Dobra, dobra, już dodaję .
A jak starczy czasu, to i Wasze notki przeczytam! Miłej lektury. Za tydzień następna.
Ocknęłam się z przeświadczeniem, że coś nie gra. A potem nawiedziła mnie wizja wczorajszego dnia. A więc to działo się naprawdę…
Łzy wściekłości zwilżyły moje oczy. Prychnęłam i wstałam, orientując się, że spałam w ubraniu.
Wyjdę za Syriusza Blacka, wyjdę za Syriusza Blacka… Moja głowa powtarzała tę mantrę z ogromnym niedowierzaniem.
Oparłam się o biurko. Na jego blacie leżał od dawna porzucony w kąt i zwinięty bezładnie wisiorek z kotkiem, który bezczelnie mruczał błogo, a nawet tryumfalnie. Obdarzyłam go gaszącym spojrzeniem, ale nic sobie z tego nie zrobił. Zdjęłam go, odkąd zaczęłam chodzić z Rabastanem.
Odwróciłam wzrok, który padł na zakurzony gramofon i kolekcję płyt. Black kupował mi je. Zgrzytnęłam zębami. Czemu wszystko musi mi go tu przypominać?!
Zerknęłam na zegarek i trochę się ucieszyłam. Było już grubo po dziesiątej. Czas wyruszać na Pokątną.
Przebrałam się i zrobiłam z sobą porządek, zebrałam dwa galeony kieszonkowego, po czym zeszłam na sam dół. Usłyszałam z kuchni nieco zrezygnowany ton matki: “Śniadanie!”. Zignorowałam to, czując jakąś buntowniczą satysfakcję, wchodząc do kominka i sięgając po proszek Fiuu.
-Londyn, Dziurawy Kocioł!
Hehe, będą się martwić, gdzie podziali córcię… Dobrze im tak!
Kilka chwil potem wylądowałam na zimnej posadzce i rozejrzałam się. W Kotle nie było zbyt wielu osób, jednakże dostrzegłam Lily. Siedziała sobie samotnie przy stoliku.
-Meg!- ucieszyła się i padłyśmy sobie w objęcia.
-Coś zamawiasz?- zapytała mnie rudowłosa, ruszając ku barmanowi.
-Weź dla mnie Ognistą Whisky.- poprosiłam i podałam jej galeona. Kiwnęła i usłyszałam jej ciepły głos, gdy zamawiała whisky razy dwa.
-No więc.- Lily postawiła przede mną kufel, sama usiadła- Coś czuję, że jesteś wzburzona. Coś się stało? Zdziwił mnie wczorajszy twój list.
-Tak.- burknęłam, wbijając wzrok w kufel- Stało się coś potwornego.
-Ktoś ci umarł?- zapytała niezbyt przekonana Lily- Chyba nie, bo byłabyś raczej nieszczęśliwa, nie wzburzona.
-No właśnie.
-Rabastan zerwał zaręczyny?
-Lily, nie rozśmieszaj mnie!- parsknęłam z politowaniem.
-To co jest?- zauważyłam, że trudno jej było wytrzymać napięcia.
-Wiesz, że czarodzieje ze szlacheckich rodów lubią łączyć się w pary. Niektórzy nie pozwalają dzieciom żenić się inaczej! Tylko z kimś o czystej krwi.
-No…- Lily kiwnęła ostrożnie głową, ciekawa, co się kryje za tym wstępem.
-I moi cudowni, kochani, opiekuńczy rodzice wpadli właśnie na genialny pomysł, że wspaniałomyślnie odpowiedzą pozytywnie na propozycję jednej z matek takich szlachciców!
-No co ty… Nie żartuj…- dziewczyna szeroko rozwarła oczy, pełna chłodnego niedowierzania.
-Nie, to wszystko prawda!- uśmiechnęłam się ironicznie- Fajnie, nie?
-I za kogo wyjdziesz?- rzekła ostrożnie.
-Za boskiego Syriusza Blacka…- burknęłam.
Spodziewałam się, że Lily się przerazi, zacznie mi współczuć, czy jeszcze jakoś inaczej. Ale skrzywiła się nieco sceptycznie i westchnęła:
-Rany, Meg… I to jest, według ciebie, takie straszne? Nie przesadzasz trochę?
-Co?…- tym razem ja byłam pełna niedowierzania.
-No… Myślałam, że wylądujesz z jakimś starym dziadem, albo ze śmierciożercą… Chodziłam z Syriuszem, on nie jest zły! Powiem ci więcej, masz szczęście, że chcą cię wydać akurat za niego.
-Lily, co ty pleciesz?! Myślałam, że mnie jakoś pocieszysz! Wspomożesz…
-Meg, nie obraź się, ale myślałam, że jesteś poważniejsza.
Poczułam się, jakby ktoś uderzył mnie w policzek.
-Przecież nie dzieje ci się wielka krzywda.- dodała nieco niepewnie.
-Wiem, czemu tak mówisz. Chcesz, żebym wyszła za Blacka, bo nie chciałaś mojego ślubu z Rabastanem. Nie chciałaś, bym wchodziła do grona śmierciożerców.- rzekłam martwym tonem- Ciebie to nawet cieszy, że tak się stało.
-Masz rację. Stokroć wolę, żebyś wyszła z przymusu za Syriusza, niż zadawała się z Rabastanem. To dla twojego dobra, Meggie. Kiedyś twoim rodzicom podziękujesz.
-Wszystko zawsze jest dla mojego dobra!- warknęłam- Z Blackiem NIGDY nie będę szczęśliwa. Ponieważ go nie kocham, a wręcz przeciwnie.
-Zmienisz zdanie za kilka lat, gdy już do niego przywykniesz i jak będziecie mieć dzieci. Widzisz, Syriusz o wiele lepiej pasuje mi na troskliwego, czułego ojca, niż twój były narzeczony.
Rozsierdziło mnie to “były”.
-Ha, i ty myślisz, że ja się dam mu do siebie zbliżyć! O dzieciach nie ma mowy!- zawołałam.
-Pięknie. I tu cię mam. Zawsze marzyłaś o dzieciach, nieprawdaż? Pamiętam, jak mi to mówiłaś. Czyli to oznacza, że dzieci nigdy mieć nie będziesz, bo nie pozwolisz na to własnemu mężowi?
Zmarkotniałam, po czym ze złością kopnęłam nogę stołu. Lily miała całkowitą rację. I właśnie to było najgorsze.
-Meg, uszy do góry!- złagodniała- Wiesz, jaką jesteś szczęściarą? Nawet sobie nie zdajesz sprawy.
-Jaką szczęściarą?- zmarszczyłam brwi ze złością.
-Ech, nic ci nie powiem. Sama to kiedyś zrozumiesz. Też chciałabym mieć takiego męża. Oczywiście, nie chodzi mi konkretnie o Syriusza!- zaśmiała się.
-Bardzo zabawne.- burknęłam- Myślałam, że coś poradzimy… Ja bym tak się zachowała, gdyby kazali ci wychodzić za Jamesa.
Lily natychmiast spoważniała.
-To nie jest śmieszne, Meg.
-O, Severus…
Sev właśnie wszedł do Dziurawego Kotła i rozejrzał się niepewnie. Zerknęłam na zegarek. Było dopiero piętnaście po jedenastej. Naraz nas zobaczył, ale szybko się cofnął, gdy dostrzegł Lily.
-Eee, Lily, wyjdziesz na ulicę? Chciałam porozmawiać przez chwilę z Severusem na osobności…- poprosiłam kulawo.
-Nie ma sprawy.- Lily dopiła whisky- Właśnie się zbierałam do domu… Przemyśl to, co ci powiedziałam. Mogło być gorzej.
Wstała, zostawiając mnie chyba w jeszcze gorszym stanie, niż poprzednio. Sev natychmiast przysiadł się na jej miejsce.
-I jak tam? Coś się stało?- nieco rozkojarzył się widokiem Lily.
-Taak…- w skrócie opisałam mu, o co chodzi.
Reakcja Seva była skrajnie różna od Lily.
-CO?!- podskoczył na krześle, po czym wpatrzył się we mnie z przerażeniem i głębokim współczuciem- Jak mogli tak ci spaprać życie… Całe życie pod jednym dachem z Blackiem…
Wzdrygnął się na samą myśl.
-Cieszę się, że też rozumiesz powagę sytuacji.
-Ale masakra… Nie mogłaś im powiedzieć o Rabastanie?!
-No nie mogłam! Już widzę, jak chętnie by to przyjęli…
-Trzeba było ich postawić przed faktem dokonanym!- prawie krzyknął Severus- Meg, nie daj się! Nie pozwól, by cię unieszczęśliwili, walcz.
-Łatwo ci mówić. Oni naprawdę się uparli.
-I co teraz zrobisz?- przejął się Severus. Obserwowałam w milczeniu jego zatroskane, czarne oczy. Wzruszyłam ramionami.
-Nie wiem. Po prostu tego nie wiem.
-A jakby Rabastan cię porwał nagle z domu i wzięlibyście potajemnie ślub?
-To jest myśl.- zastanowiłam się- Problem w tym, że muszę najpierw go zawiadomić, a tego najbardziej się boję. Jego reakcji. A nuż nie doczyta listu do końca, tylko rzuci nim ze złości w ogień? Różne rzeczy mogą się stać. Wolałabym mu to osobiście powiedzieć.
-To musisz go zaprosić.- Severus bardzo się tym wszystkim przejął. Wiedziałam, że najgorszemu wrogowi nie życzył takiej kary- Nie przejmuj się. Zrobimy wszystko, żeby ci pomóc.
-Dzięki.- ujęłam jego dłoń. Uśmiechnął się smutno- Chyba muszę już wracać, bo się na mnie wściekną zaraz. Wyleciałam z domu Siecią Fiuu bez ostrzeżenia.
-Dobra. Na razie!- rzekł, opuszczając pub. Westchnęłam ciężko. Wcale nie miałam ochoty wracać, ale poczułam się głodna.
Kilka chwil i już leżałam na dywanie w feralnym salonie, w którym miała miejsce nasza wczorajsza rozmowa.
-Gdzie byłaś?- zagadnął chłodno ojciec zza “Proroka”.
-Daleko.- odburknęłam.
-Odpowiedz mi, jak cię pytam.
Nic nie powiedziałam, tylko ruszyłam do swojego pokoju.
-Mary Ann!- zagrzmiał za mną ojciec. Zignorowałam to i wkrótce siedziałam już na zielonej, aksamitnej pościeli.
Nie wiedzieć czemu, byłam jedynie wściekła. Może nie czułam innych emocji, bo po prostu jeszcze nie do końca w to wszystko uwierzyłam?
Doskoczyłam do biurka, by napisać list do Rabastana. Tak, musimy się nareszcie spotkać, nie widziałam go od prawie dwóch miesięcy.
Drzwi za mną otworzyły się na pełną odległość. Stanęli w nich moi rodzice. Posłałam im nieżyczliwe spojrzenie.
-Mam nadzieję, że dotarło do ciebie nareszcie to, co powiedzieliśmy wczoraj.- rzekł gniewnie ojciec.
Milczałam.
-Remus powiedział nam o twoim chłopaku.- dodała mama.
Podniosłam głowę z nadzieją.
-Niestety, obawiam się, że nie możemy dopuścić do twojego ślubu z kimś takim.
-Mówcie, co chcecie. Ja i tak nie wyjdę za Blacka.- prychnęłam, ale w sercu poczułam panikę. Tak jak myślałam, rodzice nie byli przychylni Rabastanowi…
-Już za późno. Wysłałem właśnie odpowiedź twierdzącą do Oriona i Walburgi Black, że zgadzamy się na twój ślub z ich starszym synem.
-Co?!- jęknęłam. A więc już za późno, klamka zapadła, nie mogę wyjść za Regulusa.
-Pogódź się z tym, Mary Ann.- rzekła mama nieco błagalnie. Zrobiła minę, jakby chciała mi przekazać “To twoja ostatnia szansa...”.
-Nie ma mowy.- oświadczyłam hardo.
Przez drzwi wytknął głowę Remus.
-Co, wciąż stawiasz opór?- zawołał ze znużeniem.
-Tobie nic do tego.- ucięłam krótko.
-Owszem, dużo mi do tego. O wiele bardziej pasuje mi Syriusz na szwagra, niż jakiś zapluty Lestrange.
Posłałam mu nienawistne spojrzenie.
-Tobie pasuje?! Aha, nie liczy się, że żonie nie pasuje, musi pasować jej bratu… Wiesz co, sam się z nim ożeń, będzie z was cudowna para.- uśmiechnęłam się zjadliwie.
-Już za późno, Łapsko jest zajęty…- odgryzł się mściwie.
-Mary Ann, radzę ci się opanować. Trzymaj nerwy i buzujące hormony na wodzy.- ostrzegł mnie groźnie ojciec.
-Akurat cię posłucham, ehe.- odparłam chłodno.
Rodzice westchnęli.
-Czyli nie chcesz spokornieć?
Pokręciłam przecząco głową.
-Dobrze więc. Eee, masz karę.
Popatrzyłam na niego z politowaniem, ale nieco mnie tym przestraszył. Jaką karę? Odetchnęłam jednak szybko z ulgą, w końcu zostały tylko dwa tygodnie do szkoły, kara nie będzie długa.
-Zostaniesz wysłana do mojego przyjaciela-charłaka, do Ameryki.
-Ale kara…- sarknęłam- Błagam o litość.
-To biedna, liczna rodzina.- ciągnął, ignorując zaczepkę- Na nic ich nie stać. Muszą codziennie zajmować się gospodarstwem wielkości przeszło kilkunastu hektarów, za co dostają marne grosze. Praca tam jest ogromna i bardzo żmudna. Nawet życie tu jest przy tym luksusem. Jest to chyba najpokorniejsze zadanie, na jakie wpadliśmy z twoją matką.
-Super.
-Aha… Wracasz w październiku.
-Co?!- poderwałam się- Ale ja mam owutemy! Muszę iść do szkoły.
-Z owutemami sobie poradzisz. Zresztą, gdy już wyjdziesz za Syriusza Blacka, nie będą ci potrzebne żadne owutemy.- dodał bezwzględnie- Spakuj swoje rzeczy, zawiadomię mojego przyjaciela, że nie zmieniłaś zdania. Nie będzie musiał zawracać.
Cała trójka wycofała się.
Wstałam i kopnęłam z całej pary krzesło z kości słoniowej. Przeklinać dzień, w którym Black przylazł na ten cholerny świat!…
Czyli z Rabastanem się już nie spotkam. Ten przyjaciel może przybyć w każdej chwili.
Nie myliłam się. Mężczyzna już czekał przed domem następnego dnia rano, a ja, rozkazem ojca, wyszłam go przywitać. Był wysoki i umięśniony. Czerstwa cera wskazywała, że dużo przebywał w polu. Coś mi nie pasował na człowieka wychowanego w czarodziejskim otoczeniu, nawet jeśli był charłakiem, bardziej na farmera, więc zdziwiłam się, kiedy wyszczerzył idealnie białe zęby i pokazał miotłę, na której przybył.
-Hej, Marshall!- ucieszył się ojciec i ze śmiechem rzucili się sobie w objęcia. Matka i Remus już zbiegli na dół i wszyscy zgromadzili się przed domem. Obserwowałam świat ze złością i jakimś buntem. Było mi wszystko jedno, gdzie się zaraz znajdę.
-Czyli polecicie na miotle? Nie ma wyboru.
-A teleportacja?- zastanowił się Remus.
-Coś, ty, Marshall był takim olewusem, że nie zdał egzaminu.- parsknął ojciec i otrzymał kuksańca od kumpla ze szkolnych lat. Podniosłam oczy ku niebu. Wszystko mnie irytowało w moich rodzicielach, od zachowania, po wygląd.
-Pa, Meg. Mam nadzieję, że zmądrzejesz.- Remus łaskawie poklepał mnie po głowie, jak psa, by okazać, swoją wyższość umysłową nade mną.
-Zanim się pożegnamy, to…- ojciec wyciągnął rękę- Twoja różdżka.
-Słucham?!- oburzyłam się.
-Nie, dziecko. Nie będziesz sobie pomagała czarami przy pracy!
-Chyba żartujesz, myślisz, że ci oddam moją różdżkę?- zaśmiałam się.
-Oddaj ją. Dopiero wtedy zrozumiesz sens tego pokornego zadania.
Popatrzyłam na niego wilkiem i cisnęłam moją różaną różdżkę w jego wyciągniętą dłoń.
-I pamiętaj, Marshall, macie ją tam przegonić przez suchy las. Mary Ann brakuje pokory nauczcie ją tam jej.- zwrócił się do kumpla.
Złapałam niewielką torbę z najpotrzebniejszymi środkami higienicznymi (rodzice uznali, że rodzina farmerów da mi stare ubrania).
-Poczekaj. A pożegnanie?- zapytał mnie Marshall. Niechętnie zerknęłam w stronę ojca.
-Może się wstrzymacie?- zapytała matka- Słyszałam o jakichś wichrach na zachodzie Anglii, od kilku dni.
-Spokojna głowa!- wyszczerzył zęby Marshall- Na pewno uda nam się trafić na miejsce.
-Chodź tu, córko…- lekko uchyliłam się przed ramionami matki. Zerknęła na mnie ze smutkiem. Odpowiedziałam jej wściekłym, dumnym spojrzeniem.
-Lećcie już.- ojciec nawet nie próbował się ze mną żegnać. Wskoczyłam na miotłę za farmerem i wzbiliśmy się w powietrze. Epping uciekło spod naszych stóp.
-Trzymaj się, Meg!- wrzasnął Marshall i ponaglił miotłę do ruchu. Z niechęcią wtuliłam się w jego szerokie plecy, obserwując ponury świat pode mną.
Chmury pędziły z zawrotną szybkością, miały barwę ołowiu. Czułam, że za parę chwil rozpęta się prawdziwa ulewa.
Marshall nic sobie z tego nie robił i pędził, jak mi się zdawało, na zachód, ku Atlantykowi.
Po kilku godzinach drogi dopadło mnie znużenie. Podróż nawet nie umywała się do bajkowego lotu, jaki odbyłam z wampirami w nocy nad morzem. W dodatku wszystko mi ścierpło, z zimna i utrzymywania niewygodnej pozycji. Czułam się niezmiernie głupio, wtulona w obcego człowieka. Och, żeby Rabastan tu był…
Nagle uderzył w nas potężny wicher. Miotłę odrzuciło w lewo, ale dzielnie mknęła dalej. Powstrzymałam wzbierające wymioty, patrząc ze zgrozą na korony drzew. Ciekawe, czy przeżyłabym upadek z tak wysoka, jakbym wylądowała na jednej z nich.
Na horyzoncie, ku któremu mknęliśmy, rysowały się ciemnogranatowe chmury. Błyskawica przecięła gdzieś daleko niebo.
-Może przeczekamy?- zapytałam krzykiem.
-Nie, nie ma sensu! Damy radę! W takich warunkach nie raz leciałem!- odwrzasnął.
-Super…- burknęłam do siebie, kiedy kolejny mocny podmuch wiatru prawie przechylił miotłę do góry nogami.
Tymczasem, ku mojemu przerażeniu, Marshall wyleciał na otwarte morze. Skończyła się Anglia, przed nami dostrzegłam jedynie kilka wysp.
-Ouu…- usłyszałam z przodu. Chwilę potem wpadliśmy w ścianę potwornego deszczu. Siekł, mocząc nas do suchej nitki. Miotłą zataczało i choć Marshall próbował nad nią zapanować, wkrótce całkowicie stracił kontrolę.
Sparaliżowana, kurczowo trzymałam się jego pleców, nie dbając o pozory. Miotła samowolnie, kręcąc młynka wokół własnej osi, pruła przed siebie. Nie wiedziałam, gdzie góra a gdzie dół, straciłam poczucie gruntu i nagle poczułam, że odrywam się i lecę w górę, głową ku niebu, przyspieszając.
-Meg!- dało się słyszeć.
Chwilę potem poczułam ostry ból w głowę. Coś chropowatego i kanciastego smagało mnie wszędzie, gdzie się dało. Rozpaczliwie złapałam pierwszej lepszej materii. Szarpnęło za rękę i… świat obrócił się do góry nogami. Roztrzęsiona ręka nie wytrzymała ciężaru i znów runęłam w dół. Poczułam przerażający ból w nogach, a na twarzy miękką trawę. Z trudem obróciłam się na plecy, obserwując czarne prawie niebo, przecinane błyskawicami. Woda lała się strumieniami, zrobiło mi się przeraźliwie zimno. No tak, zleciałam z miotły do góry nogami i wleciałam w koronę tego wielkiego drzewa, pod którym spoczywałam.
Marshalla nigdzie nie dostrzegłam, huk deszczu i bezlitosne grzmoty, wstrząsające ziemią zagłuszały moje myśli, wdzierając się bezlitośnie do świadomości.
Wstałam na roztrzęsionych nogach i niepewnie oparłam się o śliską korę drzewa. Dookoła rosło dużo niskich drzew o rozłożystych, zielonych koronach. Mimo tego ściana deszczu z łatwością tu docierała, więc nie widziałam dalej, niż za najbliższe drzewo. Zrobiło się dziwacznie ciemno i mroczno. Nigdy chyba nie czułam się taka bezradna, włączając w to noc, kiedy to uciekłam z domu. Szum szalejącego morza dosłownie kilka kroków ode mnie, gdzie to zaczynał się wysoki klif, spotęgował wrażenie paraliżującej samotności.
Zrobiłam parę niepewnych kroków przed siebie. Szalała burza, a ja musiałam się czym prędzej ukryć w związku z tym. Pośliznęłam się na błocie, zaliczyłam wywrotkę i z cichym okrzykiem zdziwienia zjechałam ze śliskiego zbocza prosto do błotnistego rowu, w którym płynęła brudna woda. Deszcz lał się po mnie strumieniami, siedziałam po pas w brązowej mazi i do tego kostka niemiłosiernie mnie bolała. Złapałam ją dwoma palcami, zaciskając zęby i przełykając łzy wściekłości, bezradności i rozpaczy. Położyłam się na plecach w błocie o stanie skupienia dość stałym i wpatrzyłam się z trudem w niebo. Byłam zziębnięta, ranna, brudna, głodna, mokra i do tego tak przeraźliwie sama i zagubiona, na krańcu świata… Tak, jakby nie było innych ludzi, jakbym była sama z tym mokrym lasem, ciemnym niebem i burzą…
Wiedziałam, że umrę, jeżeli się nie ruszę. Coś może zaatakować bezbronną dziewczynę, albo umrę z głodu… Jest tak wiele możliwości.
Nieco nieprzytomnie i jakoś obojętnie omiotłam wzrokiem wszystko dookoła, rozważając nad swoim położeniem. Odkryłam, że nie zależy mi na przeżyciu. Jeżeli, załóżmy, nie umrę, to co mnie czeka? Do kogo powrócę? Do Blacka? Do rodziców, którzy mnie w to wpakowali?
Ze spokojem, głęboko oddychając, wlepiłam wzrok w ledwo dostrzegalny przez ścianę deszczu pień drzewa naprzeciw. Nie muszę się rozpaczliwie ratować, świetnie. Mogę tu zdechnąć, tak będzie lepiej dla mnie i dla ogółu, najwyraźniej.
Jakiś głosik sprzeciwił się temu. Głosik podobny do Rabastana. Rabastan…
Z trudem spróbowałam wstać. Noga odmówiła posłuszeństwa.
-To na nic!- jęknęłam do siebie, łzy zmieszały się z deszczem. Poddałam się i ległam z powrotem na plecach. Po chwili jednak podjęłam próbę i zaczęłam się czołgać po błotnistym zboczu ku górze, zjeżdżając co jakiś czas w dół. Czując narastające zrezygnowanie po tym, jak po raz enty wylądowałam znów w głębokim rowie, zaniechałam prób wydostania się. To i tak bez znaczenia…
Po raz ostatni spróbowałam, widząc przed oczami kochaną twarz Remusa, jego słodki uśmiech, mądre oczy. Dla niego powinnam przeżyć.
Udało mi się wdrapać dość wysoko, by chwycić kępy trawy. Natychmiast prawie je wyrwałam, ale zapewniły jakieś oparcie i wkrótce leżałam na mokrej, bujnej trawie.
Powoli posuwałam się w siekącym deszczu do przodu na brzuchu. Przypominało to potworny koszmar, w którym miewa się problemy z ruchem.
Wreszcie, po minięciu paru drzew, przycupnęłam pod jednym, wyjątkowo dobrze ukorzenionym. Po prostu wcisnęłam się pomiędzy jego wilgotne korzenie, modląc się, by jakiś piorun nie raczył uderzyć właśnie w to drzewo.
Unosił się zapach wilgoci i ziemi, deszcz już nie moczył mnie do suchej nitki. Skuliłam się w samotny kłębek, rozpamiętując noc ucieczki z domu. Zrobiło mi się nawet odrobinę przytulnie.
Po kilkudziesięciu minutach wpatrywania się nieustannie w szary, mroczny świat zza korzeni mojej kryjówki odczułam znużenie. Choć broniłam się przed snem, wkrótce poczułam, że w zasadzie jest mi wszystko jedno, czy coś zaatakuje mnie, gdy będę spać. Powieki same się zakleiły i odpłynęłam w nicość.
Ocknęłam się prędko, nawiedziły mnie podejrzenia. Coś chyba mnie obserwuje.
Świat był dosłownie szary. Na oko mogła być ósma, dziewiąta wieczorem. Deszcz już nie padał, panowała nienaturalna cisza.
Wyczołgałam się z trudem spod korzeni. Nie śpiewały ptaki, wiatr najcichszym szmerem nie poruszał liściastych gałązek. Bardzo mi to nie odpowiadało.
Zerknęłam na pulsującą bólem kostkę. Z trudem się na niej utrzymywałam, a o chodzeniu raczej nie było mowy.
Trzask przełamywanej gałązki gdzieś za mną przeciął martwą ciszę. Raptownie obróciłam głowę, ale alejka z drzew była pusta, wciąż szara i zasnuta ciemną mgłą. Może mi się wydawało?…
Z wolna, niechętnie tracąc kontakt wzrokowy z obszarem za mną, zlustrowałam zabłocone ubranie. Jest już chyba do wyrzucenia…
Tym razem wyraźnie poczułam ciarki na plecach. Ponownie się obróciłam, marszcząc brwi.
Zza drzew dostrzegłam parę czerwonych, rozjarzonych punkcików. Były wlepione centralnie we mnie. Zamarłam.
A potem coś w moim żołądku osunęło się ciężko na sam dół. Być może to moja rozszalała wyobraźnia, ale wydawało mi się, że słyszę narastające ohydne warczenie.
Bez zastanowienia rzuciłam się przed siebie. Paraliżujący strach usunął ból kostki. Czułam, że za chwilę coś powali mnie na kolana, odgryzie głowę, rozszarpie ciało…
Słyszałam ujadanie za sobą. Czyli polowanie rozpoczęte…
Moja kontuzjowana kostka chrupnęła nieprzyjemnie, tym razem na amen się rozwalając. Potknęłam się o niesprawną nogę i stoczyłam z mokrej, trawiastej skarpy, tracąc w nadchodzących ciemnościach orientację. Wreszcie, po kilkunastu sekundach ległam w bezruchu na plecach. Gdzieś nade mną słychać było wyraźnie ujadanie i wycie. Co to?…
Wstałam z wielkim trudem. Noga odmówiła mi już całkowicie posłuszeństwa. Kuśtykając, wlazłam w zarośla, nie mając pojęcia, co robić, gdy ścigają mnie jakieś bestie. Czy istota ruszyła za mną w pogoń? Może ten nagły manewr w bok przerwał jej polowanie?
Daleko przede mną zamajaczył nagle jakiś złoty błysk. Włosy zjeżyły mi się na głowie. Czyżby znowu coś mnie obserwowało?
Światło jednak przypominało mi bardziej blask świecy. Najciszej, jak tylko mogłam na rozwalonej nodze, pokuśtykałam w jego stronę.
Na niewielkiej polance w rzadkim lesie dostrzegłam coś, czego najmniej się spodziewałam, mianowicie chatkę. Była okrągła, zbudowana została z polnych kamieni, stożkowy dach porastał mech i trawa, na jednej ze ścian rósł bluszcz z dojrzałymi winogronami. Przypominała nieco chatkę Hagrida. Nie wiedzieć czemu, skojarzyło mi się to wszystko groteskowo z mugolską bajką, Jasiem i Małgosią. Niezbyt spodobało mi się porównanie. Jedyne okienko, które dostrzegłam, okrągłe i dość małe, rozjarzone było przyjemnym, złocistym blaskiem.
Poczułam przemożną chęć, by zapukać do drzwi, jednak nieco wystraszyło mnie to, kogo mogłabym spotkać wewnątrz. Problem rozwiązał się sam, bowiem zza chatki wyszedł przedziwny człowiek. Przypominał Dumbledore’a, nosił czarodziejską szatę i szpiczasty kapelusz. Miał kasztanową bródkę i grube brwi, a niósł z namaszczeniem zakrzywiony kostur. Jego zaskoczony wzrok zlustrował mnie. A potem warknął:
-Przecież mówiłem: nie życzę sobie was, łachmytów! Trzymajcie się ode mnie z dala, a ja będę się trzymał z dala od wioski! Ciągle mi muszą przeszkadzać…
Ruszył w kierunku domku i otworzył drzwi. Na odchodnym zawołał jeszcze:
-Zjeżdżaj! Bo cię przemienię w wiewiórkę, dzieciaku!
-Nie jestem dzieciakiem!- zawołałam w rozpaczy- I nie jestem z jakiejś tam wioski!
Człowiek zamarł ze zdumieniem.
-Nie?- uniósł brwi.
-Nie. Nazywam się Mary Ann i… zgubiłam się. Nie jestem stąd. Nie wiem nawet, co to za miejsce. Czy może mi pan powiedzieć, jak mam się stąd wydostać?
Nieznajomy lustrował mnie z zaintrygowaniem.
-To niebezpieczne miejsce. A ty, jak widzę, jesteś kontuzjowana, nie mylę się?
-Nie… Pomoże mi pan?- zapytałam z nadzieją w głosie.
-Właź.- zaprosił mnie gestem do środka, jego oblicze złagodniało. Weszłam nieco ostrożnie do wnętrza.
W środku było ciepło, sucho i czysto. Pod sufitem wisiały zioła, na kominku płonął ogień, na stole stał kociołek i kilka składników jakiegoś wywaru.
-Rozgość się, Mary! Widzę, że jesteś taka zziębnięta i przemoczona… Ugotuję coś gorącego.
Począł krzątać się przy garnku. Obserwowałam go nieco nieufnie.
-Dlaczego pan zrobił się dla mnie taki dobry?
Obrócił się ku mnie.
-To chyba oczywiste, nie? Nawet nie wiesz, jakie bestie szaleją teraz na zewnątrz. A skoro nie jesteś stąd, nie ma potrzeby nastawiać się przeciwko tobie. Co innego ta wioska… Błee!
Warknął coś pod wąsem, po czym nastawił wodę w wielkim kotle.
-Popatrz na siebie!- zakrzyknął- Siadaj do stołu, zaraz zagotuje się woda na kąpiel. Potem pokażę ci, gdzie będziesz spać.
Niespecjalnie spodobał mi się fakt, że ten dziwny, niewątpliwie czarodziejski jegomość tak bardzo chce mi pomóc. Wydało mi się to podejrzane, ale stopniowo odczuwałam straszliwą senność. Nie ma wyjścia, muszę nocować tutaj…
-Masz, jedz. To skromna zupa z… eee, mięska…
Przeniosłam na niego nieco spłoszone spojrzenie, gdy glinianą, prostą miskę z czymś dziwnym postawił przed nosem.
-Wiem, jak to zabrzmi. To zupa z myszy polnych. Nie ma nic innego.- rzekł nieco oburzonym tonem, widząc to.
-Przepraszam…- bąknęłam. Zajęłam się jedzeniem, odczuwając burczenie. Zupa była nieco mdła i żołądek skręcał mi się w mękach, gdy uświadamiał sobie, co trawi. Ogólnie jednak udało mi się myszami zaspokoić apetyt, mimo odruchów wymiotnych.
-Jak ma pan na imię?- spytałam, gdy nieznośna cisza przerosła samą siebie.
-Dawno nikt nie zadał mi tego pytania.- zastanowił się- Widzisz, rzadko miewam gości. Nieczęsto widuję ludzi. Ta wyspa jest prawie bezludna, no, może z wyjątkiem tych…
Dalszą treść jego wypowiedzi wymówił podirytowanym warczeniem pod nosem.
-Jestem Mortimer, Mary.
-Co pan robi na bezludnej wyspie?
Rzucił mi nieco wrogie spojrzenie.
-Uciekam przed cywilizacją, otóż to. Teraz wszystko wygląda inaczej. Równouprawnienie, phi! Nikt nie pomyśli o tym, że mugo…
Urwał raptownie i zrobił minę, jakby się zapędził. Zmierzył mnie oceniającym spojrzeniem.
-Możesz poczekać w tamtym pokoju, ja przygotuje bal z wodą.- machnął niecierpliwie w stronę bogato zdobionej, starej zasłony, zasłaniającej jakiś pokój. Udałam się tam, odnosząc wrażenie, że człowiek ma coś do ukrycia.
Odchyliłam zasłonę. W prawie zupełnie ciemnym, malutkim pokoiku stało parę mebli. Wystrój przypominał najbardziej cygański wóz objazdowy. Na gołych ścianach wisiały kolorowe, zakurzone dywany, przede mną stała wygodna, aczkolwiek wysłużona pufa. Środek pomieszczenia zawalał okrągły, czarny stolik na krzywych nóżkach, na stoliku dostrzegłam ozdobną lampę naftową, rzucającą czerwony blask zza bordowego szkła. Zauważyłam brak okien.
-Tylko niczego nie ruszaj! To mój pokój!- usłyszałam zza zasłony nieco zaniepokojony krzyk.
Podeszłam do dziwnego obiektu, niedbale wrzuconego między pufę a ścianę. Była to jakby kula magiczna, przyczepiona do stolika. Na ścianie nad nią wisiały jakieś fotografie w kolorach sepii i proporczyk… Slytherinu.
-Przepraszam, mogę wejść?!- podbiegłam do zasłony z entuzjazmem. Skończył Hogwart! Mogłam się tego domyśleć.
Zza kotary usłyszałam huk, potem plusk i głośne „Auu!!!”, a potem przekleństwo.
-Jasne! Tylko najpierw uprzedź, zanim zaczniesz krzyczeć. Zawału bym dostał…
-Przepraszam…- odchyliłam kotarę- Pan skończył Hogwart?!
Mortimer popatrzył na mnie z niekłamanym zdumieniem, jakby zobaczył mnie po raz pierwszy.
-Ja też jestem w Hogwarcie!- oświadczyłam z dumą.
-Naprawdę?! Trzeba było mi od razu mówić, że jesteś czarownicą, nie robiłbym tych cyrków z wypraszaniem cię z pokoju, gdy przenosiłem misę czarami. Cóż, trafił swój na swego!- uśmiechnął się- Będzie mi prościej bez kamuflowania się. Powiedz mi, Mary, możesz już czarować?
-Tak, dawno już skończyłam siedemnaście lat.
Nie odparł, wskazał jedynie na misę.
-Kąpiel. Ja pójdę do ciebie, przygotować spanie.
-Czy nie sprawiam zbyt wiele kłopotu?- zaniepokoiłam się.
-Nie, ależ skąd! Zawsze pomogę czarodziejowi w potrzebie. A teraz się myj.
Wyszedł. Zdjęłam przemoczone, ubłocone ubranie i weszłam do ogromnej miednicy z przyjemnie parującą wodą. Była odrobinę czerwonawa, pewnie dlatego, że źródło było zanieczyszczone.
Wyleżałam się w gorącej wodzie, aż mnie głowa rozbolała. W końcu zarzuciłam na siebie prostą, lnianą szatę, którą Mortimer mi przygotował i weszłam do mojego pokoju. Był całkiem podobny do tego, w którym odkryłam proporzec.
-Tu będziesz nocować.- wskazał na pufę, okrytą prostym, kolorowym kocem- Nie przejmuj się wyciem i jazgotem zza ścian, a także burzami i deszczem. To bardzo niespokojne miejsce. Dobranoc.
Wyszedł, zostawiając mnie zupełnie samą z wygodną pufą. Zza ściany dobiegł mnie straszny, chrapliwy skowyt i warczenie. Włos zjeżył się na karku, strach spotęgowało poczucie samotności i ciemności.
Ułożyłam ciało na pluszowej pufie, przykryłam się pledem, po czym zapadłam w twardy sen.
Krzyki. Pełne przerażenia. Kobiet, dzieci. Krew…
Komentarze:
Aithne Sobota, 19 Czerwca, 2010, 21:38
Czy tylko mi wydaje się, że rodzice Mary Ann nie są do końca normalni?
Kara, phi. Też mi coś. Ciekawe za co.
Chyba że ja mam po prostu za fajnych rodziców...?
A notka świetna jak zawsze, tylko trochę krótka ;). Ale jak za tydzień ma być następna to ok ;). Chociaż mam nadzieję, że Meg wróci w miarę szybko do Wielkiej Brytanii... Jestem ciekawa co z Syriuszem i Rabastanem...
Syrcia Niedziela, 20 Czerwca, 2010, 11:30
Eeh...
Czy ty przypadkiem jej nie uniezszczęśliwiasz za bardzo? Też lubię nieraz dowalić swoim postaciom D), ale po co zaraz spadanie z miotły, skręcania/łamanie nóg, jakieś dziwne zwierzaki?
To przecież boli...
Sadyzm się przejawia, co?
I ciut nienaturalne mi się wydało, że od razu trafiła na czarodzieja...
Lilka mnie zaskoczyła! Jak najbardziej pozytywnie xD Chyba znow polubię tę dziewczynę, łehehe...
Trzymam cię za słowo, ma być za tydzień
Ja też usiądę i postaram się coś wyskrobać do Remusa. Ostatnio wena nie domaga...
Daria Niedziela, 20 Czerwca, 2010, 17:25
Zupa z myszy polnych?!
Chyba wolałabym głodować
Co do rodziców to zadzam się z Aithne, chyba też mam za fajnych
Syrcia Poniedziałek, 21 Czerwca, 2010, 23:54
- Stuk, stuk...
- Kto tam?
- Ja.
- Jakie "ja"?
- No ja. Chciałam powiedzieć, że u Remusa jest nowy wpis... ^ ^
Zapraszam
Syrcia Niedziela, 27 Czerwca, 2010, 02:15
Wpis u Huncwotów... Mam nadzieję, że się nie załamiesz, gdy (jeśli...) go przeczytasz.
Jest beznadziejny.
Syrcia Niedziela, 27 Czerwca, 2010, 18:49
No i gdzie następna? Wczoraj minął tydzień...
Alice Czwartek, 08 Lipca, 2010, 19:34
Dobra, wróciłam z wakacji. Notka mi się podobała, zapowiada się ciekawie. Mam nadzieje, iż po powrocie, coś dodasz.
Udanych wakacji i wyjścia z dziwnego stanu psychicznego.
parszywek Poniedziałek, 26 Lipca, 2010, 00:52
no, aż złość bierze kiedy czyta się o rodzicach.. ja na miejscu mary ann już dawno uciekłabym z rabastanem:P
nie podobało mi się kiedy mary powiedziała lily żeby ta wyszła, przecież to ona powinna to zrobić jeżeli ma potrzebę pogadania z severusem sam na sam! w każdym razie to było niegrzeczne.
a z tym czarodziejem, trochę już za dużo tych niesamowitych przygód ale całkiem tajemniczo i fajnie oddana groza.