilka cali przed osłupiałą Lily. Alicja z tyłu powstrzymywała się od ryknięcia śmiechem.
-Co robisz dziś w południe, Evans?- zapytał bardzo niskim głosem i popatrzył na nią z góry.
-Eyyuu…- odparła jedynie.
-To super, porobimy to razem!- wyszczerzył zęby James.
Lily przeniosła na mnie przerażone spojrzenie. Posłałam jej pełen politowania wzrok. Mnie również przypomniała się nasza kłótnia.
-Ale tak na poważnie. Jutro mamy Hogsmeade, Evans…- spojrzał w sufit z cierpliwością.
Lily posłała mi pełen tryumfu i zarazem wściekłości wzrok.
-Proszę bardzo, Potter! Wygrałeś!- krzyknęła w końcu ze złością.
I wtedy po raz pierwszy zobaczyłam Jamesa, któremu zabrakło słów. Rozdziawił buzię.
-N-naprawdę?- wydukał w końcu.
-Tak. Proszę bardzo! Czekam na ciebie jutro w sali Wejściowej. Przyjdź SAM!- warknęła, czerwona ze wstydu i złości i wbiegła do otwartej klasy obrony.
James stał w osłupieniu jeszcze jakiś czas, a publika wiwatowała na jego cześć. Potem, gdy zaczęli wchodzić do sali, uśmiechnął się głupkowato.
-He he…- zachichotał nerwowo.
Black ryczał ze śmiechu, po chwili wstał z ziemi i podszedł do kumpla.
-Ale ja tylko żartowałem…- zapiszczał James.
-Szkoda, że nie widziałeś swej miny!- wydusił z siebie Black.
Severus zgrzytnął potężnie zębami i odszedł do łazienki chłopaków. Miałam wrażenie, że dostrzegłam nagłe zaszklenie jego oczu. Tak wściekły jeszcze nigdy nie był.
-Evans się ze mną umówiła!- wyszeptał teatralnym szeptem, po czym chwycił Blacka z przodu za szatę i potrząsnął nim potężnie, rycząc- EVANS SIĘ ZE MNĄ UMÓWIŁA!
-Zawsze to mogę cofnąć, Potter! Nie pruj się, jak zarzynane prosię!- dało się słyszeć z sali.
-Dla ciebie wszystko, Evans!- wrzasnął rozgorączkowany w stronę otwartych drzwi po czym przyłożył palec do ust i szepnął gniewne „Szszsz…” do Blacka, jakby to właśnie on wypruł się na cały zamek.
-Człowieku, luzik!- poklepał go mocno po głowie Black.
-Łapo, uwielbiam cię!- wymamrotał błogo James w stronę kumpla wysyłając mu cielęcy wzrok- Zawsze wiedziałem, że masz mnie za coś wartościowego…
-Co ci?- zapytał Black, patrząc na niego z niepokojem.
-Nazwałeś mnie człowiekiem, co za zaszczyt… Nikt mnie jeszcze tak nie dowartościował…
James oprzytomniał, rozejrzał się i szepnął:
-Czemu ta Mumia się spóźnia?
-Hmm, może maluje pazury.- wzruszył ramionami Black bez zainteresowania.
-Eee tam. Pewnie zeżarła coś niezdrowego i teraz ma mały dyskomforcik…- zarechotał mściwie James. Black uśmiechnął się złośliwie i mruknął:
-Może jakiego Ślizgona. Zakład, że chodzi o bagienną masę? On wygląda nieco toksycznie.
-Eee, to już by zdechła. Może Voldemort ją porwał dla picu?- ucieszył się głośno James.
-Biedaczyna. Poklepałbym go po ramieniu, by wyrazić kondolencje, o ile jeszcze je ma, może ramię też mu zeżarła…- parsknął Syriusz.
-A może Voldemort chciał z nią…!- wrzasnął James w przypływie weny.
-POTTER! BLACK! Może byście tak wleźli do tej klasy, zamiast snuć te farmazony?!
Wytrzeszczyli oczy i obrócili się z wolna w JEJ stronę.
Przy sali stała pani Redhill, nauczycielka obrony. Miała lat około dwadzieścia pięć i posiadała naprawdę oszałamiającą urodę i cudne, czarne pukle. Oczy kryła za kwadratowymi, czerwonymi okularami. Jej wygląd był drapieżny i niebezpieczny, toteż James zawsze powtarzał, że żywi się uczniami. Nieraz słyszałam od Alicji, że Lily mówiła jak Slughorn flirtował z nią niezręcznie na jego wieczorkach, organizowanych w jego gabinecie dla wybranych. Na tych spotkaniach nie mogło zabraknąć oczywiście pani Redhill. Przykuwała uwagę pięknie dobranymi szatami i nieziemską urodą niczym wampir. Jedynymi anomaliami w jej osobie było nienaturalnie wychudzone ciało anorektyczki (przez co zyskała sobie u Jamesa ksywkę „Zasuszona mumia” lub „Prochy Tutenchamona”), bardzo wysoki i skrzekliwy głos oraz naprawdę paskudny charakterek, chociaż zła do szpiku nie była.
-ŁEHEHE.- odchrząknął James z zakłopotaniem w stuloną dłoń.
-Natychmiast do klasy!- wskazała na drzwi.
-Bezzwłocznie, pani profesor!- zawołał James, salutując.
-ZrobiĘ to i uczyniĘ.- ukłonił się nisko Black, przesadnie akcentując.
-A ty Lupin na co czekasz?! Szoruj do środka!- warknęła.
Wykonałam rozkaz i usiadłam sama. Zazwyczaj na obronie w siódmej klasie siedziałam z Remusem, ale on otrzymał zwolnienie na cały tydzień.
-Nie róbcie tego więcej, chłopcy!- warknęła do Jamesa i Blacka, kokoszących się przed jej nosem w pierwszej ławce. Zamarli i zgodnie wywalili do niej dwa garnitury zębów- Bo zarobicie szlaban za obrażanie nauczycieli.
Prychnęłam do siebie. Co jak co, ale szlabanu chłopcy nie zarobią. Już dawno każdy zauważył, że Mumia miała słabość do tych dwóch delikwentów z pierwszej ławki. Niektórzy utrzymywali, iż Syriusz Black i James Potter po prostu jej się podobają.
-Potter, czy mógłbyś powiedzieć mi, czego nauczyłeś się o obronie przed zaklęciami dezintegracyjnymi?- splotła ręce na piersi i wpatrzyła się w niego zadziornie.
-Yyyyyy… Hmm, no więc yyyyy…
Uniosła brew.
-YYYYY…- podjął z nową mocą James po chwili próbnej przerwy.
-Pasjonujące, Black?
-No więc…- Syriusz wydął wargi- Zaklęcia antydezintegracyjne… są.
-No coś takiego. Zaklęcia antydezintegracyjne są.- uśmiechnęła się ironicznie- A jak przychodzi co do czego, to bardzo jesteście do przodu.
-Ktoś musi być z przodu, by inni byli z tyłu…- mruknął Syriusz nieśmiało.
-Możliwe. Dobrze, tak więc dowiedzcie się, iż zaklęcia ANTYdezintegracyjne są jednymi z najbardziej złożonych, jak również… Czyja to sowa?!
Bo oto ładna płomykówka dobijała się do okna.
-Rabastan…- szepnęłam, uśmiechając się delikatnie.
-Czyj to ptak mi się tu dobija?!- warknęła. James i Black wymienili porozumiewawcze spojrzenia i zachichotali jednocześnie w stulone dłonie.
-Mój, pani profesor. Czy mogę go odebrać?- wstałam. Zastanawiała się przez moment.
-Dobrze, weź go…
Podbiegłam do okna, wyjrzałam na listopadowe, zimne błonia i chwyciłam wstążkę, do której przywiązany był list. Wkrótce już przyciskałam go do piersi, a sowa Rabastana odleciała do sowiarni, by nieco odsapnąć. Usiadłam cicho, ignorując sprzeczająca się o coś z Blackiem Redhill i przeczytałam liścik pod ławką.
Rabastan pisał, że wciąż ma bardzo dużo do roboty i żebym się nie martwiła i że owszem, spotka się ze mną jutro w Trzech Miotłach. Uśmiechnęłam się do siebie, bardzo podniesiona na duchu. Już nie mogłam się doczekać, aż mu opowiem o ślubie i śmierci mamy. Musiałam mu się wyżalić.
-…i właśnie dlatego Ministerstwo uznało, że… BLACK! Zamknij tego ryja! Non stop nadajesz do Pottera! Potter! Czemu go nie uciszysz?!
-Bo pani to robi?- odparł sarkastycznie.
-Ale jak tego nie robię!
-Wolę nie. Jeszcze mi się oberwie za gadanie!- mruknął urażony.
Redhill zacisnęła pięści, zabita własną bronią.
-POTTER!
-Złość piękności szkodzi.- powiedział niewinnym, podszytym drwiną tonem Black.
-Wiesz co, Black? Czasem twoja osoba tak działa mi na nerwy, że gdyby to było dozwolone, wywiesiłabym cię przez okno za twoje czarne kłaki.- odparła z morderczym błyskiem, pochylając się nad nim niebezpiecznie.
Black zesztywniał, po czym wyszczerzył zęby i zawołał wesoło:
-O, jak ja lubię pani cięty humor!
Słuchałam jeszcze tej sprzeczki jakiś czas, wciąż rozmyślając o mamie. Jej osoba gościła w mych myślach najczęściej od jakiegoś czasu.
Nawet następnego dnia nie potrafiłam odegnać od siebie przykrych rozmyślań. Do Hogsmeade ludzie poszli tłumnie, mimo, iż padało.
Z przodu kolumny dostrzegłam Jamesa z Lily. Szli ramię w ramię. Daleko za nimi z dystansem paru grupek uczniów popylało pozostałe trzy czwarte Huncwotów. Remus był nieco nieogarnięty i ledwo powłóczył nogami, ale Black dzielnie wziął go pod ramię i prowadził.
Ja szłam sama, jako że Severus pozostał w zamku, niechętnie oświadczając, że nie ma najmniejszej ochoty natknąć się na Jamesa i Lily razem.
Wkrótce moje trampki stanęły na szarym bruku głównej ulicy Hogsmeade. Przystanęłam pod Trzema Miotłami, rozglądając się dookoła. Tłum ludzi był radosny, wesoły… A gdzieś tam Voldemort i jego pobratymcy mordowali kolejną niewinną ofiarę… Radości z Miodowego Królestwa, Zonka, kremowego piwa nie było końca, może ostatni raz…
Huncwotów nie dostrzegłam. Musieli gdzieś skręcić, na szczęście. Za to wkrótce minęli mnie Lily i James, idąc w stronę zamku. James zaaferowany był rozmową i zaróżowiony od emocji i zimna, Lily wpatrywała się we własne buty, radosny uśmiech chowając za zwojami ciemnoniebieskiego szalika. Rude, grube włosy podrygiwały w rytm jej kroków.
-…I mówię ci, wtedy gruby wujcio ryknął i przewalił się z kretesem na ziemię z tym fotelem, bo nikt się nie spodziewał, że taki niewinny, siedmioletni chłopczyk mógłby przeciąć nogi fotela w poprzek.- usłyszałam strzępek rozmowy. Lily zaśmiała się głośno, a James jej zawtórował. Potem mnie zobaczył i puścił mi oko. Uśmiechnęłam się na ich widok. James wydawał się mieć takie spokojne oblicze…
Wkroczyłam do pubu, gdy znikli we wnętrzu Miodowego Królestwa. Rabastan zajmował stolik pod ścianą i popijał whisky, czujnie rzucając spojrzeniami po kątach. Stanęłam nad nim.
-Meggie!- zawołał szeptem i wstał. Rzuciliśmy się sobie w objęcia. Przytuliłam się do jego ciemnobrązowego golfu, skrytego pod długim, skórzanym płaszczem. Staliśmy tak, przytulając się przy ścianie z dala od tłumu i wścibskich oczu. Odjęłam twarz od jego torsu i wsparłam brodę na jego piersi, patrząc z uwagą na twarz.
Oczy Rabastana świeciły w półmroku, jaki panował w Trzech Miotłach. Miał jeszcze gęstszy zarost, twarz cechowało jakieś dziwne uczucie, nienazwana dzikość, jakby Rabastan czuł się obco w tłumie.
-Co ci się stało? Czemu nie odpisywałeś?- szepnęłam.
-Mieliśmy parę spraw.- mruknął wymijająco- Usiądźmy.
Zajęliśmy miejsca i Rabastan wlepił we mnie wzrok.
-Martwiłam się. Wiesz, Voldemort…
-Wołałbym, żebyś tak go nie nazywała.- skrzywił się- Mówmy o nim Czarny Pan, dobra?
-Dlaczego?- teraz to ja się skrzywiłam- On nie jest moim panem. To morderca.
Rabastan przeniósł wzrok na podłogę z jakąś zawziętością.
-Dobra, zmieńmy temat.- mruknął nieco rozdrażniony.
-Wiesz, co się stało?- zapytałam ze smutkiem- Moja mama zginęła.
-Zginęła?- zdziwił się.
-Tak. Pisali w gazecie, że to wasza sprawka. Mam na myśli śmierciożerców. Co ty na to?- zagadnęłam, czując się dziwnie niezręcznie. Po raz pierwszy zdałam sobie w pełni sprawę z faktu, że za to odpowiadają jego pobratymcy, Voldemort. Zapaliła się czerwona lampka w mojej głowie. „On jest śmierciożercą, wiesz o tym?! On będzie ZABIJAŁ, Meg! Chcesz mieć mordercę w domu?!”. Głos Lily odbił się echem w mojej głowie. Odegnałam tą przykrą myśl i skupiłam się na moim narzeczonym.
-Cóż…- odparł po zastanowieniu- Przykro mi. Nie wiem, co powiedzieć. My w służbie Voldemorta nie wiemy, kto jeszcze z nim pracuje, więc nie wiem, kto to mógł być. A o śmierci twej mamy nie słyszałem.
Spuściłam zbolały wzrok na blat.
-Rabastanie?- zagadnęłam i usiadłam blisko niego.
-Hmm?
-Proszę, odejdź od nich. Dla mnie.- poprosiłam.
Spojrzał na mnie, jakbym oszalała.
-Nie wiesz, czego żądasz. Nie da się tak po prostu odejść od Czarnego Pana, to służba na całe życie. Patrz!…
Odsłonił dyskretnie przedramię, by nikt nie widział. Tkwił na nim czarny Mroczny Znak, mała replika tego, co widziałam w zeszłym roku na niebie na Sylwestra.
-Jak masz Mroczny Znak to koniec. Jesteś jak naznaczona. Nie możesz odejść. To jak wyrok śmierci.- szepnął.
-Ale ty będziesz mordercą! Może… już jesteś.- łzy zaszkliły się w moich oczach.
Rabastan nie odparł, tylko przeniósł wzrok na kufel mojego kremowego piwa.
-Nie wydasz mnie?- zapytał ostrożnie- Prawda, Mary Ann?
Kiwnęłam jedynie, że nie.
Zaległa między nami cisza. Było mi tak dziwnie, po raz pierwszy czułam się przy moim narzeczonym głupio i obco. To nie był już tamten Rabastan. A może… zawsze taki był?
-To… co myślisz o naszym ślubie za rok?- zagadnął nieśmiało.
Prawie zupełnie o tym zapomniałam i po raz pierwszy wydało mi się to nierealne, szczególnie w kontekście poprzedniego tematu. Ja i Rabastan w jednym domu?! Auror i śmierciożerca?! To przecież wykluczone, albo on zrezygnuje, ryzykując życiem, albo ja zejdę na złą ścieżkę i będę zabijać. A do tego nie może dojść. Ucieszyłam się, że mam poważną wymówkę.
-Nie możemy się pobrać. Moi rodzice obiecali mnie Syriuszowi Blackowi. Orion i Walburga Black już przygotowują wszystko razem z moim ojcem.- szepnęłam, czując pustą rozpacz. Dlaczego tak?! Nawet, jakby Blacka nie było, nasz ślub nie mógłby się odbyć. Wszystko przeciwko nam, całe to życie jest takie uciążliwe i złośliwe…
-Co?! Ale… przecież… Dlaczego?!- zdenerwował się Rabastan.
-Szkoda, że nie wysłałeś im listu od razu.- uśmiechnęłam się smutno.
-Przecież to MY jesteśmy zaręczeni, nie mówiłaś im o tym?!
-Oni nie chcieli nawet o tym słyszeć, Rabastanie.
Łzy stoczyły się po moich policzkach. Targało mną wiele bardzo sprzecznych uczuć i do Rabastana i do Blacka i do moich rodziców. Do każdego z nich czułam wdzięczność z jakiegoś powodu i na każdego byłam jednocześnie wściekła. Nie wiedziałam zupełnie, komu ufać, kogo się trzymać. Posłuchać ojca i wyjść za Blacka? To nawet dobry chłopak, choć wkurzający, naprawdę, ale przynajmniej lojalny Dumbledore’owi. Ojciec chce dla mnie dobrze, ale ja nie kocham Blacka i nigdy go nie pokocham. Z drugiej strony jest Rabastan. To jego darzę uczuciem, ale to morderca i nasz związek po prostu NIE MOŻE przetrwać. Teraz to dostrzegałam.
Słuchać rozsądku czy serca? Chyba bardziej to drugie…
-Nie przejmuj się, coś wymyślimy.- Rabastan zapewne pomyślał, że płaczę, bo nie mogę za niego wyjść. Nie przypuszczał, że po prostu opłakuję możliwy koniec naszego związku, o którym on jeszcze nie wiedział. Nie potrafiłam rozeznać i zagubiłam się w labiryncie własnego umysłu.
Popatrzyłam na niego bezradnie. Tak lubiłam jego dziką twarz włóczęgi!
Rabastan wlepił we mnie wzrok i zmrużył oczy.
-Nie bój się, Meggie. Tak łatwo mi cię nie odbiorą…
Pochylił się ku moim lekko rozchylonym ustom. Nareszcie, pierwszy raz go pocałuję…
-STOP!
Czyjaś łapa w czarnej, skórzanej rękawiczce położyła się bezczelnie na ustach Rabastana.
-W imieniu Syriusza „Łapy” Blacka, Kawalera Na Zamku Hogwart, Wice Huncwota, Króla Ciętej Riposty, Bossa Wśród Ścigających Wszech Czasów, Najseksowniejszego Ucznia Hogwartu, etc. oraz w obronie godności i czystości Mary Ann Rei Lupin oraz jej nienaruszalności przez nikogo innego niż wyżej wymieniony delikwent-NIE POZWALAM!
Był to James.
-Zakazuję wam jakichkolwiek wargowych manewrów!- zaskrzeczał.
-James!- zezłościłam się.
Rabastan wstał i popatrzył na Jamesa z góry. Tamten wcale się nie speszył, wręcz przeciwnie.
-Co, matołku? Dobieramy się do pani Black?! Ale ja na to nie pozwolę, będę ją chronił własną piersią!- zawołał ostrzegawczo. Dostrzegłam Lily za jego plecami, siedzącą przy stoliku i patrzącą na to wszystko z niepokojem.
-To MOJA narzeczona i będę ją całował, kiedy mi się podoba!- warknął Rabastan, po czym przyciągnął mnie brutalnie do siebie i zbliżył twarz do mojej.
-NIEEEE!!!!- wrzasnął James i rozdzielił nas z dzikim entuzjazmem, zanim nasze wargi się złączyły- WARA! Ona jest dla Syriusza Blacka, złamasie jeden! Nie dla psa kiełbasa, HA!
Rabastan warknął do mnie „Będziemy w kontakcie” po czym wypadł z gospody. Rozejrzałam się. W gospodzie była cisza i wszyscy z wielkim zainteresowaniem śledzili przebieg tej nietypowej konwersacji.
-Wielkie dzięki, James!- skwitowałam to warknięciem.
-On jest chory na głowę, Meg! Weź idź po rozum do głowy i więcej z nim nie gadaj!- zawołał James, odzyskując powagę, po czym wziął mnie pod rękę i podeszliśmy razem do stolika, gdzie siedziała Evans. Ja i Lily nie patrzyłyśmy na siebie.
-Mogłeś być bardziej dyskretny, a nie robić przedstawienie na cały pub.- mruknęłam, stukając paznokciem o szklankę.
-Musiałem gnoja wykurzyć. Sam by nie wylazł!
-Przestań!
James i Lily wymienili wymowne spojrzenia.
-Co?- warknęłam złowrogo.
-Nie zastanawiało cię nigdy, czy twój nieskalany Rabastan przypadkiem nie był w ekipie, która ukatrupiła twoją mamę?- zapytał James z powagą.
-Nie był! Sam mi to mówił!- zaperzyłam się.
-Och, na pewno by ci powiedział, jakby ją zabił! W pierwszym liście by ci to napisał!- sarknął Jim- Przemyśl to, Meggie. Ja naprawdę chcę, żebyś nie kręciła się przy śmierciożercy. Nie teraz.
Wbiłam wzrok w blat stołu, czując zmęczenie.
-No, to teraz poszukamy Łapy i reszty, co?- zaproponował.
-A gdzie on jest?- zapytała Lily.
-Ja już wiem, gdzie przebywa nasze Łapsko…- zmrużył chytrze oczy.
Wyszliśmy z pubu razem. Czułam się mimo wszystko dość lekko, jakby James uwolnił mnie od jakiegoś ciężaru.
Ruszyliśmy wzdłuż Hogsmeade. James zarzucał Lily pytaniami o najdrobniejsze szczegóły mugolskiego dzieciństwa, a ja obserwowałam wystawy i szare, mokre budynki. W końcu dobrnęliśmy do miejsca, którego jeszcze nigdy nie widziałam. Ta część Hogsmeade była bardziej obskurna i wyludniona, niż reszta wioski. Budynki pooblepiane były zdjęciami śmierciożerców i ostrzeżeń a także ogłoszeniami w zakresie nielegalnego handlu składnikami wywarów. Uniosłam brwi. Było tu dość cicho, a ostrożne kroki Rogacz kierował do jednego z licznych, ciasno obstawionych obskurnymi sąsiadami budynków. Okno obok drzwi było czarne i prawie nie przepuszczało światła. Złamany szyld dyndał na wietrze. Przekrzywiłam głowę, rozczytując ociekającą deszczem, nieodnowioną tabliczkę z poszarzałego drewna.
-„Brian Connel, Twórca Magicznych Tatuaży”…?- popatrzyłam na Jamesa, jakbym go widziała pierwszy raz w życiu- Eee…
-Madame…- zaprosił nas gestem do środka, unosząc brwi.
Panował tu mrok i bałagan. Przy ścianie dostrzegłam Petera i Remusa, siedzących na stołkach. Mój braciszek wyglądał nieco nieprzytomnie.
Na środku stał stół, a na stole leżał na brzuchu, rzecz jasna, Black. Oparł czoło o złożone przedramiona, ubrany był wyłącznie w spodnie mimo chłodu.
-HEJ HO! Bohater idzie!- zawołał od progu. Ja i Lily jednomyślnie popatrzyłyśmy na niego z politowaniem- Łapsko, ty tu się wylegujesz i tatuażami szpetnymi zdobisz swe kuszące ciało, a tam ten dupek Lestrange dobierał się do twojej hożej dziewoi!
Black natychmiast uniósł głowę z przedramion i popatrzył na mnie z wściekłością.
-Kiedy?!- warknął.
-Jakieś kilka minut temu. Jak ci nie wstyd?!
Black wykonał ruch, jakby miał zamiar zejść ze stołu.
-Nie jestem niczyją własnością!- warknęłam, ale nikt nie słuchał.
-Proszę się położyć!- wysoki, łysy człowiek wyszedł z jednego z pokojów- Zaraz dokończę!
Klient wykonał polecenie i musiał zaniechać gonitwy za Rabastanem w celu sprania go na dżem.
-Jak wzorek wybrałeś, Syriuszku?!- zapiszczał James, udając podekscytowanego. Black złożył podbródek na przedramionach i mruknął, zblazowany:
-Ciekawy.
-Eeej. Ja też chcę widzieć! To nie fair, że tylko jedna osoba w tym pomieszczeniu dostąpi zaszczytu obejrzenia tych dzieł sztuki…
Puściłam mimo uszu zaczepkę Jamesa, będąc już przyzwyczajoną do takich manewrów.
-Łapa zażyczył sobie kilka, Rogaczu.- wyjaśnił Peter.
-Rozpustnik.- zmrużył oczy James- Rozpustnik i narcyz. Czy nie szkoda ci pieniążków i skóry, kochanie, na takie czcze ozdoby?
Obserwowałam tępo różdżkę, malującą na plecach Blacka jakieś czarne wzory. Niemiłe skojarzenie z Mrocznym Znakiem na przedramieniu Rabastana…
-Popatrzmy…
James zbliżył się do przykładów tatuaży, wymalowanych na podpalonym kawale pergaminu.
Ja tym czasem usiadłam obok Remusa i złożyłam mu głowę na ramieniu. Odpowiedział mi położeniem własnej głowy na mojej. Doskonale wiedziałam, że oboje w tym momencie przeżywaliśmy śmierć mamy.
-Ooo, kuper koguta!- ucieszył się Rogacz- Evans, poleciałabyś na mnie, gdybym miał na torsie kuper koguta?!
-Potter…- pokręciła z rozbawieniem głową.
-To nie jest kuper koguta, tylko tiara…- parsknął Black.
James przekręcił głowę.
-Ano faktycznie. Chociaż z tej strony patrząc…
Przekręcił arkusz.
-Evans, co mogę sobie wytatuować?! Mogę wszystko, tylko powiedz co i gdzie. Twoja twarz zmieściłaby się na…
-Nic nie musisz, Potter!- uśmiechnęła się lekko- Naprawdę, nie musisz.
-To fajno!- odetchnął z ulgą- Czułbym się lekko przytłoczony obok tego kozaka…- wskazał podbródkiem na Blacka z pogardą-… co to się będzie ze sobą obnosił teraz po całej szkole…
Black uśmiechnął się z wyższością i wlepił we mnie wzrok. Mocniej zacisnęłam dłoń na dłoni brata.
-Może ja bym coś sobie wytatuował?- zastanowił się na głos Peter.
-Najlepiej alfabet na dłoni.- zażartował Black. Wszyscy, poza Peterem ryknęli śmiechem- A tobie, Rogacz proponuję jakiś znak ostrzegawczy na czole.
James popatrzył na niego w szczególny sposób.
-Najlepiej tego jelenia, co oznacza dzikie zwierzęta...
Popatrzyłam na Lily. Śmiała się. Była szczęśliwa. Ona również posłała mi radosne spojrzenie. I już wiedziałam, że się pogodziłyśmy.
Westchnęłam. Gdyby mama żyła…
58. Wejście smoka Dodała Mary Ann Lupin Sobota, 31 Lipca, 2010, 00:36
Tej nocy wcale nie potrafiłam usnąć. Cala wioska zarażona likantropią! A niech mnie, jakbym nadal była wampirem, wyczułabym to! Co więcej, natychmiast znalazłabym mordercę w domu Pianta, czytając w myślach. Czasem wampiryzm się jednak przydaje…
Jak tylko słyszałam potworne wycie, gdzieś na polach i w lasach, ciarki mnie przechodziły. Może to Molly…
Już nie wiem, komu wierzyć. Ta wioska, taka tajemnicza, nieodgadniona… Teraz wszystko doskonale pasowało do siebie. Jakby nad tym głębiej pomyśleć, zachowywali się jak wilki. Byli dzicy, brudni, „zmierzwieni”- bo inaczej tego nie mogę nazwać. Węszyli, mieli dziwny sposób mówienia… Pasuje. Dzikie stado wilków.
Tylko o co im chodziło z tą bestią, co ich atakuje? Przecież sami są potworami, czyżby na wyspie było jeszcze coś?
-Mortimerze…
Czarodziej nerwowo ściągnął usta w ciup. Klęczał i usiłował, niezbyt skutecznie, powyrywać z ziemi pozostałości po dwóch badylach, czyli korzenie. Co jak co, ale ukorzenienie badyle miały spore, toteż Mortimer znajdował się obecnie kilkanaście stóp od ogródka. Za nim na ziemi spoczywał zwój korzeni mierzący zapewne w przybliżeniu tyle, ile najmniejszy londyński most.
-Słucham cię!- brzmiała pełna złości odpowiedź.
-Czy na wyspie jest, poza wioską, jeszcze jakiś potwór?
Mortimer oderwał się od pracy i przeniósł na mnie oceniające, pełne rozwagi spojrzenie.
-Co masz na myśli? Coś konkretnego?
-No tak. Jedno z dzieci w tej wiosce powiedziało mi, że napada ich taka potworna bestia…
-Bzdury.- natychmiast powrócił do pracy, nie patrząc na mnie- Na pewno chciała ci wmówić, wytłumaczyć, czemu słyszysz wycie i takie tam… Poza ludźmi z wioski nie ma tu likantropów.
Otworzyłam usta, ale nie przyszło mi nic więcej do głowy. Odeszłam więc, zaaferowana mnóstwem pytań, cisnących się do głowy. Najgorsze było, że nikomu nie mogłam się zwierzyć i liczyć w zamian na szczerą odpowiedź. Tak bardzo chciałam porozmawiać z Remusem, Rabastanem, Severusem lub Lily! Niestety, nie wchodziło to w rachubę. Wydałoby się, że żyję, i zaczęliby mnie szukać. A potem ołtarzyk. Poza tym, Mortimer nie miał żadnej sowy, jako że był zbuntowanym pustelnikiem, skłóconym z całym społeczeństwem. A tak chciałam z kimś pogadać! Kimś, kto by mnie zrozumiał…
Myśl o nieznanym potworze nie dawała mi spokoju. Muszę się dowiedzieć…
W ukryciu odczekałam parę dni, nie mogąc się doczekać, aż księżyca zacznie ubywać. Chciałam porozmawiać z Molly. Ona musi mi wyjaśnić, czy ten straszliwy, zabijający mieszkańców potwór to jej wymysł, tak, jak mówił Mortimer, czy naprawdę coś takiego istnieje. W końcu coś musiało ich tą likantropią zarazić…
Poczułam lekkie napięcie w splocie słonecznym, gdy pewnego wieczora uświadomiłam sobie, że księżyca już trochę brakuje. Czas wyruszyć, by poznać prawdę…
Wyjrzałam, by się upewnić, iż czarodziej nadal wyrywa te swoje korzenie-od kilku dni nie robił nic innego-po czym wyśliznęłam się z chatki, cichutko zamykając drzwi za sobą.
Wieczór, jak zwykle, charakteryzował się ciemnogranatowymi chmurami, przez które od czasu do czasu prześwitywało światło księżyca. Wiedziałam, że jesień zaczęła się na dobre. Liście zlatywały z drzew w rzadkim gaju czarodzieja. Z dziwną gulą w gardle, na paluszkach, przetuptałam przez las do rzeki. Obróciłam się jedynie, by zerknąć na Mortimera. Może go nigdy nie zobaczę.
Czarodzieja jednak nie dostrzegłam. Pewnie jeden z korzeni sięgnął już za chatkę…
Przeskoczyłam bród, czując boleśnie, że bariera ochronna zaraz przestanie na mnie działać.
Gdy stanęłam na twardym gruncie, pomyślałam: „Może by tak zaczekać do rana?”. Ale coś, niewątpliwie jakaś dzika ciekawość, nie potrafiłaby zdzierżyć tylu godzin bezsenności w łóżku. Nie, muszę iść teraz, kiedy nadarza się okazja.
Droga przez Martwy Las była jeszcze gorsza, niż zazwyczaj. Zapadał zmrok, więc w tak gęstym lesie poruszać się było i trudno i nieprzyjemnie.
Wreszcie dotarłam do pogrążonego w mroku szarego pola. Musiałam przyznać, że wyglądało imponująco, nieskończona szara przestrzeń pod kłębiskiem ciemnogranatowych chmur…
Dopadłam do muru i z duszą na ramieniu a także ogarniającym podekscytowaniem wkroczyłam na teren wioski.
Drzwi zostały naprawione, a po wsi kręciło się kilka osób. Panowała strachliwa cisza i jakaś chora atmosfera przymusowego milczenia. Zauważyłam Molly, siedzącą w piachu i bawiącą się bez entuzjazmu dwoma najprostszymi na świecie lalkami. Miała, jak zwykle, pozbawioną wyrazu twarz. Stanęłam nad nią.
-Hej hej!- przywitałam się zdawkowo. Z wolna uniosła głowę w górę. Chyba wyczuła mój zapach wcześniej.
-Cześć.- odparła beznamiętnie. Nie byłam zaskoczona. Zazwyczaj tak na mnie reagowała.
Skrępowana, stałam dalej, nie wiedząc, co powiedzieć.
-W co się bawisz?- kucnęłam przy niej, próbując zagaić rozmowę.
-W dom.
-To jest mama, a to tata?- zapytałam, wskazując na lalki z bardzo prowizorycznych surowców.
-Nie. Na odwrót. Nie widać?- była nieco zdziwiona.
-Ehh… No tak, oczywiście! Ale ze mnie głąb!- zaśmiałam się nerwowo, zachodząc w głowę, jak Molly rozróżnia, która z tych bezkształtnych kukiełek jest facetem, a która babką.
-Mamę boli głowa.- wskazała na jedną z lalek.
-Trzeba ją wyleczyć.- mruknęłam, desperacko podtrzymując rozmowę.
-Taa… Chyba masz rację.
Po czym ze stoickim spokojem oderwała głowę lalce i cisnęła za siebie. Wytrzeszczyłam oczy.
-I już nie boli.- skwitowała.
-Eee. Molly?
-No?- zapytała ze średnim zainteresowaniem, dokonując oględzin tułowia bez głowy.
-Czy… możesz mi powiedzieć, co za stwór atakuje twoją wioskę?
-Potworny zwierz.
-Ale czy mogłabyś nieco lepiej określić?- rzekłam cierpliwie- Czy na pewno on istnieje?
-Oczywiście!- po raz pierwszy dostrzegłam u niej jakiekolwiek emocje, mianowicie oburzenie. Zerknęła na mnie ze zdziwieniem- Dlaczego pytasz?
Ociągałam się z odpowiedzią. W końcu postanowiłam wyłożyć karty na stół.
-Ja wiem, że jesteście wilkołakami.
Molly wytrzeszczyła na mnie oczy. A potem zerwała się z miejsca i wpatrzyła we mnie z przerażeniem.
-Nie, czekaj! Nie boję się ciebie. Musisz mi pomóc.
Molly wciąż wytrzeszczała oczy. Nie wiedziałam, czego się po niej spodziewać. Być może zaraz zacznie wrzeszczeć na całą wieś. Szybko zatem streściłam, o co mi chodzi.
-Mortimer powiedział, że kłamiesz. Mam dylemat. Czy mówił prawdę? Kłamałaś? Odpowiedz, proszę. Nie wiem, kto kłamie. Czuję się zagubiona.- dodałam na zakończenie monologu.
Molly rozważała coś w myślach.
-Czarodzieja nikt nie lubi. Czarodziej jest dziwny.- odparła w końcu.
-Co?- rzekłam, zdezorientowana.
-Ja nic nie wiem. Jestem za mała. Ale nasz kapłan będzie wiedział… On na pewno.
Obróciła głowę z wolna. Popatrzyłam w tamtą stronę-w stronę piaszczystego klepiska, pełniącego rolę jakby placu na środku. Przez środek szedł specyficzny, starszy jegomość. Miał szarą brodę, sięgającą prawie kostek u nóg i znoszoną, prostą podomkę. Opierał się na sękatym kiju.
-Kapłan?- zdziwiłam się. Zaleciało mi jakimś celtyckim pogaństwem, gdy na niego popatrzyłam. Wyglądał, jak druidzi z obrazków w mojej ukochanej książce o legendach z dzieciństwa. Nie bez zirytowania zauważyłam, że wszyscy obecni na placu, na szczęście niewielu, przyglądali mi się nieufnie. Nawet starzec się zatrzymał, po chwili jednak ruszył dalej, nie zważając na mnie.
-Proszę zaczekać!- jeżeli ktoś ma mi pomóc, to raczej on. Wygląda na sensownego.
-Jesteś obca. Nie masz tu wstępu.- rzekł, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć.
-Wiem!- zdenerwowałam się- Potrzebuję pomocy.
Człowiek nie patrzył na mnie.
-Odejdź.- powiedział jedynie- Jest z tobą ten czarodziej.
-Już to słyszałam. Chce się dowiedzieć, co atakuje waszą wioskę. Czy istnieje jakiś nieznany potwór? Może Molly mnie oszukała, by zatuszować fakt, że jesteście wilkołakami!
Ostatnie zdanie brzmiało, jak wyrzut i oskarżenie. Starzec nie bez zdumienia przeniósł na mnie wzrok. Miał wyjątkowo świecące oczy.
-Co was atakuje?- zapytałam błagalnym tonem- Czemu Mortimer jest waszym wrogiem? Proszę, niech mi pan pomoże odkryć prawdę, bo nie daje mi to spokoju.
Staruszek wyprostował się, by zyskać na czasie. Mocniej wbił kostur w ziemię i przyjrzał mi się, usilnie myśląc. Obok mnie ulokowała się Molly.
-Proszę, panie. Niech ta dziewczynka pozna prawdę. Mieszka z tym czarnoksiężnikiem, to źle. Musi wiedzieć.
Starzec wreszcie przemówił swym suchym głosem:
-Musisz wiedzieć, że czarodziej był tu kiedyś z nami. Zasłużył jednak na wygnanie.
Zamarłam, ale nie zdradziłam żadnych oznak zaskoczenia.
-Eksperymentował z dziećmi. Parę zabił. Postanowiliśmy go wygnać. I wtedy przeklął naszą wyspę swymi magicznymi sztuczkami. Od tej pory wygląda właśnie tak. Nie ma słońca. Nie ma radości. Do tego przemienił nas wszystkich w te poczwary. Jest winny wszystkiego.
-To niemożliwe!- przeraziłam się- Mortimer jest dobry! Okazał mi dobroć!
-Widzisz, jak ciebie omotał?- warknął starzec.
Czułam, że grunt wali mi się pod nogami. Mieszkałam pod jednym dachem z mordercą. Nie, przecież on musiał się zmienić, coś w nim przeszło metamorfozę… Nigdy w to nie uwierzę.
Jednak cząstka w moim mózgu zaczęła wierzyć słowom starca. Czy Mortimer zawsze był uprzejmy? Czy nie zachowywał się czasem podejrzanie opryskliwie? Czy nie traktował mnie z wyższością, mimo, że ja zawsze byłam dla niego jak najsympatyczniejsza?
-A… bestia?- zapytałam, starając się utrzymać spokój- Skąd się bierze bestia?
-To proste, moje dziecko.- pokiwał z powagą- Pomyśl chwilkę.
Zaraz…
-Czyżby bestią był Mortimer?!- przeraziłam się jeszcze bardziej, o ile to w ogóle możliwe.
-Bystre spostrzeżenie. Tak, to Wygnaniec jest największym, najbardziej krwiożerczym stworzeniem na wyspie. On UMIE w jakiś sposób zamieniać się w wilka.
Animag, pomyślałam. Przyszedł mi do głowy duży, czarny pies-Black. Nie wiedzieć czemu, poczułam się przytulnie i swojsko.
Rozległ się suchy trzask. Zanim to do mnie dotarło, starzec rzekł:
-Pod tą postacią atakował nas, gdy byliśmy ludźmi.
-Mylisz się!
Wszyscy na placu, którzy przysłuchiwali się bezczelnie naszej konwersacji, obrócili raptownie głowy. Na środku klepiska stał nie kto inny, jak Mortimer we własnej osobie. Jego twarz wyrażała mściwą satysfakcję.
-Mordercą jest ona! To jest bestia!- wskazał na mnie.
Rozległy się wzburzone okrzyki. Osłupiałam.
-Ż-że co?- wykrztusiłam w końcu.
-Co?!- Molly utkwiła we mnie skrajnie zszokowane spojrzenie.
-Łudziłaś się, że nie wykorzystam idealnej sytuacji?- roześmiał się złowrogo- Samotne, niezorientowane w sytuacji dziecko! Przyczołgało się wprost w moje otwarte ramiona! Wystarczyło nieco… WPŁYNĄĆ na twoją powłokę cielesną, byś mogła, kiedy chcę, zamieniać się w potwornego wilkołaka. Oszczędziło mi to wielu nocy ciężkiej pracy, polegającej na nieustannym mszczeniu się na wiosce. Przynajmniej się wyspałem.
-Ty… ty wlałeś mi coś wtedy do kąpieli…- ścięło mnie z nóg, gdy to do mnie dotarło.
-No, jak pomyślisz, to od razu ci łatwiej, nie?- zadrwił- Jak chcę, mogę tobą sterować, moja kochana Mary… Hipnozę, transmutację i polimorfię opanowałem do perfekcji. Tak łatwo udało mi się ciebie usidlić…
Zbladłam.
-Teraz, kiedy już wszystko wiesz, nie pozostaje mi nic innego, jak skończyć z tobą i tą pogrzaną wioską. Raz na zawsze. I tak okazałem wiele litości, jak na mnie.
Zanim zdążyłam cokolwiek zrobić, Mortimer wyciągnął różdżkę i machnął nią krótko.
Poczułam straszliwy ból w sercu. Zgięłam się wpół, osuwając na kolana. Czarno zrobiło mi się przed oczyma. Jednak nie było porównania do tego, co działo się z resztą wioski. Rozległ się wrzask cierpienia i krzyki. Każdy upadł na piaszczyste klepisko, Molly i staruszek obok mnie. Kostur wydał klekot, gdy uderzył o ziemię. Przez całą wioskę przetoczył się jeden wielki ryk bólu. A Mortimer się śmiał. Stał na środku wioski i ryczał wniebogłosy.
-Teraz WSZYSCY się wygryziecie! WSZYSCY zginą, gdy ty, szalony morderca, Mary, zagryziesz najmniejszego nawet wilkołaka.- zaryczał z dziką radością. Oczy płonęły szaleńczo.
-Nie…- wyszeptałam. Nie chcę się zmieniać, by zabić całą wioskę.
Zmieniać…
-Nie sądzę!- zawołałam do niego, wywołując na twarzy mimowolny uśmieszek satysfakcji. Mortimer zrobił zdziwioną minę. Dostrzegłam Molly, na wpół zamienioną w wilczka… Ignorując ten przykry widok, wyobraziłam sobie kota. Bardzo dokładnie, a potem pomyślałam „Animago!”. Poczułam się, jak zwykle zresztą dziwnie, ale wkrótce Mortimer jawił mi się jedynie pod postacią plamki ciepła. Inne wilkołaki podnosiły się z ziemi.
-CO?!- wrzasnął osłupiały czarodziej. Nie czekając na jakąś szkodliwą reakcję, wykonałam kilka szybkich, kocich susów, lądując pazurami na jego piersi.
-ZŁAŹ!- wrzasnął, gdy drapnęłam go w twarz, sycząc wściekle. Potem zaatakowałam jego dłoń, zażarcie drapiąc. Zawył z bólu, gdy rozharatałam mu żyłę. Wypuścił różdżkę, swą jedyną broń z dłoni. W tym momencie, gdy czarodziej zaabsorbowany był dzikim atakiem kota, jeden z wilkołaków podbiegł doń i zatopił zębiska w jego barku. Mortimer wył, jak syrena alarmowa, a ja ze stoickim spokojem zeskoczyłam z szarpanego przez bestię czarodzieja i chwyciłam różdżkę w pyszczek, by przypadkiem nie zechciało mu się po nią sięgać i odbiegłam na skraj lasu.
Do wilkołaka dołączyły inne, pragnące rozszarpać jedynego człowieka w pobliżu. Żadnemu do głowy nie przyszło, by zaatakować czarno-rudego, bezbronnego kotka. Patrzyłam w milczeniu i bez emocji na rzeź.
-BĄDŹ PRZEKLĘTA, DZIEWUCHO! NA WIEKI! NIECH TEN CHŁOPIEC Z LUSTRA, KTÓREGO TAK KOCHASZ, ZOSTANIE NAZNACZONY PIĘTNEM MOJEJ ŚMIERCI! NIECH CIERPI MĘKI! AUUU!!! ARGH!!!- ryczał Mortimer.
Serce zaczęło mi mocniej walić. Przerażał mnie ten na pół rozwalony człowiek, bez rąk i nóg, wywrzaskujący takie rzeczy. Zrobiło mi się dziwnie złowrogo.
-LUPUS! DEFORMITAS! DOLOR! MOLESTIA! MORS VIOLENTA!
Coś we mnie jakby zatrzepotało ze strachu. Niewątpliwie dotknęły mnie jakieś strasznie złowrogie czary.
-TERAZ BĘDZIE PRZEKLĘTY, HA HA HA!!! HA HA HA!!!- wył opętańczym śmiechem. Nie mogłam patrzeć na rzeź, więc natychmiast pobiegłam do jego domku. Trawa na polu nabrała jakby życia. Za mną rozlegał się makabryczny śmiech Mortimera, dopóki nie wydał nieprzyjemnego, gardłowego odgłosu i ucichł na wieki.
Zbyt wstrząśnięta, by to odczuwać, przegalopowałam przez Martwy Las, przesadziłam rzekę, a w dziewczynę zamieniłam się po drugiej stronie wody. Nie myśląc więcej, niżby wypadało, rzuciłam się ku domowi, jakby goniła mnie sama śmierć. Wpadłam doń, zaryglowałam drzwi, oparłam się o nie i dopiero wtedy bardzo ciężko westchnęłam, zamykając oczy. Nie wiedziałam, przed czym uciekam. Były to chyba wyrzuty sumienia względem Mortimera. Miałam po prostu wrażenie, że wciąż tu jest i patrzy na mnie z żądzą mordu w bystrych oczach. Może trzeba mu było pomóc, coś zrobić, w końcu to też był człowiek…
Nie docierał do mnie wcale fakt, co się właśnie wydarzyło. Jeszcze godzinę temu moja sytuacja życiowa była w miarę ustabilizowana. A teraz? Co mam począć? I jeszcze to straszliwe wrażenie, że duch złego maga czai się gdzieś w kącie… Było cicho. Za cicho. Poczucie przytłaczającej samotności zwaliło mnie z nóg. Nie… Tu się nie da żyć.
-Co robić?!- jęknęłam do siebie, odgarniając pukiel loków za ucho niedbale. Położyłam dłoń na czole i zamknęłam oczy, schylając głowę i próbując opanować nerwowy ucisk gardła. Skup się…
Dotarło do mnie z wolna, że żadne bariery ochronne nie działają już na to miejsce. Przyjdą tu…
Mój wzrok padł na zapaloną lampę naftową, stojącą na środku stołu, którą zostawił Mortimer, gdy się zorientował, że poszłam do wioski. Podbiegłam ku niej i natychmiast zgasiłam. Ogarnęła mnie prawie absolutna ciemność. Mętne, szarawe światło padało od strony jedynego, malutkiego okienka. Przylgnęłam do ściany, nasłuchując i wstrzymując oddech. Nic. Wciąż ta martwa cisza. Chwila… Czyżby ktoś krzątał się w jego pokoju?!
Wyostrzyłam słuch. Nie, to tylko gałąź, poruszana wiatrem.
Zwariuję tu, pomyślałam. Wpadłam w paranoję i dostanę zawału przez te urojone hałasy. Absolutna ciemność, cisza… I ten potworny, irracjonalny strach przed Mortimerem… Muszę się wziąć w garść. W końcu nie na darmo jestem w domu odważnych… Tylko tez wyrzuty…
Odetchnęłam kilka razy, by uspokoić skołatane nerwy i serce. Nic się nie stanie, pomyślmy…
Nieco nerwowym ruchem rzuciłam się ku szafkom po omacku. Muszę znaleźć coś, by się stąd wydostać. Nawet wizja małżeństwa z Blackiem nie przerażała mnie tak bardzo, jak przymusowy pobyt do końca życia w samotności na tej dzikiej wyspie likantropów. Jak mam tu przeżywać takie schizy co noc, to dziękuję bardzo.
W szafkach, poza śmierdzącymi eliksirami i dziwnymi substancjami nie znalazłam nic godnego zainteresowania. Niestety, nie mogłam polegać na innym zmyśle, poza węchem.
Przyszła pora na obmacanie gzymsu prymitywnego paleniska. Pusty talerzyk, pusta miska, coś dziwnego, martwy pająk, figurka kościotrupa, coś dziwnego…
Wreszcie natrafiłam na dziwny, gliniany kubek, w dodatku pełny. Przyszła mi do głowy niespodziewana myśl, rodząc dziką nadzieję i ulgę. Skoro Mortimer był czarodziejem, to każdy szanujący się mag, nawet taki odludek, ma w pobliżu paleniska nieco błyszczącego proszku…
Kubek, rzeczywiście, zawierał dziwną, sypką materię, jednak wolałam nie ryzykować i nie sypać tego w płomienie bezmyślnie. W głowie powstało wspomnienie Blacka, wylewającego nieznane eliksiry na płonące zasłony państwa Potter. No właśnie.
Rozpaliłam ogień sposobem złego czarodzieja, uwielbiającego proste sztuczki (czyli kamień o kamień…), a potem z wolna obróciłam głowę ku lampie naftowej. Zaryzykować zapalenie, by obejrzeć zawartość kubka? W tym mdłym świetle ognia nic nie widziałam, z drugiej jednak strony wolałam nie zapalać-wilkołaki mogłyby dostrzec światełko.
Szybkim susem znalazłam się przy lampie i zapaliłam ją. Po kilkusekundowym, pośpiesznym przyglądaniu się proszkowi, stwierdziłam, nie bez porażającej ulgi, że to Proszek Fiuu.
Dopadłam do paleniska i wrzuciłam szczyptę, czując euforię i roztrzęsienie. Płomienie zabarwiły się na zielono, a ja wkroczyłam w nie. Do domu! Chociaż…
-Hogwart, gabinet dyrektora!- zawołałam hardo, stwierdzając, że mam jeszcze bardziej dość moich rodziców, za to wszystko, co mi zgotowali. A szczególnie za parę ostatnich minut. Dobrze, że gabinet Dumbledore’a jest podłączony do Sieci Fiuu!
Podróż w popielnej zamieci na dobre odcięła mnie od potwornej dziczy. Szkoda, że nie pożegnałam się z Molly…
ŁUP!
Westchnęłam ciężko, rozkoszując się delikatnym światłem świec, oświetlających moje zamknięte powieki. Leżenie plackiem na plecach na dywanie dyrektora, na którym wylądowałam po raz pierwszy cztery lata temu, było niezwykle przytulne i wygodne, a przede wszystkim, bezpieczne. Po raz pierwszy tak bardzo ucieszyła mnie świadomość, że jestem w szkole.
Wstałam i otrzepałam się z popiołu. Rozglądając się, doszłam do wniosku, że nikogo nie ma. Dumbledore musi być poza gabinetem!…
Zerknęłam na mój nieśmiertelny zegarek. Była godzina kolacji. Serce zabiło mi mocniej.
Wybiegłam z gabinetu dyrektora. Na korytarzach nie było żywej duszy. Lampy paliły się, rzucając niewyraźne światło na moje trampki. Prosta, lniana suknia od Mortimera podarta była przez gałęzie w Martwym Lesie i niezwykle brudna od popiołu i ziemi, włosy miałam porozrzucane w nieładzie i zmatowiałe, twarz okopconą i byłam spocona. Dysząc ciężko, zbiegłam po marmurowych schodach Sali Wejściowej. Czułam tylko determinację, by dotrzeć do dyrektora, by krzyknąć „Mary Ann Lupin żyje!”. Nie wiedzieć czemu, w nosie miałam fakt, co przybycie do Hogwartu oznacza. Chciałam po prostu zobaczyć Remusa, Seva, Jamesa i Lily…
Stanęłam przed olbrzymimi, dębowymi drzwiami, zza których dochodził gwar rozmów. Dyszałam ciężko z powodu niekontrolowanego, bardzo szybkiego bicia serca i niedawno przebytego biegu przez pół zamku. Stwierdziłam, że muszę otworzyć drzwi, zanim trema zje mnie doszczętnie, toteż z całej siły oparłam się na portalu, nie zastanawiając się, co wyrabiam.
Drzwi do Wielkiej Sali uchyliły się na pełną szerokość. Głowy wszystkich zwróciły się w moją stronę ze średnim zainteresowaniem. A potem dotarło.
Połowa ciała pedagogicznego wstała z miejsc w ciężkim szoku. Panował szum przerażonych, podnieconych i zdziwionych rozmów i okrzyków. Niektórzy z uczniaków podnieśli się, by mogli mnie lepiej widzieć.
-Mary Ann żyje!…
-To ta Lupin!
-Ona ŻYJE!
Ruszyłam żwawo-prawie potruchtałam-w stronę tronu Dumbledore’a.
-Meg!- zdawało mi się, że słyszę Jamesa gdzieś na lewo. Automatycznie obróciłam głowę w tamtą stronę. Istotnie, siedzieli tam Huncwoci. Peter zamarł z kawałkiem kurczaka przed otwartymi ustami, Remus zakrył usta dłonią, James wstał z przejęcia, a Black, następny obok Jamesa, totalnie osłupiał. Po chwili oblizał wargi ze zdenerwowania.
Odwróciłam głowę, czując, że zbiera mi się na wymioty.
Stanęłam wreszcie przed Dumbledorem. Zaległa absolutna cisza, wszyscy zamarli.
-Jestem…- wychrypiałam- Dotarłam… Przepraszam za spóźnienie…
Zaniosłam się kaszlem, zabrakło mi tlenu w mózgu, więc osunęłam się na kolana, potem na posadzkę. Serce wciąż waliło mocno.
Chwilę potem ocknęłam się. Nade mną klęczał Slughorn, Dumbledore, a nad nimi McGonagall.
-Panno Lupin?- Slughorn był wyraźnie przestraszony, odgarniał mi kosmyki ze spoconego czoła z troską. Słyszałam wzburzony tłum uczniów.
Błękitny błysk przed moimi oczyma. To jakieś olbrzymie oko. Co ono tu robi?
-Albusie!- ozwał się zachrypły głos, którego nie znałam- Tylko straciła przytomność. No, panno Lupin! Słyszysz mnie?
Obraz raz wyostrzał się, raz rozmazywał. Udało mi się wkrótce skupić skonfundowany wzrok na tym kimś. Twarz miał poznaczoną licznymi bliznami i posiadał owo kobaltowe, wytrzeszczone oko. Drugie było całkiem normalne. Zaczęłam nawet się zastanawiać, czy to przypadkiem nie moje chore halucynacje.
-Słyszysz?- powtórzył.
-Tak…
-Widzisz? Nic jej nie jest!- człowiek się wyprostował i spojrzał gdzieś w bok.
-Alastorze! Musimy ją zabrać do skrzydła szpitalnego! Horacy, odsuń się!
-Ja ją wezmę.- rozległ się jeszcze inny, chłopięcy głos.
-Proszę, tylko ostrożnie, chłopcze!- zagrzmiał głos Alastora.
Ktoś mnie podniósł i ruszył ze mną.
-Na pewno nie chcesz pomocy? Różdżką też możemy ją przenieść!- ozwała się McGonagall.
-Nie, poradzę sobie.
Po głosie i zapachu poznałam, że był to James. Niósł mnie, ale tego nie widziałam. Obecnie starałam się nie zwymiotować na jego pachnący sweter.
Słyszałam odgłosy mnóstwa kroków i głos Dumbledore’a, rzucony na odchodnym: „Dokończcie w spokoju kolację, a potem rozejść się!”.
W końcu poczułam, że leżę. Otworzyłam nieśmiało oczy. Tak jak się spodziewałam, rozpościerało się nade mną krzyżowo-żebrowe sklepienie skrzydła szpitalnego. I całkiem sporo głów i par oczu, obserwujących mnie z napięciem.
-Lupin! Wypij to!- głos nieco przestraszonej młodej uzdrowicielki, Pomfrey, oprzytomnił mnie jeszcze bardziej. Usiadłam na białym prześcieradle i chwyciłam szklankę z eliksirem, po czym całą wypiłam. Strasznie dawno nie miałam nic w ustach, od południa. Westchnęłam ciężko i odważyłam się popatrzeć po zgromadzonych.
Zakodowałam, że stali tu, od lewej: Pomfrey, Slughorn, jakiś obcy człowiek, Dumbledore, McGonagall, Black, Remus i James. Wszyscy wpatrzeni byli we mnie, albo ze strachem, albo z wyczekiwaniem.
-Który… Co dziś za dzień?- wymamrotałam.
-Sobota, trzydziesty września.- odparł wilgotnym, roztrzęsionym tonem Remus.
-No tak.- skwitowałam cicho.
-Panno Lupin, czy mógłbym oczekiwać, abyś…- zaczął Dumbledore, ale Pomfrey doskonale go wyczuła i zaskrzeczała:
-O nie! ŻADNYCH SPOWIEDZI! Ona musi odsapnąć nieco!
-Nie, czuję się dobrze…- zaczęłam delikatnie.
-CICHO! Ja wiem lepiej!- ofuknęła mnie.
-Panno Pomfrey!- zawarczał tamten nieznany człowiek- Zapewniam pannę, że dziewczynie nie odpadnie głowa, jeśli powie dyrektorowi kilka niezbędnych informacji!
-Dobrze!- burknęła, czując przegraną wobec takiej przewagi- Może chociaż ograniczycie liczbę osób, które tu będą przebywać! Black, Potter, Lupin! WYNOCHA!
-Nigdzie się nie ruszę! To moja siostra!- zawołał Remus ze złością.
James posłał jej tak pełen politowania wzrok, jakby mu powiedziała, że od jutra będzie nosił różowe getry w Myszkę Miki na głowie. Natomiast Black prychnął z wyższością:
-Chyba pani się nie słyszy!
-BLACK!- fuknęła nań McGonagall, nagle rozbudzona- Co to za ton, impertynencie?! Okazuj więcej szacunku dla starszych, kretynie!
-Najmocniej przepraszam, pani profesor!- uczynił wzniosły ukłon pełen ironii- Jak zwykle, od jutra się poprawię.
Pomfrey jednak w ogóle się nie przejęła jego grubiaństwem. Obecnie burczała przekleństwa pod nosem i odeszła, pokonana z kretesem.
-No… to co się stało?- Dumbledore i reszta porozsiadali się, gdzie kto mógł, by słyszeć.
Zaczęłam więc opowiadać. Mówiłam dość długo, a nikt mi nie przerywał, chyba, że coś było niejasne. W końcu dobrnęłam do fragmentu o wilkołakach. Kątem oka zauważyłam zaniepokojenie Remusa.
-Czy to możliwe? Za pomocą eliksiru stać się wilkołakiem? Tak okresowo? I kontrolować, kiedy dana osoba ma zmieniać kształt?- zapytał James ze zdumieniem.
-Tak. Uczyliście się o eliksirze wielosokowym, prawda?
-Uczyli się!- przytaknął gorliwie Slughorn tubalnym głosem, a wąsy mu zatrzepotały.
-Eee… no, TAAK!- pokiwał z entuzjazmem James i szturchnął najlepszego przyjaciela.
-Eliksir ten jest dość podobny.- zmarszczył brwi Slughorn- Sądząc po efektach, pewnie przygotowywał coś podobnego do Mikstury Polimorfii. Ale nie znam takiej, co zamieniałaby w wilkołaka.
-Bo on był wynalazcą.- wyjaśniłam- Pewnie sam ten eliksir stworzył.
Wróciłam do opowiadania. Kiedy skończyłam, Dumbledore wstał. Podobnie uczynili wszyscy inni.
-Cóż, panno Lupin. Rzeczywiście, miałaś barwną, niebezpieczną przygodę. Wiele spraw muszę przemyśleć…
-Na przykład?- zapytałam ze zdziwieniem.
-Ta klątwa… Nie pamiętasz słów, jesteś pewna?
-Absolutnie.
-A co się tyczy chłopca z lustra… Jeżeli nie ma go w Hogwarcie… Zastanowię się nad tym. Mam nadzieję, że odpoczniesz nieco. Wyślę sowę do twych rodziców i do ministerstwa, by przestali cię bezskutecznie szukać. Aha, muszą ci też dostarczyć rzeczy. A teraz wypoczywaj, zostawimy cię tu… Ruszamy!
I wyszli wszyscy, poza trzema czwartymi Huncwotów. Za wszelką cenę starałam się nie patrzeć na Blacka. Wzrok utkwiłam w Remusie.
-Chłopcy! Chodźcie!- McGonagall chwyciła niezbyt zorientowanego Jamesa za kołnierz i wywlokła za próg. Reszta ruszyła za nim.
Szybko zorientowałam się, że nie potrafię usiedzieć w miejscu i po prostu MUSZĘ iść do Remusa. Za nim tęskniłam tak straszliwie! Za nim najbardziej…
Wstałam chwiejnie i wyszłam po cichu ze szpitala. Korytarze olbrzymiego zamku były oświetlone przez światło ubywającego księżyca. Nikt już po nich nie spacerował. Mogłam się rozkoszować tym, że tu jestem. Wystarczyły trzy miesiące wakacji, by zatęsknić niemiłosiernie, ciekawe, co będzie za rok.
-HA!
Podskoczyłam o kilka cali do góry. Naprawdę cud, że dzisiejszego wieczora dożyłam. Miałam co najmniej pięć momentów tego dnia, które mogły spowodować, że wyciągnęłabym kopyta.
-Tu cię mam!- Filch, siwiejący woźny, właśnie wypadł na mnie z latarnią.
Ucieszyłam się niezmiernie na jego widok. Stary, kapciowaty Filch! Za nim także tęskniłam.
-Za mną!
-Doprawdy, ja też pana kocham! Ale niech pan sobie daruje, nie mam czasu na takie głupoty!- machnęłam ręką niecierpliwie i podjęłam wędrówkę do Wieży Gryffindoru, ignorując osłupiałego Filcha. Jeżeli Mortimer i wilkołaki mnie nie zabiły, to nie będę szła do jego gabinetu, by słuchać jakichś trywialnych oskarżeń.
Na wszelki jednak wypadek, gdyby Filchowi zachciało się mnie gonić, przyspieszyłam kroku. Wkrótce stanęłam pod portretem Grubej Damy, na szczęście uchylonym. W wejściu stały jakieś pierwszaki. Przeprosiłam grzecznie i wgramoliłam się przez dziurę w portrecie.
-Meggie!
James właśnie czytał tablicę ogłoszeń. Podbiegł do mnie, o mały włos nie zabijając się o nogę stołu.
-Co tu robisz? Pomfrey cię zabije, a potem będzie leczyć do końca życia!
Uniosłam brew. James skończył filozofować i mocno mnie przytulił. Tak mocno, jak nigdy.
-Myśleliśmy wszyscy, że nie żyjesz! To było takie przerażające, Dumbledore powiedział to na uczcie powitalnej! Myślałem, że mnie zgryzota zje!
Wpatrzyłam się głęboko w śliczne, orzechowe oczy Jamesa. Bardzo za nim tęskniłam.
-Chodź, Luniaczek na pewno chce się przywitać! I no… ten tego…
Spuścił wzrok, speszony.
-Co cię tak deprymuje?- zagadnęłam ze zdziwieniem.
-No, poza Remusem, ktoś jeszcze wyłaził ze skóry. Ekhym.
-Masz na myśli Blacka?- zapytałam z niedowierzaniem i pogardą.
-A kogo, trójnożny stolik?! On także…
-Co to?- przerwałam mu, wskazując na tablicę ogłoszeń.
-Ach, kurs teleportacji. Zacznie się w grudniu.- wzruszył ramionami ze zrezygnowaniem- Ty wiesz, co nam się z Łapą wydarzyło w wakacje?
-No, opowiadaj.- westchnęłam i ruszyliśmy ku sypialni chłopców.
-Goniły nas śmierciojadki na miotłach, a nas złapała policja na motorze Syriusza! Mugolscy policjanci zarzucili nam, że za szybko jedziemy i że nie mamy kasków. Pruliśmy równo sto pięćdziesiąt!
-Ile?!
-No totalny odlot! A te głupie czapomózgi nas zatrzymały… Coś się musieli z deka zdziwić, jak nagle wyparowaliśmy z tego auta, he he! No, bo musieliśmy wiać, ze śmierciożercami nie ma żartów. Teleportowaliśmy się w desperacji.
-Przecież nie umiecie.- zauważyłam ze zdziwieniem.
-Wiem! Ale mój tato tłumaczył mi kiedyś i już umiem! Wiem, że mogło nas rozszczepić, ale musieliśmy wiać. Jakby nas zaatakowali, to byśmy mieli pasztet z dżemem!
Pokręciłam głową. Śmierciożercy ich gonili?… Doprawdy, zaczyna mi się to coraz mniej podobać…
James rozwarł przede mną wrota do szpitala psychiatrycznego. W moje nozdrza uderzył taki odór, jakbym weszła do koryta dla świń i niemytej toalety naraz.
-Mmm…- z ironią udałam, że rozkoszuję się tym smrodem- Cóż to za cnotliwa woń? Składujecie tu obornik dla Hagrida?
-Niee.- uśmiechnął się James- Wiesz, mam wrażenie, że to nasze męskie ciałka wydzielają tą…
-Ten gaz obronny.- wpadłam mu w słowo.
James wypiął pierś z dumą.
-Trza se radzić, nie? My to nazywamy Aurą Śmierci. Wkraczasz i już nie wracasz, BWAHAHAHAHA!!! O, teraz…
Przekroczyliśmy próg. Smród był taki, że siekiera w powietrzu staje. Flejtuchy.
Natychmiast rzucił się ku mnie Remus i objął mnie tak, jakbyśmy się mieli już nigdy nie widzieć. Popłakałam się ze szczęścia, gdy poczułam jego cudny zapach, nie to, co ten odór ścinający z nóg. Wtuliłam twarz w jego jasnobrązowe włosy. Trwaliśmy tak długo, bez słowa, a za jego plecami James odgrywał z Peterem pantomimy rozstania, a co za tym idzie, dzikiego szlochu, tarzania się w bólu po uświnionej posadzce, wsadzania zrozpaczonej głowy w stertę brudnych ciuchów i w ostateczności rżnięcie swych żył czymś niezidentyfikowanym.
-Witaj Meg!- zawołał Peter wesoło, gdy Remus wypuścił mnie z objęć. Otwarłam łzy i objęłam także Petera- Długo cię nie było. Ale ja wiedziałem, że i tak dasz sobie radę! Widzisz, Łapo?! Wygrałem od ciebie pudło czekoladowych żab!
-Zaiste…- brzmiała wyniosła odpowiedź. Black uniósł się z rozpartej pozycji leżącej na plecach, usiadł okrakiem na łożu i wlepił we mnie dziki, tryumfalny wzrok.
Moje spojrzenie wreszcie padło na niego. Poczułam się strasznie i eliksir Pomfrey powędrował, skąd przyszedł. A do tego ponownie, jak przed laty gdy zobaczyłam go po raz pierwszy, powaliło mnie poczucie, jak nieprzyzwoicie przystojny był, czego nie dostrzegałam nigdy potem. Zrobiłam się czerwona jak burak i spuściłam wzrok. Co to ma znaczyć, kurczę blade!? Tylko bez takich numerów!
-Uuuach, Syriuszu!- zachłysnął się z uciechy James- Ten wzrok… I kobiety padają jak muchy…
Posłałam mu taki wzrok, że też padłby jak mucha, z tym że spopielony.
-Co tak wali w tym waszym pokoju?!- zmieniłam szybko temat.
-Wali? Ja nic nie czuję…- Peter powąchał się gorliwie pod pachą.
-To…- James zastanowił się- Jakiś eliksir Luńka?
-Nie, na moim terenie powietrze jest zdatne do życia.- objaśnił Remus z dobitną powagą.
-Nie…- myślał usilnie dalej- Tak więc może Łapsko coś zmajstrował? Łapsko, przyznaj się, jaką nieznaną ludzkości z konsystencji i struktury składnikowej masę ukrywasz pod swym grzesznym łożem?
-Nie pod łożem, tylko w twoim łbie, niuniuś.- odparł Black z uśmieszkiem spryciarza i znów legł w poprzedniej pozycji, udając, że gapi się w baldachim z wielkim zainteresowaniem.
-Czyli nie Łapa… Nie… Czyli Pet… Przyznaj się, pączusiu, czy to ty używasz ostatnio mojej kupki brudnej bielizny jako atrakcyjnego obiektu do oszczania? Nie…- stwierdził, widząc minę Peta- Czyli… Wiem… To chyba… YYYY…- nadął się, jak Gregor Goyle, myślący nad tym, czy ma w ręku trzy czy dwie gałki oczne gryfa- MY! O ja cie, ale jestem mądry! Przytłacza mnie to.
-Brawo, geniuszu. Wyjmij z tego Remuska, on nie jest winny, że to komora gazowa.- dało się słyszeć od lewej strony. Black usiadł na łóżku, James dosiadł się obok.
-No właśnie! Mnie nie trzeba winić, za to że mi zaburzacie zdrową, potrzebną wymianę gazową, truciciele!- Remus udał pokrzywdzonego.
-Co to jest „wymiana gazowa?”- zapytał Peter ze zdziwieniem chłopaków.
-Nie wiem, ale sądząc po nazwie, to dostaję tego, jak się nażrę rozgotowanej kapusty.- wzruszył ramionami James bez zainteresowania i legł na poduszce Blacka, wbrew jego niezadowoleniu.
-Może już pójdę. Chciałam się jeszcze przywitać z Lily.- wycofałam się taktownie z ich królestwa w momencie, gdy Black położył głowę na twarzy Rogasia, a ten rozwarł paszczę na maksymalną szerokość i ugryzł go w potylicę w odwecie.
Wyszłam, myśląc usilnie i kalkulując w głowie. Smród, którym nasiąkłam, towarzyszył mi pod same drzwi sypialni dziewcząt z ostatniej klasy. Jeżeli nasz dom też będzie takim syfem zajeżdżał, to git. Chociaż to chyba niemożliwe, nasilenie tego odoru musi się wiązać z liczbą Huncwotów na metr kwadratowy. Jeden Huncwot nie może wydzielać chyba tak intensywnie tych doznań nosowych. Chyba.
Złapałam się, nie bez złości, że zaczynam myśleć „NASZ dom”. Okrzyczałam siebie samą w głowie i zrobiłam sobie dziką awanturę za uległość. Co to ma być?! Chyba się nie słyszysz, jeżeli masz zamiar się poddać!… Musi być jakiś inny sposób na spłacenie tych długów.
-Meg!- Lily przytuliła mnie mocno, gdy tylko przekroczyłam próg sypialni. Nareszcie! Nie ma to jak łoże z czterema kolumienkami!- Gdzieś ty była?!
-To długa historia!- uśmiechnęłam się, po czym rzuciłam okiem po całym dormitorium- Gdzie Alicja?
-Spisuje daty lekcji teleportacji na dole. Nie widziałaś jej?
-Przepraszam, James zasłonił mi cały świat.
Lily nie odparła, nieco tylko zmarszczyła czoło, po czym poczęła grzebać w kufrze.
-No to opowiadaj. Albo nie, najpierw się umyj, jesteś cała w popiele i ziemi. Łazienka, póki co jest wolna.
-Dobra…- wlazłam do toalety nie bez nostalgii. Niestety, poza podartą sukienką od Mortimera nie miałam nic, toteż musiałam ją narzucić po kąpieli z powrotem.
Zastałam Lily na łóżku, siedzącą skrzyżnie i czekającą na moją opowieść. Zaczęłam więc opowiadać od samego początku, czyli od kary narzuconej przez moich rodziców.
-I wtedy, kiedy zorientowałam się, że mieszkam u czarodzieja, stwierdziłam, że powrót jest po prostu zbędny. Postanowiłam nie wracać.
-Biedna byłaś! Ja bym chyba dostała jakiejś depresji, jakby mi powiedzieli, że nie mogę wrócić do domu.
-Nie, to nie tak. Mogłam wrócić, jakbym naprawdę chciała, Mortimer miał trochę Proszku Fiuu. Dzięki niemu tu dotarłam. Ja jednak postanowiłam nigdy nie wracać.
Lily wytrzeszczyła oczy i odgarnęła za ucho swe płomiennorude włosy.
-Jak to, dlaczego nie chciałaś wracać? Ty wiesz, co twoi bliscy przechodzili?! Co ja przeszłam?! Trochę to było egoistyczne! Mogłaś dać nam chociaż znak, że żyjesz!
-Nie, Lily! Bo by się wydało i zmusiliby mnie do powrotu!- zaperzyłam się.
-To dlaczego nie dałaś oznak życia?- wpatrzyła się we mnie- Jaki był w tym cel?
-Bo…- zrobiłam zbuntowany wyraz twarzy- Bo uciekłabym od małżeństwa!
-Co, a więc o to ci chodziło?!- Lily zatkało, po czym wstała i zaczęła nerwowo chodzić w kółko- Nie wpadłabym na to… Dlaczego?
-Co: dlaczego?- zdziwiłam się, obracając w jej stronę na moim posłaniu- To chyba oczywiste. Nie chcę być żoną Blacka, teraz już wiesz, dlaczego. Proste!
-Meg, przecież to niepoważne. A Remus?! Pomyślałaś o nim?! Pomyślałaś, co będzie, jeśli twoje dochodowe małżeństwo nie dojdzie do skutku?!
-Przecież Rabastan TEŻ JEST… dochodowy!- zdenerwowałam się. Co ona mi zarzuca?! Na jakiej podstawie ma do mnie te głupie pretensje?
Jeszcze bardziej rozsierdził mnie fakt, że zdałam sobie sprawę, iż Lily ma rację.
-Ale twoi rodzice się nie zgodzili na Rabastana i podejrzewam, że nie zgodziliby się na niego nawet w sytuacji, gdybyś nie miała Syriusza jako alternatywy!- prawie krzyknęła- On jest śmierciożercą, wiesz o tym?! On będzie ZABIJAŁ, Meg! Chcesz mieć mordercę w domu?!
-Nie dbam o to!- prychnęłam ze złością, ale w głębi serca przestraszyły mnie jej słowa, po czym, dodałam niepewnie- I tak go… kocham.
-Tak? Odniosłam wrażenie, że on ciebie nie.- uśmiechnęła się filuternie.
-Co ty możesz o tym wiedzieć?!- wyjechałam na nią.
-Coś się tak wściekła?! Widocznie moje słowa są szczerą prawdą. Otóż skarbie, Rabastan nie przysłał ANI JEDNEGO listu do Hogwartu z zapytaniem, jak sobie radzisz. Czyżby zapomniał o swej narzeczonej?- parsknęła z mściwością.
-Ja… Zamknij się!- warknęłam w końcu i wstałam z posłania- Po prostu się…
W tym momencie wkroczyła Alicja. Wykonała manewr, jakby chciała mnie przytulić, ale chyba wyczuła, że atmosfera jest specyficzna, więc zamarła przy otwartych na oścież drzwiach.
-Nie, nie zamknę się!- zdenerwowała się Lily, zaciskając dłonie w pięści- Więcej, wypowiem swoje zdanie: jesteś egoistyczna i przewrażliwiona na swym punkcie!
-Słucham?!- wsparłam ze złością dłonie na biodrach.
-Tak, słonko, to szczera, bolesna prawda! Nie pomyślałaś o Remusie?! Ani o Syriuszu?! Ty wiesz, jak wyglądała jego mina, jak usłyszał, że nie dotarłaś?! Że, prawdopodobnie, nie żyjesz?! Szkoda, bo JA to widziałam! Facet się ZAŁAMAŁ, wiesz?!
-Tak, na pewno!- zezłościłam się- Szkoda, że nie spojrzysz na samą siebie!
-Ale o co ci teraz chodzi?!- zapiała wysoko Lily, robiąc minę pełną pogardy.
-Dziewczyny, proszę…- Alicja miała przerażoną minę.
-Al, nie uciszaj mnie!- zawarczała w stronę dziewczyny Franka Longbottoma- No proszę cię, co chcesz mi takiego powiedzieć? Co uraziło biedną Mary Ann Lupin?!
Zacisnęłam zęby, czując, że zaraz spiorę ją na kwaśne jabłko.
-TY też jesteś egoistką! Nie zauważyłaś, że James…
-Ach, mogłam się tego domyśleć!- zauważyła sarkastycznie- Teraz odwracamy kota ogonem!
-WYSŁUCHASZ MNIE! James TEŻ ma swoje uczucia!
-Jest wrednym, napuszonym idiotą!
-NIE, to TY go tak kreujesz! Nawet nie chcesz go jakoś bliżej poznać, by wystawić opinię! I kto tu jest egoistyczny i przewrażliwiony?!
-Nie sprowadzaj naszej dyskusji na inne tory! James Potter jest dumnym, butnym, wiecznie napuszonym i niedojrzałym dzieciakiem! A Syriusz natomiast…
-Co: Syriusz, CO: SYRIUSZ NATOMIAST?! Tylko mi nie próbuj udowodnić, że Black jest jakimś chodzącym ideałem, jak to próbują wszyscy naokoło! Mam o nim własne zdanie!
-Ja o Potterze też!- wrzasnęła.
-Dziewczyny…- błagała Alicja.
-Super!- krzyknęłam- Tyle, że JA Blacka znam, a TY Pottera N. I. E!!! Gdybyś chociaż spróbowała go poznać, to nie myślałabym o tobie w tej kwestii tak pogardliwie! Ty go nie znasz! Nawet nie spróbujesz, a powiem ci, że POTTER TO NAJFAJNIESZY, NAJŚMIESZNIEJSZY I NAJBARDZIEJ DOBRODUSZNY chłopak, jakiego poznałam!
-Dziewczyny…
-CICHO!- wrzasnęłyśmy naraz, a potem Lily zaklęła, tupnęła, czerwona ze złości, z impetem wpadła do łazienki, trzaskając drzwiami tak mocno, że szybki w oknach zadrżały. Westchnęłam ciężko i padłam na posłanie, wpatrując się w czerwoną kotarę.
-Cześć, Alicjo!- westchnęłam smutno.
-Hej, Meggie. O co poszło?
Wlepiłam wzrok w Alicję, krzątającą się przy swym kufrze.
-Nie przejmuj się. Mamy nieustabilizowane życie uczuciowe.- parsknęłam ponuro.
-Właśnie słyszałam. Ciekawie to wszystko brzmiało. Czy to prawda, że jesteś obiecana Blackowi? James mi mówił na uczcie powitalnej.
-Brawo. Dzięki, James!- burknęłam- Ktoś jeszcze wie?
-Cóż, eumm…- Alicja się zmieszała- Chyba… cała szkoła… James jest dostatecznie przyciągającym uwagę człowiekiem, by cała szkoła słyszała wszystko, co wypowiada. Dla nikogo nie miało to do tej pory znaczenia, wiesz-umarłaś, ale teraz się zacznie…
Oczami wyobraźni dostrzegłam siebie samą, zamkniętą przez rozszalałe fanki w jednej z klas, w której wcisnęły też dwa smoki i bazyliszka na dokładkę.
Lily wyszła z łazienki, miotnęła się na łoże ze złością, zakryła kołdrą po uszy i tyleśmy ją widziały. Alicja, po wyszorowaniu się w toalecie uczyniła podobnie, lecz nie z taką złością. Zrzuciłam z siebie brudną sukienkę, stwierdzając, że bardziej sterylnie będzie spać w samym staniku i majtkach i mając nadzieję, że jutro, w niedzielę, dostarczą mi wszystko, od ubrań po szkolne przybory i różdżkę.
Przewróciłam się na wznak, próbując usnąć. Nie potrafiłam, tak wiele się wydarzyło… Może nie powinnam tak ostro reagować na Lily. To chyba moja wina, że się pokłóciłyśmy. Głupio wyszło! Może wypadałoby ją przeprosić… Nazwała mnie egoistką i hipochondrykiem. Może miała rację… W końcu w ogóle nie pomyślałam o Remusie. On umrze, jak bogato się nie wydam.
Co rusz, to Black przewijał mi się przed oczyma. Towarzyszyła mi wściekłość i ból przegranej, ilekroć to się zdarzało. Jednocześnie, słowa Lily krążyły po mojej głowie: „Ty wiesz, jak wyglądała jego mina, jak usłyszał, że nie dotarłaś?! Że, prawdopodobnie, nie żyjesz?! Szkoda, bo JA to widziałam! Facet się ZAŁAMAŁ, wiesz?!”. Dziwnie się czułam, gdy słuchałam tej swoistej melodii w mojej głowie. Black się załamał… Swoją drogą, to ciekawe, jak zareagował, kiedy się dowiedział, że jego mamuśka chce go swatać ze mną. Nie potrafiłam sobie tego wyobrazić.
Poddać się, czy coś knuć? Jeszcze dziś, w chatce Mortimera, byłabym skłonna raczej knuć, ale po tym, co usłyszałam od Evans, przeszła mi silna wola. Powiedziała, że Rabastan wcale się mną nie zainteresował… Jeżeli to prawda? Jeśli on mnie nie kocha, to co? Chyba byłoby mi w takim razie wszystko jedno, czy wyjdę za Blacka, czy nie… Jutro do niego napiszę.
Zerknęłam na świecący w półmroku pierścionek w kształcie półksiężyca.
-Bezsens…- westchnęłam.
-O, ja też tak uważam!- zarechotał jakiś głosik.
Poderwałam się na równe nogi.
-Kto to?!- wydyszałam.
-ROGACZ.- wyburczał obcy tubalnym, mrożącym krew w żyłach głosem, po czym ściągnął pelerynę, zaśmiewając się. I w ciemności go poznałam.
-James?!- prawie wrzasnęłam- Podglądałeś nas?!
-Ehe. Przysłuchiwałem się waszej wesołej pogawędce!- wyszczerzył się- Prawie od początku! Słodkie to było, skarbie! Przyleciałem, jak usłyszałem swój nadobny tytuł z twoich usteczek!
-Ja ci zaraz pokażę!…- zawarczałam cicho, modląc się, by Lily nie zechciało się obudzić niezamierzenie i chwyciłam trampka w dłoń, zamachnąwszy się potem na Jamesa, by go wykurzyć jak najprędzej. Ten, niestety, wydał z siebie rzecz jasna potworny, włażący pod skórę wrzask i wypadł z naszego dormitorium prawie na czworaka, przewracając się po drodze o własną stopę z hałasem zdolnym obudzić trupa.
Lily usiadła na łóżku, patrząc na mnie spode łba.
-Rzeczywiście, taki fajny ten Potter! Aż mi skóra cierpnie z wściekłości, taki fajny…- syknęła ze złością i ironią, przewracając się na drugi bok.
Zgrzytnęłam zębami, czując upokorzenie i w przypływie gniewu wyskoczyłam do Pokoju Wspólnego, zamierzając wygarnąć Jamesowi.
Zleciałam z furią na sam dół, dzierżąc trampka, by przyładować na odlew w bezrozumny łeb obrośnięty czarnym włosiem.
-Gdzie on jest?! POTTER!!!- wrzasnęłam.
W Pokoju Wspólnym gryfonów byli wszyscy czterej Huncwoci i McGonagall. Namierzyłam cel. Stał za stołem, obok profesorki, przylepiającej ogłoszenie o Hogsmeade i czymś jeszcze. Pokręciła głową cierpliwie, westchnęła ostentacyjnie i dalej czyniła swoje.
Przy stole Black i Remus grali w szachy, Peter czytał książkę, zerkając ukradkiem na grę kumpli co jakiś czas.
James wydał z siebie dziewczęcy, wysoki pisk na mój widok i zrobił niekontrolowany odruch w dół. A potem twarz mu się wydłużyła i ryknął rubasznym śmiechem, odginając się do tyłu.
-Co cię tak bawi? Właśnie zrobiłeś z siebie i ze mnie idiotę! Najadłam się wstydu przez ciebie!- wsparłam ręce na biodrach marszcząc gniewnie brwi.
-Uuu, Meggie! Wyglądasz tak sexi-flexi w samych galotach i tym… czymś!- po czym zawył ze śmiechu raz jeszcze, wywołując u McGonagall nerwowe drgania dłoni.
Zdałam sobie sprawę z całą mocą, że wypadłam z dormitorium w samej bieliźnie.
-Potter! Ciszej! PETTIGREW! Małpujesz go?!- krzyknęła opiekunka przez ramię- Mapety!
Bo oto Peter ryknął nie ciszej niż James, ze śmiechu zlatując pod stół. Remus zrobił się czerwony, jak jego odznaka perfekta i zasłonił twarz obiema rękoma, a Black osłupiał jeszcze bardziej, niż dziś w Wielkiej Sali i gapił się, wietrząc jamę ustną jak idiota.
-Chłopaki! Uwaga uwaga, oto ostatnia okazja, więcej nie zobaczycie Meggie W TAKIM STANIE!- wykrztusił ledwo James, a potem dodał złośliwie unosząc brewki, nieco się uspokoiwszy- No, może poza Czarnym…
Black spalił jeszcze większą cegłę, niż Luniak. Ostatnie zdanie podziałało na mnie jak płachta na byka. Spiekłam raka, syknęłam ze złością i zamachnęłam się trampkiem.
-No to teraz ci przyrżnę, leszczu! Przegiąłeś!
Trampek zgrabnie wykonał łuk w powietrzu. James wrzasnął coś niesubtelnie i wykonał przysiad, a trampek wyrżnął centralnie w… tył głowy McGonagall, strącając jej tiarę.
Zakryłam usta dłonią, a James przewrócił się z przysiadu na ziemię, gdzie ryczał na całego. Zresztą, nie tylko on.
-Lupin…- powoli jej biała ze złości twarz obróciła się w moją stronę.
-Przepraszam, chciałam zdzielić tylko tego palanta…- wytłumaczyłam ze strachem.
-Jak śmiałaś rzucić trampkiem?!
-Nie chciałam w panią profesor! Naprawdę!- zaczęłam się gwałtownie tłumaczyć.
-Wierzę ci! Nic się nie stało, aczkolwiek, nie potrafię tego zrozumieć! Przecież mogłaś zabić kogoś! Mogłaś uderzyć w głowę Pottera! Chciałabyś go zabić?!
-Cóż, właściwie…- posłałam mu gaszące spojrzenie.
McGonagall pokręciła głową, zabrała naręcze papierków i odeszła, warcząc „Dobranoc, siódmoklasiści”. A na odchodnym rzekła:
-I proponuję ci, Lupin, zakryj się, bo pan Potter i pan Pettigrew wkrótce się uduszą.
-Remus, coś taki czerwony?! HA HA, Remusik ma kosmate myśli!!!- cieszył się Rogaś.
-James, jesteś totalnym kretynem!- warknęłam, ignorując wers o Luniaczku.
-Czemu?- zmartwił się.
-Walczyłam o twe dobre imię, jak lwica w mojej kłótni z Lily, a ty z powrotem spowodowałeś, że ma cię za przygłupiego palanta!
James nieco oklapł w sobie.
-Tak?- spytał z nutką smutku w głosie.
-Tak!- warknęłam, obróciłam się na pięcie i odeszłam do dormitorium.
Szalejący James… Życie uczennicy Hogwartu rozkręca się powoli. Po raz ostatni tym razem.
57. Nowe życie pełne tajemnic Dodała Mary Ann Lupin Niedziela, 25 Lipca, 2010, 13:56
BUAHAHAHA!!!
Wróciłam. I wena także. Za tydzień nowe będzie. Mam nadzieję .
Obudziłam się z zamkniętymi oczyma. Co mi się śniło?…
Nie od razu przypomniało mi się, co tu robię. Zapomniałam zupełnie, że jestem u jakiegoś dobrodusznego, aczkolwiek tajemniczego czarodzieja. Po chwili, oprócz tego przeświadczenia, wróciły wspomnienia ostatniego tygodnia. Jak zwykle skwitowałam je ciężkim, sprzeciwiającym się westchnięciem.
Naprawdę nie wyobrażałam sobie, jak można wyjść za Blacka. Może i dobrze, że tu wylądowałam? Może myślą, że zginęłam…
Spróbować się tu zadomowić? Nigdy nie wracać do Hogwartu i cywilizacji? Nie zobaczyć przyjaciół, Rabastana, brata… Może jest to cena, jaką przyjdzie mi zapłacić za ucieczkę przed małżeństwem z rozsądku. To miejsce może nie jest takie złe. Może Mortimer pozwoli mi tu zostać, być może się zaprzyjaźnimy… Istnieje możliwość, że się pobierzemy i będziemy tu żyli, dwójka zdziwaczałych czarodziei, z dala od świata i jego niebezpieczeństw.
Usiadłam na pufie i wpatrzyłam się w spódnicę prostej, lnianej sukienki, jaką dostałam. Makabra… Planować sobie szczęśliwy żywot z kimś, kogo nawet nie znasz. Ale ja jestem zdesperowana, i to bardzo… Być może ten mężczyzna byłby dobrym mężem. Na pewno lepszym, niż Black. A co mi tam, że jest starszy prawie o połowę!…
Wstałam i weszłam do kuchni, pełniącej rolę głównego pomieszczenia. Bez okien, z wyjątkiem jedynego, malutkiego i okrągłego, czułam się, jak w norze. Wrażenie to potęgował do tego niski strop i gliniane, piaskowe ściany.
-Witam! Mam nadzieję, że dobrze spałaś!- zagadnął nonszalancko właściciel domku, krzątający się przy niewielkim kociołku na stole.
-Co pan gotuje?- zagadnęłam.
-Ja nie gotuję.- odparł z lekkim zniecierpliwieniem- Ważę eliksir.
-Aha.- usiadłam przy wyszorowanym stole i przyglądałam się, jak w moździerzu ugniata jakąś roślinę o niebieskich jagodach.
-To wilcza jagoda, prawda?- zagadnęłam.
Mortimer przerwał i rzucił mi uważne, oceniające spojrzenie. Wyglądał na nieco zaskoczonego.
-Tak… Musisz być dobra w eliksirach, skoro rozpoznałaś ten składnik.
-Miałam W z suma z eliksirów…- wzruszyłam ramionami obojętnie. Sumy dla takiego wygnańca jak ja nie miały żadnego znaczenia. Mortimer jednak przyglądał mi się wciąż bardzo świdrującym spojrzeniem.
-Jeszcze nie pisałaś owutemów?- zagadnął wolno.
-Nie. Miałam dopiero w tej klasie.
-Przecież mamy prawie wrzesień!- zdziwił się, marszcząc brwi- Czemu nie wracasz do domu?
-Niech pan zgadnie.- burknęłam drwiąco.
-To czemu mnie nie poprosisz, bym ci pomógł?- rzucił nieco rozbawionym tonem, a potem podszedł do kredensu, by wyjąć fiolkę z jakimś czerwonym płynem.
-Nie chcę wracać…- wyszeptałam prawie.
Mężczyzna zmarszczył krzaczaste brwi i popatrzył na mnie nieco zszokowany.
-Nie chcesz…? Do jakiego domu należysz?
-Gryffindor.- brzmiała nieco zbolała odpowiedź.
-No tak. To by wiele wyjaśniało.- odparł drwiąco.
-Ma pan rację.- zmrużyłam oczy ironicznie- Co innego Slytherin. Do szkoły nie chciałabym wracać już po pierwszej klasie…
Odpowiedział mi jedynie jego na wpół rozbawiony, na wpół rozzłoszczony wzrok.
-Nie musisz mi dogryzać. Jestem dumny, że zakończyłem najznamienitszy dom Hogwartu, Slytherin.- wypiął dumnie pierś i wlał trzy krople czerwonawego płynu do kociołka.
Uniosłam powątpiewająco brwi do góry.
-Nie, tak naprawdę powód jest zupełnie inny.- mruknęłam smutno, stawiając pięty na brzegu taboretu, na którym siedziałam i podkulając nogi pod brodę- Chcą mnie wydać za mąż za takiego idiotę…
Brzuch skręcił mi się boleśnie w proteście. Mortimer nie odrywał wzroku od wykonywanej czynności, ale wyglądał, jakby uważnie słuchał. Poczułam do niego wdzięczność.
-I do tego, naprawdę nie trawię tego chłopaka. Dla moich rodziców liczy się jedynie, że jest bogaty.
-Cóż, jak zawsze, pieniądze to świństwo, co napędza cały ten świat.- rzekł z obrzydzeniem.
-Cieszę się, że pan rozumie powagę sytuacji.
Mortimer wpatrzył się we mnie po dłuższej chwili ciszy, głowiąc się nad czymś i kalkulując. Spuściłam wzrok, nieco speszona.
-Mogłabyś pozostać u mnie na tyle długo, na ile będziesz chciała…- rzekł z wolna, jakby się jeszcze zastanawiając.
-Dziękuję.- odparłam, podchodząc do bezkształtnego bochenka chleba, by ukroić sobie kromkę na śniadanie. Poczułam ulgę. Nie muszę wracać do zamku… Szkoda, uwielbiałam Hogwart, ale
to jedyne wyjście. Żałuję, że nigdy nie zobaczę Rabastana…
Mój wzrok padł na pierścionek zaręczynowy w kształcie półksiężyca.
***
Na zewnątrz mżył delikatny deszczyk, jak to we wrześniu. Niebo przybrało dziś po raz kolejny barwę ołowiu, ale jakby się nieco przejaśniło.
Uchyliłam drzwi chatki, aż zaskrzypiało i zeskoczyłam z trzech schodków na mokrą, bujną trawę. Rzadki las z drzew nieco mnie zniechęcał. Ich korony, okryte w większości liśćmi koloru ognistego lub bardzo jasnego żółtego były morzem bez końca. Nie wiedziałam, gdzie można by dobrnąć, gdybym zagłębiła się w ten zagajnik. I do tego ta wieczna mgła…
Doprawdy, nie byłam jeszcze nigdy w miejscu, które tak bardzo mogło przygnębiać, włączając w to nawet samotną, ponurą wieżę na dalekiej Norwegii, gdzie osiedliła się Diana, Wiktor, Florian, Marina i Jonasz. Zero wiatru. Zero słońca, śpiewu ptaków. Martwa cisza, wiecznie ciemne niebo, gęsta mgła.
Mortimer przycupnął za węgłem, próbując pielić dwa szare badyle w niechlujnej zagródce, podobnej do mojej w Epping, w domu, tyle że o wiele skromniejszej. Zbliżyłam się doń i aż zatrzymało mnie to, co usłyszałam. Mortimer bowiem klął, ale to tak, że nawet Black wymiękał.
Schylił się nisko nad badylem, z furią rąbał małą motyką u nasady i warczał jakieś dziwaczne neologizmy, które sam sobie stworzył. Postanowiłam doń zagadać, siląc się na powagę, bo trudno było ją utrzymać, słysząc pod adresem badyla wachlarz takich epitetów:
-Ty zadzie niemyty, mendo kładziona…!
-Ekhym.- odchrząknęłam. Mortimer przeniósł na mnie wściekły wzrok- Czy bezpiecznie byłoby się przejść? Jestem ciekawa okolicy, ale nie wiem, czy mnie coś nie zaatakuje… W końcu siedzę tu już kilkanaście dni, a nigdy nie byłam gdzieś dalej.
-A idź!- warknął, wymierzając cios badylowi- Tylko uważaj. Nawet w dzień nie jest tu do końca bezpiecznie.- dodał już łagodniej.
-Dziękuję.- rzuciłam i ruszyłam między rzadkimi, poskręcanymi drzewami, starając się iść prosto, żeby się nie zgubić.
Z niektórych drzew zleciał pojedynczy, czerwony liść. Trawa miała wciąż soczyście zielony odcień, była poskręcana i dzika. Przyszło mi do głowy, że to przez nieustanną wilgoć. Mgła nie rozwiewała się, dom nikł coraz bardziej, aż w końcu zupełnie go pochłonęła. Żwawo ruszyłam dalej.
Na skraju rzadkiego lasu dobrnęłam do niziutkiego klifu, a dalszą drogę przecinała dziwnie rwąca, niezbyt szeroka, za to głęboka rzeka. Miała idealnie pionowe ściany kanału w którym płynęła, co wydało mi się nienaturalne. Musiała niedaleko wpadać do morza, w końcu jestem na jakiejś wyspie.
Przesadziłam ją paroma susami po wystających kamieniach i ruszyłam w o wiele gęstszy las. Tu drzewa były inne: szare, poskręcane, jakby martwe. Liści też nie miały, rosły gęsto, tworząc nieprzyjazny wędrowcom labirynt.
Stanęłam na skraju tegoż lasu, rozglądając się po szaroburym niebie. Zanosiło się na straszną ulewę. W tym problem, że tu zawsze się tak zanosiło, niezależnie, czy ulewa rzeczywiście potem nastąpiła.
Obejrzałam się przez ramię. Na drugim brzegu stała gdzieś we mgle, daleko, przytulna chatka Mortimera…
Coś mi jednak mówiło, żeby wejść w wyżłobiony w gęsto rosnących, poskręcanych gałęziach tunel. Skąd znałam to miejsce? Ta dróżka przez las…
Miałam przedziwne wrażenie, że wiem, co jest na jej końcu. Dlaczego?
Schyliłam się nieco i hardo wkroczyłam w zrobiony przez kogoś (lub coś) tunel. Zrobiło się jakby ciemniej, lniana, prosta sukienka wciąż zahaczała o jakąś ostrą gałąź, toteż odnosiłam wciąż nieprzyjemne uczucie, że coś mnie łapie.
Labirynt ciemnych, ponurych drzew zdawał się nie mieć końca, wzmagał u mnie z chwili na chwilę coraz większe obawy, zasilane jeszcze do tego mgłą, przedzierającą się przez najmniejszą przerwę pomiędzy martwymi roślinami. Z łatwością łamałam wszelkie gałęzie na mej drodze-drewno było straszliwie suche i już dawno pozbawione życia. Przyszło mi do głowy, że oto znalazłam się na cmentarzu drzew…
Hmm, jakie ponure miejsce, pomyślałam, unosząc wzrok na prawie zasłonięte martwymi kikutami niebo, ma w sobie jednak nostalgię. Nazwę to miejsce Martwym Lasem.
Wreszcie, zdawać by się mogło że po wieczności, wyłoniłam się na świat z mroków lasu. Przede mną rozpościerał się nieco dziwny widok. Bezkresne pole z szarawej trawy. Była inna, niż u Mortimera. Ciekawe, dlaczego?…
Szare pole i szare niebo stykały się ze sobą, prawie zlewały w jedno na linii horyzontu. Tutaj wiatr wiał, choć przynosił jedynie przykry zapach ryb i jakiejś zgnilizny.
Zauważyłam, że pole jest wzniesieniem. Ciekawe, na jaki widok się roztacza po drugiej stronie. Pobiegłam ze sto kroków, by dostać się na pagórek. Zmarszczyłam brwi.
W dole był bowiem dość gęsty, liściasty las. Między liśćmi dostrzegłam fragment muru…
Szybko znalazłam się na dole, by obejrzeć odkrycie. Okazało się, że mur jest gruby, porośnięty bluszczem i szarawą trawą, taką, jak na polu. Były to jednak ruiny, w ścianie ziały wielkie przerwy, czas skruszył niezniszczalność. Miałam wrażenie, że mur miał odgradzać jedną ze stron od drugiej, tylko którą od której?... Ostrożnie przekroczyłam granicę.
-ŁA!
-AACH!…- wrzasnęłam i wpakowałam się do tyłu na grubą ścianę.
-HAHA! Przestraszyłam cię!
Mała, zaledwie ośmioletnia dziewczynka w brudnej, znoszonej sukni, zaśmiewała się do łez. Miała skołtunione włosy oblepione brudem i ubłoconą buzię. Tak biednego stworzenia jeszcze nie widziałam, nawet w odległych krajach.
-Nieładnie!- pogroziłam jej palcem- Gdzie twoi rodzice, mała?
Nieco się naburmuszyła.
-Nie jestem mała, duża!
-Jak masz na imię?- zaintrygowałam się.
-Molly.- odparła niechętnie- A ty?
-Mary Ann. To gdzie masz rodziców?
Zmierzyła mnie nieco zbolałym wzrokiem.
-Gdzieś łażą, jak zwykle. Nie mają czasu nawet się ze mną pobawić, wiesz? Wszędzie chodzę sama, albo z Jackiem.
-Jackiem?- spytałam.
-Mój przyjaciel.- rzekła nieco obojętnie- Chodź, pokażę ci go.
Złapała mnie nieco lepką ręką i pobiegłyśmy przez las. Po chwili się przerzedził, ukazując liche, drewniane budynki, porozrzucane luźno, bez ładu składu na polance. Dostrzegłam zarysy starego, zarośniętego muru za każdym obiektem. Wioska była sporawa i dość dobrze zorganizowana, mimo biedy.
-Tu mieszkamy. Dorośli się boją obcych.- zaskrzeczała Molly.
-Czemu? To nie jest gościnne miejsce, nie?- odniosłam wrażenie, że wioska miała być zakamuflowana przed wzrokiem niepożądanych.
-Nie lubimy ich. Obcy są niebezpieczni i wścibscy.- wzruszyła ramionami obojętnie- I dziwnie pachną.- dodała po namyśle.
-Molly!- z jednej z chałup wynurzył się umięśniony, ubrudzony człowiek z jedną brwią- Ile razy ci mówiłem, do jasnej cholery, poobieraj te… O!
Zauważył mnie i zjeżył się nieprzyjaźnie.
-To mój gość, ojcze!- zawołała.
Człowiek zmierzył mnie podejrzliwym spojrzeniem, po czym wlazł z powrotem do chatynki. Zerknęłam na dziewczynkę nieco urażona.
-Normalka. Ojciec nie jest zbyt przyjazny, no, chyba że wypił dwa głębsze. Pewnie oberwę niezłe lanie.- zauważyła beztrosko- Chodź, Jack na pewno siedzi na swoim drzewie!
Poleciałyśmy przez wioskę, ja nieco speszona. Wydawało mi się, że mnie obserwują wszystkie domy.
-Hej, Jack!- zagadnęła wesoło. Z drzewa zeskoczył chłopak, na moje oko w moim wieku, lub nieco młodszy. Miał bardzo skołtunione, brudne włosy, do których poprzyczepiały się gałązki i liście, oraz podarte, proste ubranie. Ciarki mnie przeszyły: lewa strona twarzy była absolutnie zmasakrowana pazurami jakiegoś zwierzęcia, oko wypłynęło, dostrzegłam niewprawne dłonie jakiegoś szewca, próbującego desperacko uratować chłopca nieporadnymi szwami.
-To Jack. Jest fascynujący, nie?- zawołała bez krępacji.
-Eee…- odrzekłam tylko, powalona z nóg taką śmiałością. Chłopak przyglądał mi się nieufnie, nie racząc zrobić kroku w przód. Rozchylał dziurki od nosa, jakby wietrzył zapach. Wyglądał po prostu dziko.
-Jestem Mary Ann. A ty to Jack?- zagadnęłam, byle tylko go nieco ośmielić. Z wolna pokiwał głową, po czym zapytał, nie robiąc sobie nic z mojej obecności.
-Co ona tu robi, Molly?
-Znalazłam ją w lesie i zabrałam.- oznajmiła hardo, jakby Jack ośmielił się obrazić jej znalezisko.
-Ale reguły są jasne, nie? Żadnych obcych!- warknął.
-Przecież ta dziewczynka jest bardzo miła!
-Dziwnie pachnie…- rzekł- Śmierdzi tym czarodziejem… Wiesz, co to dla nas oznacza! Jesteś obca.- zwrócił się do mnie. Ciarki znów mnie przeszły, gdy zobaczyłam poszatkowaną część twarzy- Nic tu po tobie. Odejdź, jesteś obca. To nasz teren.
Zerknęłam ze zdziwieniem na Molly.
-Jesteś obca. Odejdź.- powtórzył natarczywie.
-Chodź, odprowadzę cię.- chwyciła mnie za rękę i powróciłyśmy do muru.
-Żegnaj.- rzekła nieco smutno, spuściwszy głowę.
-No to na razie…- odparłam, obserwując kątem oka nieprzyjazną wioskę.
-Jack ma rację. Dziwnie pachniesz.- pokiwała z wolna.
-Aha.- przekrzywiłam głowę.
-Ale to nic. I tak cię lubię. Przyjdziesz do mnie czasem? Pobawimy się. Poproszę starszych wioski, by zrobili dla ciebie wyjątek. A jak nie, to będziemy się bawić na polu, nie?
-No…- pokiwałam, zafascynowana dziwnym dzieckiem.
-Będziemy się bawić!…- speszyła się jakby, obróciła i czmychnęła do domu.
Plask! Pierwsza kropla uderzyła o moje ramię. Podniosłam z niepokojem wzrok ku niebu. Było prawie czarne, chmury pędziły z pośpiechem, powstawały na nich zawirowania.
Pobiegłam w stronę chatki Mortimera.
Co to było? Dlaczego mieszkańcy tej wioski zachowywali się tak dziwnie? Czemu byli tacy nieprzystępni? We wiosce było tak cicho… Może czegoś się bali? Co miał na myśli Jack, mówiąc „Śmierdzi tym czarodziejem”… A potem przypomniało mi się, jak Mortimer powiedział na początku naszej znajomości: „A skoro nie jesteś stąd, nie ma potrzeby nastawiać się przeciwko tobie. Co innego ta wioska…”. Nie chciał mnie przyjąć, kiedy jeszcze myślał, że jestem stąd. Dziwne…
-Mortimerze!- na zewnątrz rozpadało się porządnie, gdy przekroczyłam próg chatki.
-Gdzie byłaś?- zawołał ze swego pokoju- Myślałem, że coś ci się stało!
-Nie, tylko…
Wyjrzał zza kurtyny, przedzielającej jego pokój od kuchni.
-Tylko co?
-Możemy pogadać?- usiadłam przy stole i gestem zaprosiłam go, by zrobił to samo. Kiwnął potakująco i usiadł ze mną.
-Byłam w tej wiosce, której tak nie lubisz.
-We wiosce, której…?- zerknął na mnie zszokowany.
-Tak. Ja pamiętam, jak o niej mówiłeś.- rzekłam z powagą.
-I co?- zainteresował się po kilku momentach.
-Dziwni byli…- rzekłam wymijająco, zerkając w bok na ścianę- Tacy tajemniczy i nieodgadnięci… Miałam wrażenie, że znajduję się w gnieździe przerażonych stworzeń…
Mortimer przyglądał mi się teraz z najwyższą uwagą.
-I co jeszcze?
-Nic. Poprosili mnie o opuszczenie ich terytorium.- wzruszyłam ramionami- Jednak… Zastanawia mnie to wszystko.
-Nie powinnaś sobie tym zaprzątać głowy. Ta wioska jest… nienormalna.- mruknął.
-Zauważyłam. Co im się stało? Czemu nie słychać u nich śmiechu, wrzawy, krzątaniny, a jest tak pusto i szaro? Czego się boją?- zmarszczyłam brwi- Czemu cię denerwują?- zagadnęłam nagle.
-Czemu mnie…?- wydawał się zbity z tropu- Cóż… Mieliśmy mały zgrzyt w przeszłości… I wygnali mnie. Tak tak…- pokiwał, widząc moją minę- Należałem do nich kiedyś. Powiedzmy sobie szczerze, nie pasowałem do ich zbiorowości…
-A co takiego zrobiłeś, że cię wygnali?
Mortimer przygryzł wargę.
-Nic takiego, w zasadzie… Nieistotne… Radziłbym ci jednak trzymać się od nich z dala.
Posłał mi bardzo surowe, zakazujące spojrzenie. Czaiła się w nim nawet groźba.
-Rozumiemy się?- dodał ostrzegawczo.
-Eee, jasne.- odparłam ze strachem.
-Wingardium Leviosa!- nakazał dzbankowi, a ja wbiłam zaaferowany wzrok w blat stołu.
***
-BIEGNIE TU! TO ON!
Wrzaski. Kobiety piszczały, nawoływały z rozpaczą bliskich. Smak i zapach krwi wypełnił moje zmysły…
NIEEE!!!
Usiadłam na łóżku, zlana potem.
Westchnęłam ciężko. Rudo-czarne loki opadły na moje uda. Zsunęłam się flegmatycznie z łóżka.
W kuchni Mortimera nie było. Wyjrzałam przez jedyne w domku okienko. Na zewnątrz lało jak z cebra, było prawie zupełnie ciemno, choć wiedziałam, że jest dopiero ranek. Drzewa poruszały ciężkie krople deszczu, namokłe góry liści walały się pod nimi po zielonej trawie.
Wróciłam, by zarzucić na siebie sukienkę ze lnu. Czemu Mortimer jeszcze nie wstał? A może znów kopie w swym bujnym ogródku, wyzywając dwa nieszczęsne badyle od niemytych zadów… Chyba musiałby być bardzo znudzony, jeżeliby chciał wyłazić w taką ulewę na zewnątrz.
-Mary!- usłyszałam z jego pokoju- Pozwól no tu do mnie!
Zajrzałam przez kolorową zasłonę do jego pokoju. Siedział w siadzie skrzyżnym na swej pufie, przed nim, stał tamten stolik z dziwną kulą, która była doń przytwierdzona.
-Zrób omlety.- przykazał złowieszczym szeptem. W ciemnym pokoju bez okien widziałam ledwo jego zarys.
-Co robisz?- zapytałam nieśmiało z zaintrygowaniem.
-To bardzo złożona sztuka…- wyjaśnił w skupieniu- A teraz zrób śniadanie. Wytłumaczę ci potem, jak chcesz. Nie przeszkadzaj teraz.
Posłusznie wycofałam się do kuchni.
Przez cały czasy, gdy mieszałam składniki omletów różdżką Mortimera, myślałam nad tym wszystkim, co się działo naokoło. Minęło parę dni, odkąd byłam we wiosce. Co się tam działo? Czemu Mortimer zakazał mi tam chodzić?
Charakter i doświadczenie przebywania z Huncwotami podpowiadały mi, że zapewne i tak go nie posłucham.
Właśnie, ciekawe, jak tam Huncwoci? Już jest jakaś połowa września… Oczyma wyobraźni widziałam Jamesa, rzucającego się po jakiejś klasie… Nie no może bez przesady, w końcu chłopak już spoważniał. Nieco.
Mortimer przekroczył próg kuchni, węsząc w powietrzu, po czym usiadł za stołem, okręcając jeden z kosmyków bródki naokoło palca.
-Co w takim razie porabiałeś przed chwilą?- zagadnęłam, gdy wzięliśmy się za jedzenie.
-Jestem magicznym eksperymentatorem, wynalazcą. Nie mówiłem ci?
-Nie…
-Cóż, ta kula sprzyja pewnym medytacjom. Jeżeli się skupisz i będziesz ćwiczyć medytowanie systematycznie, wtedy, pewnego dnia kula rozjaśni się blaskiem… A wtedy…
-A wtedy co?- zmarszczyłam brwi.
-Nie przerywaj. Wtedy możesz podejść do zwierciadła.- wskazał na okrągłe, wąskie lustro- I zobaczyć.
-Zobaczyć co?
-Nie wiem. Nikt nie wie. Coś, co masz w nim zobaczyć. Ja zawsze w nie zerkam, gdy kula osiągnie odpowiednie nasycenie skupieniem. Mogę wtedy widzieć moje dawne, zatracone wspomnienia, kochane osoby, które straciłem, spiski we wiosce, przyszłość... Albo tak prozaiczne rzeczy, jak łyżka na stole, gdy jestem głodny. Można zobaczyć swe marzenia, obawy… Chcesz spróbować? Ostrzegam, nie zobaczysz nic na początku. Kula wymaga czasu i wyjątkowo silnego skupienia. Osiągnięcie jednego widzenia wymaga nawet dwóch tygodni.
-Spróbuję. Tylko dokończmy śniadanie.
Tak więc poszłam za Mortimerem do jego pokoju, gdy talerze zabrały się do samodzielnego mycia.
-Siądź wygodnie… Dobrze. Teraz musisz się skupić. Wyczyścić myśli ze wszystkich emocji…
Zamknęłam oczy i oddychałam swobodnie, jednak nie potrafiłam osiągnąć całkowitej bierności. Coś mi ciągle przeszkadzało: a to tajemnicza wioska, a to Mortimer, a nawet Black obijał się o ścianki mej głowy.
-Dobra. Siedź tu, ile chcesz. I tak nic nie będziemy robić w taki deszcz.- Mortimer wylazł ze swego pokoju, by znów pobawić się w alchemika.
***
Tupot przerażonych ludzi. I ta gonitwa, bezsensowna bieganina…
Molly zeskoczyła z niskiego, rozłożystego drzewa.
-Rodzice tylko w kółko łażą i narzekają na wszystko. A najbardziej, jak muszą doić krowy, a jak krowy nie chcą być dojone, narzekają jeszcze bardziej.- stwierdziła pogodnie.
Uniosłam brwi, opierając się o mur obronny.
-A długo już tu mieszkacie?- zapytałam, zerkając na dalekie dachy ze strzechy.
-Od stu lat.
-To długo. Powinno być was więcej, czyż nie?
-Tak, szybko się rozmnażamy.- rzekła bez mrugnięcia- Ale plagi dziesiątkują nas.
-Plagi?- usiadłam na niskim, czarnym pieńku.
Dziewczynka nie odpowiedziała od razu, zerkając na niebo. Było, jak zwykle, buro szare, zwiastujące burzę. Nie zdarzyło się dotąd, bym na wyspie dostrzegła słońce. Od miesiąca.
-Choroby, żywioły… No wiesz, huragany, pioruny, rozszalałe morze… I ten potworny stwór…
-Jaki stwór?- zmarszczyłam brwi, sztywniejąc. Może to ten sam, co mnie gonił wtedy, gdy zwichnęłam kostkę?
-Potworny zwierz. Czasami napada naszą wioskę…- Stwierdziła Molly obojętnie- Zjada nas. Kiedyś też się pojawiał, ale nie był tak silny i wielki.
-Kiedyś?
-Ehe. Od jakiegoś czasu jest inaczej.
-Od kiedy?
-Od jakiegoś czasu.- powtórzyła z uporem.
-Aha…- wpatrzyłam się w korony drzew. Dziwne dziecko.
-Nasza wioska stara się przed nim chronić. Ale potwór nic sobie nie robi z naszych barier. A jak ktoś wyjdzie poza obręb wioski w nocy, to już nie wraca!- wytrzeszczyła dziko oczy- Bardzo się go boimy…
-Jak on wygląda?
W tym momencie zza drzew wyłonił się ten dziwny buszmen, przyjaciel Molly. Zmierzył mnie taksującym spojrzeniem i nieco obnażył górny rząd zębów.
-Hmm, macie dziwny sposób witania gości…- skwitowałam chłodno.
-Molly, zaraz się zacznie. Chodź. Chyba ci mówiliśmy coś. Nie możesz rozmawiać z nią.- całkowicie mnie zignorował.
-Ale ona jest miła.- oznajmiła.
-Jest z tym czarodziejem.- znów obdarzył mnie nieprzychylnym wzrokiem- Chodź. Zaczyna się.
Molly posłała mi tęskne spojrzenie.
-Pa. Długo się nie zobaczymy. I uważaj na potwora. To chyba jest ważne…- rzuciła nieco obojętnie i znikła za pniakami z kolegą. Odeszłam od muru i ruszyłam pod górkę. Ciekawe, co się zaczyna…
Raptownie zatrzymałam się i wpatrzyłam nieświadomie w ziemię. Długo się nie zobaczymy…
Z wolna obróciłam głowę w kierunku muru. Po minucie kłótni z samą sobą na palcach podbiegłam do muru i wyjrzałam zza niego. Niestety, drzewa zasłaniały mi widok na to, co się działo we wiosce. A działo się coś na pewno. Spomiędzy pni prześwitywał ciągły ruch i zamieszanie, jakie powstało przed jednym z budynków. Ludzie tłoczyli się u wejścia, z tego co widziałam. Wkrótce nikt żywy nie pozostał w zasięgu wzroku. Zmarszczyłam brwi, zaciskając dłonie na zimnym, chropowatym kamieniu na murze. Co oni robią? Czyżby był to jakiś rytuał, niedostępny dla osób z zewnątrz? Podejść bliżej, czy nie… A jak mnie zobaczą?… Wyjaśnienie, czym jest wioska i czemu jest taka, leżało u moich stóp…
Poczułam podniecenie i zrobiłam krok do przodu. W tym momencie rozległ się straszliwy skowyt i krzyki bólu. Ohydne warczenie i wycie, a także pełne przerażenia wrzaski podniosły się ku granatowo-ołowianemu niebu. Zamarłam, czując włosy jeżące się na plecach. Nie! Jestem z domu odważnego Gryffindora! MUSZĘ zobaczyć, co tam się dzieje…
Podbiegłam na palcach przez rzadki las, znajdując się na skraju wioski i czując nerwowe napięcie mięśni. W tej samej sekundzie, w której zatrzymałam się na chwilę, by rzucić okiem na duży, drewniany budynek, mój cel, oceniając, czy ma w ogóle coś takiego jak okna w jakimkolwiek miejscu, stało się coś nieoczekiwanego. Prowizoryczne drzwi celu rozwarły się z takim hukiem, że odpadły w diabły na klepisko, a z wnętrza budynku, które pozostało dla mnie niewidoczne, jako że stałam naprzeciwko innej ściany, niż się znajdowało, wypadł z impetem człowiek. Dosłownie wyleciał, jakby podmuch wiatru wywalił go na zewnątrz. Upadł na plecy parędziesiąt cali dalej, wijąc się w potwornych mękach i wrzeszcząc opętańczo. Wytrzeszczyłam oczy. Wyraźnie cierpiał…
Za nim wyłoniło się… COŚ. Zamarłam. To COŚ z wolna podeszło ku mężczyźnie… a potem niespodziewanie obróciło łeb ku mnie.
-O Boże.- wydukałam z siebie jedynie, po czym natychmiast rzuciłam się do dzikiej ucieczki przez rzadki gaj. Jednym susem przesadziłam wyłom w murze, biegnąc jeszcze chwilę przez las, a potem pod górkę po zszarzałej trawie, by dobrnąć wreszcie do Martwego Lasu. Nie miałam nawet siły obrócić głowy, by przekonać się, czy stwór mnie goni. Droga przez las pełen martwych drzew okazała się jeszcze bardziej mozolna. Miałam wrażenie, że sukienka celowo zatrzymuje mnie w miejscu, bym padła ofiarą rozszalałej bestii. Co gorsza usłyszałam, jak z wściekłością przedziera się ku mnie, szarpiąc przeszkadzające konary i ujadając dziko, nie było więc wątpliwości, że rzeczywiście wybrała się na polowanie.
Wreszcie, dysząc ciężko, wypadłam z Martwego Lasu, prosto na brzeg rzeczki. Nie oglądając się za siebie, pokonałam ją kilkoma zgrabnymi susami. Na ostatnim kamieniu jednak usłyszałam, jak z dziką furią potwór wypadł z lasu. Skołował mnie nieco odgłos ryku, jaki wydał z siebie na mój widok, toteż z okrzykiem cichego zdumienia wylądowałam w spienionej tego wieczora wodzie. Była zimna i wzburzona, ogarnęła mnie nieznana dotąd pod wodą panika. Co będzie, jak wypłynę?
Nie było czasu na zastanawianie się, bo żywioł wypchnął mnie na powierzchnię. Uchwyciłam się brzegu i z lękiem obróciłam w stronę drugiego. Zwierz stał, niewzruszony, jakby czatował na mnie. Czekał. Nie przekroczył jednak rzeczki, choć z pewnością potrafił.
Wygramoliłam się z idealnego kanału na bujną trawę i rzuciłam mu zdumione spojrzenie. Nie zareagował, wlepiając głodny wzrok w moją osobę. Wzdrygnęłam się. To spojrzenie, cierpliwego, wytrwałego mordercy… Nie, lepiej go nie wkurzać apetycznym widokiem, pora się ulotnić…
Obróciłam się i czym prędzej pobiegłam przez las Mortimera. Sukienka mokra od wody kleiła mi się do ciała, ale byłam zbyt roztrzęsiona i wzburzona, by brać to do wiadomości. Czemu nie przekroczył? Może… coś go blokowało? Coś w tym lesie, w tej wodzie, może… w osobie Mortimera?
-Mortimerze!- krzyknęłam od progu, gdy go dostrzegłam. Pracował w swym umiłowanym hmm… ogródku. Tym razem z ohydną, mściwą satysfakcją i dziką uciechą podpalał różdżką swoje dwa niereformowalne, nieszczęsne badyle, najwyraźniej komunikując „Jak tak, to spadać na bambus!”. Niechętnie przerwał dobrą zabawę i zerknął w moją stronę.
-Gdzieżeś się włóczyła!- obsztorcował mnie na dzień dobry- Zbliża się noc!
-Ja…- wydyszałam.
Zmrużył podejrzliwie bystre oczy.
-Tylko mi nie mów, że byłaś w tej pogrzanej wiosce wariatów?
-Tak jakby…- przyznałam ze wstydem.
-Mówiłem ci, nie łaź tam!- zawołał ze złością- Jak tak mówię, to znaczy, że to NIEBEZPIECZNE! Dociera?!
-Tak!- krzyknęłam, głęboko obrażona.
-Phi!- prychnął tylko, obrócił się teatralnie i powrócił do smażenia badyli na popiół.
Nadąsana, że mnie tak okrzyczał, pchnęłam drzwi do domku weszłam do środka. Też coś! Ja go próbuję ostrzec, a ten nic…
Wyjrzałam przez jedyne okienko w chatce. Gwiazdy jeszcze się nie pojawiły. Za to księżyc świecił jasnym, szlachetnym blaskiem. Księżyc w pełni… Biedny Remus.
Noc była jedynym momentem, gdy z nieba znikały chmury. Przygnębiało mnie to chyba jeszcze bardziej. Słońce nigdy nie mogło tu dotrzeć. A ja tęskniłam za jego złocistą tarczą…
Z wolna ruszyłam ku pokojowi Mortimera. Znajdowała się tam kula-obiekt moich zainteresowań ostatnich dziesięciu dni.
Przekroczyłam próg, uwalniając się od emocji nie bez trudu po takiej dawce nerwów i wzburzenia, ale już w wejściu zauważyłam, że kula lśni białym blaskiem. Ogarnęło mnie teraz z kolei podniecenie. Ostrożnie podeszłam do lustra, ciekawa, jak będzie wyglądać rzekoma wizja.
Przez chwilę w lustrze odbijała się średniej wielkości dziewczyna z czarno-rudymi lokami do pasa, mokrą sukienką i wyczekującą twarzą. Potem odbicie zafalowało, jak tafla wody, rozmyło się nieco… i oto zamiast odbicia Mary Ann stał jakiś chłopak. Przez pierwszy ułamek sekundy ogarnęła mnie niewytłumaczalna radość. Chciałam krzyknąć „Kocham cię!”, ale potem się opanowałam, zastanawiając się, co mogło wywołać to uczucie. Na oko miał pod dwudziestkę, był wysoki i dość drobny, miał ciemnobrązowe włosy i szare, smutne oczy. Jego twarz była miła dla oka, ładna i coś wyrażała. Byłam nieco zdziwiona, gdyż na sto procent nigdy go w moim życiu nie widziałam. Jednak jego twarz, to spojrzenie… Nawiedziło mnie poczucie, iż w jakiś sposób go ZNAM. Kogoś mi przypominał… Może trochę Remusa, naprawdę, tylko odrobinę. Te oczy miały podobny doń smutny wyraz, przez twarz przemknął podobny cień, co często przeszywało buzię mojego brata. No i podobny kolor włosów. Ale ogólnie nikt z moich znajomych tak nie wyglądał.
Chłopak uśmiechnął się do mnie lekko. Zauważyłam, że szare oczy pozostały smutne i melancholijne.
-Ekhym, Mary?- za sobą usłyszałam nieśmiałe, nosowe mruknięcie, charakterystyczne tylko dla czarodzieja- Chciałem cię przepro… O, co widzisz?
Nie obróciłam się do rozmówcy, zafascynowana obrazem. Nie mogłam wprost odkleić wzroku od nieznajomego. Poczułam, że Mortimer stanął obok.
-Kto to?- zapytał.
-Widzisz go?- zdumiałam się, nie odwracając spojrzenia.
Nie odparł.
-To… nie wiem, kto to jest.- zawahałam się.
-Nie znasz go?
-Nie. Chyba, że widziałam go już, ale nie kojarzę twarzy. Jest taki niezwykły…
Dotarło do mnie, że Mortimer obrócił ku mnie głowę.
-Coś czujesz, gdy na niego patrzysz.- stwierdził- Widać to po twoim spojrzeniu.
Po raz pierwszy oderwałam wzrok i przeniosłam na rozmówcę.
-Tak. W jakiś sposób czuję…- zastanowiłam się- Sama nie wiem. Jakąś więź. Czułość.
-Jest dla ciebie istotny?
-Oj, tak.- znów wpatrzyłam się w chłopca. Urzekła mnie jego kochana twarz. Była śliczna, przynajmniej według mnie- Bardzo istotny…
Obraz powoli wyblakł. Wciąż wlepiałam wzrok w taflę, jakby chłopak obiecał, że zaraz wróci. Ale więcej się nie pojawił.
-Zrobię kolację…- mruknął czarodziej i taktownie wycofał się z pomieszczenia. Kiedy przekonałam się, że Mortimera już nie ma, delikatnie położyłam dłoń na lustrze, marząc, by podążyć za chłopcem. Przysunęłam się blisko odbicia.
-Wróć, proszę!…- poprosiłam błagalnym szeptem. Niestety, nic się nie wydarzyło, nadal stałam ogarnięta tęsknotą za nieznanym chłopakiem. Kim był?
Poczułam łzy, które zapiekły moje oczy. Nie ma go. Odszedł i już się nie pojawi…
Po kilkunastu minutach czekania na próżno usłyszałam ponure burknięcie z pokoju, zapewne oznaczające, że kolacja stygnie. Westchnęłam więc i weszłam do kuchni.
Mortimer cierpliwie czekał i nie zaczynał rozmowy. Jedliśmy w milczeniu jajecznicę z jajek znalezionych gdzieś tam przez czarodzieja. Nie był skory powiedzieć, gdzie.
-Tak więc, byłaś we wiosce…- zagadnął, gdy już nie wytrzymał.
-No…- mruknęłam, nie paląc się do rozmowy.
-Ty wiesz, że oni nie są… NORMANI? Mówiłem ci to już.
-Tak, zauważyłam…- po czym opowiedziałam całe zdarzenie Mortimerowi.
Czarodziej przygryzł wargi, czymś zdenerwowany.
-Widziałaś za dużo, Mary. O wiele.
-Co chcesz przez to powiedzieć?- zdziwiłam się. To brzmiało tak, jakby coś wiedział.
-Otóż, gdy mówiłem ci, że to niebezpieczne, to miałem rację. Nie wolno ci było chodzić do tej wioski! Ale nie, ty oczywiście w nosie miałaś moje ostrzeżenia!….
-Nie zaczynaj…- westchnęłam.
-Nie zaczynam! Co by było, jakbyś się na nich wpakowała? Oni są potworami, dziewczyno.- warknął- Groźnymi bestiami. Nie wolno z nimi rozmawiać czy w jakikolwiek sposób utrzymywać kontakt. A najlepiej to ich wyciąć w pień.- dodał po zastanowieniu.
-C-co?- ogarnęło mnie przerażenie- To ONI są tymi bestiami?!
-Się zdziwiła!- prychnął.
-Ale przecież… Myślałam, że oni jakoś… WYWOŁUJĄ tą bestię… Myślałam, że to jakiś rytuał, czy coś…
-Ta jasne, i co jeszcze!- zadrwił Mortimer.
-No co?- naburmuszyłam się- Ja słyszałam od nich, że jest tylko jedna bestia i ich atakuje!
Tym razem Mortimer nie odparł od razu.
-Dziwne rzeczy ci gadają, by cię oszukać.- zaskrzeczał w końcu- Nie zauważyłaś ich dziwnego zachowania? Ich tendencji do… ŚCISŁEJ STADNOŚCI? To WILKOŁAKI, Mary. Wilkołaki!
Szczęka mi opadła. Osłupiałą twarz przeniosłam na okno i świecący za szybą księżyc w pełni.
56. Kara Dodała Mary Ann Lupin Sobota, 19 Czerwca, 2010, 20:26
Dobra, dobra, już dodaję .
A jak starczy czasu, to i Wasze notki przeczytam! Miłej lektury. Za tydzień następna.
Ocknęłam się z przeświadczeniem, że coś nie gra. A potem nawiedziła mnie wizja wczorajszego dnia. A więc to działo się naprawdę…
Łzy wściekłości zwilżyły moje oczy. Prychnęłam i wstałam, orientując się, że spałam w ubraniu.
Wyjdę za Syriusza Blacka, wyjdę za Syriusza Blacka… Moja głowa powtarzała tę mantrę z ogromnym niedowierzaniem.
Oparłam się o biurko. Na jego blacie leżał od dawna porzucony w kąt i zwinięty bezładnie wisiorek z kotkiem, który bezczelnie mruczał błogo, a nawet tryumfalnie. Obdarzyłam go gaszącym spojrzeniem, ale nic sobie z tego nie zrobił. Zdjęłam go, odkąd zaczęłam chodzić z Rabastanem.
Odwróciłam wzrok, który padł na zakurzony gramofon i kolekcję płyt. Black kupował mi je. Zgrzytnęłam zębami. Czemu wszystko musi mi go tu przypominać?!
Zerknęłam na zegarek i trochę się ucieszyłam. Było już grubo po dziesiątej. Czas wyruszać na Pokątną.
Przebrałam się i zrobiłam z sobą porządek, zebrałam dwa galeony kieszonkowego, po czym zeszłam na sam dół. Usłyszałam z kuchni nieco zrezygnowany ton matki: “Śniadanie!”. Zignorowałam to, czując jakąś buntowniczą satysfakcję, wchodząc do kominka i sięgając po proszek Fiuu.
-Londyn, Dziurawy Kocioł!
Hehe, będą się martwić, gdzie podziali córcię… Dobrze im tak!
Kilka chwil potem wylądowałam na zimnej posadzce i rozejrzałam się. W Kotle nie było zbyt wielu osób, jednakże dostrzegłam Lily. Siedziała sobie samotnie przy stoliku.
-Meg!- ucieszyła się i padłyśmy sobie w objęcia.
-Coś zamawiasz?- zapytała mnie rudowłosa, ruszając ku barmanowi.
-Weź dla mnie Ognistą Whisky.- poprosiłam i podałam jej galeona. Kiwnęła i usłyszałam jej ciepły głos, gdy zamawiała whisky razy dwa.
-No więc.- Lily postawiła przede mną kufel, sama usiadła- Coś czuję, że jesteś wzburzona. Coś się stało? Zdziwił mnie wczorajszy twój list.
-Tak.- burknęłam, wbijając wzrok w kufel- Stało się coś potwornego.
-Ktoś ci umarł?- zapytała niezbyt przekonana Lily- Chyba nie, bo byłabyś raczej nieszczęśliwa, nie wzburzona.
-No właśnie.
-Rabastan zerwał zaręczyny?
-Lily, nie rozśmieszaj mnie!- parsknęłam z politowaniem.
-To co jest?- zauważyłam, że trudno jej było wytrzymać napięcia.
-Wiesz, że czarodzieje ze szlacheckich rodów lubią łączyć się w pary. Niektórzy nie pozwalają dzieciom żenić się inaczej! Tylko z kimś o czystej krwi.
-No…- Lily kiwnęła ostrożnie głową, ciekawa, co się kryje za tym wstępem.
-I moi cudowni, kochani, opiekuńczy rodzice wpadli właśnie na genialny pomysł, że wspaniałomyślnie odpowiedzą pozytywnie na propozycję jednej z matek takich szlachciców!
-No co ty… Nie żartuj…- dziewczyna szeroko rozwarła oczy, pełna chłodnego niedowierzania.
-Nie, to wszystko prawda!- uśmiechnęłam się ironicznie- Fajnie, nie?
-I za kogo wyjdziesz?- rzekła ostrożnie.
-Za boskiego Syriusza Blacka…- burknęłam.
Spodziewałam się, że Lily się przerazi, zacznie mi współczuć, czy jeszcze jakoś inaczej. Ale skrzywiła się nieco sceptycznie i westchnęła:
-Rany, Meg… I to jest, według ciebie, takie straszne? Nie przesadzasz trochę?
-Co?…- tym razem ja byłam pełna niedowierzania.
-No… Myślałam, że wylądujesz z jakimś starym dziadem, albo ze śmierciożercą… Chodziłam z Syriuszem, on nie jest zły! Powiem ci więcej, masz szczęście, że chcą cię wydać akurat za niego.
-Lily, co ty pleciesz?! Myślałam, że mnie jakoś pocieszysz! Wspomożesz…
-Meg, nie obraź się, ale myślałam, że jesteś poważniejsza.
Poczułam się, jakby ktoś uderzył mnie w policzek.
-Przecież nie dzieje ci się wielka krzywda.- dodała nieco niepewnie.
-Wiem, czemu tak mówisz. Chcesz, żebym wyszła za Blacka, bo nie chciałaś mojego ślubu z Rabastanem. Nie chciałaś, bym wchodziła do grona śmierciożerców.- rzekłam martwym tonem- Ciebie to nawet cieszy, że tak się stało.
-Masz rację. Stokroć wolę, żebyś wyszła z przymusu za Syriusza, niż zadawała się z Rabastanem. To dla twojego dobra, Meggie. Kiedyś twoim rodzicom podziękujesz.
-Wszystko zawsze jest dla mojego dobra!- warknęłam- Z Blackiem NIGDY nie będę szczęśliwa. Ponieważ go nie kocham, a wręcz przeciwnie.
-Zmienisz zdanie za kilka lat, gdy już do niego przywykniesz i jak będziecie mieć dzieci. Widzisz, Syriusz o wiele lepiej pasuje mi na troskliwego, czułego ojca, niż twój były narzeczony.
Rozsierdziło mnie to “były”.
-Ha, i ty myślisz, że ja się dam mu do siebie zbliżyć! O dzieciach nie ma mowy!- zawołałam.
-Pięknie. I tu cię mam. Zawsze marzyłaś o dzieciach, nieprawdaż? Pamiętam, jak mi to mówiłaś. Czyli to oznacza, że dzieci nigdy mieć nie będziesz, bo nie pozwolisz na to własnemu mężowi?
Zmarkotniałam, po czym ze złością kopnęłam nogę stołu. Lily miała całkowitą rację. I właśnie to było najgorsze.
-Meg, uszy do góry!- złagodniała- Wiesz, jaką jesteś szczęściarą? Nawet sobie nie zdajesz sprawy.
-Jaką szczęściarą?- zmarszczyłam brwi ze złością.
-Ech, nic ci nie powiem. Sama to kiedyś zrozumiesz. Też chciałabym mieć takiego męża. Oczywiście, nie chodzi mi konkretnie o Syriusza!- zaśmiała się.
-Bardzo zabawne.- burknęłam- Myślałam, że coś poradzimy… Ja bym tak się zachowała, gdyby kazali ci wychodzić za Jamesa.
Lily natychmiast spoważniała.
-To nie jest śmieszne, Meg.
-O, Severus…
Sev właśnie wszedł do Dziurawego Kotła i rozejrzał się niepewnie. Zerknęłam na zegarek. Było dopiero piętnaście po jedenastej. Naraz nas zobaczył, ale szybko się cofnął, gdy dostrzegł Lily.
-Eee, Lily, wyjdziesz na ulicę? Chciałam porozmawiać przez chwilę z Severusem na osobności…- poprosiłam kulawo.
-Nie ma sprawy.- Lily dopiła whisky- Właśnie się zbierałam do domu… Przemyśl to, co ci powiedziałam. Mogło być gorzej.
Wstała, zostawiając mnie chyba w jeszcze gorszym stanie, niż poprzednio. Sev natychmiast przysiadł się na jej miejsce.
-I jak tam? Coś się stało?- nieco rozkojarzył się widokiem Lily.
-Taak…- w skrócie opisałam mu, o co chodzi.
Reakcja Seva była skrajnie różna od Lily.
-CO?!- podskoczył na krześle, po czym wpatrzył się we mnie z przerażeniem i głębokim współczuciem- Jak mogli tak ci spaprać życie… Całe życie pod jednym dachem z Blackiem…
Wzdrygnął się na samą myśl.
-Cieszę się, że też rozumiesz powagę sytuacji.
-Ale masakra… Nie mogłaś im powiedzieć o Rabastanie?!
-No nie mogłam! Już widzę, jak chętnie by to przyjęli…
-Trzeba było ich postawić przed faktem dokonanym!- prawie krzyknął Severus- Meg, nie daj się! Nie pozwól, by cię unieszczęśliwili, walcz.
-Łatwo ci mówić. Oni naprawdę się uparli.
-I co teraz zrobisz?- przejął się Severus. Obserwowałam w milczeniu jego zatroskane, czarne oczy. Wzruszyłam ramionami.
-Nie wiem. Po prostu tego nie wiem.
-A jakby Rabastan cię porwał nagle z domu i wzięlibyście potajemnie ślub?
-To jest myśl.- zastanowiłam się- Problem w tym, że muszę najpierw go zawiadomić, a tego najbardziej się boję. Jego reakcji. A nuż nie doczyta listu do końca, tylko rzuci nim ze złości w ogień? Różne rzeczy mogą się stać. Wolałabym mu to osobiście powiedzieć.
-To musisz go zaprosić.- Severus bardzo się tym wszystkim przejął. Wiedziałam, że najgorszemu wrogowi nie życzył takiej kary- Nie przejmuj się. Zrobimy wszystko, żeby ci pomóc.
-Dzięki.- ujęłam jego dłoń. Uśmiechnął się smutno- Chyba muszę już wracać, bo się na mnie wściekną zaraz. Wyleciałam z domu Siecią Fiuu bez ostrzeżenia.
-Dobra. Na razie!- rzekł, opuszczając pub. Westchnęłam ciężko. Wcale nie miałam ochoty wracać, ale poczułam się głodna.
Kilka chwil i już leżałam na dywanie w feralnym salonie, w którym miała miejsce nasza wczorajsza rozmowa.
-Gdzie byłaś?- zagadnął chłodno ojciec zza “Proroka”.
-Daleko.- odburknęłam.
-Odpowiedz mi, jak cię pytam.
Nic nie powiedziałam, tylko ruszyłam do swojego pokoju.
-Mary Ann!- zagrzmiał za mną ojciec. Zignorowałam to i wkrótce siedziałam już na zielonej, aksamitnej pościeli.
Nie wiedzieć czemu, byłam jedynie wściekła. Może nie czułam innych emocji, bo po prostu jeszcze nie do końca w to wszystko uwierzyłam?
Doskoczyłam do biurka, by napisać list do Rabastana. Tak, musimy się nareszcie spotkać, nie widziałam go od prawie dwóch miesięcy.
Drzwi za mną otworzyły się na pełną odległość. Stanęli w nich moi rodzice. Posłałam im nieżyczliwe spojrzenie.
-Mam nadzieję, że dotarło do ciebie nareszcie to, co powiedzieliśmy wczoraj.- rzekł gniewnie ojciec.
Milczałam.
-Remus powiedział nam o twoim chłopaku.- dodała mama.
Podniosłam głowę z nadzieją.
-Niestety, obawiam się, że nie możemy dopuścić do twojego ślubu z kimś takim.
-Mówcie, co chcecie. Ja i tak nie wyjdę za Blacka.- prychnęłam, ale w sercu poczułam panikę. Tak jak myślałam, rodzice nie byli przychylni Rabastanowi…
-Już za późno. Wysłałem właśnie odpowiedź twierdzącą do Oriona i Walburgi Black, że zgadzamy się na twój ślub z ich starszym synem.
-Co?!- jęknęłam. A więc już za późno, klamka zapadła, nie mogę wyjść za Regulusa.
-Pogódź się z tym, Mary Ann.- rzekła mama nieco błagalnie. Zrobiła minę, jakby chciała mi przekazać “To twoja ostatnia szansa...”.
-Nie ma mowy.- oświadczyłam hardo.
Przez drzwi wytknął głowę Remus.
-Co, wciąż stawiasz opór?- zawołał ze znużeniem.
-Tobie nic do tego.- ucięłam krótko.
-Owszem, dużo mi do tego. O wiele bardziej pasuje mi Syriusz na szwagra, niż jakiś zapluty Lestrange.
Posłałam mu nienawistne spojrzenie.
-Tobie pasuje?! Aha, nie liczy się, że żonie nie pasuje, musi pasować jej bratu… Wiesz co, sam się z nim ożeń, będzie z was cudowna para.- uśmiechnęłam się zjadliwie.
-Już za późno, Łapsko jest zajęty…- odgryzł się mściwie.
-Mary Ann, radzę ci się opanować. Trzymaj nerwy i buzujące hormony na wodzy.- ostrzegł mnie groźnie ojciec.
-Akurat cię posłucham, ehe.- odparłam chłodno.
Rodzice westchnęli.
-Czyli nie chcesz spokornieć?
Pokręciłam przecząco głową.
-Dobrze więc. Eee, masz karę.
Popatrzyłam na niego z politowaniem, ale nieco mnie tym przestraszył. Jaką karę? Odetchnęłam jednak szybko z ulgą, w końcu zostały tylko dwa tygodnie do szkoły, kara nie będzie długa.
-Zostaniesz wysłana do mojego przyjaciela-charłaka, do Ameryki.
-Ale kara…- sarknęłam- Błagam o litość.
-To biedna, liczna rodzina.- ciągnął, ignorując zaczepkę- Na nic ich nie stać. Muszą codziennie zajmować się gospodarstwem wielkości przeszło kilkunastu hektarów, za co dostają marne grosze. Praca tam jest ogromna i bardzo żmudna. Nawet życie tu jest przy tym luksusem. Jest to chyba najpokorniejsze zadanie, na jakie wpadliśmy z twoją matką.
-Super.
-Aha… Wracasz w październiku.
-Co?!- poderwałam się- Ale ja mam owutemy! Muszę iść do szkoły.
-Z owutemami sobie poradzisz. Zresztą, gdy już wyjdziesz za Syriusza Blacka, nie będą ci potrzebne żadne owutemy.- dodał bezwzględnie- Spakuj swoje rzeczy, zawiadomię mojego przyjaciela, że nie zmieniłaś zdania. Nie będzie musiał zawracać.
Cała trójka wycofała się.
Wstałam i kopnęłam z całej pary krzesło z kości słoniowej. Przeklinać dzień, w którym Black przylazł na ten cholerny świat!…
Czyli z Rabastanem się już nie spotkam. Ten przyjaciel może przybyć w każdej chwili.
Nie myliłam się. Mężczyzna już czekał przed domem następnego dnia rano, a ja, rozkazem ojca, wyszłam go przywitać. Był wysoki i umięśniony. Czerstwa cera wskazywała, że dużo przebywał w polu. Coś mi nie pasował na człowieka wychowanego w czarodziejskim otoczeniu, nawet jeśli był charłakiem, bardziej na farmera, więc zdziwiłam się, kiedy wyszczerzył idealnie białe zęby i pokazał miotłę, na której przybył.
-Hej, Marshall!- ucieszył się ojciec i ze śmiechem rzucili się sobie w objęcia. Matka i Remus już zbiegli na dół i wszyscy zgromadzili się przed domem. Obserwowałam świat ze złością i jakimś buntem. Było mi wszystko jedno, gdzie się zaraz znajdę.
-Czyli polecicie na miotle? Nie ma wyboru.
-A teleportacja?- zastanowił się Remus.
-Coś, ty, Marshall był takim olewusem, że nie zdał egzaminu.- parsknął ojciec i otrzymał kuksańca od kumpla ze szkolnych lat. Podniosłam oczy ku niebu. Wszystko mnie irytowało w moich rodzicielach, od zachowania, po wygląd.
-Pa, Meg. Mam nadzieję, że zmądrzejesz.- Remus łaskawie poklepał mnie po głowie, jak psa, by okazać, swoją wyższość umysłową nade mną.
-Zanim się pożegnamy, to…- ojciec wyciągnął rękę- Twoja różdżka.
-Słucham?!- oburzyłam się.
-Nie, dziecko. Nie będziesz sobie pomagała czarami przy pracy!
-Chyba żartujesz, myślisz, że ci oddam moją różdżkę?- zaśmiałam się.
-Oddaj ją. Dopiero wtedy zrozumiesz sens tego pokornego zadania.
Popatrzyłam na niego wilkiem i cisnęłam moją różaną różdżkę w jego wyciągniętą dłoń.
-I pamiętaj, Marshall, macie ją tam przegonić przez suchy las. Mary Ann brakuje pokory nauczcie ją tam jej.- zwrócił się do kumpla.
Złapałam niewielką torbę z najpotrzebniejszymi środkami higienicznymi (rodzice uznali, że rodzina farmerów da mi stare ubrania).
-Poczekaj. A pożegnanie?- zapytał mnie Marshall. Niechętnie zerknęłam w stronę ojca.
-Może się wstrzymacie?- zapytała matka- Słyszałam o jakichś wichrach na zachodzie Anglii, od kilku dni.
-Spokojna głowa!- wyszczerzył zęby Marshall- Na pewno uda nam się trafić na miejsce.
-Chodź tu, córko…- lekko uchyliłam się przed ramionami matki. Zerknęła na mnie ze smutkiem. Odpowiedziałam jej wściekłym, dumnym spojrzeniem.
-Lećcie już.- ojciec nawet nie próbował się ze mną żegnać. Wskoczyłam na miotłę za farmerem i wzbiliśmy się w powietrze. Epping uciekło spod naszych stóp.
-Trzymaj się, Meg!- wrzasnął Marshall i ponaglił miotłę do ruchu. Z niechęcią wtuliłam się w jego szerokie plecy, obserwując ponury świat pode mną.
Chmury pędziły z zawrotną szybkością, miały barwę ołowiu. Czułam, że za parę chwil rozpęta się prawdziwa ulewa.
Marshall nic sobie z tego nie robił i pędził, jak mi się zdawało, na zachód, ku Atlantykowi.
Po kilku godzinach drogi dopadło mnie znużenie. Podróż nawet nie umywała się do bajkowego lotu, jaki odbyłam z wampirami w nocy nad morzem. W dodatku wszystko mi ścierpło, z zimna i utrzymywania niewygodnej pozycji. Czułam się niezmiernie głupio, wtulona w obcego człowieka. Och, żeby Rabastan tu był…
Nagle uderzył w nas potężny wicher. Miotłę odrzuciło w lewo, ale dzielnie mknęła dalej. Powstrzymałam wzbierające wymioty, patrząc ze zgrozą na korony drzew. Ciekawe, czy przeżyłabym upadek z tak wysoka, jakbym wylądowała na jednej z nich.
Na horyzoncie, ku któremu mknęliśmy, rysowały się ciemnogranatowe chmury. Błyskawica przecięła gdzieś daleko niebo.
-Może przeczekamy?- zapytałam krzykiem.
-Nie, nie ma sensu! Damy radę! W takich warunkach nie raz leciałem!- odwrzasnął.
-Super…- burknęłam do siebie, kiedy kolejny mocny podmuch wiatru prawie przechylił miotłę do góry nogami.
Tymczasem, ku mojemu przerażeniu, Marshall wyleciał na otwarte morze. Skończyła się Anglia, przed nami dostrzegłam jedynie kilka wysp.
-Ouu…- usłyszałam z przodu. Chwilę potem wpadliśmy w ścianę potwornego deszczu. Siekł, mocząc nas do suchej nitki. Miotłą zataczało i choć Marshall próbował nad nią zapanować, wkrótce całkowicie stracił kontrolę.
Sparaliżowana, kurczowo trzymałam się jego pleców, nie dbając o pozory. Miotła samowolnie, kręcąc młynka wokół własnej osi, pruła przed siebie. Nie wiedziałam, gdzie góra a gdzie dół, straciłam poczucie gruntu i nagle poczułam, że odrywam się i lecę w górę, głową ku niebu, przyspieszając.
-Meg!- dało się słyszeć.
Chwilę potem poczułam ostry ból w głowę. Coś chropowatego i kanciastego smagało mnie wszędzie, gdzie się dało. Rozpaczliwie złapałam pierwszej lepszej materii. Szarpnęło za rękę i… świat obrócił się do góry nogami. Roztrzęsiona ręka nie wytrzymała ciężaru i znów runęłam w dół. Poczułam przerażający ból w nogach, a na twarzy miękką trawę. Z trudem obróciłam się na plecy, obserwując czarne prawie niebo, przecinane błyskawicami. Woda lała się strumieniami, zrobiło mi się przeraźliwie zimno. No tak, zleciałam z miotły do góry nogami i wleciałam w koronę tego wielkiego drzewa, pod którym spoczywałam.
Marshalla nigdzie nie dostrzegłam, huk deszczu i bezlitosne grzmoty, wstrząsające ziemią zagłuszały moje myśli, wdzierając się bezlitośnie do świadomości.
Wstałam na roztrzęsionych nogach i niepewnie oparłam się o śliską korę drzewa. Dookoła rosło dużo niskich drzew o rozłożystych, zielonych koronach. Mimo tego ściana deszczu z łatwością tu docierała, więc nie widziałam dalej, niż za najbliższe drzewo. Zrobiło się dziwacznie ciemno i mroczno. Nigdy chyba nie czułam się taka bezradna, włączając w to noc, kiedy to uciekłam z domu. Szum szalejącego morza dosłownie kilka kroków ode mnie, gdzie to zaczynał się wysoki klif, spotęgował wrażenie paraliżującej samotności.
Zrobiłam parę niepewnych kroków przed siebie. Szalała burza, a ja musiałam się czym prędzej ukryć w związku z tym. Pośliznęłam się na błocie, zaliczyłam wywrotkę i z cichym okrzykiem zdziwienia zjechałam ze śliskiego zbocza prosto do błotnistego rowu, w którym płynęła brudna woda. Deszcz lał się po mnie strumieniami, siedziałam po pas w brązowej mazi i do tego kostka niemiłosiernie mnie bolała. Złapałam ją dwoma palcami, zaciskając zęby i przełykając łzy wściekłości, bezradności i rozpaczy. Położyłam się na plecach w błocie o stanie skupienia dość stałym i wpatrzyłam się z trudem w niebo. Byłam zziębnięta, ranna, brudna, głodna, mokra i do tego tak przeraźliwie sama i zagubiona, na krańcu świata… Tak, jakby nie było innych ludzi, jakbym była sama z tym mokrym lasem, ciemnym niebem i burzą…
Wiedziałam, że umrę, jeżeli się nie ruszę. Coś może zaatakować bezbronną dziewczynę, albo umrę z głodu… Jest tak wiele możliwości.
Nieco nieprzytomnie i jakoś obojętnie omiotłam wzrokiem wszystko dookoła, rozważając nad swoim położeniem. Odkryłam, że nie zależy mi na przeżyciu. Jeżeli, załóżmy, nie umrę, to co mnie czeka? Do kogo powrócę? Do Blacka? Do rodziców, którzy mnie w to wpakowali?
Ze spokojem, głęboko oddychając, wlepiłam wzrok w ledwo dostrzegalny przez ścianę deszczu pień drzewa naprzeciw. Nie muszę się rozpaczliwie ratować, świetnie. Mogę tu zdechnąć, tak będzie lepiej dla mnie i dla ogółu, najwyraźniej.
Jakiś głosik sprzeciwił się temu. Głosik podobny do Rabastana. Rabastan…
Z trudem spróbowałam wstać. Noga odmówiła posłuszeństwa.
-To na nic!- jęknęłam do siebie, łzy zmieszały się z deszczem. Poddałam się i ległam z powrotem na plecach. Po chwili jednak podjęłam próbę i zaczęłam się czołgać po błotnistym zboczu ku górze, zjeżdżając co jakiś czas w dół. Czując narastające zrezygnowanie po tym, jak po raz enty wylądowałam znów w głębokim rowie, zaniechałam prób wydostania się. To i tak bez znaczenia…
Po raz ostatni spróbowałam, widząc przed oczami kochaną twarz Remusa, jego słodki uśmiech, mądre oczy. Dla niego powinnam przeżyć.
Udało mi się wdrapać dość wysoko, by chwycić kępy trawy. Natychmiast prawie je wyrwałam, ale zapewniły jakieś oparcie i wkrótce leżałam na mokrej, bujnej trawie.
Powoli posuwałam się w siekącym deszczu do przodu na brzuchu. Przypominało to potworny koszmar, w którym miewa się problemy z ruchem.
Wreszcie, po minięciu paru drzew, przycupnęłam pod jednym, wyjątkowo dobrze ukorzenionym. Po prostu wcisnęłam się pomiędzy jego wilgotne korzenie, modląc się, by jakiś piorun nie raczył uderzyć właśnie w to drzewo.
Unosił się zapach wilgoci i ziemi, deszcz już nie moczył mnie do suchej nitki. Skuliłam się w samotny kłębek, rozpamiętując noc ucieczki z domu. Zrobiło mi się nawet odrobinę przytulnie.
Po kilkudziesięciu minutach wpatrywania się nieustannie w szary, mroczny świat zza korzeni mojej kryjówki odczułam znużenie. Choć broniłam się przed snem, wkrótce poczułam, że w zasadzie jest mi wszystko jedno, czy coś zaatakuje mnie, gdy będę spać. Powieki same się zakleiły i odpłynęłam w nicość.
Ocknęłam się prędko, nawiedziły mnie podejrzenia. Coś chyba mnie obserwuje.
Świat był dosłownie szary. Na oko mogła być ósma, dziewiąta wieczorem. Deszcz już nie padał, panowała nienaturalna cisza.
Wyczołgałam się z trudem spod korzeni. Nie śpiewały ptaki, wiatr najcichszym szmerem nie poruszał liściastych gałązek. Bardzo mi to nie odpowiadało.
Zerknęłam na pulsującą bólem kostkę. Z trudem się na niej utrzymywałam, a o chodzeniu raczej nie było mowy.
Trzask przełamywanej gałązki gdzieś za mną przeciął martwą ciszę. Raptownie obróciłam głowę, ale alejka z drzew była pusta, wciąż szara i zasnuta ciemną mgłą. Może mi się wydawało?…
Z wolna, niechętnie tracąc kontakt wzrokowy z obszarem za mną, zlustrowałam zabłocone ubranie. Jest już chyba do wyrzucenia…
Tym razem wyraźnie poczułam ciarki na plecach. Ponownie się obróciłam, marszcząc brwi.
Zza drzew dostrzegłam parę czerwonych, rozjarzonych punkcików. Były wlepione centralnie we mnie. Zamarłam.
A potem coś w moim żołądku osunęło się ciężko na sam dół. Być może to moja rozszalała wyobraźnia, ale wydawało mi się, że słyszę narastające ohydne warczenie.
Bez zastanowienia rzuciłam się przed siebie. Paraliżujący strach usunął ból kostki. Czułam, że za chwilę coś powali mnie na kolana, odgryzie głowę, rozszarpie ciało…
Słyszałam ujadanie za sobą. Czyli polowanie rozpoczęte…
Moja kontuzjowana kostka chrupnęła nieprzyjemnie, tym razem na amen się rozwalając. Potknęłam się o niesprawną nogę i stoczyłam z mokrej, trawiastej skarpy, tracąc w nadchodzących ciemnościach orientację. Wreszcie, po kilkunastu sekundach ległam w bezruchu na plecach. Gdzieś nade mną słychać było wyraźnie ujadanie i wycie. Co to?…
Wstałam z wielkim trudem. Noga odmówiła mi już całkowicie posłuszeństwa. Kuśtykając, wlazłam w zarośla, nie mając pojęcia, co robić, gdy ścigają mnie jakieś bestie. Czy istota ruszyła za mną w pogoń? Może ten nagły manewr w bok przerwał jej polowanie?
Daleko przede mną zamajaczył nagle jakiś złoty błysk. Włosy zjeżyły mi się na głowie. Czyżby znowu coś mnie obserwowało?
Światło jednak przypominało mi bardziej blask świecy. Najciszej, jak tylko mogłam na rozwalonej nodze, pokuśtykałam w jego stronę.
Na niewielkiej polance w rzadkim lesie dostrzegłam coś, czego najmniej się spodziewałam, mianowicie chatkę. Była okrągła, zbudowana została z polnych kamieni, stożkowy dach porastał mech i trawa, na jednej ze ścian rósł bluszcz z dojrzałymi winogronami. Przypominała nieco chatkę Hagrida. Nie wiedzieć czemu, skojarzyło mi się to wszystko groteskowo z mugolską bajką, Jasiem i Małgosią. Niezbyt spodobało mi się porównanie. Jedyne okienko, które dostrzegłam, okrągłe i dość małe, rozjarzone było przyjemnym, złocistym blaskiem.
Poczułam przemożną chęć, by zapukać do drzwi, jednak nieco wystraszyło mnie to, kogo mogłabym spotkać wewnątrz. Problem rozwiązał się sam, bowiem zza chatki wyszedł przedziwny człowiek. Przypominał Dumbledore’a, nosił czarodziejską szatę i szpiczasty kapelusz. Miał kasztanową bródkę i grube brwi, a niósł z namaszczeniem zakrzywiony kostur. Jego zaskoczony wzrok zlustrował mnie. A potem warknął:
-Przecież mówiłem: nie życzę sobie was, łachmytów! Trzymajcie się ode mnie z dala, a ja będę się trzymał z dala od wioski! Ciągle mi muszą przeszkadzać…
Ruszył w kierunku domku i otworzył drzwi. Na odchodnym zawołał jeszcze:
-Zjeżdżaj! Bo cię przemienię w wiewiórkę, dzieciaku!
-Nie jestem dzieciakiem!- zawołałam w rozpaczy- I nie jestem z jakiejś tam wioski!
Człowiek zamarł ze zdumieniem.
-Nie?- uniósł brwi.
-Nie. Nazywam się Mary Ann i… zgubiłam się. Nie jestem stąd. Nie wiem nawet, co to za miejsce. Czy może mi pan powiedzieć, jak mam się stąd wydostać?
Nieznajomy lustrował mnie z zaintrygowaniem.
-To niebezpieczne miejsce. A ty, jak widzę, jesteś kontuzjowana, nie mylę się?
-Nie… Pomoże mi pan?- zapytałam z nadzieją w głosie.
-Właź.- zaprosił mnie gestem do środka, jego oblicze złagodniało. Weszłam nieco ostrożnie do wnętrza.
W środku było ciepło, sucho i czysto. Pod sufitem wisiały zioła, na kominku płonął ogień, na stole stał kociołek i kilka składników jakiegoś wywaru.
-Rozgość się, Mary! Widzę, że jesteś taka zziębnięta i przemoczona… Ugotuję coś gorącego.
Począł krzątać się przy garnku. Obserwowałam go nieco nieufnie.
-Dlaczego pan zrobił się dla mnie taki dobry?
Obrócił się ku mnie.
-To chyba oczywiste, nie? Nawet nie wiesz, jakie bestie szaleją teraz na zewnątrz. A skoro nie jesteś stąd, nie ma potrzeby nastawiać się przeciwko tobie. Co innego ta wioska… Błee!
Warknął coś pod wąsem, po czym nastawił wodę w wielkim kotle.
-Popatrz na siebie!- zakrzyknął- Siadaj do stołu, zaraz zagotuje się woda na kąpiel. Potem pokażę ci, gdzie będziesz spać.
Niespecjalnie spodobał mi się fakt, że ten dziwny, niewątpliwie czarodziejski jegomość tak bardzo chce mi pomóc. Wydało mi się to podejrzane, ale stopniowo odczuwałam straszliwą senność. Nie ma wyjścia, muszę nocować tutaj…
-Masz, jedz. To skromna zupa z… eee, mięska…
Przeniosłam na niego nieco spłoszone spojrzenie, gdy glinianą, prostą miskę z czymś dziwnym postawił przed nosem.
-Wiem, jak to zabrzmi. To zupa z myszy polnych. Nie ma nic innego.- rzekł nieco oburzonym tonem, widząc to.
-Przepraszam…- bąknęłam. Zajęłam się jedzeniem, odczuwając burczenie. Zupa była nieco mdła i żołądek skręcał mi się w mękach, gdy uświadamiał sobie, co trawi. Ogólnie jednak udało mi się myszami zaspokoić apetyt, mimo odruchów wymiotnych.
-Jak ma pan na imię?- spytałam, gdy nieznośna cisza przerosła samą siebie.
-Dawno nikt nie zadał mi tego pytania.- zastanowił się- Widzisz, rzadko miewam gości. Nieczęsto widuję ludzi. Ta wyspa jest prawie bezludna, no, może z wyjątkiem tych…
Dalszą treść jego wypowiedzi wymówił podirytowanym warczeniem pod nosem.
-Jestem Mortimer, Mary.
-Co pan robi na bezludnej wyspie?
Rzucił mi nieco wrogie spojrzenie.
-Uciekam przed cywilizacją, otóż to. Teraz wszystko wygląda inaczej. Równouprawnienie, phi! Nikt nie pomyśli o tym, że mugo…
Urwał raptownie i zrobił minę, jakby się zapędził. Zmierzył mnie oceniającym spojrzeniem.
-Możesz poczekać w tamtym pokoju, ja przygotuje bal z wodą.- machnął niecierpliwie w stronę bogato zdobionej, starej zasłony, zasłaniającej jakiś pokój. Udałam się tam, odnosząc wrażenie, że człowiek ma coś do ukrycia.
Odchyliłam zasłonę. W prawie zupełnie ciemnym, malutkim pokoiku stało parę mebli. Wystrój przypominał najbardziej cygański wóz objazdowy. Na gołych ścianach wisiały kolorowe, zakurzone dywany, przede mną stała wygodna, aczkolwiek wysłużona pufa. Środek pomieszczenia zawalał okrągły, czarny stolik na krzywych nóżkach, na stoliku dostrzegłam ozdobną lampę naftową, rzucającą czerwony blask zza bordowego szkła. Zauważyłam brak okien.
-Tylko niczego nie ruszaj! To mój pokój!- usłyszałam zza zasłony nieco zaniepokojony krzyk.
Podeszłam do dziwnego obiektu, niedbale wrzuconego między pufę a ścianę. Była to jakby kula magiczna, przyczepiona do stolika. Na ścianie nad nią wisiały jakieś fotografie w kolorach sepii i proporczyk… Slytherinu.
-Przepraszam, mogę wejść?!- podbiegłam do zasłony z entuzjazmem. Skończył Hogwart! Mogłam się tego domyśleć.
Zza kotary usłyszałam huk, potem plusk i głośne „Auu!!!”, a potem przekleństwo.
-Jasne! Tylko najpierw uprzedź, zanim zaczniesz krzyczeć. Zawału bym dostał…
-Przepraszam…- odchyliłam kotarę- Pan skończył Hogwart?!
Mortimer popatrzył na mnie z niekłamanym zdumieniem, jakby zobaczył mnie po raz pierwszy.
-Ja też jestem w Hogwarcie!- oświadczyłam z dumą.
-Naprawdę?! Trzeba było mi od razu mówić, że jesteś czarownicą, nie robiłbym tych cyrków z wypraszaniem cię z pokoju, gdy przenosiłem misę czarami. Cóż, trafił swój na swego!- uśmiechnął się- Będzie mi prościej bez kamuflowania się. Powiedz mi, Mary, możesz już czarować?
-Tak, dawno już skończyłam siedemnaście lat.
Nie odparł, wskazał jedynie na misę.
-Kąpiel. Ja pójdę do ciebie, przygotować spanie.
-Czy nie sprawiam zbyt wiele kłopotu?- zaniepokoiłam się.
-Nie, ależ skąd! Zawsze pomogę czarodziejowi w potrzebie. A teraz się myj.
Wyszedł. Zdjęłam przemoczone, ubłocone ubranie i weszłam do ogromnej miednicy z przyjemnie parującą wodą. Była odrobinę czerwonawa, pewnie dlatego, że źródło było zanieczyszczone.
Wyleżałam się w gorącej wodzie, aż mnie głowa rozbolała. W końcu zarzuciłam na siebie prostą, lnianą szatę, którą Mortimer mi przygotował i weszłam do mojego pokoju. Był całkiem podobny do tego, w którym odkryłam proporzec.
-Tu będziesz nocować.- wskazał na pufę, okrytą prostym, kolorowym kocem- Nie przejmuj się wyciem i jazgotem zza ścian, a także burzami i deszczem. To bardzo niespokojne miejsce. Dobranoc.
Wyszedł, zostawiając mnie zupełnie samą z wygodną pufą. Zza ściany dobiegł mnie straszny, chrapliwy skowyt i warczenie. Włos zjeżył się na karku, strach spotęgowało poczucie samotności i ciemności.
Ułożyłam ciało na pluszowej pufie, przykryłam się pledem, po czym zapadłam w twardy sen.
55. TCŚCK. W fatalnym kontekście. Dodała Mary Ann Lupin Sobota, 22 Maja, 2010, 12:36
-Wujek Giuseppe?!- wykrztusiłam.
W istocie, na podłodze leżał potężny wuj, zaplątany w prześcieradło i w Remusa. Mój brat zwinnie wyplątał się z krępującego materiału.
-Puttana!- warknął ze złością wuj.
-Giuseppe, co ty tu wyrabiasz?!- zaskrzeczała ciotka Maddalena.
-Pozwólcie, że wytłumaczę…- zaczął rzeczowym tonem Remus. Stanął na środku. Zauważyłam, nie bez rozbawienia, że całą sytuacją się podświadomie rozkoszował.
-Wuj Giuseppe zamordował swego brata…- tu podniosły się okrzyki protestów i przerażenia- oraz córkę, a także ojca.- dodał głośniej.
-Ojca?! Ojciec umarł ze starości! Co za brednie!- Maddalena wytrzeszczyła oczy- Jak możesz zarzucać mojemu bratu takie rzeczy!
-Remusie, o czym ty mówisz?!- oburzyła się Caterina.
-Posłuchajcie go!- poprosiłam- Zaraz poda nam jakieś dowody!
-Nie będę słuchać takich oszczerstw! Spodziewałam się czegoś innego po gościu z Anglii!- zezłościła się ciocia Anastasia- Mój mąż mordercą?! Śmiechu warte!
-Poczekajcie, wysłuchajmy go!- zawołał nagle Giacinto. Z Remusem wymieniliśmy zdziwione spojrzenia. Giacinto naszym sprzymierzeńcem?!…
Zaległa cisza. Wszyscy wpatrywali się w Remusa wyczekująco, co go lekko speszyło.
-Eee… Od czego by tu zacząć…
-Może od początku?- rzuciłam sarkastycznym szeptem, by go rozluźnić.
-Dobrze, jaki miałby mieć motyw?- zirytowała się Maddalena- Nie miał motywów.
-Och, motyw był!- rzucił nonszalancko Remus, odrzucając szpanersko włosy z oczu- Dziecinnie prosty. Banalny. Odwieczny motyw wielu zbrodni. Pieniądze. A konkretnie majątek pana Luciano Pianta.
Zaległa napięta cisza.
-Może niewielu z was wie, jak wyglądała treść testamentu. Zgadza się?
Milczeli. Remus spojrzał chytrze na leżącego na ziemi wuja Giuseppe, zaplątanego w materiał.
-Ja miałem okazję go odczytać. Spoczywał sobie, jak nigdy nic, w biurku w pokoju Luciano. Znalazłem go wczoraj wieczorem, jak wiele innych interesujących rzeczy.
-Ach, więc grzebiesz w naszych rzeczach?!- zdenerwowała się Anastasia.
-Cel uświęca środki.- stwierdził chłodno Remy- Testament zakładał pierwotnie, że cały majątek przejmie pupilka dziadka Luciano. Mary Ann nieświadomie kiedyś wyznała mi, że to ją kochał najbardziej. Zgadzało się to z testamentem, całe dwieście tysięcy miało trafić na jej eee… konto. Ale Mary Ann zginęła, toteż testament zakładał, że po śmierci Luciano pieniądze przejmie jego najmłodszy syn, Sergio.
-Ja? Zginęłam?- spytałam ze zdziwieniem.
-Tak. Nie bez przyczyny. Zaraz do tego wrócę. Kiedy Giuseppe dowiedział się, że Meg żyje, zaprosił ją tu, by z nią skończyć, a przy okazji ze wszystkimi potencjalnymi spadkobiercami.
W tym z własnym bratem.
Remus począł się przechadzać, by skupić myśli.
-Doskonały moment, plaża. Rodzinka zostaje w domu, nikt się nie pałęta… Wyszli wcześniej, on, Sergio, Giacinto i Margherita. Do przewidzenia było, że wszyscy porozłażą się po krzakach. Wcześniej Giuseppe już wszystko przygotował: radio w krzakach i nagraną ścieżkę dźwiękową. Wystarczyło się zaczaić na brata, który stał na skarpie. Giuseppe przyłożył mu pistolet do ucha tak, by kula nie zrobiła dziury, bo wszystko by się wydało…
-Pistolet? My nie mamy broni!- zakrzyknęła Maddalena.
-No, teraz już nie! Do tego też wrócę.- zniecierpliwił się Remus- Być może Sergio myślał, że Giuseppe żartuje? W każdym razie udało się mu, zastrzelił brata i zrzucił go ze skarpy, na której stał.
-A on go nie zepchnął?- zdziwił się Fabrizio.
-Nie. Powiadomienie z kostnicy o znalezieniu kuli w mózgu to kolejna z tych ciekawych rzeczy, które wczoraj znalazłem. Uciszono kilku ludzi i sprawa nie trafiła w ręce policji.
-Kto uciszył?
-Odpowiedni ludzie. Zaraz o tym powiem. Wracając do wypadku… Wystarczyło nastawić nagranie, które za dwie godziny miało się skończyć, a na końcu taśmy znajdował się krzyk z filmu. Tym samym zapewnił sobie wytłumaczenie. Pistolet włożył do swojej torby, gdy nikt nie patrzył. Po jakimś czasie wszyscy przyszli, oczywiście, Sergio już nie żył.
Giuseppe chciał być pewny, że nikt nie odkryje pistoletu w torbie. Jakoś tak się stało, że Chiarę rozbolała głowa. Giuseppe udawał, że szuka leków, podczas gdy pomysłowo schował broń do wiaderka pod foremki. Żeby jak najszybciej się pozbyć pistoletu, powiedział Chiarze, że pałąk się złamał i ruszył do domu go naprawić.
-Skąd to wszystko wiesz?- szepnęłam z podziwem.
-A stąd, że pałąk się NIE złamał. Oglądałem przez przypadek to wiaderko wczoraj. Nie ma na nim najmniejszej rysy.
-To dlaczego Chiara powiedziała, że jest złamane?- rzekłam podejrzliwie- Sama słyszałam.
Remus uśmiechnął się mściwie.
-Właśnie… Otóż Chiarze dziecinnie łatwo jest wmówić różne rzeczy. Nawet coś, czego nie widzi. A szczególnie łatwo to przychodziło Giuseppe… Była od niego uzależniona, jako jedyny znosił cierpliwie jej fochy, chorobę, przywidzenia… Przychodził do niej w przebraniu ducha, całkiem łatwo w to uwierzyła. Uzależnił ją też środkami, jak to wy mówicie, psychotropowymi… Tyle razy była naćpana, a nikt nawet się nie zorientował.
Zaległa chyba najgorsza cisza.
-Jak to? Jakie środki?- przeraził się Giacinto.
-Chiara sama kiedyś powiedziała, że duch przynosi jej sny i marzenia. Miała tu na myśli urojenia, różne halucynacje. A duchem był, oczywiście, Giuseppe. Silnie ją sobie przyporządkował, był bardzo czuły, za czuły…
Wykrzywił się z obrzydzeniem, jakiego u niego nie znałam.
-To znalazłem u niej głęboko w szafce.- rzucił zgrabnym ruchem opakowanie jakichś pastylek o halucynogennych właściwościach prosto w ręce Giacinto. Tamten obejrzał je i ogarnął go prawdziwy gniew.
-Ty…- wydyszał w stronę Giuseppe.
-Wracając do tematu…- szybko podjął Remus- Poszedł naprawić wyimaginowaną szkodę, po czym wrócił. Rozległ się krzyk, rozbiegliśmy się po krzakach. Margherita jako jedyna wiedziała, co jest grane. Ona doskonale zdawała sobie z tego sprawę, prawdopodobnie była naocznym świadkiem, nie wiem. Niestety, to był jej ojciec, nie potrafiła wydać go innym. Gdy chciała określić zgon, zapewne doskonale wiedziała, że zmarł grubo wcześniej, wcisnęła jednak kit, by nie pogrążać ojca.
Giuseppe poleciał po karetkę, w rzeczywistości jednak poszedł zakopać skrzynkę. Pierwsze morderstwo się udało, spadkobierca odpadł. Pozostała kwestia Margherity, która, nie dość, że wiedziała o jego zbrodni, to do tego była następną kandydatką do majątku. Luciano przecież chciał ułatwić jej żywot i marzenia o studiach.
Rano, pewnego pięknego dnia, Giuseppe wślizgnął się do gabinetu Margherity, gdzie pracowała. Gabinet jest zawiły, zawalony półkami, łatwo się w nim ukryć. Margherita zajęta była pracą i krzątaniem się przy sprzęcie. A wkoło Giuseppe miał tak wiele trucizn, tak wiele dziwnych eliksirów… eee, chciałem powiedzieć, substancji. Wystarczyło wpuścić do jednej z licznych strzykawek trochę, zakradnąć się, gdy córka odeszła daleko i wpuścić jej do rannej kawy środek. Oczywiście, wypiła.
-Przecież mówiłam ci, że wtedy wuj i ciotka rozmawiali w sypialni!- żachnęłam się.
-Rano, około ósmej trzydzieści?- Remus pokręcił głową z politowaniem- Rachunki za telefon też się czasem przydają. Ciocia Anastasia rozmawiała przez telefon, a nie z twoim wujem!
Wiem, bo na jednym z nich tkwi data, godzina i rachunek. To znalazłem już dawno, ale nie zwracałem na to uwagi. Ten rachunek leżał chyba tydzień na widoku!
Bonifacja zaniosła kawę Meg i Marghericie, która zrobiła sobie przerwę od pracy, a Giuseppe wyjechał z ojcem do miasteczka. Oczywiście, wszyscy uznali, że kawę zatruto przed podaniem, i że to Meg była celem, co przez przypadek zapewniło Giuseppe alibi. Przecież nie mógł być wtedy w kuchni, nie? Potem wydało się, że to Chiara wlała skwaśniałego mleka do kawy Meg, czego nie słyszała głucha Bonifacja.
Odetchnął trochę, po czym rozpoczął na nowo:
-Potem miejsce miał atak na Meg. Porządnie ją przestraszył, suwając meblami i prześcieradłem. Kiedy wpadła do wody, postanowił już po raz drugi z nią skończyć.
-Po raz drugi?!- zdziwiłam się.
-Tak, Meg. Pierwszy raz miał miejsce bardzo dawno temu.- Remus pokiwał z powagą- Bo widzicie, wuj Giuseppe przewodzi włoskiej mafii.
-CO?!- wszyscy wrzasnęli zszokowani.
-Stąd ta broń. Stąd lekarz, który nie jest lekarzem, tylko najętym pomocnikiem. Stąd atak na domek, w którym mieszkała Mary Ann Brown z rodzicami w siedemdziesiątym czwartym!
-CO?!- tym razem to ja krzyknęłam. Nie, to niemożliwe… A więc śmierć moich rodziców to była sprawka wuja Giuseppe?! Najął kogoś, by mnie sprzątnęli?! Jak to się wszystko trzyma kupy… Wreszcie się dowiedziałam, kto za tym stoi.
-Taa, nie działał sam. O wiele łatwiej mu było zorganizować trzecie morderstwo z pomocnikiem. Już kilka dni przed nadarzyła się okazja, by nieco osłabić ojca. Przede wszystkim Luciano nie mógł puścić pary z ust. Bonifacja zrobiła któregoś dnia ozorki. Giuseppe zaniósł je ojcu. Najprawdopodobniej wyciął mu jego własny język i zakamuflował w kupce ozorków zwierzęcych. Zauważyłem po prostu, że jeden z ozorków jest zupełnie inny.
Poczułam, że zbiera mi się na wymioty.
-Taka jest moja teza. Z tego, co mi opowiedziała o śmierci dziadka Meg, wywnioskowałem, że warto zajrzeć pod łóżko. Rzeczywiście, na listwach, które tworzyły rusztowanie łóżka, ktoś postawił dyktafon, na którym nagrano słowa wypowiedziane w ostatniej chwili przez Luciano. Miały one również charakter alibi-o wiele wiarygodniej to wyglądało. Nikt nie miał wątpliwości, że Luciano umarł na oczach wszystkich, śmiercią naturalną.
Tymczasem Giuseppe podszedł do ojca. Luciano wyglądał fatalnie od kilku dni, a to za przyczyną rycyny, którą otrzymywał od lekarza. Buteleczkę tego środka znalazłem na szafce. Przeciętnemu człowiekowi bez większej wiedzy kojarzy się ta nazwa z olejem rycynowym, całkiem nieszkodliwym. Ale to dwa różne specyfiki. Nikt więc nie zwróciłby uwagi, jak silną truciznę otrzymywał. Tak więc spuchł i ogólnie nie wyglądał za ciekawo. Jednak Giuseppe musiał się upewnić, że wszyscy zobaczą śmierć Luciano. Podszedł doń, dyskretnie sięgnął pod łóżko, włączył dyktafon i przytknął ucho do ust-by nikt nie widział, że Luciano nie porusza ustami przy wypowiadaniu kwestii. Musiał się nieźle nachylić. Tak głęboko, że z łatwością wbił strzykawkę z natychmiastowo paraliżującą dawką trucizny w materac, a potem w plecy ojca. Miał już dość czekania, aż rycyna wykończy ojca. Strzykawkę znalazłem wbitą bez zmian w materac. Obydwie rzeczy podrzucił pomocnik, ale, biedaczek, zapomniał sprzątnąć…
-To wszystko jest takie zawiłe…- Giacinto westchnął.
-Tak, to prawda.- przyznał Remus- Dla mnie długo było. Do czasu, aż nie znaleźliśmy z Meg liściku. Ktoś napisał tam sformułowanie „Lepiej uważaj na twojego brata, on nie jest bezpieczny”. Rozmówca odebrał to tak, jak każdy przeciętny czytelnik. Jednak słowa można odebrać opacznie, mogły oznaczać, że to brat jest niebezpieczny, nie ktoś dla niego. Wtedy nawiedziły mnie podejrzenia. Jakoś wkrótce potem pogłębiły się wraz z atakiem na Giuseppe. Rzecz jasna, wszystko było jedynie atrapą, ataku nie było.
-Przecież widzieliśmy, jak krwawił!- oburzyła się Anastasia.
-Bo krwawił naprawdę. Ale to wszystko było jedynie przedstawieniem. Kiedy wypadek się wydarzył zaskoczyło mnie, że nie usłyszałem plusku do wody. Przecież człowiek jest taki ciężki! Poza tym zdziwiła mnie kolejność wydanych odgłosów. Najpierw strzał, potem trzask, a potem „pomocy”. Chyba „pomocy” powinno pójść na sam początek, no nie? Wtedy, kiedy się przestraszył widokiem obcego, którego, rzecz jasna, nie było. Przeciętny człowiek wydarłby się głupi, jakby nagle, niespodziewanie stanął we własnym domu twarzą w twarz z uzbrojonym i zamaskowanym typkiem.
Kolejną poszlakę odkryłem, gdy stół się rozsypał. Było to podejrzane. Próbowałem go złożyć, ale brakowało śrubki. Znalazłem ją daleko pod szafką, bezładnie rzuconą. Na czubku została okrwawiona. I już wiedziałem, jak wyglądał rzekomy atak: Giuseppe najpierw zranił się głęboko wyciągniętą ze stolika śrubą, rzucił ją gdzieś, po czym wystrzelił w okno. Nie rozprysło się w drobny mak za pierwszym razem, toteż cisnął pistoletem w szybę. Rzecz jasna, podziałało. Rozległ się trzask pękającej szyby, ale pistolet nie wywołał plusku w rzece, w końcu był za lekki. Być może wcale do niej nie wpadł? By być pewnym, że zleci się pół domu, wrzasnął po namyśle „pomocy”.
I ostatnia rzecz: skąd wiem o mafii i o tym, że dziś miał zamiar pozbyć się Mary Ann? Z licznych notatek, które ukrył pod obluzowaną deską swej garderoby.
Uśmiechnął się szeroko. Zaległa dziwna cisza, którą przerwało warknięcie wuja:
-Mogłem przewidzieć, że taki wścibski bachor coś namąci!
-Jejku, Remusie! Jesteś niezwykle inteligentny i spostrzegawczy!- pokręciła głową ciotka Maddalena z niedowierzającym zachwytem. Nikt nic nie mówił, zamurowało wszystkich, poza mną:
-Widzisz, wuju?- rzekłam chłodno- Trzeba było potraktować moją radę serio: Z Remusem nie ma żartów, jego umysł jest dla nas za mądry!
Giuseppe zgrzytnął zębami. Wszyscy byli w tak ciężkim szoku, że nic nie mówili. Giacinto poleciał za to natychmiast po policję.
-Ja w to nie wierzę.- rzekła Caterina- Tato, to nie prawda, nie? Nikogo nie zabiłeś…
-Giuseppe, powiedz coś!- poprosiła ze łzami w oczach ciocia Anastasia- Broń swego honoru! Powiedz, że to, co on powiedział, jest bujdą!
Giuseppe nic nie rzekł na początku.
-Gdyby nie ten dzieciak, wkrótce bylibyśmy jedynymi spadkobiercami, żono! Nie gnietlibyśmy się w jednym domu z darmozjadami, kupilibyśmy własną willę we Francji, a potem…
-Giuseppe, nie wierzę… Nie poznaję cię! Co się z tobą stało?!- ciocia Anastasia rozpłakała się na dobre. Maddalena podtrzymała ją wielkim ramieniem.
Policja zjawiła się kilkanaście chwil potem. Aresztowano Giuseppe przy ogólnym jęku i rozgardiaszu, wzięto Remusa na spytki.
Całą noc nikt w wielkiej willi nie zmrużył oka. Nikt nawet nie próbował. Bonifacja zrobiła wszystkim duże latte z pianą. Każdy niezmiernie się tym przejął. Jedynie Caterina, Eustachio i ciocia Anastasia zamknęli się w pokojach, by spędzić kilka chwil samotności.
Następnego dnia słońce oświetliło cichą willę, ukrytą w koronach śródziemnomorskich drzew. Śniadanie było jakieś ciche, ale czułam, że w tej ciszy jest spokój. Znikło napięcie ostatnich kilku tygodni.
-Chcecie, bym was podwiózł na stację, prawda, Mary Ann?- zagadnął dziwnie nieśmiało Giacinto- A może poczekamy z tym jeszcze kilka dni?
-Nie, myślę, że już na nas najwyższa pora.- uśmiechnęłam się delikatnie- Teraz możemy już odjechać. I tak…- spuściłam wzrok- I tak za dużo namieszaliśmy.
-Ależ chyba wręcz przeciwnie.- pokręciła głową Maddalena z uśmiechem.- Pomogliście wyjaśnić tak wiele… Co prawda, moja bratowa i jej dzieci jeszcze długo nie będą mogły się pozbierać…- zerknęła na puste miejsca przy stole- Ale dziękujemy, że zdemaskowaliście prawdziwe oblicze Giuseppe. Tak widocznie miało być…
-Przykro mi.- spuściłam wzrok.
-Uratowaliście moje życie. Gdyby nie wy, zapewne wkrótce pozbyłby się mnie także. Dziękuję, dzieci.- jej uśmiech był taki ciepły i kochany…
-Wszyscy żeście się spisali!- uśmiechnął się Giacinto, czochrając włosy synowi.
-Tato…- burknął Fabrizio.
-To co, pakujecie się? Na pewno już się zbieracie?
-Tak, już postanowiliśmy. Remus…
Kiwnęłam na niego, po czym wstaliśmy od stołu, by udać się do kufrów w sypialniach.
Westchnęłam, pakując wszystko. Te półtora miesiąca tak szybko minęły… Nie mogłam uwierzyć, że za dwa tygodnie ponownie wrócimy do Hogwartu, by przygotowywać się do owutemów. Rabastana ze mną nie będzie, chlip!
Wkrótce wytaszczyliśmy rzeczy na podjazd. Giacinto spakował wszystko do Cadillaca, a Maddalena ryknęła na cały regulator, że wszyscy mają się zebrać, bo będzie pożegnanie.
-Fajnie było cię poznać!- Fabrizio uściskał Remusowi dłoń, po czym mnie przytulił, nieco skrępowany.
-Chodźcie tu, no!- zachlipała ciotka Maddalena, przygarniając nas do swych potężnych kształtów- Tylko pamiętajcie o ciepłych swetrach, jak wjedziecie w Alpy!
-Dobrze, ciociu.- rzekliśmy naraz, Remus nawet po włosku.
-A ta jak zwykle biedzi…- prychnął Giacinto, ładując się do samochodu.
Zerknęłam z nostalgią na domek. Nie wiem, czy tu powrócę…
Przez dębowe drzwi przebiegli Anastasia, Caterina i Eustachio.
-Siema!- rzucił zaczerwieniony chłopak do swoich trampek i uścisnął nam końce palców.
Zauważyłam, że Caterina i ciocia mają zaczerwienione oczy.
-Dziękuję, Remusie.- rzekła ta ostatnia- Za to, że pozwoliłeś mi przejrzeć na oczy.
Remus kiwnął porozumiewawczo.
-Pa pa, Meggie!- Caterinie puściły nerwy i zaczęła ronić łzy. Przytuliła mnie mocno. Odwzajemniłam uścisk.
-Trzymaj się.- szepnęłam w jej ucho.
-Postaram się…
-Żegnaj, kochanie.- ciocia mocno mnie objęła- Pisz do nas, co? Bardzo się cieszę, że przeżyłaś atak tamtej włoskiej mafii trzy lata temu… Bądź szczęśliwa z Rabastanem do końca swojego życia. Jeżeli go kochasz, nie pozwól, by los ci go zabrał.
Uśmiechnęłam się w odpowiedzi promiennie.
-Żegnaj Remusie…- Caterina objęła go nieco nieśmiało- To mój adres. Napiszesz?
Kiwnął głową, uśmiechając się lekko. Caterina po chwili wahania cmoknęła go w policzek, a Remus spiekł obciachowego raka. Zachichotaliśmy.
-Ładujcie się!- zawołał Giacinto z auta.
-Choć, Remusie.- złapałam go za kołnierz i pociągnęłam. Był nieco rozkojarzony- Casanova…
-Jaki Casanova?- obruszył się, gdy wsiedliśmy.
-Najpierw Jo, teraz Caterina… Opanuj się, jedna w zupełności ci wystarczy!
-No co ty!- parsknął- Ja?! Ja mam się marnować dla jednej dziewczyny?! Nie, lubię uszczęśliwiać jak największą liczbę ludzi, dziecinko!
-Nie mów do mnie tak…- rzekłam ze znużeniem- Mówisz, jak Black.
Remus się przymknął.
No i opuszczaliśmy to miejsce… Wyjrzałam za okno, by uchwycić ostatnie obrazy tego pięknego, starego domu. W jednym oknie na piętrze stała Chiara i przyglądała nam się z grobową miną. Jej szara, chora cera dziwacznie współgrała z ciemnym pomieszczeniem, które za nią majaczyło. Po chwili jej małe wargi rozciągnęły się w ohydnym uśmiechu złośliwej lubości i wytrzeszczyła jednocześnie oczy. Twarz zmieniła się i straciła dziecięcą niewinność, wyglądała straszliwie.
Wzdrygnęłam się i z powrotem opadłam na siedzenie.
-I wracamy do Anglii…- uśmiechnął się Remus- Przed nami kilkanaście godzin podróży, wiesz?
-Ehe…
Jak wiele się zmieniło. Teraz już znalazłam odpowiedź na dręczące mnie pytanie. Wuj Giuseppe zesłał mafię na nasz dom. To był szok. Wuj był chyba ostatnią osobą, którą mogłabym podejrzewać. W ogóle nie brałam go pod uwagę, gdy myślałam o morderstwie. Z góry go wykluczałam. Taki ciepły, opiekuńczy, wesoły… Z nim czułam się bezpiecznie, radośnie. Kochał swą rodzinę. A przynajmniej tak to wyglądało. Jejku, jak dobrze, że możemy już wracać do Anglii!…
Poczułam jednak dziwaczną nostalgię, gdy pożegnaliśmy się z Giacinto i wsiedliśmy do pociągu, by wyruszyć do ojczyzny.
***
-Mary Ann! Na dół!!!- usłyszałam wrzask mamy. Och, co za życie… Ciekawe, co znowu przeskrobałam.
Wyszłam więc z mojego ślicznego pokoju, otworzyłam klapę w podłodze i zeszłam spiralnymi schodami za regał, który uchyliłam pchnięciem ręki. Następnie skierowałam kroki do kuchni, gdzie prawdopodobnie siedzieli rodzice.
Jednak tam ich nie było. Zapewne są w salonie…
Przekroczyłam próg salonu, tego w ciemnozłotych barwach. Rzeczywiście, przy okrągłym, jasnym stole siedziała cała rodzina, łącznie z moim bratem.
-Coś się stało?- spytałam.
-Usiądź, córeczko i napij się z nami herbaty.- zaproponowała mama, wskazując na pusty fotel. Ciekawe, o co im chodzi…
Gdy już spoczęłam i nalałam sobie herbaty do porcelany, rodzice wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Remus spojrzał na mnie pytająco. Chyba również nie wiedział, co się stało.
-Hmm, sprawa, którą chcemy poruszyć jest nieco…- zaczęła kulawo mama, bawiąc się bezwiednie jednym z licznych rudych loczków. Spojrzała na ojca, prosząc niemo o pomoc.
-Więc, jesteście już dorośli.- przejął inicjatywę tata- Możecie czarować i tak dalej…
-Ale nie wiemy nic o waszych planach na przyszłość.- wtrąciła matka.
Ja i Remus wymieniliśmy spojrzenia. A więc o to chodzi…
-Chcę być aurorem, mamo.- mruknęłam- Remus też by chciał…
-Nie, nie chodzi mi o to!- zmieszała się mama- Kariery zostawmy w spokoju, czy dobre, czy złe. Nam chodzi o wasze życie prywatne. O założenie rodziny…
-Remus i tak nie powinien tego robić, prawda, synu?- ojciec posłał mu wymowne spojrzenie, a Remus skulił się mimowolnie i skinął. Ja wiedziałam, że bardzo chciał mieć kiedyś dzieci i żonę, a nie mógł, bo był wilkołakiem… Ogromnie mi go żal!- Więc chodzi nam bardziej o ciebie, Mary Ann. Masz kogoś?
-Eee…- co robić?! Jak im powiem, że jestem zaręczona z Rabastanem Lestrange, to mnie wydziedziczą i będzie awantura…
-Wspaniale!- ucieszyła się mama- A więc znaczy, że jeszcze o tym nie myślałaś?
Milczałam, zastanawiając się, co powiedzieć.
-A po co chcecie to wiedzieć?- zainteresował się Remus.
Rodzice znowu się zmieszali. Chyba chcieli mi powiedzieć coś nie do końca wygodnego…
Zapadła niezręczna cisza.
-Wiesz kochanie, co to są Tradycyjne Czarodziejskie Śluby Czystej Krwi?
Ostrożnie przytaknęłam.
-No właśnie. A my jesteśmy ze szlacheckiego rodu, co prawda nieco podupadłego, ale zawsze…
-Kiedyś myśleliśmy, że uda nam się odzyskać świetność naszej rodziny, ale tak się nie stało. Możliwe by to było chyba jedynie przez otrzymanie Orderu Merlina, gdyby któreś z nas przysłużyło się Ministerstwu. Albo przez małżeństwo któregoś z was z kimś o bardzo wysokim statusie społecznym.
Remus spojrzał na mnie z lekkim przerażeniem. Wytrzeszczyłam oczy.
-Oczywiście, nie mieliśmy zamiaru cię do niczego zmuszać, słonko!- zaśmiał się tata, widząc moją minę.
-Ale przyszedł do nas pod waszą nieobecność list z pewną propozycją… Pewna bajecznie bogata osoba wysłała do nas pytanie, czy nie wydalibyśmy ciebie za któregoś z jej synów. To połączyłoby nasze rody, odzyskalibyśmy dobre imię, a ty miałabyś męża. Czyż to nie cudowne?
Zaschło mi w gardle. Ojej, to brzmi przerażająco. Nie mogę być z tym kimś, przecież kocham kogoś innego! Małżeństwo dla pieniędzy?! Nie poznaję własnych rodziców, o rany… Chociaż... Przecież Rabastan miał wysłać do nich list! Jeju, co za ulga, to tylko Rabastan ze swoją propozycją.
Lecz coś kliknęło mi w mózgu. Przecież by mi o tym napisał! Nie podoba mi się to, może lepiej udawać, że nic o tym nie wiem...
-Właściwie…- zaczęłam, nie wiedząc, co odpowiedzieć.- Mamo, tato, czy muszę?...
Rodzicom zrzedły miny.
-Kochanie, przecież to rewelacyjna okazja! Całe życie ledwo wiążemy koniec z końcem, teraz nareszcie mielibyśmy nieco więcej ulgi! Posag, który wniósłby ten chłopak do waszego małżeństwa, jest niesamowicie bogaty!- obruszył się ojciec.
-A jeśli nie przypadłabym mu do gustu? I by mnie zdradzał, czy coś…- próbowałam jakoś to ratować, czując coraz większą panikę.
-O to się nie martw, jesteś przecież taka śliczna!- rzekła natychmiast słodkim głosikiem matka. Pokręciłam głową przecząco, czując narastającą złość.
-Mamo, nie pleć bzdur! A co ze mną? Nie pomyśleliście o mnie?! Ja też mam swoje uczucia!- zawołałam, zirytowana.
-Mary Ann, od ciebie zależy dobro całej naszej rodziny!- zdenerwował się ojciec- Wiesz, co mi ostatnio przysłali z Ministerstwa?! Groźbę, że jeżeli nie uregulujemy do końca przyszłego roku wszystkich zaległości w Gringotcie, to zabiorą nam dom! Jedyny skarb po przodkach, pełen wspomnień i pamiątek rodzinnych… Tu są groby naszych rodzin, na tym terenie! A my wylądujemy gdzieś pod mostem w Londynie, jak tysiące biednych i bezdomnych! Podoba ci się ta opcja?!
Jęknęłam z rozpaczą.
-Proszę was, czemu akurat ja?!- łzy stanęły mi w oczach.
-Kochanie, pomyśl o Remusie.- szepnęła mama- Co z nim zrobimy, gdy wylądujemy na ulicy? Nie będzie można go zamknąć w szopce za domem, jak teraz… Zabiją go, po prostu. By uniknąć zagrożenia.
Wszyscy wpatrywali się we mnie w milczeniu. Boże, to jest jakiś zły sen…
Upłynęło pół minuty, zanim wydobyłam z siebie głos.
-Dobrze.- przełknęłam ślinę i łzy- Dla Remusa…
Rodzice nieco rozpromienili się. Zaległa cisza.
-A kim są kandydaci?- spytałam, starając się, by zabrzmiało to spokojnie.
W Hogwarcie było kilkanaście osób ze szlacheckich rodzin. Pomyślmy…
James. No, to już byłby najlepszy wybór, James jest moim przyjacielem. Ale on kocha Lily, nie bylibyśmy szczęśliwi razem. Poza tym jest jedynakiem, a mowa była o synach.
W Slytherinie są jeszcze Lestrange’owie. Ich jest kilku. Oj, niedobrze… Byłoby pięknie, jakby chodziło o Rabastana, ale jest jeszcze Rudolfus. W ogóle w Slytherinie jest największe w szkole skupisko braci arystokratów. Super, ech!...
Lucjusz Malfoy. Co prawda skończył już szkołę dawno temu. I był już zaręczony z Narcyzą Black. Odpada, na szczęście.
Och, Narcyza Black… No tak, zapomniałam jeszcze o całej barwnej plejadzie Blacków…
A jeżeli ci synowie są grubo ode mnie starsi? Makabra… No, ale to i tak lepiej, niż gdybym miała wylądować, powiedzmy, z Blackiem…
-W swym liście Walburga wymieniła dwa imiona. Są to…
-Walburga?- uśmiechnął się lekko tata- To już jesteście na ty?
Mama uśmiechnęła się z wyższością.
-Walburga?- spytałam- Kto to?
Remus przyklasnął, gdy go olśniło.
-Mama Syriusza!- ucieszył się.
Żołądek zjechał mi do jelit, w mózgu zabrakło tlenu. CO?!... To… NIEMOŻLIWE, co za pech!...
-Nie.- wykrztusiłam.
-Co: nie?- zmarszczył brwi tata.
Jeżeli nie wyjdę za Syriusza, to Remus zginie… To okrutne! Chwila, jest jeszcze Regulus… Uff, co za ulga…
-Imiona synów: Syriusz i Regulus.- powiedziała mama, dokańczając przerwaną myśl.
-Dobra. To ja wybieram Regulusa, możesz jej przesłać odpowiedź.
-CO?!- tym razem krzyknęła cała moja rodzina. Czego się spodziewali?
-No co? I tak zawężony wybór, to chociaż pozwólcie wybrać tego, z kim będę.
-Ale…- Remus wytrzeszczył oczy- Meg, a co z Łapą?
-Nic z Łapą!- zezłościłam się- Czy choć przez chwilę łudziłeś się, że wyjdę za Syriusza Blacka? Nic z tego!
-Ależ kochanie!- oburzył się ojciec- Bądź rozsądna! Regulus jest młodszy i to jeszcze dziecko! Poza tym jest ze Slytherinu! Czy nie lepiej ci wybrać Syriusza? To taki inteligentny i odważny chłopak!
-Syriusza już znamy i to całkiem dobrze!- dodała mama- Uratował cię dwa lata temu i nie tylko, pamiętasz? Poza tym jest taki przystojny! W sam raz dla ciebie, dziecko!
-Jeśli chcecie się nad nim rozpływać, to załóżcie jego fanklub. Nie wyjdę za niego! Jest zarozumiałym palantem i egoistą. Nikt mnie tak nie wkurza na tym ziemskim padole, jak on!
Chcecie, żebym dostała nerwicy?! Prędzej wyjdę za Sami-Wiecie-Kogo niż za tego imbecyla!
-Mary Ann!- zdenerwował się ojciec- Nie pozwolę, by w mojej rodzinie znalazł się Regulus Black! Nie lubimy Blacków, ale Syriusz jest inny, więc dlatego się na to godzimy! To doskonała okazja by odzyskać honor w bezbolesny sposób!
-W bezbolesny sposób?!- krzyknęłam- Bezbolesny dla kogo?! Jak możecie być tacy bezduszni?!?! Po tym co sami przeszliście w młodości?!?!?!
-Mary Ann!- krzyknęła ostrzegawczo matka.- Bez dyskusji!!!
Wstałam. Nie zniosę tego dłużej, do cholery!
Rzuciłam filiżanką o dywan, gdzie rozbiła się w drobny mak. Herbata wsiąkła w wełnę.
Popędziłam do swego pokoju, roniąc łzy złości.
„Musimy się spotkać jutro. Na Pokątnej. O jedenastej, w Kotle. Nie przyjmuję odmowy”
Napisałam tekst dwa razy i wysłałam sowę Remusa. Jeden świstek dla Lily, jeden dla Severusa z dopiskiem „trzydzieści„ po podanej godzinie. Ciekawe, co oni mi powiedzą…
Siedziałam przy biurku, roniąc łzy i ukrywając twarz w dłoniach. To jest po prostu chore. Chore.
Zatęskniłam nagle całym sercem za moimi rodzicami. Oni mnie nigdy nie zostawili! I nie zrobiliby mi takiego świństwa! Ich zawsze bardziej kochałam. Cholerny wuj Giuseppe…
Skoro mam za kogoś wychodzić z przymusu-jestem w stanie JAKOŚ to znieść. Ale powinni mi dać prawo wyboru, skoro i tak mi już spaprali żywot!
Nie mogę w to uwierzyć. Mam wyjść za Syriusza Blacka. Za kogoś, za kogo NIGDY nie wyszłabym z własnej woli. Jest moim największym wrogiem. Nie dam się, wyjdę za Regulusa. I co ja powiem Rabastanowi?...
Skuliłam się na łóżku, płacząc w poduszkę. Usnąć… Usnąć, to może się obudzę i to będzie tylko zły sen…
HA HA!
Ekhym, a tak apropos, to nie wiem, czy dodam notkę za dwa tygodnie. Może mi się to nie udać. Niemniej, zajrzyjcie tu za dwa tygodnie, może dodam.
54. Tożsamość ducha Dodała Mary Ann Lupin Sobota, 15 Maja, 2010, 12:34
-Mary Ann, Caterina, Fabrizio, chodźcie. Z nim jest coraz gorzej. To chyba koniec.
Wilgotny głos wuja Giuseppe wyrwał mnie z zamyślenia. Jego potężne brzuszysko tylko mignęło w futrynie i już wyszedł z bawialni. Wymieniliśmy zatrwożone spojrzenia i potruchtaliśmy za wujem, zostawiając Remusa samego.
Dziadek Luciano leżał na swym łożu. Miał napuchnięte wargi i małżowinę uszną. Wyglądał, jakby nie żył. Poruszał nieznacznie ustami, jak ryba bez wody. Był chyba sparaliżowany.
Łzy napłynęły mi do oczu.
Cała rodzina zgromadziła się przed łóżkiem. Nad Luciano stał lekarz i przypatrywał mu się uważnie. Luciano toczył wytrzeszczonymi oczyma po pomieszczeniu.
-Już idę, tato.- wuj Giuseppe zbliżył się ku ojcu, lawirując ostrożnie ze swym brzuchem między zgromadzonymi. Pochylił się nad twarzą taty, jego długie, czarne, lekko siwe włosy, opadły aż na jego twarz.
-Co mówisz?- zapytał donośnie, prawie przykładając ucho do ust ojca. Luciano westchnął chrapliwie. A potem rozległ się bardzo ochrypły szept, przeciągający sylaby.
-Odchodzę. Żegnajcie, dzieci. Dziękuję za waszą troskę i opiekę…
Luciano wytrzeszczył nagle oczy i jęknął niewyraźnie.
-Majątek otrzymają Giuseppe i Maddalena. To chyba najsprawiedliwszy podział…
Łzy spłynęły po moich policzkach. Biedny dziadek! On się tak męczy!…
Luciano znieruchomiał. Ciotka Maddalena jak zwykle wpadła w prawdziwy lament. Zakryłam twarz dłońmi. Ogarnął mnie przedziwny żal. Od kilku dni każdy spodziewał się śmierci Luciano, ale i tak wszyscy byli w szoku.
Caterina wsparła głowę na moim ramieniu.
-Dopełnię formalności związanych ze zgonem.- usłyszałam, jakby przez mgłę, głos lekarza prywatnego- Już od kilku dni straciłem nadzieję dla pańskiego ojca…
Wszyscy wyszli z pokoju, szlochając. Byli dziwnie spokojni, jak na fakt, że umarła głowa rodziny. Przyjęli to w miarę dobrze.
Tym razem pogrzeb był dość skromny. Przyjechało kilkoro znajomych, a nas, młodzież, zagoniono do roboty, albo kazano nie pałętać się pod nogami, gdyż tym razem mieliśmy do czynienia z emerytami i rencistami.
Ja wróciłam do mojego pokoju, nie mogąc znieść tłumu starych dziadków, z których część w ogóle nie pamiętała, co tu robi, a część poruszała się na wózkach, w znacznej mierze blokujących ruch korytarzowy.
Ledwo zasiadłam do listu, który miałam zamiar wysłać do Jamesa, gdy wszedł Remus. Westchnął ciężko i kopnął bezwiednie mój kufer.
-Co jest?- wstałam od biurka i sfrustrowana runęłam na łóżko. Zerknęłam na brata wyczekująco znad ramienia. Wzruszył jedynie ramionami i usiadł za biurkiem na moim wcześniejszym miejscu.
-Chciałabym wrócić do domu…
-A ja nie. Nie mogę. Musimy określić, co tu się wyrabia.- oznajmił hardo i kopnął ścianę za biurkiem- W Anglii nie ma nic do roboty.
-Ależ Remusie! Przecież istnieje ryzyko, że w ogóle do niej nie wrócisz!
-Nie możemy się poddać.- Remus bawił się bezwiednie zakrętką od atramentu- Ten psychopata by z nami wygrał.
-A co myślisz o duchu? Chiara, jak się okazuje, nie tylko widzi urojenia jej chorej głowy.
Remus skrzywił się z niesmakiem.
-Nauczyłem się, że duchy wyglądają zupełnie inaczej. Ich zachowanie różni się od opisanego przez ciebie. To bardzo… mugolskie podejście do kwestii duchów.
-Uważasz, że mam mugolskie podejście?- warknęłam. Zakrętka spadła i potoczyła się pod biurko. Remus, by zyskać na czasie, zanurkował po nią.
-Nie ty, tylko ten kto za tym stoi.- rozległo się.
-Słucham? Wiem, co widziałam. Krzesło i łóżko chodziły, prześcieradło jeździło po ziemi… Nie wyobrażam sobie, by bez magii ktoś coś podobnego odwalił.
-Ludzie są bardzo pomysłowi, wbrew pozorom…
Remus z jakiegoś powodu zamarł pod tym biurkiem. Rozległy się stukoty.
-Co ty tam kombinujesz?- zapytałam ze zdziwieniem.
Remus wyczołgał się z dziwnym spokojem spod mebla. W jednej ręce trzymał zakrętkę, w drugiej długą laskę, zakończoną okrągłą kulką, by wygodniej było z niej korzystać.
-Co to?
-Hmm, no właśnie… Kulka sterczała spomiędzy szpar, pod samą ścianą. Zauważyłabyś ją?
Pokręciłam przecząco głową.
-Pociągnąłem i oto co mam.- obrócił laskę w dłoniach.
-A na co ona tam sterczała?- zmarszczyłam brwi.
Remus nie od razu odpowiedział. A potem zagadnął:
-Masz wyjątkowo szerokie te szpary pomiędzy deskami w podłodze, nie?
-Taki urok.- wzruszyłam ramionami, głowiąc się, na co mu to jest potrzebne.
-A pod twoim pokojem jest piwnica…- Remus upuścił laskę na ziemię, gdzie wydała śmieszny klekot, po czym dopadł do krzesła i przewrócił je, oglądając jego nogi od spodu.
-Eee, Remus?
-Poczekaj tu…- postawił krzesło pieczołowicie na nogi i wypadł z sypialni, pozostawiając mnie w lekkim oszołomieniu na łóżku. O co mu chodzi?
Pode mną rozległ się jakieś szurania. Widać Remus grasował po piwnicy. Wkrótce potem zaczął kręcić się dokładnie pod biurkiem, wydając dziwaczne odgłosy szurania i brzęczenia stali. Na krótko zaległa cisza, a potem…
Krzesło poczęło jeździć dokładnie w ten sam sposób, co kilka dni wcześniej w tą pamiętną noc.
Podbiegłam do niego z przerażeniem.
-Meggie, złaź do spiżarki!- rozległo się spode mnie.
Wypadłam z pokoju i poleciałam korytarzem w przeciwną stronę. Podbiegłam do sąsiednich drzwi. Mieściła się tam malutka komórka zaledwie na dwie osoby, a w podłodze sterczała klapa. Była otwarta, jako że Remus zlazł na dół.
Idąc za jego przykładem znalazłam się wkrótce na samym dole. Piwnica miała bardzo niski strop, była duża i zagracona. Mętne światło słabej żarówki prawie wcale jej nie oświetlało, pachniało stęchlizną i wilgocią. Czułam się, jak w szybie kopalni.
Podbiegłam do mojego brata. Trzymał w ręku jakąś starą rurę, zakończoną dziwnym gwintem.
-Popatrz sobie, jakie sztuczki stosuje ten twój duch…- parsknął z politowaniem, wetknął rurę pomiędzy szpary w podłodze mojej sypialni- Na spodzie nóg krzesła znajdują się wgłębienia. Gwint z łatwością w nie wchodzi.
Krzesło znowu zaczęło jeździć w tę i nazad, gdy poruszał żelastwem.
-A oto rusztowanie dla łóżka…- wskazał długi pręt o wygiętych do góry końcach i podobnych gwintach. Narzędzie stało pod jedną ze ścian- Wystarczyło wetknąć pod przednie nogi loża. Przed twoim przyjazdem ktoś wywiercił dziury w nogach mebli. Laska natomiast służyła jako szkielet na tamto prześcieradło. Pomysłowe, nie? Wystarczyło wyjechać nią na środek pokoju a po wszystkim schować pod biurko.
Rozejrzał się w skupieniu, rozmyślając nad czymś usilnie. Podszedł do jakiejś skrzynki na ścianie. Otworzył ją i dokonał generalnych oględzin.
-A to, jak się nie mylę, główny zawór całej wody w domu. Można wyłączyć wszystkie krany…- tu udał, że przekręca wajchę w dół- Lub otworzyć wszystkie blokady. Woda pójdzie każdym kranem, bez odkręcania kurka.- przekręcił niewidzialną wajchę do samej góry.- Nieźle to obmyślił, jak usłyszał, że z przerażenia wylądowałaś w wannie. Że też dałaś się nabrać…
-Nie myślałam racjonalnie! Była noc, a ja właśnie śniłam koszmarny sen!- prychnęłam.
-Na to liczył napastnik. Że podziała na twoją wyobraźnię. Mary Ann, on chce cię nastraszyć…
Zabrzmiało to dziwnie złowrogo w jego czujnym tonie.
-Przypuszczam, że w bardzo podobny sposób dana osoba manipuluje chorą Chiarą…- szepnął. Przełknęłam ślinę.
-I co teraz będzie? Chcą nas stąd wykurzyć…
-Chodźmy na górę. Nie podoba mi się to miejsce…- mruknął. Zwalczając przerażenie, wspięłam się po schodach na sam szczyt. Remus kroczył za mną.
Dlaczego akurat mnie? Czyż spontaniczna próba utopienia uciążliwej Mary Ann Lupin w wannie nie była paradoksalnie zamierzona? Może komuś przeszkadzam, chcą się mnie pozbyć…
-A co wyście tam robili?!- Giacinto podskoczył z przerażeniem, gdy wyszliśmy z drzwi od piwnicy. Upuścił cały plik kartek i dokumentów, które malowniczo rozsypały się po całym korytarzu.
-Ekhym…- Remus speszył się nieco, po czym ukląkł, by pozagarniać papiery.
-Nie powinniście tam schodzić, to niebezpieczne!- fuknął Giacinto, także zagarniając dokumenty- Tam jest tablica rozdzielcza prądu i w ogóle… Różne dziwne rzeczy.
Stałam nad nimi i obserwowałam niby mimochodem bacznie treść kartek. W większości nie była jakaś specjalnie znacząca-rachunki, listy i tym podobne.
Kątem oka dostrzegłam jednak, że Remusowi zadrżała ręka, gdy przesunął ją na krótkim liściku. Momentalnie wyczułam, co chodzi mu po głowie. Rzecz w tym, by Giacinto się nie skapnął…
-Jak ciotka radzi sobie po stracie ojca?- palnęłam pierwszą lepszą rzecz. Ku mojej uldze Giacinto uniósł głowę w moją stronę.
-Wciąż bardzo rozpacza.- urwał cierpko. Dostrzegłam, że Remus bezbłędnie wykorzystał sytuację i błyskawicznie zmiął liścik, po czym schował do kieszeni sztruksowych spodni.
-To musi być dla niej ciężkie…- westchnęłam flegmatycznie. Giacinto nie podjął wątku i począł znowu zbierać kartki.
Gdy już mu pomogliśmy, odszedł prędko. Remus odczekał jakiś czas i wyciągnął zmiętolony liścik.
-To jakiś dialog. Poznajesz pismo choć jednej z tych osób?- podał mi znalezisko.
-Nie… Ale kto i dlaczego pisał taki dialog?
-Nie wiem.- Remus wzruszył ramionami- Może nie chciał, by sens tych słów dotarł do uszu osób niepożądanych… Daj, to przeczytam… Osoba A: „Boję się.”, osoba B: „Ty to jak zawsze…”. Osoba A: „Mówię poważnie. Ktoś otruł Margheritę, teraz przyjdzie kolej na nas!”. Osoba B: „Nie przyjdzie, jeżeli się nie napatoczymy. Lepiej uważaj na twojego brata, on nie jest bezpieczny.”, osoba A: „Jeszcze o tym pogadamy. Myślisz, że Giuseppe jest w niebezpieczeństwie?”, osoba B: „Czy ty” i tu ten ktoś urwał z jakiegoś powodu. Co to może oznaczać?
-Nie wiem.- wzdrygnęłam się, ponownie doświadczając okropnego uczucia, że ktoś mnie obserwuje. Korytarz jednak był pusty, a przynajmniej tak mi się wydawało. Nagle z góry dał się słyszeć masakryczny skowyt dziecka i głośne tupanie. Chiara przeżywała jeden ze swoich ataków wściekłości. Zachowywała się wtedy, jakby opętały ją demony, czy coś takiego. Ja i Remus wpatrzyliśmy się w sufit w zamyśleniu, a potem naraz przenieśliśmy wzrok na siebie.
-Wiem tylko, że wuj Giuseppe jest w niebezpieczeństwie. Musimy coś z tym zrobić, zanim i on nie skończy w piachu.
Remus nic nie odpowiedział, lecz jedynie spuścił wzrok na enigmatyczny list, myśląc zawzięcie.
***
„Kochany Severusie!
Dziękuję za Twoją troskę. Szkoda, że wakacje spędzasz w Anglii w tej Twojej dzielnicy-z tego, co mi pisałeś, niezbyt ciekawie to wygląda.
Ja na nudę nie narzekam, wręcz przeciwnie. Sam wiesz, co się u mnie dzieje.
Odkryliśmy, że nie o mnie chodziło mordercy, lecz o Margheritę. Została bowiem otruta grubo przed swoją śmiercią. Nic, niestety, poza tym faktem nie udało nam się ustalić.
Kolejną nowością jest śmierć dziadka Luciano. On chyba naprawdę zmarł śmiercią naturalną. Przynajmniej tak to wyglądało, ale kto może być tego pewny, skoro po domu grasuje jakiś psychopata? Już nie wiem, kogo podejrzewać. Czasem przychodzi mi do głowy, że to może ja, we śnie, lub w jakimś transie…
Ostatnio morderca zaatakował także mnie, zrobił to pod przykrywką jakiegoś wyimaginowanego ducha. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak się bałam! To było w nocy, meble się ruszały, a jakieś prześcieradło…”
Wytężyłam słuch znad listu. Z korytarza bowiem doszedł do moich uszu odgłos wystrzału. O nie, co się znowu dzieje…
TRZASK! Niewątpliwie gdzieś nad moją głową poszła szyba.
-Ludzie, poszaleliście?- zaskrzeczała ciotka Maddalena z korytarza- Co się tam wyprawia?!
-Na pomoc!- dało się słyszeć.
Bez zastanowienia rzuciłam pióro na blat biurka i ruszyłam ku drzwiom. Chwilę potem już pędziłam po schodach, wyprzedzając ciotkę Maddalenę, która poruszała się o wiele za wolno przez swoje obfite kształty.
Tylko bawialnia miała uchylone drzwi. Wleciałam do niej prawie równo z Fabrizio, który posłał mi porozumiewawcze spojrzenie.
Na środku bawialni leżał wuj Giuseppe. Wypuściłam powietrze z płuc.
-Pomocy!- zagrzmiał, trzymając się za nogę. Podłogę oblała jego krew.
Wkrótce zgromadził się tłumek. Ciotki jazgotały, co należy z nim zrobić, Fabrizio biegał w tę i nazad po różne rzeczy, od wrzątku po cukier (nie wiem po co, ale ciotka Maddalena uparła się, by koniecznie przynieść cukier). W pokoju panował dziwny przeciąg. Gdy wszyscy obskakiwali wuja, ja rozejrzałam się bacznie. Jedynym, który nie brał udziału w ogólnym wrzasku, był Remus. Stał spokojnie, oparty o drewniany stolik niedaleko i patrzył na wszystkich z dystansu. Zorientowałam się, że czujnie każdego analizuje. Za nim dostrzegłam malowniczo rozbitą szybę, co wyjaśniałoby przeciąg. Podbiegłam do resztek okna i wyjrzałam na ciemny wieczór. Niebo przysnuły burzowe, granatowe chmury, zasłaniając zachód. Na dole płynęła rzeka, nieco bardziej wzburzona, niż zwykle.
-Co się stało, wuju?- podeszłam doń, gdy tylko nieco go wyswobodzili. Miał założony opatrunek na nogę.
Rozległ się donośny trzask i Remus skotłował się na ziemię ze stolikiem, o którego się opierał. Posłałam mu karcące spojrzenie. Stolik doszczętnie się rozwalił.
-Przepraszam…- wybąkał mój brat i zajął się składaniem mebla.
-Zaatakował mnie jakiś zakapturzony psychol!- zaryczał wuj Giuseppe- Stanął na środku, wycelował we mnie spluwę… Strzelił i wyskoczył przez okno, rozbijając je!
-Spokojnie, skarbie!- ciotka Anastasia westchnęła- Do sypialni z nim.
Cała kawalkada ruszyła z wujem w kierunku wybranego celu. Zostałam sama z bratem, który stanął przy oknie, wyglądając na rzekę.
Remusem wstrząsały dreszcze. Położyłam mu dłoń na ramieniu.
-Co się stało?- spytałam czule.
-Jutro pełnia.- wzdrygnął się. Przeraziły mnie jego słowa.
-Ciekawe, kto zaatakował wuja.- starałam się odwrócić własny umysł od przykrych rozmyślań na ten temat- Musiał zostać wynajęty przez mordercę, nie?
Remus tylko westchnął.
-Nie wiem… Tu się nic nie trzyma kupy… Giuseppe został zaatakowany, bo, jak sama powiedziałaś, dziedziczy spory majątek ojca. Czyżby mordercą była Maddalena?
-Jakoś nie chce mi się w to wierzyć…- pokręciłam głową- Zastanawia mnie jedynie, dlaczego Giacinto pasuje dziwnym zbiegiem okoliczności do wszystkich tych zbrodni. I ma motyw.
-A mnie zastanawia tylko jedno.- rzekł nieco nieprzytomnie Remus- Dlaczego nie słychać było plusku.
-Co?- rzekłam, zdezorientowana.
-Nie słyszałem, żeby ktokolwiek wpadł do tej rzeki. Czyż nie jest to dziwne?
-Co, myślisz, że ulotnił się inną drogą?
-Myślę, że…- Remus urwał i nic więcej nie powiedział.
-Remus?
-Teraz idzie pełnia. Musisz bardzo uważać. Zostawię cię na parę dni zupełnie samą. Jednak w ciągu tych kilku dni może się sporo wydarzyć. Margherita cię przestrzegła, żebyś nie ufała pozorom.- odwrócił się do mnie- Miała rację. Już wiem, co miała na myśli…
-Powiedz mi!- poprosiłam błagalnie.
-Nie mogę, nie mam dowodów. Ale zaczyna mi się formować w głowie pewien pomysł…
Tak więc Remus udał się do komórki, gdzie zamknęłam go kluczem na cztery spusty. Rodzinie dość ciężko było to wytłumaczyć, zważywszy, iż nie mogłam specjalnie używać słów takich, jak likantropia czy wilkołak. Szczególnie ciotkę Maddalenę trudno było spławić. W końcu rzuciłam hasło, że Remus dostaje raz na miesiąc rzadkiej choroby śmiertelnej, bardzo zaraźliwej, po której organy wyłażą nosem, czym skutecznie zapewniłam sobie święty spokój.
-Miejmy nadzieję, że mi jej nie amputują.- zmieniony przez wydarzenia ostatnich tygodni głos wuja Giuseppe przeciął ciszę jego sypialni. Przyglądałam mu się z Cateriną, siedząc na skraju jego posłania. Wuj poklepał się czule po nodze w bandażu.
-No, ale dobrze, że ci się nic nie stało.- rozpromieniłam się.
-To już teraz nie ma dla mnie znaczenia…- mruknął z rozgoryczeniem.
-Tato, co ty opowiadasz! Masz nas! Masz mnie, mamę, Eustachio…- zawołała Caterina gwałtownie. Wuj tylko uśmiechnął się krzywo.
-Ech, masz rację… Straciłem ostatnio trzy bardzo bliskie mi osoby, to dlatego…
Głos uwiązł mu w gardle. Kilka łez zwilżyło jego szeroką twarz.
-To trudne. Trudne, gdy musisz żyć dalej i udawać, że nic się nie stało…- otarł potężnym przedramieniem oczy. Caterina przytuliła się doń bardzo mocno. Czule odwzajemnił uścisk. Biedny wuj. Ze wszystkich on chyba otrzymał największy cios, stracił najwięcej bliskich…
-Panie Pianta, w sprawie testamentu… Dzień dobry!- do pokoju wkroczył jakiś człowiek. Wuj kiwnął głową na przywitanie- Jego zmieniona wersja głosi, że to pan i pańska siostra dziedziczą cały majątek, pan jest tego świadom? Ojciec musiał panu to powiedzieć.
-Zgadza się. Rozmawiał pan już z moją siostrą?
-Owszem. Majątek po połowie, około stu tysięcy na głowę.
-Dużo…- szepnął- Czy jesteśmy jedynymi spadkobiercami?
-Cóż, w tej sytuacji tak… Pański brat figurował na liście, ale zmarł, podobnie do pańskiej córki. Obecnie jedynie wy macie prawo do majątku po ojcu…
-To nie ja!!!- Chiara wpadła do sypialni, rycząc. Rzuciła się na wujka Giuseppe i przytuliła mocno.
-Chiara, natychmiast do mnie!- zezłościł się Giacinto, który stanął w drzwiach- Nie rób przedstawienia!
-Uspokój się, Giacinto…- zagrzmiał wuj. Ja i Caterina wymieniłyśmy wymowne spojrzenia.
-Wujciu, to nie ja…- rzekła Chiara teatralnym szeptem- Nie ja zabiłam, plawda?!
-O czym ty mówisz, skarbie?
-Duch mi powiedział, ze to moja wina, ze oni chodzą wślód aniołków… To nie moja wina, nie?
-Kto ci naopowiadał takich rzeczy!- zdziwił się wuj.
-Ten duch, co u mnie był.- wtuliła się mocniej. Wszyscy, łącznie z nieznajomym urzędnikiem, wpatrzyli się z napięciem w Chiarę, nagle wyjątkowo spokojną. Usadowiła się na kolanach wuja.
-„Wlas kotek na płotek i mluga…”- zanuciła w idealnej ciszy obojętnym tonem.
***
-Tak więc na nic nie wpadliście.- Remus krążył po moim pokoju. Napawałam się jego widokiem, przez ostatnie kilka dni bowiem bałam się tak straszliwie samotności, że spałam z Cateriną.
-Nie, wciąż wszystko jest jedną wielką enigmą.- mruknęła Caterina, boleśnie kalecząc angielski.
-Nie przybliżyliśmy się ani na krok do sedna sprawy.- burknął Fabrizio, skrobiąc bezwiednie paznokciem po powierzchni mojego parapetu.
-Nie, jesteśmy bliżej, niż ci się wydaje…- Remus uśmiechnął się tajemniczo.
Zmarszczyliśmy brwi ze zdziwieniem.
-Przynajmniej ja. Ale muszę zdobyć jeszcze parę dowodów. Czy nikt teraz nie chodzi po korytarzach?
-Jest dwudziesta pierwsza.- zerknęłam na zegarek- Idealny moment na szperanie po kątach, zważywszy, że dorośli udali się razem na operę w miasteczku. To co robimy?
-Nic. I nie wy, tylko ja sam. Wolę sam ocenić, na co dana poszlaka mi się przyda. Wrócę za jakiś czas. Póki co, ruszcie trochę głowami…- Remus wypadł z mojej sypialni. Miałam nadzieję, że nikt nic mu po drodze nie zrobi. Poza nami w domu siedziała jedynie Chiara, która chyba przerażała mnie najbardziej ze wszystkich. Była taka niepozorna, nie z tego świata…
-Dobra, jeszcze raz!- jęknęłam. Wałkujemy to od tylu tygodni…- Sergio zmarł wcześnie rano. Każdy mógł go zabić, nawet ktoś, kto potencjalnie siedział w domu. Morderca włożył kasetę z krzykiem do skrzyni, by zapewnić sobie alibi. Tak więc ktoś, kto w momencie krzyku siedział na plaży, najprawdopodobniej jest mordercą. Dalej. Margheritę otruto w gabinecie przy porannej kawie, którą otrzymała od służącej wcześnie rano.
-Wykluczamy moich rodziców. Mówiłaś, że rozmawiali.- wtrąciła Caterina.
-I bez tego bym ich nie podejrzewała. Zabiliby własną córkę?… Mniejsza. Atak na wuja. Ktoś postrzelił go w salonie i wyskoczył przez okno, rozwalając je. Sam wuj mówił, że był zakapturzony. Remus twierdzi, że nie słyszał plusku do wody. Czyli napastnik uciekł inną drogą.
To chyba wszystko…
-Nic mi się jakoś nie jawi…- burknął Fabrizio.
-A mnie tylko tyle, że mam wrażenie, iż to co przed chwilą powiedziałam, to czubek góry lodowej. Pod spodem znajduje się tak wiele szczegółów i motywów…
-Kto to mógł zrobić?- zapytała Caterina- Musimy wykluczyć nas i Remusa, a także mojego tatę i mamę.
-Twoja mama nie ma wcale alibi.- obruszył się Fabrizio.
-Ma, rozmawiała, gdy morderca otruł Margheritę.
-A jak z kimś współpracuje?
-Tego nie przewidziałam.- Caterina przejechała palcami po głowie ze zniecierpliwieniem.
Zaległa cisza. Miałam takie okropne wrażenie, że coś jest tak oczywiste, iż to aż wstyd tego nie widzieć. Czułam frustrację i rozdrażnienie.
Jako, że nic nie przychodziło nam do głowy, Caterina skoczyła po puzzle. Rozsiedliśmy się w trójkę nad tysiącem elementów. Po złożeniu powinny stworzyć Plac Świętego Piotra. Nie szło nam układanie nawet puzzli, co w irytujący sposób przypomniało mi o naszej nierozwiązanej zagadce, bardzo podobnej do właśnie takiej układanki puzzli. Wciąż brakowało elementów…
Po godzinie męki dało się słyszeć zgrzyt otwieranych drzwi w hallu. Aż ciarki mnie przeszły, gdy uświadomiłam sobie, że Remus szpera właśnie w najbardziej osobistych rzeczach zupełnie obcych ludzi. Jak zostanie nakryty…
Na szczęście w tym samym momencie zaskrzypiała podłoga nade mną, co oznaczało, że kręcił się po swojej sypialni.
-I jak, dzieci, wszystko gra?- wuj Giuseppe zajrzał do mojej sypialni. Rozejrzał się po naszych twarzach bacznie. Mruknęliśmy ponuro „Taa…”. Wuj wycofał się, zza niego dało się słyszeć krótkie „Spać! Fabrizio, do łózia!” ciotki Maddaleny. Fabrizio westchnął potężnie i odszedł, ignorując nasze chichoty. Caterina też wkrótce poszła do siebie za namową ciotki Anastasii.
Oddychając samotnością, rzuciłam się na własne łóżko. Jeżeli mamy wyjechać praktycznie pojutrze, nie czuję z tego powodu jakiegoś smutku. Jak piękne byłyby te wakacje, gdyby nic nam nie przeszkodziło! Czy my zawsze musimy mieć takie zrypane szczęście?! Rok temu wyspa, teraz to… Czy naprawdę stałaby się tragedia, gdybyśmy w spokoju przeżyli dwa miesiące?!
-Aach!- wydałam z siebie zduszony okrzyk, bo z sufitu zleciał mały liścik, zbierając po drodze kurz i pajęczyny. Widocznie Remus przecisnął go przez szpary w podłodze. Otworzyłam go.
„Tej nocy radziłbym ci mieć się na baczności. Nie spuszczaj wzroku z drzwi! Luniek”
Przełknęłam ślinę i wlepiłam wzrok w sufit. Co go naszło? Z trwogą zerknęłam na portal, jakby czaił się tam psychopata z siekierą. Żałując, że nie mam klucza do zamka, położyłam się na łóżku, czujny wzrok wlepiając wciąż w drzwi. Oczy jednak same mi się kleiły i po kilkunastu minutach już je przymknęłam. Nie potrafiłam pohamować zmęczenia…
-Mam na to lekarstwo!
-Przestań…- mruknęłam. Słyszałam, jak gadał za tą złotą furtką. Wiedziałam, że nie mogę otworzyć-rzuciłby się na mnie od razu i zabił. O tak, Black jest wściekły.
Zaczął po czymś szurać. Zaśmiałam się głupio z tego odgłosu.
-Mogę powiedzieć to samo!- zawarczał w końcu.
-Przestań skrzypieć!- rzuciłam ze zniecierpliwieniem.
-Co cię to obchodzi?! On się do tego nie nadaje!- zawołał z radosną złością.
-Przestań skrzypieć!
Nie odpowiedział. Rozległ się tylko chichot. Black się śmiał. Śmiał się tryumfalnie. A potem wrzasnął:
-CO TO?!
-Otwieraj!- krzyknęłam, zdziwiona jego wrzaskiem.
Rozległ się odgłos szamotaniny.
-KTO TO?!
-HA!
-OTWÓRZ!
BUCH!
Usiadłam na łóżku tak gwałtownie, że złapał mnie skurcz w łydce. W pokoju było idealnie ciemno. A potem dotarło do mnie, iż coś szamocze się po podłodze. Serce zamarło.
-Kto to?!- zawołałam.
-MARY ANN! ŚWIATŁO!- poznałam stęk Remusa. Podbiegłam na oślep, modląc się w duchu, by nie zaliczyć po drodze o coś gleby. Dopadłam do włącznika. Za mną rozlegały się odgłosy milczącej, lecz zaciekłej walki. W gorączce poczęłam macać dłonią po ścianie. Z ulgą wyczułam urządzenie i zapaliłam światło w pokoju.
Na środku szamotały się dwie postacie, zaplątane w prześcieradło. Niedaleko nich na podłodze dostrzegłam porzuconą samotnie strzykawkę z jakimś płynem. W lot pojęłam, że igła zapewne miała zatonąć w mojej skórze…
-POMOCY!- krzyknęłam na cały dom, żeby wszyscy się zlecieli. Nie minęło parę chwil, gdy usłyszałam pospieszne kroki na korytarzu. Do pokoju wpadło kilka osób.
-Co tu się dzieje?!- zakrzyknęła ciotka Maddalena.
Na podłodze leżeli bowiem Remus i…
53. Po pogrzebie Dodała Mary Ann Lupin Sobota, 08 Maja, 2010, 18:26
-Proszę mnie przepuścić, jestem lekarzem!
Naokoło Margherity zgromadzili się chyba wszyscy z rodziny obecni w domu. Ciotka Maddalena szlochała, podtrzymując półprzytomną Anastasię, rodzeństwo Margherity zamarło ze skrajnie przerażonymi twarzami. Lekarz w białym kitlu i czarnych, krótkich włosach pochylił się nad dziewczyną, odchylił jej powieki delikatnie, po czym wstał.
-Pani Pianta.- zwrócił się do żony wuja Giuseppe, która zbladła momentalnie- Proszę przyjąć moje kondolencje. Córka zmarła.
Cioci Anastasii odpłynęła wszystka krew z twarzy, po czym osunęła się na dywan. Zrobiło się zamieszanie, rodzeństwo Margherity-Caterina i Eustachio-przeraźliwie płakali. Popatrzyłam na Remusa, Remus na mnie. Zrozumieliśmy się bez słów.
Zadzwoniono pod odpowiedni numer telefonu, dom nawiedził zamęt. Bieganie od drzwi do drzwi, rozdzierający skowyt po utracie Margherity, wciąż nowi goście, wezwani by z robić z tym porządek.
Wuj Giuseppe przyjechał jakiś czas z miasta po tragedii-był poza domem, gdy się wydarzyła, wiózł ojca do apteki. Tak oszalałego z rozpaczy człowieka nie zdarzyło mi się nigdy zobaczyć. Stracił rozum, tłukł się o ściany jak pijany, wyglądał, jakby nie potrafił panować nad własnym ciałem. Jego lament wstrząsał ścianami.
Mnie zrobiło się słabo. Nigdy nie miałam z Margheritą zbyt wiele wspólnego. Jednakże świadomość, że tak bezsensowna, nagła śmierć dotknęła osiemnastolatki, pragnącej iść na studia i leczyć ludzi, dziewczyny o życiu, które dopiero się zaczynało, była po prostu straszliwa. A wszystko dlatego, że wiedziała za dużo, niżby ktoś sobie życzył…
-Tak. Śmierć naszej córki jest…- wuj Giuseppe otarł czerwoną twarz chusteczką, stojąc na środku przed rodziną. Wszyscy zgromadzili się w salonie. Panował pogrzebowy nastrój, nikt się nie odzywał. Cioci Anastasii nie było-wuj zamknął ją w pokoju, gdyż nie potrafiła nawet stać na dwóch nogach- To nie do uwierzenia. Ale wiem…- tu zatrząsł się od szlochu- Wśród nas jest morderca. Dzieci miały rację, ale kto ich słuchał!…
Zapłakał głośno.
-Gdy tylko się dowiem, kto zabił moją córkę, ten… Ten odpowie za jej śmierć swą własną!…
Więcej nie był w stanie z siebie wydobyć. Dostał drgawek, podobnie do kilku ludzi w pomieszczeniu. Zerknęłam na zgromadzonych. Czy to możliwe, że wśród tej rodzinki, spoczywającej na sofach i kanapach jest nieczuły, bezwzględny morderca?…
Wszyscy udali się w swoją stronę, pocieszając nawzajem i roniąc łzy. Zaczekałam w korytarzu na Remusa, który rozejrzał się nieufnie po odchodzących. Po chwili szepnął:
-To był wypadek.
-Że co?- zapytałam, zdezorientowana.
-Mary Ann, nie rozumiesz?- popatrzył na mnie z niepokojem- To CIEBIE chcieli otruć, a nie Margheritę!
Rozdziawiłam usta ze zdziwieniem. Ta teza wcale nie przyszła mi do głowy przez ten rozgardiasz. Remus miał rację…
Przypomniało mi się tajemnicze zabielenie kawy, jej zapach, okrzyk Margherity, że jest gorzka i kwaśna… Dlaczego mnie to wtedy nie zastanowiło?! Czemu nie wylałam po prostu tej kawy po kryjomu do doniczki, czy coś takiego? A więc to ja byłam celem mordercy…
Rzuciłam nieufnie wzrokiem po ciemnym korytarzu. Poczułam się, jak na patelni.
-Wuj Giuseppe ma rację. Tym razem tylko ktoś z wewnątrz mógł was otruć. Kawę przygotowywała Bonifacja w kuchni, nie?- rzekł Remus. Skierowałam na niego ponownie wzrok.
-A może to ona?
Remus skrzywił się.
-Szczerze w to wątpię. Takie coś łatwo byłoby jej udowodnić, to by było samobójstwo. Może przez przypadek jej coś wpadło do tej kawy?- cmoknął ze zniecierpliwieniem- Tyle, że najprawdopodobniej nic takiego, co leży w kuchni, nie zabiłoby człowieka w ciągu chwili.
-A inni mieszkańcy domu?- zapytałam szeptem- Kto ma wytłumaczenie, a kto nie.
-Zacznijmy od początku. Giuseppe odpada. Wyjechał z Luciano do miasteczka, prawda? Jakoś przed tym, zanim tą kawę zrobiono.
-Skąd wiesz?- zdziwiłam się- Jesteś taki dociekliwy…
-Słyszałem, jak Anastasia mówiła Caterinie, że ojciec jakiś czas temu wyjechał do apteki. Było przed dziewiątą.
-A kawę piłyśmy o dziewiątej, masz rację.
-Myślę, że jedynymi podejrzanymi są ci, co przebywali chociaż sekundę w kuchni. Pani Bonifacja zapewne wszystkich widziała…- Remus chytrze zmrużył oczy, po czym spytał jeszcze ciszej- A może byśmy poszli jej zapytać?
Zakradliśmy się do kuchni, jakby to było przestępstwo. Stara pani siedziała nad wiadrem i biadoliła do siebie, skrobiąc marchewki.
-Przepraszam, czy moglibyśmy o coś spytać?!- wrzasnęłam. Kobieta przeniosła na mnie zaczerwienione oczy i kiwnęła głową.
-Kto przebywał dziś rano w kuchni?
-Proszęęę?!
-KTO PRZEBYWAŁ DZIŚ RANO W KUCHNI!
Kobieta zmarszczyła czoło.
-No więc eee… pani Maddalena.
-Tylko?!
-Nie, wszedł jej mąż. Sprzeczali się o coś.
-O co?- zdziwiłam się.
-Nie wiem, ja głucha jestem, panienko. Aha, i ten młody chłopak. Bawił się wszystkimi pokrywami do przypraw.
Ja i Remus popatrzyliśmy na siebie ze zrezygnowaniem.
-I to wszystko?
-Słucham?!
-CZY TO WSZYSCY?!
-Tak. Ja nic nie wiem, nic nie słyszałam!- zawołała z rozpaczą- Jestem głucha, jak głaz, dzieci.
Westchnęłam cicho.
-A ta kawa… Dolewała pani do kawy mleka?! Śmietanki?! Czegokolwiek?!
-Nie! Nie przypominam sobie… Ech, ta skleroza…
-Czyli jak pani nam nią niosła, to była już biała?!
-Nie mam bladego pojęcia. Nie pamiętam… Chyba tak… OJ!
Woda wykipiała na piec. Kobieta doskoczyła do garnka.
-Świetnie, głucha służąca.- warknął Remus, gdy miotała się w kłębach pary- I do tego ze sklerozą…
-Głuchy świadek.- mruknęłam.
***
„Drogi Rogasiu!
Śmierć zatacza coraz ciaśniejsze kręgi. Wydarzyła się następna tragedia. Margherita zmarła na skutek otrucia. Trucizna znajdowała się w filiżance rannej kawy, o którą poprosiła służącą. Najlepsze jest to, że to ja miałam umrzeć, nie ona. Na skutek nieszczęśliwego wypadku stało się odwrotnie. Pogrzeb odbędzie się jutro.
Czuję się strasznie. Patrzę na domowników, jakby byli demonami, czyhającymi na moje życie. O ile śmierć Sergio, której również jeszcze nie rozszyfrowaliśmy, można było wytłumaczyć atakiem kogoś obcego, o tyle wykluczone jest to w tym przypadku. I to jest chyba najstraszliwsza ze świadomości. Najbardziej na razie podejrzewamy Giacinto, w końcu pasuje do obu tych morderstw, ale nie mamy żadnych dowodów. Możliwe, że morderca nie jest sam. Raczej wątpię, by tak było. Margherita wiedziała, kto zabił Sergio. Rzekła, że wierzę pozorom. Ciekawe, co chciała mi przez to dać do zrozumienia.
Ostatnio miałam mój pierwszy sen…”
Urwałam, obserwując liść palmy przed moim oknem. Nieodkryte tajemnice. Co tak naprawdę wydarzyło się na plaży? Kto wlał truciznę do mojej filiżanki, gdy pani Bonifacja nie patrzyła?
Wierzysz pozorom…
Na sznurku za oknem powiewały kalesony któregoś z panów. Wyglądały na bardzo stare. Uśmiechnęłam się do siebie. „Te majtki mojego starego… Potrafi je nosić kilka dni! I co go interesuje, że non stop kupuję mu nowe pary!” zaskrzeczała ciotka Maddalena w mojej głowie. „Mam chyba trzy takie same pary, Maddalena ostatnio mi kupiła na rynku.”. Żal, trzy takie same pary slipek. Wszystkie identyczne, czarne. Jakież to nudne, w sam raz dla Giacinto…
I ten biedny Sergio musiał je nosić. Wyglądali jak idioci, oboje w takich samych galotach. Niczym bracia.
Podskoczyłam na równe nogi. Roztrzęsiona wypadłam z pokoju i poleciałam na górę do brata.
-REMUS!- wrzasnęłam, gdy wbiegłam. Remus także wrzasnął i podskoczył kilka cali na krześle, na którym siedział, pisząc list. Ze wstydu zakrył dłonią adresata.
-Remus, ja wiem!- wydyszałam.
-Dobra dobra. Na drugi raz zapukaj, jak cywilizowany człowiek…- burknął, zmazując atrament z listu i blatu biurka.
-Remus, to nie był Sergio!
-Co?- zmarszczył brwi.
-To nie Sergio widziałam, gdy przyszliśmy na plażę! To był Giacinto, mieli takie same kąpielówki! Sergio musiał już dawno nie żyć! Wszystko się zgadza!
-Nie!- zaprzeczył- Margherita powiedziała, że zmarł około dwunastej trzydzieści.
-Tak, ale potem mi powiedziała, że wierzę pozorom. Zrobiła to w ten sposób, że zrozumiałam, iż chciałaby mi coś powiedzieć. Ona po prostu…
-Dobrze. Dlaczego więc nie powiedziała prawdy?
Przygryzłam wargę.
-Nie mam pojęcia. Może miała ważny powód. Ale nie była pewna, gdy to mówiła. Zająknęła się, pamiętam!- podekscytowałam się- Nie wmówisz mi, że tak nie było! Teraz już wiem! I ten nagrany krzyk ma tu zastosowanie. Teraz każdy traci alibi, bo Sergio zginął dawno przed jego rzekomą śmiercią. Każdy mógł go zabić, nawet godzinę wcześniej, uruchomić kasetę i…- przełknęłam ślinę. Bardzo pomysłowo. Może nawet zbyt pomysłowo. Ta osoba musi mieć tęgą głowę, nie ma co…
-A przy drugim morderstwie krąg nam się zacieśnia.- zauważył Remus- Tylko trzy osoby wchodziły do kuchni: Fabrizio, Giacinto i Maddalena. Kto jest mordercą?
-Może pozostawił jakieś ślady?- zapytałam. Jakoś nikt nie pasował mi na skrytobójcę, z wyjątkiem Giacinto…
-Ehe. Tyle, że kręci się tam teraz ta stara Bonifacja…- westchnął Remus- Zrobiłbym to w spokoju, żeby nikt nie dyszał mi w kark. A oględziny kuchni trzeba kiedyś zrobić, zanim nie zatrą dowodów pedantyczne ręce służącej.
-Może w nocy?- zapytałam- Zostało jeszcze kilka godzin. Ale wiesz, co mnie przeraża?
Opadłam na jego łóżko. Odpowiedział mi pytającym wzrokiem.
-To musi być ktoś z nas. Jeżeli Sergio zaatakował obcy, nie nagrałby krzyku, by zapewnić sobie alibi. To mnie właśnie przeraża…
-„Dwa biedne pisklacki
ćwielkać w gniazdku chciały,
nie wiedząc o kotku,
baldzo wygłodniałym…”- rozległo się z korytarza. Chiara przemierzała właśnie trasę obok drzwi naszego pokoju. Jej obojętny, pozbawiony emocji, błędny głos odbił się jak echo w mojej głowie.
Noc nadchodziła powoli, lecz nic nie trwa wiecznie, toteż z Remusem zbiegliśmy na palcach w piżamach na dół, gdy większość rodziny poszła spać. W kuchni powinna być czystka.
Myliliśmy się. Fabrizio podskoczył, gdy weszliśmy. Szybko okręcił się na pięcie i popatrzył na nas podejrzliwie.
-Co tu robicie?
-A ty?- zapytałam nieufnie.
-Przyszedłem napić się wody…- wzruszył ramionami- Słuchajcie, eee… Wierzę wam. Przepraszam, że wyśmiałem wasz pomysł o morderstwie.
Trochę złagodniałam. Nie, naprawdę przez moment wpadł mi do głowy Fabrizio, jako szalony morderca. To niemożliwe. Chyba…
-Nie przejmuj się. Pomożesz nam?- zapytał Remus- Szukamy czegoś podejrzanego.
Rozbiegliśmy się po kuchni.
-Nic.- zajrzałam do słoiczka z bazylią i ostrożnie wyjęłam następny, tym razem z oregano.
-Niczego nieznanego nie dotykajcie!- zawołał Remus, grzebiąc przy piecu- To niebezpieczne.
Prychnęłam, wąchając ostrożnie pieprz ziołowy.
-Czego właściwie szukamy?- Fabrizio buszował w niskich szafkach.
-Nie wiemy. Jakiejś dziwacznej substancji. Może tabletek, płynu, proszku…
-Ktoś idzie!- przeraziłam się. Zamarliśmy, słysząc wyraźne kroki. Z trwogą spojrzeliśmy na siebie.
-A kosiaz kosił zyto, lala lala….- Chiara, w białej koszuli nocnej i z misiem w rączce wkroczyła do kuchni. Bez wahania podeszła do brata.
-Jesteś księciem z Zakazanych Klain?- zapytała prosto z mostu. Powieki w połowie zakrywały jej oczy.
-Eee… Tak, kochanie.- ukląkł przy małej.
-To mnie ulatuj, księciu. Do mnie psychodzi taki jeden cłowiek. On jest zły. I dziwnie pachnie. Nie lubię go wcale…
Otworzyła oczy bardzo szeroko, obrzuciła wszystkich skrajnie przytomnym z przerażenia wzrokiem, nie wyłączając Fabrizio i szybko uciekła.
-No tak.- skomentował Włoch ze znużeniem. Wróciliśmy do szukania.
-O kim Chiara mówiła?- zagadnęłam, sprawdzając, czy ktoś nie zakamuflował środka w soli.
-A nie wiem. O kimś takim gada czasem. Co za smród! To mleko jest już chyba żywe…
Wyjął ze zniesmaczeniem szklaną butelkę zżółkłego mleka, ukrytą w szafce z naczyniami.
-Tylko co ono tam robiło…
-Poczekaj…- podeszłam do niego i z najwyższą ostrożnością powąchałam względnie białą ciecz- Nie, to tylko mleko… Co prawda, wyjątkowo stare. Weź je wyrzuć, jeszcze karaluchy przyjdą.
Poza tym dość osobliwym znaleziskiem, nie było w kuchni nic, co mogłoby świadczyć o morderstwie. Dowody pozostały niewidoczne.
***
-Och, przepraszam… Mama szaleje…
Fabrizio wypadł prosto na mnie zza węgła. Trzymana w jego dłoniach miska z jadalnymi kasztanami rozsypała całą swą zawartość po podłodze korytarza. Padliśmy na kolana i poczęliśmy zbierać je z powrotem.
-FABRIZIO! GDZIE JESTEŚ, CHŁOPCZE! PRZYNOŚ MIGIEM TE PRZEKĄSKI!- dało się słyszeć z salonu.
Chłopak westchnął ostentacyjnie.
-Nie przejmuj się. Wszyscy są zdenerwowani. W końcu na pogrzeb Margherity zebrało się tylu jej znajomych…- pocieszyłam go. Spazmatycznie wciągnął powietrze.
-To trochę niesprawiedliwe, nie uważasz? Stypa stypą, ale wszyscy powinni obsługiwać gości. Czemu to ja zawsze występuję w roli czarnego robola?!
-My też mieliśmy swoje zadania!- zaprzeczyłam- Nakrywaliśmy stół.
Fabrizio wzruszył ramionami ze zrezygnowaniem. Z salonu dobiegał gwar rozmów mnóstwa ludzi. Na pogrzebowej stypie nie brakowało studentów, przyjaciół, znajomych…
Czujnie rozglądałam się po wszystkich kątach, zdając sobie sprawę, że morderca nigdy nie śpi, nawet na takiej niepozornej uroczystości, nawet w tłumie. Właśnie wtedy jest najlepiej ukryty…
Remus w bardzo podobny do mnie sposób toczył czujnym spojrzeniem po każdej twarzy, próbując coś wykryć. Przysiadłam obok niego na oparciu fotela, częstując trzymanymi kasztanami od Fabrizio. Remus w posępnym zamyśleniu wziął jednego i poobracał trochę w palcach.
-Doprawdy, czegoś takiego jeszcze nie widziałem…- w najbliżej stojącym dość młodym Włochu rozpoznałam lekarza, który czasem wpadał do naszego domu, do dziadka. On także zdiagnozował śmierć Margherity. Remus cmoknął z irytacją i oczyścił trzymanego kasztana z paprochów, jakie kulka pozbierała z podłogi.
-Tak, w istocie, dość przykry i tajemniczy przypadek… Otruto ją?- Giacinto z raczej przeciętnym zainteresowaniem rozmawiał z doktorem.
-Tak. Chyba niedługo na głowy zwali wam się policja…
Fabrizio przysiadł obok mnie i uśmiechnął się smutno, sięgając po garść kasztanów. Bezwiednie obracałam mój pierścionek od Rabastana na palcu.
-Policja?- w głosie Giacinto wyczułam jakąś niechęć, niedowierzanie, a nawet strach- Policja tu nie wkroczy, ha! Nasza rodzina nie wyrazi zgody, by roztrząsano nasze sprawy publicznie! Chiara! Zwolnij, bo na kogoś wpadniesz!
Bo oto mała dziewczynka przybiegła do Fabrizio i wskoczyła mu na kolana. Znad jego ramienia błysnęły złowrogie oczy.
-Dość dziwne. Nie chcecie, aby rozwiązano tę sprawę?- lekarz zmrużył oczy.
-Policja jest tu raczej niemile widziana…- rzekł półgębkiem Giacinto i sięgnął po najbliżej stojącą filiżankę z cappuccino. Nawiedziły mnie nieprzyjemne wspomnienia.
Remus chrupał smakowicie kasztana, głęboko się namyśliwszy. Wyglądał, jak jakaś śnięta, rozlazła wiewiórka. Fabrizio rozglądał się wrogo, w kącie stała ciotka Maddalena i Bonifacja z tacą. Obydwie szeptały o czymś w ukryciu. Każdy może być mordercą… Zaczęłam się zastanawiać, czy nie ogarnia mnie przypadkiem paranoja.
-Tatusiu!- dał się słyszeć z prawej nieprzyjemny głosik Chiary- Nie pij tej kawy!
-Co? O czym ty mówisz?- zdziwił się Giacinto. Remus westchnął i wstał. Chwilę potem zajął się pocieszaniem Cateriny w rogu salonu. Zachichotałam. Cicha woda…
-Tam jest coś bleee.- szepnęła.
-To tylko kawa!
-Nie plawda. W sklance jest coś niesmacnego.- zaczerwieniła się mimo szarej skóry.
-Chiara! Co znowu żeś wymyśliła?!- zniecierpliwił się jej ojciec.
-Nic!!!- wrzasnęła. Wierzgnęła, lecz Fabrizio, który ją trzymał, dzielnie stawił opór- Nigdy mnie nie słuchas!
-Tato!- skarcił go Fabrizio i spytał ostrożnie- Co jest w tej kawie, Chiara?
-Eee… Coś niesmacnego. Sklanka z niebieskimi kwiateckami. Tak ładnie wyglądała…- speszyła się jeszcze bardziej. Naprężyłam się. Szklanka z niebieskimi kwiatkami?…
-Ja byłam ciekawa cegoś…- tłumaczyła kulawo.
Chyba nie chodzi Chiarze o moją filiżankę w chabry!? Z trucizną…
-Czy dolałaś czegoś do tej filiżanki w kwiatki?- zapytałam ostrożnie, domyślając się źródła zakłopotania. Chiara wykręciła się w ramionach brata.
-Taak…- przyznała w końcu najcichszym szeptem.
Ja i Fabrizio wymieniliśmy przerażone spojrzenia.
-Czego tam dolałaś!- zaatakował natychmiast.
-Stalego mlecka. Mlecko stało psy śmieciach… Carny napój zlobił się taki śmiesnie jasny…- spuściła głowę.
-To było kilka dni temu, prawda?
-Ehe…
-I schowałaś mleko do szafki w obawie, że będzie na ciebie!
-Taak… Zbijes mnie?
-Jeszcze nie teraz…- burknął nonszalancko Fabrizio i gestem kiwnął na mnie. Wybiegliśmy prawie z salonu, tak bardzo byliśmy tą informacją podekscytowani.
-Chiara wlała mleko do twojej kawy.- wcisnął głęboko ręce do kieszeni.
-To dlatego była taka biała i niedobra…- zmarszczyłam brwi- Co to może oznaczać? Przecież Margherita nie zatruła się starym mlekiem! Wąchaliśmy tą butelkę, poza mlekiem nie wlano tam innego środka, chociaż, kto to wie…
-Margherita musiała spożyć truciznę w inny sposób, wcześniej…- Fabrizio tryumfalnie uśmiechnął się pod nosem- Tylko jak? Przecież nie jedliśmy śniadania, było za wcześnie…
Pokręciłam głową. A potem coś kliknęło w moim mózgu.
-Margherita mówiła mi wtedy…- szepnęłam z olśnieniem- Że też wcześniej nie zwracałam na to uwagi! Pamiętam, że skarżyła mi się, że jest bardzo zmęczona i kawa, którą przyniosła Bonifacja, była jej drugą tego dnia… O wiele wcześniej wypiła już jedną!
Ja i Fabrizio posłaliśmy sobie nieco przerażone spojrzenia.
-Siedziała w gabinecie, pisząc pracę…- szepnęłam ostrożnie i kiwnęłam porozumiewawczo głową.
-Być może wciąż stoi tam szklanka?- bezbłędnie odczytał mnie chłopak- Od jej śmierci chyba nikt nie wstępował do jej pracowni. Ruszamy? Ale tak po kryjomu, zgoda?
Kiwnęłam i ulotniliśmy się po schodach na piętro, uważając, by nikt nas nie widział. W tym domu w końcu siedzi ktoś wyjątkowo groźny i jeżeli zorientuje się, że stanowimy zagrożenie, to… Ciarki mnie przeszły, na myśl o niewidzialnym obserwatorze naszych kroków.
Podłoga skrzypnęła za nami. Oboje, jak na komendę, obróciliśmy głowy w tamtą stronę.
-To tylko podłoga skrzypi…- szepnął niezbyt przekonująco Fabrizio. Wstrząsnęły mną dreszcze. Na piętrze było tak podejrzanie cicho, wszyscy zgromadzili się na dole.
Uchyliłam ostrożnie drzwi gabinetu.
-Właź, ja popilnuję, czy ktoś nas nie śledził…- szepnął Fabrizio.
Wślizgnęłam się do martwego gabinetu, czując irracjonalny strach. Był to przestronny pokój o wąskich, pozasłanianych oknach i średnio wysokich półkach z książkami, szafkach z dziwacznymi przyrządami. Te drewniane meble stały na środku, prostopadle do ściany wejściowej, przez co nie było widać całego pokoju, wydawał się on nieco zagracony. Przełknęłam ślinę. Za każdą z tych szafek może się coś czaić… Tu jest zdecydowanie za cicho, czas stanął w bezruchu.
Ostrożnie ruszyłam wzdłuż najbliższej szafki. Nie podobał mi się fakt, że jestem w pomieszczeniu należącym do nieboszczyka, z drugiej strony zaatakowało wspomnienie o legendarnym duchu, a z jeszcze innej-o przyczajonym mordercy, co mnie chyba przerażało bardziej niż dwa pierwsze fakty razem wzięte.
W gabinecie panowała wręcz niezdrowa, martwa cisza. Z wolna pokonywałam kolejne kroki, mijając coraz to nowe przyrządy i szafki z butelkami. Wyglądało to na pokój szalonego naukowca.
W biurku i na jego blacie znalazłam spory zapas strzykawek, kilka zakurzonych butelek po spirytusie, zakurzone okulary, książkę o nowotworach a także niedokończony projekt.
-Bingo…- szepnęłam do siebie drżącym głosem. Nerwowo obróciłam głowę za siebie, nie mogąc się pozbyć nieustannego poczucia, że ktoś za mną stoi. Sięgnęłam po filiżankę, w której na zaschniętych już fusach z kawy osiadł dziwaczny nalot. Ostrożnie powąchałam, kawa miała metaliczny zapach i zupełnie nie przypominała kofeinowego napoju. Przyjrzałam się nalotowi.
TRZASK!
Na drugim końcu pokoju coś wyraźnie wywołało hałas. Zesztywniałam. A potem rozległy się kroki.
Walcząc z gulą, która narosła mi w gardle, podskoczyłam do najbliższej szafki, by do niej wleźć. Uchyliłam ją ostrożnie i z przerażeniem stwierdziłam, że zapełniona jest flakonikami. Kroki słychać było już zza szafki, coraz bliżej…
-Ach, tu jesteś!
Odetchnęłam z ulgą. Stał tam mój brat.
-Palpitacji serca się prawie nabawiłam!- skarciłam go. Remus parsknął i podszedł do mnie.
-Zauważyłem, że wypadliście z tego salonu, to za wami ruszyłem. Fabrizio wszystko mi już wyjaśnił. Pokaż tę filiżankę…
Podałam mu trzymane naczynie. Remus przyjrzał jej się i zmarszczył brwi.
-Cóż, o ile wiem, zaschnięte fusy po zwykłej kawie wyglądają nieco inaczej…
Przytaknęłam gorliwie. Remus wpatrzył się w coś za mną, przekrzywiając podejrzliwie głowę.
-Ktoś musiał zatruć jej tę kawę. Poczekaj…
Schował filiżankę do biurka.
-Jakbyśmy potrzebowali dowodów…- wyjaśnił mi- A teraz muszę zejść do służącej. Idziesz?
Zbił mnie tym nieco z tropu, ale posłusznie pobiegłam za nim. Fabrizio dołączył do nas zaraz po wyjściu z gabinetu.
Na dole wciąż trwało przyjęcie, choć niektórzy goście zdążyli się ulotnić. Bonifacja grasowała tym razem w salonie, zbierając na tacę brudne naczynia.
-Zapytaj jej, czy pamięta, że przyniosła kawę Marghericie.- poprosił Fabrizio Remus. Chłopak wykonał zalecenie. Służąca westchnęła ciężko.
-Chyba tak…- zastanowiła się- Pamiętam, że coś jej niosłam. O której to było…
-Może o siódmej?!- zasugerował Fabrizio. Pokręciła głową.
-Nie, to już było po ósmej, mleczarz zdążył właśnie przybyć. Powiedziałabym, że to było w granicach ósmej trzydzieści, ale zapewnienia nie dam…- westchnęła ciężko, po czym odeszła, mamrocząc coś pod nosem.
-Jeżeli Margherita otruła się pół do dziewiątej, to nikt nie ma alibi, nawet Giuseppe.- zauważył trzeźwo Remus, gdy otrząsnęliśmy się z letargu- Wyjechał przed dziewiątą.
-Zawsze wiedziałem, że wuj coś ukrywa!- zawołał cicho Fabrizio, zadowolony, że nie tylko na jego ojca pada podejrzenie.
-Raczej nie sądzę.- szepnęłam, patrząc nieufnie na otaczających nas gości- Kiedy szłam na śniadanie, wuj rozmawiał z ciotką w pokoju. A to było właśnie wtedy. Niestety, nie wiemy więcej, nikt poza nimi nie ma wykrętu na ten okres czasu.
Remus kiwnął na znak, że przyjmuje do wiadomości moją informację.
-Sergio zabity wcześnie rano, kaseta z krzykiem, otruta Margherita, głucha Bonifacja…- wyliczył Remus- Ciekawe, co dalej?
***
„Meggie!
To, o czym piszesz, zakrawa na jakąś komedię. Ci mugole są nienormalni! Mam tylko nadzieję, że nie zrobią Tobie krzywdy. Ulżyło mi, gdy napisałaś, że tak naprawdę nie chodziło o Ciebie, tylko o tamtą dziewczynę. Jednakże, względnie nie jesteś bezpieczna. Radziłbym, Abyś stamtąd uciekała czym prędzej. Nie możesz po prostu wsiąść w pociąg?
Znając Ciebie, tak łatwo nie odpuścisz. Wiedz jednak, że popieram stanowczo Twój powrót do Anglii. Jeżeli ci mugole chcą się nawzajem wybić i wytruć-w porządku, ale nie mogą do tego mieszać mojej narzeczonej. Jeżeli nie chcesz wracać pociągiem, przylecę po Ciebie na miotle.
U mnie nie tak źle. Koniec lipca w Anglii jest nieco cieplejszy i słoneczniejszy od jego początków. Owutemy napisałem na zadowalające mnie wyniki, nie narzekam. Trochę mi się jednak nudzi.
Rudolfus wysłał prośbę Bellatriks Black, dotyczącą ślubu i połączenia majątków. Zgodziła się, wyobrażasz to sobie?! Będziemy mieli ją w rodzinie, choć Ty zapewne nie cieszysz się specjalnie. Nie wyobrażam was sobie na wspólnej herbatce, ale cóż.
Nawiązując do tematu… Myślałem o dacie naszego ślubu. Co powiesz na październik 1978? W przesądach czarodziejów jesień sprzyja miłości i ślubom. Co prawda, to już za ponad rok no i po drodze musimy gdzieś wcisnąć uroczyste zaręczyny. Ale chyba się wyrobimy. Nie wiem, jak Tobie, ale mnie się spieszy. Zbieram się w sobie, by napisać list do Twoich rodziców, tak, jak to zrobił Rudolfus, ale jeszcze nie mam odwagi. Przemyślę tę kwestię za kilka dni.
Napisz mi koniecznie, co się tam dzieje i co Ty na ten nasz ślub. Rabastan.”
Westchnęłam.
-Całkiem dobre te ozorki, Bonifacjo!- starsza pani zerknęła przez ramię na ciotkę Maddalenę, podlewając kwiatki w jadalni. Byłam pewna, że nie usłyszała.
Remus bezwiednie bawił się łyżką, przelewając nią zupę cebulową. Podczas posiłków, odkąd zginął Sergio, panował albo grobowy albo nerwowy nastrój.
Wpatrzyłam się w okno, oświetlone zachodzącym słońcem. Kolejna kolacja, dzień za dniem… A wciąż nikt nie wie, co jest grane…
-Ojciec nie chciał dziś jeść.- pożalił się wuj Giuseppe, wchodząc właśnie do jadalni. W ręku trzymał talerz z ozorkami- Od paru dni jest z nim naprawdę źle…
Bonifacja przejęła talerz, mrucząc „Da się psu.” i wyszła z jadalni. Wuj usiadł z ciężkim westchnięciem na krześle i po raz enty zerknął z żalem na puste miejsce, na którym zwykle jadała Margherita. Zerknęłam ponownie na list od mojego narzeczonego, spoczywający na podołku.
Przyleci po mnie miotłą. Ciekawe, jak… Rabastan ma jednak rację, nie poddam się. A jeżeli ja się poddam, to nie Remus. Nigdy.
Ukradkiem rzuciłam w jego stronę spojrzenie. Tak, Remus potraktował to jako osobisty pojedynek umysłów. On MUSI zwyciężyć, nie daruje sobie.
Wstałam od stołu i ruszyłam do sypialni z przeświadczeniem, że za rok czeka mnie tak ważne wydarzenie. Kładąc się w miękkiej pościeli i starannie się okrywając, nawiedziła mnie wizja mnie samej w białej sukni, z bukietem róż. A obok Rabastan… Westchnęłam ze szczęścia.
Ciemność. Ale nie, robi się przecież jaśniej. Dlaczego?…
Złota mgła owiała mnie delikatnie. Czułam, że mur jest tak blisko, furtka na wyciągnięcie ręki. Teraz musi mi się udać!… Uniosłam rękę i uchyliłam złotą bramę.
Stuk, stuk, stuk.
-Możesz wejść!- mruknęłam i mocniej pociągnęłam klamkę. Furtka rozwarła się na oścież. Stał tam duży, czarny pies. Kiedyś już mi się śnił, spotkałam, go w tym samym miejscu!
-Ty tutaj?- zapytałam ze zdziwieniem. Pies warknął.
Stuk, stuk, stuk
-Mam na to lekarstwo!- zawarczał głosem Blacka, przyglądając mi się z nienawiścią.
Stuk, stuk, stuk.
-Przestań. To irytujące…- mruknęłam.
Pies zaczął wydawać dziwaczne odgłosy, po czym rzucił się na mnie w swej furii i zaczął rozrywać moje gardło, szarpiąc boleśnie, krew płynęła…
STUK, STUK, STUK.
-NIEEE!!!- wrzasnęłam i usiadłam gwałtownie na łóżku. Po chwili wypuściłam powietrze ze spoconej piersi i przejechałam dłonią po mokrym czole. Uff, to był tylko sen, przeraźliwy koszmar.
Dla pewności przejechałam dłonią po pulsującej szyi. Była cała.
Westchnęłam z ulgą i znużeniem, wpatrując się bezwiednie w przestrzeń. Nagle zamarłam.
Przed moim łóżkiem w powietrzu nieruchomo zawisło prześcieradło. Wyglądało, jak duch.
Bez szmeru wpatrywałam się w wysoką, bardzo smukłą postać. Poczęła się lekko chybotać, to w jedną, to w drugą stronę. Z przerażenia znieruchomiałam.
Nagle postać opadła gwałtownie na ziemie.
Stuk, stuk, stuk.
Podczołgałam się wolno do krawędzi mojego łóżka przy nogach. Prześcieradło spoczywało na ziemi. Nic nie wskazywałoby na to, że przed chwilą wisiało w powietrzu.
Rozległ się donośny stukot od strony biurka. Zauważyłam, że to krzesło. Drgało, raz wolno, raz gwałtownie, szurając po podłodze.
-Co, do…- szepnęłam, ale przestało. Tymczasem prześcieradło, na którym dostrzegłam napis „TEN DOM JEST PRZEKLĘTY” zaczęło jeździć w tę i nazad po podłodze, zwinięte w szmatkę. Towarzyszyły temu przedziwne stukoty. Nagle znieruchomiało. Przełknęłam głośno ślinę.
Poczułam bardzo wyraźne drgania całego łóżka. Dosłownie jego przód chodził. Tego było już za wiele. Zeskoczyłam z posłania, potykając się o prześcieradło, które znów uniosło się ku górze. Krzyknęłam ze strachu głośno i podbiegłam, skrajnie przerażona, do drzwi. W biegu, ogarnięta paraliżującą umysł paniką i pozbawiona orientacji gdzie góra, a gdzie dół, wleciałam z impetem na drzwi naprzeciw. Bez trudu się otwarły, a ja wpakowałam się do idealnie ciemnego pomieszczenia.
ŁUP!
Poczułam ostry ból całego ciała i wyłożyłam się prosto do wanny, boleśnie obijając sobie nogi, głowę i łokcie. Deszcz spadających flakonów nieco mnie skonfundował. Strach wzrósł dwukrotnie. Nigdy nie bałam się aż tak ciemności, jeszcze nigdy tak bardzo nie chciałam się z niej wydostać. Była lepka, nie pozostawiła miejsca nawet na iskierkę światła. Nie widziałam absolutnie nic, wyczuwając jedynie zimne ścianki wanny. Uniosłam się gwałtownie i zaraz zaryłam czołem o kran. Doświadczając widoku wszystkich gwiazd, osunęłam się z powrotem do wnętrza.
Rozległ się głośny trzask i szum-to wszystkie krany w łazience poszły. Poczułam gigantyczny strumień lodowatej wody, który lunął na mnie z góry, wprowadzając jeszcze większy zamęt i panikę. Woda błyskawicznie mnie zalała.
-Pomocy!… REMUS!!!- zdążyłam zawołać.
-Co tu się dzieje!
Błysnęło światło, rozległy się kroki i czyjeś silne dłonie wyciągnęły mnie za ramiona z wody. Flakoniki przetoczyły się po całym moim torsie w dół. Odetchnęłam spazmatycznie.
-Mary Ann, dziecko!- to był wuj Giuseppe. W jego oczach dostrzegłam niepokój i przerażenie. Otarł mi dłonią twarz z troską.
-Co ci się stało?- za wujem dostrzegłam mały tłum ludzi. Stali tam Remus, Fabrizio, Eustachio i Maddalena.
-Ja n-nie wiem…- zająknęłam się- Ten duch mnie zaatakował…
-Duch? Jaki duch?- zachłysnęła się Maddalena.
-Duchy nie atakują ludzi, przecież wiesz!- Remus położył nacisk na ostatnie sformułowanie, komunikując mi, że duchy Hogwartu są zupełnie inne.
-Zależy jakie. A poltergeisty?- pokręciłam głową.
Wuj i ciotka wymienili spojrzenia, podobnie jak Fabrizio i Eustachio.
-Duch w naszym domu? Przecież to niedorzeczność!- wuj uśmiechnął się z politowaniem.
-To jak wytłumaczysz, że Mary Ann znalazła się w wannie?- zauważył Fabrizio.
-Ech, wy, chłopy!- zaskrzeczała Maddalena- Trzeba się przede wszystkim zająć nią! Kawalerowie, na co jeszcze czekacie?!
Fabrizio i Remus usłużnie doskoczyli do mnie i wyciągnęli ostrożnie z wanny.
-Tu masz szlafrok. Chodź ze mną, napijesz się gorącej czekolady.- ciotka Maddalena zagarnęła mnie do swojego obfitego ciała. Wstrząsały mną dreszcze zimna i strachu. Łomoczące serce wyrównywało powoli rytm. Zostawiłyśmy za sobą sprzeczającą się o coś zawzięcie grupkę mężczyzn.
Co to było?… Jeżeli duch, to co to może oznaczać dla tych wszystkich morderstw? Czy ma to jakiś związek? Miałam wrażenie, że coś w tej historii nie było tym, czym wydawało się być…
Ten dom jest mniej bezpieczny, niż się zawsze spodziewałam. Mijane ściany wydały mi się teraz wrogie i przerażające.