70. Niespodziewany gość. Dodała Mary Ann Lupin Poniedziałek, 13 Grudnia, 2010, 04:23
Szorstkie ręce Malfoya wykręciły mi ramiona do tyłu. Podobnie stało się z Remusem, Fabianem, Alicją, Peterem, Jamesem i Blackiem, który był chyba naprawdę wściekły.
-Super! Po prostu świetnie!- warknął ku mnie. Zignorowałam to, czując tępą pustkę.
Śmierciożercy zaprowadzili nas na środek.
-To co, zabijemy ich, nie?- zaproponował Rudolfus- I tak straciłem czas na ten bezużyteczny mieczyk mugoli. Czarny Pan się jednak pomylił.
-Zamilcz, Rudolfusie!- syknął Dołohow- Waż na słowa.
-Nie ma go tu przecież!
-Ale zaraz będzie.- syknął Lucjusz Malfoy- Przywołamy go.
-A po co?!- zdziwił się Nott- Zabijemy ich i po sprawie. Nie zawracajmy mu głowy.
-Tylko on może zdecydować, czy ich od razu zabić!- syknął Mulciber.
-Właśnie, mogą zawierać cenne informacje!- wycedziła Bellatriks.
-No, to jazda. Przywołuj go!- rzucił do niej Malfoy.
Wykonała rozkaz, obnażając przedramię. Poczułam przerażenie. Dlaczego daliśmy się tak łatwo złapać?! Kłócić się w takim momencie… No jasne, Black to idiota, ale można było go zlekceważyć a potem w domu przyłożyć na odlew.
Popatrzyłam na moich towarzyszy. Wszyscy mieli zupełnie zrezygnowane miny.
Na środku kręgu, który tworzyli z nami śmierciożercy pojawił się czarny kłąb dymu. Po chwili nabrał kształtów i utworzył człowieka w czarnej pelerynie.
Zamarłam, pierwszy raz na oczy oglądając Lorda Voldemorta. Miał przerażającą, nieludzką twarz, płaską, jak głowa węża i do głowy węża podobną. Czerwone oczy zmrużyły się.
-Aach!- wydał z siebie cichy, nabrzmiały odgłos- Goście! Jak miło.
Zaśmiał się piskliwie, a śmierciożercy podchwycili. Kiedy jednak przestał, tamci zrobili to natychmiast. Zmrużył oczy jeszcze mściwiej i pomyślałam, że nigdy nie widziałam takiej nienawiści w oczach, a przecież oglądałam oczy samego Blacka, który w tym przodował.
-Jak widzę, Dumbledore wysłał parę niewinnych głupków, by pokrzyżować mi plany…- szepnął złowrogo- Jak widzę, daremno. Ta eskapada i tak nie przyniosłaby mi niczego. No, ale przynajmniej dostarczył mi rozrywki swoim kosztem.
Znowu śmiech. Pomyślałam nagle o mamie. Jej miła twarz i tańczące, marchewkowe loczki… A potem pusta, pozbawiona życia buzia, marchewkowe, martwe loczki i wieczny sen… Czy ona też „dostarczyła rozrywki”?
Ogarnęła mnie taka wściekłość i ognista nienawiść, że trudno było mi nad tym zapanować.
-Jesteś potworem!- wycedziłam, nie mogąc się powstrzymać- Niszczysz ludzi, bo nie masz nic innego do roboty?! Czego próbujesz dowieść?!
-Meg…- szepnął Peter, gdy twarz Voldemorta powoli stężała.
-Nie, nie uciszaj mnie!- warknęłam- Niech to coś posłucha, co myślę o jego zakichanym tyle! Jesteś podły, podły!
Łzy zaszkliły się w moich oczach. Wspomnienia o mamie i świadomość ogromu krzywdy napędziły mnie do tego, by wszystko wylać przed pewną śmiercią. To właśnie on za wszystko odpowiada, bezczelny drań. Nigdy nikogo nie miałam ochoty tak zabić.
-Proszę, proszę, jakaś wyjątkowo odważna… a może wyjątkowo głupia czarownica?- szepnął czarnoksiężnik- Ale jeszcze nie za późno, możesz klęknąć i błagać mnie o litość…
-Mam to gdzieś, zabij mnie! Tym się właśnie lubisz zajmować prawda, gnido?! Brakuje słów, którymi mogłabym cię opisać, wężowaty śmieciu!
Przebrałam miarkę. Twarz Voldemorta pozbawiona została jakiegokolwiek rozbawienia, śmierciożercy szeptali, wzburzeni a moi przyjaciele potoczyli po sobie wzrokiem.
-Hmm. Twoja brawura nie robi na mnie żadnego wrażenia. Zaraz grzecznie przeprosisz i będzie po sprawie, prawda?
Uniósł różdżkę. Poczułam irracjonalny lęk, ale prychnęłam jedynie.
-Tylko spróbuj, gnoju! Ten patyk nie robi na mnie żadnego wrażenia.
Czułam, że szaleję za mocno. To było szalone, na skraju jakiegokolwiek rozsądku, a jednak… Wiedziałam, że jeżeli mam umrzeć, to wiedzieć, za co i wypowiedzieć wszystkie emocje na głos. Nie bałam się już niczego z wyjątkiem cierpienia. Ale śmierć nie boli…
-Nie przeprosisz?- zapytał cicho Voldemort w idealnej ciszy.
-Wypchaj się.- burknęłam, patrząc na niego bykiem.
-Lucjuszu, nasz gość najwyraźniej potrzebuje więcej przestrzeni…
Malfoy popchnął mnie na środek, niedaleko Voldemorta.
-Cóż, jeżeli nie chcesz przeprosić… Szkoda. Lubię odważnych. Ale w tej sytuacji…
Uniósł różdżkę, uśmiechając się z lubością. Zamknęłam oczy…
-Stop!
Wszyscy obrócili się w stronę Blacka, który wyrwał się jednym zgrabnym ruchem z uścisku oniemiałego Rudolfusa. Stanął między mną a Voldemortem, zasłaniając sobą moją osobę. Odrzucił włosy do tyłu, zerkając zadziornie na czarnoksiężnika.
-Co to ma znaczyć?!- syknął cicho Voldemort.
-Zabijaj sobie, kogo chcesz.- wycedził Black- Zabij przede wszystkim mnie. Ale zapamiętaj jedno: nie dam ci nawet tknąć mojej żony.
Voldemorta i mnie zatkało, nie mówiąc już o obecnych. Widocznie mój mąż, od którego stroniłam dość mocno przez ostatnie dwa miesiące nie jest może takim egoistą…
Każdy z obecnych zapewne myślał, iż Voldemort teraz zabije Blacka za ten wybryk. Ale on odchylił głowę do tyłu i ryknął piskliwym śmiechem. Tymczasem ja nieśmiało stanęłam obok Blacka i zerknęłam na jego profil. Twarz mojego męża wyrażała spokój, drwinę a nawet pewną beztroskę i radość.
-Miłość?! Mam rozumieć, chłopcze, że chcesz umrzeć za DRUGĄ OSOBĘ?! Chcesz się… POŚWIĘCIĆ?! Ha!
Usta Syriusza wygięły się w lekkim uśmiechu ponurej pogardy.
-I z czego się tak cieszysz, hę? Miłość to największa potęga, jaka istnieje. Ty, niby wielki mistrz, nigdy jej nie posiądziesz. Jesteś zatem niczym, Voldemort.
Mocne słowa Blacka zagęściły atmosferę. Voldemort przestał się śmiać. Na jego twarz wylała się nienawiść i chłodne niedowierzanie.
-Miłość to przeżytek! To żadna potęga, głupcze. A ty śmiesz sugerować mi, iż ja-ideał, ktoś znacznie wyższy niż słaba istota ludzka jestem niczym?!
-Hmm.- Syriusz uśmiechnął się sardonicznie- Czuję się bardziej idealny w tej sferze od ciebie, Voldemort. Bo tobie do ideału z lekka, że tak ujmę, daleko.
Voldemort zmrużył oczy, tak bardzo obraziły go te słowa. Każdy wiedział, iż to była ostatnia konwersacja w życiu Blacka. Tymczasem on brnął dzielnie dalej:
-Współczuję ci, bo mam tą potęgę, o której ty możesz jedynie pomarzyć. To ja czuję bliskość ukochanej osoby, nie ty. To obok mnie stoi cenniejsza od wszelkich bogactw, najpiękniejsza i najniezwyklejsza kobieta, jaką kiedykolwiek miałem okazję spotkać. Darem było to, że mogła mieszkać ze mną ostatnie trzy miesiące życia i ozdabiać sobą każdy pusty dzień…
Moje serce biło szybciej, niż kiedykolwiek. Ogarnęła mnie potworna rozpacz i miażdżące wyrzuty sumienia. Jak mogłam kiedykolwiek być dla niego tak okrutna?!
Teraz już nie było wątpliwości. Te parę zdań załatwiły wszystko, jakby ostatnich szesnastu miesięcy kłótni i nienawiści nie było. Syriusz Black kochał mnie naprawdę. Pragnął, by moje serce się obudziło i odnalazło jego. Niestety, na to wszystko było już za późno.
Poczułam delikatny ruch na plecach: to dłoń Syriusza nieśmiało biegła po nich, by za chwilę objąć mnie w pasie łagodnie.
-Żenujące, Black. I ty chcesz oddać życie za nią?- Voldemort nie ukrywał pogardy.
-Nie dotarło jeszcze? Jest mi ona droższa od całego mojego nędznego żywota. Kocham ją, a więc przyjmij do swojej spaczonej wiadomości: łapy z dala od Mary Ann!
Syriusz mnie puścił i wyprostował się. Chciał już umierać.
Chwyciłam go za rękę i ścisnęłam krótko, posyłając jakby iskierkę nadziei. Od razu zorientowałam się, że spokój Syriusza był względnie pozorny. To, że wydawało się jakby miał przewagę psychiczną nad Voldemortem było tylko maską; jego ręce trzęsły się i ociekały potem. Syriusz czegoś się bał.
-Przepraszam, Mary Ann.- szepnął do mnie, obracając głowę w lewo na moją twarz- Tak bardzo chciałem cię mieć przy sobie, a nawet nie wiedziałem, jak się do tego zabrać. Przepraszam za pętlę, którą zacisnąłem na twojej szyi, pragnąc cię zbyt mocno.
-Syriuszu…- wyksztusiłam jedynie, nie będąc w stanie wydusić z siebie więcej. Nie było potrzeby. Moje oczy zaszły łzami, gardło ścisnęło się z żałości.
-Odsuń się. Stań za mną.
-Nie, nie chcę, żeby on…
-Co, Black, chcesz umierać?!- Voldemort roześmiał się piskliwie- Ty nędzny głupcze! Myślisz, że zasłużyłeś na śmierć?! Wydaje ci się, że tak łatwo cię zabiję, bezboleśnie?!
Oczy Syriusza rozszerzyły się nieznacznie z zaniepokojeniem.
Nagły ruch odrzucił mnie do tyłu. To Rudolfus, trzymający przedtem mojego męża chwycił mnie i odsunął. W następnej Voldemort szepnął nabrzmiałym z emocji głosem:
-Crucio.
Syriusz wydał zduszony okrzyk jakby zdziwienia i jęknął nieznacznie. Po chwili osunął się na kolana i odrzucił głowę do tyłu. Usta miał mocno zaciśnięte, stalowoszare oczy wytrzeszczył, aż zaszły łzami bólu. Szczęki drgały konwulsyjnie, z policzków odpłynęła krew. Pięści ściskał, aż wszystkie ścięgna zarysowały się długimi liniami na dłoniach. Nie krzyczał. Patrzyłam na to z rosnącym przerażeniem.
Voldemort opuścił różdżkę. Syriusz spazmatycznie wypuścił powietrze i opadł z sił na ziemię, niczym kukiełka, której podcięto sznurki.
-Crucio.- powiedział jeszcze raz Voldemort uprzejmym tonem.
Tym razem Syriusz już nie wytrzymał i w jego gardle narastał jęk, niczym zwiastun potężnego grzmotu, jaki wyrwał się z jego piersi po chwili. Konwulsyjnie wykręcił się, wyjąc i wyjąc tak potwornie, jakby nikt nie mógł zadać mu potężniejszego bólu.
-NIE!- pisnęłam, łzy potoczyły się po moich policzkach- PROSZĘ, PRZESTAŃ! BŁAGAM!
-ŁAPO!- krzyknął Jim, otwierając szeroko oczy, po czym spojrzał na Voldemorta mściwie.
-ZOSTAW GO!- ryknął Fabian, wyrywając się. Mnie udało się oswobodzić, dopadłam do Syriusza zwijającego się na podłodze i zasłoniłam własnym ciałem.
Voldemort zrobił minę niezbyt zainteresowanej osoby.
-Wzruszające. Wszystko mi jedno, kogo zabije najpierw.
-Nie, proszę…- jęknął Remus gdzieś z prawej.
-Crucio!
Zaklęcie ugodziło we mnie. Tak potwornego, dogłębnego i paraliżującego bólu nigdy nie doświadczyłam. Czułam, jakby każda najmniejsza komórka mojego ciała była bezlitośnie torturowana. Jęknęłam z bólu i cierpienia, upadając na tors drżącego Syriusza.
-Nie…- warknął.
Nie mogłam myśleć, nic nie widziałam. Ból ogarnął każdą myśl, całe moje marne człowieczeństwo. Pragnęłam jedynie umrzeć, by on mnie zabił…
W końcu ustało. Ja i Syriusz leżeliśmy obok siebie, otoczeni śmierciożercami i bezbronnymi przyjaciółmi, dysząc z bólu, para młodych, osiemnastoletnich zaledwie małżonków. A nad nami stał bezwzględny kat, Voldemort.
-No. Dam wam tą łaskę i umrzecie teraz, razem.- szepnął w idealnej ciszy.
-Błagam…- to znowu Remus. Miał wilgotny głos.
Ręka Syriusza zacisnęła się na mojej mocno. Odwzajemniłam uścisk.
-Expelliarmus!
-Drętwota!
-Impedimenta!
Voldemort rozejrzał się, zaskoczony. Z tuzin postaci wpadło do sali, w której byliśmy.
-Zatrzymajcie ich!- wrzasnął piskliwie i deportował się. Kilka strumieni pomknęło ku przybyłym. Alicja jednym zgrabnym ruchem wyrwała się z uścisku Malfoya.
-Aaa, spadaj!- warknął Remus i zdzielił z łokcia Dołohowa prosto w oko. Ten zawył z bólu.
-Avada Kedavra!
-UWAGA!
Zielony promień pomknął od Rabastana prosto w kierunku mnie i Syriusza. Łapa chwycił mnie szybko i odtoczyliśmy się na bok. Zaklęcie pozostawiło dymiące wgłębienie w kafelku.
-AVADA KEDAVRA!!!- ryknął Rabastan w kierunku Syriusza. Znowu umknęliśmy.
-CRUCIO!!!
Tym razem trafił. Syriusz jęknął z bólu i odgiął do tyłu, cierpiąc straszliwie.
-Sectumsempra!!!- warknęłam ze złością w stronę Lestrange’a. Krzyknął, zdziwiony, po czym zaczął wyć z przerażenia, gdy moje zaklęcie zaczęło ciachać go na szaszłyk.
-Dobrze ci tak, gnoju!- wycedziłam i wstałam.
Podałam rękę Syriuszowi, by pomóc mu wstać. Uśmiechnął się w bardzo swojski sposób.
-To co, kotek?- parsknął- Rozwalamy tego tam? Tak kusząco się miota pod tamtą ścianą.
-Jak sobie życzysz, myszko.- szepnęłam mściwie, czując krew buzującą na twarzy.
-Comamortis!
Syriusz wydał zduszony okrzyk, po czym osunął się na ziemię bez zmysłów.
-Syriusz…- szepnęłam i rozejrzałam się ze zdziwieniem, jakby nieprzytomnie. Pod ścianą stał Mulciber, celując właśnie różdżką w leżącego niewinnie Syriusza. Uśmiechnął się do mnie mściwie i uniósł ją.
-Relashio!- wrzasnęłam szybko.
-Avada Kedavra!- ryknął w tym samym momencie. Dwa zaklęcia zderzyły się ze sobą i odbiły po całej sali, rozwalając w drobny mak makietę Wersalu.
-Rel… uch… RELASHIO!!!- zawyłam, odtaczając się, gdy szczątki ściany pokruszyły się na mnie, pyląc i zasłaniając widok. Trafiło Mulcibera prosto w twarz.
-Meg!- Fabian podbiegł do mnie, kaszląc z powodu pyłu- Syriusza trafił Zaklęciem Śmiertelnej Śpiączki! Jak czegoś szybko nie zrobimy, będziesz wdową już jutro!
-Co?!- przeraziłam się- Nie, Syriusz nie może umrzeć! Co proponujesz, Fabianie?!
-Nie jestem pewien…- podrapał się w rudą czuprynę, by po chwili uchylić się przed jakimś fioletowym czarem- Na to chyba jest potrzebny jakiś specyfik… Może Alicja wie.
-Dzięki. Pilnuj mojego męża, proszę cię.
Namierzyłam Alicję za popiersiem jakiegoś ważniaka i pobiegłam do niej, czujnie obserwując, czy ktoś nie obrał mnie sobie za atrakcyjny ruchomy cel.
-Alicjo…- wydyszałam.
-Nie teraz, Meg. Właśnie ten idiota Lestrange celuje we mnie zza zbroi. Pomóż mi.
-Dobra… Drętwota!… Ale powiedz mi… znasz jakiś specyfik na Zaklęcie Śmiertelnej Śpiączki?- poprosiłam, czując się jak w koszmarze sennym- Syriusz wkrótce umrze.
Alicja wytrzeszczyła oczy i prawie zapomniała o „tym idiocie Lestrange’u”.
-W zasadzie…- wysłała jedno celne zaklęcie i Rudolfus Lestrange legł za zbroją- Zaklęcie działa jak trucizna, wysysa siły życiowe, krążąc w żyłach. Każda substancja przeciw truciźnie powinna zadziałać…
-Bezoar? W mordę, o mały włos…- sapnęłam, cofając się i namierzając Bellatriks, która właśnie pozbawiła ważniaka, za którym siedziałyśmy ucha i prawej skroni.
-Na przykład… INCARCERUS! A jak nie, to jakiś eliksir na pobudzenie. Leć z nim do domu, zajmij się mężem… Poradzimy sobie, mamy sporą przewagę w tym momencie.
Kiwnęłam, czując się jednak nieco źle z faktem, że będę musiała ich tu zostawić. Podbiegłam jednak do nieprzytomnego Syriusza, leżącego na środku i chwyciłam go za przegub, po czym teleportowałam się przed Wiązowy Dwór.
Była szara noc, wiatr gwizdał, spoza krzywych korzeni wiązów przed frontowym ogrodzeniem mrugały jakieś żółte ślipia. Wiatr natychmiast podrzucił kędziorki na mojej głowie. Przede mną majaczył ponury, czarny cień sylwetki Dworu. Cisza i wyjący wiatr były skrajnie różne od tego, w czym przed chwilą tkwiliśmy, cudem przeżywając.
-Mobilicorpus!
Mój nieprzytomny mąż, zamknięty na klucz w krainie śmiertelnego snu, uniósł się na noszach delikatnie. Szybko ruszyłam żwirowaną ścieżką i dalej po schodach, by otworzyć olbrzymie drzwi frontowe.
-Niuniek. Natychmiast do mnie!- wypowiedziałam w ciemnym i olbrzymim hallu.
-Pani!- trzasnęło, a przede mną stał już komiczny skrzat domowy, kłaniając się nisko.
-Przynieś mi bezoar z kredensu w apteczce. Albo jakiś eliksir na rozbudzenie.
-Tak jest, łaskawa pani.
Ja natomiast udałam się z Syriuszem, by złożyć go na jego własnym łóżku w szaro-granatowej sypialni na trzecim piętrze.
Gdy już na nim leżał, stanęłam obok, przyglądając mu się troskliwie. Był taki niewinny i nieświadomy, że nad nim czuwam…
Trzasnęło i Niuniek pojawił się na środku, kłaniając do ziemi.
-Niuniek nie znalazł bezoaru!- zaskrzeczał przenikliwie- Ale Niuniek znalazł Eliksir Pobudzenia. Ma nadzieję, że odpowiedni.
-Dobrze, Niuńku…- chwyciłam czerwoną, fikuśną flaszkę- Mam nadzieję, że pobudzenie kogoś plasuje się do takich przypadków…
Nazwa eliksiru nie była w pełni adekwatna do sytuacji i kojarzyła się raczej z czymś zgoła zupełnie innym, ale nie miałam wyboru, więc wlałam do rozchylonych ust kilka kropel.
Ja i skrzacik domowy patrzyliśmy na Syriusza w milczeniu. Niuńkowi przyklapły tęsknie uszy, tak mocno był do niego przywiązany.
-Niuniek, zaparz herbatę.- mruknęłam smętnie. Skrzat usłuchał i zniknął.
Oczywiście, herbata była mi potrzebna jak umarłemu stolik empirowy. Chciałam jednak pozostać z Syriuszem sama. Podeszłam do niego, pochyliłam się i pocałowałam delikatnie w usta, czując się wyjątkowo dziwnie.
-Przebudź się, śpiąca królewno.- poprosiłam nieszczęśliwym szeptem.
-Jestem przebudzona.- odszepnął i uśmiechnął się zadziornie.
Syriusz usiadł na łóżku, rozglądając się po pomieszczeniu nieco flegmatycznie. Zaczerwieniłam się, gdy popatrzył na mnie i pożałowałam, że go pocałowałam.
-Byłem bardzo ciekawy, kiedy podejmiesz drastyczniejsze, chaotyczne kroki.- parsknął.
-Podjęłam, jak widziałeś.- mruknęłam, wlepiając speszony wzrok w dywan.
-Poczułem.- przytaknął z wyjątkową powagą. Uniosłam wzrok na niego.
Siedział zwyczajnie na pościeli w zimnych kolorach, taki sam, jak kiedyś, ale… właśnie, zupełnie inny. Tak samo przystojny, lecz jeszcze piękniejszy, tak samo niedbale rozparty, ale jakby bardziej… syriuszowo. I ten wzrok. Widziałam go miliony razy, lecz nigdy nie dostrzegałam. Mieszał się w nim chłód, rozbawienie, wyższość, zaintrygowanie… Tylko Syriusz miał w oczach tak wiele do odkrycia. I znowu mrużył je od dołu.
Popatrzyłam odważnie w te oczy, odwzajemnił spojrzenie. Chociaż policzki płonęły ze wstydu, nie poddawałam się.
-Kiedy mówiłeś to wszystko…- szepnęłam.
-Taa.- burknął- Myślałem, że zaraz i tak kopniemy w kalendarz.
-Więc…- poczułam ukłucie podejrzenia- Więc powiedziałeś tak, by oczyścić sumienie…
-Nie.- odchylił głowę do tyłu ze zdziwieniem- Ja tylko powiedziałem prawdę.
Uniosłam nieznacznie brwi.
-HERBATA!
Niuniek teleportował się na środku pokoju. Podskoczyliśmy oboje.
-Wypij herbatę. Poczujesz się lepiej. A potem się prześpij.- rzuciłam.
-Ale nie chce mi się jakoś spać…- zaprzeczył, wyginając brwi niewinnie.
-Wypij tę herbatę!- warknęłam krótko- Tak będzie lepiej! Dobranoc.
Zanim cokolwiek powiedział, wyszłam z pokoju i skierowałam swoje kroki do własnej sypialni, by umyć się, uczesać i iść spać.
Usiadłam przed lustrem toaletki, obserwując własne odbicie. Pomyślałam pierwszy raz od wyjścia za mąż, że moje nazwisko nie napawa mnie wstrętem. Westchnęłam i wolno rozczesywałam długie do pasa rudo-czarne loki, myśląc nad tym wszystkim. Jak teraz wyglądać będzie relacja moja i Syriusza? Teraz, po tym, co powiedział? Czy będziemy dla siebie normalnym małżeństwem, czy znów powróci stare traktowanie, pozbawione jednak kłótni? Wydawało mi się jakoś, że ta wyprawa zmieniła wszystko. Moje podejście do Syriusza było inne, cieplejsze. Nie czułam już wiecznego malkontenctwa.
Wzrok padł na plik zdjęć ze ślubu, porzuconych na biurku. Odrzuciłam piękne loki na plecy, bogatą szczotkę na toaletkę i wstałam, by rzucić na nie jeszcze raz okiem. Najładniejsze zdjęcie, na którym tańczyliśmy wywołało u mnie dziwaczne ukłucie. Patrząc na szczupłego, przystojnego Syriusza, który właśnie wypowiedział na głos całą swoją miłość opadłam na fotel przy biurku. Szare, zmrużone oczy błyszczały dziko.
Odnotowałam przemożną chęć powrotu do sypialni Syriusza i po prostu popatrzenia na niego. Wlepienia wzroku w stalowe okna duszy, utonięcia w nich. Patrzenie, nic więcej.
Zamyśliłam się, unosząc z fotela. Poły mojej sukni zaszeleściły.
Westchnęłam, wciąż ściskając dłonie razem. W życiu nie przypuszczałabym, że tak wiele mogłoby się zmienić tego wieczoru.
Z melancholią popatrzyłam na granatowe niebo, opierając bladą, stuloną dłoń o drewnianą framugę okna. Na ciemnym firmamencie pędziły ciemne obłoki, jesienne, powykręcane ponuro drzewa podrygiwały na zimnym wietrze z wrzosowisk. Widziałam tylko ich czarne sylwetki. A w moim pokoju o lawendowych odcieniach panował delikatny, przyćmiony nieco blask od srebrnej lampy naftowej, zawieszonej na ścianie przy drzwiach.
Bezwiednie przespacerowałam po dywanie i dotknęłam w głębokim zamyśleniu ciemnobrązowej, poskręcanej kolumienki od baldachimu. Martwiłam się.
Rozległo się nieśmiałe pukanie.
-Proszę!- obróciłam głowę na prawo, ku drzwiom.
Do mojego pokoju zajrzał nieśmiało Syriusz z niekłamanym zaintrygowaniem.
-Hej!- zdziwiłam się, otwierając szerzej oczy- Wracaj do łóżka!
-No dobra, niech ci będzie…- odparł dla świętego spokoju, przewrócił oczyma i bezceremonialnie wpakował mi się do pokoju, zamykając za sobą drzwi. Wpatrzył się we mnie roześmianym, ciepłym wzrokiem.
-Miałeś wracać do łóżka.- rzekłam cierpliwie, unosząc brwi.
Ruszył ku mnie wolno, uśmiechając się zarazem ciepło, zadziornie i tajemniczo.
-Przecież wracam. Nie określiłaś jedynie, do którego…
Zmrużył oczy od dołu bystro. Nieśmiało spuściłam wzrok na dywan…
***
Ocknęłam się raptownie, mając zamknięte oczy. Czułam przez powieki, że w pokoju panował półmrok i nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że na zewnątrz również tak jest, jak zwykle.
Było mi bardzo ciepło pod porządnym okryciem, kiedy tak wiatr melancholijnie wył za oknem na wrzosowiskach i gwizdał w wygaszonym kominku. Ciepło było mi także na sercu.
Uchyliłam wolno powieki i uniosłam prawy policzek z ciepłego obojczyka Syriusza. Przyjrzałam się jego twarzy z bliska uważnie. Spał w najlepsze, oddychając spokojnie i głęboko, oczy przysłoniwszy powiekami z długimi rzęsami, oddalony od trosk.
Uderzyła we mnie fala uczucia, jakiego nie znałam. Uśmiechnęłam się czule, cmoknęłam go delikatnie w długą szyję i wymsknęłam się do garderoby, by ubrać się. Potem zeszłam na dół, okrywszy wpierw szczelnie śpiącego głębokim snem Syriusza.
W kuchni panował ten sam półmrok i bogaty, ponury wystrój, ale patrzyłam dziś na wszystko zupełnie pod innym kątem. Cała atmosfera bogatego, czarodziejskiego dworu na wrzosowiskach wydała mi się nagle tajemnicza i… cudowna. Tak, to jest właśnie życie! Z dala od zakurzonego miasta, wynalazków mugoli… To jest moja prawdziwa nisza. Żyć, nie umierać! Szczególnie, że dostałam z mężem nowe życie i w zasadzie już zrobiliśmy wiele, by było zupełnie inne od poprzedniego, pełnego narzekania, kłótni i nienawiści.
-Niuniek się kłania, łaskawa pani!
Przy piecu krzątał się nasz skrzat domowy, wyjmując właśnie blachę z ciepłymi rogalikami francuskimi na śniadanie. Jego uszy zatrzepotały śmiesznie.
-Witaj, Niuńku!- uśmiechnęłam się- Dziś jest piękny dzień!
Niuniek jeszcze bardziej wytrzeszczył olbrzymie jak talerze obiadowe, niebieskie oczy.
-Z pewnością, pani!- pisnął w końcu, speszony.
-Czy rogaliki są z konfiturą jabłkową?- zapytałam, węsząc- Wybornie. To moje ulubione!
Skrzacik był najwyraźniej skonfundowany. Chyba od tej strony mnie nie znał.
-Moje również. Chociaż wolałbym z czekoladą…- ozwał się inny głos.
Do kuchni wszedł Syriusz, uśmiechając się pogodnie. Uczucie ukłuło mnie w serce i odwzajemniłam uśmiech. Podszedł, objął mnie w pasie jedną ręką i cmoknął w policzek.
-Aczkolwiek, odkąd James na jednym ze śniadań w trzeciej klasie zasugerował mi łagodnie, skąd skrzaty biorą nadzienie czekoladowe, mam dziwny wstręt i nie jem z czekoladą…- mruknął po chwili zastanowienia wesoło- Wredny szczylek.
-Cały Jim.- uśmiechnęłam się- A ty, zapewne, zemściłeś się sromotnie.
-Oczywiście.- parsknął- Też mu obrzydziłem. Tym razem rzecz poszła o mleko…
-Chłopaki.- mruknęłam z rozbawieniem.
-To co, jemy?- Syriusz zatarł dłonie- Ale jestem głodny!
-Coś taki entuzjastycznie nastawiony do życia?- parsknęłam- Nie poznaję cię!
-Bo widzisz, Mary Ann…
Syriusz poprowadził mnie do rodzinnej jadalni, też jakby bardziej kolorowej w moich oczach. Czułam euforię, gdy ją zobaczyłam w półmroku. Niby taką samą, a jednak inną.
-Jeżeli wreszcie czuję się szczęśliwy, to chyba zrozumiałe.- mruknął- Voldemort może mi nakichać. Wyślę mu osobiste pozdrowienia, bo dzięki niemu to wszystko się stało.
Wbrew sobie musiałam przyznać mu rację. Zastanowiło mnie jedynie, jak mogłam być taka głupia i dopiero na skraju śmierci opuścić ostrze, skierowane ku Syriuszowi od tak dawna. Znów przypomniał mi się moment w moim domu, gdy zobaczyłam czternastoletniego, przystojnego chłopaka w ogniu. Powiedział, że mam fajne włosy.
To szalone, pomyślałam, gdybym wtedy wiedziała, kogo zobaczyłam w ogniu…
Wspólne śniadanie było zupełnie inne niż wszystkie poprzednie w Wiązowym Dworze. Smakowało lepiej, wszystko odradzało się dla mnie na nowo, jakbym była kimś innym.
Zdumiewające, co może uczynić otarcie się o śmierć…
W ogniu na wesoło płonącym kominku pojawiła się nagle głowa Remusa.
-O!- ucieszył się, widząc moją roześmianą twarz- Państwo Black mają śniadanie! Życzę smacznego i chciałem tylko przekazać, że wszystko poszło dobrze. Nikt nie zginął z naszych, a miecz okazał się bezużyteczny. Nie tego szukał. Tak się martwiliśmy z chłopakami o ciebie Łapo, czy już nie wąchasz kwiatków od spodu! Rogacz wychodził z siebie. Ale jak widzę, wszystko gra. Śpiewająco.
Zachichotał, uśmiechając się wesoło do mnie, bardzo z siebie zadowolony.
-Możesz do nas dziś wpaść, Remusie?- zapytał Syriusz- Weź też resztę. Urządzimy sobie…
-O nie, żegnaj, domku!- jęknęłam dramatycznie.
Remus parsknął a Syriusz wytrzeszczył oczy.
-No co ty! Nic się nie stanie, mamy już po osiemnaście lat!
-Jakoś to do mnie nie przemawia.- kwęknęłam- Pół skrzydła prawego rozpirzycie!
-E tam. Wrzuć na luz, kotek.- Syriusz luzacko położył stopy na stole- Nic nie zbroimy, w zasadzie. A jakbyś potem znalazła klamkę od dużego salonu gdzieś na pobliskiej drodze…
-Tak właśnie myślałam.- mruknęłam ponuro- Strach po drodze chodzić. Jeszcze się okaże, że salon odszedł w niebyt.
-Eee, dramatyzujesz. To będzie zwykłe, oficjalne spotkanie baaardzo dorosłych ludzi… Możesz się nawet jakoś odpicować, by stwarzać pozory…
-Właśnie, Łapo!- przypomniał sobie Remus- Dałeś jej to… no wiesz?
-Zapomniałem na śmierć! No tak, prezent ślubny! Dzięki, Lunatyk!
-No, to miłego przedpołudnia!- wyszczerzył się Remus i wycofał z ognia.- Wpadnę z resztą.
-Prezent ślubny?- zdziwiłam się- Co za prezent ślubny?
Syriusz machnął różdżką, przywołując z sypialni płaską, tekturową paczkę. Wstaliśmy.
-Masz, to dla ciebie.- wręczył mi ją- Z okazji ślubu. Mam nadzieję, że ci się spodoba.
Uchyliłam wieczko z ciekawością. W środku, zawinięty w mleczny papier leżał przepiękny, czarny naszyjnik, na którym lśniły szmaragdy. Z wyjątkiem mojego pierścienia zaręczynowego nie widziałam nigdy niczego piękniejszego. Lśnił tajemniczym, lekko złowrogim blaskiem odcieni zieloności, błękitu i koloru morskiego. Uchyliłam usta.
-Matko, jest przecudowny… Ale musiał być piekielnie drogi…
-I był… Wiedziałem, że ci się spodoba.- uśmiechnął się.
-A skąd go wytrzasnąłeś?
-Ze sklepu z czarnomagicznymi przedmiotami. Tam są naprawdę piękne klejnoty.
-Czarnomagiczne klejnoty?- zaniepokoiłam się- To nie jest niebezpieczne?
-Nie, jest już całkiem nieszkodliwy. Pracowaliśmy nad tym dość długo, byś mogła go nosić bezpiecznie.- wyjaśnił- To jeden z najpiękniejszych naszyjników, warto było.
-Pracowaliśmy?- zdziwiłam się.
-No… Musieliśmy zdjąć klątwę. Nie było łatwo. Na szczęście, Prudencja Redhill miała mnóstwo umiejętności i książek o klątwach, by poeksperymentować. I udało się.
-Zaraz…- coś kliknęło w moim mózgu- To dlatego…
-Dlatego spotykałem się z Redhill wieczorami.- uśmiechnął się- By zdjąć klątwę z twojego prezentu. Teraz już rozumiesz, prawda? Nie mogłem ci powiedzieć, Meggie.
-Meggie!- parsknęłam i zmarszczyłam brwi, uświadamiając sobie coś- To dziwne. Pierwszy raz użyłeś jakiegokolwiek zdrobnienia mojego imienia.
-Taa? Masz rację.- zmarszczył brwi, po czym rozjaśnił twarz uśmiechem- Meggie.
Popatrzyłam na klejnot, potem znów na Syriusza. W jego oczach płonęły wesołe błyski i rozbawienie. Był szczęśliwy.
Stwierdziłam, że jestem zakochana. Po raz pierwszy w życiu tak mocno.
***
-Czy to nie dziwne, Syriuszu?
-Nie, to normalne. Jesteśmy parą. Złap mnie z rękę.
-A jak się będą gapić?
-Jak nie mają nic lepszego do roboty… Słonko, i tak wszyscy wiedzą, że jesteś moją żoną!
Atrium Ministerstwa Magii było wspaniałe, wysokie i trochę mroczne. Na środku dostrzegłam bogatą fontannę.
-Phi!- prychnął Syriusz, widząc mój wzrok- Ale koszmarek, co nie?
Niestety, nie zdążyłam się przyjrzeć, bo pędziliśmy już do Biura Aurorów. Syriusz nie lubił, jak siedziałam poza Wiązowym Dworem. Denerwowało go to.
-Nazwisko?- zapytał znudzonym głosem jakiś urzędnik, przed którym stanęliśmy.
-Black, Syriusz i Mary Ann.- rzekł Łapa pospiesznie- My w sprawie rekrutacji.
-Taak. Można prosić państwa wyniki OWTM?- zapytał śmiertelnie nudnym głosem.
Podałam mu trzymany niewielki plik pergaminu.
-Dobrze. Znakomicie.- stwierdził beznamiętnie- Jeszcze tylko badania różdżek. Mogę?
Nie pytając o zdanie, wyrwał Syriuszowi różdżkę i położył na wadze, albo coś w ten deseń. Zauważyłam mimowolne drgania szczęki mojego męża, więc ścisnęłam jego dłoń mocno, by dodać mu otuchy. Uśmiechnął się do mnie delikatnie.
Kiedy już miał nasze różdżki zbadane, poprosił o dane osobowe, po czym oznajmił bez entuzjazmu, iż gdyby okazało się, że są nami zainteresowani, skontaktują się przez sowę. Syriusz rzucił słomiane „Dziękuję i do widzenia”, po czym wyszliśmy.
-Lubię urzędników.- oznajmił, gdy szliśmy z powrotem przez atrium- To tacy pasjonujący jegomoście…
-Powinieneś panować nad emocjami.- uśmiechnęłam się- Ten facet chciał tylko zbadać twoją różdżkę, czyż nie? Ale zgadzam się, arcyinteresujący…
-Tylko zbadać różdżkę?!- zapytał, gdy jechaliśmy windą do góry, do Londynu- A milo by ci było, gdyby ktoś tak szarpnął za twoją rękę?! Zresztą…
Ruszyliśmy chodnikiem w stronę Dziurawego Kotła, trzymając się za ręce.
-… ja już jestem taki rozchwiany emocjonalnie. Gorący lub lodowaty. Przecież mnie znasz…
Popatrzył na mnie wymownie, uśmiechnęłam się do niego ciepło.
-No, to napijmy się czegoś!- Syriusz podniósł głowę na szyld Kotła, gdy wreszcie teleportowaliśmy się przed niego- Dawno tu nie byłem w taki luźny, normalny dzień…
Weszliśmy do ciemnego środka. O tak wczesnej godzinie niewielu w Kotle było ludzi. Parę wiedźm, jakiś brodacz, dwóch młodych czarodziejów i zakapturzona postać w kącie.
-Zajmę stolik.- rzuciłam i odeszłam od Syriusza, który podszedł do lady.
-Dwa razy to, co zwykle, Tom.- rzucił, rozglądając się czujnie.
-Oczywiście, panie Black. Miło widzieć pana z małżonką.- usłyszałam, chociaż barman mówił cicho. Wszyscy w obecnych czasach mówili cicho- Sprawy do załatwienia?
-Parę.- mruknął wymijająco mój mąż- Podanie o pracę, jeśli już musisz wiedzieć. Wpadliśmy nieco się rozerwać, bo dawno nie byliśmy razem poza domem.
-Oj, tak…- Tom nalał obficie miodu pitnego do dwóch kufli- I pomyśleć, że składa pan podanie o pracę… Nawet bogacze muszą pracować, najwyraźniej.
-Nie muszą.- stwierdził Syriusz lakonicznie, patrząc na mnie czujnie, czy aby jakiś śmierciożerca nie czai się za mną- Nie muszą dla pieniędzy.
-Rozumiem, rozumiem…- rzekł Tom, chociaż nie byłam pewna, czy rzeczywiście zrozumiał.
Wdali się w rozmowę o Ministerstwie, podczas gdy ja patrzyłam po gościach. Wiedźmy paliły jakieś zielska w fajkach, młodzieńcy rozmawiali przyciszonymi głosami. Mogli prowadzić nielegalny handel lub omawiać sytuację z Voldemortem. Zakapturzona postać patrzyła centralnie na mnie. To był Severus Snape.
Przeżyłam małą sensację w żołądku, po czym wstałam i podeszłam do Syriusza, szepnąwszy:
-Kochanie, nie przejmuj się mną. Zaraz wrócę.
Syriusz obrócił się ku mnie niechętnie.
-Co jest?
-Chciałam porozmawiać z tym…- wskazałam podbródkiem na Severusa- To Sev.
Łapa skrzywił się mimowolnie.
-Wolałbym nie. Pamiętasz, jak wyglądało wasze ostatnie spotkanie?- burknął.
-Tak. To przeszłość.- rzekłam cierpliwie- Powinieneś mi ufać, prawda?
-No dobra, idź.- rzekł niechętnie- Ale będę go obserwował teraz. Nie ufam Smarkowi.
Wdzięczna zaufaniu Syriusza podeszłam do Severusa.
-Witaj, Sev!- przywitałam się.
-Meg.- rzekł jedynie, po chwili jednak szepnął- Nie taką myślałem ciebie spotkać. Wyglądasz… inaczej. Wyglądasz na szczęśliwszą i spełnioną.
-Bo tak jest naprawdę.- szepnęłam- Widzisz, na dobre mi się to zdało. Bardzo kocham Syriusza. Wszystko się zmieniło i nie żałuję.
Popatrzył na mnie z niesmakiem.
-Jesteś szczęśliwa z Blackiem? Nieźle cię omamił…
-Naprawdę! A ty… co zrobiłeś po zaatakowaniu chatki babci w lesie?
-Ocknąłem się, to już cię nie było.- szepnął po chwili- Znalazłem babcię ze zmodyfikowaną pamięcią. Nawet mnie nie pamiętała. Potem… uciekłem do Czarnego Pana.
Spuściłam smutny wzrok na dłonie.
-Gdzieś… pracujesz?- zapytałam.
-W magicznej aptece jako subiekt.- wykrzywił wąskie wargi- Jakaś kasa jest…
-Cóż…- nie mogłam z siebie wykrztusić więcej. Coś narosło między nami. Mur nie do przeskoczenia. Być może nasz pospieszny ślub też miał w tym swój udział.
-Meg, naprawdę wszystko gra? Nie chce mi się wierzyć.
-Wszystko gra. Syriusz mnie nie zaczarował, jeżeli o to ci chodzi.
Popatrzyłam na męża, który bacznie Severusa obserwował sprzed lady.
-Zawsze możesz prosić mnie o pomoc, jak wtedy.
-Nie, Severusie… Dzięki. Naprawdę, wszystko się ułożyło.
Patrzył mi w oczy jeszcze kilka chwil bardzo uważnie, po czym mruknął.
-No dobra. Niech ci będzie.
-Wszystko gra…
W jakiś sposób wiedziałam, że nasza przyjaźń albo się skończyła, albo przeszła na zupełnie inny, obcy mi poziom, po którym nie umiałam się poruszać.
***
W zasadzie, kolejne dwa miesiące we Wiązowym Dworze miały się skrajnie różnie od tego, co działo się w wakacje. Do Anglii zawitał listopad, szary, ponury i wietrzny, ale nie mógł nam popsuć dobrego humoru. Dostaliśmy listy od Biura Aurorów potwierdzające nasze zatrudnienie i plan lekcji, bo co dwa dni mieliśmy treningi z różnych przydatnych aurorom umiejętności. Poza tym, każdy dzień ozdabiała mi moja druga połówka i na odwrót. Co dzień budziliśmy się z Syriuszem w najpiękniejszej, czarno-niebieskiej sypialni, rezygnując ze spania osobno, wypoczęci, pełni optymizmu, czujący niezwykłe barwy, jakie teraz życie rzucało na nasze twarze. Zastanawiałam się kiedyś nad tym w różanej altanie i doszłam do wniosku, iż moje obecne życie jest jak witraż. Rzuca kolorowe barwy, emocje mieszają się ze sobą w cudowny sposób. Te dobre i złe.
Liście w ogrodzie opadły z melancholijnych drzew, latając smętnie po ogrodzie i tylko dodając mu uroku, a stara, kamienna, rzeźbiona huśtawka ponuro kołysała się na wietrze. Cały ogród, Dwór… Byłam zakochana w tym miejscu i we właścicielu. Nic nie mogło mi popsuć niezwykle udanego nastroju, nawet Voldemort. No, chyba żeby kogoś zabił.
Śmierć bliskich była jedyną rzeczą, której teraz tak naprawdę się bałam. Spędzała mi sen z powiek, powodując bezsenność i długie godziny leżenia i wpatrywania się w uśpioną, spokojną twarz męża. Świadomość, że mogłabym go lub kogoś innego stracić, była nie do zniesienia. Teraz, kiedy okazało się, że nie wpakowali mnie do złotej klatki, lecz wręcz przeciwnie, śmierć Syriusza byłaby najpodlejszą ironią losu.
Byłam wdzięczna rodzicom za to, że zmusili mnie do małżeństwa. Wysłałam Lupinom nawet list o wiele mówiącym zwrocie „Dziękuję”. To wyjaśniało wszystko.
-To wyjaśnia wszystko!
Wsparłam ręce na biodrach i popatrzyłam na Syriusza jak matka na synka, o którym właśnie odkryła, iż zeżarł jej długo poszukiwane pięć słoików dżemu. Czarny uniósł niewinnie brew.
-No co?- zapytał potulnie, zwijając „Proroka” i rzucając na salonowy stolik.
-Dlatego właśnie dziś jesteś taki grzeczny?- parsknęłam- Bo James i reszta znów zwalają nam się na głowy? Nie chciałeś mnie irytować.
-A czy to cię irytuje? Staram się bardzo… Nawet posprzątałem w bawialni!
-Czyli kazałeś Niuńkowi to zrobić.- uniosłam brew.
-Dla czarodzieja o moim statusie społecznym to synonimiczne zwroty!- założył ręce za głowę, bardzo z siebie zadowolony- Przecież nigdy tego nie robiłem. Kurz na żyrandolu interesuje mnie tyle, co instrukcja obsługi kanapy.
-Zauważyłam.- zmrużyłam oczy- Nie pomyślałeś o bakteriach, jakie tam zamieszkują?
-No właśnie! Zbudowały dzielnie całe metropolie, po co biedactwom psuć ich pracę…
-Jesteś niemożliwy!- zaśmiałam się- I weź te nogi ze stołu, spryciarzu.
Zrobił skruszoną minkę. Rozległ się dzwon do drzwi. Syriusz poleciał otworzyć i po kilkunastu minutach sprowadził Remusa, Jamesa, Petera i Lily, jak co dzień.
Westchnęłam, udając niesmak i łapiąc się za brzuch, bo zrobiło mi się jakby niedobrze.
-Witam, pani Black!- James z udawaną wytwornością cmoknął mnie w dłoń- Nie widzieliśmy się całe dwadzieścia cztery godziny! Ach, te lata pędzą, a pani nic się nie zmienia…
-Życie.- wzruszyłam ramionami z rozbawieniem- Siadajcie. Niuniek! Herbata.
-Biedny skrzat, co dzień ten sam rozkaz…- James począł skrzeczeć wysoko- NIUNIEK! HERBATA! NIUNIEK! HERBATA! Można dostać nerwicy.
-Może zlitujecie się zatem i odciążycie nerwy mojego skrzata domowego, ograniczając wizyty do dwóch na tydzień?- zapytałam.
-Dwóch na tydzień?- skrzywił się Syriusz- Ja liczyłem raczej na dwie na kwartał…
Oczywiście, sugestie przeszły bez rozgłosu.
-No i jak tam, arystokrato?- zapytał Peter, uśmiechając się- Luksus, wytworne obiadki z rodziną… Zawsze myślałem, że się od tego uwolnisz.
-Bo się uwolniłem.- mruknął Łapa, upijając nieco herbaty.
-Jak to?- zainteresowała się Lily- Nie mówiłeś nam, że już się uwolniłeś. I co, wszystko gra?
-Zaiste. Upewniłem się, że dom jest na mnie, konto w Gringotcie po wuju i z posagu też moje… Wszystko gra. Żyjemy tu w dostatku, a moi rodzice mogą mi nakichać.
-A jakby cię tu chcieli capnąć?
Zaobserwowałam, kładąc rękę na bolącym splocie słonecznym, lekką konwulsję na twarzy.
-Nie złapią.- odzyskał równowagę- Zaczarowaliśmy dom licznymi zaklęciami ochronnymi. Do tego jest nienanoszalny, a furtka nigdy nie wpuści niechcianych przeze mnie gości. Rodziców mam z głowy. Już nie należę do tej rodziny.
-Chyba ich trochę wyrolowałeś.- zauważył Remus.
-Wzruszające. I tu się z tobą nie zgodzę, Lunatyku. Byłem u nich z ostatnią wizytą. Błagałem o to, by odstąpili od swoich głupawych poglądów. Nic to nie dało. Uprzedzałem ich.
Zakręciło mi się w głowie.
-Zmieńmy temat.- zaproponował gładko Syriusz- Znalazłeś już jakąś pracę, Remus?
-Na razie nie muszę.- odparł Luniek ostrożnie- Jestem na utrzymaniu taty.
-Czy to nie jest frustrujące, taka niesamodzielność? Pytam z ciekawości.- zagadnęła Lily.
-Daj spokój, Lily.- mruknął gorzko Remus- I tak nic dla mnie się nie znajdzie. Jestem, no…
-Zawsze ci powtarzałem, że są prace bardzo potrzebne społeczeństwu, niezależnie, czy jesteś wilkołakiem, wampirem czy nawet Myszką Miki.- rzekł rzeczowo James- Czyszczenie toalet publicznych, segregowanie odpadków dla ekologów, którzy już nie mają lepszych zmartwień… Świat mugolskich możliwości czeka na ciebie!
Remus posłał mu takie spojrzenie, że uśmiech spełzł mu z twarzy.
-No co? Ja nie żartuję! O, a tu jest coś w sam raz dla ciebie!- ucieszył się- Dziurkuj bilety na mugolskie koncerty w wejściu! Co prawda, niezbyt interesujące i górnolotne, ale jak jakaś urokliwa niunia nie będzie miała kasy, a koniecznie będzie chciała wejść, nie tylko bilety będziesz dziurkował…
-James!- ofuknęła go Lily, pełna oburzenia, a Syriusz i Peter ryknęli zdrowym śmiechem.
-I… co?- speszył się Remus- Widzisz mnie, podrywającego jakąś, jak to określiłeś, niunię?
-Twoim problemem jest fakt, że tak naprawdę drzemie w tobie ogier, Luniaczku!- rzekł James rzeczowym tonem, przygarniając kumpla- Bardzo uśpiony… Praktycznie doprowadziłeś go do stanu Comy. Jak ci nie wstyd?!
-Zmieńmy temat.- kwęknął nieszczęśliwy Remus- Rozmawialiśmy o pracy, czy zawsze wszystko musi się sprowadzać do jednego?!
-Pogódź się z tym.- pokiwał głową z powagą Peter.
Syknęłam lekko, czując tępy ból głowy.
-Praca… Hmm.- James zastanowił się- Zawsze zostaje ci paradowanie po Londynie w przebraniu jakiegoś banana-mutanta, reklamującego promocję czegoś tam. Bardzo ważnego. Promocji nigdy za wiele, słonko… I obciach też niezbyt duży, nikt cię nie rozpozna… Chociaż, może nie warto ryzykować. Nie chciałbym usłyszeć za parędziesiąt lat, po moim pogrzebie czyjejś wypowiedzi: „James Potter? Zmarł? Taa, znałem tego gigantycznego banana…”.
-Perwersyjnie brzmi.- zauważył z rozbawieniem Syriusz, unosząc brwi.
-Nie tylko.- przytaknął gorliwie Jim- Miałbym wrażenie, że zaniża to moją wartość. No bo zobacz, jak można szanować pośmiertnie kogoś, kto całe życie spędził na chodzeniu w kostiumie banana po ulicy, wrzeszcząc jakieś bzdury w stylu „PROMOCJA TEGO-SREGO-I-OWEGO!!! PRZYJDŹ I SPRÓBUJ, A NIE POŻAŁUJESZ!!!”?!
Roześmialiśmy się, ale nie mogłam dłużej wytrzymać i wstałam, trzymając się za żołądek.
-Co jest?- zaniepokoił się Syriusz- Znowu ci dokucza?
-Co ci dokucza poza mężem?- zainteresował się uprzejmie Jim.
-Och, nic… To tylko jakieś sensacje wewnątrz…- wzruszyłam ramionami- Normalka.
-Nic się nie stanie Meggie.- uspokoił Syriusz- Miewa takie bóle… To chyba stres.
-Nic się nie stanie?!- przeraził się Rogaś- Jak dbasz o żonę, cwaniaku!? Moja ciotka też raz mówiła, że nic się nie stanie, a potem wyrosła jej pozioma, biała glista, wystająca z łydki! I jeszcze do tego niesamowicie chamska. Ośmielała się mówić do mnie per „Gnoju!”. Nazwaliśmy ją Charlie, skubaną. A zaczęło się od niewinnych mdłości…
-Nie wiem, co ty wdychałeś w wieku siedmiu lat, Rogaś.- parsknął Syriusz- Ale wygląda to na cholernie odlotowe!
Wyglądało jednak na to, że niezbyt spodobała mu się perspektywa pojawienia się białej glisty o imieniu Charlie, wystającej z mojej łydki, bo powiedział:
-Może powinniśmy kiedyś wpaść do Munga?
-Kiedyś?! Za późno, Charlie już ryje w łydce Meg, by wydostać się na zewnątrz!- zawołał dziko James- Ruszaj z nią teraz, jak chcesz sobie oszczędzić kąśliwych uwag sąsiadów.
-Ale ja nie mam sąsiadów…
-Co za różnica. Zawsze znajdzie się jakiś złośliwy kozak, który zamieszka obok ciebie akurat tak, by cię powkurzać. A jak ci się nie chce ruszać z miejsca, ja mogę z nią jechać. Teraz.
-Nie, mogę sam…
-Dobrze, Syriuszu.- rzekłam- Nie musisz. Ja i James poradzimy sobie. Naprawdę. Wolę widzieć, co to jest. Boję się, że… No wiesz…
Bezwiednie przejechałam dłonią po odczarowanym z klątwy naszyjniku. Syriusz przytaknął.
-No, to ruszamy!- zatarł ręce James.
Wyszliśmy w dwójkę z Wiązowego Dworu i teleportowaliśmy się prosto do hałaśliwego Londynu. Był to swoisty kontrast dla mnie i nawet mnie zirytował.
-Szpital imienia Świętego Munga jest tam. Byłaś tam kiedyś?
James wskazał palcem na wystawę zrujnowanego sklepu z manekinami. Nosiły modę z lat sześćdziesiątych, co mnie wcale nie zdziwiło. W końcu był to opuszczony market.
-Nie, nie byłam… Jak się wchodzi?
James rozejrzał się z doskonale mi znaną miną kombinującego coś cwaniaczka, po czym szepnął do manekina coś o badaniach. Po chwili złapał mnie za rękę i razem przeszliśmy przez szybę. W środku był rzeczywiście najzwyklejszy w świecie szpital.
-Chodź tam. Spytamy, gdzie iść z Charliem… Przepraszam!
Kobieta siedząca za ladą popatrzyła na niego spode łba, odrywając skupienie od zupy.
-Na badania.- kiwnął głową James.
-Jakie badania?- warknęła.
James dostał niekontrolowanego szczękościsku, ale go opanował.
-Dolegliwości żołądkowe.- uśmiechnął się, jakby go brzuch rozbolał po chwili walki ze sobą- Może reperkusje po jakimś złym uroku…
Rzucił okiem na naszyjnik, z którego Syriusz i Redhill zdejmowali klątwę.
-Urazy Pozaklęciowe, czwarte piętro.- rzuciła znudzonym tonem- Dajcie mi, ludzie, wreszcie zjeść w spokoju!
-Smacznego życzę.- uśmiechnął się słodko Rogacz, po czym ruszyliśmy na górę. James natychmiast złapał jakiegoś wolnego uzdrowiciela.
-Przepraszam… Chcielibyśmy zbadać pewne dolegliwości…- zaczął.
-Jakie?- uniósł niecierpliwie krzaczaste brwi.
-No, mam mdłości i przez to boli mnie żołądek, a także głowa czasem…- zaczęłam- Od jakiegoś czasu to się utrzymuje.
-To nie do mnie z tym.- burknął- Mugole są od takich rzeczy…
-Ale ona nosi coś dość podejrzanego!- zawołał James- Naszyjnik, z którego zdjęli klątwę.
-Zdjęli klątwę?- uniósł brwi, tym razem z zaciekawieniem.
-Taa… Mógłby pan ją zbadać? Myślę, że Char… coś mogłoby w niej siedzieć, jakiś bakcyl.
-Szczerze w to wątpię…- uśmiechnął się nieco- Wygląda mi to bardziej… No, proszę za mną.
Weszłam do niewielkiego gabinetu z uzdrowicielem, który dokonał na mnie masę zdumiewających badań, włącznie ze świeceniem mi różdżką w dziurce od nosa. James siedział na krześle niedaleko, patrząc na mnie ponuro i co rusz zerkając z niepokojem na moją prawą łydkę, jakby zaraz miał z niej wyskoczyć niedźwiedź grizzly.
-Cóż, sprawa jest jasna.- rzekł uzdrowiciel ze znużeniem po kilku minutach- Rozstrój żołądka, hmm…
-Taak?- James zerwał się z krzesła, nie mogąc dłużej usiedzieć.
-Czy żona…- zaczął.
-Nie.- powiedzieliśmy naraz. Uniósł brwi.
-To nie żona. To przyjaciółka.- wyjaśnił James.
-Dobra dobra.- mruknął z jakimś rozbawieniem uzdrowiciel- To się zawsze tak mówi.
-Co pan mi tu imputuje?- nadął się Rogaś.
-Proszę pana…- popatrzył na niego pełnym politowania wzrokiem znawcy- W tej sytuacji?…
Uśmiechnął się lekko, lecz miło i ciepło. James chyba coś zrozumiał, bo na jego twarz wkradło się dzikie, euforyczne szaleństwo…
***
Z lekkim, delikatnym uśmiechem na ustach wkradłam się do salonu, gdzie siedział Syriusz. Złożył nogi impertynencko na stoliku i zaczytywał się w czymś. Kiedy tylko mnie zobaczył, natychmiast potulnie zdjął nogi ze stolika.
Stanęłam nad nim, uśmiechając się ciepło. Odwzajemnił to nieśmiało.
-Co?- zagadnął- Czyżby Charlie dał oznaki życia? Mieliście jakieś problemy ze śmierciożercami?
-Nie…- uśmiechnęłam się tajemniczo.
Syriusz patrzył na mnie z kanapy nieco zafascynowanym wzrokiem.
-To co jest?- uśmiechnął się lekko.
-Hmm.- przetoczyłam oczami po pomieszczeniu- Chyba mam dla ciebie prezent na urodziny.
-Ale urodziny mam dopiero dwunastego. Jest siódmy listopada.- zauważył.
-No, trochę wcześnie…
-Wykrztuś to z siebie.- parsknął, obserwując mnie uważnie.
Opuściłam wzrok na podłogę skromnie. Syriusz wciąż bacznie mi się przyglądał.
-Cóż, życzeniem Jamesa, mały, wrzeszczący Black pojawi się szybciej, niż myśleliśmy. Zostaniesz tatą.
Twarz Syriusza stężała, po czym po chwili rozjaśniła się w uśmiechu osiemnastolatka skrajnie przytomnego ze szczęścia.
Czadzik ! Pewnie następna nie pojawi się w weekend, za to może dodam coś w poniedziałek/wtorek. Mam nadzieję, bo może i mam teraz więcej luzu, ale nie wiem, czy będzie mi się chciało .
69. Wiązowy Dwór Dodała Mary Ann Lupin Sobota, 04 Grudnia, 2010, 12:05
Ledwo rozejrzałam się po ciemnym, wysokim na dwa piętra hallu, gdy nagle wszystkie lampy gazowe zapaliły się, ukazując mroczne wnętrze.
Ściany pokrywała stara, wysłużona boazeria z bardzo ciemnego drewna. To wyglądało dość ponuro. Podłoga była z ciemnych dębowych desek. Na środku hallu okrywał ją dywan, bogato zdobiony, czerwony. Lampy gazowe przy ścianach były stare, zaśniedziałe i przypominały te z Grimmauld Place. Nie było tu żadnych drzwi, z wyjątkiem szerokiego, drewnianego łuku naprzeciw, na szczycie schodów. Dostrzegłam sufit mrocznego korytarza. Widocznie cały dom zaczynał się właśnie na pierwszym piętrze. Reasumując, Wiązowy Dwór sprawiał wrażenie ponurego i z pewnością był zawiły jak wszyscy diabli.
-Musimy zaczekać na innych, bo nie dotrą do tego salonu.- mruknął bardziej do Huncwotów niż do mnie Black, więc ustawiliśmy się w małej grupce na środku hallu.
-To będzie weselisko!- wyszczerzył zęby James, rozglądając się na wszystkie strony.
Nie zwracałam uwagi na Huncwotów. Bardziej zajęło mnie przyglądanie się nowej, trzeciej grupce ludzi, która wlała się do hallu. Był wśród nich mój tata, dziadek, ciotka Mathilda, ciocia Ann (nigdy jej nie widziałam, ale była bliźniaczką mamy, więc nietrudno było zgadnąć), sama Minister Magii, trójka obcych mi ludzi, z czego znałam jedynie kilkunastoletniego chłopaka. Był to Bartemiusz Crouch ze Slytherinu, mój kuzyn drugiego stopnia, chodził do Hogwartu dwie klasy niżej. Pomyślałam zatem, że to muszą być rodzice.
Dość długo czekaliśmy na resztę gości. Kiedy wszyscy dotarli, okazało się, że jedna grupa miała problemy ze śmierciożercami, bezwolnie maszerującymi po Londynie, niedaleko Grimmauld Place.
-A więc, za mną!- zarządziła władczo Walburga Black i udała się w kierunku ciemnych, dębowych schodów. Ja i Black ruszyliśmy ramię w ramię z nią, a za nami pozostali.
Szybko okazało się, że Dwór jest piekielnie pokręcony. Podobny problem miałam tylko z Hogwartem. Przechodziło się przez kilka korytarzy, w których praktycznie nie było drzwi, więc domyślałam się, że za pojedynczymi egzemplarzami portali kryje się reszta domu, niedostępna, jeżeli nie uda się właśnie danymi drzwiami na następne korytarze. Kilka razy dostrzegłam kondygnację wąskich, poszarzałych schodów, również wiodących w inne części.
-Robi wrażenie, prawda?- syknął cicho Black, mimo wszystko nie udało mu się ukryć swego rodzaju dumy- Wiedziałem od razu, żeby się wprowadzić tu. Zapewne minie kilka tygodni, kiedy już będziemy mogli się połapać. Przyzwyczaj się do kilkusekundowego zastanawiania się “No dobra, to jak dotrzeć do drugiego salonu na parterze”…
-Zrób mi mapę. Byłoby prościej.- ucięłam krótko.
-Może. Problem w tym, że ja też nie znam tego domu. Do niektórych partii można się dostać najbardziej zaskakującymi sposobami…
-Czyli?- uniosłam brwi.
-No… Wyobraź sobie, że stoisz na korytarzu w lewym skrzydle na trzecim piętrze, co prowadzi cię sobie tylko znanymi sposobami do salonu w prawym skrzydle na parterze, z którego nie ma innej drogi, czyli drzwi. Ten dom wcale nie jest taki prosty, łatwo się zaszyć.
Ucieszyło mnie to. Może nie będę skazana na towarzystwo Blacka, jedynego człowieka w promieniu setek jardów…
Po przejściu paru korytarzy i schodów w górę i w dół dotarliśmy wreszcie do salonu, z tego co wiedziałam, znajdował się on na pierwszym piętrze, chociaż mogłabym przysiąc, że w drodze do niego zaliczyliśmy wszystkie cztery poziomy, wyjąwszy strych i piwnicę.
-Och…- wyrwało mi się mimowolnie.
W wysokim salonie nie było okien, za to świeciły lampy gazowe, rzucając jasny blask na ściany. Widocznie pokój nie znajdował się przy ścianie zewnętrznej. Ściany okryto aksamitną, gładką tapetą koloru ultramaryna, sufit poszarzał ze starości, podłogę pokrywał prawie czarny dywan z licznymi ornamentami, wijącymi się srebrnymi zawijasami po całej powierzchni. Salon był duży, podłużny, na końcu dostrzegłam, o dziwo, następne drzwi. W połowie pokój przecięła pojedyncza arkada, jej kolumna w samym centrum dwóch łuków była cienka, hebanowa, ozdobiona splecionym na niej misternym wężem. Jego łuski powleczono delikatną warstewką masy perłowej, przez co kolumna skrzyła się lekko w ponurym świetle. W ogóle, w salonie panował półmrok. W pierwszej części, przed arkadami postawiono długi, prostokątny stół, okryty czarnym, koronkowym obrusem, w drugiej dostrzegłam kilka taboretów i instrumenty, czekające na zespół muzyczny. Druga część zatem służyła do tańca.
Moja teściowa przebiegła przez cały długi salon i znikła w drzwiach naprzeciw, by po chwili pojawić się w towarzystwie grupy ludzi, ubranej w czarne, odświętne szaty, zażywnej czarownicy w gustownych tiulach i jednego czarodzieja o wyjątkowo służalczej minie.
-Pani Black, zabrać dzieci do stołu?- zapytała zażywna kobieta.
-Oczywiście, może pani już je teraz zabierać, my zasiądziemy.
Zrobił się chaos, goście powlewali się do salonu, a obca kobieta próbowała zgarnąć dzieciaki, by poszły z nią. Najwidoczniej nie miały siedzieć z nami w salonie.
W końcu wyłowiono z tłumu czwórkę najmłodszych w wieku od dwóch do ośmiu lat, a zażywna pani wyprowadziła je z salonu drzwiami z naprzeciwka, uśmiechając się czule. Pewnie była specjalnie wynajętą opiekunką. Najmłodszy dwulatek natychmiast uderzył w płacz. Najstarszy chwycił go na ręce i próbował uspokoić. Nic to nie dało, maluch wyrywał się i beczał na cały regulator, czerwieniejąc. W końcu musiała podejść ich matka i poczęła przemawiać nieco zdenerwowanym, skrzekliwym głosem:
-Percy, nie odwalaj cyrków! Mamusia nadal tu będzie siedzieć! Bill, zajmij go czymś…
-Dobrze, mamo.- westchnął ośmioletni chłopiec- Mogę mu zapchać usta ciastem?
-Williamie!
-Dobrze, juz dobrze…
Wszyscy byli rudzi: matka, synowie, a nawet ostatni chłopak, na oko w wieku Nimfadory. Możliwe, że był z nimi spokrewniony.
W końcu dzieci wyprowadzono do osobnego stołu, dorośli zaczęli szukać wykwintnych wizytówek z własnym nazwiskiem i imieniem przy obszernych nakryciach. Ja szybko swoje miejsce znalazłam: znajdowało się na samym szczycie stołu, obok Blacka.
Gdy wszyscy goście zasiedli, mężczyzna z służalczą miną ukłonił się nisko i wypowiedział:
-Obiad zostanie podany!
Za moimi plecami rozległy się dźwięki zespołu. Obróciłam się, walcząc z zaintrygowaniem: była tam gitara, lutnia, obój, trąbka, akordeon, kontrabas, a przy ścianie niewielkie pianino.
Muzyka miała specyficzny charakter, pasujący do Dworu. Doskonale pasowała do ponurych, słabo oświetlonych wnętrz i wietrznego, szarego ogrodu. Była dość groteskowa.
Sztab służących wylał się do pomieszczenia i porozstawiał na stole przystawki, sałatki i zupy, bardzo podobne do tych, które jadłam u Blacków, ale chyba jeszcze wykwintniejsze.
Z obojętnością ugryzłam pierwszy kęs. Brzuch mi już nie dokuczał, czułam pustkę, nicość. Nie odnotowywałam najmniejszych emocji, poza średnim zainteresowaniem nowym domem. Miałam wrażenie, że jestem badylem na wietrze, obojętnym na swój los.
Popatrzyłam na gości, bo była to pierwsza okazja, by im się przyjrzeć. Na drugim szczycie siedziała Minister Magii, Milicenta Bagnold, chociaż jej nakrycie było jedyne na tamtym boku stołu, podczas gdy mnie z Blackiem posadzono razem. Zauważyłam pewne prawidłowości: przy nas siedzieli rodzice, świadkowie i rodzeństwo, potem cała reszta. Od mojej prawej miałam męża, a od lewej, przy długim boku stołu siedział tata. Potem posadzono po kolei Remusa, Lily, dziadka Henry’ego, ciocię Ann, ciotkę Thildę. Trzy następne miejsca zajęli przypuszczalnie państwo Crouch, potem jakiś mężczyzna i kobieta po pięćdziesiątce. Dalej zasiadło dwóch młodzieńców, starszych ode mnie może z dziesięć lat i ruda kobieta, matka chłopców. Wszyscy w trójkę byli płomiennorudzi. Miejsce obok zajął również rudy mężczyzna o nieco niechlujnym, rozkojarzonym wyglądzie, a na dwóch ostatnich miejscach przy długim boku stołu zasiedli, ku mojej radości, Frank Longbottom z Alicją. Mrugnęli do mnie zawadiacko, uśmiechając się. Zmusiłam się do krzywego uśmiechu i dalej powiodłam spojrzeniem po obecnych. Obok Alicji siedziała Minister Bagnold, na szczycie, obok niej zaczął się drugi podłużny bok stołu. Towarzystwem pani Bagnold mogła poszczycić się Dorcas Meadowes. Wytrzeszczyłam oczy, bowiem nigdy bym nie przypuściła, że jeszcze Dorcas zobaczę. Odeszła z Hogwartu przed moją szóstą klasą i wszyscy wspominali ją jako doskonałego kapitana.
Obok Dorcas ulokowano Glizdogona, który rozmawiał z nią, bardzo ożywiony. Po jego lewej stronie zasiadła Andromeda, nieco sztywna i znużona krzywymi spojrzeniami. Dalej posadzili jej siostrę, blondwłosą Narcyzę a potem Lucjusza Malfoyów. Mieli wytworne, nieco zblazowane miny. A obok Lucjusza…
Serce mi zamarło. Tak, to był on. Siedział sobie bezwstydnie na moim weselu i najzwyczajniej w świecie się na mnie gapił. Rabastan Lestrange.
Gdy zobaczył mój wzrok, uśmiechnął się drwiąco, złośliwie, nie kryjąc jednak jakiejś wściekłości. Szepnął coś do mężczyzny obok i oboje ohydnie zachichotali, patrząc na mnie z Blackiem szyderczo. Udałam, że tego nie widzę i popatrzyłam na kobietę obok tego nieznajomego: Bellatriks Black. Czyli obcy musiał być bratem Rabastana, Rudolfusem.
Obok Bellatriks posadzono jej matkę. Z tego co pamiętałam z mistrzostw, miała na imię Druella. Obok niej ulokował się Cygnus Black, potem nieznana mi staruszka o wybitnie kwaśnej minie, po jej lewej dwóch starców (jeden z nich miał identyczne oczy, jak Syriusz), dalej zasiadł James, którego entuzjazm skrajnie różnił się od dwóch dziadków. Wyglądał, jakby wcale nie przejmował się, że posadzili go pomiędzy dwoma starymi Blackami a młodym, Regulusem. Z lewej od Regulusa usiadła Walburga i Orion, a po Orionie Syriusz, co zamknęło obwód stołu.
-Kto to jest?- zapytałam Blacka ze średnim zainteresowaniem- Tamci rudzi?
-Tamci obok Crouchów? Siostra ojca, ciotka Lucretia i jej mąż, Ignatus Prewett. Ci dwaj to moi kuzyni, Fabian i Gideon, ich synowie. Dalej siedzi ich siostra, Molly z mężem, Arturem Weasley, który również jest jakimś tam moim dalekim kuzynem. Fabian i Gideon…
Black pochylił się ku mnie. Niezbyt to było przyjemne.
-… są z nami w Zakonie Feniksa.- szepnął.
-A Molly?
-Nie. Chyba bała się o męża i pięciu synów.
-Pięciu? Myślałam, że tylko trzech.- mruknęłam, udając średnie zainteresowanie.
Black parsknął lekko w mój koronkowy welon.
-Bliźniaki mają dopiero dwa miesiące. Niezbyt mi się widzi, żeby siedziały tu z nami na krzesłach, co nie?
-A tamta trójka staruszków? To twoje?- zapytałam chłodno.
-Tak, moi dziadkowie, Arcturus i Pollux Blackowie. A ta stara baba to Cassiopeia, siostra dziadka Polluxa… Najlepsze jest w niej to, że potrafi wszczynać kłótnie, przez co wydaje z siebie potworne, włażące pod skórę wrzaski. Zawsze po tym szanuję moją matkę. Ale po trzech dniach znów mam zapotrzebowanie na wrzaski ciotki Cassiopei, bo mi przechodzi…
Przyjrzałam się staremu pokoleniu Blacków. Znowu poczułam interesujący dreszczyk po zderzeniu z historią.
Tymczasem teściowa przemawiała do najbliższych:
-Tak, ten dom to chluba Blacków. Macie tu aż cztery porządne salony, każdy większy od drugiego, w zależności od przeznaczenia: ten jest największy, specjalnie po to, by odprawiać uroczystości dla większej liczby gości, w średnim wiszą pamiątki rodzinne z drzewami genealogicznymi Blacków i Lupinów, mniejszy jest oficjalny, dla gości a najmniejszy-kameralny, dla rodziny.
-Specjalny salon do organizowania uroczystości? Łapo, snobie!- syknął James.
-A ile jest sypialni?- zapytałam, zastanawiając się, ile maksymalnie osób naraz mogłoby tu mieszkać.
-A po co, Meggie, chcesz wiedzieć, ile jest sypialni?- parsknął Rogaś, jeżdżąc brewkami.
-Przymknij się i jedz te małże.- syknęłam chłodno.
Mama wcale nie zwróciła na to uwagi, za to odpowiedziała:
-Sypialni jest osiem. Każda w bogatym, wiktoriańskim stylu, dwukolorowa, jednakże różnią się one stopniem luksusu i wielkością. Każda posiada osobną, osobistą łazienkę, oczywiście. Główna sypialnia ma bezpośrednie połączenie z pokojem dziecinnym i małymi sypialniami dla dzieci. Oczywiście, nie liczyłam tych małych sypialni do tych ośmiu! Jak będziecie mieli dzieci, nie będziecie musieli biec przez cały dom, gdyby płakały, jedno będzie spało obok.
Spuściłam głowę, od samego początku czekając na taki komentarz, a Black kaszlnął lekko i niewinnie. Wniesiono główne dania.
Goście rozmawiali radośnie, dystyngowanie lub jeszcze jakoś inaczej. Poruszano głównie kwestię Voldemorta, co wywoływało pewne napięcie, bowiem wśród gości znaleźli się zarówno członkowie Zakonu, jak i śmierciożercy, nie wspominając o pani Minister. Kiedy tak siedziałam na szczycie stołu, skąd miałam doskonały widok, mogłam zaobserwować pewne zgrzyty. Lestrange’owie często rzucali nieprzychylne spojrzenia Prewettom, którzy nie pozostawali dłużni. Czujne oczy co poniektórych obserwowały uważnie tych, którym nigdy by nie zaufali. Któremuś z rudych braci, który jadł wyjątkowo zdawać by się mogło, spokojnie udziec jagnięcy, spływała po skroni strużka potu, chociaż było chłodno. Sama Molly Weasley rzucała co jakiś czas mimochodem ukradkowe, płoche spojrzenia mężowi, braciom oraz drzwiom, za którymi znikły jej dzieci. Nagle przyszło mi do głowy, jaką skuteczną zasłoną dymną było moje wesele, jak skomplikowane i liczne antagonizmy czaiły się przy tym stole. To wszystko przypominało górę lodową-widoczne było tylko łudzącą przykrywką do znacznie większych, ukrytych problemów. Poczułam, że i po moich plecach wolno płynie kropelka potu.
Na szczęście wkrótce pojawiły się desery a na środku stołu postawiono olbrzymi, siedmiopiętrowy tort o liliowym lukrze. Na samym szczycie dostrzegłam dwie figurki z cukru, skrzące niczym śnieg w półmroku. Jedna z nich w zamierzeniu miała przedstawiać mnie. Wyglądała, jak jędza, przez sterczące na wszystkie strony rudo-czarne kłaki, była uśmiechnięta od ucha do ucha (ekhym…). Ta druga, przedstawiająca Blacka miała twarz przypominającą obrazy autorstwa Pablo Picasso. Black uśmiechał się drwiąco, dopóki coś mu się nie spodobało w tej minie.
-Ej, co to ma być?- zapytał z lekkim podenerwowaniem- Te figurki są jakieś lewe!
-Co ty mówisz?- zdziwił się James przez Regulusa- Tak właśnie wyglądasz, nie cuduj!
Black odczekał, aż wszyscy najbliżsi zainteresowani zajęli się sobą, po czym syknął do Jima:
-Potter, twoja tendencja do zmieniania świata wedle tego, jak go według ciebie powinniśmy postrzegać, jest zdumiewająca. Polemizowałbym jednak, bo chyba nie mam nosa na czole. Czy to ty usmażyłeś mi twarz na torcie?- zakończył złowieszczym szeptem.
-Usmażyłem twarz na torcie?- udał niewiniątko Jim- A widzisz tam jakąś usmażoną twarz? Na torcie nie da się usmażyć twarzy, nawet jakbyś go podgrzał.
Black nie odnalazł stosownej riposty, bo wszyscy goście wstali i zaczęli klaskać. Każdy podniósł czwarty przy nakryciu kieliszek. Black, zajęty przed chwilą Rogasiem i nie wiedzący co się dzieje, też zerwał się na nogi.
-Ty siedź!- syknęłam, łapiąc go za ciemnofioletowy rękaw szaty. Opadł ciężko na fotel, wpatrując się ze zrezygnowaniem w swoją usmażoną twarz.
-Za młodą parę i ich potomków!- powiedział głośno Orion Black. Rozległy się wiwaty i wszyscy wychylili toast. Tort sam się pokroił i równy kawałek poszybował na srebrny talerz każdego gościa. Ja dostałam dodatkowo jędzę z czubka, a Black siebie z usmażoną twarzą.
-Popatrz na to z innej strony, niuniuś!- uśmiechnął się okularnik wesoło- Teraz wyglądasz zdecydowanie ciekawiej i nietuzinkowo. To nic, że przy okazji puściłem na Meggie wyładowania elektryczne…
Popatrzyłam na nieszczęsną jędzę ze sterczącymi kłakami i uśmiechnęłam się mimo woli.
Po zjedzeniu przepysznego tortu, cukrowej jędzy i rzędu ciast i ciasteczek talerze zalśniły czystością. Zrobiło mi się przykro na myśl o Hogwarcie, gdzie też tak się działo. Pozostawiono słodkości i alkohol na stole na wypadek, gdyby komuś zachciało się jeszcze jeść i pić.
Mój umiłowany i wyczekany małżonek wstał i wyciągnął do mnie rękę. Zmarszczyłam brwi ze zdziwieniem i podałam mu niechętnie dłoń. Black poprowadził mnie za arkadę, do pustej części salonu a wszyscy na nas patrzyli. Przeczuwałam, co stanie się za chwilę.
Muzycy grali teraz wolniejszy walc, smętny, rodem z otaczających nas wrzosowisk. Black złapał mnie w pasie jedną ręką, drugą ujął moją dłoń i zaczęliśmy wolno tańczyć.
Czułam się obserwowana, co bardzo deprymowało. Chyba wszyscy chcieli, żebyśmy zatańczyli ten taniec sami, bo nikt nie ruszał się z miejsca. Nie widziałam miny Jamesa, Rabastana, ojca, pani Bagnold czy Bellatriks, ale wiedziałam, że byłyby wkurzające, a każda z innego względu. Starałam się nie gapić w szare oczy męża, wzrok zawiesiłam w guziku jego szaty, rumieniejąc ze wstydu i zażenowania.
Gdy walc zamilkł, prawie wszyscy dobrali się w pary i ruszyli do nas. Pozostały przy stole nieliczne wyjątki: Bartemiusz, Regulus, Rabastan, bracia Prewett i jedyna wolna kobieta, czyli ciotunia Mathilda, rozglądająca się nieco obrażonym wzrokiem po panach.
Akordeonista zaczął szybki walczyk w minorowej tonacji. Zaczęliśmy wirować. Rzucałam ukradkowe, zaniepokojone spojrzenia w stronę Prewettów, Rabastana i Regulusa przy stole. Nie zważając na nic, okazywali sobie otwartą wrogość.
Oderwałam na chwilę wzrok od nich, by przyjrzeć się reszcie. Niedaleko dziadek Henry wirował zdumiewająco sprawnie z ponurą Cassiopeią, obdarzając ją cielęcym wzrokiem.
-Pani tak powabnie tańczy… Cóż za klasa, ach, ten wdzięk!- wyszczerzył zęby, których nie miał- Kiedyś ożywiłem kupę kości i zatańczyłem z nią czardasza, proszę mi wierzyć, jak wywijała! Niestety, nie skończyła dobrze, biedaczka… Pani tańczy prawie tak dobrze!
Zanim zastanowiłam się, co robię, odruchowo uderzyłam lekko czołem w pierś Blacka i zaczęłam się śmiać z dziadka, jego dziąseł na wierzchu i miny Cassiopei. Po sekundzie zorientowałam się co zrobiłam, szybko odjęłam głowę od Blacka, zawstydzona.
Remus niedaleko nas wywijał z Andromedą. Zobaczył to i z wrażenia przystanął, rozdziawiając buzię, dopóki mijający ich James z Lily nie wrzucił mu do ust kawałka jedzonej przez niego samego na boku pałeczki z lukrecji z zawołaniem “AMCIU AMCIU!”.
Oderwałam wzrok od rzężącego i krztuszącego się pałeczką Remusa, by popatrzeć na Petera z Dorcas, Alicję z Frankiem, tatę z teściową… Wydawało się to wszystko niezmiernie dziwne, zbyt wesołe, skoro atmosfera i tak zawierała w sobie jakieś zepsucie i ponurość.
Pary zmieniały się, a ja wciąż wyczuwałam napięcie jak przed burzą. Czy tańczyłam z Jamesem, Remusem, Peterem czy teściem, było mi trudno strząsnąć z siebie ponure, przygnębiające myśli. Wesele zaczęło się robić męczące przez tę atmosferę i mój nastrój.
Przystanęłam po godzinie tańców samotnie na środku, patrząc na szepczących coś w rogu Malfoya i Rudolfusa z Bellatriks. Nie podobało mi się ich zachowanie.
-Witaj ponownie. Myślałem, że już się nie zobaczymy na płaszczyźnie towarzyskiej.
Z wolna obróciłam się w lewo. Obok stał Rabastan, patrząc na mnie nieco drwiąco. Posłałam mu wrogie, dumne spojrzenie.
-Najwyraźniej pech chciał inaczej.- odparłam, nie patrząc na niego.
-No tak. Zawsze taka sama.
Schwycił mnie delikatnie za rękę i przyciągnął o siebie, by zatańczyć. Nie opierałam się.
-Hola, młody panie! To moja partnerka, znajdź sobie inną! Tam przy stole siedzi samotna panna Lupin, może zechce zaszczycić cię walcem lub dwoma… Tylko uważaj, ona sama jest jak walec…
Dziadek Henry z niespotykaną siłą rozdzielił nas i przygarnął mnie do siebie, odpychając Rabastana. Z początku poczułam irytację, potem wielką, przeogromną ulgę.
-I jak tam, Mary Ann?- zapytał dziadek Henry entuzjastycznym szeptem, gdy poprosił mnie do tańca. Musiał mieć niesamowitą intuicję- Wszystko gra?
-Tak, dziadku.- rzekłam szczerze, przynajmniej odnośnie Rabastana.
-A jak tam małżonek? Wdały? Udał ci się?
-Cóż… Wdały to on jest…- mruknęłam wolno- Żeby jeszcze miał inne przymioty…
-Jak to mówi stare przysłowie z mojej młodości!- zawołał jak na mój gust nieco za głośno- “Nie kochaj się przed, zakochaj się po!”
Spaliłam nieco cegłę.
-A teraz będę jak najbardziej poważny.- dziadek zniżył ton- Jak ci się widzi to życie tu?
-Kiepsko, dziadku.- szepnęła- Naprawdę, nie wiem… Nie ufam mężowi.
Dziadek spoważniał.
-Zawsze możesz szukać u mnie pomocy. Ja również zostałem z twoją babcią swatany odgórnie. Ale byłem bardzo nieśmiały i zawstydzony… Aż trudno uwierzyć, prawda? W każdym razie mi to odpowiadało. I… zakochałem się w niej, czując więź. To przyjdzie.
-Ale ja i Black… to znaczy Syriusz… wcale się nie rozumiemy. Straszliwie się kłócimy.
-To bardzo dobrze!- dziadek obnażył wszystkie dziąsła- Jak ja nienawidzę lukrowanych związków! “Przynieś to, koteczku”, “Zrób tamto, brylanciku!”, “Ojojoj, nie oparzyłeś się, maleństwo me?”, “Nie, myszko słodziutka”. Łojeja. Włażenie bez masła do czyjejś… No, właśnie. A takie przyprawione tym czymś małżeństwo? To jest luks, wnusiu! Co prawda, pół waszej, żargonem Mathildy cennej-i-nie-do-odzyskania porcelany pójdzie w drzazgi, ale co tam kilka szklaneczek w te czy we w te, jak potem, w nocy…
-Dobrze, dziadku, zrozumiałam.- powiedziałam szybko i oderwałam się od niego, bo muzycy przestali grać.
-Teraz państwa młodych z rodzicami, rodzeństwem i świadkami proszę za mną!
Moja teściowa stanęła wyczekująco przed drzwiami, za którymi znikła przed półtorej godziny opiekunka z dziećmi. Coś czułam, że zostawienie tu reszty nie jest wskazane…
Mimo to przeszliśmy z korytarza za drzwiami do małego gabinetu o bogatym wystroju. Czekał tam na nas znużony fotograf, poprawiający statyw. Żuł gumę nonszalancko.
-Zdjęcia…- Black wydął wargi i wypiął impertynencko ozdobioną żabotem pierś.
-Nie narzekaj!- ofuknęła go matka, bijąc delikatnie po ramieniu koronkową rękawiczką- Będziesz miał co wspominać po latach, młodzieńcze!
Black posłał jej mocno drwiące spojrzenie, mrużąc oczy. Chyba wolał nie odpowiadać.
-No to najpierw młoda para, łaskawa pani.- burknął gbur zza aparatu.
-Idźcie tam, dzieci!- mocne, uzbrojone w pazury dłonie teściowej zacisnęły się na dwóch przedramionach i popchnęły nas na wolne pole, gdzie stała jedynie wiktoriańska kozetka.
-Panienka usiądzie, a panicza poprosiłbym o stanięcie za kozetką.
Opadłam jak worek kartofli na mebel a Black ze zblazowaną miną okrążył go.
-Mary Ann!- syknęła mama, przyczajona za plecami fotografa. Swoją drogą, musiał mieć silne nerwy…- Usiądź bardziej wytwornie!
Zgięłam się komicznie, by sprostać zachciance i usiadłam najbardziej sztywno, jak mogłam.
-Syriuszu, przestań się głupkowato uśmiechać! To zdjęcie ślubne! Masz być poważny!
-Ale…- Black za mną śmiesznie się zachłysnął- Zdjęcie ślubne! Czyli mam być wesoły!
-Nic z tych rzeczy!- syknęła pani Black- Zrezygnuj z uśmiechu przygłupa i natychmiast spoważniej, do jasnej choroby!
Tata, Remus, Lily i James jednocześnie, jak na komendę, spojrzeli na prawo na Walburgę i wytrzeszczyli na nią wszystkie osiem gałek ocznych. Zabiło mnie to.
-I… uwaga…- fotograf przygotował aparat.
W tym momencie nie wytrzymałam z powodu czterech sąsiadujących ze sobą twarzy o maksymalnie wytrzeszczonych oczach, zgięłam się w pół na kozetce, zakryłam twarz dłonią i zaryczałam ze śmiechu wniebogłosy. Ciemniejące wnętrze rozjaśnił błysk flesza.
-Mary Ann!
Już nie tylko mnie zginało ze śmiechu. Remus opierał się na zgiętym w pół Jamesie, tata chichotał w dłoń, Lily wspierała się na kolanach a za mną Black parskał śmiechem.
-Dobrze, jeszcze raz.- zarządził niewzruszony, znudzony fotograf- Nic się nie stało.
-Opanuj się, moja droga!- wycedziła Walburga zza fotografa.
Następne zdjęcie już było arcypoważne. Na kolejnym musieliśmy udawać, że tańczymy powoli. Fotograf ustawiał nas artystycznie z pięć razy, zanim nie przeszedł do innych zgromadzonych. Cała rodzina czterech Blacków razem, potem Lupinowie, potem my osobno z rodzeństwem, dalej państwo młodzi ze świadkami…
-Huraa!!! Ja też będę miał sesję zdjęciową!- ucieszył się Rogaś tak, by Blackowie nie słyszeli- Stanę w cieniu boskiego paniczyka, Boże, jaka łaska!
Syriusz zmrużył oczy z rozbawieniem i dał mu kuksańca w bok, gdy już podszedł.
-Nie dotykaj mnie, bo zemdleję z wrażenia…- wymamrotał Jim- Już mi wilgotno pod pachą. Widzisz? Przez ciebie będę musiał się umyć już drugi raz w tym miesiącu, no!
-Biedaczek.- Black uniósł brwi- To umyj samą pachę…
-Nie chcę nieszczęsnej katować. Nie, podzielę jej los, łatwiej zniesie cierpienie…
-Przepraszam, mogę już robić zdjęcie?
Chłopcy urwali i popatrzyli z wolna w stronę fotografa. Wszyscy dorośli, Remus i Regulus wytrzeszczali na nich oczy. James chrząknął niewinnie, a Black speszył się nieco.
Po zdjęciach wróciliśmy nieco podenerwowani ale i rozluźnieni jednocześnie do reszty gości. W międzyczasie nie działo się nic godnego uwagi. Dzieci zjadły już i mogły wmieszać się w gości w części do tańczenia. Milicenta Bagnold złożyła nam umiarkowanie żarliwe życzenia szczęścia w pożyciu małżeńskim, po czym stwierdziła, że do pracy wzywają ją ważne obowiązki i musi wracać. Zrobiło się z jakichś powodów luźniej.
-Chodź, zatańczymy.- tata przyciągnął mnie do siebie, a muzycy zagrali znowu wesołego walca. Kilka par towarzyszyło nam, również tańcząc.
-I jak? Mam nadzieję, że wszystko gra, córeczko…- szepnął, w jego głosie wyczułam troskę.
Oderwałam niechętnie wzrok od roześmianego Remusa, wywijającego naraz z Andromedą i jej córeczką, Nimfadorą a potem od Jamesa, okręcającego z najwyższą powagą Petera.
-Jestem z ciebie dumny, Mary Ann.- zaczął nieco niewprawnie- Wściekłem się na ciebie za ucieczkę i bunt, ale… rozumiem to i przepraszam cię. Tak bardzo chciałem, żeby tobie nigdy nie brakowało pieniędzy i dostatniego życia, jak mnie i twojej mamie.
-Mnie nigdy niczego nie brakowało.- rzekłam z goryczą. Było już za późno na żale.
-Mama byłaby z ciebie naprawdę dumna. Stanęłaś na wysokości zadania… Jej również zależało na tym ślubie. Mógłbym rzec, że jej marzenie się spełniło… Mam do ciebie jednak inną sprawę.
Ściszył głos.
-W jednym z pokojów na drugim piętrze leży stos prezentów od gości. Ode mnie dostałaś coś, co jest dość rzadkie i cenne. Nasza wielka pamiątka po przodkach.
-Co to takiego?- odpędziłam ponure myśli. Ustąpiły delikatnemu zaciekawieniu.
-Myślodsiewnia.
-Dostałam myślodsiewnię?- zdumiałam się. Myślodsiewnia rodziców stała w ukrytym pokoju w moim starym domu. Weszłam tam raz jedyny, pierwszego dnia po przybyciu do prawdziwych rodziców. Zobaczyłam w niej moment, w którym oddawali mnie do adopcji.
-Nie zmarnuj jej, jest bardzo cenna! Oddaję ci ją w spadku.
-Dzięki, tato.- mruknęłam, nieco zaskoczona.
Po tańcu podeszła do mnie ciocia Ann. Wymieniłyśmy parę grzecznych słów. Poza wyglądem, identycznym do mojej mamy, ciocia Ann wcale jej nie przypominała. Wyniosła, pyszniąca się faktem, że jest z rodziny Crouch… Nie była to taka sama kobieta.
Po chwili odeszła, bo musiała się zbierać. Do mnie i Blacka podchodziło wiele osób z życzeniami, gdyż niektórzy musieli już ruszać do domów ze względu na późną porę.
Słuchałam cierpliwie przesadnie wymuskanej paplaniny o rzyci Maryni, cierpiąc wewnątrz. Udzielał mi się ponury nastrój, bo z każdą minutą zdawałam sobie coraz mocniej sprawę, że już jestem żoną Blacka, to się stało i nic tego nie zmieni. Drętwiałam na myśl o tym, co będzie, gdy wszyscy goście odjadą i zostaniemy sami…
Z drugiej strony rozmowa z ciocią Ann wywarła na mnie druzgocące uczucie. Jej wygląd, mimika, oczy, gesty… Tak właśnie wyglądała mama. Miałam takie potworne wrażenie, jakbym rozmawiała z osobą, która założyła jej skórę. Albo właśnie z mamą, ale która nie poznaje własnej córki, jest uprzejmie chłodna, nieczuła. To było okropne.
Wyludniło się nieco po odejściu pani Minister, cioci Ann, starego małżeństwa Prewett, Weasleyów z dziećmi i Crouchów.
Zastanawiałam się właśnie, czemu Fabian i Gideon nie wracają z rodzicami i siostrą, gdy podeszła do mnie i Blacka Andromeda z Nimfadorą na rękach.
-To już się zwijam. Teddy czeka w domu, nieszczęśliwy…
Cmoknęła Blacka i mnie, po czym uśmiechnęła się ciepło.
-Powodzenia we wspólnym życiu. Małżeństwo i macierzyństwo to najwspanialsze dary, uwierzcie mi. Ale, jak ostatnio przeczytałam, róże też mają kolce, prawda? Grunt, by kolec oderwać, a nie od razu palić samą różę… Taka mała sentencja.
Uśmiechnęła się jeszcze szerzej, po czym zerknęła na Nimfadorę.
-Powiedz “Pa pa” Syriuszowi i Meggie, Nimfadoro!
Dziewczynka pomachała nam entuzjastycznie, wytrzeszczając mleczniaki uroczo. Poczułam dziwne ukłucie zazdrości, gdy popatrzyłam na matkę z dzieckiem…
-I jedna rada, Syriuszu.- zmrużyła zawadiacko oczy i szepnęła- Teraz już możesz szarżować.
Blackowi twarz nieco pojaśniała, a szczęki zadrgały.
-Szarżować?- uniósł brew i poszedł za Andromedą- Muszę najpierw zabezpieczyć dom…
I znikli z mojego pola słyszalności. Myślałam nad słowami Andromedy i doszłam do wniosku, iż Black już nie musi słuchać rodziców czy nawet z nimi rozmawiać. Osiągnął, co zamierzał. Dość to egoistyczne, ale cóż. W końcu to Syriusz Black.
Zaczęło się robić nieco luźniej, osób było mniej. Przeszkadzało mi towarzystwo sztywnych jak kije Blacków oraz śmierciożerców. Stanęłam sobie pod ścianą, obserwując wszystkich zgromadzonych. Peter i James upili się, sprowadzając na siebie potępiające spojrzenia Blacków. Perwersyjnie, dziadek Henry wkrótce do nich dołączył. Wskoczyli w trójkę na stół, wzięli się pod ramiona i zaczęli tańczyć kankana, zrzuciwszy wcześniej wytworne peleryny.
-Panowie, równo… HIK!… równo…- wyrzęził dziadek Henry- O, moja noga siem sklonowała… Żesz ty… HIK!… Bedem miał na zapas… Zapasowych nóg nigdy za wiele…
Wykręcał młynki chudą stopą.
Ojciec gadał z moim mężem na drugim końcu salonu, oboje pili z wysokich kieliszków, rozmawiając przyciszonymi głosami.
-Teraz już jesteś ewidentnie wolna. Może zaprzeczysz?
Przede mną stanął Rabastan Lestrange. Zmierzyłam go chłodnym spojrzeniem.
-Nie jestem wolna, Lestrange. Zastanów się, na czyim weselu jesteś.- burknęłam.
-Czyżbym wyczuwał jakiej rozgoryczenie i pretensje?
Wyciągnął do mnie rękę.
-No, chyba nie odmówisz swojemu byłemu. Tak w ramach reminiscencji.
Coś mi mówiło, że to nie będzie dobry pomysł, ale po chwili chwyciłam jego rękę, a on przyciągnął mnie do siebie i zaczęliśmy tańczyć, wpatrując się w siebie zapalczywie.
-Pyszne wesele.- rzekł oficjalnym tonem- Godne samych Blacków.
-Dlaczego tu jesteś?- zapytałam gwałtownie.
-Bo Rudolfus został zabrany, no to Bella stwierdziła, że również mógłbym przyjść. Proste.
Nie skomentowałam, obracając się wolno. Gorycz i pretensja, tak dobrze przez niego wyłowiona, kotłowały się we mnie jak w kociołku u Slughorna. Gdybyśmy się postarali, wyglądałoby to inaczej. To mogło być nasze święto. Byłam wściekła i rozżalona ale w moim sercu odradzało się coś zadawnionego…
Muzycy skończyli, a Rabastan przysunął się bliżej.
-I co, pani Black?- uniósł brew z jakąś bezlitością- Chyba jednak na dobre to pani wyszło.
-Jesteś potworem.- szepnęłam, czując szczypanie w oczy.
-Możliwe. Oczarowanym potworem.- odszepnął.
-Nie baw się ze mną!- warknęłam cicho- Twoje słowa nic dla mnie nie znaczą. Kłamiesz.
-Po prostu stwierdzam fakty, Meggie. Wyglądasz jak prawdziwa, szlachecka czarodziejka…
Przejechał delikatnie po mojej brodzie wierzchem dłoni. Serce załomotało mocno…
TRZASK!
Zrobiło się nagle cicho. Obróciłam gwałtownie głowę tam, skąd dobiegł mnie trzask tłuczonego szkła. Wszyscy tam popatrzyli.
Black wpatrywał się z drugiego końca części do tańczenia centralnie na nas, miał siną z wściekłości twarz, a po jego uniesionej dłoni spływały strużki krwi, bo przed chwilą tak mocno ścisnął kieliszek, że rozprysł się w drobny mak. Po raz drugi w życiu przeraziłam się go nie na żarty. Błyskawicznie wyciągnął różdżkę, Rabastan zrobił to samo i jednocześnie wycelowali w siebie dwa promienie. Rozległy się wrzaski i krzyki zgromadzonych gości, promień Blacka o cal minął Rabastana, za to jego czar uderzył w ścianę koloru ultramarynowego. Następny promień ugodził w Syriusza, a gdy ten, słaniając się z bólu, wysłał drugi czar, Rabastan w ostatnim momencie złapał mnie za ramię i zasłonił siebie mną.
Uderzyło we mnie jakieś dziwne, nieznane mi zaklęcie. Krzyknęłam ze zdziwieniem i osunęłam się na ziemię na brzuch, odnotowując, jakby cały świat kołysał się. Widziałam kalejdoskop, czułam na policzku czarny dywan i słyszałam, jakby przez mgłę wrzaski i zaklęcia, nie tylko męża i Rabastana.
-Mary Ann! Słyszysz mnie?
Czyjeś dłonie chwyciły moje ramiona i przewróciły. Otrząsnęłam się powoli z ogłuszenia.
Przed moją twarzą majaczył Remus. W dłoni trzymał różdżkę. Po chwili ktoś wysłał ku niemu jakieś zaklęcie. Patrzyłam na to obojętnie.
-Protego!- krzyknął mój brat i odbił je.
Usiadłam na ziemi. Goście pokładli się na podłodze lub kryli za stołem wespół z muzykami, krzycząc i wrzeszcząc z przerażenia, po salonie biegały różne postaci, rzucając ku sobie wielokolorowe smugi światła, oświetlające ciemnogranatowe wnętrze. Wśród walczących dostrzegłam mojego męża, Jamesa, Lily, Petera, Alicję, Franka, braci Prewett, którzy chyba tylko na to czekali, i Dorcas. Walczyli z Rabastanem, Rudolfusem, Bellatriks i Lucjuszem. Także Narcyza Malfoy nie pozostawała obojętna i co jakiś czas rzucała pojedyncze, niezbyt niebezpieczne zaklęcia, w przeciwieństwie do reszty śmierciożerców. Rabastan co i rusz wysyłał ku Blackowi zielone Zaklęcie Śmierci, a on odskakiwał na boki, dobrze się bawiąc. Chociaż nie darzyłam go szczególnym uczuciem, włos mi się zjeżył na głowie na myśl, że mógłby zostać zabity w dzień ślubu…
-Petrificus totalus.- powiedział Remus w kierunku zanoszącej się śmiechem Bellatriks. Zesztywniała, zbyt skupiona na próbie zabójstwa Jamesa. Reszta śmierciożerców zobaczyła Remusa, klęczącego przy mnie i trzy różdżki uniosły się zgodnie. Black, James i któryś z braci Prewett błyskawicznie to wykorzystali i zanim którykolwiek z Lestrange’ów lub Malfoy zdążył wypowiedzieć inkantację, legli w trójkę na podłodze jak Bellatriks.
-W mojego męża i siostrę?! Jak śmiałeś, Syriuszu!- oburzyła się Narcyza.
Black przybrał chłodny wyraz twarzy.
-Natychmiast zabierzesz to z mojego domu, Narcyzo, jeżeli nie chcesz zostać wyproszona siłą. Miło, że przyszliście, ale zabawa skończona.
-Ależ drogi kuzynie…
-Pozdrów ode mnie szefa.- sarknął Black z rozbawieniem i gestem kazał jej iść.
-Pomożemy ci wynieść śmieci.- zaoferował się James chłodno- Panowie!
Remus i ja oderwaliśmy od tego oczy i mój brat pomógł mi wstać.
-Nic ci nie jest?- zapytał, przytrzymując mnie.
-Jestem trochę skołowana…- odgarnęłam koronkowy, wrzosowy welon z oczu.
Goście powoli zaczęli wstawać i z oburzeniem lub podekscytowaniem rozmawiać o wydarzeniu sprzed kilku minut. Jakiś Prewett, Peter i James wylewitowali nieprzytomnych śmierciożerców, a Narcyza odeszła, nachmurzona i pilnowana przez Franka i drugiego Prewetta. Do mnie doskoczył Black, Lily, Alicja, Dorcas, tata, teściowie, dziadek i, musowo, ciotunia, biała z przerażenia i oblana czerwonym winem.
-Wszystko gra. Oberwałam tylko po głowie!- zirytowałam się.
-Boli cię coś?- zapytał Remus.
-Nie wiem…
-Idź się położyć, kochanie!- teściowa przygarnęła mnie do siebie- Powinnaś spokojnie wybrać jedną z ośmiu sypialń dla siebie, ale w tej sytuacji…
-Nic mi nie jest, mogę zostać.- upierałam się.
-Ja z nią pójdę. Wybiorę najlepszą. Wiem, która to.- rzekł spokojnie Black.
-Nie znasz tego domu tak dobrze, synu!- zwrócił mu uwagę Orion.
-Ale wiem, gdzie jest najpiękniejsza sypialnia poza główną. Zaprowadzę Mary Ann.
Remus przestał wpatrywać się we mnie troskliwie i ukradkiem zerknął na Blacka. Spojrzenie, jakie mu posłał było bardzo osobliwe i domyślne. Lily, stojąca obok młodego panicza również popatrzyła na niego jakby nieco wymownie i niedowierzająco. Starsze grono naokoło mnie nie wychwyciło ukrytego przekazu, wciąż wpatrując się we mnie z troską.
Zirytowały mnie sugestywne spojrzenia młodzieży, kierowane na Blacka i jego wyczekujący wzrok, który naprowadził na mnie.
-Dobrze, już dobrze…- zgodziłam się dla świętego spokoju i odeszłam za Blackiem tam, skąd przyszliśmy do salonu, zostawiając gości daleko w tyle. Obróciłam się, by pomachać tacie.
-Dobranoc.- rzekłam smętnie.
-Uch…- dziadek Henry wygramolił się spod stołu, pod którym drzemał, zapity czerwonym winem- Meggie! Wesołych Świąt! Eee… nie, hik. Miłej nocy poślubnyj…
Puściłam to mimo uszu i wyszłam za Blackiem na ciemny, obity hebanową boazerią korytarz.
Szliśmy dłuższy czas w milczeniu przez wiele pokoi, kondygnacji schodów i korytarzy.
-Mam… mam nadzieję, że spodoba ci się lawendowo-czarna sypialnia.- rzucił niby od niechcenia, ale jakby nieco sztywno. Chrząknął.
-Jaka jest twoja?- zapytałam, nie udając zaciekawienia.
-Srebrno-granatowa… Także…
Znów zaległa przykra cisza.
Pokonaliśmy jeszcze parę schodów i wreszcie stanęłam przed ciemnymi drzwiami, doskonale wtapiającymi się w brunatną boazerię.
-To tutaj.- Black zatrzymał się i zmrużył oczy od dołu- Jestem pewien, że nie zapamiętałaś.
Nie odparłam, za to uchyliłam ostrożnie drzwi.
Sypialnia miała wiktoriański wystrój, bardzo bogaty. Łoże na dwie osoby pokrywała zdobna narzuta w fioletowo-czarne zdobienia, baldachim miał krawędzie obszyte czarną koronką. Meble były bardzo zdobne, wiktoriańskie, hebanowe. Stało tu biurko z fotelem, toaletka, kozetka, stoliki nocne, duży, ozdobny piec kafelkowy…
-A gdzie jest szafa?- szepnęłam do siebie ze zdziwieniem.
Nagle poczułam coś, co mi się wcale nie spodobało, mianowicie czyjąś obecność tuż za moimi plecami. Najwyraźniej Black jeszcze sobie nie poszedł i zaglądał ze mną do pokoju.
Obróciłam się raptownie. Podskoczył, odsunął się minimalnie do tyłu, wciąż pozostawiając niewielki dystans i głośno przełknął ślinę, patrząc na mnie osobliwie.
-Co, Black, ty jeszcze tu? Goście czekają.- mruknęłam ostrożnie.
Przestąpił z nogi na nogę, okazując pewne zaniepokojenie. Milczał, unosząc wyczekująco i niewinnie brwi. Nie mogłam uwierzyć w to, że taka sytuacja kiedykolwiek wyniknie.
-Czegoś chcesz ode mnie?- zadałam niewinne, chłodne pytanie.
Wpatrzył się we mnie pretensjonalnie, nieco urażony.
-No…- popatrzył na mnie rozpaczliwie, nie wierząc, że tego nie widzę- No…
-Wiesz co, głowa mnie rozbolała.- rzuciłam niedbale, przerywając jego próby wyksztuszenia z siebie tego- Idź lepiej i pożegnaj ich w moim imieniu. Zrobiło się późno.
-Nie, jest całkiem wcześnie.- zirytował się- I nie mów, że boli cię głowa, skoro przed chwilą utrzymywałaś, że nic ci nie jest.
-Bo tak było.- warknęłam- Dopóki nie napuściłeś na mnie swojego dzikiego czaru!
-Nie na ciebie, tylko boskiego Rabcia!- zezłościł się- Gdybyście nie flirtowali razem, na pewno nie doszłoby do czegoś takiego!
-Nie, zmęczyły mnie już twoje wieczne o to pretensje. Idę spać!- warknęłam i już zamykałam drzwi, gdy w ostatnim momencie Black wetknął przez szparę czerwoną ze złości głowę.
-Słucham pana?- rzekłam ze znużeniem.
-Dobra, daję ci jeden dzień!- warknął.
-Słucham?!- zapytałam z chłodnym niedowierzaniem- Chyba się nie słyszysz.
-Dwa dni!- zezłościł się.
-Black, nie przeginaj. Do niczego mnie NIGDY nie zmusisz.
-Tydzień?- była już w tym lekko dostrzegalna nutka błagalności.
-Porzuć nadzieję, ze mną tak łatwo nie dojdziesz do czegokolwiek…- westchnęłam.
-Co ty…
Chwyciłam jego głowę w dłoń i wypchnęłam bezceremonialnie za drzwi, zamykając je szybko. Po chwili zastanowienia złapałam różdżkę i mruknęłam “Colloportus”, mając nadzieję, że to cokolwiek da. Załomotał z dwa razy w drewno, lecz po chwili zaległa cisza.
Nazajutrz życie wydało mi się dziwnie puste. Wyjrzałam przez okno wiktoriańskiego Wiązowego Dworu. Okazało się, że mam widok na ogród, o którym nawet nie miałam pojęcia. Był ogromny, zarośnięty, gęsty, drzewa miały ponury wygląd, nad stawikiem powiewała wierzba płacząca. Spodobał mi się niezmiernie, ale nie poprawił nastroju, bowiem po niebie wciąż snuły się ołowiane chmury, niemające chyba końca, a mgła pokrywała pokaźny ogród i całe wrzosowiska, jak okiem sięgnąć. Nie bardzo wiedząc, co robić, oparłam się na starym parapecie i wyjrzałam na bardzo ponury świat. Chociaż był drugi dzień lata, miałam wrażenie, że jest jesień, a co gorsza, dopadło mnie przeświadczenie, że jesień będzie tu na zawsze. Weszłam po kilku minutach nieprzyjemnych rozmyślań przez jedne z trzech drzwi w mojej lawendowo-czarnej sypialni do garderoby, która mieściła się w osobnym pokoju. Oczywiście, byłabym bardzo zdziwiona, znajdując dżinsy czy koszulki. W szafie, rozkazem ciotki Mathildy miałam wyłącznie wiktoriańskie suknie, godne żony bogatego, czarodziejskiego szlachcica. Po ubraniu się usiadłam bezczynnie na kozetce. Chociaż korciło mnie, by pozwiedzać domostwo, jakoś nie miałam na to najmniejszej ochoty. Wszystko straciło sens i barwy, to już było inne życie. Tymczasem czekały mnie dziś odwiedziny…
-Musimy poczekać. Na pewno wkrótce się zjawią.
James z obrzydzeniem popatrzył na filiżankę z herbem Blacków, ale upił parę łyków.
-Czy Zakon nie ma jeszcze tajnej siedziby?- zapytałam, czując od wczorajszego wesela obojętność na wszystko i wszystkich.
-Ma. Ale podobno jest problem, bo śmierciożercy łażą gdzieś naokoło tej siedziby od kilku tygodni. Lepiej tam się nie pokazywać.- wyjaśnił Peter.
-Nie ma co, mamy taki duży dom, że mogą przyjść od czasu do czasu.- stwierdził mąż.
-To co?- zatarł ręce James- Kiedy na świecie pojawi się jakiś mały, wrzeszczący Black?
Zachichotał mściwie. Lily i Peter wymienili rozbawione spojrzenia, Remus parsknął.
-No co?- zapytał Jim, gdy już zaległa cisza- Kiedy będzie dziecko?
-Jak zrobisz, to będzie.- mruknęłam beznamiętnie, upijając nieco z filiżanki z herbem.
Black popatrzył na mnie dziwnym, nieznanym mi spojrzeniem. Reszta miała skonsternowane miny i rozbiegane spojrzenia. Tylko James się nie przejął:
-Jak to? Myślałem, że jeżeli chodzi o ciebie, to Syriusz ma być reprodukt…
Chrząknął, paląc cegłę pod moim morderczym spojrzeniem i wyglądał, jakby próbował wejść do filiżanki ze wstydu. Po jego stwierdzeniu zrobiło mi się jakoś nieprzyjemnie.
Odstawiłam na stół filiżankę i wstałam, by odejść.
-Przepraszam, muszę wyjść na chwilkę…
Ale w tym momencie rozległ się w domu dzwon jak w bardzo starej, nawiedzonej kaplicy.
-To nasz dzwonek do drzwi, przepraszam…- rzucił Black, poderwał się i wypadł z salonu.
-Dzwonek do drzwi?- James wykrzywił się- On oszalał?
-Takie coś to może do trumny mógłby zainstalować.- zgodził się Remus.
-Jako alarm antywłamaniowy.- parsknął Rogaś- Ale dzwonek do drzwi?
-Jakby zombie przypuściły atak.- stwierdził Peter.
-Albo teściowa.- wyszczerzył się James i zamknął oczy, chrypiąc- R.I.P., Syriuszu…
-Teściowa go raczej nie zaatakuje.- mruknęłam głucho z goryczą.
Zaległa cisza.
-O. Meggie, przepraszam, jak zwykle popisałem się pomyślunkiem…- speszył się James.
Nie rozmawialiśmy, dopóki do naszego oficjalnego salonu nie wlało się całkiem sporo osób. Na czele wszedł Dumbledore, potem Alastor Moody, bracia Prewett, Alicja, Edgar Bones i nieznana mi młoda kobieta. Za nimi dreptał Black.
-Witajcie. Herbaty?- uniosłam się, czując zdeterminowana rolą pani na dworze Blacków.
-Napiłbym się brandy, jeśli można, panno Lupin!- ucieszył się Dumbledore- Och, przepraszam. Powinienem powiedzieć: pani Black.
Uśmiechnął się wesoło. Zmusiłam twarz do uśmiechu a’la ból brzucha.
Porozsiadali się, a ja przywołałam nowe filiżanki z kredensu. Dumbledore otrzymał swoją brandy, każdy znalazł wygodne miejsce na jednej z czterech sof naokoło stolika.
-Mary Ann, to jest Marlena McKinnon.- przedstawił mnie Edgar- A to są…
-Fabian i Gideon. Wiem, Edgarze.- uśmiechnęłam się starając, by nie był to smętny uśmiech.
Gdy już wszyscy popatrzyli wyczekująco na Dumbledore’a, chwycił swą różdżkę i wycelował na środek. Dumbledore wymruczał coś pod nosem, na środku zawisła lśniąca, biała kula. Krążyła ona obok każdego członka Zakonu, po czym znikła.
-Co to?- szepnęłam do Lily siedzącej obok.
-Ujawniacz Fałszu. Gdyby ktoś z nas nie był tym, za kogo się podaje, byśmy wiedzieli.
-Zapewne zastanawiacie się, dlaczego was tu ściągnąłem.- rzekł dziarsko.
Wszyscy przytaknęli.
-Mam pytanie, Albusie.- warknął nagle Alastor Moody- Dlaczego reszta nie przybyła? To jakieś kpiny?! Spotkanie Zakonu to nie pogaduchy i herbatka!
Dumbledore popatrzył na niego zza okularów-połówek.
-Z tego co wiem, przybyli ci, co mogli przybyć. Jeżeli reszta się nie zjawiła, znaczy, że mieli NAPRAWDĘ ważne sprawy, zgoda?
Nie powiedział tego z jakąś złością, ale Moody już więcej się nie odezwał.
-No więc, zgromadziliśmy się, bo na horyzoncie pojawił się już cień czegoś konkretnego. Pewne plany Voldemorta, które znam dzięki, między innymi, niektórym z was.
Skłonił nisko głowę.
-I jakie Voldemort ma plany?- zapytał z zaintrygowaniem Remus.
Dumbledore nie od razu odpowiedział.
-Czeka nas pierwsza poważna misja.
W oczach wszystkich zgromadzonych zatlił się jakiś żar.
-Voldemort pojawi się w Muzeum Brytyjskim.- rzekł po chwili Dumbledore.
-Co? A po co tam pójdzie?- zapytał Peter.
-Może chce sobie pozwiedzać.- mruknął James niewinnie.
-W Muzeum Brytyjskim znajduje się pewien miecz.- objaśnił Dumbledore- Nie wiedzieć czemu, Voldemort potrzebuje ten miecz dostać. Prawdopodobnie nie stanowi on żadnego zagrożenia, bo wiedzielibyśmy o tym mieczu. Z jakichś jednak powodów Voldemort próbował będzie go dostać, a to, na czym mu zależy, nie jest wcale dla nas bezpieczne ani korzystne.
Dumbledore rozejrzał się po naszych uważnych twarzach.
-Naszym celem jest, by go nigdy nie otrzymał. Wyruszycie i przeszkodzicie mu w tym, dostając ode mnie wskazówki, gdzie ten miecz się znajduje. Jak wszystko pójdzie, musicie wykonać replikę miecza a autentyk przynieść ze sobą. Może rzeczywiście jest w nim coś niezwykłego. Wyznaczyłbym na tą misję maksymalnie siedem osób. Kto pójdzie?
-Ja.- odparł natychmiast James- Wezmę ze sobą przyjaciół, wszystkich czterech.
Dumbledore pokiwał głową z powagą, po czym zwrócił się do jednego z Prewettów:
-Fabianie? Może ty?
-Pewnie, że tak.- Fabian wyłamał groźnie palce.
-Ja także pójdę.- zaofiarowała się Alicja.
-I ja.- powiedziałam natychmiast.
-Hej, a co ze mną?- zawołała Lily- Mam siedzieć w domu i się o wszystkich martwić?!
-Lily, jeszcze nieraz będziesz mogła wyruszyć z nami!- zawołał James- A kiedy to będzie?
-Voldemort podobno planuje wybrać się kiedyś do muzeum w okolicach początku roku szkolnego, po pierwszym września.- powiedział cicho Dumbledore- Dokładnej daty spróbuję się dowiedzieć. Wiem jedynie, że przez całe wakacje będziemy mieć spokój.
-Przynajmniej jeśli chodzi o Voldemorta, snującego się po w muzeach.- mruknął James.
-Bądźcie czujni i gotowi, by w każdej chwili wyruszyć. Być może na śmierć.
Ciarki przebiegły po moich plecach.
***
Przez następne parę tygodni nie działo się nic godnego uwagi. Wiązowy Dwór był monotonny, większość czasu przesiadywałam samotnie w pokoju, ewentualnie snułam się po domu, próbując zapamiętać jak najwięcej. Dotarłam nawet do drzwi do ogrodu, więc spacerowałam samotnie pomiędzy melancholijnie powyginanymi drzewami. W przeciwieństwie do tych sprzed Dworu one miały liście, jak w lecie przystało, ale gałązki nie poruszały się wesoło, a sama zieloność liści była jakby blada i poszarzała. Ogród był również zawiły, ale odnalazłam niewielką altankę, której drewniane ściany pokrywały czarne róże. Przesiadywałam tam na zdobnej ławeczce, czytając książki z jednej z dwóch bibliotek, a wiktoriański dwór wznosił się we mgle przed moimi oczami. W takich momentach dziwiłam się sama sobie. Jak to się stało, że znalazłam się w takim położeniu, scenerii, sytuacji? Zaledwie cztery lata temu mieszkałam wśród cywilizacji, w bliźniaku z rodzicami, odziana w bojówki i ciemne, obwisłe koszulki, słuchając różnorakiej muzyki. Teraz siedziałam na ławeczce na zupełnym odludziu, czytając księgi o magii, ubrana w suknię sprzed praktycznie wieku. I miałam męża. W wieku osiemnastu lat. Słyszałam w głowie śmiech Sandry.
Męża, co prawda, nie widywałam zbyt często. Praktycznie nie było go w domu. Ciągle coś załatwiał, a jeżeli nawet siedział w środku, to i tak bym go nie znalazła w tym labiryncie. Nie byłam pewna nawet teraz, czy Black znajduje się w domu. Jedyny moment, kiedy to mogliśmy się zobaczyć miał miejsce w trakcie trzech posiłków, które przygotowywałam w kuchni i zanosiłam do jednej z trzech jadalni. Ta najbliżej kuchni była rodzinna, najmniejsza, co prawda w tym domu słowo “najmniejsza” nie oznaczało mała.
Czułam się odcięta od wszystkiego, cały mój świat zamknął się w tym domu, dom w ogrodzie a ogród ostatecznie na wrzosowiskach. Poza nimi był jedynie kosmos.
Wyjąwszy listy, nie miałam wiadomości z zewnątrz, bo pomiędzy mną a Blackiem istniało umowne milczenie. Zaczęłam zastanawiać się, kiedy zacznie go to męczyć.
Uniosłam głowę znad księgi o wyrabianiu złotej nici na kołowrotku, gdy mój wzrok padł na sowę, siedzącą na ściance altanki. Trzymała właśnie dwa z takich zbawczych dla mnie listów.
Podeszłam do niej i odebrałam je, ze zdziwieniem odnotowując, że wyglądają bardzo formalnie. Jeden zaadresowano do Blacka. Przełożyłam go pod kopertę dla mnie.
WYNIKI EGZAMINU
POZIOM OKROPNIE WYCZERPUJĄCYCH
TESTÓW MAGICZNYCH
Zaklęcia W
Obrona przed czarną magią P
Eliksiry W
Transmutacja P
Starożytne runy W
Uśmiechnęłam się do siebie. No, to jest dobra wiadomość. Pierwsza, od wielu miesięcy.
Chwyciłam dwa listy i książkę i pobiegłam truchtem do domu, by napisać wiadomość do Lupinów i zapytać reszty, co dostali z owutemów.
Znalazłam się po dłuższym czasie we wnętrzu jednego z salonów i pochyliłam, by napisać kilka listów na skrawkach pergaminu, niedbale porzuconych na ozdobnym stoliku.
Usłyszałam nagle, że za moimi plecami otworzyły się drzwi. Tryumfalny powrót Wielce Możnego Pana Na Zamku…
Obróciłam się niechętnie.
-Co to?!- wyrwało mi się mimo woli.
Na dywanie, prócz nóg Wielce Możnego Pana stał… skrzat domowy. Posłałam pytający wzrok Blackowi, który pospieszył z odpowiedzią:
-Pan Black przynosi żonie prezent.- wyjaśnił oficjalnie.
-Pani Black dziwi się, po co.
-Do pomocy w gotowaniu, praniu tudzież innych nużących i zbędnych czynnościach.
Zmrużył oczy od dołu, nieco jakby ironicznie. Przyjrzałam się skrzatowi. Miał straszliwie chude, drobne ciało a przy tym głowę jak dynię. Cud, że ją utrzymywał. Olbrzymie, błękitne oczy zajmowały połowę tej twarzy, uszy były oklapłe, ogromne, sięgające do ziemi. Mogłyby służyć jako żagle, lub skrzydła, ale najlepsze były włosy: na czubku łysej głowy wystawała kępka jasnych, słomianych włosów, komicznie zakręcona w loczek.
Z trudem nie ryknęłam śmiechem na jego widok.
-Jak cię zwą, skrzacie?- spytałam wyniośle.
Skrzacik przeniósł cielęcy wzrok na swego pana, robiąc przy tym tak nieszczęsną minę, że parsknięcie musiałam zakamuflować kaszlnięciem. Rozbrajający loczek zafalował dziko. Wyglądał uroczo.
-On nie ma imienia.
-Może mu więc wymyślisz?- zaproponowałam chłodno.
-Cóż, myślałem, czy by mu nie dać Niuniek…- odparł z najwyższą powagą i obojętnością, na jaką było go w tej chwili stać- Bo ten kędziorek…
Oboje spojrzeliśmy na siebie i pomyślałam, że nie byłoby dziwne, gdybyśmy zaraz zaczęli się tarzać po podłodze ze śmiechu. Na szczęście opanowałam się w porę.
-Cóż… Niuńku…- wypowiedziałam powoli, a Black nie wytrzymał i popluł się ze śmiechu- Byłbyś łaskaw przygotować nam obiad. Już najwyższy czas.
-Oczywiście, pani!- wypiszczał tak wysoko, że ledwo to usłyszałam.
Skrzacik począł szybciutko drobić małymi, chudymi odnóżami a dynia zachwiała się niebezpiecznie. Po chwili wyszedł z salonu. Tym razem Black nie wyrobił i zaryczał ze śmiechu. Uśmiechnęłam się na jego widok, chociaż bardzo starałam się tego nie zrobić.
-To do ciebie.- oznajmiłam chłodno- Wyniki owutemów.
Spoważniał w sekundzie i wyprostował się.
-Ja też coś tu mam. Przyszło dzisiaj do nas.
-A owutemy?- pomachałam listem.
-Kicham na owutemy.- wzruszył ramionami Black- I tak mam same W ze wszystkich.
-Acha.- zmrużyłam oczy. No tak, to przecież Syriusz Black, takie reakcje to norma…
Wyciągnął zza pazuchy szarej marynarki do połowy ud plik owinięty w brązowy papier.
-Zdjęcia.- pomachał nonszalancko- Może zechcesz obejrzeć? A ja zerknę na moje pięć Wybitnych, by nieco podbudować własne ego…
Prychnęłam głucho, ale podaliśmy sobie przesyłki z pewnej odległości. W środku rzeczywiście były zdjęcia ze ślubu. Bardzo ładnie zrobione, wyglądał trochę jak malowane. Miały odcień sepii, ale nie do końca. Ruszający się ludzie promieniowali na nich jakby poświatą. Ostatnie było najlepsze i z trudem utrzymałam powagę. Przedstawiało mnie, zgiętą na kozetce i chichoczącą w dłoń oraz Blacka za kozetką, wytrzeszczającego z przerażeniem oczy na niewidoczną w obiektywie matkę, kiedy to kazała mu przestać uśmiechać się jak przygłup. Najbardziej podobało mi się to, na którym tańczyliśmy. Było bardzo subtelne.
-No, to możemy być aurorami. A jak tobie poszło?- zagadnął Black nieco nieśmiało z sofy.
-Nie narzekam.- odparłam sztywno, wciąż wpatrując się w najładniejsze zdjęcie.
-Musimy złożyć papiery we wrześniu. To znaczy ja muszę. Bo ty…
-Nie żartuj sobie. Oczywiście, że złożę papiery.- zmierzyłam go chłodnym spojrzeniem.
-Nie zacietrzewiaj się.- zmrużył oczy- Zasugerowałem jedynie, że nie musisz pracować.
-Wolę sama zarabiać na utrzymanie. Poza tym, nie będzie mi się przynajmniej nudzić.
Black otwierał już usta, by odeprzeć atak, gdy na środku zmaterializował się Niuniek.
-OBIAD!- zapiszczał przeraźliwie wysoko i szybko znikł.
Black wrzasnął, zarzucił ręce na głowę i po chwili potrząsnął skołowaną głową.
-O rany… Ten skrzat ma taką moc na najwyższych częstotliwościach, że nietoperza doprowadziłby do rozstroju nerwowego…
-Ty nie jesteś przecież nietoperzem.- mruknęłam chłodno.
-Odkrywcze, słonko.- wyszczerzył kły- Trzeba było pozostać żoną Smarkerusa. Wylądowałby na oddziale intensywnej terapii dzięki Niuńkowi. A to dobre. Moja nowa broń na Smarka.
-Palant.- burknęłam.
***
Wrzesień nabiegł tak szybko, iż trudno było w to uwierzyć. Dwa miesiące zleciały mi bardzo monotonnie, jeszcze nigdy nie straciłam rachuby czasu w takim stopniu. Ze zdziwieniem dowiedziałam się od Niuńka któregoś dnia po obudzeniu się na ponurych i szarych wrzosowiskach, że jest już po pierwszym. Był to dla mnie istny szok. Wiedziałam, że upłynęły rutynowe tygodnie, ale że było ich już z dziesięć?!
Poza spacerowaniem, czytaniem i przędzeniem na starym kołowrotku złotej nici dla rekreacji nie robiłam praktycznie nic. Dzień za dniem, wszystkie były identyczne. Wstawałam późnym rankiem, potem śniadanie, nudy, obiad, jakieś zajęcia, nudy, ewentualne odwiedziny, kolacja i spanie. A to wszystko pod nieskończenie szarym niebem.
Z Blackiem moje relacje nie zmieniły się znacząco. Wciąż się praktycznie nie widywaliśmy, raz rozmawiając ze sobą uprzejmie chłodno, raz sprzeczając o coś… Niuniek wyręczał mnie w robieniu wszystkiego od a do zet, więc nudziłam się jeszcze bardziej. Do czasu.
-Dumbledore właśnie rozmawiał ze mną przez Sieć Fiuu.
Black wszedł do salonu, w którym piłam beznamiętnie popołudniową herbatę.
-I?- zapytałam obojętnie, nie odrywając wzroku od punktu w nicości.
-No, o naszej misji. Powiedział, że Voldemort spróbuje szczęścia prawdopodobnie dzisiaj w nocy. I dziś musimy wyruszyć do muzeum po ten miecz, jak się ściemni.
-Nie rozumiem jednego.- powiedziałam chłodno- Dlaczego robimy to pod nosem Voldemorta? Nie mogliśmy na spokojnie podmienić tych mieczy kilka dni temu?
-Dumbledore był bardzo zaskoczony nowiną, że to dziś.- Black wzruszył ramionami i usiadł naprzeciw, biorąc jedną z filiżanek, by się napić- Widocznie nie chciał nas wysyłać na ślepo. Może myślał, że to niebezpieczne.
-Coś mi się nie wydaje, żeby było to w jakikolwiek sposób bezpieczne, nawet teraz.
Black uniósł na mnie wzrok i popatrzył osobliwie.
-Zostań w domu.- poprosił spokojnie.
-Słucham?!- oburzyłam się- Przecież miałam brać udział w czymś ciekawym, mowy nie ma!
-Czy ty to traktujesz jak rozrywkę?! To śmiertelnie niebezpieczne, Voldemort się nie będzie z nami cackał i wszystkich może zabić!- warknął Black, zdenerwowany.
-Jeżeli myślisz, że tu zostanę, to się grubo mylisz!- oburzyłam się- Czekałam na tą misję całe dwa puste i nudne miesiące! Poza tym, Alicja idzie z nami, Frank jej pozwolił.
-Frank Longbottom to nie mąż Alicji!- fuknął Black- Nie może jej nic kazać.
-Och, a to znaczy, że ty mi możesz kazać?!- zacietrzewiłam się.
-W jakimś stopniu na pewno! Mogę cię poprosić!- warknął.
-No to mnie proś, a nie mi każ!- zaplotłam ręce na piersiach.
-No to cię proszę. BŁAGAM cię.- zmrużył oczy od dołu i przekrzywił głowę jak pies, czekając na reakcję.
-Dziękuję. Prośba nie została przyjęta.- mruknęłam chłodno.
Black zaklął, wstał i wyszedł, trzaskając drzwiami. Niuniek, krzątający się przy mnie, położył uszy po sobie ze strachu i jeszcze bardziej wytrzeszczył oczy.
Na misję nie mogłam się oczywiście wybrać w długiej, wiktoriańskiej sukni. Na szczęście znalazłam jedną, która mogłaby się nadawać do biegu. Była czarna, koronkowa, sięgała do połowy łydek. Do tego wybrałam wysokie, wygodne buty.
O ustalonej porze wyszliśmy z wciąż obrażonym Blackiem z domu. Na zewnątrz było bardzo zimno i ciemno, dął potężny wiatr, gwiżdżąc w wygiętych gałęziach. Założyłam czarne rękawiczki, bo palce natychmiast mi zgrabiały na różanej różdżce.
Teleportowaliśmy się razem z cichym trzaskiem niedaleko Brytyjskiego Muzeum. Godzina była późna, dawno je już zamknęli, nie kręciło się tu zbyt wielu ludzi. Nie spodobała mi się podejrzana cisza, panująca w tym miejscu.
-PST! Łapa! Meg!
Na pobliskiej ślepej uliczce zamajaczyły ukryte postaci. Był to James, Peter, Remus, Alicja i Fabian. Przywitali nas gwałtownymi skinięciami, chcąc, byśmy podeszli. Szybko ukryliśmy się z nimi za rozwalonymi kontenerami śmieci. Różdżki zostały zgaszone.
-Mamy mapkę, naszkicowaną przez Dumbledore’a i dwie peleryny-niewidki. Moją i Moody’ego.- wymamrotał James, wyciągając zgrabiałymi palcami świstek.
-Tak sobie myślę… Czy repliki miecza nie robi się przypadkiem przy pomocy goblina?- zapytał Remus- W końcu to metal.
-Nie, jeżeli to zwykły, mugolski miecz.- szepnął Fabian, patrząc na muzeum z napięciem- Wtedy się okaże, czy ma jakąkolwiek wartość magiczną. No, pod peleryny!
James wziął pod swoją pelerynę mnie, Blacka i Alicję, reszta weszła pod drugą i ruszyliśmy.
-Muffiato!
-Drętwota!
-Petrificus Totalus!
-Alohomora!
Cztery szepty wyrwały się z naszych gardeł. Zaległa cisza, zamek otworzył się, a dwóch ochroniarzy legło na ziemi bez władzy w ciele. Pieczołowicie zamknęliśmy za sobą drzwi i ruszyliśmy długim, ekskluzywnym hallem. James trzymał przed nosem karteczkę z mapą.
-Według tego, powinniśmy się skierować tu… Ale nie wiem, czy to nie rozpłaszczona mucha przypadkiem… Może i tak…
-Daj to.- Black wyrwał mu niecierpliwie z ręki mapę, pokiwał i szepnął- Tak, skręcamy!
Siedmioro ludzi pod dwoma pelerynami, skradając się na palcach ruszyło wzdłuż wystawionych eksponatów, mijając mugolskich, potężnych ochroniarzy. Czułam dreszcz emocji, strachu i podniecenia.
-Dobra, teraz skręcimy…- szepnął delikatnie Black- Tu, w lewo.
Zrobiliśmy, jak powiedział, omijając olbrzymiego, łysego murzyna.
-A teraz prosto.
-A nie tam?- szepnęłam, wskazując na dział eksponatów z szyldem “Broń”.
-Nie, tu jest wyraźnie zaznaczone, że mamy iść tutaj!- zirytował się z jakichś powodów Black- Nakreślone mam wielkimi wołami!
-Nie irytuj się…- zmrużyłam oczy- To była tylko sugestia… Logiczna dość.
-Logiczne jest, by trzymać się tego, co napisał Dumbledore. Bez takich logicznych sugestii na przyszłość, dobra?
-Nie musisz się wściekać, że tu jestem!
-Nie wściekam się!- syknął głośno, czerwieniejąc.
-Przestańcie! Wszystko popsujecie!- zdenerwował się James- Syriuszu, ostrzegam…
Wymieniliśmy nienawistne spojrzenia. Czułam zdenerwowanie.
W końcu weszliśmy do okrągłej, sporej sali. Na mapce zaznaczono to miejsce jako “X”.
-Widzisz?- prychnął Black- Twoje logiczne sugestie nie na wiele się zdały.
-Dobrze, już!- zezłościłam się- Pomyliłam się! Co ty…
Bo oto James i Alicja chwycili nas za fraki i wpadliśmy wszyscy za bardzo duży postument dla rzędu pięciu zbroi.
-Patrzcie, kto tam stoi.- syknął Jim.
Zza zbroi dostrzegliśmy przy jednym z eksponatów grupkę ośmiu ludzi w pelerynach.
-Śmierciożercy!- syknęłam ze złością. Zdjęliśmy dwie peleryny i usiedliśmy ze zrezygnowaniem tyłem do postumentu.
-To co robimy? Oni grzebią przy tym mieczu!- syknął Peter- Na nic to było.
-Możemy walczyć.- szepnął Black z mojej prawej.
-Ich jest więcej, pragnę zauważyć. Może nawet są z Voldemortem. Jak to sobie wyobrażasz?- zgasiłam go- Teraz już nic nie zrobimy.
-Możemy i BĘDZIEMY walczyć!- warknął Black- Mów sobie, co chcesz!
-Zasugerowałam jedynie, KOCHANIE, że to jest bez żadnego sensu!- zdenerwowałam się- Może ten miecz już straciliśmy. A jak jest bezwartościowy? Odczekajmy, zobaczmy, co powiedzą! Zaraz może się okazać, że nic im po nim!
-Niczego nie rozumiesz! Jak się okaże, że ma dużą wartość, będzie już za późno!
-Nie, nie będzie!
-Och, ale ty jesteś uparta!- zezłościł się- Mówiłem, żebyś została w domu!
-Już rozumiem!- zaśmiałam się ironicznie- Chciałeś mieć kilka chwil spokoju!
-CICHO!- fuknął James- Przecież nas wydacie zaraz! Jak nic, was słyszeli!
Obrócił się ku zbrojom, a twarz mu stężała.
-Chwileczkę, a gdzie oni są?- zapytał, zdumiony.
-Witam nowożeńców i ich świtę. Co za miła niespodzianka.- rozległ się pretensjonalny głos.
Nad nami stała grupka śmierciożerców na czele z Malfoyem. Celowali w nas różdżkami.
68. Koronki, diamenty i płatki czarnych róż Dodała Mary Ann Lupin Niedziela, 28 Listopada, 2010, 12:45
Uff, udało się. Miała być dłuższa, ale przełamię ją i resztę dam w dalszej części. Miłego czytania i zapraszam na za tydzień!
-No pięknie. Brawo.
Spuściłam wzrok na blade dłonie, czując beznadzieję. Wszystko szło tak dobrze!…
-I pewnie nie czujesz żadnych wyrzutów sumienia. Naraziłaś nas, Lupinów, na coś w rodzaju wojny z Blackami przez ten wybryk. Myślałem, że już dorosłaś!
Ojciec przystanął na środku salonu, jednego z niewielu pokojów, gdzie zachowaliśmy meble. Reszta poszła pod młotek na mój posag.
-Dlaczego to zrobiłaś?- zapytał, patrząc na mnie z wściekłością i bólem- Zrobiliśmy wszystko, byś była szczęśliwa. Od roku planujemy ten ślub.
Ugryzłam się w język. Miałam zamiar wypowiedzieć na głos, co o tym myślę, ale nie wypadało przy Blacku, który stał oparty o drzwi i przypatrywał mi się nienawistnie.
-Ciebie to jednak nie interesuje.- kontynuował gorzką tyradę ojciec- Wolałaś uciec z jakimś biednym śmierciożercą, niczym jakaś… jakaś…
-No dalej, wykrztuś to z siebie.- szepnęłam- Odważ się.
Ojca zatkał gniew i wściekłość. Stał przez chwilę w bezruchu, ignorując stukanie obcasa Remusa o podłogę. Wydawało mi się, że uderzy mnie w twarz. On jednak zaniechał takich manewrów i usiadł naprzeciwko na sofie, wyciągając nogi na niski stolik.
-Ślub został przełożony, niestety.- uśmiechnął się sardonicznie- Na dwudziestego drugiego.
Uniosłam na niego wzrok. To chyba najlepszy moment, by wypowiedzieć, że już mam męża.
-Niestety, rozczaruję was, ale ślub jest w tej sytuacji niemożliwy.- odparłam sucho.
Black poruszył się niespokojnie, Remus przestał stukać obcasem a ojciec zmierzył mnie podejrzliwie lodowatym spojrzeniem.
-Dlaczego?- zapytał po chwili, starając się utrzymać spokój.
-Ponieważ jestem żoną Severusa Snape’a.- rzekłam hardo, czekając na cios.
Reakcja była natychmiastowa. Ojciec poderwał się na równe nogi, Remus zamarł, a Black po chwili napiętej ciszy wykrztusił:
-Że… CO?!
-Wzięliśmy ślub. Możecie lecieć na Pokątną i sprawdzić w aktach.- mruknęłam beznamiętnie, modląc się, żeby chociaż Remus nie usiłował mnie zabić.
Ojciec zakrył twarz dłońmi i zapanowało przerażające milczenie, w czasie którego przetrawiali bolesną prawdę.
-Nie. To się w głowie nie mieści.- szepnął, załamany- Miesiące przygotowań… Syriuszu, Remusie, wyjdźcie. Czeka nas długa rozmowa w cztery oczy.
Remus, rzucając mi pełne wyrzutu i rozczarowania spojrzenia wypchnął białego jak ściana Blacka za próg salonu. Zostałam sama z ojcem, który podszedł do mnie i uderzył mnie w twarz z całej siły. Nie zaprotestowałam.
-Jak śmiałaś… Wstań!
Uniosłam się z kanapy. Ojciec chwycił mnie oburącz za ramiona i potrząsnął lekko.
-Kto wam udzielił tego ślubu?! Jaki urzędnik?! Masz mi natychmiast powiedzieć, a polecę tam i wszystko anuluję!
-Nie znam nazwiska!- warknęłam- Podszedł do nas na ulicy!
Ojciec przestał mną potrząsać i zamarł.
-Na ulicy?
-Tak, bo Urząd był zamknięty.- burknęłam.
-I co, tak na ulicy udzielił wam ślubu?!
-A gdzie, w Gringotcie?!
-Grzeczniej, proszę.- wycedził, nie puszczając mnie- Coś mi się tu nie podoba… Płaciliście mu? Ile?
-Trzydzieści pięć galeonów.
Ojciec puścił mnie i popatrzył jakby tryumfalnym wzrokiem w moim kierunku.
-Remus! Przypilnuj siostry, zanim nie wrócę!- zawołał i wyszedł gdzieś.
Do salonu wszedł oburzony Luniak. Nie patrzyłam na niego i usiadłam znowu na kanapie.
-Jak mogłaś, Meg? Jak mogłaś zrobić to Syriuszowi?!- rzekł prawie natychmiast z wyrzutem. Nie odpowiedziałam na jego pytanie. Usiadł naprzeciw na miejscu ojca.
-I co? Jesteś żoną Smarkerusa, tak? Co ci z tego przyjdzie?- zadrwił z politowaniem.
-Cicho. Nie mam ochoty z tobą rozmawiać.- burknęłam i zwinęłam w kłębek.
-Proszę bardzo. Najlepiej się skulić w sobie i udawać, że wszystko gra.
Zignorowałam jego zaczepkę, początkując długotrwałą ciszę w salonie Lupinów. Remus przypatrywał mi się czujnie, jakby myślał, że w trakcie jego mrugnięcia okiem wyparuję.
Po kilkunastu minutach przykrej, głuchej ciszy do salonu zajrzał Black. Popatrzyłam na jego twarz, wykrzywioną grymasem wściekłości i wlepiłam natychmiast wzrok w podłogę.
Black wolno wszedł do salonu, sunąc po podłodze niespiesznie i opadł na sofę obok Remusa. Popatrzył na mnie niechętnie.
-Jak się czujesz w roli pani Snape?- szepnął cicho.
-Cudownie.- burknęłam.
-Cieszy mnie to. I zapewne musisz prać mężowi ubrania co pięć minut, bo je obsmarka?
Remus parsknął nieznacznie, a Black uniósł brew.
-Przynajmniej nie muszę znosić arogancji i lodu, jaki od ciebie bije.- odparłam chłodno.
-I mówi mi to osoba, która nigdy nie była zimna jak lód.- zironizował.
Posłałam mu wrogie spojrzenie.
-Hmm. Radziłabym ci wyciągnąć wnioski z tej lekcji. Skoro byłam na tyle zdesperowana, że uciekłam się do takich środków, by zapobiec…
-Fakt, musiałaś być niesamowicie zdesperowana, by wyjść za takie zero, jak Snape.
-To niesamowite, Black.- parsknęłam ironicznie- Sam się poniżasz. Wolałam takie zero, niż ciebie. To chyba trochę zaniża twoją wartość, prawda? Wyszłam za Smarkerusa, nie za boskiego Blacka. Za twojego największego wroga. Czy to nie poniżające? Smark okazał się być w czymś od ciebie lepszy. Sprzątnął ci laskę sprzed nosa. Smutne. Porażka na całej linii.
Black zamarł po tych słowach i zrobił się sinofioletowy. Uderzyłam w samo sedno. Wyglądał, jakby zbierał się do potężnego wybuchu, ale nie mógł pozbierać się z gleby.
Do salonu wpadł nagle ojciec. Jego twarz wcale mi się nie spodobała.
-Cóż, córeczko.- sarknął- Obawiam się, że twój ślub z Syriuszem odbędzie się za cztery dni.
-Z jakiej racji?- warknęłam.
-Trafiliście na oszusta, wyłudzającego pieniądze, nieuprawnionego do udzielania ślubów. Nie ma żadnych akt w Urzędzie, że ty i Severus Snape jesteście małżeństwem. Wasz ślub jest nieważny.
Zamarłam i przeniosłam wzrok na Blacka. Uśmiechał się z politowaniem i złośliwością.
***
Przewróciłam się na drugi bok, wlepiając zrezygnowany wzrok w zieloną, aksamitną tapetę w różyczki. Westchnęłam tak, jakby na mnie spoczął ból całego świata.
Za oknem nie świecił księżyc-obecnie znajdował się w fazie nowiu, więc czerwcowa noc wcale nie była jasna i magiczna, lecz ciemna, ponura i szara. Burzowy wiatr dął w stare ściany i gwizdał w kominie.
Czułam gorycz przegranej. Po co to wszystko było? Severus tylko zmarnował trzydzieści pięć galeonów. Wróciłam do punktu wyjścia, w dodatku narażając się na wściekłość ojca, ciotki Remusa, chłodne zdziwienie Blacków i wręcz szewską pasję przyszłego męża.
Taki nagły zryw, zduszony w zarodku, nic więcej. Teraz jest jeszcze gorzej, przynajmniej jeśli chodzi o relacje moje i otaczających mnie osób. Czarami zabezpieczyli, bym nie uciekła, Remus dyskretnie krążył pod drzwiami mojej sypialni, ciotka i ojciec warczeli za każdym razem… Teraz dostrzegałam, że ten bunt był od początku do końca bezsensowny. Jak mogłam liczyć na to, że w świecie czarodziejów da się przed kimś uciec tak, by nigdy mnie nie znaleźli?! Musiałabym mieć moce Dumbledore’a lub Voldemorta, a do nich mi daleko.
Przez ten niecały tydzień ucieczki szarpała się we mnie desperacka nadzieja. Myślałam „A może jednak mi się uda!”. Szybko jednak okazało się, jak życie lubi rozczarowywać.
Przewróciłam się kolejny raz, tym razem na wznak. Wolno, jakby ze zrezygnowaniem naprowadziłam wzrok na manekin, na którym stała moja suknia ślubna. Delikatny przeciąg, panujący w pokoju kołysał dolnymi brzegami spódnicy, subtelne, koronkowe rękawy podrygiwały smutno. Pierwsza błyskawica rozjaśniła wnętrze mojej sypialni, na całym koronkowym materiale zamigotały drobniutkie, poprzyszywane doń autentyczne diamenty.
Paranoicznie, suknia skojarzyła mi się z wisielcem, podrygującym na wietrze. Zemdliło mnie od tego porównania, odlepiłam więc wzrok od sukni, by zawiesić go na żyrandolu. Kryształki kołysały się na wietrze, pobrzękując.
Wstałam i podeszłam do okna, zamykając szparkę, którą uchyliłam przed snem. W pokoju natychmiast zapanował spokój i cisza, wiatr wył głucho za szybą.
Następna błyskawica przecięła powietrze. Wpatrzyłam się bezwiednie w niebo.
Ciekawe, co się stało z Severusem?
Po ataku na nas w chatce babci Huncwoci przywrócili go do życia. Dobrze, że Remus z nimi był, bo Black chciał go natychmiast ukatrupić. I zostawiliśmy go tam, dochodzącego do siebie. Nie miałam nawet okazji z nim porozmawiać, otwierał oczy w tym momencie, gdy motor Blacka z trzaskiem i ku mojemu głębokiemu zszokowaniu popruł do góry. Miałam nawet dziką ochotę zeskoczyć, ale nie byłoby to możliwe, ponieważ trzymał mnie przed sobą.
Powlokłam się z powrotem do łóżka, odnotowując absolutny brak chęci do czegokolwiek.
-Wstawaj! Nie ma czasu na sen, dziewucho!
Zaledwie pięć minut potem, a przynajmniej tak mi się jakoś wydawało, skrzek ciotki Mathildy rozproszył płytki, męczący sen, w którym wcale nie znalazłam upragnionego spokoju. Słyszałam jej ciężkie kroki na trzeszczącej podłodze, okrytej dywanem. Uchyliłam powieki, czując pod nimi piasek. Nieprzyjemne, mdłe światło pochmurnego poranka wlało się do pokoju po gwałtownym odsłonięciu przez ciotkę zasłon. Natychmiast powalił mnie ból zmęczonej nieprzespanymi nocami głowy. Chcąc nie chcąc usiadłam na łóżku obserwując beznamiętnie ciotunię wyciągającą z szafy skromną, oliwkową suknię z golfem i rozszerzonymi rękawami z obcisłymi mankietami na końcach. Rzuciła mi ją bezceremonialnie.
-Dziś założysz tą. Będziesz mi pomagała przenosić do przedpokoju pakunki z rzeczami do waszego nowego domu i posprzątasz w granatowej, gościnnej sypialni na piętrze. Tam ulokujemy dziś wieczorem mojego brata, czyli twojego dziadka.- warknęła.
-A co z ciocią Ann?- zapytałam po chwili zastanowienia bezbarwnym głosem.
-Nie będzie u nas spała. Przybędzie jutro, bezpośrednio na ślub.- brzmiała cierpka riposta- A teraz zbieraj się. Nie zostało dużo czasu. Czuję się znerwicowana…
Ciotka łupnęła drzwiami po chwili mocowania się ze swą tuszą w wąskich drzwiach. Zostałam sama. Zwlokłam się zatem z łóżka. Nagle, po raz pierwszy uderzył mnie potworny ból brzucha w dolnych okolicach. Zaczynałam się bać!
Bez entuzjazmu włożyłam zieloną, smukłą suknię, zaplotłam długie loki w wygodny kok i zeszłam na sam dół po krętych schodkach, omal nie zabijając drzwiami przy okazji Remusa, czającego pod moim pokojem. Udał głupiego i odszedł spokojnie, ignorując krwotok z nosa.
Nie zastanawiając się dłużej nad przyłożeniem Remusowi drzwiami prosto w twarz (od dłuższego czasu prosił się o coś takiego…) powlokłam się do kuchni, gdzie otrzymałam śniadanie składające się z trzech kromek chleba z masłem i szklanki mleka.
Po tym skromnym posiłku ciotka przywołała mnie do siebie niezbyt zachęcającym wyciem.
-Bierz różdżkę i do roboty! Masz tu kilka drobnych pakunków. Przenieś je pod drzwi, twój ojciec uda się z nimi za parę godzin do waszego dworu. Uważaj, poukładałam tam bardzo równo i dokładnie dziewiętnastowieczną porcelanę, srebro z herbami i sztućce! Żeby mi nic nie zmieniło miejsca, droga panno!
Pogroziła mi paluchem i wskazała na drzwi.
-Idź i wylewituj to spokojnie do hallu! I uważaj na tamte pakunki pod ścianą!
-Co w nich jest?- zapytałam bez głębszego zainteresowania.
-Kobierzec. Kopia herbu rodziny Lupinów i parę obrazów twoich przodków z naszej kolekcji. To bardzo cenne rzeczy. Nie do odzyskania. Nie pomyl inkantacji i NIE SPAL tego!
Westchnęłam, gdy wyszła. Pakunków i starych, tekturowych pudeł było sporo, zajmowały pół pustego pokoju.
-Wingardium Leviosa.- burknęłam. Dwie paczki uniosły się wolno do góry i wyszłam z nimi na szary, ponury korytarz. Kroki skierowałam ku schodom na dół.
-POJEDYŃCZO!!!
-ACH!!!
BRZDĘK! Dwa pudełka ze srebrnymi, kunsztownymi sztućcami, wyczyszczonymi do połysku legły na ziemi z tumultem i rozsypały swą hałaśliwą zawartość po dywanie.
-MIAŁAŚ SPOKOJNIE SIĘ Z NIMI OBCHODZIĆ!
Ciotka Thilda stanęła nade mną, opryskując wszystko śliną.
-Nie upuściłabym ich, gdyby ciotunia mnie tak nie przestraszyła!- zdenerwowałam się.
-SPRZĄTAJ TO NATYCHMIAST!!!
Odeszła, sapiąc przez swój rozlazły nos. Rzuciłam się na kolana i poczęłam ręcznie zgarniać je do pudełek. Czułam irytację, lecz nie bez zdziwienia odkryłam, że ręce trzęsą mi się z jakichś przyczyn, powodując nerwowe, nieskoordynowane ruchy.
Taka ręczna praca odpowiadała mi. Obserwowałam blade plamki, jakie rzucały w półmroku misternie zdobione sztućce, pieczołowicie wkładałam je na miejsce, rozmyślając.
Ciekawe, co Severus robi właśnie teraz. Czy znów jest na jakiejś misji śmierciożerców? Co knuje Voldemort?
Przypomniało mi się, jak z Severusem spieszyliśmy do Urzędu. Ulica Pokątna była taka wyludniona… Poza nami, dwoma ludźmi w pelerynach i tamtym oszustem nie było zupełnie nikogo. Kiedyś tamto miejsce tętniło życiem. Teraz wystawy były pozabijane deskami, na ulicy panowała niezdrowa cisza, nieliczni przemykali szybko po bruku, zakrywając twarze kapturami… Czy rzeczywiście tego pragnął Severus? Czy taka rzeczywistość mu odpowiada?
Nie potrafiłam stwierdzić na dany moment, co było gorsze: małżeństwo z Blackiem czy z Severusem-śmierciożercą. Wydawało mi się, że i jedno i drugie to fatalny pomysł.
Ostatni dzień mojej względnej wolności jako panna Mary Ann z domu Lupin minął dość szaro i na bezsensownej pracy takiej, jak przenoszenie durnych pakunków z pokoju na piętrze, sprzątanie w sypialni dla dziadka, którego miałam zobaczyć pierwszy raz w życiu, pieczenie z ciotką góry wytwornie ozdobionych babeczek z karmelem oraz zrobienie czystki w sypialni, w której czekała mnie ostatnia w życiu noc.
Po spakowaniu do starego kufra wszystkich książek, do innego całej masy szkolnych drobiazgów od szat po teleskop musiałam jeszcze znaleźć jakiś nieużywany pokój, by ułożyć te zbędne walizy gdzieś w rogu. Na koniec spakowałam do niewielkiego kuferka na kluczyk wszystkie osobiste rzeczy: listy od przyjaciół, zdjęcia z Hogwartu i nieliczne fotografie z wakacji, drobne i drogie mi szpargałki, prezenty gwiazdkowe. Na koniec z kwaśną miną i byle jak wrzuciłam tam platynowego kotka, syczącego od tygodnia na mnie dziko, co było absolutnie nowatorskie w jego wykonaniu.
-Wściekaj się, Black. Mnie to i tak nie rusza.- mruknęłam beznamiętnie, pakując gramofon do dużego pudła i układając na nim stertę płyt winylowych. Na samym końcu spakowałam wszystkie mugolskie ubrania do ostatniego kufra i zrobiłam gruntowny porządek w trzech szufladach biurka, by następny właściciel sypialni znalazł bez trudu kałamarz, pióro i pergamin.
Westchnęłam z nostalgią i bólem, rzucając okiem na moją sypialnię. Pusta szafa, neutralne biurko… Wszystko takie nienaturalnie wysprzątane, bez wyrazu. Tak naprawdę tylko rozwalona pościel na łóżku mówiła mi, że w mojej sypialni ktoś obecnie mieszkał. Wciąż.
Wylewitowałam kufer z ubraniami, pudło z gramofonem i płytami oraz kuferek z pamiątkami na sam dół, by ojciec mógł przetransportować to do mojego nowego domu. Sama wróciłam do opustoszałej sypialni, gdzie jedyną oznaką mojej obecności było niesprzątnięte łóżko, manekin z suknią ślubną i aksamitna koszula nocna na oparciu fotela. Reszta znikła bezpowrotnie.
Stanęłam na środku pomieszczenia, wdychając kurz. Ciekawe, kto tu po mnie zamieszka…
Zmroziło mnie nagle jakieś dziwne, smutne uczucie, niemające nic wspólnego z Voldemortem czy Blackiem. Zdałam sobie sprawę, że prawdopodobnie nikt. Ta sypialnia już pozostanie pusta tak, jak stała pusta przez dziesięć lat, kiedy to rodzice mnie oddali do adopcji. Przecież Remus nie będzie miał dzieci, więc kiedyś, za parędziesiąt lat umrze bezpotomnie, a dom pozostanie pusty i popadnie w ruinę. Tylko kurz na korytarzach i w wyciszonych pomieszczeniach będzie szeptał opowieść, która właśnie się rozgrywa…
Kto wie, może ktoś go kupi? Jakaś bogata rodzina czarodziejów?
-Nie. Ja tu wrócę. Za parędziesiąt lat. Tylko Black umrze, natychmiast tu wrócę i zamieszkam w tej sypialni, szukając szczęścia na nowo.- szepnęłam zapalczywie- Za parędziesiąt lat…
-MARY ANN! TWÓJ DZIADEK PRZYBYŁ!
Drgnęło coś we mnie z przerażeniem i zbiegłam po schodach nerwowo.
Zanim otworzyłam drzwi do hallu, ręka drgnęła mi konwulsyjnie. Przecież ja go w ogóle nie znam! Ładnie, pierwszy raz w życiu zobaczę mojego dziadka…
Z hallu dobiegały odgłosy oleistych komplementów i piania z zachwytu wniebogłosy.
Od tyłu podbiegł ku mnie Remus i posłał mi uważne spojrzenie, wciąż lekko podszyte złością i obrazą za incydent z Severusem.
-Co jest?- syknął- Właź! Przecież cię nie zjedzą!
-Przecież ja go nie znam!
-To nic nie szkodzi.- wzruszył ramionami- On jest bardzo fajny, Mary Ann. Dziadek Henry nie utrzymywał kontaktów z tatą od… no, w zasadzie od pięciu lat, kiedy to posprzeczali się o coś bardzo osobistego… W każdym razie, tata obraził się na swoich rodziców za coś, czego nie chciał nam powiedzieć. Ostatnio widziałem dziadka na pogrzebie babci prawie cztery lata temu, ale nie pozwolili mi z nim porozmawiać.
-Na pogrzebie babci.- powtórzyłam głucho- To było wtedy…
-Tak. To wtedy, kiedy siedziałem w domu na początku września, gdy do nas przybyłaś. Nasza babcia akurat wtedy zmarła, więc przybyłem ze szkoły. A teraz tata postanowił się chyba z nim pogodzić. A może uznał, że byłoby nietaktowne, nie zaprosić go na ślub wnuczki…
-A może uznał, że cały czarodziejski świat musi wiedzieć o tym przełomowym wydarzeniu…- burknęłam, ale Remus nie zdążył odpowiedzieć, bo ciotunia huknęła z hallu:
-REMUS! MARY ANN!
Remus otworzył mi drzwi i szarmancko przepuścił w wejściu. Wkroczyłam do hallu z zaintrygowaniem. Przede mną stał wysoki, wychudzony i najwyraźniej bezzębny starzec. Wyglądał trochę jak żółw, ale zdawać by się mogło, że jest pełen młodzieńczej werwy.
Jego brązowe oczy zamigotały, gdy rozłożył ręce z czułością. Remus podszedł do dziadka i z nieco skrępowaną miną dał się mocno, czule przytulić.
-Mój drogi chłopcze…- wystękał dziadek, w jego oczach zaszkliły się łzy.
Gdy puścił Remusa, popatrzył po raz pierwszy od czternastu lat na dorosłą wnuczkę. Zrobiło mi się głupio, gdy zobaczyłam, jak mocno się wzruszył.
-No chodź. Niech cię przytulę, dziecko drogie…
Nieśmiało podeszłam do dziadka i nastąpiło przywitanie. Czułam się bardzo osobliwie.
-Jak ci minęła podróż, Henry?- zaskrzeczała ciotka Mathilda, różniąca się bardzo od swojego brata wiekiem i masą ciała. Trudno było w zasadzie powiedzieć, czym bardziej.
-A… Jak to teleportacja…- machnął drżącą ręką dziadek- Ale są problemy gdzieś na zachodzie Anglii. Podobno jakieś rozruchy charłaków. Wolałem nie korzystać z Fiuu.
-Nie, Henry.- odparła bardzo wyraźnie ciotunia- Rozruchy charłaków miały miejsce ponad dziesięć lat temu! Pomyliło ci się, jest rok siedemdziesiąty ósmy!
-Ano może. Mary Ann Reo, pamiętasz mnie chociaż troszeczkę?- wychrypiał tonem, jakby krwawe rozruchy charłaków niewiele go obchodziły.
-Nie, dziadku.- szepnęłam.
Zdjął pelerynę z chudego ciała i bezceremonialnie cisnął na potężny tors ciotki, obserwując swoje jedyne wnuki ze wzruszeniem.
-Macie mi wiele do opowiedzenia, moi młodzi czarodzieje.- rzekł ciepło i przygarnął nas do swoich boków, każdego do innego- Chodźmy zatem do salonu. Może pamiętam jeszcze gdzie on jest. Ojej, a co to za pakunki! Twój posag? To już przekracza ludzkie pojęcie. Onegdaj…
Ciotunia Mathilda potruchtała za nami, przybierając obrażoną minę.
-To jest posag Mary Ann!- zaperzyła się- Nie narzekaj! Bogaty i wykwintny! A John go w tym momencie transportuje do dworu przyszłych Blacków!
-Też mi coś!- prychnął dziadek cicho- By się ojcem zajął, a nie jakieś wygibasy wyczyniał…
-Ależ Henry!- oburzyła się ciotka- Ktoś to musi zrobić! Nie ma kto…
-Sama byś się ruszyła i mu pomogła! Nie ma w tobie ni knuta odwagi… Szkoda to.
Po czym zostawiliśmy ją w hallu, ciężko oburzoną i zszokowaną.
***
Kiedy obudziłam się następnego dnia, nie od razu dotarło do mnie, czemu czuję się tak fatalnie. Brzuch wykręcał się i ściskał mocno, ale nic nie mogłam na to poradzić.
Machinalnie, bezmyślnie po raz ostatni rozsunęłam zasłony. Dzień był wietrzny, deszczowy i ponury, jakby lato wcale nie zamierzało nadejść. A przecież był pierwszy jego dzień!
Wyjrzałam na ten szary, ponury świat. Wiedziałam, że nie dane mi już zbyt często oglądać widok z naszej wieży.
A więc nadszedł. Pierwszy dzień deszczowego lata, ten właśnie, którego bałam się najbardziej od siedemnastego sierpnia. Dzień, na który ze strachem wyczekiwałam od prawie roku, nie śpiąc po nocach, apogeum i ucieleśnienie mojego przerażenia i obaw.
Ból brzucha zwijał mną, ale nie poddałam się rozpaczy, chociaż miałam olbrzymią ochotę. Zamiast tego zarzuciłam na siebie wczorajszą suknię i zeszłam na dół, by zjeść ściśniętym żołądkiem śniadanie. Tym razem zostało podane nie w kuchni, lecz salonie, bo obecnie w domu mieszkał dziadek i ojciec chciał go godnie przyjąć.
Gdy weszłam do salonu, reakcje i spojrzenia pozostałych domowników były skrajnie różne. Remus popatrzył na mnie czujnie i przemilczał moje wkroczenie. Ojciec, siedzący na szczycie stołu przybrał jakby zatroskane spojrzenie, ale warknął „Nareszcie”. Ciotunia Mathilda obrzuciła mnie apodyktycznym, oceniającym spojrzeniem, a dziadek Henry uśmiechnął się szeroko i zawołał z radością:
-Dzień dobry, wnusiu! Usiądź, czekaliśmy niecierpliwie! Jedz, to wyjątkowy dzień!
Poczułam do niego falę sympatii i zasiadłam obok brata skromnie.
Jedzenie nie przechodziło zbyt łatwo przez przełyk i jedynie obecność dziadka poprawiała mi w jakiś sposób nastrój.
-Pamiętaj, Mary Ann!- syknęła ciotka jadowicie, gdy nakładała sobie dwudziestą kiełbaskę- Do dzisiejszego dnia przygotowywali się wszyscy równo! Nie zepsuj tego! Czytałaś przysięgę? Co najmniej pięć razy, jak ci kazałam?
-Tak.- skłamałam. W istocie nie zajrzałam do książeczki z zasadami TCŚCK już dawno.
-A co ty tak trujesz?- wychrypiał dziadek z pogardą- Może jej na czole wyryjecie ten tekst?
Remus parsknął niedostrzegalnie w swoją jajecznicę.
-Nie wtrącaj się, bracie!- oznajmiła oburzonym tonem ciotka- Nie wypowiadaj się na tematy, o których nawet nie masz pojęcia!
-Dosyć ciekawa teza, siostrzyczko.- dziadek uniósł drżący palec ku górze- Zastanawiające wydaje się jedynie, że to ja, a nie ty, brałem kiedyś ślub.
Ciotka Thilda zamilkła, zabita własną bronią.
-Ja jej tylko próbuję pomóc! Wesprzeć!- syknęła po chwili.
-A idź mi z taką pomocą!- machnął ręką nonszalancko- Lepiej byś ją odciążyła psychicznie, czeka ją małżeństwo z jednym z Blacków! Toż to dość przerażająca perspektywa.
Nabrałam otuchy. Przynajmniej dziadek mnie rozumie, uff…
-O czym ty mówisz?- zdziwiła się ciotka- Przecież po sufit będzie miała luksusów!
-Nie wątpię, moja droga.- rzekł dziadek, żując sztuczną szczękę- Abstrahując od tego, panuje na świecie niezbyt sympatyczna opowiastka o pewnym młodym lordzie, co to miał wszystko z wyjątkiem miłości i wcale ci nie był szczęśliwy. Prawda li to?
-Czy ty coś sugerujesz, tato?- zapytał ojciec po chwili ciszy. Miał zmęczoną twarz.
-Nic! Oczywiście, jestem za. Skoro wydaliście ją zacnie za młodego panicza z rodu Black, to musieliście mieć na względzie jej dobro i tylko to. Zapewne wiedzieliście, że będzie kochana i szanowana, wbrew temu, co się mówi o kobietach z tego rodu. Gratuluję doskonałego kandydata na męża!
Wszystko to wypowiedział nieco sardonicznie. Uśmiechnęłam się do siebie. Twarze wszystkich, poza mną i dziadkiem pobladły gwałtownie. Ojciec i ciotka wymienili nieco zalęknione, pełne obawy spojrzenia. Chyba dziadek wywołał u nich jakieś wyrzuty sumienia.
Nagle przyszło mi do głowy, że gdyby się dowiedział o mojej ucieczce z Severusem, to by go to nieźle ubawiło. Najwyraźniej był bardziej lotny, niżby jego wiek na to wskazywał.
Po śniadaniu przyszło parę pustych, wypełnionych oczekiwaniem na najgorsze godzin. Aż wreszcie dostałam wyraźny rozkaz, by ubrać moją bajeczną, wrzosową suknię ślubną.
Spodnia jej część była prosta i smukła, subtelnie oplatała biust talię i biodra. Nie miała ramiączek. Do niej doszyto koronkową warstwę wierzchnią, poprzetykaną drobnymi diamentami. Koronka pokrywała zatem całą spodnią warstwę, lecz z przodu, od pasa w dół rozcięto koronkowy materiał na dwie części. Dolne krawędzie spódnicy i te wzdłuż rozcięcia zdobiły wrzosowe diamenty o szlifie łzy, podoczepiane obok siebie, przez co zderzały się ze sobą, wydając delikatny dźwięk niczym dzwoneczki. Z tej samej koronki udrapowano bufy na wysokości pach, a z nich zwieszały się poły koronkowego materiału, tworząc rozłożyste rękawy nieco za łokieć. Z przodu stanika uformowano misterny ornament z diamentów.
Popatrzyłam na siebie w lustrze. Suknia była przewspaniała, ale moja smutna twarz jakoś do tego nie pasowała…
Uformowałam z tyłu głowy artystyczny kok i doczepiłam do niego wrzosowy welon, wykonany z tej samej koronki, wyszywanej w kwiaty, z której zrobiono suknię. Na koniec wsunęłam drżące stopy w fioletowe, aksamitne buciki.
Drżącymi rękoma zarzuciłam welon na twarz. Zakrył mnie całą od pasa w górę.
Stałam jedynie i patrzyłam na siebie jako pannę młodą w lustrze, nie mogąc oderwać wzroku.
Dziwnie się czułam w tej roli. Niby wyczekiwany, wyśniony moment… A jednak nie czułam nic, poza bólem, smutkiem, przerażeniem i strachem. Nic w tym nie było pięknego i romantycznego, żadnych pozytywnych emocji…
Wyglądałam nieco ponuro, tak charakterystycznie dla świata czarodziejów, gdzie panowała taka specyficzna ponurość, przywodząca na myśl szare, deszczowe wrzosowiska. Przypominałam trochę staromodnego ducha wdowy, włóczącego się po opuszczonym domu.
-Mary Ann! Jest w pół do trzeciej, zwijamy się! Jesteś gotowa?
Jakby oddalony od tego wszystkiego głos Remusa wybrzmiał zza drzwi.
-Jesteś gotowa?- zapytał ponownie, walcząc z podnieceniem i niepokojem naraz.
-Taa. Już idę, Remusie.
Podeszłam do smukłych, gotyckich drzwi i obróciłam się ku pokojowi, podnosząc welon.
Obrzuciłam pomieszczenie ostatnim, tęsknym spojrzeniem. Oto koniec dzieciństwa i młodości, tu zaczynam nowe życie dorosłej kobiety… Chyba nieco przedwcześnie…
Spróbowałam zapamiętać jak najwięcej szczegółów z mojego wysprzątanego pokoju. Teraz już nikt w nim nie mieszkał, będzie musiał poczekać te pół wieku lub więcej…
Stłumiłam łzy tęsknoty i wyszłam odważnym krokiem za próg, jakby miał się zaraz skończyć świat. Zeszłam na dół przez klapę w suficie biblioteki po krętych stopniach rozglądając się, jakbym już nigdy tu nie miała zawitać. Odsunęłam regał i wyszłam wolnym krokiem z pomieszczenia, w biegu ponownie zarzucając na siebie welon. Nikt nie mógł bowiem zobaczyć twarzy panny młodej w sukni ślubnej, dopóki pan młody nie raczy zdjąć go z niej.
W hallu czekał już ojciec, Remus i dziadek Henry, wszyscy w pięknych, odświętnych szatach (Remus założył swoją staromodną z balów), oraz ciotunia Mathilda w okropnej srebrnej szacie, sprawiającej, że jeszcze bardziej wyglądała jak gałka roztopionych lodów.
-Pięknie wyglądasz, Mary Ann.- ucieszył się dziadek- Pozwolisz, że wyprowadzę cię?
Podał mi wychudłe ramię, a ja wzięłam go pod bok i wszyscy wyszliśmy z Dworku Lupinów. Przeszliśmy kawałek do przodu wśród południowej, rzadkiej mgły, by wyjść z bariery ochronnej czarów przeciwko śmierciożercom.
-Remusie, zabierz nas na Grimmauld Place 12.- zarządził tata nieco wilgotnym głosem.
Według zasad TCŚCK, zaręczyny odbywały się w domu panny młodej, a ślub-pana młodego.
Złapaliśmy się wszyscy za ręce, a Remus wykonał rozkaz i po chwili staliśmy na placu. Przełknęłam ślinę. Gdy dom ujawnił się przed nami, od razu zauważyłam, że Blackowie przejęli się tym, by jak najbardziej uwidocznić uroczystość. Na drzwiach widniała wielka, czarna, aksamitna kokarda, a przewiązywała dwie olbrzymie srebrne obręcze, symbolizujące obrączki. Każde okno udekorowano z zewnątrz czarną draperią.
-Dlaczego to wszystko jest czarne?- zapytałam kwaśno spod welonu, z trudem dostrzegając cokolwiek zza dużego kwiatu na koronce, który zasłaniał mi lewe oko.
-Bo taki zwyczaj mają czarodzieje! Przecież wiesz, że dla nas czarny symbolizuje szczęście!- zdziwiła się ciotunia skrzekliwie- Miałaś przeczytać książkę o zasadach! Wiedziałabyś!
-Ups…- szepnęłam.
-Wystrój taki, jakby pogrzeb jaki był… Może to dla nich równie szczęśliwe.- rzucił dobitnie dziadek, dzielnie przyjmując na siebie razy ciotuni za mnie.
Podeszliśmy w piątkę pod drzwi. Otworzył nam Stworek, ubrany jak zwykle w przepaskę.
-Witam, czcigodni państwo…- ukłonił się nisko, chrypiąc- Tędy proszę.
-Witamy, panie Black!- odparł natychmiast dziadek, uśmiechając się bezzębnym uśmiechem- Pan doskonale się trzyma, jak na tak stary wiek!
-Dziadku!- syknęłam- To skrzat domowy!
-Ach tak? To przepraszam.- dziadek podrapał się w łysinę- Rzeczywiście, dziwne. Aż tak to by się chyba nie mógł skurczyć…
Stworek udał, że nie dosłyszał, a Remus za to udał, że nie dusi się ze śmiechu, lecz kaszle.
Chichotałam sobie spokojnie pod welonem, bo i tak nikt nie widział.
-Państwo mają się udać do salonu. Znajduje się tam reszta gości czcigodnej mej pani.- objaśnił Stworek skrzekliwie- Panienkę natomiast pani kazała zaprowadzić gdzie indziej.
-Czy przybyli wszyscy, skrzacie?- zapytała wyniośle ciotka, podając mi mój bukiet.
-Stworek nie wie, pani. Stworek ma jedynie zaprowadzić pannę w odpowiednie miejsce.
Odpowiednie miejsce? Ciarki mnie przeszły, gdy wyobraziłam sobie siebie i Stworka, zamykającego mnie na klucz w jakimś ciemnym pokoju z Blackiem…
Ale odpowiednim miejscem okazał się niewielki pokoik z bogatym biurkiem, znajdujący się niedaleko salonu z gośćmi.
-Panienka raczy zaczekać tu.- Stworek wycofał się w ukłonach z gabinetu. Usiadłam na ciężkim fotelu i popatrzyłam na jeszcze wspanialszy niż u mnie w domu wystrój. Ledwie zdążyłam się zastanowić, kim jest tamten nadęty snob na obrazie po lewo, gdy drzwi otworzyły się gwałtownie i wpadła wspaniale ubrana Walburga Black.
-Witaj, moja droga. Wszystko w porządku?
-Tak.- skłamałam bezmyślnie.
-Czekamy jeszcze na rodzinę Malfoyów. Lada moment powinni się zjawić.
-Cudownie.- przymknęłam cierpliwie oczy pod welonem.
-Kiedy wszystko będzie gotowe, przyjdzie twój ojciec. Powinno się to stać o trzeciej, kiedy to wedle zasad zawrzecie z Syriuszem małżeństwo. Już go poinstruowałam, co ma robić, kiedy przyjdzie czas. Odpręż się w spokoju, zostało ci jeszcze paręnaście minut.
I wypadła, rozgorączkowana. Opadłam z westchnięciem na fotel i znów rozejrzałam się po pokoiku. Wzięła mnie dzika, nieokiełznana ochota na przeciśnięcie się przez niewielki lufcik pod sufitem i zwianie. Poczułam jednak rezygnację i obojętność. Cokolwiek bym nie zrobiła, i tak mnie dorwą.
Sekundy wlokły się niemiłosiernie, zdając się płynąć w nieskończoność. Złożyłam głowę na ramionach, a je na blacie biurka i rozmyślałam nad całą tą tragedią.
Wiedziałam, że wesele i ślub będą kameralne. Szykowano zaledwie czterdzieści miejsc przy stole. Ponoć miała przybyć sama Minister Magii we własnej osobie, co zaprzeczało kameralności. Cieszyłam się jednak, że nie będzie tak wielu osób.
Ogarnął mnie marazm. Wpatrywałam się jedynie w mój bukiecik z czarnych róż, symbolu magicznej miłości. Wreszcie, a zdawać by się mogło, iż po godzinie wszedł tata.
-Chodź, Mary Ann. Już czas na ciebie.
Serce zatrzepotało mi dziko w klatce piersiowej. Dłonie spociły się i poczułam przerażenie w związku z nieprzeczytaniem zawczasu przysięgi małżeńskiej chociaż raz.
Ruszyłam za tatą rozchwianym krokiem w stronę salonu. Zatrzymaliśmy się w przedsionku. Za lekko mlecznym szkłem drzwi do salonu dostrzegłam ciemne sylwetki siedzących gości i lekki szmer podnieconych głosów.
-Pięknie wyglądasz, córeczko.- szepnął nagle tata, nie patrząc na mnie. Nie odparłam.
Do przedsionka wpadły trzy osoby: Lily, James i, ku mojemu głębokiemu zdziwieniu, mała, pięcioletnia dziewczynka, Nimfadora.
-Witaj, Meggie! Lśnisz dziś, niczym na firmamencie gwiazdy!- usłyszałam zza welonu Jima.
Lily chrząknęła z premedytacją. W półmroku nawet nie mogłam im się przyjrzeć.
-No co? To tak na rozluźnienie atmosfery, bo jest spięta jak zwieracz!- oburzył się Jim.
-Dobra dobra.- burknęła Lily, ale udobruchała się- Doruś! Masz, będziesz trzymać sukienkę Meggie, dobra?
-Ona jest druhną?- zapytał James ze zdziwieniem- A nie jest za mała?
-Sam nią zostań, jak ci odpowiada.- burknęłam.
-Chciałbym!- pisnął James wysoko- Ale niestety, uczynili mnie jakimś rzadkim jak majonez świadkiem, chamy jedne!
Nie powstrzymałam parsknięcia, które nieco rozluźniło spięty brzuch. James wyjrzał dyskretnie. Najwyraźniej ktoś na sali musiał dać mu sygnał, bo kiwnął.
-Idziesz już, Meg!- syknął i popchnął mnie delikatnie- Tylko traf na miejsce.
-Bardzo śmieszne.- warknęłam.
Tata ujął mnie pod rękę, Nimfadora chwyciła z entuzjazmem wlokący się z tyłu po podłodze welon z koronki i weszliśmy do salonu wolnym krokiem. James i Lily ruszyli za nami.
Duży, podłużny salon państwa Blacków udekorowano na czarno. Wyglądał cudownie. Przez środek ku wyczarowanemu podestowi biegł czarny dywan usłany płatkami czerwonych róż, po których miałam przejść. Po obu stronach dywanu stali goście. Nie miałam nawet głowy do tego, by przyglądać się ich twarzom.
-No to ruszamy.- szepnął tata i wolnym, dystyngowanym krokiem udaliśmy się w stronę podestu, za nami tuptała Nimfadora, a dalej szli ramię w ramię Lily i James.
Prawie czułam zieloność mojej twarzy. Ręce pokrył zimny pot, głowę ogarnęło jakieś otępienie, gardło ścisnęło się a brzuch niemiłosiernie dokuczał.
Podest jakby wcale się nie przybliżał, a ja bardzo skupiałam się, by nie zaliczyć wywrotki z powodu rozchwiania nóg lub przynajmniej zachować pionową postawę.
Dostrzegłam przez wrzosową koronkę Blacka na podeście. Obok przystanął wysoki mężczyzna w srebrnej szacie, dzierżący księgę. Black przyglądał mi się osobliwym, czujnym spojrzeniem. Całość twarzy sprawiała raczej wrażenie chłodnej lub wręcz znudzonej i zniechęconej, ale w oczach tańczyły błyski tryumfu i rozbawienia.
Wreszcie dobrnęliśmy na podest. Nimfadora usiadła pod nim na aksamitnym podnóżku, utopiona w fałdach mojego welonu, a ja stanęłam naprzeciw Blacka. Lily i James ustawili się kilka kroków za nami (za mną Lily, za Blackiem James), a ojciec wyswobodził rękę z mojej, po czym ujął nasze dłonie (moją lewą, Blacka prawą) i połączył razem, wedle zasad. Czułam, że ręka Blacka też jest nieco śliska od potu. Drugą ściskałam kurczowo bukiecik czarnych róż. Ojciec wrócił na miejsce i zaległa wyczekująca cisza.
Mężczyzna w srebrnej szacie otworzył księgę i zaczął monotonnym głosem:
-„Drodzy zebrani czarodzieje, przybyliśmy tłumnie w to zacne domostwo, by być świadkami zawarcia z dawna oczekiwanego małżeństwa tych dwóch czarodziejów czystej krwi, Syriusza Alpharda Black oraz Mary Ann Rei Lupin. Stoją oni oto przed nami, pragnąc dotrzymać obietnicy danej rodzinom swym o zawarciu niniejszego związku małżeńskiego. Oto połączy on dwa znamienite, szlacheckie rody czarodziejskie wedle odwiecznych reguł w świecie magów panujących. My, zgromadzeni, żywimy nadzieję na dostatnie, szczęśliwe życie przyszłych małżonków.”
Podał dyskretnie księgę Syriuszowi. Ten pochylił się nad nią i uniósł nieznacznie brew.
-„Ja, Syriusz Alphard Black, ślubuję ci, Mary Ann Reo Lupin miłość i wierność, otrzymasz z mej strony wszelką pomoc i obronę w chorobie i w zdrowiu, a obowiązkiem mym pozostanie dbanie o potrzeby i dostatnie życie twe i naszego potomstwa. Na mą szlachecką krew czarodzieja.”
Dopiero teraz dostrzegłam Remusa, przyczajonego przy nas z mojej lewej. Niósł, jak zapowiadał przed moją ucieczką, aksamitną, fioletową poduszkę, na której spoczywały srebrne obrączki. Black schwycił jedną, ujął moją prawą rękę i wsunął obrączkę na serdeczny palec. Poczułam niesympatyczne ciarki, gdy dostrzegłam cień tryumfu w jego oczach.
Dostałam od mężczyzny księgę i zaczęłam czytać beznamiętnym głosem, co utrudniał mi welon, bo nie widziałam praktycznie nic:
-„Ja, Mary Ann Rea Lupin, ślubuję ci, Syriuszu Alphardzie Black miłość i wierność…”
Zatrzymałam się, próbując rozszyfrować, co jest dalej.
-„… będę dbała o twe potrzeby w chorobie i w zdrowiu i opiekowała się tobą, a…”
Zamarłam, po czym przełknęłam ślinę, by wypowiedzieć następne, potworne słowa:
-„… a potomkowie twoi, którzy wyjdą z mego łona, nie zostaną zhańbieni znamieniem charłactwa. Na mą szlachecką krew czarodzieja.”
Rozedrganą dłonią zagarnęłam drugą obrączkę od Remusa i z trudem włożyłam na serdeczny palec prawej ręki Blacka.
Remus wycofał się, a udzielający ślubu przyjął ode mnie księgę, by dalej prowadzić:
-„Aby okazać, iż wasze słowa niepróżne są, wypijcie z tej oto czary.”
Podniósł do góry srebrny kielich, by wszyscy obecni widzieli, a mnie przypomniało się, iż jest to Eliksir Przysięgi. Właśnie z tego powodu dowiedziałam się o TCŚCK zawczasu, Severus wytłumaczył mi ten skrót, gdy szukaliśmy czegoś o Eliksirze Przysięgi.
Black ujął subtelnie kielich i wychylił trochę, nie odrywając tryumfującego, spokojnego spojrzenia ode mnie. Ja musiałam nieco unieść welon, by przyłożyć zimny metal do ust. Eliksir Przysięgi tylko wzmógł ból brzucha i ścisk gardła, nieprzyjemnie wzdrygnęłam się po wypiciu połowy zawartości czary.
-Teraz podpiszcie się tu, by zalegalizować małżeństwo.- syknął mężczyzna.
Black złożył swój nonszalancki, malowniczy podpis na podsuniętym w księdze dokumencie. Ja również się podpisałam, czując jakąś dziwną, nienazwaną pustkę.
-„Jesteście zatem małżeństwem o dumnym mianie Black. Niech wasz ród rozwija się i kontynuuje szlachetną tradycję, bądźcie nadzieją dla tych, którzy godni są miana czarodziejów czystej krwi i wydajcie na świat szlacheckie swe potomstwo.”
Mężczyzna zamknął księgę i rzekł już normalnym, nieteatralnym głosem:
-Na koniec możesz pocałować swoją żonę.
Potworne ciarki przebiegły od czubka mojej głowy. Po raz kolejny w trakcie ślubu zapomniałam o pocałunku. Tyle że tym razem nie czułam podniecenia i słodkiego zawstydzenia, lecz jakieś przerażenie i niepokój. Błyskawicznie przypomniał mi się pocałunek z Blackiem.
Black wolno, pieczołowicie, z premedytacją i sardonicznym uśmieszkiem uchwycił za dwa skrawki welonu i podniósł go do góry, zarzucając na moją głowę. Zrobiło się jakby jaśniej i mogłam dostrzec, że jest ubrany w fioletową szatę, zanim nie uchwycił moich dłoni, przybliżył się ku mnie i delikatnie przyłożył wargi do moich zbielałych z przerażenia ust.
Wszyscy zaczęli bić potężne brawa. Blackowie klaskali dystyngowanie i bezpłciowo, Lupinowie entuzjastycznie, reszta gości uprzejmie, a nasi przyjaciele wyłazili z siebie, by chociaż jedna szyba poleciała (szczególnie James).
Z sufitu spłynęły płatki czarnych i białych róż, obsypując nas. Wreszcie Black odjął twarz od mojej. Na ułamek sekundy, zanim nie odwróciłam głowy w lewo ku drzwiom, uchwyciłam jego tryumfujące spojrzenie. W ciszy obróciliśmy się w stronę drzwi salonu, trzymając pod rękę i wolnym krokiem ruszyliśmy po dywanie z czerwonymi płatkami róż. Publika wciąż klaskała, ale niedługo, bowiem musieli pójść za nami w określonej kolejności. Za nami szła Nimfadora z moim welonem, za małą Lily i James, potem sam Orion Black, po nim mój ojciec pod rękę z Walburgą Black, później, ramię w ramię Remus z Regulusem Blackiem, a na końcu do wyjścia rzucili się pozostali, rozmawiając radośnie.
Syriusz Black poprowadził całą kawalkadę i mnie do hallu wejściowego.
-Proszę o spokój! Teraz musimy się grupkami teleportować na miejsce!- zagrzmiała Walburga Black do ogółu- Z każdą grupką wyruszy jedna osoba, która wie, gdzie znajduje się dwór. Pierwszy pójdzie mój syn, zabierze siedem osób. Syriuszu, rusz się!
-Po co to całe cackanie się i rozdrabnianie na czynniki pierwsze! Zawracanie głowy!- usłyszałam głos dziadka w tłumie rozmawiających- Najlepiej od razu niech każdy ma z dziesięć prywatnych świstoklików, na każde odnóże i część ciała osobny!
Niestety, welon już nie zakrywał mojej twarzy, więc udałam, że kaszlę.
-Ależ Henry! Pani Black ma do tego podstawy! Niedobrze, jakby nas zobaczyli śmierciożercy czy mugole, prawda? Przepraszam, pani Black, mój brat jest trochę… to czarna owca mego zacnego rodu…- wyjaśniła ciotka Mathilda, czerwieniejąc ze wstydu i złości.
-Jestem nieco przygłuchy, siostrzyczko!- zawołał głośno- Wcale nie słyszałem ostatniego! Jednak myślę, że nazwanie mnie czarną owcą byłoby dość mocno podkoloryzowane. Już dawno żem siwy, a owcą raczej też bym się nie nazwał. Chociaż, kto to wie...
-Już teraz obserwują nas śmierciożercy, to nie ma znaczenia.- mruknął niedostrzegalnie do Syriusza James, przygarniając niedbale Nimfadorę do siebie. Ten kiwnął potakująco.
-No, to ruszamy. Siedem osób!- zawołał Syriusz i wyszedł na sine popołudnie. Ruszyłam za nim zastanawiając się, o jakich śmierciożerców, wspomnianych przez Jamesa chodzi.
Na placyku zgromadził się Syriusz, ja, James z Nimfadorą na rękach, Lily, Remus, Peter, a na koniec wyszła z domu nieznana mi, ładna kobieta. Przez chwilę pomyślałam, że to Bellatriks Black, bo była praktycznie identyczna. Zdziwiło mnie zatem, że jest ciepło uśmiechnięta.
-Dromedo, zabierz się z nami!- ucieszył się Black.
-No pewnie, a kto mi pozostał?- uśmiechnęła się- Wszyscy krzywo na mnie patrzą! Dobrze, że Teddy się pochorował, miałabym problem, gdybym zjawiła się w towarzystwie mugola…
-Nie przejmuj się. Bardzo się cieszę, że postanowiłaś pojawić się na moim ślubie.- Black uśmiechnął się z wdzięcznością- Mało tu osób, które są normalne…
-Miło mi, że wyperswadowałeś rodzicom zaproszenie dla nas…- rzekła Dromeda i chwyciliśmy się za ręce.
-Wyperswadował?- parsknął James, zanim Black nas nie teleportował- Już to widzę… Kopał matkę, biegał po ścianach, tupał buciorami, rozpirzył pół salonu, ryczał potępieńczo i takie tam drobne triki dyplomacji…
Ścisnęło nas, jak w gumowej rurze i po chwili sceneria zmieniła się nie do poznania. Zamiast brudnego, zapuszczonego, londyńskiego placu znaleźliśmy się na środku zupełnego odludzia. Po niebie nie płynęły leniwie delikatne, lekko szare chmury, lecz ciężkie, burzowe obłoki o barwie podchodzącej prawie pod granat. Mimo tego, że było dopiero dobrych kilkadziesiąt minut po trzeciej, panował tu mrok i ciemność. Szary horyzont wrzosowiska zlewał się z niebem, na wschodzie dostrzegłam zarys ponurego lasu, rosnącego niedaleko. Staliśmy jednak niewątpliwie przed niezwykle imponującym dworem w stylu wiktoriańskim. Miał szare ściany, kilka pięter, poszarzałe ze starości dachówki i jedną wieżę, wznoszącą się niewiele wyżej od ostatniego piętra. Teraz zrozumiałam, że mógł rzeczywiście kosztować ponad pół miliona galeonów. Był olbrzymi, trzy razy większy od Dworku Lupinów, starodawny i niejedna szlachecka rodzina czarodziejów mogłaby o takim tylko pomarzyć.
Cały teren, należący do Blacków ogrodzono wysokim, kamiennym, podniszczonym murem. Na jego powierzchni wyrósł kiedyś bluszcz, nie posiadający zbyt wiele liści, więc ogrodzenie było widać, a wyglądało z półmartwym bluszczem raczej smętnie i nieco jesiennie. Równolegle do frontowego ogrodzenia poprowadzono wydeptaną, ziemistą aleję. Po obu stronach posadzono posępne, powykręcane drzewa bez liści.
Zaniemówiłam. Sceneria rodem z opowieści o wampirach i duchach, pobrzękujących łańcuchami w lochach. Było jednak w tej przygnębiającej atmosferze coś, co mi się mimo wszystko spodobało. Na pewno żadna z moich koleżanek z Liverpoolu nigdy tak nie zamieszka. Wszystkie zajmą któryś domek z rzędu takich samych, gdzieś na przedmieściach.
-A oto i Wiązowy Dwór.- uśmiechnął się z zachwytem James- Dwór młodych Blacków.
Black podszedł do misternej bramy z czarnego, pobrudzonego metalu i szepnął coś do niej. Otwarła się ze zgrzytem, przywodzącym na myśl furtkę na starym cmentarzysku.
-Mówisz swoją tożsamość.- zwrócił się do mnie chłodno, by wyjaśnić- Wtedy cię wpuści, jeżeli uzna za stosowne.
Uniosłam obie brwi. Tymczasem za nami deportowała się grupka następnych ośmiu osób, składająca się głównie z dumnych Blacków.
-Chodźmy.
Black złapał mnie bez pytania za rękę i ruszyliśmy prostą, żwirowaną ścieżką, na której wyrosły kępki jakichś chwastów i ziół. Przed nami majaczył olbrzymi Dwór Wiązowy, mój przyszły dom. Po obu stronach ścieżki zasadzono dawno temu wysokie drzewa, teraz ponure, bezlistne i powyginane jakby od potężnej wichury. Za ich sczerniałymi pniami widać było zarys opatulonego żywopłotem muru.
Weszliśmy wszyscy po marmurowych schodach przed strzelisty, dwuskrzydłowy portal. Po obu stronach w kamiennych donicach rósł krzak czarnych róż.
-No, to witaj w domu.- stwierdził dość znużonym tonem Black i gestem zaprosił mnie do ciemnego wnętrza.
67. Desperacka decyzja Dodała Mary Ann Lupin Sobota, 13 Listopada, 2010, 17:23
Szara, deszczowa zasłona opadła na świat. Uderzała w szarawą, zdewastowaną trawę, stare, bure dachy i w czarny parasol Severusa.
Zadrżałam i mocniej wtuliłam się w jego lewe ramię. Odrzucił z mojej strony poły czarnej, lśniącej od deszczu peleryny i okrył mnie lewym skrzydłem tegoż płaszcza. Moja biała koronkowa suknia mokra była od wody i przylgnęła nieprzyjemnie do ciała.
-Witaj w moim świecie.- mruknął mój towarzysz, bezwiednie obracając parasol.
Staliśmy na nieco zamglonym wzniesieniu a przed nami nie roztaczał się zbyt zachęcający widok. Tam, gdzie kończyła się szara, martwa trawa, zaczynał pas bardzo brudnego, rdzawego piasku, usianego śmieciami i żelastwem. Dalej płynęła rzeczka o nie lepszym stanie. Zardzewiałe części jakichś urządzeń omywała woda o chemicznej, tęczowej błonce, płynącej z prądem, niezbyt widocznej przez krople drobnego deszczu, mącącego jej brudną powierzchnię. W jednym miejscu ktoś poprowadził do wody rdzawą rurę kanalizacyjną.
Za rzeką poprowadzono stare, powyginane ogrodzenie z żelaznego drutu. Za nim dostrzegłam rząd domów z cegły. Gdyby ktoś mnie spytał, czy widziałam kiedykolwiek slumsy z cegły a nie tektury, to na pewno byłoby to to miejsce. Budynki były zrujnowane, brzydkie, po brukowanych uliczkach walały się fragmenty cegieł, śmieci, pudeł tekturowych, jakichś szmat i szklane butelki.
-Przepraszam, że zaprowadziłem cię właśnie w takie miejsce.- burknął Severus.
Wyciągnął brudnawą chustkę i wytarł haczykowaty nos z zakłopotaniem.
Przekroczyliśmy po jakimś czasie rozwalające się ogrodzenie i ruszyliśmy wolno brukowaną uliczką o nazwie Spinner’s End, mijając zrujnowane domy. Niektóre miały szyby w stanie wskazującym na to, że ktoś próbował rozwalić je kamieniami. Niekiedy wyglądało na to, iż mu się udało.
Mocno ściskałam po peleryną Severusa za jego chude ramię, czując drżenie całego ciała. Jak zareaguje rodzina, gdy zorientuje się, że mnie nie ma? Czy to nie było zbyt pochopne?
Oczami wyobraźni widziałam już ciotunię Mathildę, wchodząca wczoraj rano do mojego pokoju, by dalej prowadzić całe to przedstawienie po moim obudzeniu. Słyszałam już jej dziki wrzask, bieganie ojca po wszystkich pokojach, wyobraziłam sobie minę Remusa… To dla niego godziłam się tak długo na całą tą szopkę. Ale teraz wysprzedali pół domu, rachunki zostaną opłacone, więc nie ma się czego bać. Od samego początku tak powinni zrobić.
Przy drzwiach jednej z ruin dostrzegłam bardzo starą, pordzewiałą tabliczkę sprzed chyba kilkunastu lat. Napis głosił “E.T.S. Snape”. Severus przystanął przed obdrapanymi drzwiami, otworzył zamek różdżką i gestem zaprosił mnie do środka. Na jego twarzy wykwitł niezdrowy rumieniec.
Pokoik, w którym się znaleźliśmy był niezwykle mały i ciemny. Ściany pokrywało mnóstwo starych, oprawionych w skórę książek, na środku ściśnięte zostały razem starodawny fotel, rozklekotana kanapa i kulawy stolik, każde z innej parafii. Z pokoju wiało biedą.
-Witaj w moim świecie, Mary Ann.- szepnął Severus ze wstydem.
Zrzuciłam z siebie pelerynę na oparcie kanapy, przyglądając się z zaciekawieniem salonikowi rodziny Snape’ów.
-Naprawdę, przepraszam. Mogliśmy zostać w tamtym motelu…- ciągnął szeptem.
-Nie marudź!- popatrzyłam na niego z wdzięcznością- Podoba mi się tu. Trochę skromnie…
-Skromnie!- parsknął z drwiną, a wąskie wargi wykrzywił mu uśmiech.
-Naprawdę, nie potrzebuję luksusów. Gdyby tak było, nie uciekałabym przed Blackiem, nie?
-Racja.- nieco się rozluźnił- Na pewno chciałabyś coś zjeść i się zdrzemnąć…
-Nie jestem śpiąca, dopiero wstałam.- rzuciłam niedbale przez ramię, podchodząc do półek z zaintrygowaniem i obserwując grzbiety- Twoja mama lubiła czytać, nie?
-Tak.- odparł lakonicznie- No to przyniosę ci coś do jedzenia… Chcesz?
-Nie, dzięki… Czy to “Historia Hogwartu”? Nigdy nie mogłam jej przeczytać, zawsze ktoś…
-Z tobą się dogadać… Chodź, pokażę ci kuchnię, żebyś wiedziała…
Machnął różdżką, a ukryte za jedną z półek drzwi otworzyły się na oścież. Severus ruszył wprzód swym pająkowatym krokiem, zachęcając mnie gestem dłoni i odgarniając tłuste, czarne strąki z czoła. Chcąc nie chcąc, zajrzałam do kuchni za właścicielem. Był to jeszcze mniejszy pokoik, pomalowany obrzydliwą, zieloną farbą oleiną, przywodzącą na myśl szpital lub sierociniec. Zamiast lampy paliła się podłużna jarzeniówka, dwa blaty o wysłużonych powierzchniach miały zapewne jakieś dwadzieścia lat, a w rogu stała maleńka, tania lodówka o jasnoniebieskim kolorze, zapewne sprzed dwóch dekad.
-Nieużywana, odkąd mój ojciec się zapił i nie ma kto chować do niej piw.- wyjaśnił Sev.
Zajął się robieniem herbaty, a ja wycofałam się z powrotem do ciasnego saloniku, chwytając “Historię Hogwartu”, po czym opadłam na kanapę, która jęknęła. Nawet podobnie do mnie, bo jedna ze sprężyn ukłuła mnie w tyłek.
Zagłębiłam się w lekturze książki o miejscu, za którym tak bardzo już tęskniłam, a Severus w międzyczasie wniósł dwa metalowe kubki z bursztynowym płynem. Para zachęcająco unosiła się ponad herbatą, a ja poczułam jakieś ciepło na sercu.
Uśmiechnęłam się czule do Severusa, gdy podał mi kubek. Odpowiedział tym samym i usiadł na fotelu, przykładając do wąskich warg brzeg naczynia. Zaległa cisza.
-Jak się czujesz?- zapytał cicho Severus po dłuższej chwili milczenia.
-Jestem ukontentowana.- uśmiechnęłam się- Herbatka, książka o Hogwarcie, najlepszy przyjaciel, ucieczka od ślubu, przytulny salonik, mina Blacka w wyobraźni…
Severus wytrzeszczył czarne oczy, pełen zaskoczenia. Popatrzyliśmy po sobie, a ja wybuchnęłam śmiechem. Sev nieśmiało zawtórował mi cichym chichotem, by po chwili również roześmiać się do rozpuku, co bardzo rzadko mu się przytrafiało.
Śmialiśmy się więc z naszej wspólnej ucieczki dobre trzy minuty.
-Czemu w zasadzie mnie stamtąd zabrałeś i skąd wiedziałeś, gdzie mieszkam?- zapytałam, gdy już otarłam łzy i ochłonęłam.
-Przecież mówiłaś mi, że mieszkasz w Epping Forest.- powiedział- A postanowiłem ci pomóc, bo już dawno założyłem sobie, że przeszkodzę Blackowi w ślubie z tobą. Mówiłem ci przecież setki razy. Nie będzie cię zniewalał.
Uśmiechnęłam się nieśmiało.
-Wiesz… Od… egzaminu z teleportacji…- zaczęłam.
Severus zarumienił się blado.
-… nie rozmawiałeś ze mną. Myślałam, że cię spłoszyłam, że się obraziłeś, czy coś innego.
-Żartujesz?!- uniósł krzaczaste brwi- Myślałem, że zgodziłaś się na Blacka. Sprawiałaś takie wrażenie, więc pomyślałem, że nie potrzebujesz mnie już.
-Severusie…
-Ale potem pomyślałem, że muszę się przekonać i odwiedziłem cię w domu przedwczoraj.
-I widzisz. Potrzebowałam cię.- stwierdziłam cicho.
-Potrzebowałaś.- przytaknął szeptem.
Wtem rozległ się dzwonek do drzwi.
Ja i Severus wymieniliśmy nieco zaniepokojone spojrzenia.
-Listonosz?- zaryzykowałam szeptem.
-Co ty. Od roku nie przychodzi, odkąd ojciec nie żyje.- odparł cicho.
Zerwał się i gestem poprosił, bym zrobiła to samo, po czym wprowadził mnie do kuchni.
-Zostań tu. Tak będzie bezpieczniej. Ja zobaczę, kto to.- po chwili zamknął drzwi przed moim nosem. Zostałam w kuchence sama. Po chwili zastanowienia przytknęłam ucho do cienkiego gipsu, z jakiego zrobiono skrzydło drzwi. Bez trudu usłyszałam stukanie obcasów.
-Witaj, Severusie.- ozwał się chłodny, niechętny głos.
Serce we mnie zamarło. Przecież to…
-Witaj, Lily…- rzekł cicho Sev- Co cię sprowadza do progów domu starego przyjaciela?
Stukot obcasów. Przytknęłam oko do dziurki od klucza, niedbale wyrżniętej w gipsie.
-Nie przyszłam w odwiedziny i na herbatkę.- twarz Lily Evans wyrażała niechęć i ból. Odgarnęła miedzianorude włosy za ucho.
-Więc jaki jest cel tej wizyty?- spytał beznamiętnym szeptem Severus.
Usta Lily wykrzywiły się w zniecierpliwieniu i rzekła po chwili:
-Dwa dni temu z domu Lupinów zniknęła Mary Ann. Jutro ma stanąć z Syriuszem Blackiem na ślubnym kobiercu.
-Czyżby?- usta Severusa prawie się nie poruszały, ale zabarwił pytanie nutką drwiny.
-Wiesz coś o tej sprawie?- podniosła głos Lily udając, że nie dosłyszała.
-Skąd miałbym o tym wiedzieć? Nie interesuję się życiem… celebrytów i bogaczy…
-Ale interesujesz się, przynajmniej z założenia, życiem przyjaciół.- burknęła.
-Czy zauważyłaś, żebym przyjaźnił się z Mary Ann Lupin ostatnimi czasy?
Popatrzyłam z podziwem na Seva. Doskonale grał. Żaden ruch nigdy by nie zdradził, że kłamał. Nic nie przemawiało na jego niekorzyść, zachowywał się wyjątkowo naturalnie.
Lily została nieco zbita z tropu.
-No nie wiem… Szukamy wszelkich możliwości… Ktoś znajomy mógł jej pomóc uciec…
Bardzo się postarała, by zabrzmiało to chłodno, pogardliwie i beznamiętnie.
-A nie pomyśleliście, że to sprawka… śmierciożerców?- rzucił niedbale.
-Śmierciożerców? Nie rozumiem, co śmierciożercy…
-Normalnie. Mnóstwo ludzi obecnie znika i już nie wraca. Obydwoje to widzimy. Ale, oczywiście, teza, że uciekła przed małżeństwem z Blackiem jest prawdziwsza i jak najbardziej zrozumiała…- zadrwił.
Lily zmierzyła go przeciągłym, niechętnym spojrzeniem. Uśmiechnęłam się do siebie. To prawda, śmierciożerca miał z tym wiele wspólnego…
-To nic… Dziękuję za pomoc. Wyjdę już. Musimy jeszcze przeszukać dziś pięć miast w tej części kraju a Syriusz jest nieco… No, nie chciałabym wpaść na niego w tym stanie, w jakim się znajduje, gdzieś w ciemnym zaułku… Jakby mu się tak nawinąć pod rękę…
Zadrżałam na słowa Lily. Porządnie mnie przestraszyły.
Rozległo się trzaśnięcie drzwiami i zaległa cisza. Uchyliłam gipsową meblościankę.
-Uff…- odetchnęłam do Severusa.
Tamten podbiegł do mnie czym prędzej i zamknął mi usta dłonią. Popatrzyłam na niego z wyrzutem. Pokręcił głową w milczeniu i wskazał podbródkiem na drzwi.
W szparze pod drzwiami widać było dwa wąskie cienie, zastygłe w bezruchu. Zrozumiałam. Lily bezszelestnie zamarła przy drzwiach, by usłyszeć, czy Severus jest sam. Nadsłuchiwała, czujnie czatując z uchem przytkniętym do wysłużonego drewna. Zadrżałam.
Severus najciszej, jak potrafił, poprowadził mnie do drugiego ukrytego przejścia. Gdy drzwi z książkami zamknęły się za nami, odjął mi rękę od ust.
-Sprytna jest.- szepnął. Po czole spływał mu pot- O mały włos…
Przytaknęłam, czując mocne bicie serca. Znajdowaliśmy się w wąziutkiej klatce schodowej, prowadzącej na piętro domu. Severus złapał mnie za rękę i wspięliśmy się po rozklekotanych schodach na sam szczyt. Były tu zaledwie trzy pary białych, nierównych drzwi.
Sev otworzył portal do jednego z pokoików i wpadliśmy do niego. Była to sypialnia Severusa, sądząc po kulawym, jednoosobowym, drewnianym łóżku, kufrze z Hogwartu i stosie ksiąg ze szkoły, a także zdjęciom na niewielkim biurku. Były tylko dwa: moje i Lily z Severusem. To z Lily oprawił w ramkę…
-Dość trudno tu się poruszać, wiem.- szepnął- A teraz stań pod ścianą, o tam.
-A po co?- zdziwiłam się.
-Po prostu to zrób. Nie mogą cię zobaczyć.
Wykonałam polecenie, a Severus podszedł ostrożnie do okna i odchylił nieznacznie kremową, brudną zasłonę, po czym niezauważalnie wyjrzał na ulicę. Szybko się cofnął.
-Czatują tam.- warknął cicho.
-Kto taki?- przestraszyłam się.
-Wszyscy ci twoi znajomi. Patrzą na podsłuchującą Lily i na mój dom. Cała czwórka.
Zgrzytnął zębami. Zapewne czuł wielki wstyd, że Huncwoci zobaczyli, gdzie mieszkał.
-Syriusz jest z nimi?…- przełknęłam ślinę, rozpamiętując słowa Lily.
-Ależ oczywiście.
Severus zaczął krążyć po pokoju ze zdenerwowaniem.
-Nie wiadomo, ile jeszcze tu będą czatować. Nie mam pojęcia, jak długo.
-W końcu sobie pójdą.- szepnęłam z nadzieją.
-Tak czy siak, nie możemy tu pozostać. Musimy się teleportować.
-Gdzie?- przeraziłam się- Nie mamy pieniędzy, alternatywnego dachu nad głową…
W półmroku dostrzegłam troskę na ziemistej twarzy Severusa.
-Musimy coś wykombinować, Meggie. Możemy na razie zatrzymać się w Dziurawym Kotle.
-W Dziurawym Kotle!?- ciarki mnie przeszły.
-Ciii!!!- zdenerwował się- Tu naprawdę wszystko słychać!
Zniżyłam ton głosu o oktawę:
-Jak chcesz zatrzymać się w Dziurawym Kotle? Przecież tam nas wszyscy znajdą.
Patrzył na mnie długo, rozmyślając.
-Taa… Póki co, to kiepski pomysł… Kiedy indziej…
-To w takim razie gdzie?
-Gdziekolwiek.- szepnął zapalczywie- Byle dziura, zabita deskami.
-Skąd wytrzaśniemy teraz byle dziurę zabitą deskami?!
Dziura zabita deskami…
-Stara Buda…- szepnęłam w przypływie olśnienia.
-Co proszę?- zdziwił się Severus.
-Mam już miejsce na zamieszkanie, gdzie nas nie znajdą!- ucieszyłam się.
-Dobrze, tłumacz, ale nie krzycz tak przy okazji.
-No więc, dzieciństwo spędziłam w Liverpoolu, jak wiesz. W jednej z dzielnic, niedaleko sporego parku, stał opuszczony dom. Prawdziwa dziura zabita deskami. To jakiś wiktoriański dwór, zupełnie zrujnowany. Miał zakaz wstępu na ogrodzeniu, ale my i tak tam właziliśmy przez szpary w płocie. Nazywaliśmy to Starą Budą i zawsze doskonale się tam całą gromadą bawiliśmy, dopóki pod Susan nie zawaliła się podłoga na którymś piętrze i musiała…
-Też jej współczuję.- przerwał mi cierpliwie Sev- To gdzie to jest?
-Już mówiłam. Liverpool. Tam nas raczej nie znajdą, co nie?
-Miejmy nadzieję.- mruknął Severus- Teleportuj nas tam.
-Złap mnie za rękę…
Severus zrobił to, a ja całą siłą woli skupiłam się na obrazie tego dworu. Po chwili ścisnęło nas, jak w gumowej rurze i sekundę potem staliśmy już pod Starą Budą, daleko od czających się na nas pod domem Seva Huncwotów z Lily.
-No.- Severus wydął wargi- To rzeczywiście jest dziura zabita deskami.
Za spróchniałym, wysokim płotem, który wyraźnie cierpiał na braki sztachet wznosił się szary dwór z niewielką wieżyczką. W jej stożkowym dachu brakowało kilku dachówek, przez co było widać drewniany szkielet. Okna zabite były częściowo byle jakimi deskami, lecz niektóre, bez desek, wyglądały jak czarne, puste oczy do martwej duszy. Naokoło okiennic i drzwi zachowały się resztki zdobień, przypominające o zadawnionej świetności domu. Ponad płotem, zasłaniając dom, wznosiły się szare, dzikie badyle i rośliny, których nikt od kilkudziesięciu lat nie pielęgnował.
-Dom posiada trzy piętra.- rzekłam- Myślisz, że moglibyśmy przy pomocy magii coś z nim zrobić? Może zupełnie odnowić…
-Wydaje mi się, że pilniejszą sprawą byłoby roztoczenie zaklęć ochronnych i antymugolskich!- mruknął cicho Severus.
-Dobra. Chodź!
Kopnęłam trzewikiem w jedną z desek, a ta bez problemu rozpadła się w drzazgi.
-Ale próchno!- sapnęłam i przelazłam przez wyrwę na zapuszczone podwórko. Chwasty sięgały mi po pas.
Severus za mną mruczał już zaklęcia, a powietrze drgało. Poczułam się nareszcie bezpiecznie.
-No to czas ustawić ten dom do pionu…- szepnęłam, czując jakąś podniecającą radość. Zawsze bowiem marzyłam, żeby odnowić Starą Budę i zamieszkać w niej. Nigdy potem nie pomyślałabym, że to marzenie się spełni.
-Co robisz?- zapytał mnie przez ramię Severus, gdy skończył.
-Wzmacniam dom, żeby nie runął nam na głowę.
-Przydałoby się, racja. Mam wrażenie, że zrobiłby to, gdybyś tylko ośmieliła się otworzyć drzwi.
Podeszliśmy do dużych, drewnianych i porysowanych drzwi, o odpryskującej farbie i dziurze, zamiast klamki. Najpierw musieliśmy się, rzecz jasna, przebić przez las badyli. Nie stawiały oporu i dostaliśmy się do środka.
-Wiesz co, z każdym krokiem mam coraz silniejsze wrażenie, że nigdzie nie ma budynku lepiej opisującego wyrażenie „Dziura zabita deskami”.- zadrwił Sev, gdy już zobaczył wnętrze.
Ściany i podłogę hallu w znacznej części ogołocono. Pozostał jedynie brudny beton i kamień, niekiedy z żałosną pozostałością po tym, co przed stu laty musiało być aksamitną tapetą lub marmurową posadzką. Po podłodze walał się żwir, kamieniarka, pył z kamienia, porozbijane butelki i fragmenty odpadłego z sufitu budulca. Obdrapane, brudne ściany miały dziwne, brązowe zacieki i smugi oraz kolorowe graffiti na powierzchni. Mimo wszystko w pomieszczeniu wyczuwało się dawną świetność i łatwo było sobie wyobrazić ciepłe światła świec, kolorową tapetę, wspaniały, kryształowy żyrandol i snobistycznego lokaja pod ścianą. Uśmiechnęłam się radośnie przez chwilę. A potem radość wyparowała, znów stałam w brudnym, zaśmieconym, cichym i ciemnym hallu, bez barw i światła. Kolorowa wizja prysła. Zrobiło mi się dziwnie przykro i zatęskniłam za czym, czego nie potrafiłam zdefiniować.
-Nie byłam tu dobre dziesięć lat. Nie zmieniło się wiele. Tylko sytuacja jest…
Gardło ścisnęło mi się po tych słowach. Dom, jak nigdy, wywarł na mnie szokujące, zwalające z nóg uczucie, niekoniecznie przyjemne. Do tej pory, jako dziecko, widziałam w nim bajkowy plac zabaw. Teraz był pustą, zapłakaną skorupą.
-To może oprowadzisz mnie po swoim domostwie?- zażartował Severus.
-Widzisz? Na pewno nie będziesz więcej narzekał na swoje.- uśmiechnęłam się.
Z hallu poprowadziłam go przez rząd podobnych pomieszczeń, których dawnego przeznaczenia mogłam się jedynie domyślać. W jednym tkwiło przy ścianie coś, co kiedyś musiało być pokaźnym kominkiem, skupiającym rodzinę razem. Gdzieniegdzie czas i pogoda nie zdołały zatrzeć farby, tapety czy podłogi. Niektóre pomieszczenia w ogóle nie miały dachu i stanowiły z tymi nad sobą jeden wysoki pokój.
-To chyba najlepiej zachowane miejsce.- rzuciłam w ciszy, a echo odbiło się od nagich ścian.
Weszliśmy właśnie do jednego z pomieszczeń na pierwszym piętrze. Przez jedyne, prostokątne okienko nie dochodziło zbyt wiele światła, bo zabite było od zewnątrz deskami. Ale zachowały się dwie pary drzwi. Wyglądały co prawda, jakby ktoś dla zabawy albo wyładowania emocji rąbał nimi kilkadziesiąt razy z rzędu, ale źle nie było.
-Lumos.- szepnęłam, ciemne pomieszczenie rozjaśniło się- To co. Urządzamy sobie dom?
Severus przewrócił czubkiem czarnego buta odłamek sufitu.
-Chyba nie mamy wyboru, prawda?- zapytał cicho po chwili- Chłoszczyść! Reductio!
Podłoga i ściany pokrótce były czyste.
-Reductio.- wycelowałam różdżką w belki na oknie. Po chwili jasne, mdłe światło pochmurnego przedpołudnia wlało się do zrujnowanego pomieszczenia. Kolejne dwa machnięcia różdżką, a na zimnym betonie rozwinął się stary, zakurzony dywan, a okno otrzymało drewnianą okiennicę i szybę. Przy następnym ruchu Seva na ścianie wyrosły bardzo stare, zaśniedziałe kandelabry.
-No, to pozostały nam dwa łóżka, Meg.- szepnął, gdy skończył podziwiać swoje dzieło.
-Wyczaruj je, chyba już zapomniałam inkantacji…- zmarszczyłam brwi.
Severus parsknął.
-Nie możesz zapominać zaklęć, jeżeli chcesz przeżyć, prawda?- pouczył mnie i wyczarował dwa małe, drewniane łóżka przy sąsiednich ścianach.
-Chyba łóżko mi nie uratuje życia. No, może jakbym tak wyczarowała je nad głową śmierciożercy…
Sev uniósł obie brwi z rozbawieniem.
-Przepraszam. Nie było mnie w szkole od zaledwie trzech dni, a już zaczynam zapominać…- westchnęłam- Za to gdzie ustawimy stół? I pozostałe rzeczy?
-Powoli. Najpierw tu, załatwimy sypialnię. Potem zastanowimy się, co dalej.
-Trochę to wszystko prowizoryczne…- mruknęłam, gdy skończył i podziwialiśmy nasze dzieło- Ścian już nie będziemy malować. Dobra, to teraz jadalnia…
Znaleźliśmy niezły pokoik na jadalnię na trzecim piętrze w drugim skrzydle. Wyczarowaliśmy okrągły stoliczek i dwa krzesła, po czym ruszyliśmy na poszukiwanie kuchni, ale szybko się okazało, że trzecie piętro wcale nie jest takie proste do przejścia. Na środku jednego z pomieszczeń skaleczyłam się, bo drewniana podłoga, z której zrobiono trzecie piętro była tak stara, iż zarwała się nieco i noga po kostkę ugrzęzła mi w dziurze. W następnym pokoju podłogi nie było, więc zaniechaliśmy dalszej penetracji trzeciego piętra.
Dokładne przeszukiwanie i zapoznanie się z poszczególnymi pomieszczeniami zajęło nam całe południe i w końcu padliśmy wyczerpani na kulawą kanapę w jednym z pomieszczeń, szumnie nazwanym przez nas salonem. W rzeczywistości, poza sofą nic tu nie stało.
-Niewygodna ta sofa, nie?- Severus skrzywił się- Zobaczysz. Za rok tu będą stały same skórzane kanapy i dębowe łoża z baldachimami!
Roześmiałam się, a Sev zachichotał, przybierając po chwili lekko oburzoną minę.
-Naprawdę! Nauczę się zaklęcia perfekcyjnie. To tylko kwestia wprawy. Za rok będziesz mieszkała tu ze mną jak hrabina, czy coś… Zrekompensuję ci braki, których cię pozbawiłem.
-Wcale mi nie jest przykro, że mnie ich pozbawiłeś. Jest mi tu dobrze z tobą, Sev.
Zaczerwieniłam się. Pierwszy raz, odkąd mnie zabrał z domu uświadomiłam sobie, iż i on i ja wiemy, co do niego czuję.
Severus przytaknął z wolna, ja wbiłam speszony wzrok w dłonie i zaległa dziwna cisza. Zaczęłam bardzo żałować, że chciałam go wtedy pocałować. Co mnie podkusiło?! Wszystko popsułam. Moje relacje z Syriuszem i komfort przebywania z Sevem.
-Nie wiem jak ty, ale ja umieram z głodu.- rzucił nagle po chwili ciszy. Być może celowo.
-Przydałoby się coś zjeść. Ile masz pieniędzy?
-Niewiele. Zostało mi jakieś sto galeonów w Gringotcie i z dwadzieścia w kieszeni, zamienionych na funty. Muszę sobie znaleźć pracę, jak tylko przyślą wyniki owutemów.- westchnął Severus, bawiąc się czarnymi mankietami koszuli.
-Ja też muszę znaleźć pracę.- ukryłam twarz w dłoniach- Pewnie mnie już wydziedziczyli za ten wybryk. Nie mam w ogóle pieniędzy.
-Nic się nie martw. Zadbam o nas, gdy zacznę zarabiać.
Popatrzyłam na niego ze zdziwieniem, a on spokojnie na mnie.
-Wiesz, ile ci będę winna?! Nie możesz nas utrzymywać we dwójkę.
-Mogę, i tak zrobię. Wyobraź sobie siebie, jak wchodzisz do tego twojego biura aurorów z Potterem i Blackiem. Bardzo zachęcające.- warknął- Na pracę przyjdzie czas, gdy przestaną nas ścigać. Póki co, mamy dach nad głową, a galeony są drogie w przeliczeniu na funty, więc jedzenie nie będzie problemem. Proponowałbym skoczyć po coś do sklepu.
Wstał.
-Sev! Boję się wyjść. Tu jest bezpiecznie.- zatrzęsłam się- Boję się Blacka. On mnie zabije.
Uniósł krzaczaste brwi. W jego czarnych oczach zagościło bardzo rzadkie zjawisko-jakieś zadowolenie.
-Zdumiewające. Na świecie zapanował terror Czarnego Pana i jego krwiożerczych sług, a ty się boisz epizodycznego oszołoma…
-To nie jest zabawne, Severusie!- oburzyłam się- Ty nie znasz Blacka.
-I, na szczęście, nie poznam.
-Miałam tyle spraw na głowie, że zapomniałam o Voldemorcie.- zakryłam usta dłonią.
-Nie przejmuj się. Ze mną nie zginiesz. Czarny Pan nie dorwie cię ze śmierciożercą. A, dla twojego komfortu możemy zmienić nieco wygląd naszych twarzy… Co powiesz na parę staruszków? Wiesz, siwe włosy, duże nosy, zmarszczki…
-Tylko żebyś mi je potem usunął.- burknęłam.
-Przecież to nie ja, tylko ty nas zaczarujesz, Meg. Ja nie chodziłem po sumach na transmutację, zapomniałaś? Mogę ci wyczarować lusterko, jak chcesz…
Po pięciu minutach wyglądaliśmy zdumiewająco podobnie do pary emerytów. W takim groteskowym stanie wyszliśmy na pochmurne południe. Było gorąco, wręcz parno, zapowiadało się na burzę, chociaż spoza białych chmur prześwitywało co jakiś czas blade słońce. Przebrnęliśmy przez chwasty i po pięciu minutach szliśmy pod rękę przez duży park w jednej z dzielnic Liverpoolu. Para osiemnastolatków o twarzach siedemdziesięciolatków.
-Zgarb się bardziej. Jesteś za prosta!
-A ty za krzywy. Idziesz jak Stworek!- warknęłam i schyliłam się nisko- Starzy ludzie tak nie chodzą!
-Stworek?- Severus zdziwił się nie na żarty.
-Skrzat domowy wielmożnych Blacków… Taka pokraka…
Severus parsknął:
-No, przynajmniej rozmawiamy ze sobą jak stare, dobre małżeństwo. Wzruszające.
Zachichotałam nerwowo. Czułam po prostu, że wyglądamy komicznie i niewiarygodnie, iż wyjście na ulicę w tym stanie będzie samobójstwem. Ucieszyłam się przynajmniej, że tym razem nie mam na sobie bojówek i glanów tylko koronkową, starodawną sukienkę a Severus zrezygnował na dobre z mugolskich ubrań na rzecz czarnej szaty z peleryną. Wyglądaliśmy jak wyjęci z poprzedniej epoki i to mnie nieco martwiło. Źle byłoby wywołać zbiegowisko…
Szliśmy jeszcze jakiś czas żwirowaną alejką, tą samą, którą ja przed dziesięciu laty biegałam z miejscowymi dzieciakami. Niesamowite wrażenie wywarło na mnie to zderzenie świadomości i odrębnych płaszczyzn. Poprzednie życie z obecnym. Magia z mugolami. Dzieciństwo z dorosłością. Severus z Liverpoolem. Kolorowe marzenia z szarą rzeczywistością… Dziesięć lat temu nigdy bym nie przypuszczała, że tu i teraz znajdę się z najlepszym przyjacielem ze szkoły magii, by uciekać przed małżeństwem…
Ulice Liverpoolu zmieniły się nieznacznie. Od sześćdziesiątych lat minęło w końcu sporo czasu. Zmianie uległa moda, wystawy, stan ulic, reklamy, budynki, samochody…
-O, a tu mieszkałam. Od czwartego do jedenastego roku życia.- wskazałam Severusowi na mój dom. Uniósł głowę wysoko, bowiem staliśmy przed luksusową kamienicą tuż przy ulicy- Na najwyższym piętrze. Na balkonie zawsze stały tulipany…
Obecnie na balkonie znajdowało się coś, co z całą pewnością nie było doniczką z tulipanami, mianowicie olbrzymi, włochaty owczarek, wyraźnie znudzony.
Uśmiechnęłam się do wspomnień, a oczy zapiekły mnie, napełniając się łzami. Przeżywałam istny szok, z którego nie potrafiłam się pozbierać. Tu Black, zaraz potem powrót do przeszłości, Severus, Voldemort, ucieczka…
-Co jest?- Severus przysunął się bliżej, wyraźnie zaniepokojony- Chcesz zostać sama?
-Na środku ulicy nie da się być sama!
-No dobra, chcesz iść do domu?
-Nie, po prostu, za dużo bodźców… Nie przejmuj się, Sev. Chodź, kupimy trochę chleba…
Weszliśmy do starego, dobrego sklepu pana Harrisona. Miałam wielką ochotę powiedzieć mu, że to ja jestem tym niskim, chudym wymoczkiem o rudo-czarnych loczkach, olbrzymich, wytrzeszczonych, zielonych oczach, który to przegalopowywał codziennie po kilka razy koło sklepu w grupie dzieciaków z neandertalskim jazgotem lub wołał o cukierka kwaskowego. Z całą pewnością jednak by mi nie uwierzył, w końcu wyglądałam obecnie starzej niż on.
Niestety, musieliśmy się szybko zwijać, bo niebezpieczeństwo było spore. Po przybyciu do domu schowaliśmy chleb, herbatę, mleko i tanie naczynia w rozklekotanej szafce w jadalni.
-Będziemy mieć królewski obiad.- mruknął Sev posępnie.
Położyłam mu dłoń na ramieniu i uśmiechnęłam.
-Czas się odczarować, dziadku.
Szybko okazało się, że stres i napięcie związane z ucieczką nie pomagają nam normalnie funkcjonować. Po przywróceniu do normalności i zjedzeniu mleka z chlebem, popitego herbatą, zapanowała dziwna atmosfera.
Siedzieliśmy w ciszy przy stole. Severus co jakiś czas zrywał się i krążył kółeczka na środku upozorowanej jadalni. Ja siedziałam w napięciu na stołku, przekładając z ręki do ręki metalowy kubek od pana Harrisona. Na dnie falowały fusy i ostatnie krople herbaty. Czułam zdenerwowanie i jakby atmosferę oczekiwania na cios. Tak upływały godziny.
Po długiej, kilkugodzinnej przerwie w jakiejkolwiek akcji podeszłam do okna i wyjrzałam na szarzejący świat. Musiało być już pod wieczór. Przełknęłam ślinę. Jutro miałam wyjść za Blacka… Jak sytuacja wygląda w jego rodzinie? Jak w mojej? Posprzeczali się i obrazili, że panna młoda zwiała sprzed ołtarza praktycznie? Stracili nadzieję? A może Blackowie nie wiedzą o niczym, a ich syn jest zdeterminowany przez zdanie “Masz czas do jutra!”.
-Auu!- syknął Severus.
Obróciłam się raptownie. Trzymał się za przedramię. Kiedy zobaczył mój wzrok, natychmiast odjął dłoń od ręki i udawał, że nic się nie stało.
-Co jest?- zapytałam.
-A co ma być?- odparł.
-Boli cię przedramię…
-Eee…- wzruszył ramionami.
-Severusie?- zagadnęłam ostrożnie- Czy ty masz… Mroczny Znak?
Poparzył na mnie w zdumieniu.
-Rabastan pokazywał mi Mroczny Znak i mówił, że każdy śmierciożerca ma go. Prawda?
Zwlekał długo z odpowiedzią, aż w końcu szepnął:
-Tak. Mam Mroczny Znak na przedramieniu.- Sev jakby wstydliwie odsłonił przedramię.
-Czyli Voldemort cię wzywa…- spuściłam wzrok- Idziesz?
-Muszę. To obowiązek, chyba, że jutro chcę być martwy.- mruknął prawie niedosłyszalnie.
-Dlaczego nie możesz po prostu…
-Nie, Meggie. To mój obowiązek, rozumiesz? Skoro Czarny Pan mnie wzywa, to muszę. Żegnaj. Wrócę najszybciej, jak się da, by cię chronić. Tu jesteś bezpieczna. Nie wychodź. Jakbym nie wracał dłużej, tu masz pieniądze…
Rzucił sakiewkę na stół.
-Staraj się nie wychodzić, ale jakby zabrakło jedzenia, powtórz nasz dzisiejszy manewr…
Wybiegł z jadalni. Kilkadziesiąt sekund potem zobaczyłam go przedzierającego się przez chaszcze, a za obrębem zaklęć ochronnych teleportował się. Westchnęłam ze smutkiem i wyszłam z jadalni.
Długo snułam się samotnie po zrujnowanej budowli. Jako, że odnowiliśmy zaledwie cztery pokoje, pozostałe kilkadziesiąt znajdowały się naprawdę w opłakanym stanie. Zapadał zmrok, w domu panowała nieprzyjemna ciemność i obezwładniająca cisza.
Kiedy samotność i ciemność stały się nie do wytrzymania, udałam się do sypialni, otworzyłam okno na oścież, rzuciłam na łóżko i zrobiłam dokładnie to samo, co przez ostatnie cztery lata pod czerwonym baldachimem, gdy miotały mną emocje i refleksje-położyłam się na wznak z rękoma pod głową, wlepiając wzrok w zrujnowany sufit. W jednym z rogów zachowało się zdobienie.
Co będzie z Zakonem? Zadeklarowałam, że do niego należę. Ale jak mam udać się na jakiekolwiek spotkanie, jeżeli tam jest też Black? Oczywiście, z czasem stanie się to możliwe, ale oni już teraz mnie potrzebują. Czy członek Zakonu Feniksa i śmierciożerca w jednym domu sprostają murowi, być może zbyt wysokiemu, by go przeskoczyć? To samo było z Rabastanem i rozwaliło poniekąd nasz związek.
Jakiś głosik w mojej głowie zaczął żałować, że uciekłam. Iż tak łatwo się poddałam, wykluczając z walki z Voldemortem, którą przecież chciałam prowadzić. Czy przypadkiem nie zdradziłam Zakonu Feniksa? Nie, teraz najważniejsze będzie, by Severus nie dowiedział się o Zakonie i nie sprzedał tej wiadomości swojemu panu. A co będzie, jeśli Voldemort dowie się o Zakonie i każe Sevowi zaciągnąć mnie do siebie? Co zrobi mój przyjaciel?
Wyobraziłam sobie Severusa, mówiącego któregoś dnia: “Przykro mi, Meggie. Czarny Pan kazał mi ciebie zabić, a to mój obowiązek. AVADA KEDAVRA!”
Żołądek ścisnął mi się boleśnie i odgoniłam tą myśl od siebie. Wpatrywałam się w oświetlony słabym światłem świec, zacieniony sufit. Po chwili zamknęłam oczy, wsłuchując się w grę świerszczy w chaszczach przed domem.
Obudził mnie dziwny szelest i hałas. Raptownie podskoczyłam na łóżku, chwytając natychmiast różdżkę, leżącą przedtem na materacu obok mnie.
Na dworze była już noc, a powodem specyficznego szumu okazały się skrzydła sowy, która wpadła przez otwarte okno do sypialni i latała przy stropie. Odetchnęłam z ulgą, ale zaraz poczułam zaniepokojenie. Po co sowa tu przyleciała? Do kogo ma korespondencję?
Wyciągnęłam rękę, na której usiadła. Miała na nóżce fluorescencyjnie żółtą wstążkę, bardzo widoczną w słabym świetle świecy i mały liścik.
Zmarszczyłam brwi, widząc wstążkę, ale odwiązałam kawałek pergaminu. Okazało się, że był po obu stronach pusty.
Poczułam irracjonalne przerażenie. Pusty list wywołał u mnie jakieś fatalnie złowrogie myśli.
Na dole rozległ się trzask otwieranych drzwi.
-Severusie?- krzyknęłam i uchyliłam jeden z portali w pokoju, by usłyszeć odpowiedź, lecz odpowiedziała mi cisza. Przynajmniej chwilowa.
-Słyszeliście coś? Ja jestem pewien, że słyszałem. Na górze. Ona musi gdzieś tu być!
Zakręciło mi się w głowie i musiałam przytrzymać się futryny.
-Bądźmy cicho…- szepnął James- Ale ruina…
Rozległo się chrzęszczenie żwiru i piachu. Widocznie szli w kierunku schodów.
-Nox!- szepnęłam w gorączce, kierując różdżkę na kandelabry. Ogarnęła mnie absolutna ciemność i dławiące przerażenie. Słyszałam jedynie powolne kroki i moje dyszenie, a także łomotanie serca. Gdyby przyszedł tu Voldemort we własnej osobie, byłoby to mniej przerażające, niż spotkanie z Blackiem i, co gorsza, udanie się z nim przed ołtarz.
Rzuciłam się czym prędzej ku drugim drzwiom, zamykając je za sobą pieczołowicie. W tym pokoju panowała taka czerń, że nie widziałam własnych dłoni. Pobiegłam intuicyjnie do przodu pamiętając, gdzie są następne drzwi i wiedząc, że to bezcelowe, bo tylko oddalam się od wyjścia. Przewróciłam się po chwili o hałdę żwiru i ległam w oszołomieniu, bez żadnej orientacji, w którą stronę muszę się teraz udać. Lepka ciemność napierała na mnie, dusząc i wywołując tak skrajne emocje przerażenia, jakich chyba jeszcze nigdy nie doświadczyłam, włączając w to grecką wyspę, wampiry, wilkołaki i wszystko, co straszliwego w życiu już przeżyłam.
Z trudem pozbierałam się z ziemi i utrzymałam równowagę, czując się tak osamotniona i bezbronna, jakby po następnym kroku miało zawalić się wszystko poza tą niewielką przestrzenią, na której stałam.
Bardziej martwiło mnie co innego. Jeżeli Severus zaraz wróci i natknie się na Huncwotów? Nie mogę się teleportować bez Severusa! Oczywiście, Voldemort zażyczył sobie akurat dzisiaj, by go wezwać, złośliwy drań.
-Lumos.- zaryzykowałam. Drzwi okazały się być po lewo. Dopadłam do nich i zamknęłam za sobą, dysząc ciężko. Ale najgorsze było, że nie słyszałam kroków Jamesa i reszty.
-Colloportus.- szepnęłam za siebie w stronę zamka i ruszyłam żwawo dalej, by uciec jak najszybciej.
Pokonałam parę pomieszczeń bez drzwi, rozwalonych schodków i innych, nieciekawych miejsc, czując ulgę, że znam ten dom tak dobrze i że jest tak zawiły.
Zatrzymałam się w domniemanym niegdysiejszym salonie, którego na środku przedzielała szeroka, kwadratowa kolumna z kominkiem, wbudowanym w nią. Ciarki mnie przeszły, bowiem usłyszałam kroki, a w czarnej dziurze, jaką obecnie było drugie wejście do salonu zrobiło się jakby jaśniej…
-Nox.- szepnęłam znów, tym razem do różdżki i na ślepo ruszyłam w kierunku grubej kolumny, by do niej przylgnąć, bluźniąc na siebie w duszy, że zwlekałam ze zrobieniem tak od razu. I teraz traf w idealnej ciemności na kolumnę…
Do pomieszczenia wlało się słabe światło różdżki. Właściciel rozglądał się po salonie.
-Severus!- szepnęłam, nie kryjąc ulgi- To ty! Tutaj, szybko! Co za ulga…
Sev podbiegł do mnie na palcach i skupiliśmy się razem przy kolumnie.
-Meg, co się dzieje? Przed domem leżą obce miotły i motor…
-Oni tu są.- szepnęłam najciszej, jak się da- Przybyli po mnie. Uciekłam z sypialni.
Severus miał przerażoną minę.
-Jakim cudem cię tu znaleźli?!
-Ja… nie wiem. Zielonego pojęcia nie mam. Ale musimy wyjść przed dom i…
-Cicho! Za kolumnę! Ktoś nadchodzi!- syknął nagle, przyglądając się wejściu, którym przyszłam do salonu. Schowaliśmy się za kolumnę, płasko przylgnąwszy do niej, a Severus zgasił różdżkę. Zapanowała napięta cisza.
W salonie rozległo się powolne chrzęszczenie gresu i tynku, odpadłego z sufitu, a na ścianach, w kierunku których ja i Severus nie śmieliśmy odwracać głów, zatańczyły złowrogie cienie. Po tamtej stronie również panowało milczenie, skradali się niczym kot, chcący pochwycić pisklęta…
Okazało się, że grupa postanowiła obejść kolumnę z prawej, bliżej Severusa, ponieważ tam światło zyskało większe nasycenie i wciąż rosło.
Severus trącił mnie w prawy bok.
-Okrąż.- szepnął bezszelestnie z paniką.
Wolno, idealnie cicho i spokojnie poczęłam iść w lewo, wstrzymując oddech. Severus poruszał się obok, napierając na mój prawy bok i ponaglając do ruchu.
CHRUP! Nadepnął na odłamek tynku hałaśliwie, gdy mijał kąt kwadratowej kolumny. Szybko ustawił się obok mnie, przylgnąwszy do nowego miejsca i zaciskając oczy.
Kroki ustały momentalnie.
-Słyszeliście?!- zawołał Peter w ciszy.
-Bardzo wyraźnie.- rzekł czujnie Remus.
-Peter, idź sprawdzić, co to!- warknął Black.
-Dlaczego ja? Tam może być coś groźnego.
-Ja tu jestem najgroźniejszy, więc szoruj w te pędy!
-No już dobrze, nie gniewaj się…
Severus wytrzeszczył oczy, słysząc zbliżającego się Glizdogona. To koniec, pomyślałam. Miałam wrażenie, że serce zupełnie mi stanęło w piersi.
W tym samym momencie, w którym twarz Petera wyjrzała zza prawego boku Severusa, by otworzyć usta w niemym zdziwieniu, Sev błyskawicznie machnął różdżką.
-AAAA!!!- wrzasnął Pet, bowiem Severus użył słynnego Zaklęcia Swobodnego Zwisu. Peter dyndał w powietrzu, prując się niemiłosiernie. Severus wykorzystał oszołomienie pozostałych i cisnął zaklęciem w ścianę, niedaleko Huncwotów. Kawały betonu, kamienia i tynku rozprysły się na chłopaków malowniczo.
-CHODU!- wyrzucił z siebie Severus i popędziliśmy najszybciej, jak się dało w stronę, z której przyszłam.
-TAM SĄ! DRĘTWOTA!- ryknął Black.
Jego zaklęcie o cal minęło moje ramię. Ostatkami sił dopadliśmy do wejścia, zrobiliśmy gwałtowny skręt w lewo i znikliśmy z pola rażenia Huncwotów, pędząc korytarzami.
-ZA NIMI!!!
Tupot wielu nóg przynaglił nas do pędu. Ja i Severus lecieliśmy ramię w ramię najszybciej, jak się dało, słysząc pogoń dosłownie za węgłem.
-Co robisz?!- zawyłam w biegu, widząc, że macha różdżką w powietrzu.
-Nie rozpraszaj mnie!- ryknął Sev- Zdejmuję ochronę, byśmy mogli się teleportować!!!
Wpadł z impetem na drzwi sypialni, rozwalając je doszczętnie.
-REDUCTIO!- zawył w stronę drugich. Rozprysły się malowniczo na miliony drzazg, byśmy mogli wypaść na klatkę schodową na dół. Prawie przefrunęliśmy nad stopniami.
-PETRIFICUS TOTALUS!!!
Zaklęcie Petera ugodziło Severusa w sam środek pleców. Zawył, stracił równowagę i stoczył się na sam dół.
-SEV!- pisnęłam, przeskakując ostatnie stopnie.
-NIC MI NIE JEST! PĘDŹ!- wstał i razem podjęliśmy dziką, desperacką ucieczkę.
-GLIZDOGON, NIEUKU!- rozległ się za nami grzmot Blacka.
-GELAPLACTO!!!- krzyknęłam przez ramię.
Słysząc po ryku i wrzasku, Huncwoci z kretesem wywalili się o moją śliską maź, którą posłałam na podłogę i fragment schodów.
-Dobrze!- ucieszył się zadyszanym głosem Sev i zatrzymał się.
-Co robisz?!- przeraziłam się, dysząc ciężko.
-Możemy się teleportować teraz, kiedy oni się zbierają z ziemi! Zdjąłem ochronę! Złap mnie za rękę! SZYBKO!
Bo oto Black prawie wstał, cały uwalany w mazi. Posłał nam nienawistne spojrzenie i uniósł różdżkę jakby w zwolnionym tempie.
-DRĘTWOTA!- ryknął.
W tym momencie wszystko znikło.
***
-Mam pomysł.
Uniosłam się z wolna z taniego łóżka. Czułam, że wszystko mnie boli. Przetarłam oczy.
-Wybacz. Nie wiedziałem, że się zdrzemnęłaś.- Severus popatrzył na mnie z troską- Ale chodziłem po hotelowym korytarzu i zastanawiałem się nad tym, jak możesz trwale od nich uciec. I już wiem. Mam plan.
Usiadłam na łóżku, ze zmęczenia widząc podwójnie.
-Jestem wyczerpana, Sev. Nie mogę spać, bo czuję się goniona. Ktoś, kto ucieka, nie może się zdrzemnąć, bo staje w miejscu!- jęknęłam, czując łzy.
-Dlatego położymy temu kres. Razem.- czarne oczy zabłysły.
Severus stanął przy drugim jednoosobowym łóżku hotelu, przed który nas teleportował.
-Czemu mnie znaleźli?- ukryłam twarz w dłoniach.
-Nad tym też rozmyślałem.- stwierdził- I mam rozwiązanie. Przywiązali sowie kolorową, rzucającą się w oczy wstążkę, żeby ją widzieć. Z pustym listem, by sowa miała co dostarczyć. Rzekli jej, kogo ma szukać, a sami za nią polecieli. To jak pies gończy. Sprytnie.
-To teraz znów tak zrobią. I tak bez końca będę uciekać…
-Nie, jeżeli mnie wysłuchasz…
Severus rozwalił się niedbale na fotelu przy małym, okrągłym stoliku.
-Kiedy nie możesz wyjść za mąż?- zapytał nagle.
-A co to za pytanie?- zmarszczyłam brwi- Kiedy jestem nieletnia…
-No, i co dalej?
-Bo ja wiem…
-Słyszałaś o poligamii, nie? Możesz mieć dwóch mężów?
-No nie…- powiedziałam wolno.
-To proste. Wyjdź za mąż. Black cię wtedy nie dorwie. Nie będzie miał prawa.
Roześmiałam się w głos.
-A to dobre, Sev. Nawet w takich warunkach masz niezachwiane poczucie humoru. Ciekawe, jak znajdę kogokolwiek, zwiewając już przed jednym delikwentem… Może jeszcze w trzy godziny? Bo potem mnie znowu dorwą i trzeba będzie się ulotnić.
Severus uniósł z wolna krzaczaste brwi.
-Mogłabyś wyjść za mnie.- rzekł cicho.
Podziałało rozbudzająco niczym oberwanie w czerep młotem. Pneumatycznym.
-Słucham?- oblizałam wargi ze zdenerwowaniem.
-Mówię poważnie. Uciekniesz od Blacka w ten sposób.
-Ależ Severusie!- zdumiałam się- Ty kochasz nieodwołalnie Lily!
-A Lily kocha mnie?!- warknął- Nie! W ten sposób tylko ci mogę pomóc. Trudno, poświęcę się. Zresztą, co to za poświęcenie, ożenienie się z najlepszą przyjaciółką… Naprawdę, mnie się nic nie stanie. Chyba ty też nie jesteś niezwykle temu przeciwna…
Oblał się delikatnym rumieńcem i wlepił speszony wzrok w dłonie.
Zaniemówiłam. Takiego obrotu spraw się nie spodziewałam.
-Tylko czy będziesz w stanie żyć z faktem, że kocham Lily?- zaniepokoił się.
Zadał bardzo trudne pytanie.
-Chyba nie mam wyboru.- szepnęłam.
-No, w tej sytuacji raczej nie. Zresztą, ciebie też przecież kocham, Meg. Zapomniałaś?- wąskie wargi wykrzywił uśmiech.
-Dobra, mogę za ciebie wyjść. Ale na pewno? Chcesz mieć we mnie żonę ze wszystkimi… konsekwencjami i przywilejami takiego stanu?- zagadnęłam nieśmiało.
-Oczywiście.- odparł szeptem Sev- Udamy się jutro na Pokątną.
-Pokątną?- jęknęłam- Głowę do paszczy lwa…
-Nie bój się! Poszukamy odpowiedniego urzędu i zawrzemy małżeństwo raz-dwa! I wcale nie będziesz Mary Ann Black, tylko Mary Ann Snape…
Zaśmiałam się z ulgą, jakby z serca zdjęli mi głaz.
-Dobra, idź spać. Ja popilnuję.- rzekł cicho Sev i wyszedł, ściskając różdżkę.
Położyłam się na łóżku, twarzą do ściany, czując jakiś smutek. Nie tak wyobrażałam sobie mój związek z Severusem. W cieniu Lily, z przymusu… Czułam się źle.
Na drugi dzień pogoda wcale nie była lepsza. Po niebie toczyły się białe chmury.
Ja i Severus grzecznie podziękowaliśmy za pokój i teleportowaliśmy się sprzed hotelu prosto pod Dziurawy Kocioł. Barman Tom, jak zwykle, powitał nas bardzo ciepło, ale nie zatrzymywaliśmy się na coś do picia, bo spieszyło nam się pod ceglaną ścianę, za którą być może czekało moje wybawienie i swoista klęska.
-Teraz tak.- syknął Severus, gdy zmierzaliśmy brukowaną ulicą- Wyciągniemy prędko pieniądze z Gringotta i poszukamy tego budynku. Ktoś w środku powinien zajmować się przyjmowaniem zamówień.
Jak powiedział, tak uczyniliśmy. Każda chwila w Gringotcie napinała moje nerwy. Bałam się, że w ostatnim momencie Black złapie mnie gdzieś dzięki swej sowie myśliwskiej.
Żwawym krokiem przemierzaliśmy Pokątną piętnaście minut potem.
-Tu jest Malkin, quiddich, apteka… Gdzie to może być?- mruczał Severus.
-Jest!- ucieszyłam się, dostrzegając szyld w prostopadłej, wyludnionej uliczce- Urząd Organizowania Uroczystości i Stanu Cywilnego.
-Tylko mi nie mów, że…
Severus złapał z wściekłością za złotą, wymyślną klamkę.
-Zamknięte!- warknął- Otwarte jedynie we wtorki, piątki i niedziele, a dziś jest czwartek!
-To co teraz?- jęknęłam- Tak mi zależało na tym ślubie dzisiaj!
-Czy ja dobrze słyszę? Ktoś tu potrzebuje, bym mu udzielił ślubu?
Obróciliśmy się wolno.
Ku nam śpieszył niski, śmieszny człowieczek w znoszonych, brudnych szatach, zacierając ręce. Uśmiechnął się do mnie jowialnie.
-Dziś jest zamknięte, prawda?- zmrużył oczy Severus.
-Tak. Ach, ze względu na dzisiejsze czasy, pewnie Urząd wkrótce zbankrutuje…- pokiwał głową człowiek- Takie czasy, proszę ja kogo. Nie opłaca się planować ślubu z dużym wyprzedzeniem. Nie wiadomo, kto jutro zniknie, prawda?
Zarechotał, zacierając ręce. Wymieniliśmy z Sevem spojrzenia.
-Ale szybkie śluby w ostatniej chwili stały się bardzo modne. Co dzień mam klientów! To jak? Zawieramy związek małżeński?
-Porozmawiajmy o cenie. Ile pan chce?- spytał Severus.
-Powiedzmy… Trzydzieści pięć galeonów.
-Trzydzieści pięć?!- powtórzyłam z niedowierzaniem.
-To normalka.- mruknął półgębkiem Sev- W urzędach biorą dwa razy tyle.
-Otóż to, panie, otóż to!- pokiwał człowieczek.
-Umowa stoi.- zadecydował Sev i wyciągnął galeony. Mężczyzna łapczywie schwycił pieniądze i wcisnął je do kieszeni.
-Doskonale. Więc… Gdzie idziemy ze ślubem? Jakiś lokal? Restauracja.
-Tu.- rzuciliśmy desperacko jednocześnie.
-Perfekcyjnie. Zaczynam.- odchrząknął i wyciągnął różdżkę- Eee, jak macie na imię?
-Mary Ann i Severus.- rzuciłam ze zdenerwowaniem.
-Ślicznie!- uśmiechnął się oleiście- Zebraliśmy się tu, by połączyć tą dwójkę ludzi świętym związkiem małżeńskim. Severusie, czy bierzesz Mary Ann za żonę i będziesz się nią opiekował do śmierci?
-Tak.- odparł ze stoickim zdecydowaniem Sev.
-Mary Ann, czy bierzesz Severusa za męża i będziesz dbała o niego aż do śmierci?
-Tak.- rzekłam trzęsącym się głosem.
-Ogłaszam was zatem mężem i żoną. Niech połączy was na wieki wieków miłość. Pan młody może pocałować pannę młodą!
Coś drgnęło we mnie z przerażeniem. No tak, pocałunek…
Severus zaczerwienił się, zbliżył twarz do mojej i pocałował w usta delikatnie, trzymając za obie dłonie. Bardzo różniło się to od pocałunku z Blackiem.
-No, a teraz formalności. Podpiszcie się tu, a ja zaniosę jutro to do Urzędu, kiedy będzie otwarty. I formalnie jesteście już małżeństwem. Jakie macie nazwisko?
-Snape.- odparł Severus, walcząc z rumieńcem po cmoknięciu.
Mężczyzna wyciągnął zza pazuchy formularz i samopiszące pióro.
-Mary Ann i Severus Snape’owie.- podyktował- Proszę tu podpisać.
Pod aktem zawarcia związku małżeńskiego postawiliśmy swoje podpisy (ja już jako pani Snape), a mężczyzna schował z powrotem kartkę i uśmiechnął się z zachwytem.
-Polecam się na przyszłość! No, to teraz idźcie zrobić to, co do małżeństwa należy…
Severus ponownie okrył się rumieńcem, jeszcze silniejszym, niż ten zwalczony przed chwilą.
-… a ja poszukam następnych klientów.
I oddalił się.
-To było… szybkie.- wykrztusiłam z siebie- I mało romantyczne, ale trudno. Grunt, że już nie muszę uciekać!
-To co teraz robimy?- zapytał po chwili Sev, otrząsając się z letargu.
-To, co do małżeństwa należy.- zaszydziłam- Nie, no żartuję.
-A co z hmm… obrączkami?- rzucił niedbale.
-Mniejsza o obrączki. Znajdźmy nowy dach nad głową.
-Znowu jakiś hotel? Czy nie moglibyśmy wrócić do mnie?
-A jak tam nas znajdą?
-Przecież już im nie uciekasz…
-Racja. Ale nie chciałabym wpaść na rozjuszonego Blacka, wierz mi.
-Oczywiście.- Severus pokiwał głową z powagą- A teraz już wiedzą, że ci pomagałem.
-Możemy… O, możemy zatrzymać się u mojej babci!- ucieszyłam się- O ile jeszcze żyje.
-To nas wyda!- skrzywił się.
-To ta mugolska. I wierz mi, gdybym przez przypadek nie wpadła na Remusa, wcale byś mnie nie znał, bo wybierałam się do niej po utracie dachu nad głową…
-Czyli możemy spodziewać się ciepłego przyjęcia?- uniósł brew.
-Jak najbardziej!- uśmiechnęłam się- Chodź, mój mężu.
Parsknęłam na widok jego miny i wyciągnęłam dłoń, by ją złapał. Po chwili teleportowałam się pod domek babci modląc się, żeby żyła.
-Żyj babciu, żyj…- jęknęłam, gdy rozejrzeliśmy się po wiejskim, niewielkim domku z drewna w środku lasu. Zawsze przypominał mi domki z bajek.
-Jeżeli nawet żyje to i tak zaraz kopnie w kalendarz, jak cię zobaczy.- mruknął Sev.
-Severusie!
Idealnie kwadratowy domek otoczony był płotkiem i wyglądał bardzo schludnie, jak zawsze. Na samym środku ściany tkwiły czarne, drewniane drzwi, od których biegła prosta, żwirowana ścieżynka pod samą furtkę. Po obu stronach dróżki rosły kolorowe kwiaty, a drzwi były pomiędzy dwoma oknami z zasłonami w kratkę.
-Symetria najczystszej postaci.- zadrwił Sev.
Złapaliśmy się za ręce i ostrożnie podeszliśmy pod furtkę. Z komina, usytuowanego na środku dachu wznosił się pod niebo dym.
-Czyli ktoś tu jednak mieszka.
-Sądząc po tym, co właśnie zauważyłeś, to babcia.- mruknęłam- To pedantka, jakich mało.
Przeszliśmy przez idealny ogródek by stanąć pod drzwiami. Zadzwoniłam subtelnym dzwonkiem a w domku rozległ się równie subtelny okrzyk.
-Kogo znowu niosą? Nie, nie życzę sobie promocji odkurzaczy!- zaskrzeczała niska starowinka w kwiecistej spódnicy i schludnym koku, gdy wyszła na próg.
-To ja, babciu. Mary Ann.- uśmiechnęłam się do niej z nadzieją, że mnie pamięta.
-Mary Ann?- zastygła w bezruchu. Po chwili jej oczy zaszły łzami- Moja kochana, jedyna wnusia? Najukochańsza? O mój Boże…
Chwyciła się za serce.
-Tylko spokojnie, babciu.- złapałam ją, zaniepokojona.
-Przecież ty nie żyjesz, albo to po mnie aniołowie przyszli…
Severus nie powstrzymał parsknięcia. Bardzo go rozbawiło porównanie go do anioła.
-Ocalałam i przyszłam cię odwiedzić.- pochyliłam się nisko nad starowinką i mocno przytuliłam, czując łzy szczęścia, że ją znowu spotkałam.
-Jak… Co…
-Zaraz ci wszystko wytłumaczę…
-A co to za wdały młodzieniec z tobą?- popatrzyła na Severusa ze zdziwieniem.
-To jest mój mąż, Severus.- odparłam, a Sev grzecznie się ukłonił.
-Mąż? Och, ależ ty jesteś taka młoda! Chodźcie do środka, to mi wszystko opowiecie, dzieci.
Obróciła się w miejscu i poczłapała z powrotem. Za sobą usłyszałam znajome syknięcie.
Odwróciłam się do Severusa, patrząc na niego ostrzegawczo.
-No co? Czarny Pan mnie wzywa.- mruknął, odejmując dłoń od ramienia.
-Chyba za wcześnie na małżeńską kłótnię.- burknęłam- Jak musisz…
-Pa, Meg. Opiekuj się babcią. Wkrótce wrócę.
Cmoknął mnie delikatnie w usta na pożegnanie i teleportował się z cichym pyknięciem.
Weszłam do kolorowego, wiejskiego domku babci, gdzie jedynie kurz był niemile widziany.
-Tu, wnusiu!- odparł na moje nieme pytanie pisk babci.
Krzątała się ona przy kuchennym stole z brzozy, nalewając do filiżanek herbaty z mlekiem.
Na środku postawiła kruche ciasteczka na skromnym talerzyku.
-Nie pierwszej świeżości, kochanie!- zawołała, widząc mój wzrok- Ale myślę, że nienajgorsze. No to mów, jak to się stało, że żyjesz?
-Uciekłam z domu przed pożarem…
-Zaraz!- przerwała mi babcia- A gdzie twój mąż?
-Musiał wracać do miasta na jakiś czas. Ważne sprawy.
-Hmm. Kiedy wróci? Wolałabym, żeby zjadł ciepły obiad.
-Nie przejmuj się Severusem. Poradzi sobie.
-To dobrze. Zaradny chłop, to podstawa, słoneczko!- zaskrzeczała- Kontynuuj. Marny ze mnie słuchacz, przepraszam. Przerwałam ci. To gdzie się podziewałaś?
Opowiedziałam babci od deski do deski całą historię ze znalezieniem domu i musiałam sporo potrenować mózg i refleks, by załatać na poczekaniu dziurę o nazwie Hogwart.
***
-To gdzie jest ten twój mąż, wnusiu?
Babuleńka poczłapała do mnie na werandę, przy której rósł pachnący bez. Popatrzyłam na nią uważnie i przestałam bujać się na fotelu na biegunach, by przyjąć filiżankę herbaty.
-Nie wiem, babciu.- wpatrzyłam się w ciemne, burzowe, popołudniowe niebo- Wróci.
-No dobrze, zostawiam cię samą z myślami. Idę pielić astry. Możesz zdjąć pranie?
-Jasne. Dziękuję za twoją opiekę.- uśmiechnęłam się z wdzięcznością.
-Nie ma za co, kochanie. Możecie zostać tu tak długo, dopóki nie znajdziecie domu.
Odeszła, zostawiając mnie znów z własnymi troskami. Westchnęłam ciężko.
Gdzie jest Severus? Czy coś mu się stało? W końcu zniknął przed dwoma dniami, może Voldemort dał mu jakąś misję… Oczami wyobraźni zobaczyłam watahę śmierciożerców naprzeciwko rzędowi członków Zakonu i bitwę, jaka się nawiązała. Widziałam Blacka, wrzeszczącego z nienawiścią do Severusa Zaklęcie Śmierci…
Dobrze mu tak. Całe życie dokuczał Severusowi, to teraz niech zbiera owoce porażki z jego ręki. Pewnie nigdy by nie przypuszczał, że jego dziewczyna zwieje ze Smarkerusem…
Zaczęłam nagle rozpamiętywać pocałunek z Blackiem. Wtedy, w tych dwóch, trzech minutach skłonna byłam zgodzić się na ślub z nim. Teraz wydało mi się to śmieszne, ale jakiś głosik mówił, że mam tendencję do przesady. Po prostu, to, czego najbardziej bałam się w ślubie z Blackiem nie były kłótnie, lecz zdrada. Chociaż coś subtelnie podpowiadało mi, że Peter miał rację co do uczuć Blacka, nie potrafiłam w pełni w to uwierzyć po incydencie w gabinecie Redhill. Może gdyby tego nie było…
Wstałam, by wyjść do ogrodu i zebrać pranie ze starych sznurów. W milczeniu mocowałam się z olbrzymimi prześcieradłami, gwałtownie rzucającymi się na burzowym wietrze. Po chwili przystanęłam, zajęta własnymi myślami i szepnęłam do siebie ze zdziwieniem:
-A jednak wyszłam za śmierciożercę, Rabastanie Lestrange. Ciekawe, czy o tym wiesz.
Na drewnianej werandzie rozległy się szybkie kroki. Inne, niż zgarbionej babci…
-Meg!
Severus podbiegł do mnie i przytulił mocno. Kiedy już skończyliśmy, odchyliłam nieco głowę, by przyjrzeć się jego zmęczonej twarzy i chwyciłam go za ramiona.
-Dlaczego masz na brwi rozcięcie?- zapytałam z troską.
-Black.- wyjaśnił krótko- Mieliśmy małą potyczkę z jakąś grupą czarodziejów. Wygląda na to, że stworzyli przeciwko Czarnemu Panu jakąś partyzantkę. Wiedziałaś?
-Serio?- udałam bardzo zaskoczoną- Równowaga musi być. To… co robiliście?
-Nie mogę ci powiedzieć, niestety. Choć bardzo bym chciał. Długo czekałaś, wiem. Przepraszam. Ale zaraz nadrobimy wszystko, jeżeli chcesz…
Mocniej objął mnie w pasie. Przełknęłam głośno ślinę, ale wyswobodziłam się z uścisku.
-Najpierw dokończę pranie!- uśmiechnęłam się.
Zmarszczone czoło Severusa wygładziło się, ale kiwnął z rozbawieniem.
Rozległ się krzyk sowy. Obróciliśmy się bezwiednie ku niskiej jabłonce, na której usiadł puszczyk z fluorescencyjną wstążeczką na nóżce.
Zanim zorientowałam się, co to oznacza, stało się wiele rzeczy naraz. Ciszę lasu przerwał ryk motoru i świst powietrza. Potem inkantacja Zaklęcia Rozbrajającego i czerwone światło. Zaraz potem Severus uderzył w ścianę domku, osuwając się po niej bez świadomości.
-Severus!- krzyknęłam, ale obróciłam się w drugą stronę.
Niedaleko płotu stał Remus, James i Peter, wszyscy wpatrując się we mnie czujnie. Miotły i motor leżały obok, porzucone w biegu. Przede mną zaledwie kilkadziesiąt cali przystanął Black, celując we mnie różdżką. Zamarłam, bowiem miał taką minę, że po raz pierwszy w życiu tak bardzo się go przeraziłam.
Nie wiem ,kiedy następna. Mam ciężki tydzień przed sobą, a następny też nie będzie lekki. Ale postaram się na za tydzień.
#2 66. Dodała Mary Ann Lupin Sobota, 06 Listopada, 2010, 02:31
Znowu muszę rozbić na dwie części, bo za długie... Na dole zatem jest pierwsza, pod tą notką. A, na wasze pamiętniki (mam dług u Remuska, wiem wiem) wejdę za dnia jakoś i wszystko przeczytam ^^. Komentarze, proszę, pod tą częścią zostawiać. I za tydzień nowe, mam nadzieję...
-Szszsz… Szszczszekaj… Szszczczekaj…
-To mam czekać czy szczekać?
-A wszszystko mi jedno! Czemu ty jesteś taki trzeźwy, a ja nie, kotuś?
Syriusz zaśmiał się w głos, rzucił do siebie „No, co to ma być?! Co za lipa!”, chwycił za trzecią butlę, otworzył ją pociągnął z gwinta solidnie, wypijając za pierwszym razem trzy czwarte zawartości. Remus tym czasem rzucił się do otwartej toalety, by zwrócić zawartość żołądka. James zarechotał.
-Poszekaj, Remus. Bez pośpiechu.- uniósł palec ku sufitowi- Grunt, to trafić w otwór…
Z łazienki dobiegły nas odgłosy wymiotowania.
Rogaś wstał, zakołysał się potężnie i uśmiechnął błogo, gdy odzyskał równowagę.
-Syriusz, wody!- wyszeleścił- Odtańczmy taniec przywołujący deszcz!
Black wstał, zachybotał się i ryknął niekontrolowanym śmiechem. Potem potoczył się ku kumplowi i wzięli się pod ramiona.
-Dobra, tańczymy! Zaczyna prawa, Rogaszsz… Iii, podskok! Z hik!… wziękiem…
Podskoczyli razem, jeśli można to tak nazwać. To znaczy, James spóźnił się o całe pięć sekund.
-Jak tańszysz? No jak tańszysz, kurza twarz?!- zawołał z niedowierzaniem Syriusz i wskazał na swoją nogę- TO jest prawa!
-Skoszyłem prawom przecież!- zirytował się James.
-To jest prawa!- klepnął się w odnóże.
-Co ty pitulisz? To jest twoja lewa!
-Prawa!
-Lewa! Lepiej od ciebie wiem! Byś se wreszcie je nazwał i podpisał…
Syriusz popatrzył na niego bardzo już zamulonym spojrzeniem.
-Zawszsze mi się wydawało, że to jest prawa…- wybełkotał, masując się czule po udzie.
-To źle ci się wydawało. Jakby to była prawa, to byś miał dwie takie same stopy z kciukami po tej samej stronie, co nie? A tak to ci się stykajom i jest gites majonez…
-Majezon…- wykrztusił Remus z łazienki zbolałym tonem.
Syriuszowi potrzeba było piętnastu sekund zaawansowanej pracy mózgu za zmarszczonym czołem. Po upływie czasu wzruszył ramionami i rzucił:
-Tak, czy srak, tańszymy.
Zaczęli jeszcze raz podskakiwać (tym razem James podskakiwał lewą…), w ich mniemaniu równo. Tak naprawdę każdy podrygiwał, gdy drugi przestawał. Śpiewali: Ja bardzo bym pragnął,
Byś narobiła pączuszków.
Bym dłoni Twych dotknął
I okrąglutkich…
Nie słyszałam, co było dalej, bo Remus akurat wytoczył się hałaśliwie z łazienki i osunął na środek, ocierając wymiociny z ust.
Syriusz stanął nagle i ruszył bardzo skupiony przed siebie idąc, jak mu się zdawało, prosto.
-Co si sie stało, Łapo?- wymiędlił ledwo James.
-Idę. Nie rozpraszaj mnie. Muszę iść na nogach, prawda?- odparł niewyraźnie z lekkim podenerwowaniem Black, po czym dotarł po trudach do szafki nocnej Remusa. Stały tam zeschłe już kwiatki w wazonie, jako że Remus lubił trzymać przy łóżku kwiatki. Syriusz wykonał ruch, jakby zamierzeniem jego było właśnie je wziąć, ale zamiast tego pomłócił nieco powietrze, po czym nieco zirytowanym ruchem chwycił przez przypadek stojące obok w kubeczku pióro. Po całym tym przedstawieniu ruszył ku mnie i padł na kolana, nieprzytomnie jeżdżąc wzrokiem w cały świat.
-Maryann, zostań mojom źoneczką, nie?- czknął, próbując skupić wzrok na mnie, po czym wyciągnął pióro- Masz kwiatki, hik!… No bo jakbyś zy mnie wiszła hik!… to by kurde fajnie było, eee? Masz tu kwiatki! Nie chcesz? Nie?
Spróbowałam coś powiedzieć, ale nie wydobyłam z siebie głosu.
-Za sz… za szsz…- wymamrotał Remus nagle ze środka pokoju, podnosząc czarkę, po czym przybrał bardzo skupiony wyraz twarzy. W zasadzie nie przypominam sobie, by kiedykolwiek był bardziej skupiony- Szszsz… Za szszlag najjaśnijszy…
-Dlaszego?- zapytał siedzący obok niego James ze zdziwieniem.
-Żeby Voldymorta tam… Trafił, no…
-A ja piję za moje tłuś-ściutkie bobaski, hik!…- wyrzęził Syriusz, uniósł całą butlę, dopił do końca i zwalił się głową z kretesem na mój podołek.
***
Świst pary, gwizdek i odgłos tłoków.
Bagaż bezpiecznie spoczywał w jednym z przedziałów, pod nim, na siedzeniu stał kosz z chrapiącym, czteroletnim kociskiem, Julianem.
Poczułam, że usta rozciągają mi się w specyficznym, wieloznacznym uśmiechu, gdy z pochyloną głową patrzyłam na czerwone wstążki, obszywające krawędzie rozłożystych rękawów szaty na nadgarstkach. Gdy tak patrzyłam na nie, bawiąc się bezwiednie rękoma i stojąc na peronie, przodem do otwartych drzwi do wnętrza pociągu Hogwart-Londyn, pomyślałam, że jestem dumna ze wszystkiego, co mnie tu spotkało i godnie pożegnałam to miejsce.
Oderwałam wzrok od nadgarstków, wyprostowałam szyję i obróciłam ją w prawo, gdzie, na tle szarych, bezbarwnych chmur majaczył Hogwart, mój prawdziwy dom. Westchnęłam.
-Proszę wsiadać!- rozległo się. Rzuciłam ostatnie spojrzenie na zamek i weszłam po schodkach do pociągu, po czym pobiegłam ku przedziałowi, który zajmowałyśmy z Huncwotami. Zdarzyło się to po raz pierwszy w historii.
-Ja już tęsknie.- szepnął Rogacz, gdy rozchyliłam drzwi i zamknęłam je za sobą. W siedem osób panował straszny bałagan i ścisk, a i tak Jimowi udało się położyć na wznak z głową na kolanach jego dziewczyny i z kolanami na głowie Glizdka- Hogwart jest wspaniały. Kiedyś będę opowiadał o nim moim dzieciom, a jak one pójdą do szkoły to też mi opowiedzą wszystko!
-Taa…- mruknął Syriusz z głębokiego kąta, przywalony własnym kufrem i trzymający się za głowę- Opowiedz im o ostatnim dniu w szkole… Auu, cholera…
-Ja czuję wzbierającą depresję.- mruknął Remus w tym samym momencie, gdy pociąg ruszył. Podbiegłam do okna, opuściłam je w pełni i wyjrzałam, by ostatkami okazji zapamiętać w głowie widok zamku. Remus stanął obok.
-Auu, moja głowa… Jest piękny, prawda?- zagadnął szeptem, by inni nie słyszeli.
-O tak.- odparłam cicho.
-Chciałbym tu kiedyś umrzeć…
-I ja również, Remusie…
Objął mnie ramieniem, a ja tęsknie wyciągnęłam szyję, by widzieć oddalający się Hogwart. To nic nie dało i wkrótce zamek, skąpany we wspomnieniach, znikł za zakrętem na zawsze.
***
-A co to za rewolucja?- zapytałam Remusa.
Przed domem stały, poza nami, duże paczki. Wyglądały, jakby w środku były co najmniej młode słonie. W tym samym momencie drzwi rozwarły się na oścież i tata wypadł ze środka, lewitując różdżką jakiś pakunek wielkości stołu. Pot spływał mu po czole.
-Tato, co się dzieje?!- zapytaliśmy naraz.
-O, dzieciaki! Ups, przepraszam, młodzieży!
Opuścił niedbale przedmiot i wyściskał nas. Wyglądał na bardzo znerwicowanego.
-Jak wam minęła podróż?
-W towarzystwie kupy aurorów. Zostawili nas dopiero, gdy się teleoprtowaliśmy. Co to jest?- zapytał Remus, wskazując na jakiś przedmiot.
-To jest akurat ehmm… łóżko dziadunia, o ile się nie mylę…
-Że co? A co łóżko dziadunia robi przed domem?!- zdziwił się Remus.
Tata poczerwieniał z zakłopotania.
-Ciotunia nie da sobie wyperswadować, że posag Mary Ann jest ZNOŚNY. Dla niej musi być POKAŹNY. Zdecydowałem sprzedać meble z sypialń, których nie potrzebujemy i inne starocie, w końcu zajmujemy jedynie ćwiartkę domu, o ile nie mniej. Wystarczy nam kilka mebli.
-Sprzedać?!- jęknęłam- Ale one były takie ładne! Nie szkoda ci?
-Przynajmniej ciotunia jest zadowolona, chyba…
-O, NA MĄ ŚWIĘTĄ INHALACJĘ PŁUC!!! GDZIE TE SZTUĆCE?! JOHNNY, OBIBOKU!
Ryk dzikiego bawoła (w tym przypadku ciotki Mathildy…) rozległ się po całym Dworze Lupinów. Tata westchnął, kierując wzrok ku szaremu niebu.
Obrzuciłam tęsknym spojrzeniem piękne, starodawne meble, dziedziczone przez kilkanaście pokoleń. Krew mnie zalała, gdy pomyślałam, że jutro na tych łożach spać będą jacyś Malfoyowie…
-Może uda nam się jakoś wyrównać poziom z Blackami… A jak nie, to już nie wiem, co zbędnego możemy sprzedać…- westchnął ojciec.
-Ciotunię, może.- burknął Remus.
-Kto by ją chciał.- warknęłam ze złością- Za knuta nikt ci jej nie kupi.
-Mogłaby być użyteczna jako budzik, alarm na złodziei i utylizator jedzenia. Tylko ustawić w odpowiednim miejscu w kuchni!- parsknął Remus- I możemy jej ulubioną kanapę gratis dorzucić, przecież i tak wkrótce, sądząc po jej tuszy, nie będzie mogła się z niej dźwignąć…
W ponurych nastrojach wkroczyliśmy do hallu, taszcząc kufry i modląc się, żeby jeszcze mieć na czym spać. Czułam nieustanny ścisk w brzuchu.
Następnego dnia rozpętało się prawdziwe piekło. W ciotunię Mathildę wstąpiły takie siły, jakby zeżarła elektrownię z korzeniami. I najgorsze, że nie był to entuzjazm, lecz panika, wrzask o byle co, histeria, paroksyzm i wszystko naraz. Ciotka uparła się, bym wszędzie jej towarzyszyła. Jakby tego było mało, nasz dom nieustannie odwiedzali Blackowie, na szczęście, bez swojej starszej latorośli. Musieliśmy z nimi ustalać dziesięć tysięcy razy posag, adres domu, kolor kwiatków do zdobienia ścian i ilość widelców na jednego gościa weselnego, bo ciągle coś nie wychodziło z ich rachunków.
Przysłuchując się zaciekłej dyskusji, dochodzącej zza ściany w salonie, popatrzyłam na listę gości, leżącą na niewielkim, rozklekotanym stoliku, jedynym meblu, jaki pozostał w pokoju, niegdyś nazywanym szumnie gabinetem. Lista gości składała się w siedemdziesięciu procentach z nazwiska „Black”. Westchnęłam. Dość blado wypadło przy tym nazwisko „Lupin”. Przy każdym nazwisku ciotunia postawiła ptaszka, sygnalizując, że już dany członek społeczeństwa szlacheckiego został poinformowany o tym światowym wydarzeniu. Przy pierwszym nazwisku ciotunia nawet postawiła pięć ptaszków, za każdym razem skreślając poprzedniego. Widocznie dochodziła do wniosku, że narysowała je krzywo i nieporządnie. Prychnęłam. Takie zagrania mogą mieć tylko stare, zgorzkniałe, otyłe panny.
Popatrzyłam na małe okno, jedyne źródło światła w opustoszałym pokoju. Nie wiedziałam, co się działo w moim wnętrzu. Czułam wstręt do Blacka, ale jednocześnie było mi już wszystko jedno, co się stanie. Równie dobrze może być moim mężem, ani mnie to nie ziębi ani mnie to nie grzeje. Z drugiej jednak strony coś szarpało się w tych sidłach, jakaś tęsknota za wolną wolą. Nie potrafiłam ocenić, czy cokolwiek, poza obojętnością do Blacka odczuwam. Nie podobało mi się jednak szczerze to wszystko.
-MARY ANN!!! NATYCHMIAST DO MNIE!!!
Rzuciłam niedbale listę na etażerkę i weszłam do salonu.
Ciotunia siedziała na kanapie ze zgrabną filiżanką, tonącą w jej tłustych paluchach. W zasadzie jej pozycja nie zmieniała się znacząco przez całe życie, ilekroć ją widziałam. No, chyba że żarła, spała, żarła, żarła więcej, wrzeszczała, żarła jeszcze więcej, miotała się po domu w poszukiwaniu czegoś tam (bardzo istotnego, oczywiście), żarła znowu dla odmiany lub drzemała.
-Przysłali twoją suknię ślubną, gołąbeczko! Kazałam panom zanieść do twojego pokoju. Masz NATYCHMIAST się tam udać i ją przymierzyć. Nic na ostatnią chwilę! Zostały zaledwie trzy dni, a jeszcze musimy ustalić liczbę skrzatów domowych przy weselnym stole, przystawki i alkohol! Och, zapomniałabym o muzyce!
Uciekam przed listą spraw, które ciotka miała na swej skołatanej głowie i powlokłam się po schodach do pokoju.
Tata i Remus podziwiali suknię, zawieszoną na manekinie. Zgodnie z zasadami Ślubów, miała jasny, wrzosowy kolor i była naprawdę piękna.
-Welon został przysłany osobno i buty także. W tamtych pudełkach.- tata wskazał brodą na moje łóżko, na którym leżały dwa pudła. Przełknęłam ślinę, nie czując się specjalnie poekscytowania.
-O rany, Meggie!- ucieszył się Remus, gdy tata wyszedł- Jak cię pierwszy raz zobaczyłem, nigdy bym nie pomyślał, że za niecałe cztery lata wyjdziesz za mojego najlepszego kumpla!
-Ja też bym nie pomyślała.- burknęłam, opadając beznamiętnie na fotel.
Remus stał jeszcze chwilkę, przyglądając mi się uważnie.
-Rozchmurz się, Meg.- rzucił ciepło- To twoje święto. Wszyscy czekaliśmy niecierpliwie od sierpnia. Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że będziemy mieć w rodzinie Syriusza! Jestem taki podniecony, że nie mogę już się doczekać! Wiesz, że mnie zatrudnili w roli transportu obrączek pod wasze noski? Będę niósł taką aksamitną, śmiechową poduszeczkę…
Ułożył usta w ciup, wycelował nos w sufit i począł drobić subtelnie. Parsknęłam histerycznie, czując szczypanie oczu. Żeby nie zepsuć humoru Remusowi udałam, że wielce zainteresowały mnie koronkowe mankiety ładnej, białej, smukłej sukni, którą miałam na sobie. Niestety, za spódnicami i sukniami nie przepadałam, ale ciotunia Thilda uparła się, żebym nosiła w wieku osiemnastu lat poważne ubrania, godne przyszłej pani Black i wszystkie koszule w kratkę, za luźne t-shirty, bojówki, dżinsy i trampki wpakowała do mojego starego, szkolnego kufra.
Remus pobawił się jeszcze trochę w wielce go bawiącą rolę transportowca obrączek, po czym stwierdził, że idzie napisać list Peterowi. Kiedy tylko wyszedł, puściły mi nerwy. Uderzyłam w taki płacz, jaki nie występował u mnie dobry kawał czasu. Rzuciłam się na łóżko głową naprzód i tonęłam we łzach, czując beznadziejną niesprawiedliwość. Czemu akurat ja?!
Czułam się fatalnie. Wiedziałam, że znajduję się w sytuacji bez wyjścia. Nienawidziłam takich sytuacji, a szloch narastał. W samotności przebiłam barierę rozgoryczenia i rozpaczy, która nagromadziła się od dobrych parędziesięciu dni.
Godziny mijały mi w ten sposób. Na szczęście, nikt się mną nie zainteresował, bo, paradoksalnie, ważniejszy był mój ślub. W końcu zapadł zmrok, a ja przestałam płakać, bo nie miałam już czym. Poczęłam za to chodzić w kółko i na nowo, po raz milionowy przetrawiać całą tą tragedię. Mój wzrok padł na zielony baldachim. Westchnęłam. Przegrałam. Z rodziną, z Rabastanem Lestrange. Z Blackiem. Oto moja klęska.
Nie bez smutku i ścisku w żołądku zerknęłam na mały kalendarzyk na biurku. Jeszcze tak niewiele dni…
Sądząc po braku odgłosów z dołu, towarzystwo poszło spać po nużących, ciężkich przygotowaniach. Tylko ja zostałam, sam na sam ze złośliwym losem, licząc sekundy do ponownego upuszczenia pierwszej łzy goryczy i beznadziei.
Stuk!
Gwałtownie obróciłam wzrok w kierunku okna. Coś niewątpliwie w nie uderzyło. Wstałam z krzesła i wyjrzałam na zimną noc.
Pod oknem stał nie kto inny, jak Severus Snape we własnej osobie. Rosły osiemnastolatek trzymał różdżkę.
-Meggie?- zapytał szeptem, doskonale słyszalnym w ciszy nocy, mimo, iż siedziałam w swojej wieży, kilka pięter wyżej niż on stał.
-Sev? Skąd się tu wziąłeś?!- odszepnęłam.
-Jak… jak się czujesz?- zapytał z troską i zmartwieniem w głosie, jakby miał do czynienia ze śmiertelnie chorą osobą.
-Zgadnij.- mruknęłam ponuro. Jedna łza skapnęła na ziemię. Sądząc po ruchu Seva, zleciała prosto na jego twarz.
-Nie chcesz czegoś z tym zrobić?- spytał po chwili namysłu.
-Nic już nie zrobisz…- jęknęłam cicho- Jest za późno. Przygotowania, goście…
-Ale wciąż nie jesteś żoną Blacka!- obstawiał przy swoim- Możesz coś z tym zrobić, jakoś zaradzić. Ja przybyłem, by cię stąd zabrać. Jeżeli zgodzisz się być porwana, rzecz jasna.
-Ale…- obróciłam się i rozejrzałam dziko po pokoju. Goście, suknie, dom, meble, prezenty, zaproszenia, radość ojca…
-Meg?- usłyszałam z dołu.
A potem oczyma wyobraźni zobaczyłam siebie z Blackiem przed ołtarzem… Siebie, płaczącą gdzieś w kącie bogatego domostwa, bo Black znalazł inną… Minę ojca, gdy mu powiem, że wnuków mieć nie będzie…
-Idę. Czy mógłbyś…
-Jasne. Wingardium Leviosa.
Poczułam, że unoszę się i wylatuję z okna, jak we śnie. Nie czułam radości. Tylko napięcie cechowało teraz moją świadomość, zaciskając nerwowo najmniejszy mięsień. Chwilę potem opadłam obok Severusa. Rzucił okiem na moją bogatą, lśniącą suknię.
-Teraz dokonam teleportacji łącznej, żebyśmy mogli razem gdzieś wylądować.
Złapałam ramię przyjaciela, ostatni raz zerkając na dom…
66. Żegnaj na zawsze, Hogwarcie! Dodała Mary Ann Lupin Sobota, 06 Listopada, 2010, 02:29
-Dzień dobry, Prudencjo.
-Witam, Minerwo. Coś się stało?
-Czy możesz puścić Pottera na chwilkę? Muszę z nim poważnie porozmawiać na korytarzu.
James oderwał wielce skupioną uwagę od przymocowywania do rogu książki jakiejś niezidentyfikowanej, lekko rozlazłej materii o niezbyt zachęcającym kolorze i zbaraniał.
-To nie ja!- miauknął błagalnie po chwili, przecząco kręcąc głową.
Oczy McGonagall zwęziły się chłodno.
Popatrzyłam na obydwie nauczycielki, stojące niedaleko wysłużonej tablicy w naszej komnacie od obrony przed czarną magią. Po czole Redhill spływała strużka potu, bo czerwcowe temperatury, jak na złość, przekraczały przyjętą normę.
-Co masz na myśli, Potter?- zdziwiła się McGonagall.
James zamarł, a jego twarz mówiła „Oops!…”.
-Przyznaj się, zanim będzie za późno!- powiedziała surowo opiekunka Gryfonów, zachęcając go, by udał się z nią za drzwi klasy. Jej oczy nie tolerowały sprzeciwu.
James pokornie wstał i wyszedł. Słyszeliśmy, jak mówił tonem tłumaczącej się osoby:
-Zacznijmy od tego, że zgolony i pomalowany na fluorescencyjną żółć kot woźnego, włożony w nieświeżą skarpetkę w groszki naprawdę nie był moim pomysłem…
-No nie wiem… Chociaż, faktycznie, pachnie mi to bardziej Blackiem…
Drzwi zamknęły się, ale ostatnie słowa dotarły do tej części klasy, która słuchała. Syriusz zaśmiał się jak pies, obrócił i puścił mi zawadiacko oko tą gałką, której nie zdzieliłam trzy dni temu pięścią, ponieważ druga okraszona była krzykliwą, fioletową śliwą, którą mu nabiłam. Ściągnęłam z politowaniem usta i wbiłam zmieszany wzrok w pusty blat ławki, w której spędzałam ostatnie dni. Poczułam nieustępliwe gorąco za kołnierzykiem, plamy ciepła na twarzy i ścisk w splocie słonecznym. Żywo przed oczyma ukazał mi się jeden z końcowych dni maja, a konkretnie zachód…
Zaledwie cztery dni temu nigdy bym nie przypuszczała, że kiedykolwiek będę się całować z Syriuszem Blackiem. Dzień potem było już po fakcie.
Nieśmiało uniosłam głowę do góry. Syriusz wciąż był ku mnie obrócony i przyglądał się mojemu speszeniu z zaintrygowaniem błyszczącymi, stalowoszarymi oczyma. Natychmiast odwróciłam wzrok w bok, czując ścisk w gardle. Poczułam się bardzo głupio.
Kątem oka dostrzegłam, że siedzący ze mną Remus popatrzył na moją zarumienioną twarz ze zdziwieniem, po czym jego spojrzenie pobiegło w stronę Blacka, by po chwili znowu wrócić.
-Meggie, coś mi się wydaje, że macie jakiś sekret…- mruknął cicho, jakby się bał, że go usłyszą.
Było to poniekąd niemożliwe, bo w sali panował harmider nie z tej ziemi. W zasadzie po owutemach, pisanych w maju, czerwiec spędzaliśmy w salach, gdzie pilnowali nas nauczyciele, śpiąc, wrzeszcząc, grając w wisielca, wrzeszcząc, czasem przewracając stoły, wrzeszcząc, puszczając samoloty z notatek z piątej klasy… Czyli, ogólnie rzecz biorąc, nie robiliśmy nic, czemu towarzyszył niebotyczny tumult. Nieraz siódmoklasiści narzekali na ten stan rzeczy, utrzymując, że najlepiej by było jechać po owutemach prosto do domów, czy przynajmniej robić co się komu żywnie podoba, a nie siedzieć w ławkach na lekcjach, na których i tak nie przerabialiśmy materiału. Dumbledore jednak, chcąc jak najdłużej utrzymać nas w bezpiecznym miejscu stwierdził, że wrócimy z resztą uczniaków w połowie czerwca, to jest jedenastego, za dziesięć dni. Sama ta data przyprawiała mnie o ból brzucha (opuszczenie Hogwartu…). Do tego można by jeszcze dodać wydarzenia po opuszczeniu szkoły (ślub…). Zapowiadało się ponuro.
Puściłam mimo uszu delikatną uwagę Remusa o naszym sekrecie i spróbowałam przełknąć ślinę przez mocno zaciśnięte gardło.
Remus znów na mnie popatrzył.
-Co jest? Dlaczego Syriusz patrzy na ciebie tak wyczekująco?
-Może mu się nudzi i ćwiczy silną wolę…- burknęłam.
-Przecież jeszcze tydzień temu patrzyliście na siebie wilkiem!
Postukałam niecierpliwie knykciami w poszarzały blat ławki, po czym podniosłam głowę na Blacka. Wciąż trwał wykręcony w naszym kierunku, obserwując mnie zmatowiałym wzrokiem.
Ze złością stwierdziłam, że jest bardzo ładny.
-Czy wy, no wiesz… Coś było…
Remus speszył się, zarumienił lekko i popatrzył na swoje szczupłe, blade dłonie, wdzięcznie splecione na blacie biurka. Z ukrytym podziwem przeniosłam na niego wzrok. Bystry jest.
-Proszę bardzo, oto ci odpowiem.- stwierdziłam sucho- Byłam w sowiarni pod koniec maja, z trzy dni temu. Spotkałam Blacka w drodze powrotnej. Pokłóciliśmy się i tak jakoś wyszło, że nasza emocjonalna konwersacja zakończyła się całowaniem…
Remusowi upadło na ziemię pół zawartości blaszanego piórnika, który trzymał w rękach i schylił się, by zagarnąć rzeczy. Nie wiedziałam, czy wypadło mu to przez przypadek, czy miotnął nim zbyt gwałtownie ze zdenerwowania po usłyszeniu tej informacji. A może specjalnie tak zrobił, by ukryć zakłopotanie, które bogato wykwitło na jego bladej, lekko piegowatej twarzy.
-Coś się tak zawstydził?- zaszydziłam, gdy się wyprostował.
-Ja?!
-A kto, ja?
-I co było dalej?- zagadnął wilgotnym tonem, ignorując moją pytającą odpowiedź.
Zmarszczyłam z wolna brwi, usiłując dobrać odpowiednio słowa do wrażliwości mojego rozmówcy.
-Skończyliśmy i popatrzyliśmy na siebie specyficznym wzrokiem… A potem Syriusz mnie przytulił. Pozwalałam mu na to przez kilkanaście sekund, po czym wyśliznęłam się i zwiałam.
-Co?!- Remus wywalił oczy na wierzch- Jak to, tak po prostu zostawiłaś go w takim momencie na korytarzu?! Wtedy, kiedy najbardziej cię chciał i potrzebował twojej bliskości?!
-Nie bądź taki delikates.- ucięłam cierpko- Kto, jak kto, ale ty powinieneś wiedzieć, jak to jest, gdy się kogoś całuje. Nie myślisz racjonalnie, masz wrażenie, że coś cię odurzyło…
-Tak się składa, że nie wiem, jak to jest.- warknął- Ja i Joanne nigdy…
Urwał, spuszczając wzrok. Chcąc uniknąć przykrej sytuacji, dzielnie powróciłam na przerwaną ścieżkę naszej rozmowy.
-No więc, ekhym… Po prostu, zdałam sobie sprawę, że nie myślałam racjonalnie, dałam się otumanić, czy coś takiego… Opamiętałam się i ulotniłam czym prędzej, to tak trudno zrozumieć? Nie chcę dawać za wygraną. Black nie może przejąć nade mną kontroli!
-Mówisz, jak feministka. Przecież jesteś dla niego taka ważna, zapomniałaś?- westchnął Luniek.
-To ty zapomniałeś, o Redhill…
-Jakiej Redhill?!
-CIIIIIIIIIIIIISZAAAAAAAAAAA!!!
Klasa zamilkła momentalnie. Pani Redhill dyszała ciężko, stojąc przy tablicy.
-Już od jakiegoś czasu próbuję was przekrzyczeć, dając do zrozumienia, ŻE JUŻ PIĘĆ MINUT TEMU BYŁ DZWONEK, BARANY!
Absolwenci Hogwartu, mający za dziesięć dni opuścić na zawsze szkołę, wyszli na jeden z setki jej korytarzy, mrucząc coś pod nosem i narzekając na nudę, wrzask, gorąco i Voldemorta.
Wtem zza korytarza wypadł James, dysząc ciężko. Omiótł nieco nieprzytomnym spojrzeniem wychodzących, po czym kiwnął na mnie i Remusa, Lily oraz na Syriusza z Peterem.
-Co jest?- zapytała Lily, gdy wszyscy stłoczyli się przy Jamesie.
-Lily, miałyśmy iść na lunch!- zawołała przez jej ramię Alicja, która ni stąd ni zowąd pojawiła się obok Lilki. Peter zmierzył ją zdziwionym spojrzeniem, po czym rzekł:
-Ty nie miałaś podchodzić, Alicjo!
Zaległa cisza, wszyscy przenieśli na niego wzrok, po czym Black parsknął:
-Glizdogon, jak zwykle niezawodny dżentelmen…
-Wali prosto w twarz i się nie cyka!- wyszczerzył się James- Dobrze, trzymaj tak dalej, Pet. Może za dwa lata jeszcze będziesz żył… A, Alicjo, witaj w klubie, nie opuszczaj nas. Za mną!
Po czym ruszył swym roztańczonym krokiem tam, skąd przyszedł, a my pobiegliśmy za nim.
-Jim, możesz nam wyjaśnić, gdzie idziemy?- zapytałam, próbując nadążyć.
-Przed siebie.- brzmiała treściwa odpowiedź. Dałam za wygraną.
Przez jasne, gotyckie korytarze śmiesznie drobił James, zaraz potem kroczył Syriusz, jako jedyny prawie mu dotrzymujący kroku. Nieco za nim truchtały Lily i Alicja, ja i Remus trzymaliśmy się bardziej z tyłu, słuchając dyszenia zmęczonego Petera, który popylał za nami. Wymijaliśmy ruchome obiekty w postaci uczniów, kręcących się po korytarzach ze zblazowaniem.
Stanęliśmy przed celem naszej eskapady: chimerą.
-Gabinet Dumbledore’a?- zdziwił się Remus- A po co ci iść do dyrektora, Rogaś?
-Cóż, może osiągnął już taki poziom moralności, że z własnej nieprzymuszonej woli zgłasza się po szlaban.- uśmiechnął się Syriusz- Nie trzeba go taszczyć za ucho, jak ostatnio Filch mnie…
-Weź mi nie przypominaj…- zawołał Rogacz- Bananowy budyń!
Chimera odskoczyła natychmiast.
-Nigdy nie zapomnę, jak w pierwszej klasie McGonagall przeciągnęła mnie przez pół Hogwartu za gatki w bałwanki… Połowę mi ściągnęła… Ale najgorszy był odcinek po schodach. Chodźcie.
Całą siódemką wtłoczyliśmy się do otworu za chimerą, by po chwili stanąć pod dębowymi drzwiami. Rogacz uchylił je delikatnie i zaprosił dziewczyny gestem do środka.
Wewnątrz było więcej ludzi, niż tylko sam jeden dyrektor. Za biurkiem siedział Dumbledore, patrząc wyczekująco w naszą stronę. Niedaleko stała McGonagall, obok niej Hagrid, dalej auror patrolujący Hogwart, Alastor Moody, mrużąc czujnie czarne oczka. Miejsce naprzeciwko zajął jakiś młody rudzielec o przysadzistej budowie, obok Dumbledore’a po lewej przystanął nieznany mi staruszek. Miał identyczne oczy jak dyrektor, kobaltowo-niebieskie.
-Witajcie! Pan Potter obiecał, że przyprowadzi ludzi godnych zaufania i oto jesteście!- uśmiechnął się Dumbledore, po czym dodał ciszej- Nie zawiodłem się na nim.
-Mogę przekabacić i ściągnąć więcej!- wypiął dumnie pierś James.
-Nie, wystarczy!- parsknął Dumbledore- Co za dużo, to niezdrowo.
-I to oni będą w…- zaczął rudzielec z zaintrygowaniem.
-Cicho, Edgarze!- zagrzmiał Moody- Nie zapominasz się? Niczego im nie zdradzimy, dopóki nie będziemy mieć pewności, że są godni zaufania!
Chłopak nazwany Edgarem przewrócił oczyma cierpliwie.
-Panie dyrektorze, o co tu chodzi?- zapytała Lily nieśmiało.
Zgromadzeni popatrzyli po sobie, Dumbledore westchnął i odparł:
-Każdy widzi, co się dzieje. Voldemort…
McGonagall syknęła z premedytacją.
-…rośnie w siłę. Już teraz nie jesteśmy w stanie tego zatrzymać. Wojna trwa. To już się zaczęło. Wojna pomiędzy chęcią władzy, nienawiścią, rasizmem a nami-garstką czarodziejów, wierzących w lepsze jutro, nieuznających podziałów, pragnących jedynie prowadzić spokojne życie… Voldemort na dzień dzisiejszy jest wielką potęgą i nikt tego nie zakwestionuje. Może wejść prawie wszędzie, dostać prawie wszystko, zrobić prawie wszystko, zabić prawie każdego… Naszym zadaniem pozostaje, by to „prawie” poszerzać do coraz większych rozmiarów, aż do momentu, kiedy to Voldemort nie będzie w stanie nic osiągnąć… Chciałbym, abyście się na to pisali. Ta droga może wieść przez cierpienie. Być może do śmierci. Nie ukrywam, że niektórzy z was zapłacą najwyższą cenę za próby, jakim przyjdzie stawić czoła.
Popatrzyłam z wolna po kolei na Remusa, Jamesa, Syriusza, Petera, Lily i Alicję. Zadrżałam.
-Postanowiliśmy przeciwstawić się groźbie ucisku i coś zrobić w kierunku powstrzymania naszego największego wroga. Nie mówię od razu, że nam się uda. Pokonać Voldemorta byłby w stanie tylko najpotężniejszy. Może jednak chociaż trochę osłabimy jego działalność. Z tego względu powstał tu, w tym gabinecie przed prawie trzema laty…
Moody chrząknął, okazując dezaprobatę. Dumbledore nie przejął się tym wcale.
-…Zakon Feniksa. Członkowie Zakonu walczą przeciwko Voldemortowi. Będziemy prowadzić konspiracyjne działania, jak tylko znajdziemy Kwaterę Główną. Czyli wkrótce.
Zaległa napięta cisza.
-Zakon Feniksa?- zapytałam drżącym od emocji głosem- Walka z Voldemortem?
Dumbledore kiwnął z wolna głową. Jego oczy zabłyszczały. Zaległa symboliczna cisza.
-Zakon powstał już trzy lata temu?- zdziwił się Syriusz.
-Tak, pomysł na organizację przeciw Voldemortowi wpadł mi do głowy tuż po ataku na pociąg z uczniami, jadącymi do Hogwartu w ‘75.- pospieszył z wyjaśnieniami Dumbledore- Wtedy pomyślałem, że wkrótce może się zrobić gorąco, skoro Voldemort pokusił się o atak na bezbronnych. Postanowiłem zwołać parę osób i spotkaliśmy się w tajemnicy przed wszystkimi.
-W Zakazanym Lesie!- zagrzmiał wesoło Hagrid- Ja wybierałem tajemne miejsce!
Myśli rozjaśniły mi się i syknęłam cicho do Remusa:
-Pamiętasz?! Na początku piątej klasy śledziliśmy z Jimem Wildera! Szedł do Zakazanego Lasu!
-Racja! A w Lesie spotkaliśmy Dumbledore’a i McGonagall!- szepnął, podekscytowany.
-Wiedziałam, że spotkali się z ważnych powodów!
-Ale teraz nie będziemy się spotykać w Lesie, prawda?- usłyszałam nieco zalękniony głos Glizdka.
-Nie, panie Pettigrew.- uśmiechnął się Dumbledore zza okularów- Zresztą, tamten Zakon był tylko takim prekursorem tego. Pan Wilder, jak wiecie, wyjechał za granicę w ważnych sprawach i słuch po nim zaginął… A profesor McGonagall wciąż ma wątpliwości…
McGonagall ściągnęła usta.
-Kiedy pomysł Zakonu ruszy pełną parą, czekać nas będą misje, niebezpieczne sytuacje, śmierć współtowarzyszy. Musicie określić, czy jesteście na to gotowi. Potem nie będzie odwrotu.
Zaległa cisza, w czasie której każdy z nas przetrawiał zawieszone w powietrzu słowa i groźbę.
Pomyślałam nagle o Rabastanie. Dostrzegłam, jak bardzo nasze drogi się rozgałęziły.
-Czemu akurat Jamesa pan o to poprosił?- zapytała Alicja.
-To chyba oczywiste.- dyrektor poprawił okulary na haczykowatym nosie- Pan Potter to bardzo dobry czarodziej i że tak to ujmę, wyraził chęć walki, gdy Voldemort zaatakował Hogsmeade. Poprosiłem go, by skrzyknął ludzi, którym ufa i którzy mogliby się nam na coś przydać. Czy zatem możemy na was liczyć?
Pokiwaliśmy niemrawo głowami.
-To będzie bardzo niebezpieczna droga, jedynie dla najlepszych czarodziejów i wiernych przyjaciół.- Dumbledore przybrał surową minę- Dla pozostałych mogłaby być za trudna.
-Mam nadzieję, Pettigrew, że nie weźmiesz tego do siebie!- powiedziała nagle McGonagall- Mówiłeś, Albusie, zdaje się, o doskonałych, zdolnych czarodziejach. Przecież Pettigrew ledwo zdał cztery owutemy! Nawet nie wiemy, czy je rzeczywiście zaliczył! Jak on może się przydać Zakonowi? Pettigrew to bez wątpienia wierny przyjaciel i druh, ale do elity nie należy…
-Minerwo!- syknął ostrzegawczo Dumbledore.
-Ależ Minerwa ma rację!- zagrzmiał Moody- Nic nam po niedorajdach! Zabiją go na pierwszej misji, Dumbledore! Potknie się o własną stopę w trakcie ucieczki! Czyś ty oszalał?!
-Ale ja chcę!- usłyszeliśmy pisk gdzieś z centrum naszej grupki.
Wszyscy w ciszy poparzyli na niskiego, pulchnego Gryfona. Peter oblał się potem i patrzył na Jamesa z jakąś czcią pomieszaną z przerażeniem.
-Chcę być z moimi przyjaciółmi! Nie zostawiajcie mnie!
Obróciłam głowę do uśmiechniętego Dumbledore’a, kątem oka dostrzegając dezaprobujący, zaniepokojony wzrok McGonagall, jakim obdarzyła Glizdogona.
-Dobrze, panie Pettigrew. Jesteś w Zakonie, podobnie do pana Pottera.- uśmiechnął się Dumbledore- Wierzę w ciebie, jeżeli sam bardzo chcesz walczyć. Nie zrażaj się. A co z resztą?
Popatrzył na nas jakby nieco zdziwiony.
-Panno Evans. Czy jesteś gotowa oddać życie za bliskich?- zapytał cicho.
-Tak.- oznajmiła Lily szeptem.
-Panie Lupin. A ty? Jesteś gotowy zaryzykować swe życie wtedy, gdy nadejdzie ostateczny rozrachunek, wbrew wszystkiemu? Walczyć do samego końca wojny?
-Oczywiście.- powiedział twardo Remus.
-Panno Silverwand, czy nigdy, przenigdy nie zdradzisz tajemnic Zakonu, a gdy nadejdzie wróg, z podniesioną głową stawisz mu czoła?
Alicja kiwnęła zdecydowanym ruchem.
-Czy ty, panno Lupin, będziesz w stanie wziąć na siebie śmierć, którą wymierzy w kogoś niewinnego śmierciożerca?
-Będę.- rzekłam cicho.
-A ty, panie Black, rzucisz wszystko, by ratować przyjaciela nawet wtedy, gdy potencjalnie będzie to niemożliwe? Za najwyższą cenę?
-Naturalnie.- odparł zapalczywie Syriusz.
Poczułam całą świadomością, że miało miejsce coś niezwykle podniosłego.
-Dobrze. Póki co, wystarczą mi wasze obietnice. Potem pomyślę nad jakimś znakiem. Ale nie będziemy wypalać w ciele czegoś na kształt Mrocznych Znaków, to obrzydliwe.
Po tych słowach dyrektor uniósł się i posmętniał. Wymienił z Hagridem spojrzenia.
-Witajcie!- zagadnął z miłym uśmiechem rudzielec- Witajcie w Zakonie! Jestem Edgar Bones, członek Zakonu. Ale jest nas więcej…- dodał po chwili.
-Aberforth, możesz wracać.- mruknął Dumbledore nagle- Koniec, mamy już komplet.
-Doskonale!- warknął staruszek.
Popatrzyłam na Remusa. Oboje mieliśmy ponure myśli, mając wrażenie, że słowa Dumbledore’a coś złamały i nic już nie będzie, jak dawniej…
***
-Gdzie idziesz?
Lily przeniosła na mnie spojrzenie, zatrzymując się przed wąskimi drzwiami dormitorium. Uśmiechnęła się ciepło i machnęła nieznacznie różdżką.
-Zostawić panu Slughornowi małą pamiątkę. Bardzo go lubiłam i chciałabym, by zawsze o mnie pamiętał.
-O, a co mu dasz?
Usiadłam nagle na łóżku, patrząc na rudowłosą piękność z zainteresowaniem.
-Pamiętasz listek z dębu, który zamieniłam w wodzie nad jeziorem w złotą rybkę?
-Acha. Już rozumiem. No to idź.
Lily odrzuciła na plecy długie pukle miedzianorudych włosów i wyszła. Westchnęłam i zapatrzyłam się w baldachim.
Panowała bardzo przykra cisza, kłująca w uszy. Pod moimi czarno-rudymi lokami kłębiły się w tym milczeniu odgłosy: setki rozmów, śmiechów, wrzasków, sentencji, dźwięków…
Przez umysł przepływały najprzeróżniejsze wspomnienia. Jakby mogło być inaczej, skoro następnego dnia rano mieliśmy wsiąść w powozy i raz na zawsze opuścić to miejsce?
Zaszczypały mnie oczy. Nic nie ciągnęło mnie do opuszczenia szkoły, lecz wiedziałam, że nie da się już zatrzymać pędzących zmian.
Rzuciłam nieco nieprzytomnym spojrzeniem po dormitorium. Ach, te rozmowy do późna, ciepłe łóżka i czerwone baldachimy z kotarami… Dziś zasnę tu po raz ostatni, ktoś inny zajmie moje miejsce we wrześniu, na kolejne siedem lat, by potem znowu je komuś udostępnić…
Przypomniało mi się, jak pierwszy raz tu weszłam, by przez cztery lata znosić pod tym baldachimem troski, żale, złość, radość… Przypomniało mi się, jak szyłyśmy moją suknię na bal w piątej klasie, bym potem mogła ją podrzeć dwa lata później i dostać nową. Pamiętałam przygotowania do balu-pierwsze było pełne podekscytowania, drugie-znużenia. Tu pierwszy raz zamieniłam się w kota, by zbiec do lochów i obserwować, jak Castor Black torturuje Blacka, tu także pokłóciłam się z Lily w tak beznadziejny sposób… -Ale twoi rodzice się nie zgodzili na Rabastana i podejrzewam, że nie zgodziliby się na niego nawet w sytuacji, gdybyś nie miała Syriusza jako alternatywy! On jest śmierciożercą, wiesz o tym?! On będzie ZABIJAŁ, Meg! Chcesz mieć mordercę w domu?!
-Nie dbam o to! I tak go… kocham.
-Tak? Odniosłam wrażenie, że on ciebie nie.
Lily miała rację odnośnie Rabastana. Ale ja również miałam rację, odnośnie Jamesa.
Uniosłam się z posłania i przespacerowałam po dormitorium, przetrawiając wszystkie wspomnienia, gwałtownie kotłujące się i pragnące, bym się w nich zatraciła.
Podłoga z wysłużonego drewna trzeszczała przyjemnie pod stopami, jak robiła już od czterech lat i, podejrzewam, jeszcze wcześniej. Trzaski przypominały trzeszczenie drewnianego obicia przedziałów w pociągu, gdy chybotał się, wioząc nas do Hogwartu.
Ile to w pociągu było śmiechu… Raz James i Syriusz podłożyli pod każdy przedział fetorokulki i łajnobomby, podarowując Ślizgonom potrójną dawkę… Następną naszą podróż nacechowało bieganie po dachu pociągu i prefekt, który bohatersko ganiał po nim tych dwóch delikwentów… -No więc… Miałaś rację. To nie był nasz przedział, w którym wylądowaliśmy. Siedział tam ten prefekt… Ale najgorsze było, że nie zauważyliśmy go. I Syriuszek wylądował tyłkiem na jego kolanach…
-No co? Fajnie było…
-Zaległa cisza, potrzebna prefektowi, by skumał, że właśnie dwóch uczniów było na dachu. A Syriusz, znacie go… Wyszczerzył się do niego w nieskazitelnym uśmiechu i zawołał „Siema!”. Wtedy prefekt dostał apopleksji ze złości. Ledwie zwialiśmy na dach, taka tam się zrobiła pożoga… Ale nie przewidzieliśmy, że ten prefekt jest bardziej ekstremalny, niż ślizgoński… W każdy razie, jak zwał, tak zwał, poleciał za nami na dach. No, i wpadliśmy do pierwszego lepszego przydziału, bo dostaliśmy zbiorowego stresa. Przecież kolo nad sobą nie panował, mógłby trwale uszkodzić nasze urokliwe buzie, waląc pięściami na odlew…
Ale nie zawsze było różowo. Następną podróż prawie przypłaciliśmy życiem, a jeszcze inna skończyła się sprzeczką w toalecie o dziewczynę bez lustrzanego odbicia, bo Syriusz zarzucił mi, że zmyślałam.
Parsknęłam do siebie na wspomnienie Syriusza i Jamesa, wskakujących do naszego przedziału przez okno z dachu i podeszłam do małego, gotyckiego okienka, by wyjrzeć na po raz ostatni skąpane w blasku zachodzącego słońca błonia. Promienie pomarańczowego słońca odbijały się od jeziora, tańcząc na nim wesoło i jakby jednocześnie nostalgicznie…
Gdzieś na dnie tej tafli w tekturowym pudełeczku leżał mój pierścionek, symbol zadawnionej miłości, która nigdy nie powróci. Westchnęłam. Tamto miejsce nacechowane było pożegnaniem lub powitaniem uczucia. Przecież nad jeziorem właśnie Severus pożegnał bezpowrotnie swą miłość do Lily, nazywając ją niechcący szlamą. To nad tym jeziorem Lily i James powitali swoją miłość, całując się, gdy patrzyłam, nad tym samym jeziorem ja zgodziłam się na tą miłość… -Cóż, ja tak nie myślę. Bardzo lubię z tobą przebywać. Chyba nawet za bardzo… Dlatego tak sobie pomyślałem… Moglibyśmy być razem. Jako para. Jeżeli oczywiście chcesz…
Wydawało mi się wtedy to takie piękne i nieskończone. Jakie to wszystko kruche!…
Kiedy tak chodziliśmy razem nad jeziorem, czułam wielkie szczęście. Już wtedy wszyscy byli święcie przekonani, że to tymczasowe i atakowali ze wszystkich stron. Na przykład, Huncwoci na Zachodnim Dziedzińcu, ich ulubionym miejscu spotkań, z Jamesem ze śmieszną frotką we włosach na czele. Na dziedzińcach lubili przebywać wszyscy, każdy z czterech cieszył się popularnością. Na Zachodnim, największym, przeżywaliśmy egzamin z teleportacji, a na Południowym, głównym dziedzińcu prowadzącym do dębowych Drzwi Wejściowych stały ogonki do Filcha, ilekroć wychodziliśmy do Hogsmeade. Nad jednym z takich wyjść, nawiasem mówiąc walentynkowych, zatrzymałam się dłużej… -Nigdy więcej tego nie rób! Przy tobie człowiek obawia się każdego gwałtowniejszego ruchu!
-Przyznaj, podobało ci się!
-Nie, wcale nie!
-Oj tak!
-Nie! Nie wmawiaj mi bzdur!
-A ja jednak twierdzę, że… Zapasy to coś, co zawsze już będziesz lubić, kotku!
-Mylisz się, myszko!
Przeszedł mnie nagły dreszcz, gdy przypomniała mi się cała ta sytuacja. Wiele takich wspomnień z Blackiem w roli głównej wywoływały u mnie obecnie taki dreszcz. I pomyśleć, że wtedy, gdy zarzucił mnie sobie na barana, wydało mi się to całkiem zabawne… Może byłoby możliwe dojść z nim do porozumienia, gdyby nie zdradzał mnie z Redhill. Przez pewien czas w szóstej klasie nawet miałam nadzieję, że nasza przyjaźń przekroczy pewną granicę. Ale wtedy miejsce miała chyba najgorsza awantura o Rabastana przed drzwiami biblioteki…
Uśmiechnęłam się błogo. Biblioteka. Setki, tysiące zakurzonych ksiąg, szepczących o świetności dawnych lat, kryjących ogrom wiedzy na każdy nieomalże temat… Uporządkowane woluminy na setkach półek, sięgających niekiedy sufitu, drabinki, poziomy, cisza, szepty, skrobanie piór, zapach pergaminu i nauki. Biblioteka Hogwartu była niezwykłym miejscem, nawet dla totalnych matołów. Działo się tam wiele z rzeczy, spotykali się uczniowie…
Spędzałam tam wiele czasu, głównie z Huncwotami, dawniej z Severusem i Lily. Tu James podsunął mi pomysł o animagii a Severus wytłumaczył, na czym polegają TCŚCK. Tu przesiadywałam ze Ślizgonami w krótkim okresie mojej przyjaźni z nimi po tym, jak Gregor Goyle przy dziale z runami przedstawił się jako anonimowy nadawca listów o wiele mówiącej ksywie S. Co za tym idzie, tu właśnie pierwszy raz miałam kontakt z moim przyszłym chłopakiem. Z biblioteką wiązało się również wiele emocji o podłożu uczuciowym. Tu właśnie w pełni zdałam sobie sprawę z uczucia do Jamesa, dowiedziałam się w naprawdę bolesny sposób, że jest zakochany w Lily, by zaledwie pół roku potem zaprosić z rumieńcami na twarzy Severusa na Bal Bożonarodzeniowy. Tu także doznałam szoku po informacji sprzed dwóch lat… -Co?!... Ty… Ty jesteś z Syriuszem?!
-Owszem.
-Bujasz, Lily! Nie żartuj sobie ze mnie.
-Dlaczego? Nie mogę się umawiać z Syriuszem?
-Może mówimy o dwóch różnych Syriuszach… Na pewno chodzi ci o Blacka?
-A ilu tu mamy Syriuszów?!
Wzdrygnęłam się na wspomnienie Lily i Syriusza jako pary. Nie, to było totalnie bez sensu. O wiele lepiej rozpamiętywać godziny spędzone na nauce do lekcji chociażby obrony przed czarną magią, niż takie chore sytuacje…
Postukałam knykciami w kamienny parapet. Obrona była chyba najbardziej barwna, bo prowadzona przez skrajnie różne osobowości i ludzi.
Najpierw nudny i zrównoważony staruszek Flint, potem zabójczo przystojny i tajemniczy Wilder, sprawiający, że lekcje były niezwykle ciekawe, potem Black o mózgu nie do końca poprawnie skonstruowanym, na którego zajęciach siedziało się jak trusie i wreszcie atrakcyjna i kobieca Redhill, a lekcje nauczycielki ubarwiali jej ulubieńcy, przez co zawsze była kupa śmiechu, chociaż to postać Castora Blacka była chyba najłatwiejsza do zapamiętania… -WSTAWAJ, BLACK!!!
-Cóżem znów uczynił?
-Siedzisz w ławce i wyglądasz podejrzanie… Siadaj i wyglądaj normalnie!… CO JA CI MÓWIŁEM, BARANIE?! NIE HUŚTAJ SIĘ NA TYM KRZEŚLE, BO ŁEB ROZWALISZ I BĘDĘ MIAŁ PAPIERKOWĄ ROBOTĘ!!! A TY, POTTER, Z CZEGO SIĘ CIESZYSZ?!
Zaśmiałam się i bezwiednie ruszyłam na ostatni spacer po całym zamku…
W Salonie rozejrzałam się jeszcze na wszystkie strony, by jak najdokładniej zapamiętać czerwone ściany, palenisko, wysiedziane fotele i stoliki. Kochany Salon Gryffindoru był moim prawdziwym domem, miejscem, w którym po całym dniu pracy spotykała się rodzina Gryfonów. Tu wisiały najprzeróżniejsze ogłoszenia i regulamin szkoły (skrzętnie omijany wzrokiem przez pewną czwóreczkę…). Miało miejsce w tym salonie wiele znamiennych sytuacji, jak chociażby, dowiedzenie się o istnieniu Voldemorta, wypadnięcie na wrzeszczącego Jamesa w samej bieliźnie z trampkiem w dłoni czy czytanie ulotek dotyczących zawodów… -Co powiesz na to, Łapo? „Odnawianie czarodziejskich zabytków. Potrzebne runy, zaklęcia, transmutacja i odrobina kreatywności!”
-Phi, to nie dla mnie! Jestem na to za mądry!
-Masz rację, jakby cię tak umieścić na takim rusztowaniu, twoja ciężka, mądra głowa przeważyłaby całą konstrukcję!
Uśmiechając się do siebie, pobiegłam do portretu Grubej Damy i wyszłam na korytarze Hogwartu. Chociaż było ich tak wiele, każdy łączył w sobie jakieś wspomnienia. Dla przykładu, korytarze w okolicy gabinetu dyrektora kojarzyły mi się ze śmierdzącym amoniakiem niewidzialnym tworem czarnej magii Voldemorta, który omal mnie dwa razy nie zabił. W jednym z korytarzy w pobliżu gabinetu pierwszy raz wpadłam na Severusa, który był wtedy bardzo dla mnie niesympatyczny. Oczywiście, na korytarzach miały miejsce głównie przesycone emocjami wydarzenia, takie jak wygłupy Huncwotów, co najmniej dwie potężne, wstrząsające murami awantury z Blackiem czy inne, przepełnione uczuciami zakochania. Pamiętałam zatem doskonale te wszystkie przykre momenty, jak odrzucenie przez Severusa zaproszenia na bal, bo kochał bez opamiętania Lily. Także na jednym z korytarzy przy dziedzińcu o tym się dowiedziałam, podobnie do faktu, że rzekomo Syriusz mnie kochał. Nie wspomnę już o korytarzu niedaleko sowiarni, miejscu mojego pierwszego pocałunku, czy momencie, w którym to James oznajmił światu swe dawno wyczekiwane szczęście… -Lily Evans jest moją dziewczyną, tak tak, słoneczko! I teraz nic nas nie rozdzieli. Przewrotny los, zdrada i kolejki w sklepach na wschodzie.
-A co do tego mają kolejki w sklepach na wschodzie?
-Nie wiem. Ale nas nie rozdzielą, a to się liczy. NIC, rozumiesz? Kolejki w sklepach też nie, czy chociażby twoja ponętna skarpetka, wystająca właśnie z trampka! I teraz już na zawsze będziemy razem, forever together! A potem dam jej pierścionek, zamieszkamy w chałupie i będziemy mieć stado uroczych Potterków, moich miniaturek! Mam tyle fajnych imion, w sam raz dla moich dzieci! Świętopełk, Leopolda, Bożydar, Eugenia, Sędzimir, Scholastyka, Moczymorda, Zenek, Genowefa, Alfons i… John.
Stłumiłam w sobie wybuch śmiechu i gwałtownie odskoczyłam przed otwieranymi drzwiami jakiejś łazienki. Ze środka wypadła nieco szarawa na twarzy Puchonka a w moje nozdrza uderzył znajomy zapach wilgotnego kamienia, jaki zawsze cechował łazienki w Hogwarcie.
Obudowane szarą kamieniarką i wysłużonym drewnem, wyglądały jakby od wieków nikt ich nie odnawiał. W jednej z męskich toalet James zamknął mnie kiedyś dla żartu, gdy Syriusz akurat do niej wszedł. W innej dawałam upust złości po transmutacji, w czym przeszkodził mi Irytek, w wielu przeżywałam smutki z różnych powodów, przemywając wciąż i wciąż bladą, zmęczoną twarz w umywalce przed brudnym lusterkiem i ściskając kurczowo ścianki zlewu. Kiedyś do jednego z sedesów grupka Ślizgonów chciała wpakować mi głowę, co skończyło się zawiązaniem z Severusem przyjaźni w trójkącie… -No, bo ja cię lubię i nie chcę, żebyś myślał, że bycie siostrą Remusa tu coś zmieni.
-I wiesz co? Lily ostatnio poświęca ci tak dużo czasu, że… możemy spotykać się w trójkę, no nie? Cześć.
Niestety, te czasy bezpowrotnie przeminęły…
Nawet nie zorientowałam się, kiedy zbiegłam do olbrzymiej Sali Wejściowej. Sklepienie sięgało dla obserwatora nieba, biegły tu dwie kaskady schodów-jedna na wschód, druga na zachód. Westchnęłam błogo z podziwem i niewysłowioną tęsknotą, ponieważ już teraz tęskniłam za Hogwartem. Czemu wcześniej nie doceniałam, że tu jestem?
Mój wzrok padł na zejście do lochów. Tajemnicze, zawiłe i ciemne korytarze, pachnące wilgocią. A w zimę zawsze zamarzaliśmy, ilekroć jakiś nieszczęśnik zmuszony był udać się na lekcje, szlaban czy z innych, sobie tylko znanych powodów zniknąć w czeluściach czarnego wejścia. Zapamiętałam lekcje eliksirów ze Ślimakiem (na mojej pierwszej James wrzucił petardę do kociołka Lily i dostał za to w skórę…), zaręczenie z Rabastanem, szlabany… -No i następny szlabanik, prawda, Syriuszu? Wasze żałosne próby zabicia się nawzajem spełzły na niczym, niestety… Ale, skoro tak bardzo się kochacie, przygotowałem specjalne wydanie nudnego zadania, jakim jest marynowanie ingrediencji…
Wzdrygnęłam się na myśl o fatalnych szlabanach z Blackiem i ogarnęłam mnie swego rodzaju ponura satysfakcja na myśl o mojej ówczesnej nieświadomości, iż tak z nim związana będę jeszcze długo. Kto mógłby przypuszczać?
Hmm, tą zbroją oberwałam od Diany, gdy tłukłyśmy się o Syriusza właśnie tutaj. A z tamtych schodów ja i Syriusz skotłowaliśmy się po jednej ze sprzeczek w piątej klasie, kiedy to szedł mi pokazać, gdzie jest Remus. Nigdy się tego nie dowiedziałam.
Sala Wejściowa kusiła ciepłymi światłami, ilekroć wracaliśmy z wakacji, lampionami z dyni na Halloween, błyszczącymi girlandami na Boże Narodzenie, sercem z różowych kwiatów na drzwiach do Wielkiej Sali, gdy przychodziły walentynki… W zeszłym roku w Sali Wejściowej James optymistycznie podniecał się pewną trafną, jak się okazało, przepowiednią… -Hej, LILY!!! Amor złotoskrzydły podpowiedział mi, że czeka cię świetlana przyszłość ze mną… Pójdź w ramiona miłości!...
I te niezapomniane rozmowy przy stole tego dnia, okraszone otwieraniem głupawych i zabawnych walentynek Jamesa…. Wielka Sala zapadła mi przez to właśnie w pamięć. Miały przy stole miejsce niezliczone momenty, kiedy to jedzenie z powodu nagłego ryknięcia śmiechem lądowało w najlepszym wypadku z powrotem na talerzu, lub, co gorsza, w kanale nosowym. Kiedyś nawet Huncwoci zatopili Salę, wpierw przerabiając szkołę w dżunglę. Miały tu miejsce wszystkie święta i uroczystości, bankiety pożegnalne i powitalne, bale… A Sala zawsze wyglądała wprost przecudnie, z sufitem niczym niebo, okazjonalnymi ozdobami, tysiącami świec lub lampionów… Tu właśnie zdawaliśmy sumy i owutemy, ćwiczyliśmy teleportację, nowi uczniowie zdobywali na siedem lat nowy dom i przyjaciół poprzez Ceremonię Przydziału… -Gryffindor? To może zaważyć bardzo na twojej przyszłości, a chęć dostania się do Gryffindoru to być może tylko przelotna ochota, by być blisko brata. Lecz jeśli tak chcesz, niech zostanie… GRYFFINDOR!
Doskonale pamiętałam ten moment. Wielka Sala nie była jednak tylko miejscem radości, ale również strachu. To tu, po zebraniu przerażonej szkoły Dumbledore po raz pierwszy poruszył bardzo aktualne problemy-kwestię Voldemorta…
Z zadziwiającą lekkością i jednocześnie bolącym sercem zbiegłam łagodnie na Południowy Dziedziniec i pobiegłam na błonia w tempie, jakby za pięć sekund miało ich już nie być…
Zielone pagórki oświetlały pasy brudnego złota, na liściach tańczył wiatr, a ciemne o zmierzchu niebo przysłoniły smugi różowych, aksamitnych chmur, obserwujących jeszcze, w przeciwieństwie do niskich ludzi majestat zachodzącego słońca…
Pełną piersią nabrałam powietrza, przesyconego zapachem trawy i lasu. Uśmiechnęłam się ponuro na znajomy mi widok. Miałam bowiem ostatnią szansę, by mu się przyjrzeć.
Na błoniach zawsze siedzieliśmy, gdy zbliżało się lato. Zimą organizowaliśmy bitwę na śnieżki, a Huncwoci uznali za bardzo zabawne schować Severusa do jednego z bałwanów.
Przez pamięć przewijały mi się różne wspomnienia: przechadzki z Lily i Rabastanem, spacer z Syriuszem, kłótnia z nim, egzamin z teleportacji, Lukas, zbliżający swoją twarz do mojej i ja, zbliżająca moją do Severusa… -Czemu się tak o mnie troszczysz?
-Bo cię kocham. Mówiłem już.
-To było pytanie retoryczne, Severusie…
-Aha…
-Nic mi nie będzie, przysięgam. Ja… też cię kocham. Już od dawna…
-Wiem. Od początku, Meggie… Mam dużą intuicję, więc…
Poczułam do siebie jakieś obrzydzenie, wzdrygnęłam się. Ja i Severus od tamtego momentu nie rozmawialiśmy ani razu. W jakiś sposób nasza specyficzna przyjaźń się skończyła i już.
Przejechałam nieco błędnym spojrzeniem po różowo-modrym horyzoncie. Na zachodzie na tle tegoż horyzontu majaczyło sześć czarnych bramek i trybuny. Stadion był bardzo charakterystyczny. Obecnie, ostatniego dnia szkoły odbywał się tam końcowy mecz, pomiędzy Slytherinem i Ravenclawem. Czarne sylwetki graczów śmigały we wszystkie strony, przypominali czarne muchy, bardzo wyróżniając się ciemnym kolorem. Nie żałowałam, że nie udałam się zobaczyć ostatni szkolny mecz quiddicha. Postanowiłam zapamiętać kochany stadion z pozycji czynnej, nie biernej.
Tam również najprzeróżniejsze emocje mieszały się w kolorową mieszankę wrażeń. Stres, radość, upokorzenie, determinacja, szczęście, złość, smutek, euforia… -…Przydałaby nam się taka osoba, lecz mi zależy na zgraniu drużyny. Jesteśmy jednością. Mary Ann i Syriusz doskonale ze sobą współpracowali, czasem miałam wrażenie, że porozumiewają się telepatycznie. Taka osoba jest nam niezbędna. Więc… Mary Ann, jesteś w drużynie.
A potem rząd meczy, rozegranych z pozytywnym skutkiem lub nie. Na niektórych ja i Syriusz byliśmy na siebie nawzajem wielce obrażeni, na innych doskonale się rozumieliśmy. Jeden z meczów zakończył się moim finezyjnym lotem w powietrzu, gdy to odkryłam zdolności wampira, na jednym zaatakowali mnie Ślizgoni, na innym pękła mi czaszka, na jeszcze innym nawaliło serce… Podsumowując, zazwyczaj lądowałam dzielnie w skrzydle szpitalnym.
W lazarecie należałam się za wszystkie czasy a połowa z tego miała swoje przyczyny właśnie w meczach. Tak dużo nagapiłam się na krzyżowo-żebrowe sklepienie wysokiego pomieszczenia szpitalnego, że czasem śniło mi się ono po nocach. W białym łóżku i pod gderliwym wzrokiem uzdrowicielki wylądowałam już pierwszego dnia w Hogwarcie, gdy czyrakobulwa strzeliła mi ropą prosto między oczy. W szpitalu poznałam Goyle’a, co zaowocowało chodzeniem z Rabastanem a także dowiedziałam się o śmierci mamy. Było jeszcze mnóstwo okazji, by uzdrowicielki narzekały: omalże nie udusiłam się amoniakiem, zanikł mi szkielet przez Ślizgonów, bo postanowili dać mi do zrozumienia, że Gryfoni nie potrzebują mnie na stadionie na najbliższym meczu, straciłam przytomność po przybyciu do Hogwartu w październiku… -Lupin! Wypij to!
-Który… Co dziś za dzień?
-Sobota, trzydziesty września.
-No tak.
-Panno Lupin, czy mógłbym oczekiwać, abyś…
-O nie! ŻADNYCH SPOWIEDZI! Ona musi odsapnąć nieco!
-Nie, czuję się dobrze…
-CICHO! Ja wiem lepiej!
-Panno Pomfrey! Zapewniam pannę, że dziewczynie nie odpadnie głowa, jeśli powie dyrektorowi kilka niezbędnych informacji!
-Dobrze! Może chociaż ograniczycie liczbę osób, które tu będą przebywać! Black, Potter, Lupin! WYNOCHA!
Złapałam się na tym, iż od dłuższego czasu wlepiałam nieprzytomny wzrok w kłęby dymu, uchodzące z komina chatki Hagrida. Byłam tam tylko raz, ale nie wyobrażałam sobie widoku błoni bez tego obiektu na widnokręgu. Kojarzyła mi się z właścicielem, taszczącym olbrzymie choinki z lasu na święta. Hagrid, chociaż nienaturalnie wielki i jakby groźny, sprawiał wrażenie wbrew pozorom niezmiernie ciepłej osobowości… -Hagridzie, tak w ogóle to jest Meg, siostra Remusa i moja najlepsza…
-Tak, wiem. Jestem Hagrid, wszyscy mi tak mówią. Mam nadzieje, że twój braciszek nie przysparza ci takich problemów w domu?
-Nie, tylko towarzysze braciszka…
-No tak, Remus to grzeczne chłopaczysko, prawie wcale nie muszę go ganiać, gdy cuś przeskrobie. Ale reszta to niezłe oszołomy… Wejdzie mi taki na grządkę z dynią, z bliżej niewiadomych przyczyn… No dobra, to bierzmy się do roboty, herbatka już się robi…
Poczułam nagły żal, że nigdy nie postanowiłam jakoś bliżej się z nim zaprzyjaźnić. Jeżeli jednak jest w Zakonie, nie wszystko stracone…
Za chatką Hagrida majaczył Zakazany Las, nad którym unosił się słabo widoczny, jasny dym z kominów w Hogsmeade. Oczyma wyobraźni widziałam zapalające się tu i ówdzie światła w oknach, gdy zapadał już zmrok. Wioska wyglądała zapewnie jak zwykle przytulnie i ciepło, pomimo panicznego strachu przed następnymi atakami od strony śmierciożerców. Zapewne po ulicach nikt już się po zmroku nie włóczył, było pusto. Nie to, co kiedyś…
Dawniej wyjścia do wioski zawsze przyciągały rzesze uczniaków. Mieli okazję rozerwać się i wyjść chociaż na jeden dzień z murów. Trzy Miotły częstowały wybornym kremowym piwem, Miodowe Królestwo słodyczami, sklep Zonka okupowali w pierwszym rzędzie Huncwoci, na brukowanych uliczkach panował jazgot, przewalał się tłum wesołych ludzi.
Na pierwszym moim wyjściu użerałam się z Malfoyem i jego bandą, na innym z Bellatriks, na jeszcze innym z Lukasem, ale ogólnie rzecz biorąc, bardzo lubiłam Hogsmeade. Tu mogłam spotykać się z Rabastanem, gdy jeszcze to razem ciągnęliśmy, na ostatnim wypadzie nawet umówiłam się z Syriuszem. Pomimo, iż moje ostatnie w życiu wyjście do Hogsmeade nacechowane było potwornym cierpieniem po utracie Rabastana, zawsze była kupa śmiechu… -Gratuluję. Możesz być z siebie dumny.
-Dziękuję. Wiedziałem, że się pani spodoba…
-Zwariowałeś?! Co ty mi tu za farmazony wygadujesz?!
-Słyszałeś panią profesor?! Zlizuj to!
-A ty, Black, nie bądź taki znów do przodu! Macie szlaban, obydwoje!
-Ja też, pani profesor?!
-PETTIGREW, TY WODOGŁOWY IMBECYLU! MÓWIĘ O NICH! SPRZĄTAĆ MI TO!
Cienie pierwszych drzew prześliznęły się po mojej wolno sunącej wprzód sylwetce, gdy wkroczyłam do Zakazanego Lasu, rozkoszując się każdym krokiem w tym miejscu. Dotknęłam z namaszczeniem chropowatej kory pierwszego drzewa i zanurzyłam się w ciemniejącej zieleni, kroki swe kierując ku ukochanym ruinom, których więcej nigdy nie zobaczę…
Pomimo iż Zakazany Las, jak sama nazwa wskazuje był zakazany, niewiele uczniów cokolwiek sobie z tego robiło. Oczywiście, mowa o tych nieco odważniejszych egzemplarzach. W Lesie czaiły się hordy niebezpiecznych stworzeń i każdy doskonale o tym wiedział, wchodził zatem do Lasu na własne ryzyko. Ja kiedyś takie ryzyko podjęłam i zapłaciłam za to wysoką cenę-stałam się wampirem. Tak właśnie zakończył się jeden z moich dobrowolnych wyskoków do tego miejsca, dwa pozostałe nie skończyły się tragicznie. Na pierwszym z nich James pokazał mi, że umie zamieniać się w jelenia i nauczył mnie Patronusa, drugi, czyli śledzenie Wildera, gdy zmierzał na spotkanie Zakonu, w dość humorystyczny sposób zakończył się szlabanem… -A co to ma znaczyć?! Kolejny Gryfon? No nie, mnożą się, jak króliki! Co wy sobie w ogóle myślicie, co?! Że wolno wam tak latać w nocy po lesie! Mylicie się!!! Kara was nie ominie! Potter!
-Tak?
-Gdzie twoja druga połówka?
-Słucham?
-Black, gdzie jest Black, nie bądź głupi bardziej, niż jesteś! I Pettigrew! Gdzie oni są?!
-W łóżku… łóżkach…
-Nie kłam mi tu, pacanie!
-Lupin? Co ty na to?
-James mówi prawdę, panie profesorze.
-No cóż, to był spory wybryk. Jaka kara, Minerwo?
-Jeszcze się zastanowię, ale na pewno szlaban. Nie wierzę, jak mogliście... Po co tu poszliście?! Czekam na wyjaśnienia! Dobrze. Wracamy do zamku!
Ruiny wyglądały tak, jak zawsze, już od czterech lat. Majestatyczne, ponure dwie okiennice szeptały pomiędzy sobą stare, zapomniane opowieści, gdy to musiały być częścią jakiegoś budynku. Dotknęłam czule zwietrzałego, grubego muru i usiadłam na jednej z okiennic, próbując jak najdokładniej zapamiętać wrażenia.
Jedynie Huncwoci, ja i Hagrid wiedzieliśmy o tym miejscu, a przynajmniej tak utrzymywał James, toteż w największej ilości zapamiętanych wspomnień towarzyszył mi jakiś Huncwot, najczęściej Syriusz. Pamiętałam, jak po raz pierwszy widziałam go w grudniu pod postacią psa i rozmawiałam z nim właśnie tutaj, chociaż jeszcze nie wiedziałam, że to on. Innym razem zwrócił mi platynowego kotka, a półtora roku potem… -I te tabuny dziewczyn, co mi się pod stopami przewalają…
-Hej! No wiesz, ja też jestem dziewczyną…
-Mary Ann! Przecież ty jesteś zupełnie kimś innym!
-Nie mów tak… Nie jestem. Jestem taka sama. Wydaje ci się.
-Co ty opowiadasz?! Tak myślisz? Jesteś diametralnie inna! Dla mnie… Dla mnie…
Westchnęłam. Często zadawałam sobie pytanie, jak wyglądałaby moja relacja z Syriuszem, gdyby wtedy James subtelnie nie wściubił swego kinola pomiędzy nas. Czy bylibyśmy razem? A może nasze ścierające się wciąż charaktery poróżniłyby nas i nic by z tego nie wyszło. Czy kiedykolwiek pragnęłam, by wtedy James nie wkroczył? Trudno było mi na to pytanie odpowiedzieć, bo nigdy nie deklarowałam głębszych uczuć do Blacka i ten moment był dla mnie po prostu szokujący, wytrącający z wszelkiej równowagi. Zastanawiałam się, czy naprawdę Syriusz mnie kocha, jak mówił Peter, czy był to tylko jego przelotny kaprys, wynikający z sytuacji. Dlaczego w takim razie coś kombinuje z Redhill? I wciąż zachodziłam w głowę, dlaczego nie wzięłam sobie głębiej do serca tej chwili, czemu potem tak łatwo powiedziałam „Tak” Rabastanowi, mając w świadomości, że Black był zdolny mnie wtedy pocałować.
Mając lekki mętlik w głowie, pogładziłam chłodny kamień. Czułam się skołowana, myśli kłębiły się w mózgu, niekiedy zupełnie sprzeczne.
-Pomyślmy…- wstałam i zaczęłam krążyć w kółko- Najpierw ignoruję Blacka, on mnie. Potem też go ignoruję, nawet wtedy, gdy okazał mi uczucie i bezmyślnie godzę się na Rabastana. Potem jestem wściekła na Blacka, później Peter mi mówi, że on mnie cały czas kocha. No dobrze, ale dlaczego spotyka się z Redhill? Czemu ja, wbrew sobie, próbuję pocałować Severusa?
Przystanęłam.
-I gdzie tu logika?!- zapytałam w głos. Odpowiedziała mi cisza.
Otrząsnęłam się, rzuciłam jeszcze okiem naokoło siebie, jakbym była obserwowana, po czym podeszłam do muru i chwyciłam różdżkę, wetkniętą przy pasku szkolnej spódnicy. Poczęłam ryć zaklęciem napis na jednej z cegieł i po minucie uśmiechnęłam się do swojego dzieła: Tu byłam, Mary Ann Lupin. Jest około ósmej, 10.06.1978.
-Tak na wieczną pamiątkę.- mruknęłam, czując się niezwykle symbolicznie.
Przeszłam jeszcze naokoło muru wolno, pieczołowicie, starając się zapamiętać każdy krok, gdyż każdy był ostatnim.
Pomiędzy okiennicami po drugiej stronie dostrzegłam napis, bardzo podobny do mojego: Uwaga! Tu byli i królowali przez siedem lat Huncwoci:
James Rogacz Potter, Kawaler Na Zamku Hogwart, Główny Huncwot, Posiadacz Największej Liczby Orderów W Zawodach Na Najbardziej Malowniczego Pawia, Król Gryfońskich Szukających, Najbardziej Wzięty Gryfon, etc…
Syriusz Łapa Black, Kawaler Na Zamku Hogwart, Wice Huncwot, Król Ciętej Riposty, Boss Wśród Ścigających Wszech Czasów, Najseksowniejszy Uczeń Hogwartu, etc…
Remus Lunatyk Lupin, Kawaler Na Zamku Hogwart, Wice Wice Huncwot, Baron Biblioteki, Hrabia Wśród Prefektów Naczelnych, Ukryte Piękno, etc…
Peter Glizdogon Pettigrew, Kawaler Na Zamku Hogwart, Wice Wice Wice Huncwot, Zdobywca Rekordu W Zjedzeniu Największej Ilości Kwachów Bez Efektów Przeczyszczenia, Najniezwyklejszy Wśród Zwykłych, Wolny Strzelec, etc…
Zrobiło mi się ciepło na sercu. Biedni Huncwoci, siedem lat w Hogwarcie… Myślę, że niełatwo będzie im zmierzyć się osobno, bez kumpli z realnym, lodowatym światem poza zamkiem…
Odwróciłam głowę w lewo na piękny Hogwart, górujący nad koronami drzew polany, na której stałam. Majestatyczny, wznoszący się wysoko, jakby wciąż oświetlony zaszłym już słońcem, dumnie patrzący na okolicę. Po wieżach prześlizgiwał się jakby promień. Obserwowałam je.
Na jednej z wież dostrzegłam przed kilkoma tygodniami Mroczny Znak. To było takie dziwne, zetknięcie tego wspaniałego miejsca ze śmiercią, bólem i cierpieniem… Na innej wieży kiedyś próbowałam się zabić i, gdyby nie James, na pewno by mi się udało… -CZYŚ TY ZWARIOWAŁA?!?!?! CHCESZ MNIE PRZYPRAWIĆ O ZAWAŁ???!!!
-Po co po mnie poleciałeś?
-Zgłupiałaś?! Przecież byś się rozbiła! Dobrze, że miałem różdżkę, mój Boże…
-Miałam taki zamiar! Rozbić się!
-Dlaczego? Wiesz, ile jest warte życie? A ty zmarnowałabyś je. Pewnie przez jakieś głupoty.
Wieżą niedaleko tamtej była inna, w której mieściła się siedziba Trelawney-duszna, pachnąca kadzidełkami, nastrojowa, nieco przesłodzona. Najbardziej znamiennym momentem, jaki udało mi się wychwycić z lekcji (na których świetnie się drzemało…), były zeszłoroczne walentynki… -Drogi chłopcze… To uczucie, które łączyć cię będzie z twą żoną jest niezwykłe. Razem wiele przejdziecie, ale wasza miłość, choć nieszczęśliwa, to bardzo mocna więź.
Zmarszczyłam brwi, odganiając to wspomnienie. Mój wzrok padł na sowę, która właśnie wfrunęła przez okno do innej, istotnej wieży, mianowicie sowiarni, jednego z najdroższych mi miejsc. Wśród sów, beż gapiów, czułam się po prostu swobodnie. Gdy miałam ochotę pobyć sama, często właśnie tam zaglądałam, chociaż w zimie nie było to najprzyjemniejsze. Nagle do głowy wpadło mi inne wspomnienie, związane z zimą i sowiarnią… -Przepraszam, że cię uraziłem, masz, oddaję ci czapunię…
-Sam jesteś czapunia. Idę na śniadanie, spadaj.
-To co mam zrobić, byś się uśmiechnęła na zgodę?
-Teraz to już za późno, trzeba było wcześniej użyć mózgu…
-Wiem, wiem co zrobię! Zrekompensuję ci to jakoś i zaproszę na bal…
-Co?!
-Mówię poważnie, chcesz iść ze mną na bal?
-Nie bądź śmieszny! Ten żart, przyznaję, był dobry.
-Ale to nie jest żart, mówię serio.
-Oj, Syriuszu, Syriuszu!…
-Wiesz, ile dziewczyn dałoby się zabić za to pytanie z moich ust?
-Może rzucisz je którejś, wytłuką się i będzie spokój…
-Ale ja je zadaję tobie!
Warknęłam i wstrząsnęłam głową jak koń. Nie, nie dajmy się zwariować, nie możesz myśleć tyle o Blacku, to absurd, jakaś mania, choroba. To się leczy…
Całą siłą woli skupiłam wzrok na kolejnej sowie, zmierzającej ku sowiarni, jednak ku mojemu zaskoczeniu, wylądowała na parapecie innej wieży i do środka zaprosił ją nie kto inny, jak sam Dumbledore.
Jego gabinet również mieścił się w wieży. Byłam tam zaledwie kilka razy, włączając to wydarzenie sprzed kilku dni i poważną propozycję na temat Zakonu. W tym gotyckim, wyjątkowo ciekawie urządzonym wnętrzu obudziłam się raz w trumnie, nie wspominając o najważniejszym, czyli przybyciu pierwszy raz do Hogwartu… -Przepraszam za dywan…
-O, nic się nie stało. I tak był brudny, a odkąd dostałem na nim ataku niestrawności, jest wręcz hmm… No, panno Lupin! Witam w Hogwarcie! Jestem Albus Dumbledore, dyrektor.
Uśmiechnęłam się na to swego rodzaju przełomowe wspomnienie. A teraz pożegnam Hogwart…
Owiała mnie nagle jakaś ciepła energia. Zmarszczyłam brwi ze zdziwieniem, ale zanim zdążyłam chociażby unieść ręce, coś szarpnęło mną gwałtownie w pasie z lewej i bardzo szybko, w niekontrolowany sposób pomknęłam ku zamkowi w powietrzu, coraz wyżej i wyżej, jakby ktoś, siedzący na wieży szarpnął mocno za sznurek, który oplatał moją talię. Poczułam się jak szmaciana kukiełka, poderwana mocno za sznurki. Wytrzeszczyłam oczy na gwałtownie umykającą, oddalającą się ziemię i chwilę potem wykotłowałam się przez okno na podłogę jakiegoś dormitorium Gryffindoru z impetem. Uniosłam się w oszołomieniu na łokciach, obserwując Jamesa, stojącego nade mną, wyszczerzającego zębiska w uśmiechu bardzo zadowolonego z siebie leszcza. W dłoniach obracał różdżkę.
Zmierzyłam go od góry do dołu i z powrotem bardzo oceniającym spojrzeniem.
-Nawet nie będę strzępić języka, by spytać, czy to twoja sprawka…- mruknęłam.
-Słuszna konkluzja, słoneczko!- zawołał, bardzo z siebie zadowolony- Panienka wybaczy, nie miałem jak uprzedzić, iż za chwil kilka planuję z premedytacją użyć zaklęcia Accio na panience.
-Mogłam się domyślić. Dzięki za to, że nieomal zdjąłeś mnie z wykazu istot żywych…
-Och, zapomniałem o wrażliwym serduszku Meggie, co to gotowe odmówić współpracy, gdy jacyś popaprani idioci używają na niej zaklęcia Accio…
-Spadaj.
James podał mi dłoń i wstałam.
Dormitorium chłopaków nigdy nie było tak czyste i schludne. Kufry, zapakowane i gotowe do jutrzejszej drogi stały, każdy sam, w nogach posłania czterech Huncwotów. Odwróciłam wzrok, by ukryć gwałtowne mruganie oczami, bo nagle zaszczypały mnie.
Na łóżku Syriusza siedział jego właściciel z Remusem na dokładkę, na łóżku Peta Pet we własnej osobie, a na łożu Remusa Lily i Alicja (trudno stwierdzić, czy przez przypadek, czy celowo wybrały najbardziej sterylne i bezpieczne…).
Dormitorium chłopaków nie różniło się specjalnie od naszego. Kiedyś, na ścianach wisiały osobiste akcenty każdego z Huncwotów, ale obecnie ogołocili drewno z wszelkich plakatów i zdjęć, a także proporczyków.
Przypomniały mi się wszystkie chwilę z tymi rozrabiakami: bitwy na poduszki, wybuch bomby, który spowodował, że zrobiłam się łysa, przywitanie z nimi, gdy przybyłam w tym roku do szkoły… Przez to samo okno, przez które James niesubtelnie mnie przywołał, wfrunęłam jako wampir i zawisłam nad Blackiem, rozkoszując się wszystkim, nawet jego widokiem, a kilka dni wcześniej usnęłam właśnie tu, by obudzić się w norweskiej wieży… -NIE POZWÓLCIE JEJ USNĄĆ!!! Mary Ann, słuchaj! NIE WOLNO ci spać!!! Słyszysz mnie?! Nie możesz usnąć! Wstawaj i nie wiem… Pobiegaj sobie w kółko. Albo włóż głowę pod lodowatą wodę.
-W marcu?!
-Nie… potrafię…
-MUSISZ! To jest niebezpieczne!
-Hej, Meeeg! Jesteś wciąż z nami?
Ocknęłam się i stwierdziłam, że wszyscy na mnie patrzą.
-Przepraszam.- chrząknęłam rzeczowo i założyłam ręce za siebie- Małe reminiscencje. A tak w ogóle to z jakiej racji mnie tu przywołałeś?
-Właśnie, James, puść parę!- poprosiła Lily.
James popatrzył na nią w popłochu.
-Naprawdę chcesz, żebym puścił parę?!- zapytał z niedowierzaniem- Ale chyba nie…
-Nie, chodzi o wytłumaczenie!- szybko dodała Lily, ignorując parsknięcie Syriusza.
-No więc, po primo… GRYFONI WYGRALI PUCHAR QUIDDICHA! Po secundo… Z chłopakami pomyśleliśmy nad uczczeniem tych siedmiu lat, które udało nam się przeżyć bez nabawienia się po drodze rzadkiej choroby serca, mózgu, skóry, tropikalnej, wenerycznej, śmiertelnej etcetera. A co to za świętowanie bez dam, bliskich naszemu sercu?- po czym dodał z lekkim speszeniem- No, jeżeli chodzi o Alicję, to nie w takim samym sensie jak ty i Meg, ale jest w Zakonie i znamy się już tak długo… Bez niej to by było bez sensu! Czyli, jednym słowem, OSTRA IMPRA, kapewu!?
Pobujał się na boki z wyrazem twarzy, mówiącym „Jestem najlepszy, kozaki!”, po czym spod swojego łóżka wylewitował… cztery pękate butle Ognistej Whisky.
Ja, Lily i Alicja wymieniłyśmy bardzo długie, wymowne spojrzenia.
-Jak rozumiem, zakaz wychodzenia za obręb szkoły nie był dla was żadną przeszkodą.- uniosłam brwi- A jakby was złapali?
-Meg wreszcie zaczyna przypominać swojego braciszka.- wyszczerzył się James i zawiesił w nieważkości butle- Nie złapaliby nas. Przecież mamy pelerynę! No, golnij sobie, Meggie, przestaniesz się zamartwiać na zapas po ośmiu razach… Twoim jedynym zmartwieniem może się stać dylemat, czy jedzenie, które zjadłaś na kolację będzie łatwe do oddania, czy przeciwnie…
Wielka, pękata butla whisky zawisła przede mną czekając, aż łyknę odrobinę. Wszyscy popatrzyli na mnie wyczekująco, Black bawił się najlepiej, sądząc po minie.
-A jak się upiję?- zapytałam, chwytając oburącz boki naczynia.
James ryknął takim śmiechem, że aż butla zadrżała.
-Myślmy logicznie i realnie, słońce. Po co innego w takim razie kazałbym ci się napić?!
Huncwoci ryknęli szczodrze, Lily patrzyła na mnie z lekkim przerażeniem.
-I ty myślisz, że wypijesz cztery butle Ognistej?- zadrwiłam z Jamesa.
-Ale nie sam.
-My nawet w siódemkę tego nie wypijemy!
Po chwili zastanowienia przyłożyłam gwint do ust i łyknęłam zdrowo.
-Powoli, Meg!- przeraził się James- Żłopaczu jeden. Wyszło szydło z wora, hę?!
Wyrwał mi i również pociągnął z butelki.
-Co się czepiasz?!- zapytałam z sardonicznym uśmiechem- Sam wychlałeś pół butli naraz!
James zakrztusił się, opuścił butlę i wzdrygnął jak pies.
-Ale odlot!…- wyrzęził bardzo zachęcająco.
-Nie, to nie ma sensu. Musimy zdobyć naczynia i porozlewać bo inaczej wy dwoje wypijecie nam wszystko!- zarządził Peter i machnął swą różdżką. W powietrzu po chwili pojawiło się siedem czarek.
-Ja nie piję!- zaprzeczyła szybko Lily.
-Masz rację!- parsknął James- Nie wiadomo, skąd te czarki Glizdek wytrzasnął! Jeszcze by się okazało, że to nie czary tylko skrzacie nocniki…
-To są czary!- oburzył się Peter.
-Tak, tak. Ze skrzacich toalet.
James machnął nieco nieskoordynowanym ruchem ku czarkom.
-Daj te nocniki, Petuś. Porozlewamy.
Kiedy rozlewał napoczętą butlę do nocników, Alicja podbiegła do drzwi.
-A jak McGonagall przyjdzie?!- zapytała z przerażeniem- Będzie draka.
-Uważaj, bo dostanę szlaban!- prychnął Syriusz i chwycił jedną z czarek. Skupiliśmy się wszyscy w kole, trzymając w dłoniach naczynia wypełnione Ognistą Whisky. Lily i Remus mieli nieco niewyraźne miny a mi lekko kręciło się w głowie.
-No to najpierw… Za co pijemy?- zapytał Peter.
-Za Zakon Feniksa!- zarządził James- Dyplomatycznie, jakby ktoś nam tu się wpakował z awanturą. Powiemy, że to za Zakon, o ile uda się wyartykułować to słowo. No to trzy cztery…
Wszyscy zgodnie wypili swój przydział, krzywiąc się.
-Dobra, teraz druga kolejka!- zadecydował natychmiast James i wlał hojnie wszystkim- Kto teraz zarządza toast?
-Bez rytuałów!- burknął Syriusz i zanurzył usta w płynie przed wszystkimi.
-Już wiem!- ucieszył się Pet- Za to, żeby Syriusz i Meg mieli tłuściutkie, jędrne bobaski!
Reakcja była natychmiastowa: James i Remus zawyli ze śmiechu, Lily i Alicja pisnęły z uciechy, ja zaniemówiłam, a Black wciągnął przez nos swoją porcję pitej dystyngowanie Ognistej Whisky, zgiął się wpół i wydawał serię specyficznych odgłosów, w skład którego wchodziło rzężenie, parskanie, plucie, chrapanie, kasłanie, rżenie, kichanie i sapanie, poprzetykane bogato soczystymi przekleństwami. Remus i James dodawali ze swojej strony odgłosów wycia ze śmiechu. Remus dostał potężnej czkawki.
-Petuś, kocham cię! Zabiłeś Łapę, jesteś wielki!- wystękał James.
A Black leżał na ziemi i wciąż próbował wrócić do siebie po tym ciosie.
-O stary!- wycharczał Remus, po czym czknął- To był chwyt poniżej pasa! Dolej mi jeszcze, Jim!
-Łohoho!- James wykonał rozedrgany ruch ręką w stronę butli- Się rozkokosił nam, Remusek. Dobra, to za co teraz pi-pijemy?
Wlał wszystkim mocno entuzjastycznym manewrem, lejąc bardziej po krawędziach i rękach, skutkiem czego Peter zaczął pieczołowicie zlizywać trunek z nadgarstków, ignorując pełny nocnik. Wkrótce w ruch poszła druga butla, po toaście Alicji za Franka Longbottoma. A potem wszystko zaczęło wymykać się spod kontroli.
Czując nieznany mi szum w uszach, osunęłam się pod ścianę i tępo obserwowałam zgromadzonych, odmawiając już kolejnych kolejek. Oczy latały na wszystkie strony, ziemia uciekała spod nóg, trudno mi było skupić wzrok na jednym punkcie. I dziko chciało mi się śmiać.
Lily odpadła najszybciej i legła w bezruchu na skołtunionym łóżku Jamesa, szybko oddychając. Alicja siedziała oparta plecami o łóżko Remusa, patrzyła z pochyloną głową na pustą czarkę w jej dłoniach i chichotała do siebie cicho cały czas, mrucząc coś pod wąsem.
-Z czego się śmiejesz?- zapytałam ją dziwiąc się, jak bardzo muszę skupiać wargi do ruchu.
-Nie wiem!- zaśmiała się, potrząsając głupio całą głową i wróciła do chichotania.
Peter siedział rozkraczony pomiędzy łóżkiem Remusa i Jamesa i próbował złapać czarkę, która stała przed nim, ale ciągle uderzał dłońmi w drewnianą podłogę obok.
Remus i James siedzieli na środku razem, wpatrując się błędnymi spojrzeniami w ziemię, a Syriusz, zdecydowanie najtrzeźwiejszy, przyglądał im się z zaciekawieniem.
-Ty wiesz co, Remus?- zapytał James tonem mocno podpitym.
-Hę?
-Tak sobie szasem rozmyślam. I tak sobie rozmyślam i rozmyślam… Dlaszego, stary, proszę ciebie, ten świat sie kręci.
-No, żeby…
Remus zmarszczył brwi i zaczął szybko kręcić kółka palcem.
-Żeby nudno nie było, nie?- skonkludował po chwili.
-Ale jakby tak go pokręcić w drugom stronę, stary? To by był zonk, co nie?
-To by tsze… tszszeba by… dmuchać dużo, żeby się ten… napędził…
Remus zaczął dmuchać bohatersko, żeby Ziemia zmieniła kierunek obracania się.
-Remus?- zagadnął Syriusz, najwyraźniej nieźle się bawiąc- Powiedz to, co cię ostatnio nauczyłem! Wyindywidualizowaliśmy się z rozentuzjazmowanego tłumu!
Remus oblizał nerwowo wargi.
-Wiyndiwua…- wymiędlił.
-No, próbuj!
-Windyuaua… Wiynd… Wiu… W, a w mordę jeża!- machnął lekceważąco- Szszsz…
-Co?- spytał tonem uprzejmego zainteresowania Black.
65. Walcząc sama ze sobą... Dodała Mary Ann Lupin Niedziela, 24 Października, 2010, 03:34
Zrobiłam gwałtowny skręt, by wyrobić na korytarzu. Zdążyć…
Czułam obcą zazdrość o Syriusza, oczami wyobraźni widząc go w gabinecie Redhill. Jakiś głosik mówił mi, że nie wolno oskarżać go o takie rzeczy bezpodstawnie. Byłabym skłonna się z nim zgodzić, ale tak bardzo bałam się. Czego? Nie do końca wiedziałam. Chyba straty czegoś bardzo ważnego. Myślałam sobie nawet, że to nie Severusa, lecz Syriusza chciałabym teraz pocałować…
Wydawało mi się nieprawdopodobne, by Syriusz posunął się do czegoś takiego. Wolałam nie oskarżać go o coś, czego mógł nie zrobić i o czym nigdy tak naprawdę nie musiał pomyśleć.
Zatrzymałam się pod zamkniętymi drzwiami do gabinetu Redhill, wspierając dłonie na kolanach. Po chwili przytknęłam ucho do dziurki od klucza. Nie słyszałam nic. Chwilę potem odjęłam lewy bok głowy od drzwi i przysunęłam do portalu zielone oko.
W klasie nie było nikogo, ławki stały puste, krzesła przysunięte do ich wysłużonych blatów. Gabinet pani Redhill miał otwarte na oścież drzwi. Wewnątrz jej komnaty stał Syriusz, zdejmujący pelerynę od szaty i zacierający ręce. Po chwili rozluźnił krawat i przeczesał długimi palcami włosy, mówiąc coś z szelmowskim uśmiechem do towarzyszącej mu w gabinecie Prudencji Redhill.
Nieprzyjemny, gorący dreszcz przebiegł od czubka mojej głowy po same plecy. Szarpnęłam ze złością za klamkę, ale drzwi zostały już wcześniej zamknięte.
Wyciągnęłam różdżkę zza pasa i pomyślałam zaklęcie otwierające. Wpadłam z impetem sekundę potem do komnaty od obrony przed czarną magią, czując furię.
Z gabinetu wyjrzała przestraszona głowa mojego narzeczonego.
-Mary Ann?- zdziwił się, po raz pierwszy odzywając się do mnie od incydentu z Severusem.
Stanął na balkoniku, za którym widniał gabinet Redhill, marszcząc gniewnie brwi i oparł się wolno na kamiennej poręczy. Popatrzyłam na jego minę w zdumieniu.
Profesorka wyleciała z gabinetu, na jej twarzy malowało się przerażenie, gdy wyjrzała zza Syriusza na mnie. Po chwili zmarszczki na jej czole wygładziły się nieco, by ustąpić drwinie.
-Co ty tu robisz?!- warknął Syriusz.
-I co, panno Lupin? Śledzisz narzeczonego? Widać, łączy was wielkie zaufanie.- sarknęła Redhill.
Ja i Syriusz popatrzyliśmy na siebie wyzywająco. Dotarł do nas sens i słuszność jej złośliwości. Miała całkowitą rację i oboje dobrze o tym wiedzieliśmy.
-Dobrze wiem, że muszę go śledzić!- warknęłam- Jak widać z załączonego obrazka!
-Chętnie posłucham twej powalającej tezy, dlaczego!- zezłościł się Syriusz- Co cię obchodzi co robię?! Może to coś ważnego?! Nie wściubiaj nosa w nie swoje sprawy, to nie zobaczysz niczego bolesnego. Z chęcią sam bym tak zrobił zawczasu, ale za późno.- dodał z ironicznym chłodem na koniec wypowiedzi, robiąc miażdżącą aluzję na temat Severusa.
Zaniemówiłam, czując się pokonana jego uwagą. Co…?
-Ach, więc z góry zakładasz, że to, co tu robicie jest dla mnie BOLESNE!?- zawołałam wysoko po chwili zamarcia i utraty tchu.
-Cóż, jeżeli tak to stawiasz, to na pewno!
Redhill przyglądała się tej wymianie zdań z wyraźną uciechą.
-Nie musisz się na mnie mścić za Severusa!- zmrużyłam oczy z odrazą.
-Świat nie kręci się naokoło ciebie!- wrzasnął, nie wytrzymując- Nie muszę być ciągle z tobą związany! Znaczy się…
-Najpierw mogłeś się zastanowić, w co nas pchasz!!!- krzyknęłam, zginając się z bólu do przodu.
Powiedział to. Coś, co tak mnie dotknęło, jak nic dotąd. Poczułam ból w klatce piersiowej.
Redhill pokiwała z powagą, po czym pogłaskała Syriusza po opartej o kamień dłoni i rzekła:
-Masz rację, Syriuszu. Przecież nikt cię z nią nie związał! Masz prawo do własnego życia. Myślę, że panna Lupin również widzi, jak kiepsko wygląda wasz chory, ustawiony związek. Jeżeli tak, to…
-Nie to miałem na myśli!- tupnął Black- Chodziło mi o to, że…
-Nie tłumacz już. To zbędne. Już za późno.
Na jej słowa poczułam łzy w moich oczach. Szybko zamrugałam.
-Co robiliście? Odpowiedz.- rzekłam cicho, przełykając ślinę.
Black i Redhill wymienili wymowne spojrzenia. Nauczycielka wykręciła chudą, zmysłową szyję, dając do zrozumienia, że odpowiedź na to pytanie byłaby niewygodna.
-Dobrze więc.- szepnęłam, już nie tamując łez, które spłynęły po zaróżowionych policzkach- Rozumiem wszystko. Boski Black i pociągająca pani nauczycielka. Gorący romans. Jestem tu zbędna. Mam prośbę, Black. Nie rozwalaj mi życia przez swe wydumane widzimisię, które i tak potem zmieniasz. Nie mamy sobie nic więcej do powiedzenia…
Bezmyślnie powtórzyłam kwestię Rabastana. Na wspomnienie o nim i beznadziejnej miłości do niego otworzyły się stare rany. Wszystko właśnie przez Blacka i jego zachcianki.
W tej chwili nienawidziłam Blacka całym sercem tak, jak jeszcze nigdy dotąd. Nienawiść trawiła całe moje wnętrze, wykwitała czerwonymi plamami na białej cerze. A on po prostu stał obok następnej ofiary, niewzruszony i zezłoszczony na mnie za to, że zależało mi przed chwilą na nim.
-Skoro nie mamy sobie nic więcej do powiedzenia, to…- zaczął ze złością.
-Tak, wiem, idę już sobie, przecież przeszkadzam wam.- wpadłam mu w słowo miażdżącym lodem, po czym obróciłam się na pięcie, rzucając przez ramię:
-Nie wiem, jak twoi rodzice zniosą fakt, że ich Syriuszek nieprędko się ożeni. Nie w najbliższym czasie przynajmniej i nie z tą, która zjadła cudowny obiad w ich boskiej jadalni.
-O czym ty mówisz?!- w jego głosie wyczułam strach, a przynajmniej tak mi się zdawało.
-Żegnam, panie Black. Jesteś już wolny, przecież nie musisz być ze mną związany. I już nie jesteś.
-POCZEKAJ!
Wyszłam z komnaty, machinalnie kierując kroki w stronę Wieży Zachodniej, mojego azylu. A więc tak się kończy przelotne zauroczenie. Odkryciem, że twój wybranek to ostatni debil.
Poczułam szarpnięcie Blacka, który mnie dogonił i schwycił za ramię.
-Poczekaj! Wysłuchaj mnie, to pomyłka!
-Tekst stary, jak świat. Byś się wysilił nieco.- zmrużyłam oczy mściwie.
-Umowa cię zobowiązuje! Jesteś moją narzeczoną i obydwie strony już dawno wszystko przygotowują!- wycedził przez mocno zaciśnięte zęby.
-Mam gdzieś twoje umowy.- wzruszyłam ramionami z obojętnym chłodem- Może formalnie będę twoją żoną. Przez jakiś czas. Ale nikt nie każe mi być nią psychicznie i fizycznie.
Black zagotował się, z trudem wypowiadając następne zdanie:
-Jak to nikt ci… co ty… Przez jakiś czas?!
-Jeżeli wcześniej nie znajdziesz sobie jakieś kolejnej Redhill na boku to MOŻE dożyjemy razem czterdziestki…- uśmiechnęłam się ironicznie- Ale wątpię.
-W świecie czarodziejów nie istnieją rozwody!- wrzasnął- I nie znajdę sobie Redhill na boku!!!
-Czyżby?- zadrwiłam- Coś w to nie wierzę, jeżeli przed ślubem JUŻ masz Redhill na boku. Zresztą, rozwody muszą istnieć, nie oszukuj mnie, jak zwykle.
-Nie istnieją! Chyba, żebym cię pobił.
-Och, z tym nie będzie problemów! Tak cię wkurzę, że na pewno kiedyś mnie uderzysz. I koniec pasjonującego związku, Black.
Zgrzytnął zębami, manifestując wściekłość.
-Już teraz mam ochotę cię uderzyć. Zawsze jesteś taka podła?!
-Popatrz na siebie, słoneczko.
-To ty zaczęłaś! Całując Snape’a!!!
-W POLICZEK, DZIECKO! A ty i Redhill to nie powiem co… Musisz się na mnie mścić?! Kto tu jest podły?! Mam nadzieję, że to „Przez jakiś czas” szybko minie!- warknęłam- Jestem wampirem i, na szczęście, kiedyś wyjdę za kogoś, kogo NAPRAWDĘ pokocham. I nie będzie to atrapa. Smacznego życzę!
Odwróciłam się i odeszłam z uniesioną głową, rezygnując z wyprawy na Wieżę.
-Smacznego?!- zawołał za mną Black z niekłamanym zdumieniem.
-Idę na kolację. A ty odbierz to, jak chcesz.- rzuciłam lekceważąco.
Po kilku krokach rozmyśliłam się jednak i popędziłam do dormitorium. Gdy przekroczyłam jego próg, odchylając stare, drewniane i wysmukłe drzwi, opuściła mnie jednak ironia i pewność siebie. Z zadowoleniem zauważyłam, że nie ma Lily i Alicji. Osunęłam się więc po portalu, przykucając i opuszczając głowę na kolana. Czarno-rude loki prawie omiotły drewnianą podłogę, na którą zaraz potem skapnęła pojedyncza łza goryczy.
Czułam się prawie tak fatalnie, jak czternastego lutego i potem, do obiadu u Blacków. Tym razem nie rozpaczałam z powodu jakiejś tam niespełnionej miłości, bo moje minione uczucie do Blacka nie było miłością w ogólnym rozumieniu tego słowa. Miałam wrażenie, że mnie oszukał, wywiódł w pole. Co Peter opowiadał?! Że niby on mnie kochał?! Chyba nie wiedział, co mówi. Wtedy jego słowa wydały mi się naturalne, oczywiste. Teraz było inaczej.
Najpierw oszukał mnie Rabastan, teraz Black. Obiecałam sobie być twardą i nikomu więcej nie ufać.
Wstałam, czując ognistą furię.
-Cholera by to wzięła!!!- zawyłam, po czym wymierzyłam zdrowego kopa drzwiom- ARGH!!!
Złapałam się za włosy przy skroniach i mocno pociągnęłam, czując nienawiść do Blacka. Wyszła na jaw jego prawdziwa natura, którą skrywał skrzętnie przed światem. Tylko czemu mnie do tego pociągnął?! Kobiety na niego nie działają, też coś, phi!
Opadłam na własne łóżko, patrząc na kwietniowe, burzowe niebo. Burza szalała również we mnie. O nie, tak łatwo mnie nie zdobędzie. Co ja plotę, nie zdobędzie wcale! Mogę za niego wyjść, już i tak mi jest wszystko jedno. Co nie zmienia faktu, że raczej widywać się nie będziemy…
-Co jest?- Lily wyszła z łazienki z ręcznikiem na głowie, nieco wystraszona.
-Nic. Jak zwykle to samo, bez zmian.- burknęłam.
Lily z troską na twarzy opadła obok mnie i popatrzyła w milczeniu.
-Black i Redhill… Oni ze sobą ostro kręcą. Spotykają się wieczorami, a to zemsta Blacka za moje pocałowanie Severusa w policzek. Proszę.
-Już myślałam, że Voldemort znowu kogoś zabił lub porwał.- odetchnęła.
Wybałuszyłam zielone gały na identyczne kolorem oczy Lily.
-No co.- burknęła, poprawiając turban- Alicja przyszła pięć minut temu z informacją, że znaleziono dwójkę dzieci mugolaków martwych gdzieś w kukurydzy w Dover.
-Avada?- zapytałam po chwili.
Lily przytaknęła wolno.
-Myślałam więc, że znowu ktoś umarł. Ciągle o tym słychać, chłopcy słuchają na dole radia od rana do nocy. James mówił, że dziś rano wprowadzono stan specjalny w społeczeństwie. A śmierciożercy spacerują sobie bezceremonialnie ulicami, zabijając każdego, kto się na nich natknie. Bez wyjątku.
Przeszły mnie zimne ciarki na myśl o tacie. Może w domu i Ministerstwie jest bezpieczny…
-A tak zbaczając z tematu…- Lily spuściła wzrok na swoje porcelanowe dłonie- Nie pomyślałaś może o tym, że Syriusz i Redhill robią coś…
-Zdrożnego. Tak właśnie pomyślałam!- burknęłam.
-Nie, nie słuchasz mnie ani głosu rozsądku!- zniecierpliwiła się Lil- Może robią coś, co jest tajemnicą? Coś, co ma związek z obroną przed czarną magią?
-Nie, Lily!- zaperzyłam się- Ciebie tam nie było. Wszystkie riposty Blacka były jednoznaczne. To… to mnie bardzo zabolało, nawet sobie nie wyobrażasz. Ale taka jest prawda. Zresztą, gdyby to była tajemnica, Black powiedziałby Jamesowi. Jemu na pewno, nie podważysz tego.
-Fakt, James nie ma pojęcia, co robi Syriusz z Redhill. Może robią coś zakazanego w Hogwarcie.
-Oj, na pewno!- prychnęłam ironicznie- O ile się nie mylę, TO jest zakazane!
-Meggie!- pokręciła głową- Poproszę Jamesa, żeby dla ciebie pośledził Syriusza pod peleryną, bo coś mi się nie wydaje, żeby Syriusz kręcił z Redhill. To do niego niepodobne.
-W sumie to mi na nim nie zależy.- zaplotłam ręce na piersiach.
-Nie kłam. Przynajmniej przed samą sobą, Meg.- rzekła z politowaniem ruda.
Posłałam jej wrogie spojrzenie byka. Lily westchnęła jedynie i opadła na własne łóżko, susząc włosy.
Rzuciłam się do tyłu na plecy, zakładając za głowę ramiona. Popatrzyłam buntowniczo na czerwony baldachim, przywodzący na myśl moje wnętrze w chwili obecnej i zasłoniłam kotary.
Cudnie, wprost. Nie dość że na karku zawiesili mi jakiegoś Don Juana, to do tego Voldemort i jego psychopatyczni kumple mordują wszystko, co popadnie, a nawet jeszcze więcej. O co im chodzi?! Jak się, cholera, wybiją, to się przestaną rozmnażać i tyle. Ciekawe, kiedy na mnie przyjdzie pora.
„Pewnie zdechniesz, jak tylko wyściubisz nosek z tej szkoły” pomyślałam.
„O nie, moja kochana! Tak łatwo nie pójdzie! Auror musi być twardy!” odparłam sobie samej.
„Nic nie uratuje nawet aurora w dzisiejszych czasach. Natychmiast zejdziesz z tego urokliwego świata! Daję ci najwyżej dwudziestkę!”
„Mówię ci, dożyję sędziwych lat i przeżyję kiedyś Voldemorta. On musi umrzeć, jak wszyscy ludzie. No, chyba że go wampir ugryzł. Smacznego.”
„Dwudziestka, słońce, nie więcej. No, alternatywnie dwadzieścia pięć lat. To już będzie coś.”
-Spadaj.- burknęłam.
-Co?- dało się słyszeć zza zaciągniętej, purpurowej kotary- Mówiłaś coś.
-Nic… Dobranoc, Lily.
-Przecież nie minęła nawet siódma!
Nie odparłam. Za to mruknęłam do siebie, czując wisielczy śmiech we wnętrzu:
-Witajcie w klubie, James. My też nie mamy schizofrenii.- po czym przewróciłam się na prawy bok, zanurzając w niespokojnym śnie, w którym gościł, między innymi ostatni, jutrzejszy mecz.
-A OTO I… ONI!!! DRUŻYNA GRYFFINDORU, W TYM SEZONIE SĄ WPROST W DOSKONAŁEJ FORMIE! TO ZA SPRAWĄ KAPITANA, JAMESA POTTERA, TO JEGO OSTATNI ROK W TEJ SZKOLE!
Na trybunach rozległy się gwizdy, wrzaski, buczenie, okrzyki i milion innych, bardzo ambitnych oznak zadowolenia tudzież względnej pogardy.
Westchnęłam ze znużeniem i wyłoniłam się na prawie majową trawę w cieniu Lukasa Steinmanna. Zanotowałam, że reakcja kibiców Gryffindoru była mniej entuzjastyczna, niż kiedykolwiek. I to nie z naszej winy, bynajmniej. W Hogwarcie tak trudno było o śmiech i radość ostatnimi czasy. Wrzask radości na widok swoistych idoli był bardziej przygaszony. Uśmiechnęłam się blado, zapatrzona w kwietniowe niebo. Myślałam nad tym, że już nigdy nie zagram w quiddicha w Hogwarcie, to moje ostatnie minuty wrzucania kafla przez bramki Krukonów. Nigdy więcej nie powita mnie tłum kibiców, coś dzisiaj zakończę. Może już w życiu nie wsiądę na miotłę, kto to wie. Mam ostatnią szansę, by nacieszyć się pędem powietrza, rozwiewającego włosy, uwiązane w koński ogon. Ostatnie chwile wolności przed zamknięciem się klatki Blacka lub zatrzaśnięciem czarnej łapy Voldemorta…
Albo i jedno i drugie, dla urozmaicenia.
Oczy same mi się kleiły. Tej nocy praktycznie nie spałam, może poza płytką drzemką, nieustannie zamartwiając się, co będzie dalej z Blackiem i Voldemortem. Splot słoneczny miałam ściśnięty nieprzyjemnie o kilku godzin.
Popatrzyłam z ukosa na Blacka ze złością. Wiosenny wiatr bałaganił nonszalancko jego czarne włosy, w szarych oczach czaił się bunt, gdy skierował je na drużynę Krukonów. Smukła dłoń na rączce drogiej miotły zacisnęła się kurczowo.
Obróciłam twarz w drugą stronę, czując zirytowanie, a po nim jakiś żal.
„Bo ilekroć mruczał, Syriusz o tobie myślał, Meg.”. Popatrzyłam w rozgoryczeniu z powrotem na Blacka. To, co mówił Peter wydało mi się nagle absurdem. Wszyscy mnie okłamali.
Zmarszczyłam gniewnie brwi, patrząc na Blacka. W tym momencie obrócił głowę i zerknął na mnie z półprofilu, pogardliwa zieleń zmierzyła się z nienawistną szarością.
„Jesteś diametralnie inna! Dla mnie… Dla mnie…”.
Coś bolesnego ukłuło mnie w tym momencie w serce i wbiłam natychmiast wzrok w trawę. Ogarnęła mnie dzika, nieokiełznana tęsknota, by jeszcze raz spojrzeć w tą stalową szarość, paraliżujący, nieopisany smutek, jakiego jeszcze nie doświadczyłam. Co się dzieje?
Zachłysnęłam się, czując dziwny ból mostka.
-Meg!- Luke szturchnął mnie dyskretnie- Na miotłę! Coś nie tak? Zbladłaś.
-Nie, już wszystko gra, Luke…
Czternastu graczy poleciało do góry, by poustawiać się na pozycjach. Obserwowałam kątem oka Blacka, jego buńczuczną twarz, skierowaną na przeciwników, czarne włosy, których nagle zapragnęłam dotknąć i odgarnąć z jego czoła, oczy, strzelające błyskawicami… Tak wiele mówiły. A potem popatrzył na mnie, nie kryjąc druzgocącej nienawiści.
Przełknęłam ślinę i zamrugałam szybko powiekami, czując ponownie łzy wściekłości, goryczy i bólu, jaki zadał mi w odwecie. Nigdy nie czułam takiego bólu serca, jak w chwili zawieszenia na miotle nad kwietniową trawą boiska. Dyskretnie zacisnęłam rękę w rękawicy na sercu i wzięłam głęboki wdech, powstrzymując zamroczenie spowodowane niewydolnością pompy krwi.
Nie, koniec z Blackiem, szepnęłam sobie w umyśle, muszę przestać o nim tak myśleć, bo tylko się ranię. Nie interesuje mnie ten chłopak! Przynajmniej nie w tej sekundzie…
Rozległ się gwizdek a gra rozpoczęła. Z opóźnionym startem poleciałam w stronę Syriusza, czując wciąż okropny ból serca. Zakolebałam się na miotle niebezpiecznie, ale udało mi się chwycić kafla od Philipa, więc pomknęliśmy ku bramkom Krukonów.
-A OTO ŚCIGAJĄCY GRYFFINDORU, BELL I LUPIN, PĘDZĄ JUŻ KU BRAMKOM PO PIERWSZE PUNKTY! LUPIN SZYKUJE SIĘ… I, OCH, UPUŚCIŁA KAFLA… TO JAKAŚ TAJNA STRATEGIA KAPITANA POTTERA?
Tłum Ślizgonów zaryczał na tą uwagę komentującego. Prawdą było jednak, że przez chwilę w moim mózgu powstała mała sensacja i straciłam nieco ze świadomości i równowagi, toteż faktycznie kafel wypadł mi z rąk. Philip zapikował po piłkę, James posłał mi podejrzliwe spojrzenie. Nie zareagowałam, wpatrując się tępo w tył miotły Philipa. Serce bardzo mnie kłuło.
Z trudem uniknęłam tłuczka, prującego na moją twarz, w ostatnim momencie robiąc gwałtowny unik. Rozejrzałam się po boisku jakby w zwolniony tempie.
Syriusz i Philip, lawirując między sobą (ja nazywałam tę strategię Tańcem Ścigających, a James-„Łubudu na hura!”), przecinali powietrze, pozostawiając po sobie jedynie czerwono-żółte smugi. Za nimi lecieli Krukoni.
Obserwowałam Blacka. Trudno było mi oderwać od niego wzrok.
-Przepraszam, Black.- szepnęłam do siebie we wrzawie i huku- Za to, że mi na tobie zależało.
Uśmiechnęłam się do siebie z pogardliwym smutkiem z tego dziwacznego zdania. Łzy niechcianej, irracjonalnej tęsknoty zaszczypały mnie w oczy i poczułam, że robi mi się gorąco. Nie miało to nic wspólnego z temperaturą i bladym słońcem. Duszność zaatakowała z całą mocą, nakładając się na ból poranionego wielokrotnie serca.
Dopadła mnie jakaś rozpacz i jakby przez mgłę usłyszałam wrzask oburzonego Jamesa:
-Meg, graj! Co się z tobą dzieje!? Skup się!
Zawisł na miotle kilka łokci ode mnie, patrząc w moją stronę z przerażeniem.
Jak na komendę ponagliłam miotłę, by wykonała maksymalne przyspieszenie i poprułam w stronę ścigających, którzy zdobyli właśnie pierwszego gola na naszą korzyść.
Kafel przeszedł w posiadanie Krukonów, którzy natychmiast spróbowali wykorzystać szansę, więc wkrótce cała chmara przelała się na naszą część, niczym nieznośne muchy.
Ja, Black i Philip śmigaliśmy ramię w ramię za ścigającymi w niebieskich szatach, próbując ich dogonić. Było to dość trudne na szkolnych gratach, przynajmniej dla mnie i Philipa, więc wkrótce zostaliśmy w tyle. Czujnym, napiętym spojrzeniem obserwowałam przeciwników, mrużąc oczy od pędu powietrza i automatycznie pochylając się do przodu, by miotła leciała szybciej.
-AUU!- syknęłam, gwałtownie zwalniając, skutkiem czego wierzgnęłam niezamierzenie wprzód.
Serce zakłuło mocno. Praktycznie nie mogłam wziąć oddechu. Ścisnęłam mocno pięścią szatę na mostku, zatrzymując zupełnie miotłę i garbiąc się, by ból przeszedł.
Zaszumiało mi w mózgu, a oczy widziały ciemność.
-GOOOL DLA KRUKONÓW!!!
Zachłysnęłam się ze złości, po czym potoczyłam błędnym spojrzeniem po stadionie. James leciał ku mnie, marszcząc brwi. Chwilę potem przeszył mnie metaliczny ból, jakby ktoś kroił mi serce nożem i głowa zaciążyła mi niebezpiecznie na szyi…
Czułam tępy, pulsujący ból w piersiach. Zmarszczyłam brwi leciutko i otworzyłam ostrożnie oczy.
No tak, skrzydło szpitalne. Już trzeci raz w tym roku.
Nade mną stała młoda Pomfrey z naręczem jakichś kolorowych flaszek i bardzo kwaśną miną.
-Co ty znowu odwalasz, Lupin?!- zaskrzeczała z zatroskaną miną.
-Co ci się stało?
To był James. Stał wciąż w szacie do quiddicha, dzierżąc miotłę w dłoni. Obok niego dostrzegłam Remusa, Petera i Lily. Blacka nie było. Zdusiłam w sobie jęk rozczarowania i prychnięcie.
-Dlaczego spadłaś z miotły?
-Serce mnie kłuło…- odparłam z wyższością.
-To wszystko?- zdziwił się Peter.
-Wszystko, Pettigrew?!- zgrzytnęła Pomfrey tonem, jakby Peter ją obraził- To serce, Pettigrew! Wiesz w ogóle co ty mówisz?! Zdajesz sobie sprawę, o czym?!
-Proszę od niego zbyt wiele nie wymagać, panno Pomfrey!- James pogłaskał Glizdogona po jasnych włosach z czułością- Już i tak go wielce skrzywdzili, każąc mu się nauczyć alfabetu na pamięć…
-Dzięki. I nie dotykaj moich włosów swymi brudnymi łapami!- warknął Glizdek.
-Są czyste!- oburzył się Rogaś- Myłem je wczoraj rano, no!
-Uważaj, Lupin.- burknęła Pomfrey, ignorując Glizdogona i Rogacza, którzy za jej plecami podwijali rękawy, rzucając sobie błyskawice z oczu- Serce jest bardzo istotne. Jeżeli ci nawaliło, to znaczy, że mamy problem. Musisz się bardzo przejmować. Ach, ta atmosfera owutemów i innych…
-Oj, tak… Chyba za bardzo się przejmuję.- mruknęłam, patrząc na Lily. Wiedziała, że jeśli chodzi o mnie, to owutemy były zmartwieniem drugiej kategorii.
-Natychmiast się odpręż, Lupin!- fuknęła na mnie Pomfrey ze zdenerwowaniem, aż podskoczyłam- Jak nabawisz się choroby sercowej, to dopiero będzie! Wyluzuj, dziecko, bardzo cię proszę.
-Wedle możliwości…- burknęłam, a ona odeszła, automatycznie obdarzając Jamesa i Petera podejrzliwym spojrzeniem.
-Chłopcy, zbierajcie się stąd! Nie chcę, żebyście znów próbowali wpychać kaczkę szpitalną jakiemuś nieprzytomnemu Ślizgonowi do ust, jak ostatnim razem!- rzuciła.
-To nie my, tylko Syriusz!- zawołał James.
-I nie jakiemuś Ślizgonowi, tylko Regulusowi Black!- dodał Peter.
-Bo wie panna, on podobno lubi drób… Faszerowany, w sosie…
-I dlaczego Lily może zostać, a my nie?
-To jawna niesprawiedliwość, jak stąd do Rzymu!
-Do Londynu, James, będzie dalej.- mruknął Peter.
James osłupiał i zapytał z zaniepokojeniem:
-Remus, co jest pierwsze, jadąc w dół? Rzym czy Londyn?
Luniak posłał mu mocno drwiące spojrzenie.
-Widziałeś kiedyś globus?- uniósł ciemną brew.
-W zasadzie tak… Ale nie przyglądałem się zbytnio, bardziej mnie zainteresował jego okrągły kształt, możliwość wyjęcia ze stojaczka i wybite okno w wystawie sklepowej…
Pomfrey westchnęła, zupełnie zignorowana i odeszła, a Lily oznajmiła:
-Przecież Londyn jest w Anglii, logiczne, że będzie bliżej, Glizdek!
Tym razem to Peter osłupiał.
-To Rzym nie jest w Szkocji?- zdziwił się nie na żarty.
Parsknęłam cicho, po czym zasępiłam się, puszczając mimo uszu tą bądź co bądź frustrującą rozmowę. Czemu Black nie przylazł? Oczywiście, interesuję go tyle, co parapet w chatce Hagrida…
Po prostu, koniec. Utnę to, zmuszę się, by zapomnieć o chwilowym zrywie namiętności ku niemu. To będzie trudne, szczególnie po dzisiejszych przeżyciach, ale musi mi się to udać. Postaram się przeżyć w chłodzie te kilkadziesiąt lat razem, by potem, może i za parę wieków znaleźć kogoś, kogo naprawdę pokocham…
***
Maj w tym roku był niezmiernie gorący, co niezbyt pomagało uczącym się do owutemów. Upał i zbliżające się wakacje były jakby zasłoną dla uczniów hermetycznej, bezpiecznej szkoły. Nic nam tu nie groziło, życie toczyło się dalej. Jedynie gazety i radio nieustannie donosiły, że na świecie nigdy nie było jeszcze tak niebezpiecznie, jak w tą upalną wiosnę…
Czasem zastanawiałam się, czy Hogwart nie jest jakimś snem, idyllą, iluzją, mającą na celu ucieczkę od nienawiści i gwałtu, jakie panowały poza jej murami. Na myśl o opuszczeniu tej bezpiecznej niszy niczym krainy marzeń, w której nic mi nie grozi, przechodziły mnie skurcze żołądka.
Korytarze praktycznie opustoszały. Patrolowały je resztki aurorów, którzy nie wyruszyli na walkę lecz dbali o bezpieczeństwo Hogwartu. Parę razy ktoś ogłosił fałszywy alarm i nieźle całą szkołę przestraszył. Lecz fakt faktem, śmierciożercy gromadzili się co jakiś czas na którymś odcinku granicy szkoły z światem zewnętrznym, nie wykonując co prawda żadnych ataków ale przypominając sępy, krążące nad dogorywającą ofiarą, gotowe zaatakować, gdy nie będzie już zdolna do obrony.
Znów ogarnęła mnie melancholia, ściśle związana z żelaznymi zasadami bezpieczeństwa, owutemami, wojną, Blackiem, opuszczeniem szkoły, gdzieniegdzie żalem do Severusa i Rabastana.
Severus praktycznie w ogóle się do mnie nie odzywał. Zraniło mnie to i poczułam się głupio. Miałam bowiem wrażenie, że się mnie przestraszył, czy coś w tym rodzaju. Nasz kontakt ograniczył się zatem do minimum do tego stopnia, że gdy wpadaliśmy na siebie, toczyliśmy speszonym wzrokiem po podłodze i na boki, omijając się szerokim łukiem.
Uderzało we mnie tyle dziwnych, przykrych emocji, iż w końcu osiągnęłam całkiem odprężający stan otępienia, odrętwienia i w zasadzie było mi już wszystko jedno.
-OOOOOOOOOOOWUUUUUUUUUUUUTEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEMYYYYYYYYYYY!
Cały Pokój Wspólny wypełnił wrzask zdesperowanego Remusa. Luniaczek stanął na środku, ugiął kolana, odrzucił paszczę do tyłu i wydarł ją na oścież.
Zaległa cisza, a trzej Huncwoci, siedzący przy okrągłym stoliku niedaleko czerwonej ściany zrobili zgodnie miny trzech wybitnie grzecznych trusi.
-Paszła mi stąd, ludzie!- zakrzyknął dramatycznie do wszystkich nie-owutemiaków, przesiadujących w salonie- Marnujcie swój czas gdzie indziej, sio! Won mi stąd!
-A dlaczego?- zaskrzeczała piątoklasistka, Peny Roosevelt, patrząc bykiem na Remusa- Twój problem, że jutro masz owutemy! Mamy prawo tu posiedzieć!
-Posiedzisz sobie zaraz za portretem Grubej Damy z śladem mojego buta na zadku! A, z tobą mogę się specjalnie policzyć, za głośno oddychasz!- zmrużył orzechowe oczy i wskazał szczupłym palcem na jakąś wylęknioną pierwszoklasistkę, która dostała w tym momencie tiku nerwowego policzka.
Towarzystwo, klnąc siarczyście na prefekta naczelnego i jego egzystencjalne problemy, opuściło Salon i rozeszło się po sypialniach z kwaśnymi minami. Pozostali jedynie Huncwoci, Lily i Alicja.
Ze zrezygnowaniem wpatrzyłam się w wygasające palenisko, podkuliłam na sofie nogi pod siebie, zmięłam bezwiednie notatki z zaklęć po czym znów obróciłam głowę do tyłu na Remusa. Wciąż stał na środku, zieleniejąc z sekundy na sekundę. Nagle przyszło mi do głowy, jak dzielnie zniósł utratę pierwszej miłości. Wiedziałam jednak, że była to maska, Remus został dogłębnie, trwale okaleczony.
Przy stoliku Peter zawinął notatki od zaklęć na głowie tak, że wyglądał jak przekupka na targu, Black odgiął się niedbale na dwóch tylnych nogach do tyłu, międląc w ustach koniec pióra a James wciąż patrzył z niemym przerażeniem na szarzejącego już Remusa.
-Luniek, nigdy bym nie przypuszczał, że masz taką moc w tych swoich nędznych płuckach…- wymamrotał wreszcie Jim.
-A ja już na własnej skórze jej doświadczyłem.- burknął Black- Szkoda, że nie słyszałeś natężenia odgłosu, który wydał z miesiąc temu, gdy zorientował się, że mu przestawiłem eliksir cal dalej…
-Prefekt Nadęty rozsiewa swój terror w Wieży Gryffindoru…- pokiwał z powagą James.
-Niczego nie rozsiewam!- zachrypiał piskliwie Remus, po czym miauknął- Jutro mamy owutema z zaklęć! Jestem rozdrażniony!
-Jestem rozdrażniony!- idealnie powielił go James, piszcząc wysoko- I mam huśtawki nastrojów, jak Lily, gdy… no, coś tam, nieważne. Potrzebuję relaksu, moja cenna osoba się zmęczyła! Syriuszu, zrób mi intensywny masaż!
Black w tym momencie z wrażenia zakrztusił się śliną i opluł pióro, kaszląc malowniczo. Opadł przednimi nogami krzesła głośno na podłogę, zwijając się.
-Że co, proszę?!- wykrztusił wreszcie ze łzami w oczach.
-Och, wybacz, Łapuś!- James zmrużył złośliwie błyszczące oczy- Zapomniałem, że twe czcigodne, czyste dosłownie i metaforycznie dłonie są zarezerwowane dla…
-James, daruj sobie.- prychnęłam głośno- Mnie nie bawią twoje sugestywne aluzje.
-Nie muszą. Grunt, żeby mnie bawiły. Zresztą, próbuję cię przyzwyczaić do nowej sytuacji!- zatarł chytrze ręce- Już w erze Rabastana próbowałem, mogłabyś wreszcie zacząć okazywać, że dociera.
Na wspomnienie o Rabastanie broda sama ułożyła mi się w podkówkę. Na szczęście nikt nie widział, bo twarz zwróciłam ponownie w stronę kominka.
-Czyżbyś wciąż tęskniła za tym brzydalem?- zagadnął mnie z niedowierzaniem James.
-On nie był brzydalem.
-Dobrze więc, czyżbyś wciąż tęskniła za tym zjawiskowo pięknym okazem męskiej urody?- spytał dobitnie z sarkazmem w głosie.
-On był przystojny, James.
-Rabastan był przystojny?- w jego głosie usłyszałam niedowierzanie- Ciekawe, z której strony, bo chyba nie od frontu?
-Bardzo śmieszne.
-Daj spokój, Meggie. Sprawiał wrażenie, jakby cierpiał na rząd deficytów, począwszy od mózgu na beta-karotenie kończąc.- parsknął- A tu? Popatrz na tego młodzieniaszka o śniadej cerze, szarych, przenikliwych oczach i grzywie czarnych jak smoła włosów… Nie ma co kręcić noskiem! Nie jest blady, nie wygląda jak obity orangutan… Jego jedynym deficytem może być czasem fakt niezmieniania skarpetek przez siedem dni z rzędu, ale co tam… Jest na tyle domyślny, że zmieni je, gdy już dostrzega Remusa, dyskretnie wspinającego się na baldachim i gorliwie wdychającego czyste powietrze przy stropie…
Za mną rozległ się odgłos mogący jedynie oznaczać rzucenie w kogoś piórnikiem i parsknięcie Petera.
-Glizdogon!- zagrzmiał Black- Zasmarkałeś mi całą kartkę!
Obróciłam głowę. Black pieczołowicie wycierał rękawem pergamin, po czym chwycił różdżkę, by zrobić z nim porządek. Powoli nabierał barw charakterystycznych dla mordercy w afekcie.
-No i co, leszczu!? Nic tu nie widzę! Co tu jest napisane?!
Zbliżył twarz do powierzchni pergaminu, mrużąc oczy, po chwili warknął:
-Amotio nutus, czy jakoś tak…
-Amotio nutus? Nie znam tego…- zdziwił się James, po czym, nim ktokolwiek zdążył zareagować, chwycił własną różdżkę i zawołał- Amotio nutus!
Stało się coś bardzo dziwnego. Poczułam jakby niemoc i zatracenie ciężaru ciała.
-Co się dzieje?!- pisnęła Alicja, która z Lily siedziały na drugim końcu. Ich notatki fruwały w powietrzu, zresztą, w podobnym położeniu znajdowały się wszystkie rzeczy w Salonie Gryfonów, nie wyłączając zebranych.
Ze zdziwieniem obróciłam się powoli w nieważkości ku Jamesowi. Czułam się, jakbym unosiła się kilkadziesiąt cali nad morskim dnem. Przypominało to delikatne szybowanie wampira, ale było bardziej bezwładne, jakby wolniejsze.
Odepchnęłam unoszącą się powoli sofę na bok i rzuciłam zaciekawionym wzrokiem na Remusa, z trudem próbującego pod sufitem zmienić pozycję, bo zastygł do góry nogami i wymachiwał rękoma rozpaczliwie, niczym ptak, próbujący odfrunąć. Rozbawiło mnie to niezmiernie.
-Dlaczego pływamy w powietrzu?!- zapytała Lily z przerażeniem.
-Bo Potter łaskawie raczył pozbawić cały Salon grawitacji!- warknął Black, powoli obracając się ukośnie, nogami ku górze i zaplótłszy cierpliwie ręce na ciemnomorskim swetrze, który nosił. Zrobił buńczuczną minę nabzdyczonego dziecka.
-Ja raczyłem?!- zachrypiał wysoko James, siłujący się właśnie z samym sobą. Koniecznie chciał pozostać w dość godnej pozycji do rozmowy z nami.
-A kto!? Jedynie ty jesteś zdolny do rzucenia czaru bez zastanowienia się przedtem, czy nie wysadzisz przy okazji pół Półkuli Północnej!- burknął Black.
-Czekaj no, kozaku…
James zaczął wykonywać szereg niezidentyfikowanych ruchów w kierunku Blacka celem dania mu w zezłoszczoną twarz. Przypominał galopującego psa połączonego z płynącym pingwinem i wiatrakiem, ale pozostał w miejscu, nie posuwając się ani o cal do przodu.
Mimo fatalnej sytuacji ryknęliśmy śmiechem.
-ZARAZ MNIE TRAFI SZLAG NAJJAŚNIEJSZY!!!- ryknął Jim, czerwieniejąc ze złości- OSZALEJĘ, NO!!!
Jego jęki frustracji, połączone z szybkim galopowaniem wszystkimi odnóżami w miejscu jeszcze bardziej nas rozluźniły. Z góry usłyszeliśmy wycie Remusa o treści mocno nieprzyzwoitej, bo trwale zawisł do góry nogami i wciąż wymachiwał rękoma na wszystkie strony.
-Nie miotaj się tak, to może ci się uda.- oznajmił chłodno Black do Rogasia.
James posłuchał. W końcu jego młócenie rękoma przyniosło rezultaty i przybliżył się z wolna do Blacka, wyciągając powoli rękę.
-A masz, stary…
Wolno, jak w filmie ze zwolnionym tempem przyłożył mu pięścią w bok głowy. Black nie przejął się tym specjalnie, za to popchnięty, popłynął ku mnie, byśmy zaliczyli powolne zderzenie czaszkami.
-Różdżka!- zapiał Peter, trzymając się kurczowo stołu- Lily, przy twoim uchu!!!
-Odsuń się, Black!- wycedziłam, odpychając go. Posłał mi wściekły wzrok i złapał mocno za nadgarstki, by nie odfrunąć.
-Puszczaj!
-Jakbyś wysłuchała…
-Nie, dziękuję!
-To nieporozumienie, zrozum to wreszcie!- przybliżył się nieco, lewitując bezwładnie.
-Finite!- to roztrzęsiony głos Lily przekrzyczał wrzeszczącego coś Remusa i BACH! wszystko opadło ciężko na ziemię na czele z prującym się Luniaczkiem, który gruchnął o drewno głową w dół.
Uniosłam się szybko z Blacka, na którym wylądowałam i wyrwałam z jego uścisku nadgarstki. Popatrzył na mnie ze smutkiem, wciąż leżąc na wznak.
Salon wyglądał, jak pobojowisko. Po podłodze walały się nasze notatki a meble nie stały na nogach.
-Uff, na ziemi…- westchnęła Alicja z drugiego końca.
Remus wstał, otrzepał się, dotknął ostrożnie głowy, zabluzgał, podszedł do Jamesa i potrząsnął nim potężnie, chwytając go za fraki.
-Co ci strzeliło do głowy, by wywrzaskiwać nieznane formułki?!- wrzasnął Remus.
-Uspokój się, Remusie!- popatrzył na niego z zaniepokojeniem James.
-JESTEM SPOKOJNY!!!
-Wszyscy wiemy, że cierpisz na Zespół Napięcia Przedowutemowego!- rzucił James- Ale przystopuj trochę. Patrz, wynaleźliśmy nowe zaklęcie, dzięki mojej finezji i spontaniczności!
Wywalił do niego cały garnitur zębów w uśmiechu z sortu tych a’la ból brzucha. Black obok mnie westchnął głęboko.
-Tylko żeby ta finezja i spontaniczność nie przybrały monstrualnych rozmiarów…- burknął Peter, zbierając stół i depcząc notatki Remusa (reakcją natychmiastową właściciela był błyskawicznie przybrany na twarzy kolor cegły i niezidentyfikowane miotnięcie ramionami w cały świat).
-Nie, no co ty!- parsknął James- Trudno, żeby nade mną zapanowały! W przeciwnym razie na jutrzejszy owutem wybrałbym się przez okno w dormitorium, zaliczył trasę przez wszystkie dachy zamku i wlazł na egzamin przez dziurkę od klucza, taszcząc za sobą Hagrida na smyczy.
***
„Droga Mary Ann!
Mam nadzieję, że OWTM idą Tobie i Remusowi dobrze, chociaż, znając Was, nie muszę się martwić.
Piszę w sprawie Twego zamążpójścia. Ja i państwo Black czynimy już ostateczne przygotowania. Ustalamy wiele bardzo ważnych spraw, obecnie na tapecie mamy Wasz dom. Blackowie twierdzą, że znaleźli odpowiednie miejsce-ponoć to bardzo stary, wiktoriański dwór, pozostał po jakimś odłamie Blacków i od kilkudziesięcioleci stoi opuszczony na odludnym, ponurym wrzosowisku. Podobno jest wart ponad pół miliona galeonów, wyobrażasz sobie, w jakich luksusach będziesz żyła?! Mama na pewno byłaby wniebowzięta.
Chodzi mi w tym liście głównie o powiadomienie Ciebie o dacie ślubu. Jesteśmy z Orionem i Walburgą świadomi, że powracacie do domów 11 czerwca, w niedzielę, zatem ustaliliśmy ślub i wesele na 15. Już prawie wszystko gotowe, nie będziemy zwlekać. Przygotuj się psychicznie, pozostał Ci nawet nie miesiąc do zostania żoną jednego z najbogatszych młodzieńców naszego czarodziejskiego świata. Nawet nie wiesz, jak się cieszę.
Tata.
PS.: Odpisz mi. Chciałbym wiedzieć, czy data Waszego ślubu jest odpowiednia dla Ciebie. No i żywo interesują mnie Wasze OWTM!”
Upuściłam bezsilnie notatki do jutrzejszego owutema z transmutacji. Pergamin delikatnie sfrunął na ziemię. Zrobiło mi się słabo i brzuch skręcił się w obrzydzeniu. Zostały niecałe cztery tygodnie do związania mnie siłą z Blackiem.
Dormitorium, w którym stałam, wydało mi się pomimo oświetlających go promieni zachodu bardzo szare i zamazane. Przełknęłam ślinę, obserwując tępo drewnianą podłogę i z powodu wytrącenia z równowagi mnąc list w dłoniach.
Powoli zamykają za mną drogi ucieczki, osaczając ze wszystkich stron. Kogo interesuje, że nie chcę być żoną Blacka?
Poczułam niebezpieczne kłucie serca, podobne do tego sprzed miesiąca, gdy przegapiłam połowę wygranego przez Gryffindor meczu z powodu bolącego organu. Prawie instynktownie podeszłam do przyłóżkowej komódki i wyciągnęłam resztki pergaminu, by naskrobać bezmyślnie chłodny liścik.
„Drogi tato,
Z owutemami jest ok. Data jest odpowiednia.
Mary Ann.”
Dzierżąc w roztrzęsionej dłoni świstek pobiegłam do sowiarni. Za niecały miesiąc będę już bezwolną kobietą, zamkniętą sam na sam z Blackiem na opustoszałym wrzosowisku. Jak się zachowa w tej sytuacji? Będzie mnie do czegoś zmuszał? Może siłą…
Zapiekły mnie niebezpiecznie oczy. Po raz pierwszy ucieszyłam się, że jestem wampirem i moje życie nie skończy się u boku tego mężczyzny. Kiedy tylko umrze, będę znów wolna…
Dopadłam z trudem do sowiarni, czując niesympatyczne kłucie serca i nie mogąc opanować obrzydzenia do Blacka. Nie czułam już wcale ku niemu żadnego uczucia. Pozostała mi tylko niechęć.
Trzęsącymi się z przerażenia i rozpaczy rękoma przywiązałam do nóżki Paproszka liścik i wyrzuciłam go za okno. Chwilę potem zatrzymałam pędzące emocje i myśli, by oprzeć dłonie na ścianach okien bez szyb i obserwować samotnego Paproszka, oddalającego się na południe. Był teraz jedynie czarną kropką, majaczącą na tle modrego nieba, muśniętego smugami złotoróżowych chmur, oświetlanych zachodzącym słońcem.
Westchnęłam i usiadłam na parapecie, patrząc tępo w sowę, niosącą memu ojcu suche informacje, których tak bardzo potrzebował. Czy czuł jakiekolwiek wyrzuty sumienia? Przecież doskonale wiedział, że coś jest nie tak. Zdawał sobie sprawę z mojego oporu. Czy wyczuwał, że całe moje życie legło w gruzach? Może chłodno kalkulował: „Dobra, z tego będzie korzyść, warto zainwestować. To przyniesie dochód. To jest dobre.”.
Ten list ojca był taki niewinny… Przecież wiedział, że teraz wszystko może się zmienić, że teraz istnieją inne priorytety i zasady, bo zło opanowało nasz świat. Na co mu wszystkie bogactwa Blacków, jeżeli za parę dni ja lub Black zginiemy. Albo może zrobi to on.
Westchnęłam głęboko, czując ciężar problemów, nagromadzonych już od sierpnia, z każdym dniem mocniej ściskających za serce.
Przymknęłam oczy, mając ochotę wyparować. Słyszałam skrzeczenie sów ale towarzyszyła mi cisza i samotność, której pragnęłam. Niestety, tylko samotność, bo wymarzona przeze mnie ucieczka od dosłownie wszystkiego była tylko pobożnym życzeniem, niemożliwym do zrealizowania.
Sowiarnia to takie niezwykłe miejsce. Szkoda, że muszę opuścić Hogwart… Tak straszliwie chciałabym móc tu pozostać. Cztery lata to bardzo niewiele, jak na mój gust…
Wolałabym ukryć się gdzieś tu, by nie musieć jechać w ten zimny, szary świat, by nie musieć być żoną Syriusza Blacka…
Dobra, czas iść na dół, na obiad. Słońce już zachodzi…
Zeskoczyłam z parapetu i udałam się po schodach na jeden z licznych, bardzo wąskich korytarzy szkoły. Nikogo już na nich nie było, były kompletnie puste, oświetlone jedynie blaskiem zachodzącego słońca…
Zatrzymałam się. Jednak nie do końca puste. Jakiś cień rósł na mych oczach, by zaraz zza zakrętu wyłoniła się osoba, którą miałam ochotę akurat najmniej spotkać.
Syriusz Black kroczył przed siebie, czymś bardzo zaaferowany. Przystanął nagle, gdy spostrzegł mnie przed sobą.
Mierzyliśmy się kilkanaście sekund wzrokiem, aż wreszcie się obudziłam, posłałam mu nienawistne spojrzenie i wykonałam ruch w bok, by go wyminąć na odpowiednio daleką odległość, co było dość trudne w wąskim korytarzu.
Jednak w ostatnim momencie zagrodził mi drogę i utkwił we mnie spojrzenie.
-Poczekaj, Mary Ann, musimy porozmawiać…
-Niczego nie muszę, szczególnie z tobą!- warknęłam.
-Ale ja chciałem wytłumaczyć…
-Nie gorączkuj się. Szkoda twych drogocennych nerwów. A teraz lepiej sprzątnij mi się z drogi, bo nie ręczę za czyny!
Black zmarszczył się.
-Najpierw mnie wysłuchasz!
-Odsuń się, Black! Będziesz tego żałował, jeśli…
-To TY będziesz żałowała, że mnie nie wysłuchałaś! Słuchaj, ja…
Zatknęłam uszy ostentacyjnie. Chwycił za moje ręce, by odjąć je od małżowiny.
-Zawsze jesteś taka okrutna?!- warknął.
-To ty jesteś okrutny!! I zawsze byłeś!
-No no, tylko teraz nie zaczynaj mi prawić jakiś górnolotnych kazań!
-Nie zamierzam!!!- wyrwałam ręce z jego dłoni- W ogóle nie będę z tobą gadać, nawet, jak będzie nas dzieliła jakaś głupia przysięga…
Natarłam na niego, by się odsunął. Stał dalej, niczym betonowy blok, wkurzająco wlepiał we mnie nienawistne spojrzenie.
-Słuchaj! Nie będę tolerował twoich fochów!- szczeknął.
-To nie toleruj!- krzyknęłam- W ogóle nie mam zamiaru mieć z tobą nic wspólnego! Zapewne dostaniesz tak duży dom, że całkiem łatwo będzie mi cię non stop unikać!
-Nie będziesz mi ciągle uciekać!- zawołał ze złością- Nie pozwolę na to!
-Jeszcze mnie nie znasz, idioto!
Miałam go serdecznie dosyć, więc odwróciłam się na pięcie, by odejść, skąd przybyłam. Poczułam jednak, że chwycił mnie od tyłu za ramiona, toteż wykonałam szybki w tył zwrot i uderzyłam go pięścią, prosto w oko.
Black puścił mnie, wyjąc z bólu. Zostawiłam go tam i ruszyłam przed siebie, myśląc, że zapewne to go zatrzyma na dłużej.
Nie doszłam do końca korytarza, gdy usłyszałam, że szybko się zbliża.
„Hmm, jeszcze mu nie dość? Dobra, zaraz się odczepi…” pomyślałam i znowu się odwróciłam, tym razem z zamiarem dania mu dłonią w policzek. Może za ostro z tą pięścią…
Zamachnęłam się prawą ręką, lecz Black, standardowo, złapał mnie za przegub. Tego się nie spodziewałam. Brew nad podbitym okiem i przeciwległy kącik ust uniosły się w górę, sygnalizując tryumf.
-I co teraz?- spytał przekornie.
Zamachnęłam się więc drugą ręką. Ją także złapał w locie, wciąż się uśmiechając. Niezły refleks.
Szarpnęłam za obie ręce, ale nie puścił, ciągnąc ku sobie.
Silniejszym szarpnięciem udało mu się przyciągnąć mnie na tyle blisko, żeby błyskawicznie, mocno mnie objąć ramionami i…
To się stało szybciej, niż mogłabym cokolwiek zrobić.
Black po prostu przysunął jeszcze bliżej twarz do mojej twarzy i pocałował mnie, wciąż się uśmiechając z przekorą.
To trwało bardzo długo… Sekundy zdawały się płynąć nieskończenie wolno. A my staliśmy, przytuleni do siebie, dzielił nas pocałunek…
Nie wiedziałam, co robić. Coś we mnie szalało, krzyczało „WYRYWAJ SIĘ!!! NIE MOŻESZ SIĘ TAK PODDAWAĆ!!!”. Przecież Black to niesamowity palant, dureń, idiota… Nie mogę mu ulegać… Nie mogę mu pozwolić na takie manewry. Jest wredny, zmusił mnie do ślubu…
Jednocześnie czułam, że nie potrafię się od niego odkleić. Całował tak delikatnie i czule, zupełnie inaczej, niż się przed chwilą zachowywał. W moich nozdrzach czułam jego perfumy, niesamowicie zniewalające, wydawało mi się, że jestem taka bezpieczna, gdy ręce Blacka mnie oplatają…
Delikatnie położyłam dłonie na jego żebrach po bokach, czując coś tak dziwacznego, że nie potrafiłam tego zdefiniować i delikatnie, nieśmiało dotknęłam koniuszkiem języka jego dolnej wargi, cofając szybko, z jakimś wstydem. Odpowiedział tym samym, nieco bardziej zdecydowanym ruchem. Serce łomotało, przez umysł przewalały się skrajne emocje, myśli, które nigdy dotąd nie występowały razem ze sobą. Czułam słodki ból w okolicy mostka i ogień na twarzy.
Co za dziwne uczucie… Chyba Peter miał rację, mówiąc mi, że „z nienawiści tak blisko do miłości…”. Ale ja go nie kocham, nie mogę się w nim zakochać! To jakiś obłęd! Najlepiej już teraz się wyrywać, uciekać… To zarozumiały kretyn, co ja wyrabiam?!
Nie. Nie potrafię od niego odejść. Przegrałam tę walkę…
Mam nadzieję, że na za tydzień się wyrobię, ale czarno to widzę...
64. "Zaczęło się" Dodała Mary Ann Lupin Sobota, 02 Października, 2010, 12:02
Wiecie co?
Czasem mam ochotę ciepnąć ten pamiętnik. Dlaczego?Bo jest dla mnie taki ważny, paradoksalnie. Nie potrafię wyobrazić sobie, że coś mogłoby mi się nie udać (zamknięcie strony, brak komentarzy, beznadziejne wpisy…) i wtedy nachodzi mnie taka właśnie nieoparta ochota. Źle znoszę ten stresik, najwyraźniej . A potem pomyślę o tych wszystkich rzeczach, o których będę się jeszcze rozpisywać, o kochanym chłopcu z lustra, jeszcze bardziej kochanym Syriuszu, słodkim Remusie, walniętym Jamesie, któremu tak niewiele już tu pozostało… A wreszcie o mojej Meggie, w której życiu zostało tak wiele do opisania… Mam nadzieję, że pozostaniecie tu ze mną do końca jej historii i doczekacie czasów, kiedy to… Dobra, dość. A stwierdzam, że już przekroczyłam połowę liczby zamierzonych odcinków, które tu wrzucę.
Pewnie nie tego oczekiwaliście po poprzednim wpisie i jego zakończeniu. Ale cóż, nie rozczarujecie się, może nie w tym odcinku, ale w przyszłości. Jeżeli kto bowiem myśli, że Syriusz i Meg natychmiast połączą się razem w splocie miłości ognistej (czy jakoś tak ), to, odważę się pokusić o stwierdzenie, że mnie nie zna . To by było za proste.
Także, cierpliwości. Ech, wybaczcie mi ten, bądź co bądź, dziwnie posępny wstęp. Ale mam taki nastrój, że musiałam to napisać. Choć nie wiem, po co. Taki chemiczny dół.
Za tydzień, mam nadzieję, dodam dalszy ciąg.
Żołądek podskoczył mi do gardła. Syriusz… Syriusz mnie kochał cały ten czas…?!
Peter odszedł, mrucząc coś trywialnego o kolacji. Uśmiechał się tryumfalnie i z rozrzewnieniem.
-Dziękuję ci, Glizdek. Dzięki.- wyszeptałam do niego.
Odparł zachęcającym uśmiechem i znikł za rogiem. Stanęłam sama na środku korytarza, przetrawiając wszystko od nowa, wciąż nie mogąc w to uwierzyć.
Rzuciłam się biegiem przed siebie, czując jakąś gorączkę. Muszę go znaleźć, dowiedzieć się…
Zbiegałam na łeb na szyję po kamiennych kondygnacjach, pędziłam osamotnionymi korytarzami. Wciąż w głowie buzowała ta niewiarygodna myśl, że Syriusz mnie kochał od samego początku. Czy mogłabym przypuszczać? Cóż, może od jakiegoś czasu przed chodzeniem z Rabastanem mógł dawać takie sygnały. A jak było wcześniej?
Zdawało mi się, że ma mnie w głębokim poważaniu. Był w moich oczach zblazowanym, napuszonym narcyzem. Czasem sprawiał wrażenie, że bawi się mną, nawet wtedy, gdy zaprosił mnie na bal w piątej klasie. Wydawało mi się, że taka swoista gra o nagrodę go bawi, możliwe, że założył sobie jakiś cel. Zawsze patrzyłam na niego przez pryzmat jego popularności u dziewcząt, tłumacząc sobie, że nie mogłabym pójść z kimś takim na bal, z kimś, kto w każdej chwili zmieniłby zdanie, bo dostrzegł lepszą ofiarę. Czułam obrzydzenie do Łapy. Czy naprawdę mnie o to poprosił, bo coś do mnie czuł?
Jak mało o nim wiedziałam! A potem przyszła szósta klasa, kiedy to zaprzyjaźniliśmy się, a ja przyzwyczaiłam się do tego innego, lepiej poznanego Syriusza. Takiego, jakim był w rzeczywistości. Nawet zaczął mi się ździebko podobać, chociaż nigdy nie byłam ze sobą szczera i wstydziłam się to przyznać. Nic dziwnego, że Syriusz tak się wściekł, gdy broniłam Rabastana i pokłóciliśmy się. Zaczął być zazdrosny i miał powód. Zdesperowany powrócił do rodziny, widząc w tym jedyną nadzieję na odzyskanie utraconej na zawsze dziewczyny.
Poczułam do siebie wstręt, pędząc korytarzem na trzecim piętrze. Jak mogłam być taka ślepa?! Wtedy, w ruinach, gdy spróbował mnie pocałować… Potem, gdy chodziłam z Rabastanem, wydawało mi się to następną zabawą Syriusza. Myślałam, że ze mną igrał. Teraz widzę, jak bardzo się myliłam.
-Remus!- przystanęłam, dysząc- Widziałeś… Syriusza?!
Remus stał samotnie przy gotyckim oknie, zapatrzony w góry na horyzoncie i marcowe, żółtawe niebo. Odjął zamyślony, tęskny wzrok od tego widoku i popatrzył na mnie nieprzytomnie.
-Tak… Ostatnio zaczepił Redhill przed salą do obrony…
Serce we mnie zamarło. Nie, nie ma się czego bać. Syriusz jest ze mną, ona mi go nie odbierze…
-Pewnie wciąż tam sterczy… Mogę mu coś przekazać.- mruknął smutnym tonem.
-Uwierz mi, tego się nie da przekazać…- szepnęłam i rzuciłam się gwałtownie ku sali.
Przed moimi oczyma powstał obraz Syriusza, jego zmrużone oczy. Kiedyś czaił się w nich chłód, teraz zazwyczaj ciepło i rozbawienie. Jego sposób bycia, wieczne zblazowanie, opanowanie, poprzeplatane napadami szalu i emocji wydał mi się nagle taki interesujący!
Po raz trzeci w życiu uderzyło mnie, jak niezwykłej urody twarz posiadał. W niej było coś poza tym, coś większego, wyrażonego w oczach, stalowoszarych, błyszczących, gdy zawzięcie rozważał lub mi się przypatrywał… Z jakąś nieznaną czułością względem niego pomyślałam o tych roziskrzonych oczach, o czarnych włosach, kładących się delikatnymi falami na skroniach, szyi i czole. Zapragnęłam nagle poczuć jego nieziemskie perfumy i ogarnęła mnie niewyjaśniona tęsknota…
Wypadłam zza zakrętu i przystanęłam w cieniu. Rzeczywiście, Redhill i Syriusz stali nieopodal. Oczy kobiety błyszczały słodko. Syriusz stał do mnie plecami. Poczułam gniew.
-Po prostu, czarną magię trzeba znać, by umieć się przed nią chronić, Syriuszku.
-Nie do końca z panią bym się zgodził. Lepiej wcale się w nią nie plątać, bo potrafi być bardzo… kusząca. Niejeden czarodziej stał się przez to czarnoksiężnikiem.
-Jest wiele kuszących rzeczy…- rzekła, przybierając znów swój obleśny ton- Ale nie zgadzam się z tobą. Dobrze jednak czasem porozmawiać z rozumnym uczniem. Miło, że nie przytakujesz, jak głupi.
-To co pani powie na moją propozycję?- mruknął po chwili, ściszając głos- Mam wpaść któregoś dnia wieczorem? Żeby się nie wydało, to chyba nie jest do końca… legalne…
Zdrętwiałam. Co Syriusz robi?!
-Zastanowię się.- zmierzyła go zadowolonym spojrzeniem- Kusi mnie to, Syriuszu, ale, jak powiedziałeś, nie potrafię stwierdzić, czy za to nie czekałaby nas jakaś kara. Pomyślę i dam ci znać.
-Już się nie mogę doczekać, pani profesor…
-Ja również, to może być… Lupin! Co ty tu robisz?!
Syriusz gwałtownie obrócił się ku mnie. Redhill wpatrywała się we mnie podejrzliwie.
-Ja… chciałam porozmawiać z Syriuszem…- odparłam, siląc się na obojętność.
Redhill kiwnęła.
-Proszę bardzo, rozmawiajcie. Nie przeszkadzam narzeczeństwu!
Ostatnie słowo wymówiła z głęboką pogardą i odeszła.
-Dobranoc, pani profesor.- rzekł na odchodnym Syriusz. Podeszłam do niego. Był nieco przygaszony.
-Syriuszu, chciałam z tobą porozmawiać…- mruknęłam smętnie, przybliżając się, by poczuć zapach.
-No, słucham, Mary Ann…- zerknął na mnie. Czy złudzeniem była niechęć w jego oczach?
Otrząsnęłam się, dzielnie ignorując ogarniający mnie smutek po tym spostrzeżeniu.
-Czy ty…- zacięłam się. Jak ja mam go spytać o to, co powiedział Glizdek?! Wyda się, że Glizdogon zdradził mi cenny sekret Syriusza i tamten go zabije…
Syriusz przybliżył się nieco, obserwując mnie ze zdziwieniem.
-No, wyduś to z siebie w końcu…
-Słuchaj, chciałam porozmawiać o… nas. Naszych relacjach odkąd się poznaliśmy.
Syriuszowi twarz stężała. Przysunęłam się jeszcze bliżej i musnęłam delikatnie dłonią jego przedramię, ubrane w białą, luźną bluzkę, by zyskać na czasie. Cień czegoś dziwnego przebiegł przez twarz Łapy. Wyglądał, jakby zdrętwiał w środku. Grdyka podleciała do góry po długiej szyi. Spodobało mi się to, co dostrzegłam. Zakłopotany i speszony wzrok utkwiłam w szarej szelce.
Staliśmy teraz bardzo blisko, praktycznie dzieliło nas kilka cali. Spuściłam wzrok, czując gorąco na twarzy i za kołnierzykiem koszuli w kratkę. Czułam się obserwowana.
-Mary Ann?- szepnął Syriusz zachęcająco roztrzęsionym głosem.
Teraz!… Nie, nie teraz, słyszę kroki…
-O, Meg! I…
Severus Snape zatrzymał się przed nami, łypiąc na Syriusza z nieopanowaną nienawiścią. Po chwili wyciągnął różdżkę, by miotnąć w niego zaklęcie.
-Syriuszu…!- zaczęłam, by poprosić go o nierobienie krzywdy Severusowi. Łapa popatrzył na mnie i chyba to zrozumiał bez słów, bo wzruszył ramionami i rzekł obojętnie:
-Idę do dormitorium. Na razie, Mary Ann!
Posłał mi zwyczajowy uśmieszek i znikł za rogiem. Severus opuścił różdżkę. Patrzyłam jeszcze w miejsce, gdzie znikł.
-Co on ci robił?!- rzekł z obrzydzeniem.
-Nie twój interes!- warknęłam- Dzięki, Sev!
Severus oniemiał.
-To tak mi się odpłacasz?!- warknął- Uratowałem cię od Blacka!
-Słucham?! Nie prosiłam o tą pomoc!- zawołałam ze złością.
-To godzisz się na to, że cię uwiężą?! Gdzie twój honor?!
-Tak, być może się godzę!- warknęłam, zaplatając ręce na piersiach i nie patrząc na Severusa.
Dostrzegłam kątem oka, że twarz mu się wydłużyła, po czym syknął:
-Co ty wyrabiasz?! To, że Rabastan od ciebie odszedł nie znaczy, że masz tak po prostu zawiesić broń! Chcesz być żoną tego parszywego, napuszonego…
-Przestań.- wycedziłam ostrzegawczo- Natychmiast. Syriusz nie jest parszywy. Napuszony również.
-Black to kanalia!- warknął Severus, wstrząsając tłustymi strąkami.
-Severusie!
-Mówię prawdę! Nawet jeżeli Rabastan cię nie wyciągnął z tego bagna, ja to zrobię!
-Nie potrzebuję być wyciągnięta z tego bagna!- zezłościłam się -Tobie nic do tego!
-Owszem, Mary Ann!- wycedził- Jesteś dla mnie wszystkim, odkąd odeszła Lily…
Przełknęłam głośno ślinę. Severus rzucił ze złością:
-Nie pozwolę ci być nieszczęśliwą z Blackiem. On utrzymywał, że cię ratuje przez ślub?! To ja cię wyratuję przez wyciągnięcie cię z niego, choćby nie wiem co. Bo bardzo cię… kocham. Nie rozumiesz?! Nie będę mógł się z tobą widywać, gdy będziesz jego żoną! Straciłem przez Pottera Lily, teraz przez Blacka mam stracić ciebie?! Poza tym, UMRZESZ. Voldemort cię ZABIJE!
-Nie dbam o to!- prychnęłam.
-Szkoda. Bo ja dbam! Żegnam!
I odszedł, powłócząc peleryną.
Stałam na środku korytarza, oświetlana jedynie przez marcowe niebo po zachodzie, czując mętlik w głowie. Były tam nie tylko moje uczucia względem już-sama-nie-wiem-kogo, ale jeszcze rzekoma miłość Syriusza do mnie, jego rozmowa z Redhill, Lily plus James, nieszczęśliwy Remus, tęsknota za Rabastanem, strach przed Voldemortem, rozczarowanie, że nie porozmawiałam z Syriuszem i to, co powiedział przed chwilą Severus. Nie spodziewałam się tego po tym zamkniętym w sobie Ślizgonie. Co mógł mieć na myśli? Wiedziałam, że kochał Lily, jego miłość do mnie wobec tego rzeczywiście musiała być siostrzana. Tak, jak myślałam.
Odetchnęłam z ulgą, kierując kroki do dormitorium. Ciekawe, czemu Severus tak zapalczywie chce o mnie walczyć. Musi mu na mnie zależeć. Dziwnie się z tym czuję…
***
Ostatni kwiecień w Hogwarcie prawie nadbiegł. Nie miałam czasu się nad tym zastanawiać, czułam się jedynie przybita tym faktem. Za dwa miesiące opuszczę Hogwart na zawsze…
Z Severusem nie odzywałam się od marca. On przebywał ze swymi śmierciozercowatymi kumplami, ja natomiast poruszałam się po szkole sama. Unikałam również Huncwotów i Lily. Ruda i James stali się praktycznie nierozłączni. Wszędzie widywano ich razem, a co za tym idzie, resztę tej rozkokoszonej grupki także. Peter najwyraźniej nabrał wody w usta i Syriusz nie sprał go na bezkształtną masę za entuzjastyczne dzielenie się z innymi tajemnicami kumpla. Ja i Łapa nie porozmawialiśmy w rezultacie o tym, o czym mieliśmy. Co prawda Syriusz zaczepiał mnie czasem, by dowiedzieć się, czego chciałam. Ja jednak opanowałam się nieco stwierdziwszy, że nie ma sensu rozmawiać z nim na ten niewygodny temat. Dziwaczne uczucie do Czarnego również jakby we mnie ochłonęło i patrzyłam na nie bardziej krytycznie, nie dając się ponieść emocjom. Był to właśnie jeden z powodów, by unikać Huncwotów-towarzystwo Syriusza, które mnie krępowało.
Remus wciąż miał doła. Był przygaszony i cichy, znikły z jego zachowania radość i beztroska. Domyślałam się, że chodzi o Joanne, bowiem nie widziałam ich razem od marca, kiedy wyjechałam do domu, a Remus pozostał w Hogwarcie jako wilkołak. Przypuszczałam, że nie są już razem i to go tak dobiło, jednak bałam się go spytać o faktyczny stan rzeczy.
W dzień egzaminu z teleportacji, której to lekcje odbywały się regularnie od stycznia (na jednej z nich James, zamiast do obręczy, teleportował się na głowie Lily, bo pomyślał o niej, nie o drewnianym kole) niebo przybrało granatowe, burzowe chmury. Zapowiadało się na ulewę, a egzamin był, niestety, na błoniach, toteż wszyscy siódmoklasiści zgromadzili się niedaleko wejścia, na miejscu egzaminu, lub dziedzińcu. Usiadłam sobie grzecznie na jednej z arkad, obserwując ludzi, kręcących się po korytarzach za nimi i po środku dziedzińca. Dostrzegłam Severusa, idącego z kilkoma śmierciożercami. Posłał mi wrogie spojrzenie. Udałam, że tego nie widzę i na niby zanurzyłam się w niewielkiej broszurce od Zeldy Goshawk, traktującej o teleportacji.
Zagrzmiało, a mnie przeszedł niesympatyczny dreszcz.
-O nie…- szepnęłam do siebie z trwogą, bowiem pędziła ku mnie Lily, a za nią czterech chłopaków.
-Hej, Meg!- zawołała na wydechu- Czytasz to do egzaminu?
Wskazała podbródkiem broszurkę, po czym oparła się o jedną z arkad. Przypominała Jamesa.
-Ej, boję się!- zapiszczał Peter, stanąwszy naprzeciw mnie- Nie zdam!
-Nie bój się, Glizduś, zdasz! Kiedyś tam…- mruknął Syriusz, opierając się o moją arkadę z drugiej strony, naprzeciwko Lily.
-Co jest, jak się nie zda?- zapytałam, czując ścierpnięcie skóry z powodu bliskości Czarnego.
-Zabiją cię i zjedzą.- parsknął James, obejmując Lily w pasie ramieniem.
-To ty Rogaś musisz zdać, chyba, że chcesz mieć ich na sumieniu…- rzucił Łapa zadziornie.
-Wiesz, Syriuszu, jak będę już zjedzony, to podejrzewam, że prawdopodobnie łajno mnie to będzie obchodzić…
-Właśnie, w sumie sam nim będziesz…
-Jak nie zdasz, to wracasz na egzamin za rok.- wyjaśnił Remus, nie śmiejąc się- I tak do skutku.
-Podsumował Lunatyk swym radosnym głosem!- parsknął Syriusz, zakładając ręce za głowę.
-Ja nie chcę zdawać do skutku!- przeraził się Peter.
-Taki stuletni Peter, co roku na egzaminie w Hogwarcie!- zaśmiał się James- Spora sensacja! Uwaga, przybywa ten sławetny Peter Pettigrew, rozsypujący się w próchno! Autografy i wywiady!
Tylko Remus się nie roześmiał, a ograniczył jedynie do smętnego uśmieszku.
-Nie nabijajcie się!- poprosił Peter- Ja zaraz popuszczę!
-Pożyczyć ci pampersa?- dogryzł mu James, rechocząc.
-A co, Jim, czyżbyś posiadał pampersy w zapasie?- Black uniósł brew z rozbawieniem- Szybko. Wydawało mi się, że ty i Lil…
Roześmieliśmy się na widok ich min. James ściągnął brwi, nie kumając zanadto.
-Ty nam coś sugerujesz?- zapytał wreszcie.
-Nie, a skąd!- Syriusz udał zdziwionego- Może sam potrzebujesz…
-Jeżeli o to chodzi, to ja z Lily żyjemy w celibacie!- objaśnił ze świętoszkowatą miną.
-Ty z Lily? To może Lily z kimś innym, no wiesz…
Syriusz wykonał niezidentyfikowany ruch ręką do przodu, po którym parsknął. Lily cierpliwie ukryła twarz w dłoniach, a James się napuszył:
-Łapuś, ty idioto, Lily jest czysta, niczym łza! Wykluczone!
-Czyli sprawa jasna, to ty!- wyszczerzył się Syriusz- Z którymś z nas… PETER! Patrz, zaczerwienił się! Ooo, nieładnie, Petuś! No i wyszło!
-To se schowaj…- burknął Remus nagle, a James, Peter i Lily ryknęli na widok zabitego tym Łapy.
Rozległ się gong na wieży.
-Już czaaas!- zawył James- Czas egzaminu z teleportacji!
Ruszyliśmy zatem na błonia, gdzie zbierali się siódmoklasiści.
-Peter, trzymaj pęcherz na wodzy…- szepnął Syriusz, a James dodał:
-Będziemy cię wspierać, gdy za rok przybędziesz tu ponownie!
Na horyzoncie ktoś rozstawił namiot, gdzie kręcili się już opiekunowie domów. Po całych błoniach porozstawiali słupki wszelkiego koloru. Przed nami stało małe stadko urzędników z Ministerstwa-naszych egzaminatorów. Poczułam skurcz brzucha.
-Będziemy wywoływać was piątkami, alfabetycznie.- zarządziła pani Goshawk- Każdy ma jednego egzaminatora. Reszta czeka w grupie gdzieś niedaleko, gotowa na egzamin!
Wywołali kilku uczniów, w tym Syriusza. Podszedł swym pewnym siebie krokiem razem z czwórką innych. Przydzielono im egzaminatorów, a ja i reszta zgromadziliśmy się niedaleko.
To było strasznie męczące i stresujące. Przypominało czekanie przed egzaminami. A czekaliśmy długo. Po jakiś dwudziestu minutach wywołali następną piątkę, do której zaliczyła się Lily. Syriusz nie powrócił, za to wszedł do olbrzymiego namiotu z resztą towarzystwa.
-James, my będziemy razem, jak to dobrze, jak to dobrze…- skamlał Pet.
-Podtrzymam cię na duchu, obiecuję, pączuszku!- James poklepał go po ramieniu.
Siedzieliśmy w ciszy, z wyjątkiem męczącego się głośno Petera. Ja i Remus trawiliśmy tremę w środku, a James promieniował entuzjazmem. Rozłożył się na trawie i zapatrzył w granatowe niebo, przecinane czasem błyskawicą. Nie padało.
-Teraz my, Meggie!- Remus pociągnął mnie za rękę, blady, jak zadek anemika.
Razem z trójką innych uczniaków poszliśmy w kierunku egzaminatorów na nogach, jak z galarety. Peter i James machnęli nam na pożegnanie.
Każdemu przydzielili egzaminatora. Podeszła do mnie sympatyczna, młoda czarownica. Odetchnęłam.
-No, panna Lupin, prawda?
-Zgadza się.- przytaknęłam z trudem.
-To teleportuj się tam, do czerwonego słupka, dobra?
Skupiłam się najmocniej, jak potrafiłam i obróciłam w miejscu. Ponownie dopadło mnie nieprzyjemne uczucie wepchania do gumowej rury, ale chwilę potem stałam przy moim celu. Czarownica obejrzała ziemię, gdzie stałam, by po chwili zmaterializować się obok.
Rozległ się grzmot.
-Chyba będzie padać!- zawołała dziarsko, by mnie rozluźnić.
Kiwnęłam tylko z powagą.
-Uśmiechnij się!- parsknęła- Próbuję cię jakoś rozweselić… Stresujecie się, prawda? Ja także umierałam ze strachu na egzaminie! Ale to nic, przy tym tam chłopaku! Nic dziwnego, dostał pana Callahena, biedaczyna…
Wskazała na morski słupek, przy którym stał Remus, wciąż bladozielony i zezujący na buty. Facet obok miał dla odmiany sino czerwoną twarz, podskakiwał i wrzeszczał nań:
-Gap się na mnie, bachorze niemyty!!!
Potem teleportowałam się dalej, do słupka brązowego, potem jeszcze dalej, do lawendowego. Każdy słupek był dalej, niż poprzedni. Zaliczyłam tak siedem słupków.
-Dobrze. Widzisz namiot?
-Niezbyt…
-Doskonale. Spróbuj się tam teleportować. Zobacz go w wyobraźni.
Wciągnęłam spazmatycznie powietrze i teleportowałam się przed namiot. Czarownica obejrzała trawę i przyklasnęła, uśmiechnięta:
-Świetnie! Do namiotu, Lupin. Wyniki dostaniecie po zakończeniu egzaminu!
Puściła mi oko. Uśmiechnęłam się niemrawo i weszłam do biało żółtego, olbrzymiego namiotu. Pod ścianami porozsiadali się już uczniowie, gawędzący o egzaminie. Niektóre dziewczyny zalały się łzami. Podeszłam do niedbale rozpartego, zblazowanego Syriusza, tłumiąc ochotę, by usiąść mu na kolanach, oraz do Lily, z którą rozmawiał.
-I jak, Meg?- zainteresowała się Lily.
-Chyba w porządku, tak myślę.
-Miałam tą młodą, a ty?
-Taa… Dość… jowialna, jak na mój gust…
-Fajna, nie?
-Dobra, Lily… Możemy zmienić temat?- parsknęłam z zakłopotaniem i przysiadłam obok niej.
-Jak chcesz, pogadamy o owutemach…
-LILY!- jęknęliśmy naraz z Syriuszem.
Wkrótce przybył Remus, skrajnie załamany.
-I jak?- zapytał Syriusz.
-Beznadziejnie.- jęknął jedynie.
-Co? Rozszczepiło cię?!
-Nie.
-A nie trafiłeś w cel?!
-Nie.
-To co było źle?- zmarszczył brwi Łapa.
-Wszystko.- skwitował zwięźle Remus, kończąc rozmowę.
Po kilkudziesięciu minutach przybyli James z Peterem. Peter był skrajnie przerażony, James tryskał energią.
-To było przerażające, dostałem tego ryczącego potwora! Myślałem, że się posikam!- pisnął Pet.
-Dobrze było, nie jęcz! Przynajmniej odwiedzisz Hogwart za rok, szczęściarzu!- Jim puścił mi oko.
W namiocie zaczęło się robić tłoczno, a na zewnątrz rozlegały się coraz częstsze grzmoty. W końcu do namiotu wkroczyła Alicja ze swą grupką w tym Severusem…
-Sev, musimy porozmawiać…- syknęłam, podbiegając do niego. Zrobił zdumioną minę- Na zewnątrz.
Wyszliśmy razem za tył namiotu i skupiliśmy się blisko, ignorując grzmoty.
-Severusie…- zaczęłam smętnie- Doceniam, że się o mnie martwisz, ale ja muszę wyjść za Syriusza. To jest dla dobra Remusa. Muszę się z tym pogodzić. Nie obrażaj się, proszę…
Wbił smętny wzrok w trawę.
-Niczego nie rozumiesz. Znam Blacka dłużej, niż ty…
-Tylko mi nie mów, że znasz go lepiej.- zerknęłam na niego z politowaniem.
Severus przebiegał wzrokiem po mojej twarzy, szukając słów.
-Ciebie tu nie było w pierwszych latach. Black jest okrutny i zarozumiały. Potrafili z Potterem uprzykrzać mi życie i wciąż to robią, kiedy żadna z was nie patrzy…
-Wiem, ale to dlatego, że jesteś w ich oczach śmierciożercą, Sev. Mają cię za zdrajcę.
-Wystarczy pomyśleć, co mogłoby się stać tej nocy w pierwszej klasie, gdy Black powiedział mi o „czymś interesującym” w Wierzbie Bijącej!- zawołał ze złością, udając, że nie słyszy- Uznał to za doskonały dowcip. Gdyby nie Potter, dziś także musiałbym kryć się w czymś podobnym!
-Wtedy miał jedenaście lat!- zmarszczyłam brwi.
-Ludzie się nie zmieniają, Meggie!- wycedził Sev, odgarniając strąki z twarzy.
-Nie masz racji! Syriusz jest może nieco… niezrównoważony, ale nie jest zły!
Severus przeczesał włosy, okazując tym samym frustrację.
-Proszę, przejrzyj na oczy.- szepnął, przybliżając się bliżej- Nie skazuj się na śmierć.
Popatrzyłam w jego czarne, świecące oczy i ponownie powaliła mnie dziwaczna za nimi tęsknota, której nigdy nie rozumiałam i która egzystowała od zawsze, ilekroć spojrzałam w oczy Severusa.
-Czemu się tak o mnie troszczysz?- szepnęłam, obserwując jego czarne oczy.
-Bo cię kocham. Mówiłem już.- burknął cicho.
-To było pytanie retoryczne, Severusie…
-Aha…- oblał się bladym rumieńcem.
Staliśmy tak blisko, że słyszałam nieomalże bicie jego serca.
-Nic mi nie będzie, przysięgam. Ja… też cię kocham. Już od dawna…- spuściłam wzrok, zdając sobie w pełni sprawę z moich słów. Dopiero, kiedy zostały wypowiedziane, stały się prawdą.
-Wiem. Od początku, Meggie…- szepnął, uśmiechając się- Mam dużą intuicję, więc…
Przełknęłam głośno ślinę. Doskonale zdawałam sobie sprawę, że Severus kochał Lily i byłam na drugim miejscu. Nawet nie wiadomo, czy jego miłość do mnie i do Lily była tego samego charakteru. Czułam jedynie, że naprawdę go kocham. Nie pociągał mnie, jak Syriusz, nie tęskniłam za nim, jak za Rabastanem. Ta miłość była trwalsza, poważniejsza, lepsza…
Odrzucając pozory i rozsądek, zbliżyłam twarz do Severusa. Nie zaprotestował, w jego oczach pojawił się jedynie strach i jakby zdziwienie. W ostatnim momencie zreflektowałam się i cmoknęłam go w policzek, czując ulgę i wygraną nad emocjami, które w pewnym momencie niebezpiecznie wzięły górę. Sev przymknął delikatnie czarne oczy.
-Black!- syknął nagle.
Czując na plecach zimne ciarki, obróciłam się. Istotnie, Syriusz stał nieopodal, opuściwszy szczękę.
-No nie wierzę!- zawołał. Na jego szyi wykwitły czerwone plamy.
-Podglądasz, Black?!- syknął Severus- Zapomniałeś chyba swej magicznej pelerynki!
Oblekłam się rumieńcem wstydu. Należało panować nad emocjami, bardzo źle, że to zobaczył…
-Syriuszu…- ruszyłam ku niemu ze strachem- Posłuchaj…
Łapa popatrzył na mnie z jakimś nienazwanym bólem i strachem.
-Dlaczego go pocałowałaś?!- warknął.
-To mój przyjaciel!- zdenerwowałam się- Wolno mi całować przyjaciela!
-Ach taak?!- zaśmiał się sarkastycznie- To ja od jutra będę się ślinił z Lily po kątach, co ty na to?
-To zupełnie nie to!- zezłościłam się.
-Owszem, to to samo!- warknął, czerwieniejąc- Kiedy zabroniłem ci kontaktów ze Smarkiem…
-…nie myślałeś chyba, że cię posłucham!- wpadłam mu w słowo ze złością.
-Nie rozumiem.- zaczął krążyć, przemawiając złowieszczym szeptem- Jesteś moją narzeczoną, dobra, miałaś swego Rabastana i jakoś to znosiłem, z trudem, ale jednak. Teraz, kiedy wszelkie zagrożenie minęło, mam rozumieć, że znów złapałaś następną ofiarę?!
-Nie tym tonem… I nie złapałam żadnej ofiary, to mój przyjaciel, Syriuszu!- objaśniłam wyniośle, po namyśle dodając- Za to ty chyba niespecjalnie przejmujesz się naszymi zaręczynami!
Nie chciałam tego powiedzieć. Kwestia nauczycielki obrony wciąż leżała mi na sercu, ale nie zamierzałam robić z tego awantury. Do tego momentu.
Syriusz jakby zamarł, po czym wymijająco stwierdził:
-Może!
Potwierdziło to moje obawy.
-Dobrze, więc, jeżeli uważasz, że ty jesteś cacy, a ja nie cacy, to chyba najwyższy czas zerwać ze mną zaręczyny, nie? W końcu po co ci taka żona?!- parsknęłam ironicznie.
Black nieco przybladł, po czym obrócił się na pięcie i odszedł, skutecznie odstraszony.
Zostałam sama z Severusem.
-Przepraszam.- mruknęłam- Poniosło mnie… Nie powinnam…
Severus nie odparł, wlepiając oczy w czarne czubki butów.
-Nie wiem, co ci powiedzieć. Normalnie, to bym przeprosił, ale za punkt honoru obrałem sobie skłócenie cię z Blackiem.
-Dzięki!- warknęłam- Idę. Póki co, mam dość wszystkich.
I odeszłam do namiotu. Severus wcale nie ruszył za mną.
-Wyniki!- zaskrzeczał pan Callahen zgrzytliwie. Stanęłam w wejściu namiotu, obserwując przerażone, napięte twarze. Peterowi poleciały łzy strachu.
-Black, Syriusz! Zdane!
Brawa. Syriusz podszedł do egzaminatorów, odbierając małą książeczkę. Popatrzyłam na niego, uśmiechając się przepraszająco. Odparł mi lodowatym wzrokiem.
Obserwując odbierających lub przerażonych niezdaniem uczniów czułam się fatalnie, klnąc na samą siebie za cmoknięcie Severusa w policzek. Mogło być gorzej, chciałam przez moment w usta.
-Lupin, Mary Ann! Zdane!
Podeszłam do egzaminatorów z obojętną miną. Było mi już wszystko jedno.
-Lupin, Remus!
Remus skulił się w sobie pod bezwzględnym, krwiożerczym wzrokiem, jakim obdarzył go Callahen.
-…Zdane…- rzekł nieco zrezygnowanym tonem. Remus prawie zemdlał, gdy wybrał się po dowód.
W końcu przyszła kolej na Petera.
-Pettigrew, Peter!
Peter pisnął mimowolnie.
-Zdane!
James krzyknął wysoko, nie mogąc usiedzieć z ekscytacji.
-Potter James! Nie zdane!
-CO?!
-Zostawił pan kępkę włosów. Jeżeli to pana interesuje, prosimy o odbiór zguby.
Huncwoci ryknęli śmiechem na widok miny Rogasia. James zaniemówił.
-Ale… Ale… - wydukał.
-Zapraszamy za rok!- oznajmił pan Callahen z bezlitosnym uśmiechem kata.
-Ciekawe, na co mnie kępka włosów!- warknął- Taśmą se przykleję…
-Będziemy cię wspierać, gdy za rok przybędziesz tu ponownie!- parsknął Peter.
***
Gwiaździsta, kwietniowa noc była ostoją spokoju. Od strony Zakazanego Lasu zadął chłodny powiew, mierzwiąc moje loki, rozsypując je po głowie, ramionach i plecach. Przymknęłam oczy, wdychając pełną piersią ten zapach mgły i wilgoci. Noc była jakaś niespokojna, wiele chmur zakrywało jasne punkciki, którymi usiane było czarne niebo.
Odeszłam od zaśniedziałej barierki i usiadłam na środku Wieży Zachodniej, szarpana przez szalejący na tych wysokościach wiatr. Dostałam gęsiej skórki, nie tylko ze względu na temperaturę. Czułam przez skórę jakiś cień na plecach. Może były to wyłącznie wyrzuty sumienia względem Łapy?
Doskonale wiedziałam, że zachowałam się fatalnie względem Syriusza i Severusa. Zastanowiło mnie, dlaczego nigdy wcześniej nie wzięło mnie, by go pocałować, tylko akurat wtedy?! Kiedy Syriusz patrzył. A co z nim i Redhill? Dylemat…
Parsknęłam do siebie cynicznie. Kiedy moja mugolska mama czytała romansidła, potrafiła zalać się łzami. Nigdy tego nie rozumiałam i jako ośmioletnia dziewczynka śmiałam się z jej niezrozumiałych fascynacji. Potem brałam wszystkie moje Barbie z Kenami na czele i odgrywałam mamine romansidła, przesadnie parodiując. I na koniec każdej historii, obowiązkowo, połowę bohaterów wyrżnęłam. No, albo i całość. Sadyzm, hehe.
Nigdy bym nie przypuszczała, że moje życie będzie zbliżone do takiego czegoś. Zawsze myślałam, że będę miała jednego, normalnego chłopaka całe życie. No, w ostateczności dwóch normalnych chłopaków. Ale coś takiego? Z tej strony Syriusz, z tej Severus, tam gdzieś się obija Rabastan…
Parszywa sytuacja rodem z moich zabaw Barbie i Kenami. Szkoda, że prawdziwa.
Biłam się z sobą, czy przypadkiem nie przeprosić Syriusza. Problemem było to, że nie chciał się przeprosić. Podobno oskarżył mnie o bezlitosną zabawę jego osobą. Dostrzegałam w tym ziarnko prawdy i czułam do siebie obrzydzenie.
Jednocześnie nie mogłam zapomnieć o Sevie. Był dla mnie bardzo ważny, chociaż wcześniej tego nie widziałam, albo inaczej-nie chciałam dostrzec, przez jego uczucie do Lily. Tak naprawdę kochałam go już w czwartej klasie, chociaż o tym nie wiedziałam.
W zasadzie, gdyby nie moja niefrasobliwość względem uczucia Czarnego, mogłoby być nieźle. Pogodziłabym się z kochającym mnie narzeczonym, być może zachowywalibyśmy się jak zwyczajna para, no bo w sumie i tak wkrótce mieliśmy się pobrać. Pozwoliłabym mu na to.
I co tu robić?! Teraz, kiedy uświadomiłam sobie, jak wiele od zawsze znaczył dla mnie Severus i do tego przeżyłam właśnie swoistą fascynację zakochanym we mnie i oburzonym Syriuszem, a w dodatku tęskniłam do Rabastana, nic już nie było proste w moim życiu uczuciowym. A sprawy były coraz bardziej skomplikowane…
Wzdrygnęłam się, bowiem dostrzegłam cień.
-Remus?- szepnęłam.
Luniak stał niepostrzeżenie już od kilkunastu minut przy barierce. Lubił spędzać samotnie czas, dawał wtedy upust swej samotniczej naturze. Obrócił się ku mnie a ja zaprosiłam go gestem dłoni.
Skupiliśmy się razem na ceglastym, zwietrzałym stopniu na środku Wieży Zachodniej.
-Remus… Jest mi ciężko na sercu…- westchnęłam- I to z mojej winy.
-Mnie też jest ciężko z mojej winy…- odparł, uśmiechając się smutno. Przygarnęłam go do siebie, opierając wargi na czubku głowy i wdychając zapach miodowych włosów.
-Chodzi o Jo?- wypaliłam po chwili nieśmiało.
Remus nie odpowiedział. Pomyślałam, że zaniechał rozmowy, lecz po chwili szepnął:
-Powiedziałem jej.
-O likantropii?
-Tak. Mówiła, że nie mamy przed sobą tajemnic. Cierpiałem, bo ją okłamywałem. Nie mogłem z tym żyć, więc jej powiedziałem, by wiedziała…- zrobił krótką przerwę, dalej ciągnąc roztrzęsionym głosem- Szkoda, że nie widziałaś jej miny. To było… straszne…
-Co? Zarzuciła ci, że ją oszukiwałeś?!
-Nie… Przestraszyła się mnie i… odeszła. Po prostu. Kiedy dowiedziała się, kim jestem. CZYM jestem… Nie dziwię się. To takie naturalne, strach… I…
Poczułam łzy na dłoniach. Łzy Remusa.
-Dlatego wiem, że nie mogę mieć żony i dzieci. To złudna nadzieja. Która kobieta wyszłaby za mnie? Która by mnie pokochała? Przecież jestem potworem.
-Remus, proszę…
Mój bliźniak zatrząsł się spazmatycznie. Pogłaskałam go po miodowych włosach.
-Ja bym na pewno cię pokochała, gdybyś nie był moim bratem!- rzekłam stanowczo- Nie ma znaczenia, że jesteś wilkołakiem. Jo najwyraźniej wcale nie była dojrzała, jeżeli tak postawiła sprawę!
-Cieszę się, że to zrobiła. Teraz jest bezpieczna…- szepnął.
Oderwałam się od niego i popatrzyłam na jego zalaną łzami twarz, którą oświetlał z prawej dziwny, zielonkawy blask. Spojrzał na mnie hardo.
-Mógłbym ją zabić. Teraz jest najlepiej…
-Nie mów tak! My mieszkamy w jednym domu a nigdy nie zdarzyło się, żebyś mnie skrzywdził! Wystarczy przedsięwziąć odpowiednie środki, by…
Remus mnie nie słuchał. Wstał, jak nawiedzony i ruszył w prawo. Popatrzyłam na jego szczupłą sylwetkę, oświetloną imponująco przez zielony blask.
Wytrzeszczyłam oczy i podbiegłam do niego. Razem stanęliśmy przy barierce z napięciem, kurczowo ściskając dłonie na zaśniedziałym metalu.
-Zaczęło się.- szepnął dziwnie spokojnie Remus.
Nad Hogsmeade zawisł Mroczny Znak, oświetlając zielonym blaskiem wioskę, Zakazany Las, błonia i zamek Hogwart. Unosiły się również stamtąd kłęby czarnego dymu. Słyszałam wrzaski w wyobraźni.
-Remus!- wydusiłam z siebie wreszcie- Co to oznacza?
-Wojna się zaczęła.- odparł złowróżbnie.
-WSZYSCY UCZNIOWIE MAJĄ NATYCHMIAST UDAĆ SIĘ DO WIELKIEJ SALI. NAUCZYCIELE PROSZENI SĄ O STAWIENIE SIĘ U WRÓT HOGWARTU W CELU EWENTUALNEJ OBRONY ZAMKU.
Zwielokrotniony głos dyrektora odbił się od ścian w najmniejszym zakamarku zamku. Ja i Remus wymieniliśmy zaniepokojone spojrzenia, po chwili już zbiegaliśmy po krętych schodach Wieży na sam dół. Czułam się dziwnie lekko.
W korytarzach robiło się tłoczno. Pierwszoklasistów prowadzili prefekci, jedenastolatki miały przerażone miny. Starsi uczniowie też nie wyglądali na uspokojonych. Zrobił się tłum, rozgardiasz i korki zatkały niektóre ciaśniejsze korytarze. Wszędzie było słychać jedno pytanie:
-Co się stało?!
Ja i Remus, trzymając się za ręce, dobrnęliśmy wreszcie do Wielkiej Sali, pod którą zrobił się spory tłok. Dostrzegłam, że co po niektórzy Ślizgoni nieźle się bawili, lecz nie wszyscy.
-Sonorus.- mruknął Remus, podnosząc różdżkę, po czym zagrzmiał- Właźcie do Sali! Do stołów!
Tłum powoli wlał się do środka. Przyuważyłam Severusa. Miał pozornie spokojną twarz. W oczach krył zaniepokojenie.
Ja z Remusem poszliśmy do stołu Gryffindoru. Starałam się nie przegrywać z przerażeniem. A jak tu wejdą? I zabiją tych, których kocham? Remusa, Severusa, Syriusza, Jamesa, Lily, Petera…
Panował rumor i podniesione rozmowy. Niektórzy byli już w piżamach. Wszystkich dręczyło jedno pytanie: czemu Dumbledore przywołał ich tu tak nagle? Każdy widział, że nigdy nie zrobiłby tego bez powodu. Musiało się stać coś straszliwego, skoro mówił o obronie zamku…
Przysiedli się do nas Huncwoci i Lily, trzymająca mocno Jamesa za rękę.
-Co się stało? Czemu Dumbledore nas tu zgromadził?- zapytał ze zdziwieniem James.
-Widzieliśmy z Remusem nad Hogsmeade Mroczny Znak, James.- wyjaśniłam. Paru Gryfonów, którzy to słyszeli, podchwyciło informację i fama poszła przez cały stół, rozpraszając się na inne. Rozlegały się zduszone okrzyki i piski dziewczyn.
-Co oznacza Mroczny Znak?- szepnęłam do Remusa- Poza tym, że to znak Voldemorta?
-Oznacza, że kogoś zamordowano.- oznajmił głucho.
Zamarłam, przełykając ślinę. Jeżeli śmierciożercy zaczynają się afiszować z tym, że kogoś załatwili, to chyba znaczy, że rządzą i nikt im nie podskoczy. Nie muszą się ukrywać, bo nikt ich nie ukarze za morderstwo…
Ścisnęłam pod stołem rękę brata, którą wciąż trzymałam i popatrzyłam na twarze bliskich. Remus był dziwnie blady i napięty, James zerkał co jakiś czas ukradkiem na Lily, w jego oczach widziałam strach, Peterowi po czole spływały kropelki potu, Syriusz toczył czujnym wzrokiem po całej Wielkiej Sali. Lily natomiast wbiła nieco smutne i zasępione spojrzenie w stół.
-Co jest, Lily?- zapytałam.
-Wiesz… Jak tu wejdą, to najpierw zginiemy my. Mugolacy…- uśmiechnęła się smutno.
-Nie. Nigdy na to nie pozwolę! Zasłonię cię własną piersią, Lily!- zawołał zapalczywie James. Lily tylko wtuliła się w jego ramię. Poczułam irracjonalną zazdrość.
-Mieszańców też zatłuką…- mruknął Remus.
Popatrzyliśmy na niego w napięciu.
-Czyli mnie i ciebie, Meggie.- dodał po chwili, obracając się ku mnie- Wampiry, wilkołaki…
Ścisnęło mi się gardło. Mój wzrok padł na zaniepokojonego Syriusza, który wlepił we mnie podszyte troską spojrzenie.
-Uczniowie!- Dumbledore wkroczył energicznie do Wielkiej Sali i stanął obok stołu prezydialnego. Momentalnie zaległa głucha cisza, wszystkie przerażone oczy zwróciły się na dyrektora.
-Śmierciożercy wkroczyli na teren wioski Hogsmeade. Zaatakowali.- rzekł z powagą. Nikt się nie odezwał- Z racji, że są tak blisko, muszę zaostrzyć nieco zasady. I proszę, by ich przestrzegano!
Popatrzył znad okularów na Huncwotów.
-Po pierwsze, ostatnia w tym roku wyprawa do Hogsmeade zostaje nieodwołalnie anulowana. Po drugie, obowiązuje absolutny zakaz wychodzenia z zamku na błonia po piątej wieczorem. Po trzecie, do dormitorium udajecie się nie później, niż po dziewiętnastej. Z tego obowiązku zostają zwolnieni uczniowie, którzy są już pełnoletni, jako że mają owutemy. Po czwarte, o JAKICHKOLWIEK dziwnych zjawiskach NATYCHMIAST mnie macie informować. Po piąte, słuchać wszystkiego, co wam właśnie powiedziałem. Zrozumieliście? Póki co, nie ma się czego obawiać, jeżeli oczywiście będziecie przestrzegać tego wszystkiego. Dopóki ja jestem w tym zamku, nie grozi wam niebezpieczeństwo. A, istnieje ABSOLUTNY zakaz wychodzenia poza teren szkolnych błoni, nawet w dzień. NIGDY nie wychodźcie poza bariery ochronne, jeżeli chcecie żyć. Dziękuję, dobranoc.
Dumbledore zamilkł, zapanował harmider. Do Sali wpadła McGonagall i szepnęła mu coś na ucho.
-Anulowali Hogsmeade?!- jęknął James- Nigdy już nie wejdę do Miodowego Królestwa…
-Też masz zmartwienie. Mogłeś w ogóle nigdzie nie wchodzić nigdy więcej…- mruknął Łapa.
-Co będzie, jak tu wejdą?!- pisnęła jakaś Puchonka z pierwszej klasy do dyrektora.
-Nie wejdą, Fran. Nie tym razem.- odparł Dumbledore ze znużeniem.
-Niech wejdą, proszę bardzo!- zawołał James.
Dyrektor i McGonagall popatrzyli na niego z zaskoczeniem. Zrobiło się trochę ciszej.
-Będziemy walczyć, nie?- warknął Rogacz, wrogo marszcząc brwi. Łapa pokiwał głową mściwie, a Remus przytaknął, pewien swego wyboru. McGonagall i Dumbledore mieli nieodgadnione miny.
W Hogwarcie i poza nim zapanował chaos. Ministerstwo robiło wszystko, by go jakoś ujarzmić. Niestety, nie potrafili sobie z tym poradzić. Otwarta wojna rozpoczęła się na dobre. My, w szkole, niewiele odczuwaliśmy z tego, co działo się za murami. Poza kilkoma przypadkami, kiedy to na lekcję wszedł opiekun domu, by powiadomić ucznia o utracie bliskiej osoby i poza zaostrzonymi restrykcjami, w Hogwarcie wciąż czuliśmy się bezpieczni. Do każdego dodatkowo docierał fakt, że za dwa miesiące będzie musiał powrócić do domu, a co za tym idzie-znajdzie się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Już teraz, gdy myślałam o podróży ekspresem Hogwart-Londyn, ciarki mnie przechodziły. Nie chciałam przeżyć jeszcze raz czegoś takiego jak wtedy, gdy wracaliśmy na piąty rok nauki (ja na drugi). Na dokładkę myśl, że już więcej nie powrócimy do najbezpieczniejszego miejsca napawała mnie lekką paranoją.
Jak gdyby nigdy nic, czekały nas również owutemy.
-Potter! Black! Wy żałosne patafiany!
Syriusz i James momentalnie zdrętwieli. Pani Redhill popatrzyła na nich zza katedry.
-Możesz mi przypomnieć, Potter, co miałeś robić?
-Czytać, pani profesor.- odparł James słodko.
-A co robisz?
-Czytam, pani profesor.- zaśpiewał ze znużeniem.
-Nie widzę…- zmrużyła oczy zza prostokątnych okularów podejrzliwie.
-Czytam, nie widzi pani?- James podniósł liścik od zaskoczonego Syriusza i pomachał jej przed nosem. Redhill spąsowiała na twarzy.
-Miałeś czytać księgę o obronie, Potter!- wycedziła.
-Nie powiedziała pani, co mam czytać. Nie dostałem wyraźnych rozkazów!- oburzył się.
-Oczywiście, że dostałeś! Nie bądź śmieszny!
-Nie! Pani tylko powiedziała mi: „CZYTAJ TERAZ, MATOLE NIEDOROBIONY!”. No to czytam.
Redhill przymknęła oczy cierpliwie.
-Za miesiąc masz owutemy, Potter. Tylko w twoim interesie jest je ZALICZYĆ!- wycedziła- Więc, z łaski swej, wsadź swego szanownego ryja w rozdział o klątwach i schowaj pióro, nie potrzebujesz go.
Syriusz podniósł głowę i szepnął coś niedostrzegalnie do Redhill.
-Później, Syriuszu… Wieczorem, dobra?- szepnęła.
Zacisnęłam szczęki. A więc to tak?! A na mnie się awanturował!
Wlepiłam wściekłe oczy w ponure niebo, tęskniąc za oczyszczającym z myśli spacerem.
-To mój szanowny ryj i będę go wsadzał tam, gdzie chcę!- napuszył się James.
-Proszę cię bardzo! Nie ingeruję, gdzie go chcesz wsadzać! Póki co uspokój swój temperament i dawaj mi to w tej chwili!- syknęła nauczycielka.
-Co mam pani dać?- spojrzał na nią z obawą, odchylając się nieco.
-To, co trzymasz obecnie w dłoni!- zniecierpliwiła się- A co byś chciał?!
-Co… ja bym… chciał? Tego…- James udał głupiego, założył za siebie ręce i puścił po podłodze zwiniętą kulkę, która potoczyła się do mojej stopy. Redhill tego nie zauważyła. Podniosłam szybko zwitek, włożyłam pod ławkę i rozwinęłam. Był to pisany dialog Syriusza i Jamesa.
Rogacz zaczynał: „Xxmdgfxbeurw fbxewufcbxbebnfyubfxf83gfwx89qxfwfw89fxgfne8cgfx8gnfe87wfgxn we78fgxf87gwe87fgxnw7e8fxgnw87gf nw87fngw8gfw87gfw8gf8xcwixmczmqqd!!! Xwngf7w?! Odpisz szybko!!!”
Syriusz: „Hwxdnhewixnufnhcxewiofnxq!!!”
James: „NIE!!! Nie, przecież mówię, że "nw87fngw8gfw87gfw8gf8xcwixmczmqqd!!!" No ja nie wiem, mam wrażenie, że z downem gadam!!! XD”
Syriusz: „Z ust mi to wyjąłeś…”
James: „Doskonale się rozumiemy, jak widzę! Kiedy idziesz do Mumii, synek??”
Syriusz: „Dziś wieczorem. Znowu spróbujemy zrobić to samo.”
James: „Może tym razem”. Tu urwał.
Zgrzytnęłam zębami, obserwując Syriusza, niedbale rozwalonego przed katedrą nauczycielki i bujającego się na tylnych nogach. Powiedziałam sobie wreszcie to wprost:
-Zależy mi na tobie…
-Co?- zapytał Remus, siedzący ze mną- Chciałaś coś?
-Nie, Remus, do siebie mówię…
Rozległ się dzwonek.
-W domu napiszecie swój ostatni u mnie esej. Temat: „Czy klątwa Tutenchamona istnieje naprawdę?”. Odpuszczę wam, wystarczy mi pięćset słów…
Rozległy się wiwaty. Syriusz wrzasnął tryumfalne „Łuhu!!!” i z wrażenia tak się bujnął do tyłu, że wyrąbał się z krzesłem na ziemię, głową szorując malowniczo po naszej ławce i strącając na paszczę metalowy piórnik Remusa, kałamarz, pióro i podręcznik.
-Ćwoku!!!- zareagował Remus histerycznie.
Po chwili Syriusz uniósł się z chłodną godnością, jakby nic się nie stało. Wyglądał, jakby nie przyjmował do wiadomości, że pół czerepu uwalane ma w czarnym atramencie Remusa.
James ryknął w głos rubasznym śmiechem i legł na czworaka obok klnącego Syriusza, krztusząc się własną śliną.
-Ha ha, się uśmiałem!- warknął Czarny, przejeżdżając po potylicy.
-Za… to ja… hihihihi!!!… Ja… pitolę… ykhy ykhy… Łapuś, ty… Dalmatyńczyk… Nie mogę…
Syriusz popatrzył na niego z konsternacją. Rogacz wycharczał coś niesubtelnie, po czym pisnął:
-Pani profesor, ja MUSZĘ sikuuuu!!!
-Zapomnij, Potter!- prychnęła z jakąś mściwą satysfakcją.
-Przecież jest już przerwaaaa!!! Nie… AAAA!!!
Jim zacisnął mocno obie nogi razem, ignorując wszystkich zgromadzonych na sali.
-No nie… NIE WIERZĘ!!!- jęknął James po kilku sekundach, prostując się wstydliwie- Zlałem się.
Teraz nawet Redhill nie wyrobiła i musiała ryknąć śmiechem z innymi.
Zaczęliśmy więc wychodzić z sali. James zasłonił przód książką od obrony, a szacowny tył-podręcznikiem transmutacji, skutecznie przykuwając tym uwagę. Redhill i Syriusz wymienili porozumiewawcze spojrzenia, które wcale mi się nie spodobały.
-Potter?- zza drzwi dał się słyszeć zszokowany głos McGonagall- Dlaczego przytykasz książkę od mojego przedmiotu do siedzenia?!
-Taka aluzja, pani profesor!- parsknął Syriusz, wyszedłszy z komnaty- Może to nieco frywolne, ale mogło być gorzej. Mógł się zlać w majtki, dla przykładu…
Powlokłam się za Huncwotami do Pokoju Wspólnego, posyłając zdumionej profesor McGonagall przepraszające spojrzenie.
-A teraz w waszej magicznej stacji czas na Czarodziejskie Wiadomości!
-Weź głośniej, Peter!
W salonie Gryfonów zrobiło się tłoczno. Wszyscy uczyli się, grali w gargulki tudzież szachy, czytali, rozmawiali… Brak było jednak w tych rozmowach śmiechu i beztroski…
Peter podkulił nogi pod siebie na tapczanie, na którym siedzieliśmy i przekręcił gałkę w starym, przedpotopowym, magicznym radiu. Syriusz ze znużeniem przeglądał książkę o klątwach, Remus uczył się do owutema z runów, ja i Peter skuliliśmy się przy radiu. Jamesa nie było z racji tego, że musiał zmyć z siebie wyprodukowany przez jego samego skutek uboczny śmiechu.
-W całym kraju przedsięwzięto środki ostrożności. Ministerstwo stara się, by wszyscy obywatele, zarówno magiczni, jak i nie, byli bezpieczni. Nasza Minister Magii jest zaniepokojona. Jak wynika z porannej rozmowy z naszym korespondentem, pani Bagnold wysłała wszelkie jednostki wyspecjalizowanych aurorów do walki z wrogiem. Zwolennicy Sami-Wiecie-Kogo czają się wszędzie. Nawet nasz sąsiad może być pod działaniem zaklęcia Imperius! Wystrzegajmy się i obcych i przyjaciół, nie ufajmy nawet najbliższym, a jakiekolwiek podejrzenie zaklęcia Imperius na kimś z naszego otoczenia winniśmy zgłosić władzom. To pomoże w walce z wrogiem…
-Czy Syriusz pofatygował się wreszcie zmyć ten atrament? Wyglądał, jak dalmatyńczyk!
James parsknął, przystając przy nas przed kominkiem.
-Kto to jest Sama-Wiesz-Kto?- zapytał Peter, marszcząc brwi.
-Chyba się domyślasz, że chodzi o Voldemorta…- szepnęłam, wpatrując się bezwiednie w głośnik.
-To brzmi jeszcze makabryczniej…- przełknął ślinę Peter.
-Właśnie, gdzie jest Łapa?- zdziwiłam się po chwili, rozglądając.
-Pewnie już polazł do Redhill, nie mogąc się doczekać…- rzucił James nonszalancko.
Wstałam i popędziłam w stronę portretu Grubej Damy.
-Gdzie idziesz?!- zawołał za mną Peter.
Nie odparłam. Poczułam, że wzbiera we mnie strach, gniew i jakaś tęsknota. Szumiało mi w uszach, dziwne uczucie rozlało się na sercu. Niech tylko spróbuje go tknąć!…
Popędziłam pustymi korytarzami, czując w głowie jedno tylko uczucie. By zdążyć go złapać…
63. Toujours Pur Dodała Mary Ann Lupin Piątek, 24 Września, 2010, 22:49
Plusk. Plusk. Plusk. Plusk.
Westchnęłam spazmatycznie.
Na wodzie tańczyło marcowe, czyste niebo. Zimny, zimowy wciąż wiatr wiał od północy, pędząc białe obłoki. Wyglądały tak niewinnie i nieświadomie…
-Płyń, moja miłości. Hen, daleko…- szepnęłam do siebie i wstałam. Zbolały, szalejący z rozpaczy wzrok nakierowałam na zeschnięty liść dębu, unoszący się leniwie na wodzie. Zaledwie trzy minuty temu położyłam na nim niewielkie pudełko po zapałkach. W środku spoczywał pierścionek o czarnym oczku w kształcie półksiężyca.
-Płyń daleko…
Ukucnęłam i popchnęłam go dmuchnięciem. Liść z pierścionkiem, moim jedynym dowodem istnienia Rabastana Lestrange, odpłynął daleko od brzegu, malejąc w moich oczach.
Obserwowałam go, czując ból w klatce piersiowej. Nie ma go. Odszedł…
Nie czułam łez, lecz winę. Czy nie powinnam lepiej zadbać o to uczucie? Czy nie powinnam walczyć? Spróbować jakoś ratować tą miłość, nie być taką bierną…
Za mną rozległy się kroki i śmiechy. Nie obracałam się, odnotowując ochotę, by wszyscy znikli.
-Ha ha!!! Wtedy normalnie myślałem, że się zleję! Całkiem mowę mi odjęło, uwielbiam Łapę, jego riposty i uwagi niejednokrotnie zmoczyły mi majtki!
-Masz rację, James. Ale twój humor jest jeszcze lepszy.
-Naprawdę?
-Tak. Rozbrajasz mnie.
Zaległa cisza za moimi plecami.
-Lubię twoje towarzystwo, Jim… Ja…
Znów milczenie. O nie, pomyślałam, pewnie Lily i James mnie zauważyli, koniec samotności…
Obróciłam niechętnie głowę za siebie. Zdumiona omiotłam wzrokiem okolicę, bo nikogo nie było. Czyżby chowali się pod peleryną? Niepewnie wyjrzałam zza pnia dębu, za którym stałam.
Za drzewem znajdowali się właśnie Lily i James. Poczułam ukłucie żalu. Oczywiste, że nie mogli mnie widzieć. James całował Lily, mieli zamknięte oczy. Co ich obchodzi świat, mają przecież siebie…
Dotkliwie odczułam chłód i powaliła mnie niesprawiedliwość sytuacji. Cicho wycofałam się, by nie zauważyli, że ich widziałam. Odeszłam więc wolno w stronę szkoły, ogarnięta niechcianą zazdrością. Teraz to dopiero będzie, jak Lily i James zaczną być razem…
Szalała we mnie jakaś złość. Proszę bardzo! Jaki ten świat sprawiedliwy! Nic, tylko się zabić…
Łzy goryczy po raz pierwszy potoczyły się po policzku. Byłam dogłębnie poruszona tym, co właśnie zobaczyłam. Rozbudziło to we mnie mnóstwo obcych emocji.
Nigdy nawet nie pocałowałam Rabastana, chociaż były ku temu sposobności. Zawsze coś przerwało. Dlaczego? Czy to nie dziwne? Może ta miłość była za słaba, by przetrwać?
Dotarłam do łóżka, rzucając się na nie. Miałam dość wszystkiego i wszystkich. Odkąd Rabastan mnie z zimną krwią zostawił, byłam jakoś dziwnie otępiała. Nic mnie nie interesowało, unikałam ludzi, w szczególności Huncwotów i Lily. Severus spędzał czas ze śmierciożercami. W sumie mi to nie wadziło. Czułam się doskonale, kiedy nie było na mnie współczującego wzroku innych. Kiedy mogłam sama przetrawiać klęskę i beznadzieję. Już się nie wyrwę z sideł, które na mnie pozastawiali z różnych kierunków moi “przyjaciele”.
Poczułam ukłucie bólu w klatce piersiowej. Przypomniało mi się ten najgorszy, najbardziej bolesny moment, gdy Rabastan się śmiał. Był to okrutny, bezlitosny śmiech, pozbawiony choćby krztyny żalu czy smutku…
Czyżby wcale mnie nie kochał? Po co w takim razie marnował na mnie swój cenny czas? Musi być we mnie coś takiego beznadziejnego, że tak mnie po prostu zostawił…
Łza tęsknoty spłynęła po skroni, lądując w białej poduszce. Rabastan… Ta twarz włóczęgi… Dziki, smętny zarazem wzrok i ten zarost… Wyglądał, jak wolny podróżnik, nieskrępowany, niekonwencjonalny. Czyż to nie pociągające?
W życiu bym nie przypuszczała, że dzień 14 lutego, ten, którego tak wyczekiwałam, by się spotkać z Rabastanem, będzie ostatnim. Nigdy więcej już nie przytulę się do niego, nie popatrzę w jego oczy… Nie dane było mi go nawet pocałować…
Popatrzyłam na błonia, oświetlone żółtawym światłem, sączącym się spomiędzy chmur, które nagle zasnuły niebieskie niebo. Ciekawe, jak to jest, całować kogoś, kogo się kocha… Raczej to mi już nie grozi… To musi być piękne uczucie. Lily jest szczęściarą… Kiedy człowiek zatraca się w kimś, kogo kocha, musi być szczęśliwy. Nic się nie liczy, druga osoba za to jest całym światem, nieograniczonym kosmosem, którego nie można ogarnąć i mózgiem i sercem…
Szkoda, że dla mnie takie cudowne uczucia są niedostępne…
-Jak ty wyglądasz?! Czemu jesteś taka blada?! Do łóżka i pić cytrynę z miodem!!!
Ciotunia Mathilda cmoknęła mnie w policzek, a raczej walnęła weń obślinionymi ustami. Popatrzyłam na nią melancholijnie. Nawet ucieszyłabym się z jej widoku. Gdyby nie nastrój.
-Oj, ciociu…- wymamrotałam smętnie.
-Coś się stało?!- przygarnęła mnie do swego obfitego ciała i wprowadziła do hallu Dworu Lupinów, na progu którego stałam.
Przełknęłam łzy i pokręciłam głową przecząco. Po co cała rodzina ma wiedzieć, że serce mi się kraje? Wolę ich nie zarażać grobowym, czarnym nastrojem.
-Witaj, Mary Ann!- ojciec wypadł na mnie z kuchni- Chodź tu do mnie, dziecko kochane…
Nieśmiało przygarnął mnie do siebie jednym ramieniem i cmoknął w czoło. Poczułam się skrępowana jego zażenowaniem w związku z nieumiejętnością okazywania uczuć.
-Wszystkiego najlepszego z okazji osiemnastych urodzin, córeczko…- wyszeptał- Dużo szczęścia na resztę życia…
Łzy same cisnęły mi się na oczy po tym czułym zdaniu. Biedny tato… Nawet nie wie, jak jego słowa kłują i ranią moje rozszarpane już serce…
Przytuliłam twarz do jego szczupłego, zapadłego torsu i rozkleiłam się, szlochając rzewnie. Tata gładził moją głowę, a ciotka podrygiwała niedaleko, bezradna.
Panowała cisza.
Właściwie to objęła ona dom swymi martwymi ramionami na resztę dni. Zamknęłam się w pokoju, leżąc całymi dniami na łóżku z zielonym baldachimem. Za oknami świat odradzał się na nowo, by poczuć wiosenny, życiodajny wiatr.
Nie rozpaczałam, nie wyłam za Rabastanem. Nie musiałam. Łzy same, bez ingerencji emocjonalnej płynęły z moich oczu, a ja całymi dniami wpatrywałam się nieruchomym wzrokiem w martwy punkt na aksamitnej, zielonej ścianie. Godzinami w ten sam.
Zrozumiałam, jak ciężko żyć mi bez niego. Nie chodzi o jego obecność fizyczną, lecz świadomość, że jest mój, że gdzieś tam o mnie myśli, że jestem jego ostoją spokoju w tych ciężkich czasach… Co tam robi? Czy zabija niewinną kobietę? Może zabił mamę?…
Przewróciłam się z przykulonego boku na wznak i zapatrzyłam na baldachim.
Nigdy nie przytulę już Rabastana… Najukochańszej osoby… na pewno?
Zmrużyłam zmęczone brakiem snu i ronieniem łez oczy. Przypomniało mi się nagle magiczne zwierciadło Mortimera. A na nim ktoś, kogo kochałam, bez wątpienia. Kto?
Podniosłam się z trudem i podeszłam do okna, wyglądając na świat. Na drzewach pojawiały się pąki, ptaki przylatywały, słońce świeciło mocniej, życie się rozpoczynało na nowo… Życie. Paradoks, że ja właśnie teraz umieram…
Znów zmarszczyłam brwi, rozmyślając. Kim był ten chłopiec? Nigdy, przenigdy nie zapomnę jego twarzy. Miała taki smutny, melancholijny, tęskny i jednocześnie rozważny wyraz, jakby chłopak zastanawiał się i dziwił temu straszliwemu światu, tęskniąc za jego piękniejszą odmianą. Szczególnie szare oczy mówiły o tym, że się smucił.
Ta twarz tak wiele mi mówiła! Miałam wrażenie, że potrafiłabym się z nim porozumieć. Praktycznie bez słów. Jego oblicze było takie piękne, że nie potrafiłam pozbyć się go z pamięci. Może jest to ktoś, z kim będę szczęśliwa kiedyś za kilkadziesiąt lat? W końcu jestem wampirem, małżeństwo z Blackiem zdominuje jedynie parędziesiąt najbliższych lat.
Otarłam łzy, czując już takie dno, że mogłam jedynie odbić się ku górze. Usiadłam przy biurku, wpatrując się w zdjęcie z Rabastanem. Znów poleciały łzy. Wyciągnęłam różdżkę.
-Evanesco!- zaszlochałam w stronę zdjęcia. I już go nie było, żadnej pamiątki…
Popatrzyłam na platynowego kotka od Blacka. Jak zwykle, mruczał. Od sierpnia w zasadzie mruczał przez cały czas.
Samobójstwo? Kusząca świadomość, ale czy na pewno? Kiedyś, w przyszłych czasach, które jeszcze nie nastąpiły, pałęta się po świecie ten chłopiec. Może cierpi, jak ja, jeżeli już istnieje… Jak mam żyć, to tylko dla niego, by go zobaczyć, by zatonąć w jego smutnym spojrzeniu, by dowiedzieć się, czemu jest takie, by pomóc, pocieszyć… Jeżeli bym umarła, to byłoby takie egoistyczne, muszę żyć by i on żył…
Stuk! Stuk! Stuk!
Poderwałam się na fotelu. Na parapecie siedziała sowa, wyglądająca dość wytwornie, jeżeli można to tak ująć. Otworzyłam jej i odwiązałam list, a potem mruknęłam:
-Remusa nie ma w domu, nie możesz przechować się u Paproszka, przykro mi…
Sowa zaskrzeczała przenikliwie z oburzeniem, dziabnęła mnie w rękę i odleciała. Zignorowałam fakt tej oczywistej agresji i krwi cieknącej po palcu. To kolejne zranienie, co za różnica.
„Mary Ann!
Wyrażam nadzieję, że trzymasz się jakoś, wbrew wszystkiemu. Co prawda nie widzieliśmy się dopiero kilka dni, ale sprawa jest dość ważna. Przygotuj się psychicznie na to, co zaraz nastąpi.
Rodzice chcą Cię poznać przed naszym ślubem. Tak wiem, gleba. Ale to nie moja wina, serio! Co prawda, to ja im przypomniałem, że tak jest w tych zasadach… (gdybyś była Twoim bratem, okrasiłbym je odpowiednim epitetem na „zj”, ale nie wypada tak do narzeczonej, więc daruję), Ale to naprawdę nie moja wina! Oni bardzo się Tobą zainteresowali i jestem zobowiązany do zaproszenia Cię na uroczysty obiad u nas, w domu.
Mam nadzieję, że wciąż jeszcze żyjesz, a więc Cię pocieszę. Naprawdę się tym nie przejmuj. Da się wytrzymać. Obiecuję, że Cię nie zostawię samej z nimi przy stole. A jak będę chciał skoczyć za potrzebą, to pójdziesz ze mną (oczywiście nie dosłownie, hehe). A jak się nie zgodzą, a nie zgodzą się na pewno (dokuczanie innym to jedyny sport, jaki uprawia mamusia), to dyskretnie podetknę pod własny fotel miskę lub szklankę, trudno się mówi.
Obiad czcigodni państwo Black wyznaczyli na 13 marca, czyli jutro, gwoli uprzedzenia. Przyjadę po ciebie moim wyrąbistym motorem około dwunastej. Ubierz się tak, by nie zgorszyć nikogo (znaczy się ich, ja osobiście nie mam nic przeciwko, byś mnie gorszyła, kotek…).
Twój Syriusz Alphard Black III (nie mogę przedstawić się niegodnie na wypadek inspekcji)”.
Westchnęłam z bólem. Nie no, tu mamy klasyczny przykład, jak życie lubi doiwanić. Najpierw przymus ślubu, potem mama, zaręczyny, Rabastan, Voldemort, teraz to… Spędzenie u Blacków całego dnia. Nawet perspektywa spotkania z Blackiem, do którego nie odzywałam się od ponad trzech tygodni wyglądała na całkiem przyjemną, jeżeli zestawić ją ze spotkaniem rodziców…
Zerknęłam niechętnie na list. „Przyjadę po ciebie moim wyrąbistym motorem…”. Lanser. No, ale ten motor to przynajmniej jeden plus z bycia panią Syriuszową Blackową…
Poczułam nagłe ukłucie bólu w klatce piersiowej. Zachwiałam się, po czym rzuciłam list na blat.
-Remus…- szepnęłam i pobiegłam w stronę drzwi. W jakiś sposób WIEDZIAŁAM, że coś się dzieje Remusowi.
-Tato! Czy Remus powrócił już z Hogwartu?!- krzyknęłam, wpadając do kuchni.
-Nie, o ile wiem, pełnia kończy się dziś…- rzekł ze zdziwieniem ojciec, siedząc przy stole.
-Nie wpadaj tak do kuchni, młoda panno!- zakrzyknęła ciotunia Thilda- Zawału można dostać! Nieco ogłady, masz już osiemnaście lat, od dwóch dni! W tym wieku…
I zaczęła się tyrada na temat, co w tym wieku można, a czego nie wolno robić.
-Czemu pytasz?- zagadnął tata po pięciominutowym pofolgowaniu językowi ciotki. Niestety, wykład nie skończył się jeszcze i przerwał jej w momencie zakazu osiemnastolatkom wsadzania nosa do tabakierki- Wyglądasz na nieco wzburzoną.
-To nic, po prostu poczułam, że muszę się od niego czegoś dowiedzieć…
Wróciłam do pokoju, zastanawiając się nad tym dziwnym uczuciem, że stało się coś potwornego Remusowi i głowiąc się nad strojem na jutrzejszy dzień.
***
-Remy. Powiedz mi, proszę. Ja wiem, że coś się stało.
Remus popatrzył na mnie takim wzrokiem, jakiego u niego nigdy chyba nie widziałam. Była to twarz chłopca, właściwie już mężczyzny, pogrążona w bezgranicznej rozpaczy, beznadziei i depresji. Doskonale uplasowałaby się teraz na mojej głowie. Powstrzymałam jednak własne problemy zranionego serca, by poczuł się lepiej, by widział w mojej twarzy ulgę.
Remus poruszył się wolno na szarej narzucie swego łoża, na którym siedział. Odjął wzrok ode mnie, wlepiając w podłogę. Nic nie powiedział, ale zadrżał spazmatycznie.
-Ja wiem, że ktoś cię skrzywdził.- rzekłam z powagą- Nie oszukasz mnie, dobrze cię znam.
Westchnął, jakby miał na sercu ból całego świata. Zacisnął powieki, by nie uronić żadnej łzy.
-To nic, tylko… ech, wszystko moja wina, Meggie. Moja wina… Ja…
Nie wytrzymał i zakrył dłońmi twarz. Chwilę potem zatrząsł się histerycznie.
-Remus…- łzy zaszkliły się w moich oczach na ten widok. Usiadłam obok brata i objęłam go.
-Wil… kołaki… nie mogą… być szczęśliwe… Nie mogą… nawet o to błagać… To moja wina…
Pogłaskałam go po długich, jasnobrązowych włosach. Czułam, że serce kraje mi się jeszcze mocniej.
-Nie wolno mi szukać szczęścia… Nigdy więcej… Nigdy go nie znajdę, to tylko złudzenie… A potem zniknie, utwierdzając mnie w przekonaniu, że tylko się mną bawiło…
Jego słowa były tylko gwoździem do naszych trumien. Myśl, że ktoś mógł spowodować u niego ten stan, że ktokolwiek ośmielił się skrzywdzić tą niewinną istotkę w moich ramionach spowodował, że poczułam wzbierający w duszy ogień wściekłości.
Remus nie wyrzekł słowa więcej a ja dyplomatycznie nie dochodziłam prawdy. Tym bardziej, że zaledwie pół godziny potem stroiłam się pieczołowicie przed swą własną garderobą, starając się opanować mimowolne wykrzywienie twarzy.
Mając w głowie żywo słowa Blacka z jego listu o zgorszeniu ogółu, starannie wybrałam białe, materiałowe spodnie o prostym, luźnym kroju i czarną luźną bluzkę o bardzo szerokich rękawach, zakończonych jednak mankietami zapinanymi ciasno przy nadgarstku. Do tego założyłam czarne trampki, by czuć się swobodniej. Swobody mi będzie dziś brakować, o tak…
Udało mi się zapleść rudo-czarne loki do pasa w gruby warkocz.
Westchnęłam, czując niemiły skurcz dolnych partii brzucha i wzięła mnie ochota, by powrócić do cierpiącego Remusa. Przyszło mi jednak do głowy, że potrzebuje teraz intymności i spokoju.
Sprzed domu w tym samym momencie dał się słyszeć denerwujący klakson pojazdu. Kotek na biurku zaczął głośno mruczeć.
-Black…- westchnęłam, a potem zacytowałam Jamesa- No i masz ci babo stolca gnoma…
Zeszłam na dół z wątpliwym entuzjazmem, powłócząc nogami. Z hallu dobiegał jazgot ciotki:
-Witamy, paniczu Black!!! Twoja narzeczona niecierpliwie oczekuje cię w sypialni! Eee, znaczy się…
Black ryknął nagłym, niekontrolowanym śmiechem zza drzwi, a ja parsknęłam mimowolnie.
-Znaczy, w pokoju…- dopowiedziała styrana ciotunia Mathilda.
W tym samym momencie, gdy sięgałam po klamkę, chcąc wejść do hallu z biblioteki, drzwi otworzyły się gwałtownie. Odskoczyłam z przerażeniem. W wejściu stał zaskoczony Black.
-O, witam uniżenie!- ucieszył się- Zmierzałem do ciebie, jak to twa ciotka określiła, czekającej niecierpliwie mnie w sypialni…
Puścił mi zadziornie oko.
-Ha ha.- skwitowałam ironicznie- Dobra, w tył zwrot, spryciarzu.
Pogoniłam go niecierpliwym machnięciem obu dłoni.
-Życzę wam miłej zabawy, młodzieży! Gdybym znów była młoda…
Ciotunia wdzięcznie otarła wyimaginowaną łzę i zaśmiała się z własnego żartu. Black i ja wymieniliśmy skonsternowane spojrzenia, a Black zachichotał dla świętego spokoju:
-Haha ha…
Po czym wskazał, że mnie przepuszcza w drzwiach.
-Zachowuj się, Mary Ann!- warknęła ciotka, poważniejąc- To dom samych Blacków! Wkraczasz w towarzystwo znające etykietę na pamięć praktycznie od urodzenia!
Black chrząknął z premedytacją, patrząc niewinnie w sufit.
-Poczekaj, płaszczyk! To dopiero marzec, moja panno!- zaskrzeczała ciotka i potoczyła się w stronę wieszaka na płaszcze i rzuciła mi moją skórzaną kurtkę.
-Następnym razem kupię ci coś wytwornego, młoda damo!- zezłościła się i wygoniła mnie za próg- Nie przynieś wstydu Lupinom! Ech, skórzana kurtka! Jak dla jakichś meneli, nierobów zachlanych… Czemu nie kupiliśmy ci czegoś odpowiedniego?!
-Proszę się nie przejmować, panno Lupin! Mary Ann nie wzbudzi podejrzeń!- uśmiechnął się ujmująco olśniewającym uśmiechem Black i ostentacyjnie zarzucił na siebie swą skórzaną kurtkę, która spoczywała na siedzeniu motoru.
Parsknęłam, nie mogąc się powstrzymać. Mina ciotki Mathildy, zażenowanej i przerażonej swoim zachowaniem była bezcenna.
-Nie, no skąd! Skórzane kurtki są takie!…- spróbowała załatać, ale nikt jej nie słuchał.
Wskoczyłam na siedzenie za Blackiem, przypominając sobie wydarzenia sprzed roku, gdy razem wałęsaliśmy się na motorze. To było pełne młodzieńczej wolności, a teraz na pewno śmierciożercy by nas zatłukli Avadą…
Motor zaryczał, Syriusz również i popruł w stronę ulicy.
-Jesteś szalony!- wrzasnęłam, mrużąc oczy- W lesie na motorze?!
-A co?! Kupa zabawy!- odwrzasnął, slalomując dziko między dwoma nagimi brzozami, po czym wydostał się na ulicę w niewielkiej ludzkiej osadzie przy Epping Forest.
Gdy tylko Black poczuł wolność szerokiej drogi, rozciągającej się przy polach i lasach, zaryczał z euforii i wrzucił prawie maksymalną szybkość. Poczułam, że wszystko mi sztywnieje.
-Zwolnij!- wrzasnęłam, z trudem oddychając przez pęd- Zsiadam!
-Proszę bardzo! Droga wolna!- odwrzasnął, rozbawiony.
-BLACK!
-Złap się mocniej i nie histeryzuj!
-Zapomnij! Zwolnij!
Reakcja odwrotna. Czując, że zaraz ześlizgnę się z motoru, mocniej złapałam Blacka w pasie. Usłyszałam niewyraźny rechot samozadowolenia z przodu. Pomyślałam, że nieroztropnie byłoby go palnąć w łeb na odlew, bo równałoby się to z samobójstwem, więc tylko zgrzytnęłam zębami i w milczeniu znosiłam nieprzyjemne przylgnięcie do Blacka.
Droga z polnej i leśnej przeistoczyła się powoli w londyńskie uliczki. Na szczęście Black musiał już tutaj zwolnić. Wkrótce zatrzymaliśmy się na jakieś niemrawej, obskurnej ulicy, przed zarośniętym placem. Zeskoczyliśmy z maszyny, a mój narzeczony popatrzył spode łba na dom.
-Grimmauld Place 12.- mruknął.
W tym momencie dwa domy o numerach 11 i 13 poczęły się jakby rozszczepiać. Patrzyłam na to z fascynacją, zastanawiając się jednocześnie, dlaczego Blackowie godzą się na mieszkanie tutaj.
Wyglądało to na mugolską, ubogą dzielnicę-dwie rzeczy, z którymi Blackowie nie mieli nic wspólnego.
-Wejdźmy.- entuzjazm Syriuszowi opadł i poprowadził mnie ku ponurym drzwiom, po czym uchylił drzwi- Spokojnie…
W hallu było ciemno tak, jak to zapamiętałam. Byłam tu bowiem prawie dwa lata temu, kiedy to lecieliśmy na Mistrzostwa i ja z Peterem wylosowaliśmy pana Blacka.
Panicz poprowadził mnie przez ciemny korytarz i kilka ponurych pomieszczeń do smętnego, staroświeckiego salonu, gdzie siedziało całe towarzystwo, pijąc herbatkę.
-Ooo…- wyrwało mi się mimowolnie.
Pomiędzy niskim stolikiem do kawy o pajęczych nóżkach a gotycką sofą pomykało jakieś zwierzę. Miało długie uszy i szpiczasty nos, a wyglądało jak zasuszony dziadek.
-Jestem oto.- powiedział Syriusz z prawej, nie bez nutki drwiny.
Na sofie siedzieli państwo Black, Regulus, młodsza, aczkolwiek nie tak przystojna i udana kalka Syriusza, oraz człowiek, którego widziałam jedynie raz. Ojciec Bellatriks Black.
-Ach, Syriuszu! A więc to jest ta twoja narzeczona!- wyszeptał wyniośle.
-Witamy cię w naszych szlacheckich, wytwornych progach, moja droga!- Walburga wstała i ukłoniła dystyngowanie w moją stronę głową. Odwdzięczyłam się tym samym- Obiad zostanie podany jak najrychlej. Stworek, do kuchni!
-Tak, pani. Moja droga pani…- zwierzę wycofało się w ukłonach z salonu.
-Cygnusie, zostaniesz na obiedzie? Poznasz mą przyszłą synową!
-Chętnie, droga siostro. Pragnę się przekonać, czy ta młoda panna jest godna nosić nasze miano.
-Zechciej zaczekać, Mary Ann Reo. Syriuszu, zajmij się narzeczoną do obiadu!
-Oczywiście.- ukłonił się aktorsko i wycofał z salonu, ciągnąc mnie za sobą- Chodź…
Ruszył długim, wąskim i ciemnym korytarzem ku schodom, dudniąc głucho ciężkimi butami. Chyba robił tak specjalnie.
Cały dom wyglądał bardzo ponuro i czarnomagicznie. Efekt ten zwiększały zasuszone głowy skrzatów domowych, czy nieustanna ciemność korytarzy i pomieszczeń, przez które przechodziliśmy. Wystrój był bogaty, utrzymany w odcieniach szarości, czerni, fioletu i granatu.
-Ile ten dom ma lat?- zapytałam Blacka, gdy wspinaliśmy się po starych, zakurzonych stopniach.
-Tego nikt nie zliczy. Na pewno jest starszy od mojej drogiej mamuśki, która się tu wychowała.
Wreszcie wspięliśmy się na sam szczyt. Były tu drzwi do dwóch sypialń.
-Nareszcie spokój i cisza…- westchnął ze zblazowaniem mój towarzysz, po czym ruszył ku drzwiom z napisem „Syriusz Alphard Black III”, nadmiernie wyniośle się zachowując, po czym wygiął się przed samymi drzwiami fikuśnie, skrzecząc- Witam, najdroższy bracie! Mam cię głęboko w tyle, udław się zupą Stworka! Ale cię witam uniżenie!
-Ja również witam, ma czystokrwista siostrzyczko! Niechby kto miotnął w ciebie Avadą za plecami, nareszcie otrzymałbym ten cholerny dom! Ale witam potomkinię samego Fineasa Nigellusa Blacka! Co dziś porabiałaś, poza rozkazywaniem twemu szacownemu, rąbniętemu skrzatowi, by walił w łeb patelnią?- odparł sobie tym samym skrzekiem.
Uśmiechnęłam się niedostrzegalnie na widok Blacka, prowadzącego ze sobą tą konwersację.
-Dziś? Pomyślmy… Znowu obijałam się po salonach, żłopiąc herbatkę z mężusiem, a ty?
-Ja zabiłem stu mugoli!
-Cudnie! Do piachu z mugolami! Wyrżnąć ich w pień!
-SYRIUSZ! NA DÓŁ!
Black podskoczył nieco z lekkim strachem. Posłał mi ponure spojrzenie.
-Dobra, wejdź. I rozgość się, zaraz wracam, oby…- burknął i najzwyczajniej zjechał po poręczy.
Ostrożnie przekręciłam klamkę i wkroczyłam do królestwa mojego narzeczonego.
Był to pokój podobny do reszty domu, utrzymany w konwencji ponurego przepychu. Ściany pokrywała srebrna, szara tapeta z aksamitu, podobna do tej, jaką Remus miał w swym pokoju. Pomieszczenie miało dwa razy większe rozmiary, niż moja sypialnia, ale wystrojem ją przypominało. Meble były ciężkie i ozdobne.
Podobnie jak ja, Black poprzyklejał osobiste akcenty na jednej ze ścian. Podeszłam tam, mrużąc oczy w półmroku, panującym w pomieszczeniu.
Uśmiechnęłam się na widok zdjęcia czterech Huncwotów. Rozpoznałam je, zrobione zostało przeze mnie na początku szóstej klasy aparatem Jamesa. Stare dzieje…
Black przykleił również na ścianie wymięte plakaty imponujących motocykli i, o zgrozo, plakaty z mugolskich czasopism dla mężczyzn.
Popatrzyłam smętnie i spode łba na zgrabne, rozebrane prawie do naga modelki, wygięte w kuszących, drapieżnych pozycjach. Cudownie.
Kopnęłam ze złością ozdobną nogę biurka. McGonagall miała rację. Niewyżyty palant!
W tym momencie drzwi rozwarły się i wkroczył właściciel pokoju. Zamarł, gdy dostrzegł, na co patrzę. Uśmiechnęłam się sarkastycznie, rozszerzając dziurki od nosa.
-To jest, te plakaty, eh, one są…- wydukał.
-Cóż, twe zainteresowania są tak szczytne, że za nimi nie nadążam…- wycedziłam.
-One są tylko dla ozdoby, znaczy się…- żachnął się, próbując poprawić zdanie.
-Nie no, rozumiem. Ale kiedy odwiedza cię narzeczona, mógłbyś odpuścić sobie takie ozdoby…
-Miałem na myśli coś innego!- zawołał zapalczywie- Przylepiłem je już dawno temu, by wkurzyć rodziców. One mają jedynie taką funkcję, no! Zanim cię poznałem, Mary Ann, przecież wiesz…
Popatrzył na mnie, mrużąc oczy od dołu.
-Nie czuję się przekonana.- zaplotłam ramiona na piersi.
Usłyszałam westchnięcie.
-A co?- zezłościł się, a potem mruknął kulawo, czerwieniejąc- Przecież już dawno wiesz, i nie tylko ode mnie, że… zasadniczo dziewczyny na mnie nie działają. Zasadniczo, no…
Uniosłam brwi.
-Cóż, może zechcesz usiąść? Obiad zaraz podadzą…- wskazał nonszalancko na fotel.
Opadłam zatem na ciężki mebel, Black pstryknął palcami, a na żyrandolu zapaliły się świeczki. Chwilę potem usiadł na krawędzi łóżka, przyglądając mi się osobliwym spojrzeniem.
-Jak tam mijają wam ferie wielkanocne?- zagadnął po chwili ciszy.
-W porządku.- skłamałam szybko- Remus przysyłał ci jakieś listy?
Black zmarszczył brwi.
-Nie… A czemu pytasz?
-Przyleciał z Hogwartu wyjątkowo przybity. Coś mu się stało.- spuściłam wzrok.
-Kiedy się z nim żegnaliśmy przed przemianą, wydawał się być całkiem normalny…- Black zmarszczył brodę w podkówkę- Nie mówił ci, o co chodzi?
-Nie, ale bardzo go coś zabolało. Wspominał o tym, że wilkołaki nie zasługują na szczęście. To chyba ma związek z jego likantropią, nie?
Black splótł ręce razem i począł uderzać kciukami o siebie.
-Co by mogło mu się stać w szkole w trakcie ferii wielkanocnych? Chyba, że jakiś uczniak, co pozostał w Hogwarcie się dowiedział i go wyśmiał, na przykład Smarkerus…
Zgrzytnął zębami mimowolnie.
-Raczej by się tym nie przejął.- mruknęłam chłodno- Sev już wie o jego likantropii. I na pewno nie zrobiłby mu czegoś, co by go tak zraniło. Jest skrajnie załamany.
Po całym domu rozległ się ponury, smętny dzwon.
-Co to?- podskoczyłam.
Black parsknął.
-Ne bój się, to tylko oznacza „Obiad podano”. Taki sygnał, jakby co najmniej ktoś zdechł…
Wyszliśmy zatem na korytarz i zeszliśmy parę kondygnacji na dół, dopóki nie wpadliśmy na Stworka. Ukłonił się uniżenie, zamiatając szerokimi uszami drewnianą podłogę.
-Panicz Black z cnotliwą narzeczoną!
-Stworek, szoruj do kuchni!- rzucił Black niecierpliwie.
-Tak, paniczu, tak. Stworek pójdzie. Stworek służy wiernie paniczowi, mimo jego bezczelnej ucieczki… Po co powrócił? Stworek wie…
Żyła na skroni Syriusza zapulsowała groźnie. Stworek najwyraźniej nie zdając sobie sprawy z tego, że wciąż go słyszymy, zaskrzeczał:
-Panicz Black jest szczwany, Stworek widzi to. Powrócił, by wymusić na pani Stworka ślub ze swoją narzeczoną, Stworek słyszał. Wykorzystał czcigodną panią Stworka do własnych, młodzieńczych zachcianek. Ale biednemu Stworkowi nie wolno nie służyć paniczowi…
-Zjeżdżaj, pokrako!- warknął Black i… zamachnął się okutym, ciężkim butem, by wymierzyć Stworkowi celnego kopa z glana. Zwierzę przekoziołkowało przez całą kondygnację schodów i legło na ziemi piętro niżej, piszcząc i łkając z bólu.
-Nie!- przeraziłam się- Czemuś to zrobił?!
-Bo to rzecz, która nic nie znaczy!- warknął- Włazi tylko w drogę, jego istnienie jest pomyłką!
-Ale on też ma swoje uczucia!- zawołałam z wyrzutem.
-Nie wiesz, co mówisz!- prychnął.
-Owszem, wiem…- mruknęłam ze złością.
-Przesadzasz, słonko. Skrzat domowy to skrzat domowy. One służą wyłącznie po to, by… służyć!
-A więc tak wygląda skrzat domowy…- mruknęłam do siebie, po czym ruszyliśmy na dół. Patrzyłam ukradkiem na Blacka z przerażeniem. Jaki on agresywny… Kolejna wymówka, by nie mieć z nim dzieci. Boję się pomyśleć, co by było jakby tak kopnął nasze dziecko…
Weszliśmy razem do jadalni. Była ponura i wyglądała, jak loch. Ciarki mnie przeszły.
-Zasiądźmy!- zaprosiła nas gestem Walburga Black.
Syriusz uśmiechnął się do mnie zachęcająco i poprowadził do długiego, dębowego stołu, przypominającego mi stoły w Hogwarcie, łapiąc dyskretnie za rękę.
Przy stole siedzieli już Orion i Regulus, a także Cygnus Black. Powstali.
Black odsunął mi skrzętnie jedno krzesło, sięgające chyba średniowiecza, po czym to samo uczynił z meblem obok mojego.
Orion Black usiadł jako pierwszy. Wykonałam ruch, jakbym także chciała usiąść, ale Syriusz szybko i dyskretnie złapał mnie za dłoń, dając do zrozumienia, że źle robię. Przełknęłam głośno ślinę, dziękując w duszy, że nie zauważyli mojego przysiadu w dół.
Po chwili wszyscy naraz usiedli i mogłam wreszcie opaść na krzesło, czując ścisk w splocie.
Do salonu wszedł Stworek, niosąc przed sobą dymiącą wazę z zupą. Pachniała smakowicie, ale nie miałam najmniejszej ochoty, by ją próbować, bowiem gardło zacisnęło mi się mocno.
Stworek nalał każdemu do srebrnej miski opatrzonej obowiązkowo dumnym herbem Blacków.
-Zupa z ostryg!- oznajmił przenikliwym skrzekiem.
Przełknęłam ślinę, czując zamroczenie. Nienawidziłam zupy z ostryg. Zawsze po niej wymiotowałam, od Świąt, gdy miałam sześć lat i mama wmusiła we mnie miskę.
Syriusz popatrzył na mnie wymownie, bo doskonale o tym wiedział. Opowiadałam mu kiedyś.
-Wyśmienicie, Stworku!- rzekła pani Black sztywno- Lubisz zupę z ostryg, moja droga?
Uśmiechnęłam się niemrawo w odpowiedzi, czując gorąco na całej twarzy.
W najbardziej sztywny sposób, na jaki mnie było w danej chwili stać, nabrałam srebrną, wysmukłą łyżką ohydnej cieczy, jaka przede mną stała. Miałam nadzieję, że mnie wypuszczą do łazienki, zanim zacznę wymiotować im w miski…
Dystyngowanie opróżniłam sztuciec z zupy, czując na sobie baczne spojrzenie Cygnusa Blacka z prawej. Z trudem przełknęłam, krztusząc się niepostrzegalnie. O nie, śniadanie wraca do góry…
-Och, Mary Ann!- usłyszałam obok siebie. Syriusz przyglądał mi się bacznie. Popatrzyłam na niego, starając się opanować wykrzywienie twarzy po łyżce znienawidzonej zupy.
-Coś się stało, synu?- zagadnął spokojnie Orion.
-Jest zaczerwieniona. Czy ty nie jesteś uczulona na ostrygi?- zapytał Black.
-Cóż, nie wiem…- zdziwiłam się. Syriusz kopnął mnie dyskretnie pod stołem, po czym zarządził:
-Stworek! Zabierz mojej szanownej narzeczonej tę potrawę! Najwidoczniej nie przełknie ani łyżki więcej! Nie chcę, byś mi się udusiła!- dodał przesadnie czułym tonem.
Jednakże jego rodzice natychmiast złapali się na lep, a Walburga zawołała:
-Święta racja! Moja przyszła synowa musi czuć się, jak u siebie w domu! Stworek, odnieś to!
-Oczywiście, pani!- skrzat ukłonił się nisko i zabrał miskę sprzed moich oczu. Odetchnęłam.
Walburga, siedząca naprzeciw, uśmiechnęła się z wyższością.
-Proszę nam wybaczyć. Nie wiedzieliśmy.
-Ależ skąd, nic się nie stało, pani Black!- zaprzeczyłam subtelnym ruchem dłoni.
Poczekałam, aż Blackowie zakończą pierwsze danie. Moją całą uwagę zajmowało prostowanie kręgosłupa i zerkanie na wszystkich członków rodziny, w szczególności na Syriusza. Nie wiedzieć czemu, spodobało mi się, jak jadł. To było takie… domowe.
-A więc należysz do jakiego rodu?- zagadnął Cygnus, gdy skrzat wyniósł miski.
-Jestem z Lupinów.- odparłam.
-Ach, tak…- zmrużył oczy chłodno- Pamiętam cię… Czyż nie ty leciałaś z nami na Mistrzostwa?
-Owszem.
-Lupin…- zastanowił się Cygnus, mrużąc wciąż oczy. Przypomniał mi się Syriusz- Obecnie nie jest to chyba najlepsza partia, Walburgo.
Poczułam, jak Syriusz obok mnie zesztywniał.
Walburga przeniosła z brata wzrok na mnie. Również zmrużyła oczy.
-Z jakiego domu była twa matka, moja droga?- spytała niby mimochodem.
-Crouch.- odparłam bez zająknięcia się.
-Doskonale. Widzisz, Cygnusie?
Syriusz rozluźnił się.
-Och, Crouch…- pokiwał pan Black z powagą- Doskonała rodzina czarodziejów czystej krwi! Szkoda tylko, że na wymarciu… Pozostał ponoć jedynie ten młody Bartemiusz z linii męskiej. Smutne. Cała nadzieja w nim. Jest z tobą w klasie, synu?
-Rok niżej.- odezwał się po raz pierwszy Regulus niskim głosem.
-Jaki okrzyk rodowy ma rodzina Lupin?- zagadnął Cygnus, wciąż podejrzliwie się mrużąc.
Przełknęłam ślinę, zielonego pojęcia nie mając. Okrzyk rodowy, co to na gacie Merlina jest?!
-Na pewno coś w rodzaju „AAAAA!”, wuju!- parsknął Syriusz, bagatelizując zaczepkę.
Na szczęście w tym momencie wkroczył Stworek, skrzecząc „Przystawki!”. Na stole postawił srebrne talerze o kształcie owalu, na których porozkładał dziwaczne kulki z chleba.
-Kulki czosnkowe z pastą majonezowo-ziołową!- objaśnił.
-Częstuj się, kochana!- zachęciła mnie Walburga Black. Syriusz podsunął mi talerz, nakładając parę kulek chlebowych. Tymczasem rozmowa zeszła na rodzinę Cygnusa. Na szczęście zgrabny komentarz Syriusza odnośnie mojego okrzyku rodzinnego zniechęcił go do wałkowania tematu.
-Jak ci zapewne wiadomo, Mary Ann Reo, my, Blackowie, mamy w sercach i umysłach dumny okrzyk naszej rodziny!- objaśnił z pychą- Toujours Pur! Zawsze to powtarzam! Zawsze czyści! Niestety, nie wszyscy to rozumieją, na przykład ta czarna owca, moja córka… Co za wstyd…
Zdałam sobie sprawę, że chodzi o Andromedę.
-Za to moje dwie córki są tego doskonałym wzorem!- ciągnął dalej swym nudnym, wkurzająco przemądrzałym tonem- Narcyza, droga siostro, jak ci już od dawna wiadomo, wyszła szczęśliwie za mąż za samego Lucjusza Malfoya!
Ja i Syriusz wymieniliśmy z wolna wymowne spojrzenia i pogardliwe uśmieszki. Walburga pokiwała z powagą głową.
-Za to Bellatriks wydajemy za Rudolfusa Lestrange! Już wszystko ustalone!
Ukłuło mnie to nazwisko w samo serce. Zamaskowałam chwilowe zamroczenie kolejnym wysublimowanym kęsem pysznych kulek z chleba czosnkowego.
-Lestrange…- zabrał głos pan Orion Black- Rozmawiałem ostatnio z ojcem Rudolfusa w Ministerstwie. Są bardzo podekscytowani przyszłą ceremonią. Przyjmij, Cygnusie, gratulacje!
-Miło z twej strony, szwagrze! Wszakże szacowną rodzinę Lestrange ominął podobno już jeden ślub ich drugiego syna, pewnie w naszej Belli widzą jedyną nadzieję podtrzymania rodu.
Przełknęłam ślinę i zamrugałam szybko, by nie uronić żadnej łzy.
-To okropne!- Walburga Black wcale nie wyglądała na zmartwioną- Zmarnowane nadzieje… Kim w takim razie musiała być ta kobieta?!
-To podobno nie jej decyzja, lecz syna państwa Lestrange. Ponoć się nie nadawała i młody panicz Lestrange odkrył, że nic mu po takiej żonie.
Spuściłam głowę.
-Cóż, musiała rzeczywiście być nikim!- objaśniła chłodno pani Black- Skoro jej nie chciał…
Zacisnęłam pod stołem pięść z żalu. Pani Black miała rację. Była nikim…
Zamrugałam, ale nic to nie dało i łzy zaszkliły moje oczy. Po chwili poczułam coś dziwnego: to ręka Syriusza biegła delikatnie po moim udzie pod stołem, by za chwilę mocno uchwycić moją dłoń. Pogłaskał delikatnie kciukiem jej wierzch. Dziwiąc się, że to robię, odwzajemniłam uścisk, czując kojące ciepło na sercu, jakiego nie zaznałam od walentynek.
Podano główne danie. Kurze nóżki oblane aromatycznym sosem borowikowym, roladki z kurczęcia, nadziewane szpinakową pastą, winniczki w sosie czosnkowym, zarumienione ziemniaki, wykwintna sałatka z krewetkami…
Chociaż to wszystko wyglądało bardzo smakowicie, czułam, że nie przełknę ani kęsa. Towarzystwo Blacków działało na mnie skurczowo i z całą mocą zdałam sobie sprawę, że niedługo wejdę na stałe do ich rodziny. Dobrze, że Syriusz za nimi nie przepada…
Wspomniany wyżej delikwent już nakładał mi górę sałatki.
-Stop! Nie tak dużo!- szepnęłam do niego.
Popatrzył na mnie niewinnie.
-Wyglądasz blado. Najedz się, Stworek to dobry kucharz. Najlepszy. W zasadzie do niczego innego się nie nadaje… No, może z wyjątkiem udawania piłki, ale już dawno się nim nie bawię.
-Syriuszu!- skarciła go matka- Obróć się przodem do stołu, synu! I nie szepcz, nie wypada!
Wykonał rozkaz, westchnąwszy.
Pochłonął mnie całkowicie mój talerz, czułam jednocześnie coraz większą sympatię do siedzącego obok młodego Blacka. Łapałam się nawet na tym, że, ilekroć niezamierzenie zbliżał się w moją stronę, mimowolnie przybliżałam się do niego, by poczuć ciepło bijące od niego, swojski zapach. Jedyne aspekty, które pomagały mi wytrwać. Rozbudziła mnie dopiero płachta na byka-słowo „Voldemort”.
-Co za mądry człowiek z tego Voldemorta!- zawołał Cygnus Black- Wreszcie zrobi porządek!
-Zgadzam się, bracie! Nasza rodzina murem stoi za Voldemortem!- pokiwała głową pani Black- A nasz kochany Regulus chciałby służyć mu swym talentem magicznym!
-Naprawdę?- ucieszył się Cygnus- Szczytny cel, siostrzeńcze. Tak trzymaj, a daleko zajdziesz!
-Nie to, co Syriusz…- wycedziła pani Black, mierząc starszego syna pogardliwie.
-To moja decyzja.- objaśnił chłodno mój narzeczony.
-Nie wnikam, sam się wpakujesz… A ty, Mary Ann? Co sądzisz o Voldemorcie?
Wyprostowałam się, chrząkając, by zyskać na czasie. Wszyscy Blackowie, bez wyjątku, wpatrzyli się we mnie wyczekująco. Co robić?!
-Cóż…- mruknęłam z wolna. Zaraz będzie awantura, ale super…- Ma wielką moc, nie przeczę…
-… ale źle ją wykorzystuje!- szybko wpadł mi w słowo Syriusz, po raz enty ratując moją skórę.
-Ale co myślisz o jego poglądach?- naciskała Walburga.
Miałam ochotę wznieść oczy ku górze. Się uczepiła, psiakrew…
-Z tego co wiem, Mary Ann ma takie same poglądy, co ty, ojcze.- błyskawicznie zareagował Syriusz, za wszelką cenę starając się mi pomóc w samotnej walce.
-To w takim razie mądra osoba! Doskonale, moja droga, że dostrzegasz, iż Voldemort zaczyna być nieco… brutalny w egzekwowaniu zmian!- pokiwał z uznaniem Orion.
Odetchnęłam, dziękując w duszy Syriuszowi, że momentalnie znalazł mi oparcie w Orionie.
-Niech sama odpowie!- syknęła pani Black.
-Tak, cóż… To wielki czarodziej, ale nie podobają mi się jego metody…- rzekłam sztywno.
-Otóż to, kochana!- Orion uniósł krzywy, chudy palec wskazujący ku górze- Otóż to!
-Nie podzielam twego zdania, mężu. Taka postawa jest niepożądana!
-Też tak mówiłem, moja kochana, ale to, co on wyprawia, zaczyna być zwykłą rzezią, chociaż jest bardzo zdrowo myślącym czarodziejem i pójdą za nim tłumy podobnych mu!
-Oby, Orionie.- zwęziła powieki pani Black- Nasz syn się do nich zaliczy.
-I dobrze. Wie, z kim trzymać. Syriuszu, ty też byś mógł…
-Nie, ojcze!- warknął obok mnie Syriusz- Moje fascynacje daleko odbiegają od Voldemorta…
-To źle! Doigrasz się!- Walburga poczerwieniała- Kim chcesz być, aurorem?! Powiedz mi, Mary Ann, podzielasz ścieżkę jego postępowania?! Nie przeszkadzać ci będzie jego wynaturzenie?!
-Cóż, właściwie…- głupio by zabrzmiało, że również pójdę tą ścieżką.
Zaległa cisza, a Walburga zachęciła mnie ruchem dłoni do wypowiedzenia zdania.
-Żona nie powinna ingerować w pracę i decyzje męża…- odparłam chytrze, cytując prolog z książeczki o Tradycyjnych Czarodziejskich Ślubach Czystej Krwi.
Syriusz obok mnie zamaskował parsknięcie permanentnym odchrząknięciem.
Orion gorliwie przytaknął, a Walburga skrzywiła się nieco. Nie takiej odpowiedzi oczekiwała.
-A ty, kim chcesz być?- wydawało mi się paranoicznie, że usłyszałam podejrzenie w jej głosie.
-Matko, zapomnij!- wtrącił swoje trzy grosze Syriusz- Moja żona nie będzie pracować! Nie musi.
Znów kopnął mnie subtelnie pod stołem, a ja przytaknęłam z powagą do przyszłej teściowej.
-Mary Ann, widziałaś już nasze drzewo genealogiczne? Chodź, jest tam twoja babcia!- zapobiegliwie zawołał Syriusz, po czym zerwał się i odsunął moje krzesło.
-A deser?- zapytał Orion ze zdziwieniem- Moja przyszła synowa musi spróbować ciasta Stworka!
-Tak, spróbuje. Sam jej przyniosę do mojego pokoju, ojcze!- szybko odparł Syriusz.
-Sam, synu?!- zmartwiła się pani Black- Nie gorączkuj się, Stworek wam zaniesie, bez fatygi…
-Oczywiście.- przytaknął gorliwie młody Black i prawie wypchnął mnie z jadalni.
Potruchtał w nieznanym kierunku, gestem zapraszając, żebym udała się za nim. Zatrzymał się dopiero w oliwkowozielonym salonie, oddychając ciężko. Potem oboje zgięliśmy się w pół i zanieśliśmy cichym śmiechem.
-Dzięki.- szepnęłam- Gdyby nie ty…
Black posłał mi wyrozumiały uśmiech i pokiwał głową.
-Ale wyszliśmy z opresji wspólnymi siłami!- rzucił z samozadowoleniem.
-Do czasu. Jeżeli na każdym obiedzie po ślubie tak będzie, to chyba mnie szlag trafi…
-Zapomnij! Po ślubie-wypad. Koniec ze szlachecką rodzinką…- wyszczerzył się, a potem zmarszczył brwi, nieco zaskoczony.
-Co jest?- zapytałam uważnie.
-Nic…- uśmiechnął się nonszalancko, otrząsając ze zdumienia- Właśnie do mnie dotarło, że się najwyraźniej pogodziłaś z przykrym losem, zgadza się?
Nie odparłam, tylko zrobiłam wymijającą minę. Czy się pogodziłam? Trudo rzec… Chyba w obecnej sytuacji zbyt wielkiego wyboru nie miałam. Ale znosiłam to z większą rezerwą.
Zamiast odpowiedzieć Syriuszowi, patrzącemu na mnie wyczekująco, wyminęłam go i podeszłam do gobelinu, który wisiał na zielonej ścianie. Uniosłam głowę do góry.
-„Toujours Pur. Szlachetny i starożytny ród Blacków.”- przeczytałam na głos.
-Srutu-tutu, majtki z drutu.- prychnął Syriusz z pogardą, wydymając wargi.
Zakrztusiłam się śliną po parsknięciu z tej nagłej uwagi.
-Jestem tu, a raczej mnie nie ma!- wskazał szczupłym palcem Syriusz. Widniała tam wypalona w gobelinie dziura, podpisana jedynie „1959”. Obok dostrzegłam Regulusa („1961”).
-Olbrzymie to drzewo genealogiczne.- popatrzyłam z podziwem na cały gobelin.
-No, kiedy byłem mały, lubiłem na nie patrzeć i rozmyślać nad życiem każdej z tych osób. W końcu pierwsi przodkowie są sprzed siedmiuset lat, widzisz?
-Widzę. O, moja babcia. I rodzice Jamesa…
Popatrzyłam na Doreę i Charlusa Potterów, a potem na Charis Black, mężatkę Caspara Croucha. Pod spodem widniała jedynie informacja, że posiadali dwie córki i syna.
-Tu jest moja mama.- popukałam w tę informację- Jedna z tych córek. Syn, jej brat, odstąpił moim rodzicom nasz dom, bo był umierający. Tam się skryli przed przymusem ślubu mamy.
-Nigdy nie zwracałem na tą część uwagi.- pokiwał z powagą- A stary Bartemiusz Crouch to nie wasz wujek? Zawsze byłem o tym przekonany!
-Nie. Mój wuj zmarł dawno temu, jak już ci mówiłam. Bartemiusz to brat stryjeczny mamy. Młody Barty jest naszym kuzynem. A James jest… kuzynem mojej mamy. Staruszek z niego, hehe. Ale… czemu tu jest tyle powypalanych dziur? Czemu cię wypalili?
-Bo uciekłem.- objaśnił buńczucznie- Mój wuj, Alphard, zostawił mi spadek przed śmiercią, dlatego go wypalili. A inni? Popieranie mugoli, małżeństwo z nimi… Brat mojego dziadka od strony mamy, Marius, został wydziedziczony za charłactwo. Nie do wybaczenia…
Parsknął sarkastycznie. Popatrzyłam na niego uważnie, wyczuwając cynizm i posępność. Na mnie gobelin wywarł wrażenie niezwykle ciekawego dokumentu historii Blacków. Syriusz był odmiennego zdania. Nienawidził wszystkiego w tym domu, od rodziny, po ten interesujący obiekt. Jeszcze raz prześledziłam ryt historii rodu Blacków.
-Hmm, widzę, że niektóre imiona pojawiają się dość często.- mruknęłam.
-Tak, to dumne i rycerskie imiona, charakterystyczne dla naszej rodziny.- rzucił niedbale- Na przykład Arcturus czy Cygnus. Imiona moje i mojego brata też nie są zbyt oryginalne w naszej rodzinie, jak widzisz. Dlatego jestem szumnie nazywany Syriuszem III.
-Syriusz…- mruknęłam, wodząc oczyma po gobelinie.
-To pechowe imię.- parsknął- Mój imienny przodek miał zaledwie osiem lat, jak zszedł z tego boskiego świata…
-Czemu?
-Nie wiemy. Może zapisali to w jakiejś kronice, która zbiera kurz w jednym z pokoi. Pewnie udławił się któregoś dnia puszeniem z faktu, że jest Blackiem…- prychnął.
-Ten gobelin pokazuje jedynie potomków z męskiej linii Blacków, no nie?- zagadnęłam.
-Zaiste.- ukłonił się lekko.
-To czemu nie widnieje tu Castor Nigellus Black? Przecież jest taki… z braku lepszego słowa, problackowski… Nie mogli go wydziedziczyć, chyba że był zbyt dziwny nawet jak na Blacków.
-Nie mogli, ale jego przodka tak. Fineasa Blacka. Za popieranie praw mugoli.- wepchnął dłonie w kieszenie- To tu, pomiędzy moimi pradziadkami, Syriuszem i Cygnusem. To ich brat. Fineas to dziadek wuja Castora. Nie ma wuja na drzewie, chociaż jest mile widziany w rodzinie.
-O, Longbottom. Czyli Frank musi być…
-Twoim kuzynem, zapewne tak. Co do tego nie jestem pewien, rzecz jasna.
-A my jesteśmy kuzynami drugiego stopnia. Tak niewiele wiem o własnej rodzinie…
Popatrzyliśmy w milczeniu jeszcze raz na gobelin. Ja z zaciekawieniem, Syriusz z pogardą.
-A co to?- podeszłam do przeszklonych kredensów. Spoczywały tam drobne bibeloty, budzące grozę. Szkatułki, zakrwawione sztylety, sygnety, ordery i inne dziwaczne przedmioty.
-Niczego nie dotykaj.- ostrzegł ponuro Syriusz- To jest czarnomagiczne, w większości.
Wytrzeszczyłam oczy na mojego towarzysza podróży po świecie starego rodu.
-Moi rodzice i cały ród Blacków lubują się w czarnej magii.- uśmiechnął się- Trafiają do Slytherinu na pęczki. Kiedy wyłamałem się z korowodu, wysłali mi wyjca.
Pokręciłam głową z politowaniem.
-Te przedmioty spoczywają w rodzinie od setek lat. Są tu Ordery Merlina dla członków rodziny, krew Fineasa Nigellusa, dyrektora Hogwartu, w tej karafce…
Wskazał ręką na kryształową fiolkę z opalem w korku.
-… zaschnięta dłoń sprzed trzech stuleci, nie wiem, czyja, kosmyk włosów mojej babki w tamtej szkatułce, pozytywka, która jest bardzo niebezpieczna…
Popatrzyłam z rezerwą na piękną, budzącą jednak grozę, melancholijną pozytywkę.
-Co by mi się stało, jakbym ją otworzyła?- zapytałam ostrożnie.
-Zaczęłaby grać nieziemską muzykę, a ty słabłabyś i słabła, aż w końcu osunęła się na ziemię i umarła. To okrutny chwyt poniżej pasa, bo jej melodia uzależnia, trzeba mieć silną wolę, by zamknąć pozytywkę. Kupili to moi praprapradziadkowie w czarnomagicznym sklepie z antykami i artefaktami na Nokturnie grubo przeszło sto lat temu. Moja mamuśka uważa, że młody Syriusz umarł przez tę pozytywkę właśnie.
-Chyba w takim razie by tu nie stała.- stwierdziłam.
-Dlatego w to nie wierzę.- uśmiechnął się ponuro, po czym obrócił plecami do kredensu.
-Syriusz?- zagadnęłam. Popatrzył na mnie z półprofilu ze sztucznym rozbawieniem.
-I co? Jak tam przeżycia po podróży w najgłębsze sekrety czarnomagicznego rodu Blacków, cuchnącego od setek lat tą samą śpiewką?
-Wydaje mi się to przerażające i… interesujące.- rzekłam śmiało.
Black popatrzył na mnie z ogromnym zaskoczeniem.
-Interesujące?- powtórzył, nie wierząc własnym uszom.
-To coś takiego, czego nie potrafię wytłumaczyć. Taka tradycja, żywa historia sprzed setek lat, tajemnicze przedmioty, które noszą na sobie ślady dawnych wieków… Ogarnia mnie nostalgia. Potrafię zrozumieć kogoś, kto wywodzi się z takiego domu, obfitego w tradycje i sekrety i puszy się tym publicznie. Moja rodzina ma bogate korzenie, ale nie dostrzegam ich na co dzień.
Syriusz zmierzył mnie przeciągłym spojrzeniem politowania.
-Czy to twoja swoista… fascynacja śmierciożercami, ciemnymi zakamarkami i czarną magią jest wynaturzona, czy moja nienawiść do tego domu?- zapytał z rozbawieniem.
-Pewnie jedno i drugie.- odparłam chłodno, sztywniejąc na wzmiankę o fascynacji śmierciożercą.
Black chyba pokapował, że palnął bolesną gafę, która miała rozluźnić atmosferę w zamierzeniu. Mruknął zatem cicho, mrużąc oczy smutno:
-Przepraszam. Wciąż nie mogę się przystosować do tego, że kogoś miałaś i że to cię boli.
-Nic się nie stało.- odparłam obojętnie, czując dziwną, nienazwaną pustkę- To przeszłość.
Syriuszowi zaświeciły się oczy.
***
-HURAAAAAAAAAAA!!! TO NAJSZCZĘŚLIWSZY DZIEŃ MEGO NĘDZNEGO ŻYWOTAAAAAAAAAAAAAAA!
James, podskakując z taką werwą, że zatoczył się na zbroję, dopadł do mnie na korytarzu.
Chwycił mnie w ramiona, zakręcając wokół własnej osi. Opadłam na posadzkę, oszołomiona.
-Co? Odkryłeś śladowe dowody obecności jakiegoś niezidentyfikowanego organu w twej główce?- sarknęłam- Cóż, najpierw go zdefiniuj, może zbędna radość…
-Nie, to wciąż pozostaje dla mnie niewysłowioną tajemnicą, ale…
Zaczął „tańczyć”, posuwając się rytmicznie po posadzce, dudniąc gardłowe „ymcy ymcy ymcy”.
-Rogaś, wyduś to z siebie!- uśmiechnęłam się politowaniem.
-Lily Evans jest moją dziewczyną, tak tak, słoneczko!- pokiwał, gdy zobaczył moją minę- I teraz nic nas nie rozdzieli. Przewrotny los, zdrada i kolejki w sklepach na wschodzie.
-A co do tego mają kolejki w sklepach na wschodzie?- uniosłam brwi.
-Nie wiem. Ale nas nie rozdzielą, a to się liczy. NIC, rozumiesz? Kolejki w sklepach też nie, czy chociażby twoja ponętna skarpetka, wystająca właśnie z trampka! I teraz już na zawsze będziemy razem, forever together! A potem dam jej pierścionek, zamieszkamy w chałupie i będziemy mieć stado uroczych Potterków, moich miniaturek! Mam tyle fajnych imion, w sam raz dla moich dzieci! Świętopełk, Leopolda, Bożydar, Eugenia, Sędzimir, Scholastyka, Moczymorda, Zenek, Genowefa, Alfons i… John.
-Łohoho, nie mogę z tego ostatniego…- mruknął sarkastycznie obecny tu także Glizdogon.
-Moczymorda to nie imię…- zwróciłam uwagę.
-Ale pasuje mi, takie obrazowe! O! zapomniałem jeszcze o Pedofilu!
-Super, James. Świetny start dla dziecka w życie. Miejmy nadzieję, że chodzi ci o Teofila.
Parsknął ze swej pomyłki, dalej wykonując swój taniec i bujając siedzeniem na lewo i prawo. Peter, stojący obok Jamesa zatoczył się ze śmiechu, po czym z całej siły kopnął Jamesa w kołyszący się zadek. Rogacz, nie spodziewając się takiego manewru, legł na podłodze na brzuchu w oszołomieniu.
Popatrzył z wolna poważnym spojrzeniem na rechoczącego złośliwie Petera.
-Peter, zabiłeś mnie tym.
-Wybacz, tak kusząco wyglądałeś!- parsknął mściwie.
James poderwał się i odbiegł trochę od Petera tyłem, trzymając się za rzyć.
-Jeżeli moja nieskazitelna pupcia wygląda dla ciebie kusząco… Doceniam twoją odmienność, Glizduś, ale może nie na mnie… Są lekarze, ten problem można usunąć, nie łam się! Zresztą, mam dziewczynę, nie mogę mieć drugiej, więc…
I szybko się zmył.
-Dokąd idziesz?!- wrzasnął za nim Peter.
-Do mej dziołszki nieskalanej, niczym zorza o poranku!- zawołał zapalczywie, unosząc dramatycznie palec wskazujący do góry i biegnąc bokiem, wciąż zapatrzony w nas, skutkiem czego wyrżnął malowniczo w ścianę. Wzdrygnął głową porządnie, roztrzepując jeszcze bardziej owłosienie, po czym popędził, tym razem twarzą wprzód, wrzeszcząc coś w rodzaju „PRZYBYYYWAM, NIEWIASTO!!!”.
Uśmiech spełzł z mojej twarzy i ominęłam wzrok rechoczącego wciąż Petera. Oparłam się o kamienną wnękę w korytarzu i obserwowałam ze smutkiem marcowe niebo za gotyckim oknem.
-Co jest, Meg?- zapytał Peter.
-Nic, tylko… Zazdroszczę im. Kochają się.
-A ty masz Syriusza!- zawołał radośnie.
Popatrzyłam na niego smętnie. I co z tego?
-Nie łączy nas uczucie.- rzekłam.
-Jesteś tego pewna?
Peter podszedł bliżej i stanął obok mnie, także się opierając o ścianę. Popatrzył na mnie ciepło.
-Tak, przecież… Ja nie kocham Blacka, a on to robi wyłącznie po to, by ratować moją skórę…
-Tak ci powiedział?- parsknął, przeczesując palcami jasne kosmyki- A ty mu wierzysz?
Odlepiłam wzrok od trampek.
-Pamiętasz, jak Syriusz i ty kłóciliście się w zeszłym roku po tym, jak zaczęłaś chodzić z Lestrangem? Pamiętasz jego zachowanie? Co ci mówiło?
-Że mnie nienawidzi.- rzekłam głucho.
-Właśnie.- uśmiechnął się tryumfalnie Pet.
-To chciałeś mi dowieść? Że Syriusz mnie nienawidził? I co z tego?
-Kiedy byłem w pierwszej klasie i nie przyjaźniłem się jeszcze z Syriuszem i Jamesem, było mi bardzo ciężko. Teraz mam siedemnaście lat, ale jako jedenastolatek, przez pierwszy tydzień płakałem za mamusią w nocy, bo tęskniłem, bolał mnie nieustanie brzuch z głodu i w dodatku ta dwójka nabijała się ze mnie i straszyła. Byłem ich pierwszym celem do eksperymentów z ludzką wytrzymałością i nerwami. Taki mały, bezbronny, sam z nimi w dormitorium…
Zmarszczyłam brwi ciekawa, do czego prowadzi.
-I wtedy zaprzyjaźnił się ze mną Remus. Był bardzo opiekuńczy i ciepły. On namawiał chłopaków, by przestali. Był jak mój starszy brat. Byłem bardzo dziecinny w wieku jedenastu lat. Remus… aż wstyd się przyznać… czytał mi na dobranoc przez pierwsze dwa miesiące, kiedy chłopaki nie patrzyły.
Uśmiechnęłam się na myśl o ciepłym Remusie, który cierpiał obecnie przez swą tajemnicę.
-Wtedy wyczytał mi w jednej z magicznych bajek pewne zdanie i powiedział, że jest bardzo życiowe i bym je zapamiętał. „Z nienawiści tak blisko do miłości…”.
-Czyli to oznacza, według ciebie, że Syriusz mnie pokocha, bo mnie nienawidził?
-Nie. Zupełnie na odwrót.
Uniósł tryumfalnie brwi.
-Ponieważ cię kochał, to cię znienawidził. Jego miłość do ciebie ucierpiała przez Lestrange’a.
Grunt oberwał mi się pod nogami i poczułam, że serce przystanęło na chwilę.
-No co ty!- zaśmiałam się- Nie wierzę ci. Syriusz mnie kochał?! Nie wierzę.
-I naprawdę nigdy ci tego nie okazywał?- skrzywił się Peter- To ja nie wierzę.
Ruiny, pomyślałam.
-To niby kiedy się we mnie zakochał?- zapytałam sceptycznie.
-Ooo, już dawno.- rzucił Peter, mierzwiąc jasne, długie włosy- Z początku tylko mu się podobałaś, bo w sumie Syriuszowi bardzo trudno jest się zakochać. Każdemu z nas podobała się kiedyś jakaś dziewczyna, ale nigdy jemu. Dopóki nie dotarłaś z czteroletnim poślizgiem do szkoły. Spodobał mu się chyba twój niekonwencjonalny wygląd. Na początku, w pierwszym dniu twierdził, że wyglądasz zabawnie, śmiesznie i dość buntowniczo.
Nieco mnie uraził tym zabawnym wyglądem. Pewnie chodziło standartowo o włosy.
-Hmm, zdaje mi się, że odkrywał, iż mu na tobie zależy bardzo wolno. Pamiętam, jak skarżył się, Luniakowi, że cię nie znosi, wiesz, po waszej pierwszej kłótni w nocy…
Sięgnęłam do wspomnień z pierwszych dni w Hogwarcie.
-A potem poszło z górki. Spodobało mu się wołanie do ciebie per „Kotku”, a na zimę zrobił się jakiś mrukliwy. Przez pewien czas chyba nawet myślał, że ci się podoba!- parsknął.
Popatrzyłam na niego z politowaniem.
-Niby czemu?
-Nie mam pojęcia, musiał skądś wytrzasnąć taki wniosek.
Ciekawe, skąd. A może… Przypomniało mi się, jak rozmawiałam z nim pod postacią psa pewnego zimowego poranka. Powiedziałam mu wtedy nieopatrznie, że jestem zakochana. Oczywiście chodziło o Rogasia, a on pewnie stwierdził, że o niego. Nie wpadałbym na to.
-No, a potem już się zakochał.- ciągnął Peter z uśmiechem tryumfu- Nie wiem, czy mówił to chłopakom, bo Syriusz nie lubi odsłaniać kart. Tylko po zachowaniu i osowieniu można wywnioskować, że coś go dręczy. Rozmawiał wtedy o tobie wyłącznie ze mną. Zachowałem jego sekret do tego momentu. Znasz go, jego emocje są skrajne. Wciąż cię kochał lub nienawidził. A jeśli dalej mi nie wierzysz… Pamiętasz może swego platynowego kotka od Łapy?
-Jasne…- mruknęłam, otrząsając się z szoku.
-Mruczał często, prawda?
-Tak, wkurzało mnie to…
-Nie powinno.- dostrzegłam błysk w oku Peta- Bo ilekroć mruczał, Syriusz o tobie myślał, Meg.
62. Na rozdrożu rozsądku i serca. Dodała Mary Ann Lupin Sobota, 18 Września, 2010, 17:08
Za tydzień dodam coś nowego. A, i nie zapomniałam o tajemniczym chłopcu z lustra, nie nie! To, że wątek się urwał chwilowo... Rozwiążę go za paręnaście wpisów! Tak na przyszłość piszę, żeby nie było niedomówień.
-Witam panią Black uniżenie…
-James, jeszcze głośniej, weź megafon…
Staliśmy właśnie całą grupą siódmoklasistów przed Wielką Salą. Za drzwiami rozlegały się podejrzane szurania.
James wyprostował się z ukłonu i ryknął na całe gardło:
-WITAM PANIĄ BLACK UNIŻENIE!!!
Kilkoro uczniów Hufflepuffu obróciło się ku niemu ze zbulwersowaniem.
-Cicho, James!- skarciła go Lily, stojąca z nami. Posłał jej przepraszające spojrzenie.
Wciągnęłam haust powietrza, czując perfumy Blacka w nozdrzach. Ten zapach, chociaż taki cudowny, kojarzył mi się od kilku lat wyłącznie z nim, a co za tym idzie-z kłótniami i niezgodą.
-Nie denerwuj się!- wyszczerzył się do mnie Remus, widząc to nerwowe wciągnięcie tlenu- Teleportacja nie jest zła.
-Ale może cię rozszczepić!- zarechotał Peter, sięgając do kieszeni po czekoladową żabę.
-To chyba raczej plus, nie?- wyszczerzył się James- Wreszcie postawiłbym nogę na różnych kontynentach, zawsze o tym marzyłem…
-Poza tym, to niezła zlewa!- parsknął Black, stojący obok- Wyobraziłem sobie Remusa z kwaśną miną, włażącego do dormitorium bez obu ramion i kierującego swe kroki do toalety w celu próby załatwienia najprostszej potrzeby fizjologicznej, hehe.
Wszyscy Huncwoci ryknęli głośnym śmiechem. Nawet Lily i Joanne się roześmiały. Zachichotałam na widok miny Remusa. Spalił cegłę i zaczął wymachiwać rękoma na wszystkie strony, wołając zapalczywie:
-Co ci strzeliło na dekiel, łomie?! Zawsze musisz mnie poniżać?! Oczywiście, powiedz całemu światu o tym mięczaku Remusie Lupinie! Możesz rozgłosić, że boję się ciemności jak cholera! Że śpię z misiem i w pierwszej klasie zeszczałem się do łóżka! Upokarzaj mnie, proszę cię bardzo! Już się nie mogę doczekać, aż cała szkoła będzie mówić o tym, że capię jak obora, że jestem do niczego i NIE MAM RĄK I OWŁOSIENIA NA TORSIE!!!
Zamarł, dysząc ciężko. Huncwotom mowę odjęło. Wreszcie odezwał się Black z troską w głosie:
-Eee. To był żart. Remusie, powiedz mi coś… Masz jakieś problemy w domu?
-Wchodźcie, siódmoklasiści!
McGonagall stanęła w drzwiach i posłała uważne, taksujące spojrzenie Remusowi.
-Lupin, ciszej. Nie wszyscy muszą wiedzieć, że nie jesteś owłosiony na torsie, chłopcze…
Remus tym razem zrobił się czerwony, jak włosy Joanne, a Huncwotów zgięło w pół ze śmiechu.
Kiedy masa uczniaków wlała się do Wielkiej Sali, usłyszałam szept Blacka:
-Nie przejmuj się, Luniaku. Widocznie McGonagall ci zazdrości, że nie jesteś owłosiony na torsie. Może ona nie ma tego luksusu…
W Wielkiej Sali brakowało stołów. Na nauczycielskim podeście zgromadzili się opiekunowie domów i jakaś nieznana mi czarownica z Ministerstwa.
-Witajcie, uczniowie.- zabrała głos, ale nikt jej nie słuchał. Panował jazgot.
-CISZEJ!- zagrzmiał Slughorn.
-Ekhym… Dobrze więc. Oto wasz kurs teleportacji. Nazywam się Zelda Goshawk i postaram się nauczyć was tej niezbędnej w naszym świecie sztuki, jaką jest teleportacja. Oczywiście, musicie mi to ułatwić i nie nadawać jeden przez drugiego.- dodała na koniec miażdżącym tonem.
-A może drugi przez jednego?- zapytał teatralnym, niewinnym szeptem James. Parę osób naokoło niego parsknęło.
-POTTER!- fuknęła McGonagall.
-Dooobrzeeee.- odparł znudzonym, rutynowym tonem Rogaś.
-Tak więc zaczynamy. Ustawcie się wszyscy tak, byście mieli nieco miejsca przed sobą…
Zaczęliśmy się kotwasić po całej Sali. Huncwoci uparli się, by stać obok siebie. Ja w rezultacie wylądowałam między Syriuszem i Lily.
Przed nami pojawiły się obręcze.
-Skupcie się na ich wnętrzu. Musicie WIDZIEĆ swój cel. Spróbujcie!
Zaległa względna cisza, gdy wszyscy skupili się na swojej obręczy. Usłyszałam obok Blacka:
-Czuję się jak idiota, wlepiając wzrok w jakieś kółko…
-Łatwo ci mówić, ty już się teleportowałeś z tego samochodu policyjnego…- odburknęłam. Przypomniało mi się, że Jamesowi i Blackowi już w te wakacje się udało. Ciekawe, jak to zrobili, tak bardzo się spiesząc i czując na karkach śmierć?
-Teraz skupcie całą swą wolę na tym, by się tam przenieść. Prawie POCZUJCIE, że tam stoicie!
Uwierzcie w to, uczniowie, to niezbędne. Kiedy już to zrobicie, obróćcie się w miejscu, rozważając znalezienie się w tym kole, WIDZĄC się oczami wyobraźni i woli w jego środku.
Siódmoklasiści zaczęli obracać się w miejscu, ale nikomu nie udało się teleportować.
-Nie mogę uwierzyć, Łapo!- jęknął James- Nie potrafię znów się teleportować!
-Ja też nie!- zgrzytnął- Może trzeba na nas napuścić śmierciożercę dla motywacji… Spróbuj, Jim.
Chwilę potem rozległ się suchy trzask a potem zdumiony ryk przerażenia:
-AAARGHHH!!! NIE WIERZĘ, ŻE TO SIĘ DZIEJE!!!
Wszyscy obrócili się w stronę Huncwotów, od których on dobiegł. Rozdziawiłam buzię.
W obręczy Jamesa leżała… jego głowa, przerażona do ostatnich granic. Tułów, niczego nie świadomy, spoczywał sobie bezwładnie na ziemi tam, gdzie głowa go zostawiła.
-NIE, TO SIĘ NIE DZIEJE NAPRAWDĘ!- jęknęła głowa Jamesa piskliwie- PRZESTAŃCIE RŻEĆ, ĆWOKI! POMOCY!!!
Bo Huncwoci leżeli obok tułowia Rogacza, ze śmiechu dosłownie popuszczając w galoty. Cała sala zadrżała od ryku wszystkich zgromadzonych. Nie śmiała się tylko urzędniczka i McGonagall, choć ta ostatnia zakrywała twarz, by to zamaskować.
-Jak zwykle, sam sobie muszę radzić!- zaskrzeczała z wyrzutem głowa Jamesa- EJ! TY!
Tułów usiadł na ziemi i zamarł. Wyglądał tak tępo, że nie wyrobiłam i osunęłam się na klęczki.
-Tak tak, do ciebie mówię, cwaniaczku bez głowy! Chodź no tu!
Tułów począł się gorliwie obmacywać. Zniecierpliwiona głowa Jamesa zaczęła prawie podskakiwać na podłodze z wściekłości.
-NIE NO! CHODŹ NO TU, NIEDOROZWOJU JEDEN! GŁUCHY JESTEŚ, GNOJU?!
-Jim, odnoszę wrażenie, że twój tułów cię nie słyszy…- powiedział, udając zdziwienie Remus.
Black tarzał się obok mnie ze śmiechu, a Peter, skulony, piszczał bardzo wysoko, krztusząc się:
-Nieee!… Popuszczam!… Ratunku!…
Nauczycielom udało się sklecić Jamesa razem do kupy po kilku minutach śmiechu.
-To był skutek rozszczepienia, uczniowie!- objaśniła pani Goshawk znudzonym tonem- Zdarza się. Kontynuujmy.
Poza tym dość zjawiskowym wyczynem Jamesa i kilkoma razami, gdy oboje z Łapą teleportowali się prawidłowo, nie wydarzyło się nic godnego uwagi przez całą lekcję. Pod koniec urzędniczka pożegnała nas i rozeszliśmy się po całym Hogwarcie.
-Cóż!- James odzyskał swój wyborny humor, gdy wychodziliśmy całą siódemką z Wielkiej Sali- Przynajmniej mogłem się przyjrzeć mojemu doskonałemu ciału z perspektywy osób trzecich! Te spodnie mi chyba nie pasują, nie Łapo? Za ciemne.
-Uwielbiam twoje egzystencjalne problemy!- parsknął Black, idący obok mnie- Ciebie rozszczepiło, zatraciłeś poczucie jedności, wartości i osobowości, a ty zastanawiasz się nad kolorem spodni!
-Czuję się niezrozumiany przez społeczeństwo… Ale przynajmniej przekonałem się, że z tym golfem mi do twarzy!- wyszczerzył zębiska.
-Taak. Pod warunkiem że tej twarzy nie masz!- zarechotał Remus.
Huncwoci, Lily i Joanne skwitowali jego wypowiedź wybuchem śmiechu.
-Jesteście okrutni dla mnie… Nie cieszycie się, że mnie zlepili…
-Cieszymy się i to bardzo, stary!- uśmiechnął się ciepło Black.
-Och, Syriuszu! Ty mnie nie opuścisz, kocham cię! Wiedziałem, że…- James splótł ręce razem.
-Cieszymy się, bo wystarczy nam James w jednym kawałku. Dwa fragmenty to astronomiczna suma dla tego świata, jeden James to w zupełności za dużo. Świat ocalał.
Huncwoci popatrzyli na Jamesa z rozbawieniem. Ten klepnął się w udo.
-Łohoho! Bardzo mnie to bawi, że się tak ze mnie naigrawasz! Ale puszczę to mimo uszu, panie, bo mam doskonały humor. Zlepili nas razem i znów stanowimy jedno.
-Was?- uśmiechnął się z politowaniem Peter- Nie wiedziałem, że masz schizofrenię!
-Co ty pitulisz, Glizduś?!- oburzył się James- Nie mam schizofrenii!
Po chwili mruknął cicho, zaniepokojonym tonem:
-Masz schizofrenię?
-Nie mam, a ty?- odparł sam sobie, przystając.
-No właśnie! Co on gada?- zbulwersował się.
-Nie wiem, ale dziwny jest jakiś…
-Ciszej, bo jeszcze usłyszy!
-Może trzeba mu powiedzieć, że się leczy?
-No bo jest nienormalny! Dobra. Ale ty mu powiedz.
-Dlaczego ja?
-No a dlaczego ja?
-Bo to JA a nie TY zawsze mówię takie rzeczy! Kolej na ciebie!
-Nie! To JA zawsze gadam!
-Chyba się nie słyszysz!
-Owszem, słyszę się, dziecko!
-No dobra, głupszym się ustępuje… Peter!- ostatnie wymówił do Glizdogona- Masz coś chyba z głową, słonko! I nie mamy schizofrenii!
***
-Lil?
-Hmm?…
Zmarszczyłam brwi flegmatycznie, zakładając ręce za głowę i wpatrzyłam się w baldachim.
-Co jest między tobą a Jamesem?- szepnęłam nieśmiało.
Odpowiedziało mi milczenie. Odwróciłam głowę w prawo, patrząc na gwiaździstą, styczniową noc za strzelistym, malutkim oknem. Lily myślała. Tego się spodziewałam.
-Nic.
-Zupełnie?
-Ech…
-No więc?
-Cóż… Lubię Jamesa. Jest zabawny, szczery i ciepły. I…- zająknęła się- Hmm…
-A czy no wiesz… Jakieś głębsze uczucia?
Cisza. Moje usta rozciągnęły się w uśmiechu. Nigdy bym nie przypuszczała, że dożyję chwili, kiedy Lily i James staną przed perspektywą bycia razem.
-Czemu pytasz?- odparła ruda.
-Bo… Wybacz. Tak z ciekawości.- westchnęłam- Zazdroszczę wam.
Wyciągnęłam przed siebie rękę z pierścionkiem zaręczynowym Blacka. Był to najpiękniejszy klejnot, jaki w życiu widziałam. Z białego złota, kryształ na środku miał szlif o kształcie róży. Kamień mienił się na niebiesko, fioletowo, zielono i czarno. Nie mogłam wyjść z podziwu.
-Zazdrościsz. Czego?
-Bo… Nieważne. Po prostu, nie znam uczucia, że ktoś, kto zaczyna mi się podobać to odwzajemnia. Nie potrafię sobie go wyobrazić. To musi być piękne.
-Co ty opowiadasz, Meg! Przecież miałaś swoje uczucie do Rabastana.
-Sytuacja była inna, Lily. On mnie poprosił, a ja zakochałam się w nim później. Nigdy nie wpadłoby mi wcześniej do głowy, że z nim będę. Nie mieliśmy momentu zakochania bez bycia razem. A teraz już za późno na uczucie do kogokolwiek.
Wyciągnęłam przed siebie drugą dłoń. Na jej kciuku znajdował się pierścionek od Rabastana. Chociaż piękny, dziwnie wyblakł przy moim pierścieniu zaręczynowym. Czarny półksiężyc świecił granatowym blaskiem słabiej, niż kolorowa róża. Nosiłam go jedynie, by pamiętać.
-To… Rabastan pisze z tobą? Wciąż?
-Tak, oczywiście. My jesteśmy razem, nieważne, jak to zabrzmi...
Lily zamilkła, wpatrując się we mnie z troską. Udałam, że tego nie widzę i wciąż patrzyłam na pierścionki. Symbole walki o uczucie.
-To dziwne, prawda? Całą szkołę nic, a potem siódma klasa i nagle ŁUP! wszyscy ze sobą są i w ogóle… Zastanawiało cię to kiedyś?- zagadnęła.
-Owszem. Pewnie dlatego, że po szkole zakłada się rodzinę, szczególnie wcześnie w społeczeństwie czarodziejów, nie? To chyba najlepszy moment.
-Do tej pory bym nie przypuściła, że James…- mruknęła, jakby nie usłyszała mojej riposty- Albo Joanne i Remus… Nie wiem, jak ty, ale nie pasują mi do siebie.
-Czemu? Jak są szczęśliwi… Nie wszystkim skapnęło z nieba takie szczęście w postaci ukochanego.- burknęłam gorzko.
-Tak, ale czy na pewno? Przecież Joanne jest jakby no…
Skrzywiłam się mimowolnie. To, czego nie znosiłam u moich rówieśniczek, właśnie się pojawiło-obgadywanie i ocenianie innych. Lily wcale nie chciała przez to zranić Jo, wiedziałam o tym. To było tak naturalne, że nie zauważała, kiedy zaczynała obgadywać innych.
-… ulepiona z innej gliny. Syriusz mi mówił, jak starał się ją zaprosić na bal w piątej klasie. Musiał stawać na głowie, by się zgodziła. Czy taka osoba jest odpowiednia dla wrażliwego Remusa, według ciebie? Czy nie ma szansy, że go nie zrani?
-Może i masz rację… Ale nie wygląda na taką. Wydaje się być szczęśliwa.
-Do czasu… Nie zapominaj, Meggie, że ona nic nie wie o przypadłości Remusa…
Zerknęłam na Lily uważnie.
-Nie powiedział jej?
-Nie powiedział.- pokiwała wymownie głową.
Nie spodobało mi się to, czego się dowiedziałam.
-Dowiem się kiedyś, dlaczego wy dwaj NIGDY nie czytacie w dormitorium podręczników?!
Huk piskliwego głosu pani Redhill na środowym bloku obrony wyrwał mnie z zamyślenia i oderwałam tępy wzrok od zaśnieżonych błoni. Remus obok mnie zachichotał.
-Czytaaamy, pani profesor!- wyszczerzył się James.
-Bezustannie!- dodał gorliwie Black.
-Cały czas wolny poświęcamy na czytanie podręcznika!
-Nie odrywamy od niego wzroku, to taki kuszący obiekt!
-Czytam wszędzie! Gdy jem…
-… i gdy śpię…- wpadł mu w słowo Black.
-… grając w szachy…
-… i biorąc prysznic!
-Och, uciszcie się, bachory!- zatkała sobie ostentacyjnie uszy.
-Jakie bachory?! Jesteśmy już starzy! Mamy po siedemnaście lat!- oburzył się James.
-Ja mam osiemnaście…- mruknął Black.
-Dobrze więc! Uciszcie się, stare dziadki! Dobrze tak?!- wrzasnęła, czerwieniejąc.
James zgarbił się i roztrzęsionym głosem wychrypiał:
-Syriuszu Black III, podaj mi tę zacną księgę, synu. Dostałem nagłego ataku reumatyzmu, coś mi chrzęści i stuka w kręgosłupie. Boże uchowaj cię od choroby!
-Przykro mi, Jamesie Potterze.- zacharczał Black- Jestem tak stetryczały, że nie dowidzę. Gdzie ta księga? Może pod moją sztuczną szczęką, zostawiłem ją gdzieś tu. Tylko jej nie podepcz… Powinna spoczywać w moim słoiczku. Jego też potrzebuję, zaraz przyjdzie godzina wypróżniania…
James nie wyrobił i zaryczał wniebogłosy z tego wypróżniania.
-Trzymasz szczękę w słoiczku do wypróżniania?! Powodzenia, kozaku!
-Matołki! Jakbyście nie widzieli, wciąż tu stoję i czekam na odpowiedź!- Redhill zaplotła ręce na piersi, przyglądając im się uważnie- Nic nie robicie. Nie czytacie w domu i w dodatku na lekcji absorbujecie swoimi osobami mnie i resztę klasy. Black! Co tam pisałeś mu na dłoni?!
Podeszła i pochyliła się nad ręką Jamesa, zapisaną czarnym tuszem. Analogicznie wyglądała dłoń Blacka. Widać powypisywali sobie wzajemne jakieś słowa.
-Proszę bardzo! Pięknie!- zawołała z ironią pani Redhill- „Głupol. Głupol. Głupol. Głupol. Głupol. Głupol. Głupol. Głupol. Głupol. Głupol. Głupol. Głupol. Głupol. Głupol. Głupol. Głupol. Głupol. Głupol. Głupol. Głupol.”. Black, pokaż rękę…
Złapała kościstą dłonią śniady nadgarstek mojego narzeczonego.
-„Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota. Idiota.”.
-Wygrałem.- wyszczerzył się James mściwie- Ty jesteś większym idiotą, niż ja głupolem!
Black wytknął mu język. Stało się coś, czego nikt się nie spodziewał: Redhill złapała jego język gołymi rękoma i pociągnęła ku sobie.
-LEYĄĄ!!!- wyrzęził w szoku Black- LEEEE!!!
-No to masz, kotku!- wycedziła w uciesze, po czym puściła i odeszła do katedry.
Black tkwił wciąż w ciężkim szoku, po czym wydukał:
-Pani mnie przeraża.
-Miło mi to słyszeć, Syriuszu.- uśmiechnęła się filuternie- A teraz bądź łaskaw podnieść pana Pottera z podłogi, bo wpadł pod ławkę i dusi się ze śmiechu. Zabierzcie się do czytania, wszyscy! Rozdział sześćdziesiąt dwa! Po lekcji porozmawiamy, Black. Sam na sam, koteczku.
Oczy jej się zwęziły. Syriusz przełknął głośno ślinę. Prychnęłam, czując irracjonalną złość i postarałam się skupić na tekście o patronusie. Wykwitły na moich policzkach plamy czerwieni.
Rozległ się dzwonek po kilku minutach. Wszyscy siódmoklasiści, siedzący na obronie rzucili się ku drzwiom. Niektórzy, w tym ja i wszyscy mi znajomi ludzie, mieli już wolne.
Lily i Alicja, szczebiocząc wesoło, oddaliły się z innymi po schodach w kierunku Wielkiej Sali, by zjeść lunch. Remus i James, szturchając się przyjacielsko, ruszyli za dziewczynami. W końcu na korytarzu zostałam sama, przyciskając księgę o obronie do piersi. Obróciłam się z jakimś strachem ku drzwiom do klasy obrony przed czarną magią. W środku siedziała jedynie Redhill, rozmawiająca w cztery oczy z Blackiem…
Zmarszczyłam gniewnie brwi. Coś nie pozwalało mi się oddalić, ignorować fakt, że mój narzeczony siedzi sam z tą piękną kobietą. Nie jest istotne, że Black jest chyba ostatnią osobą, którą mogłabym posądzić o to, że ona mu się podoba. Sęk w tym, że on podobał się jej.
Skarciłam sama siebie za to dziwaczne uczucie zazdrości. Z jednej strony niewiele mnie to obchodziło, nawet, jeżeli rzeczywiście coś by się tam działo. W końcu Blacka nie kocham pomimo faktu bycia jego narzeczoną. Z drugiej jednak strony moja wyobraźnia szalała. Pani Redhill potrafi być bardzo zmysłowa i… przekonująca, jak się postara. Niewielu mogłoby się oprzeć jej urodzie. A co, jeżeli ta kobieta do czegoś doprowadzi? W końcu to mój narzeczony…
Parsknęłam, czując śmieszność całej sytuacji i moich niezrozumiałych nawet dla mnie uczuć. Poszłam więc w kierunku Wielkiej Sali, ignorując gniew.
Kilka kroków dalej zatrzymałam się, obejrzałam na niewinne drzwi, po czym podbiegłam doń i przytknęłam ucho do ich powierzchni.
-Po prostu, Syriuszu… To nieco irytujące, nieprawdaż?
Jej głos był inny, niż zwykle. Taki bardziej miękki. Zmarszczyłam brwi.
-Irytujące. Mógłbym się domyślić.- drwił.
-Czasem tak mnie irytujesz, że nawet nie masz pojęcia, co chciałabym ci zrobić…- wyśpiewała słodko. Zastukały obcasy. Czując falę gorąca, przytknęłam oko do pokaźnej dziurki od klucza, obserwując komnatę obrony przed czarną magią. Syriusz stał na środku sztywno, odchyliwszy lekceważąco głowę do tyłu i zaplatając ręce z tyłu, obserwował ją uważnie.
-Boję się.- mruknął cicho, podnosząc brew- Ciarki mnie przechodzą.
-To dobrze…
Pani Redhill ruszyła ku niemu wolno miękkim, delikatnym krokiem. Poczułam złość. Przecież doskonale zdaje sobie sprawę, że Black nie jest wolny, co ona wyprawia?!
Przystanęła kilka cali przed nim. Black nie spanikował, ale odchylił się nieznacznie do tyłu. Byli prawie tego samego wzrostu, różnica wynosiła może kilka cali więcej dla Syriusza.
-Bój się. Masz czego. Mam nad tobą władzę, podlegasz mi, Black…
Absolutnie nie spodobał mi się lubieżny ton, jaki został przez nią użyty. Syknęłam furiacko.
-Nie zachwyca mnie ten fakt. Robi się nieco niebezpiecznie…- mruknął sztywno Black, patrząc na nią lodowatymi oczyma i cofając. Wpadł na ławkę, która odcięła mu drogę ucieczki.
-Zaraz się może zrobić, koteczku…- zbliżyła się.
Ne wytrzymałam i ze złości zaklęłam. Po tym z całej pary kopnęłam drzwi komnaty. Otwarły się na oścież. Black i Redhill stali bardzo blisko i wlepiali we mnie osłupiałe spojrzenie.
-Mary Ann!- wykrztusił Black, twarz mu się wydłużyła. Natychmiast obiegł panią Redhill i odsunął się jak najdalej od niej- To nie jest tak, jak…
Ale zignorowałam Blacka, doskonale zdając sobie sprawę, że nie jest winny. Podeszłam do pani Redhill i bez zastanowienia wymierzyłam jej siarczysty policzek. Była w takim szoku, że oniemiała. Do głowy by nikomu nie przyszło, że nauczyciel zostanie spoliczkowany przez ucznia.
-Za pozwoleniem, pani profesor!- wycedziłam z zimną furią- Ale pan Black jest już zajęty! Proszę się do niego nie zbliżać bez mojej zgody! To mój narzeczony. Pani mnie poniża!
-Ty… TY BEZWSTYDNA PANNICO!- pisnęła wysoko, aż zadźwięczało w moich uszach i złapała się za policzek- Jak… JAK ŚMIAŁAŚ!?
-Jak PANI śmiała dobierać się do cudzego narzeczonego!? Na jedno wychodzi!
Wrzasnęłam, po czym wskazałam teatralnym gestem na przerażonego Blacka.
-On już nie jest do wzięcia. Proszę go nie uwodzić, bo dowie się o tym profesor Dumbledore!
-Ty… ty…- zrobiła się sino czerwona. Złapała mnie z przodu za bezrękawnik od szaty i potrząsnęła- Wylatujesz… Już tu nie mieszkasz! Jak mogłaś mnie tak poniżyć?!
-Proszę zostawić Mary Ann!- zezłościł się Black i podbiegł by nas rozdzielić.
-Zostaw mnie! ONA WYLATUJE!
-NE WYLATUJE!
-OWSZEM!
-Co tu się dzieje?!
Profesor McGonagall stanęła w drzwiach. Była naprawdę zgorszona tym, co widziała; nauczycielka i uczennica szarpiące się ze sobą i uczeń, próbujący je rozdzielić.
-Prudencjo, panno Lupin! Black! Co się stało?!
-Minervo, ta dziewczyna uderzyła mnie w twarz! Odważyła się uderzyć mnie w twarz!
-Panno Lupin!- McGonagall wypuściła hałaśliwie powietrze- Tego się po tobie nie spodziewałam! Jak mogłaś to zrobić!?
-Miałam powód!- wycedziłam ze złością, zaciskając pięści.
Usta McGonagall zbielały ze złości.
-A więc ten powód musi być niezmiernie ważny. Wytłumacz się natychmiast!
-Nie wiadomo, czemu mnie zaatakowała!- wciąż przeżywała Redhill, łapiąc się za serce teatralnie- Rozmawiałam spokojnie z panem Blackiem na tematy naukowe, a Lupin wpadła nagle, nawet nie zapukawszy i mnie uderzyła!
-Jak to? Lupin!
-Pani Redhill…- tu spojrzałam na nią ze złością, rozważając. Zdawałam sobie sprawę, że wkopałabym i ją i siebie, a na dokładkę może i Syriusza, jeżeliby wydało się, że podsłuchałam, jak z nim flirtowała- Pani Redhill mnie obraziła! Bardzo ciężko.
Syriusz popatrzył na mnie znad jej ramienia. W mig załapał, o co mi chodzi i czego się boję. Naprawdę nie chciałam, by Redhill miała kłopoty, nawet jeżeli przed chwilą flirtowała z moim narzeczonym. Była dobrą nauczycielką i przedstawianie tej sprawy biało na czarnym nie byłoby rozsądne, zwłaszcza, że nie zrobiła Syriuszowi nic, co można by przedstawić jako twarde dowody jej winy. Mogła przecież sobie żartować.
-Obraziła? W jaki sposób?- brwi McGonagall połączyły się w jedną krechę.
-Cóż…- poczęłam się jąkać.
-Lupin, wpakowałaś się w poważne kłopoty!- warknęła- Wytłumacz mi to, bo będzie źle!
Wykręciłam się, myśląc gorączkowo.
-To moja wina, pani profesor!- ozwał się nagle Black, robiąc skruszoną minkę. Wszystkie na niego spojrzałyśmy- Ja po prostu… Eyyy… Zacząłem podrywać panią Redhill w trakcie naszej rozmowy, a Mary Ann musiała to opacznie odebrać. Zapewne zrozumiała, że to pani Redhill zaczęła, więc… Zwykłe nieporozumienie…
-Dobrze rozumiem, Black?! PODRYWAŁEŚ nauczycielkę?!- McGonagall popatrzyła na niego strachliwie. Pokiwał skromnie z powagą. Przełknęłam cicho ślinę. Grunt, to się poświęcić…
-Świat staje na głowie!…- załamała ręce profesorka- Mogłabym wszystkich o to podejrzewać na czele z panem Filchem i naszymi skrzatami domowymi, ale ty?! Nie wiedziałam, że reprezentujesz tak niski poziom moralny! Przecież masz narzeczoną, a to jest twój nauczyciel! Black, jak mogłeś, ty… niewyżyty… bez hamulców… o zwierzęcych instynktach…
Syriusz uniósł cierpliwie oczy na sufit udając, że słucha.
-Bardzo się na tobie zawiodłam. Zawsze miałam cię za kogoś wartościowego! Lowelas się znalazł, proszę państwa! Dobrze więc, Gryffindor traci pięćdziesiąt punktów i piętnaście za panią Lupin. Sam fakt podniesienia ręki na nauczyciela jest fatalny, Lupin, chociaż zrobiłaś to w afekcie. Pani Redhill wymierzy ci jakąś karę, to jej przywilej w obecnej sytuacji. I przeproś!
-Dobrze więc. Masz szlaban!- wycedziła delikwentka. Odetchnęłam, myśląc, że mnie wywalą- W każdy dzień o trzynastej przez dwa tygodnie. Będzie trwać dwie godziny!
-Ale pojutrze o czternastej jest mecz z Hufflepuffem.- zauważyłam.
-To w nim nie zagrasz!- wycedziła mściwie.
-CO?!- wrzasnęłam ja, Black i McGonagall.
-To będzie element kary!- wyśpiewała słodko Redhill.
-Może zwolniłabyś ją jeden dzień ze szlabanu?- zapytała McGonagall z trwogą. Leżało jej na sercu dobro drużyny.
-Nie, Minervo, przykro mi.- zaśpiewała słodko- Musisz znaleźć nowego ścigającego na pojutrze.
McGonagall, zabita własną bronią, zwiotczała i oklapła w sobie.
-Idę do pana Pottera.- wycedziła w końcu- Musimy kogoś znaleźć…
-Też tak sądzę!- zawołała z entuzjazmem Redhill- Black, Lupin, wyjdźcie. Zmęczyliście mnie.
Gdy drzwi za nami się zamknęły, wymieniliśmy z Blackiem wymowne spojrzenia.
-Eee… Idziesz na lunch?
Kiwnęłam sztywno.
-Ja… To nie była prawda, co jej powiedziałem. To ona…
-Wiem. Nie tłumacz.- mruknęłam w stronę własnych nóg.
-Idziesz?…
Poszliśmy zatem razem na lunch.
-Czemu tak wpadłaś? Coś cię zdenerwowało?- zagadnął nieśmiało po kilku chwilach ciszy.
-Też pytanie!- prychnęłam- Jej karygodne zachowanie!
Black zarechotał tryumfalnie. Zerknęłam na niego niechętnie.
-Co cię tak bawi?
-Tu cię mam! Jeżeli wleciałaś z taką furią i uderzyłaś nauczycielkę z mojego powodu…
-Och, weź się ucisz!- burknęłam, czując rumieniec wstydu i złości- To… To nic nie znaczy, ja…
-Uchu.- zatrzymał się, wyjątkowo rozbawiony, po czym zaczął się cofać do tyłu. Na jego twarzy gościł podobny wyraz, co na balu i zaręczynach- Pozostawię cię z twymi wzburzonymi sprzecznościami sam na sam, kotku! Może dojdziesz wreszcie do jakiejś ciekawej konkluzji. Nie zapomnij się nią potem ze mną podzielić. Na razie!
Cmoknął buzi w moją stronę i oddalił się, każąc mi tym samym iść na lunch samej.
-Głupi buc.- burknęłam do siebie i ruszyłam dalej, rozważając absurd całej tej sytuacji w samotności. Byłam na siebie zła z jakiegoś powodu. Do tego przeżywałam bardzo fakt, że nie dane jest mi zagrać w meczu z Hufflepuffem.
-Do chrzanu z Blackiem!- fuknęłam do siebie, nie bardzo wiedząc, czemu.
-Uuuu, masz rację, dziewuszko!- ucieszył się ohydnie Irytek, wystawiając głowę z pobliskiej zbroi, po czym wyleciał, prując się na cały regulator- WRZUCIĆ BLACKA DO CHRZANU!
***
-Nienawidzę walentynek.
Severus wlepił wściekły wzrok w przestrzeń. Położyłam mu dłoń na ramieniu, nie wiedząc, co powiedzieć. Mijały nas rozochocone pary, gdy zbliżaliśmy się do Wielkiej Sali, by zjeść.
-Spotkasz się dziś z Rabastanem w Hogsmeade, nie?
-Tak, umówiliśmy się pod Trzema Miotłami, tradycyjnie. Nie widziałam go już od listopada! Już się nie mogę doczekać.- ucieszyłam się. Coś jednak zaprotestowało w mojej głowie, sprawiło, że wypowiedź była sztuczna i wymuszona. Jakiś głosik mruknął: „Ciekawe, ile od listopada zabił mugoli i czarodziejów…”.
Otrząsnęłam się z tej dziwnej uwagi. Wydała mi się złowieszcza. W końcu ofiar przybywało i tylko zaręczyny z Blackiem pomogły, jak na ironię, oderwać mi się od ponurych rozmyślań na temat mamy, Rabastana i Voldemorta.
-Smacznego!- rzucił beznamiętnie Severus i odszedł do stołu Slytherinu. Westchnęłam, przybita nagłą falą przygnębienia.
Usiadłam z Lily, Alicją i Huncwotami. Odkąd Lily i James raczyli łaskawie ze sobą rozmawiać, przebywała najczęściej w ich towarzystwie, ciągnąc ze sobą Alicję.
Lily i Alicja radośnie rozmawiały. Lily co jakiś czas odrzucała kasztanowo rude włosy na plecy, ukradkiem zerkała na rozkokoszonego Jamesa. Okularnik założył dziś na siebie golf w kolorze korzennym i spodnie od nieśmiertelnego białego garnituru. Był bardzo czymś pobudzony. Remus również zdawał się tętnić życiem, mimo bladości związanej z pełnią, którą miał wkrótce przebyć. Oglądał się na stół Krukonów, gdzie siedziała Jo. Luniaczek ubrany był w koszulę w ciemnogranatową kratkę, która kontrastowała z jego miodowymi włosami i czarne sztruksy.
-Remus, wytłumacz mi pewną anomalię…- zmarszczył flegmatycznie brwi Black, ubrany tradycyjnie w czarną koszulę z rękawami podwiniętymi do łokci i czarne, dość obcisłe dżinsy- Czemu nie wsadziłeś jak zwykle swej bluzki do spodni, pedancie? Czyżbyś na coś zachorował?
-Bo tak. Nie muszę zawsze wyglądać tak dojrzale.- objaśnił Remus wyniośle.
-Bo widzisz, Syriuszu… Te kobiety… Co z człowiekiem robią…- udał rozmarzonego James- Ani się nie obejrzysz, a gaci zapomnisz założyć…
-Chyba, że ktoś nie nosi majtek, to ma problem z głowy!- wyszczerzył się Black.
-Teoretycznie.- przyznał James- Gorzej, jeśli przez kobiety zapomni i spodni.
-Och!- wydusiłam z siebie, bo sowa upuściła przede mną dwie walentynki. Lily dostała jedną, a Alicja-list od Franka.
-Od kogo?- zagadnął mnie Peter, siedzący obok i ubrany w rozciągniętą, jasnoniebieską koszulkę i jasne, wytarte dżinsy. Tak się najbardziej lubił ubierać.
Otworzyłam walentynkę od Remusa. Nalepił na pergaminie nasze zdjęcie. Ja i Remus uśmiechaliśmy się do obiektywu, wyglądaliśmy na bardzo szczęśliwych. Pod zdjęciem Remus napisał: „Jesteś moim skarbem, Meggie.”.
-Dzięki, Remusie!- szepnęłam do brata, gdy nikt nie patrzył. Poczułam ku niemu ponownie falę uczucia, którą stępił fakt, że był z Joanne. Uśmiechnął się bardzo ciepło. Nikt tak nie umiał. Utonęłam w uśmiechu Remusa, ignorując napastowania Jamesa na Lily o walentynkę.
-I co, Lily?! Wybrałem zielone kwiatki, lubisz zielone kwiatki, nie? A może wolisz różowe? W sklepie były jeszcze walentynki z fioletowymi, ale one takie ponure… Źle, że wybrałem zielone, nie? Lily, powiedz!!! Nie zniosę tej niepewności!
-Mózg ci uciekł?!- burknął zaspany Black- Przecież się cieszy jak w mordę strzelił, nie?
-Tak, Jim! Podobają mi się!- pogłaskała go po ręku, uśmiechając się i tłumiąc ryknięcie śmiechu. James oniemiał i po chwili uśmiechnął się błogo.
Otworzyłam moją walentynkę od Jamesa. Jak zwykle, miotnął swym zwalającym z nóg talentem:
„Oda do Mary Ann Lupin (na razie, heh…)
I chodź nie jesteś ma,
jeno innego kozaka,
z tobą po łące mych snów
latam na bosaka.
Twe zielone gały,
olbrzymie i piękne,
jakby do zielonego raju chciały!
Przy nich mięsień mi mięknie.
A twe włosy czarniawe
niczym kora w Zakazanym Lesie,
purpurą poprzetykane
koloru dywanika przy sedesie.
Autor: James Rogacz Potter, Kawaler Na Zamku Hogwart, Główny Huncwot, Posiadacz Największej Liczby Orderów W Zawodach Na Najbardziej Malowniczego Pawia, Król Gryfońskich Szukających, Najbardziej Wzięty Gryfon, etc.”.
Ryknęłam zdrowym śmiechem, co rzadko mi się zdarzało, nawet przy Huncwotach.
-Uwielbiam twoje wyczucie sytuacji, James!- zaśmiałam się. Black bezzwłocznie wyrwał mi liścik i przeczytał. Zdrowo go on rozbudził.
-Za to cię kocham, niuniek!- parsknął- Ale dlaczego jeden mięsień, a nie mięśnie?
-Bo bym się skichał a by mi się nie rymowało!- odparł z wyższością Rogaś.
-Aha…- zamyślił się i znowu zarechotał- Boskie…
-Coś źle?- zmartwił się James- Coś nie tak?
-Nie, wszystko gra… Tylko ten koniec. Las tu nie pasuje ździebko…- uśmiechnął się Black i puścił mi oko.
-Owszem, pasuje!- zaprzeczył szybko James- To taka metafora, nie kumasz?! Las jest głęboki, niczym kolor włosów Meggie!
-Tak, cóż, najwyraźniej w twych wierszach są ukryte górnolotne przesłanki. Szkoda tylko, że ich nie widać, boś je ukrył na głęboko dnie…- parsknął Black.
-Mądrala się znalazł!- warknął James- A sam nie raczyłeś jej wysłać walentynki!
-Bo jej nie potrzebuje!- uśmiechnął się, bardzo z siebie zadowolony.
-Aha, a ty wiesz lepiej!
-Niech cię głowa o to nie boli! Już ja się o to postaram, by jej to zrekompensować!
Posłał mi nonszalancki uśmieszek, wstał i odszedł.
-Ciekawe, o co mu chodziło…- zastanowiłam się.
-Nie wiem, Syriusz lubuje się w gadaniu enigmą.- zaskrzeczał James- Opracuj słownik syriuszowo-angielski i angielsko-syriuszowy, jeżeli cokolwiek chcesz z niego zrozumieć w przyszłości. Powie ci „Sprzątnąłem śmieci” czyli „Mamuśka w szpitalu”. Albo „Nasz skrzat zdycha”, a tu dziecko się dusi. I teraz wyczuj, o co mu biega!
-Zapamiętam te dwa przykłady na wypadek wizyty Walburgi i uduszenia naszego dziecka…- burknęłam, zanim nie zdałam sobie sprawy, że z Blackiem nie będzie ŻADNYCH dzieci, po czym wstałam i ruszyłam po formularz do Hogsmeade. Nie mogłam się już doczekać spotkania z Rabastanem. Bardzo chciał ze mną na jakiś temat porozmawiać, a jak twierdził w listach, musiał w cztery oczy. Zżerała mnie ciekawość, no i oczywiście tęsknota.
Po wyjściu z Wielkiej Sali wpadłam prosto na przyczajonego tam Blacka. Posłałam mu zdumione spojrzenie.
-Cześć, kotek!- wyszczerzył się idealnie- Jak miło, że jesteś na tyle domyślna, że wylazłaś sama z tej Sali. Nie daliby mi spokoju…
Zmarszczyłam brwi.
-A tak konkretnie, to coś ci dolega? Bo tak się czaisz…
-Cóż, słońce moje…- mrugnął mi. Poczułam przemożną chęć zwiania- Ech, jakby ci to zakomunikować w praktyczny, aczkolwiek poetycki sposób…
Popatrzył z rozbawieniem na lutowe niebo, widoczne za otwartymi na oścież Drzwiami Wejściowymi. Odkryłam, że to tryumfalne rozbawienie, jakie u niego gościło na twarzy nieomalże nieustannie, pojawiło się stosunkowo niedawno, w chwili, gdy przyszłam do nich do dormitorium w tym roku po przybyciu do Hogwartu z wyspy likantropów. Wtedy popatrzył tak po raz pierwszy, nie licząc kilku momentów przed tym, no i mu pozostało. Nieco zirytował mnie fakt zdania sobie sprawy z tego, że tak go bawi moje nieszczęście. Minę dawnego Blacka zapamiętałam zupełnie inaczej. Kiedyś była zblazowana, chłodna i znudzona. Ale nie teraz.
-Skoro dziś są walentynki, a my tak jakby jesteśmy parą…- zaczął nieśmiało, zrzucając grę aktorską i konsekwentnie jeżdżąc czarnym, wypolerowanym butem po posadzce- Może byśmy…
-Zapomnij!- parsknęłam, łapiąc w lot sugestię.
Natychmiast pożałowałam tak ostrego podejścia do zagadnienia. Black posłał mi taką minę, jakbym go chlasnęła w policzek. Nie bawił się już, nie grał. Naprawdę oberwał prosto w czułe miejsce. Poruszał ustami kilkakrotnie, szukając słów, po czym popatrzył na mnie gniewnie.
-Dlaczego?- brzmiała harda odpowiedź.
-Bo…- uznałam, że brzmiałoby to idiotycznie przed własnym narzeczonym, że umówiłam się z chłopakiem- Bo Lily…
-Lily? Przecież idzie z Jamesem, nie rozśmieszaj mnie! Ty po prostu nie chcesz, nie?
Przełknęłam ślinę. Jego wzrok palił mnie niesympatycznie.
-Spoko.- skwitował lodowato- Nie ma sprawy. I na drugi raz nie wpadaj do Redhill, kiedy zaczniemy… „rozmawiać”. Dzięki, że przez ciebie wyszedłem na jakiegoś playboya. Doskonale się z tym czuję! I wiesz co? Zachowujesz się, jak gobliny. Egoistyczne pokraki, które gromadzą skarby, wcale z nich nie korzystając. Ciekawa polityka. Daleko nią zajdziesz.
Dotknął mnie tym do żywego. Nieistotna okazała się świadomość, że próbuje we mnie wywołać jakąś zazdrość, czy coś i uwaga o Redhill wcale nie była prawdziwa. Po prostu, słowa Blacka zabolały mnie do żywego.
Odwrócił się teatralnie i odszedł w stronę Filcha, miętosząc w dłoni formularz. Stałam tak chwilę, trawiąc gorycz i smutek. Ale wtopa. Poczułam znów niechciane zawirowania we własnym umyśle. Z jednej strony nienawidziłam go całym sercem, z drugiej chciałam go dogonić i przystać na propozycję. Honor mnie jednak powstrzymywał. A może to pycha?
Czując ponure otępienie, ruszyłam po formularz, by samotnie udać się do Hogsmeade na spotkanie z ukochanym.
Lutowe błonia były ponure, mokre, bezśnieżne. Tak naprawdę wyglądały, jak głęboka jesień. Jeszcze bardziej mnie to przygnębiło i zasępiłam się. Znowu dopadło mnie nieodparte wrażenie w związku z Voldemortem, iż moje problemy życiowe są tak banalne, że wstyd. Ilekroć błonia wyglądały tak szaro i jesiennie, nachodziła mnie melancholia i chęć samotności.
Po poszarzałym zboczu zbiegali uczniowie. Dostrzegłam czarną, skórzaną kurtkę Blacka. Szedł sam, kopiąc kamienie ze złości.
W przypływie nagłego impulsu rzuciłam się biegiem, by go dogonić. Udało mi się to dopiero na kilka jardów przed wioską.
-To yyy… gdzie idziemy?- zagadnęłam nieśmiało, czując potrzebę odwdzięczenia się za Redhill.
Black podskoczył o kilka cali. Rozdziawił usta, ale szybko odzyskał zachwianą równowagę i obrócił obrażone ciężko arystokratyczne lico przed siebie, warcząc:
-Chyba się nie słyszysz! Mam swój honor. Teraz to se możesz!
Przystanęłam, śmiejąc się ironicznie i nie wierząc własnym uszom.
-Doskonale, panie Black! To twój problem, nie mój! Ja mam się z kim dziś spotkać! Ulżyło mi! A więc zjeżdżaj w podskokach i nie proś mnie o takie rzeczy więcej! Żegnam, Black!
Przyspieszyłam znacznie, czując upokorzenie i wściekłość.
-Ej ej ej… Czekaj, kotek. Żartowałem, no…
Złapał mnie w biegu za ramię. Popatrzyłam na niego buntowniczo.
-Ha ha.- skwitowałam wściekle.
-No już, przepraszam cię, dobra…
Staliśmy tak chwilę, piorunując się spojrzeniami. Black w końcu puścił i sztywno ruszyliśmy do wioski, nie oglądając się na siebie i nie zaczynając rozmowy. Czułam się dość dziwnie.
Kiedy ruszyliśmy wzdłuż głównej ulicy Hogsmeade, zapytałam chłodno:
-Czemu nic nie mówisz?
-A muszę?- uciął flegmatycznie.
-Eee…- zbił mnie tym z tropu- Cóż, praktycznie rzecz biorąc…
-No właśnie. Nie muszę mleć ozorem, by się rozkoszować myślą i dawać upust entuzjazmowi w związku z twoim towarzystwem, no nie?
Tym mnie zabił. Popatrzyłam na niego, speszona. Chociaż twarz pozostawała chłodna, do oczu wkradał się ten psotny błysk, jaki gościł u niego od wakacji.
-Nie szarżuj. Nie każdą złapiesz na pustosłowie.- mruknęłam chytrze, nie będąc jednak pewną, czy to rzeczywiście było pustosłowie.
-Ciebie na pewno nie, Mary Ann.- wyszczerzył się, przepuszczając mnie w wejściu do Miodowego Królestwa- Dlatego go wobec ciebie nie stosuję.
W Miodowym Królestwie panował rumor. Szyby zaparowały, kręcili się uczniacy. Dostrzegłam Remusa z Joanne w tłumie oblegającym jakieś nowe słodycze.
Syriusz kiwnął na mnie i też tam podeszliśmy.
-Karaluchowy blok?- przeczytał nad ramieniem Remusa, robiąc mimowolnie zniesmaczoną minę- Prawdziwe karaluchy?
-Tak, oblane syropem, Łapo!- wytłumaczył Remus- Spróbuj, mają promocyjne ceny! Niezłe!
-Niee, dzięki. Wygląda uroczo.- rozszerzył dziurki od nosa- Dam Regulusowi trochę.
-Ale z ciebie troskliwy braciszek!- parsknął Remus- I słodycze bratu dajesz bezinteresownie…
-Remusie, idziemy?- Jo wyglądał na nieco znudzoną i pociągnęła go za drobną dłoń. Pomachał nam i znikli w drzwiach.
Ja i Black zabawiliśmy nieco przy czekoladach, próbując nowych smaków a potem Syriusz kupił pudełko moich ulubionych cukrowych myszy i wyszliśmy na nieprzyjemny dwór, objadając się piszczącymi słodyczami.
-Kiedyś wrzuciłem jedną cukrową mysz do ust rozwrzeszczanego Rega. Akurat leżał w łóżeczku i ryczał z otwartą japą. Otwór gębowy mu się zatkał i zrobił się czerwony. To było zabawne, wyglądał, jak muchomor. Oczywiście byłem za mały, żeby zajarzyć, że zaraz uduszę brata głupią cukrową myszą. I to był pierwszy raz w życiu, kiedy oberwałem ostre lanie miotłą po tyłku.
Parsknęłam z nim. W zasadzie nie przeszkadzało mi jego towarzystwo tak, jak się tego spodziewałam.
Mijały nas pary i grupki przyjaciół. Przyłapałam się na niechlubnym zajęciu doszukiwania się, kto śmieje się zbyt hałaśliwie lub bulwersująco. Odegnałam od siebie niesympatyczne myśli o wojnie czarodziejów i o śmierci.
-Co jest, Mary Ann?- zagadnął czujnie Black, czując już moją chandrę.
-Nic, nic…- mruknęłam nieprzekonywująco.
Syriusz delikatnie, niezdecydowanie chwycił moją dłoń. Poczułam się i zła i jednocześnie uspokojona. Gdy zrozumiał, że jej nie odtrącę, załapał mocniej. Nie zaprotestowałam, modląc się, by Rabastanowi nie zechciało się nagle przejść po głównej ulicy Hogsmeade.
-To co, włazimy?- Black wskazał kciukiem wolnej ręki na Trzy Miotły- Zimno.
-Dobra, yyy…- zacięłam się. Black uniósł brwi. Nie byłam pewna, czy ten moment jest odpowiedni by powiedzieć mu, że czeka tam na mnie mój chłopak we własnej osobie- Dobra.
Niepewnie wkroczyłam do środka, rozglądając się płochliwie. Co powie Rabastan?
Usiedliśmy razem przy wyszorowanym, ciężkim stole. Czułam się autentycznie sztywna i obserwowałam czujnie wnętrze.
-Coś nie tak?- zagadnął Syriusz. Pokręciłam zakłopotaną głową gorliwie.
Wreszcie dostrzegłam Rabastana: siedział pod ścianą i sączył whisky, nie zwracając na nic uwagi. Szczęśliwie mnie nie zauważył.
By Black nie zaczął czegoś podejrzewać, odwróciłam raptownie wzrok na niego. Przyglądał mi się badawczo. Kiedy zauważył, że na niego patrzę, uniósł zadziornie kącik ust i przeciwległą brew. Przypomniał mi się ni z gruchy ni z pietruchy Lukas Steinmann i „randka” z nim, toteż nieco się zbiłam z tropu i odwróciłam wzrok na zaparowaną szybę.
Usłyszała rechot Syriusza.
-Nie poznaję cię!- parsknął- Coś taka speszona cały czas? I w ogóle nie czynisz kąśliwych, sarkastycznych uwag! Czy coś się stało?
-Nie, tylko…- pociągnęłam nosem, by zyskać na czasie, po czym palnęłam cokolwiek, by zmienić temat- Hmm, ile lat ma Regulus?
Black nieco osłupiał przez moment, po czym rzucił nonszalancko:
-Szesnaście. A czemu pytasz?
-Z ciekawości…- wzruszyłam ramionami- A w tym wieku mógłby zostać śmierciożercą?
-No pewnie. Nie ma ograniczenia wiekowego. Szczerze powiedziawszy…- schylił się bliżej mnie, by nikt nie usłyszał- Moi rodzice bardzo chcą, by nim został. Uważają, że Voldemort to zdrowo myślący i działający człowiek. Bardzo go popierają.
Popatrzyłam na Blacka uważnie. Zaniepokoił mnie.
-Nie dziwię ci się, że tak nie chcesz z nimi być.- mruknęłam chłodno, szorując ręką po blacie biurka- Ja bym chyba zwiała i więcej nie wracała.
-Ale musiałem wrócić.- szepnął Black- Przecież wiesz…
Zerknęłam na niego krzywo, czując się w jakiś sposób oskarżana.
-Może nie musiałeś.- burknęłam.
-Nie musiałem?- zdziwił się- Oczywiście, że musiałem. Groziło ci zaprzedanie duszy Voldemortowi. Mam taką dewizę: ZAWSZE chronię przyjaciół, których kocham. Choćbym miał przypłacić to cierpieniem i trudnościami. Już po prostu taki jestem. Za samym Jamesem skoczyłbym w ogień. Remusowi nie wahałbym się oddać serca, jeżeli jego przestałoby pracować. Za Petera oddałbym własne życie. Rozumiesz, nie? Oni albo ja. Muszę się siebie wyrzec w niektórych sytuacjach, by im było łatwo, by byli szczęśliwi. Po prostu nie wyobrażam sobie, że któremukolwiek z nich mogłoby się coś przydarzyć…
Twarz skurczyła mu się w bólu i strachu.
-Ja też jestem tą przyjaciółką, którą kochasz?- zdumiałam się. Zdawało mi się, że Black mnie nienawidzi. Zawsze, z drobnymi przerwami, miałam takie wrażenie.
-No jasne!- uśmiechnął się zawadiacko, gdy otrząsnął się z niesympatycznego rozmyślania.
-Cóż, miło to słyszeć…
Zamyśliłam się. Czułam, że Black nie przesadzał. Nie tym razem. Właśnie ta jego ognistość, emocjonalność doskonale pasowały wbrew pozorom do tego, co przed chwilą powiedział. Był kimś, kto nie myślał nad konsekwencjami, nie zastanawiał się oportunistycznie, co jemu z tego przyjdzie-zysk czy strata. Był właśnie kimś takim. Niczym rozhukany płomień, który się nie zatrzymuje, paląc wszystko co stanie mu na drodze. Nie wiedzieć czemu, przypasowało mi to porównanie Blacka do ognia. Było trafne.
Zaległa cisza, dość sympatyczna. Zachodziłam w głowę, jak mu powiedzieć o Rabastanie, szczególnie po tym, co przed sekundą rzekł. Problem rozwiązał się sam dość brutalnie.
-A co on tu robi?- zapytał ostro Black, gdy skończył swe kremowe piwo.
-Kto?
-No on! Ten parszywy gnojek!- wskazał brodą na kąt Trzech Mioteł, gdzie siedział Rabastan.
Poczułam chłód.
-Umówił się ze mną. Nie wolno mi się z nim spotkać?- zapytałam, tamując złość.
-Co?!- Black poczerwieniał- Przecież to my się spotkaliśmy!
-Super. Miło, że dopiero dziś mnie oświeciłeś. A Rabastan już z miesiąc temu.
Syriusz roześmiał się szczerze.
-Co się cieszysz?- zmarszczyłam brwi, nieco urażona jego reakcją.
-Wiesz, to dość dziwne, ale wciąż, od półtorej godziny to nie z nim spędzasz czas, lecz ze mną. Zauważyłaś? Co ci się stało, Mary Ann? Jeżeli tak bardzo ci na nim zależy, to co ty tu jeszcze robisz? Jesteś przecież umówiona ze szlachetnym Rabastanusiem!
-RABASTANEM!
-Oops, sorry!- wstał, szykując się do wyjścia- Zapomniałem, że forma „Rabastanuś” przysługuje tylko tobie. Baw się dobrze!
Chociaż Black zbagatelizował fakt, że Rabastan bezwiednie popsuł nam spotkanie i że teraz będę rozmawiać z nim, widać było, że jest wściekły. Przy drzwiach zawołał jeszcze sarkastycznie:
-I wyperswaduj mu, jak wiele rozrywek jest tu, w Hogsmeade. Nie musi od razu dla zabawy wyrżnąć pół pubu i poeksperymentować Cruciatusem na Rosmercie.
-Sam tego chciałeś, Black!- wycedziłam, gdy wstałam. Po czym obróciłam głowę ku Rabastanowi. Ogarnął mnie specyficzny zamęt i strach. Po chwili stłumiłam go w sobie i ruszyłam szybko ku niemu, bo właśnie mnie dostrzegł i podniósł się z miejsca.
-Rabastan!- przytuliłam go mocno, czując znajomy mi zapach. Tęskniłam za nim tak mocno!
Usiedliśmy przy stoliku. Rabastan nie patrzył na mnie, zajęty był czujnym obserwowaniem wnętrza. Jego wygląd był bardzo niechlujny. Dużo zmian w nim zaszło.
-Jak tam w szkole?- zagadnął.
-Sam wiesz, owutemy…- machnęłam ręką w bliżej nieokreślonym kierunku.
Zaległa cisza. Wydała mi się dziwna.
-A ty?- przerwałam ją.
-Jakoś idzie.- odparł.
Cisza.
Zdziwiło mnie to. Zawsze mieliśmy tyle tematów do rozmów. Ale to było kiedyś.
-Widzę, że nosisz obcy pierścionek.- mruknął po chwili- A ten mój?
-Też go mam.- pokazałam obie ręce.
-Aha…
Ponownie zapanowało dziwaczne, przykre milczenie. Trwało z pięć minut.
-Rabastanie, mówiłeś coś w listach o temacie, którego nie możesz poruszyć…
-Ano.- podskoczył nieco- Tak, chciałbym, byś coś dla mnie i dla siebie przy okazji zrobiła…
Pochylił się ku mnie.
-Chcesz za mnie wyjść?
-No.
-Nie chcesz wychodzić za Blacka, nie?
-Nie chcę.- szepnęłam.
-Chcesz przeżyć?
Zamarłam.
-A co to za pytanie? Przeżyć co?- przełknęłam ślinę.
-Nie udawaj, że nie widzisz. Wszyscy widzą, co nadchodzi. Będzie walka. Ci, co są słabi, jej nie przeżyją.- wycedził i złapał mnie za rękę- Ty masz szansę! Masz mnie! Ale bez twej… deklaracji… nie będę mógł cię przy sobie utrzymać!
-Co to za deklaracja?- zapytałam po chwili.
-Zostań śmierciożercą. Bądź przy mnie. Uratujesz siebie. Będziemy panowali razem z innymi!
Wytrzeszczyłam oczy.
-Nie możesz mnie o to prosić!- wyprostowałam się- Przecież będę musiała zabijać!
-Ale siebie uratujesz!- zirytował się.
-Rabastanie!- oburzyłam się- Wszyscy moi przyjaciele… no, wyłączając Severusa… są i będą po stronie Dumbledore’a! Nigdy bym nie przypuszczała, że mógłbyś poprosić mnie o coś takiego! O splamienie mych rąk krwią niewinnych, bezbronnych ludzi, być może moich przyjaciół! Nie widzisz, że namawiasz mnie do najgorszych, potępieńczych czynów?!
-Nic nie rozumiesz!- zezłościł się- To ultimatum, które stawia ci los! Albo ja, albo strona przegranych! Nie ma opcji, byś się rozdwoiła!
-Nie wolno ci stawiać mi takich alternatyw!- prawie krzyknęłam- Ty nic nie rozumiesz! Nie potrafisz sobie wyobrazić, ile by mnie kosztowała taka decyzja! Być dobrym albo szczęśliwym!
Rabastan oniemiał. Zabrakło mu słów. Po chwili puścił moją rękę i pokiwał z powagą. W jego oczach dostrzegłam chłód, którego nigdy nie miał. Uśmiechnął się z politowaniem.
-Pozwól, że ułatwię ci jej podjęcie.
-Co?- zapytałam, zdezorientowana.
-Wiedziałem, że tak zareagujesz. Jeżeli tak stawiasz sprawę, to życzę ci powodzenia z Blackiem. Nie mamy już sobie nic więcej do powiedzenia.
Wstał, zbierając się do wyjścia. Zabrakło mi tlenu.
-Ale…- poczułam dziwaczne uczucie paniki i rozdzierającego się serca. Potem była pustka- Rabastanie, chyba nie mówisz poważnie!
Dogoniłam go w wejściu do pubu. Obrócił się ku mnie. Jego twarz była zupełnie mi obca. Brakowało w niej uczucia. Właściwie po uczuciu nie zostało śladu. Tylko chłód. Zrozumiałam.
-Co ty opowiadasz?!- jęknęłam. Czułam się fatalnie. Łzy zaszkliły się w moich oczach. Nie dbałam, że niektórzy ludzie przyglądali nam się z zainteresowaniem- Nie możesz… NIE MOŻESZ MNIE ZOSTAWIĆ!
-Miło było, pogadaliśmy…- rzekł formalnym, bezlitosnym tonem- A teraz odczep się, Lupin. Mam ważne sprawy do załatwienia. Nie zatrzymuj mnie jakimiś bzdurami.
-Rabastanie, błagam, kocham cię…- jęknęłam, czując potworną, ogarniającą mnie beznadzieję.
-Mdli mnie na twój widok.- wycedził- Taka dobra, do ostatnich granic… Jeżeli twoja miłość byłaby szczera, wybrałabyś mnie.
-Jeżeli twoja by była, nie kazałbyś mi wybierać!- jęknęłam błagalnie, łamiącym się tonem.
Rabastan Lestrange odszedł. Tak po prostu. Obrócił się jeszcze na odchodnym i zadrwił:
-Żegnam cię, bo długo się chyba nie zobaczymy… No, a jeśli już, to raczej nie będziemy mieli okazji do wymienienia innych słów, niż inkantacje zaklęć, nieprawdaż?
Roześmiał się okrutnie i teleportował z wioski.
Stałam na środku sama. Nie potrafiłam uwierzyć, że właśnie to zrobił. Odszedł. Tak po prostu. Rzucił mną, jak szmacianką. Czułam, że ręce i nogi drżą mi w niekontrolowany sposób.
-HURAA!!!- to był James, stojący kilka kroków dalej z Lily i przyglądający się całemu zdarzeniu- Rabastan poszedł w cholerę!
Popatrzyłam na niego załamanym spojrzeniem. Po raz pierwszy w życiu się dogłębnie speszył.
-Przepraszam…
Lily już ku mnie biegła. Nie zdawałam sobie z tego sprawy. Osunęłam się bezwiednie na śliski, zimny bruk. Nie czułam nic. Pustka zżerała mnie od środka. Nicość ogarnęła umysł…
-Meggie, tak mi przykro!- Lily przytuliła mnie bardzo mocno.
Łzy powoli napływały do oczu, docierała do mnie straszliwa prawda. Rabastan mnie zostawił, odszedł z mojego życia. Ktoś, z kim wiązałam nadzieje. Ktoś, kto był tylko mój i nikogo innego. Ktoś, kogo kochałam…
Zaniosłam się potwornym, rozdzierającym płaczem. Nic nie było w stanie mi uzmysłowić w pełni, co się właśnie wydarzyło, a mimo to już obecnie czułam powalającą rozpacz.
Zerwał ze mną, zostawiając na pastwę losu. W walentynki. Święto miłości.
-Co jest?- to był głos zatroskanego Petera.
-Lestrange z nią zerwał…- wytłumaczył James.
-Naprawdę?- ucieszył się Black.
Nie wytrzymałam. Wstałam zamaszyście, odpychając zaskoczoną Lily.
-ZADOWOLENI JESTEŚCIE?!- zawyłam- MACIE, CZEGO CHCIELICIE! WSZYSCY, NA CZELE Z TOBĄ!!!
Wskazałam oskarżycielsko na Blacka.
-MUSISZ BYĆ Z SIEBIE DUMNY! W KOŃCU TO TWOJA DŹWIGNIA! WSZYSCY!!!
W S Z Y S C Y RÓWNO NAM TEGO ŻYCZYLI!!! A TERAZ SIĘ RADUJCIE! NO DALEJ!
ŚMIEJCIE SIĘ!!! TO TAKIE ZABAWNE!!! HA HA HA HA!!!
Mój wariacki śmiech zamienił się w atak dzikiego szlochu. Nie dbałam o to gdzie jestem. Rzuciłam się przed siebie, zostawiając ich wszystkich w osłupieniu.
Biegłam przed siebie, roztrącając przechodniów, aż w końcu skuliłam się w jakimś ponurym zaułku, łkając wciąż i łkając. Rabastan mnie opuścił, z zimną krwią i nienawiścią…
Mój wzrok padł na plakaty naprzeciw. Niektóre były poodrywane przez wiatr. Na wszystkich zamieszczono portrety niebezpiecznych śmierciożerców.
Skuliłam się na bruku. To wszystko wina Voldemorta. Śmierć, mama, która odeszła, Rabastan, nie dający mi dokonać sensownego wyboru… Czy jego miłość była w takim razie szczera?
Zapłakałam rzewnie, po raz pierwszy zdając sobie w pełni sprawę, że absolutnie taka nie była. Nigdy.