-Dzień dobry, Prudencjo.
-Witam, Minerwo. Coś się stało?
-Czy możesz puścić Pottera na chwilkę? Muszę z nim poważnie porozmawiać na korytarzu.
James oderwał wielce skupioną uwagę od przymocowywania do rogu książki jakiejś niezidentyfikowanej, lekko rozlazłej materii o niezbyt zachęcającym kolorze i zbaraniał.
-To nie ja!- miauknął błagalnie po chwili, przecząco kręcąc głową.
Oczy McGonagall zwęziły się chłodno.
Popatrzyłam na obydwie nauczycielki, stojące niedaleko wysłużonej tablicy w naszej komnacie od obrony przed czarną magią. Po czole Redhill spływała strużka potu, bo czerwcowe temperatury, jak na złość, przekraczały przyjętą normę.
-Co masz na myśli, Potter?- zdziwiła się McGonagall.
James zamarł, a jego twarz mówiła „Oops!…”.
-Przyznaj się, zanim będzie za późno!- powiedziała surowo opiekunka Gryfonów, zachęcając go, by udał się z nią za drzwi klasy. Jej oczy nie tolerowały sprzeciwu.
James pokornie wstał i wyszedł. Słyszeliśmy, jak mówił tonem tłumaczącej się osoby:
-Zacznijmy od tego, że zgolony i pomalowany na fluorescencyjną żółć kot woźnego, włożony w nieświeżą skarpetkę w groszki naprawdę nie był moim pomysłem…
-No nie wiem… Chociaż, faktycznie, pachnie mi to bardziej Blackiem…
Drzwi zamknęły się, ale ostatnie słowa dotarły do tej części klasy, która słuchała. Syriusz zaśmiał się jak pies, obrócił i puścił mi zawadiacko oko tą gałką, której nie zdzieliłam trzy dni temu pięścią, ponieważ druga okraszona była krzykliwą, fioletową śliwą, którą mu nabiłam. Ściągnęłam z politowaniem usta i wbiłam zmieszany wzrok w pusty blat ławki, w której spędzałam ostatnie dni. Poczułam nieustępliwe gorąco za kołnierzykiem, plamy ciepła na twarzy i ścisk w splocie słonecznym. Żywo przed oczyma ukazał mi się jeden z końcowych dni maja, a konkretnie zachód…
Zaledwie cztery dni temu nigdy bym nie przypuszczała, że kiedykolwiek będę się całować z Syriuszem Blackiem. Dzień potem było już po fakcie.
Nieśmiało uniosłam głowę do góry. Syriusz wciąż był ku mnie obrócony i przyglądał się mojemu speszeniu z zaintrygowaniem błyszczącymi, stalowoszarymi oczyma. Natychmiast odwróciłam wzrok w bok, czując ścisk w gardle. Poczułam się bardzo głupio.
Kątem oka dostrzegłam, że siedzący ze mną Remus popatrzył na moją zarumienioną twarz ze zdziwieniem, po czym jego spojrzenie pobiegło w stronę Blacka, by po chwili znowu wrócić.
-Meggie, coś mi się wydaje, że macie jakiś sekret…- mruknął cicho, jakby się bał, że go usłyszą.
Było to poniekąd niemożliwe, bo w sali panował harmider nie z tej ziemi. W zasadzie po owutemach, pisanych w maju, czerwiec spędzaliśmy w salach, gdzie pilnowali nas nauczyciele, śpiąc, wrzeszcząc, grając w wisielca, wrzeszcząc, czasem przewracając stoły, wrzeszcząc, puszczając samoloty z notatek z piątej klasy… Czyli, ogólnie rzecz biorąc, nie robiliśmy nic, czemu towarzyszył niebotyczny tumult. Nieraz siódmoklasiści narzekali na ten stan rzeczy, utrzymując, że najlepiej by było jechać po owutemach prosto do domów, czy przynajmniej robić co się komu żywnie podoba, a nie siedzieć w ławkach na lekcjach, na których i tak nie przerabialiśmy materiału. Dumbledore jednak, chcąc jak najdłużej utrzymać nas w bezpiecznym miejscu stwierdził, że wrócimy z resztą uczniaków w połowie czerwca, to jest jedenastego, za dziesięć dni. Sama ta data przyprawiała mnie o ból brzucha (opuszczenie Hogwartu…). Do tego można by jeszcze dodać wydarzenia po opuszczeniu szkoły (ślub…). Zapowiadało się ponuro.
Puściłam mimo uszu delikatną uwagę Remusa o naszym sekrecie i spróbowałam przełknąć ślinę przez mocno zaciśnięte gardło.
Remus znów na mnie popatrzył.
-Co jest? Dlaczego Syriusz patrzy na ciebie tak wyczekująco?
-Może mu się nudzi i ćwiczy silną wolę…- burknęłam.
-Przecież jeszcze tydzień temu patrzyliście na siebie wilkiem!
Postukałam niecierpliwie knykciami w poszarzały blat ławki, po czym podniosłam głowę na Blacka. Wciąż trwał wykręcony w naszym kierunku, obserwując mnie zmatowiałym wzrokiem.
Ze złością stwierdziłam, że jest bardzo ładny.
-Czy wy, no wiesz… Coś było…
Remus speszył się, zarumienił lekko i popatrzył na swoje szczupłe, blade dłonie, wdzięcznie splecione na blacie biurka. Z ukrytym podziwem przeniosłam na niego wzrok. Bystry jest.
-Proszę bardzo, oto ci odpowiem.- stwierdziłam sucho- Byłam w sowiarni pod koniec maja, z trzy dni temu. Spotkałam Blacka w drodze powrotnej. Pokłóciliśmy się i tak jakoś wyszło, że nasza emocjonalna konwersacja zakończyła się całowaniem…
Remusowi upadło na ziemię pół zawartości blaszanego piórnika, który trzymał w rękach i schylił się, by zagarnąć rzeczy. Nie wiedziałam, czy wypadło mu to przez przypadek, czy miotnął nim zbyt gwałtownie ze zdenerwowania po usłyszeniu tej informacji. A może specjalnie tak zrobił, by ukryć zakłopotanie, które bogato wykwitło na jego bladej, lekko piegowatej twarzy.
-Coś się tak zawstydził?- zaszydziłam, gdy się wyprostował.
-Ja?!
-A kto, ja?
-I co było dalej?- zagadnął wilgotnym tonem, ignorując moją pytającą odpowiedź.
Zmarszczyłam z wolna brwi, usiłując dobrać odpowiednio słowa do wrażliwości mojego rozmówcy.
-Skończyliśmy i popatrzyliśmy na siebie specyficznym wzrokiem… A potem Syriusz mnie przytulił. Pozwalałam mu na to przez kilkanaście sekund, po czym wyśliznęłam się i zwiałam.
-Co?!- Remus wywalił oczy na wierzch- Jak to, tak po prostu zostawiłaś go w takim momencie na korytarzu?! Wtedy, kiedy najbardziej cię chciał i potrzebował twojej bliskości?!
-Nie bądź taki delikates.- ucięłam cierpko- Kto, jak kto, ale ty powinieneś wiedzieć, jak to jest, gdy się kogoś całuje. Nie myślisz racjonalnie, masz wrażenie, że coś cię odurzyło…
-Tak się składa, że nie wiem, jak to jest.- warknął- Ja i Joanne nigdy…
Urwał, spuszczając wzrok. Chcąc uniknąć przykrej sytuacji, dzielnie powróciłam na przerwaną ścieżkę naszej rozmowy.
-No więc, ekhym… Po prostu, zdałam sobie sprawę, że nie myślałam racjonalnie, dałam się otumanić, czy coś takiego… Opamiętałam się i ulotniłam czym prędzej, to tak trudno zrozumieć? Nie chcę dawać za wygraną. Black nie może przejąć nade mną kontroli!
-Mówisz, jak feministka. Przecież jesteś dla niego taka ważna, zapomniałaś?- westchnął Luniek.
-To ty zapomniałeś, o Redhill…
-Jakiej Redhill?!
-CIIIIIIIIIIIIISZAAAAAAAAAAA!!!
Klasa zamilkła momentalnie. Pani Redhill dyszała ciężko, stojąc przy tablicy.
-Już od jakiegoś czasu próbuję was przekrzyczeć, dając do zrozumienia, ŻE JUŻ PIĘĆ MINUT TEMU BYŁ DZWONEK, BARANY!
Absolwenci Hogwartu, mający za dziesięć dni opuścić na zawsze szkołę, wyszli na jeden z setki jej korytarzy, mrucząc coś pod nosem i narzekając na nudę, wrzask, gorąco i Voldemorta.
Wtem zza korytarza wypadł James, dysząc ciężko. Omiótł nieco nieprzytomnym spojrzeniem wychodzących, po czym kiwnął na mnie i Remusa, Lily oraz na Syriusza z Peterem.
-Co jest?- zapytała Lily, gdy wszyscy stłoczyli się przy Jamesie.
-Lily, miałyśmy iść na lunch!- zawołała przez jej ramię Alicja, która ni stąd ni zowąd pojawiła się obok Lilki. Peter zmierzył ją zdziwionym spojrzeniem, po czym rzekł:
-Ty nie miałaś podchodzić, Alicjo!
Zaległa cisza, wszyscy przenieśli na niego wzrok, po czym Black parsknął:
-Glizdogon, jak zwykle niezawodny dżentelmen…
-Wali prosto w twarz i się nie cyka!- wyszczerzył się James- Dobrze, trzymaj tak dalej, Pet. Może za dwa lata jeszcze będziesz żył… A, Alicjo, witaj w klubie, nie opuszczaj nas. Za mną!
Po czym ruszył swym roztańczonym krokiem tam, skąd przyszedł, a my pobiegliśmy za nim.
-Jim, możesz nam wyjaśnić, gdzie idziemy?- zapytałam, próbując nadążyć.
-Przed siebie.- brzmiała treściwa odpowiedź. Dałam za wygraną.
Przez jasne, gotyckie korytarze śmiesznie drobił James, zaraz potem kroczył Syriusz, jako jedyny prawie mu dotrzymujący kroku. Nieco za nim truchtały Lily i Alicja, ja i Remus trzymaliśmy się bardziej z tyłu, słuchając dyszenia zmęczonego Petera, który popylał za nami. Wymijaliśmy ruchome obiekty w postaci uczniów, kręcących się po korytarzach ze zblazowaniem.
Stanęliśmy przed celem naszej eskapady: chimerą.
-Gabinet Dumbledore’a?- zdziwił się Remus- A po co ci iść do dyrektora, Rogaś?
-Cóż, może osiągnął już taki poziom moralności, że z własnej nieprzymuszonej woli zgłasza się po szlaban.- uśmiechnął się Syriusz- Nie trzeba go taszczyć za ucho, jak ostatnio Filch mnie…
-Weź mi nie przypominaj…- zawołał Rogacz- Bananowy budyń!
Chimera odskoczyła natychmiast.
-Nigdy nie zapomnę, jak w pierwszej klasie McGonagall przeciągnęła mnie przez pół Hogwartu za gatki w bałwanki… Połowę mi ściągnęła… Ale najgorszy był odcinek po schodach. Chodźcie.
Całą siódemką wtłoczyliśmy się do otworu za chimerą, by po chwili stanąć pod dębowymi drzwiami. Rogacz uchylił je delikatnie i zaprosił dziewczyny gestem do środka.
Wewnątrz było więcej ludzi, niż tylko sam jeden dyrektor. Za biurkiem siedział Dumbledore, patrząc wyczekująco w naszą stronę. Niedaleko stała McGonagall, obok niej Hagrid, dalej auror patrolujący Hogwart, Alastor Moody, mrużąc czujnie czarne oczka. Miejsce naprzeciwko zajął jakiś młody rudzielec o przysadzistej budowie, obok Dumbledore’a po lewej przystanął nieznany mi staruszek. Miał identyczne oczy jak dyrektor, kobaltowo-niebieskie.
-Witajcie! Pan Potter obiecał, że przyprowadzi ludzi godnych zaufania i oto jesteście!- uśmiechnął się Dumbledore, po czym dodał ciszej- Nie zawiodłem się na nim.
-Mogę przekabacić i ściągnąć więcej!- wypiął dumnie pierś James.
-Nie, wystarczy!- parsknął Dumbledore- Co za dużo, to niezdrowo.
-I to oni będą w…- zaczął rudzielec z zaintrygowaniem.
-Cicho, Edgarze!- zagrzmiał Moody- Nie zapominasz się? Niczego im nie zdradzimy, dopóki nie będziemy mieć pewności, że są godni zaufania!
Chłopak nazwany Edgarem przewrócił oczyma cierpliwie.
-Panie dyrektorze, o co tu chodzi?- zapytała Lily nieśmiało.
Zgromadzeni popatrzyli po sobie, Dumbledore westchnął i odparł:
-Każdy widzi, co się dzieje. Voldemort…
McGonagall syknęła z premedytacją.
-…rośnie w siłę. Już teraz nie jesteśmy w stanie tego zatrzymać. Wojna trwa. To już się zaczęło. Wojna pomiędzy chęcią władzy, nienawiścią, rasizmem a nami-garstką czarodziejów, wierzących w lepsze jutro, nieuznających podziałów, pragnących jedynie prowadzić spokojne życie… Voldemort na dzień dzisiejszy jest wielką potęgą i nikt tego nie zakwestionuje. Może wejść prawie wszędzie, dostać prawie wszystko, zrobić prawie wszystko, zabić prawie każdego… Naszym zadaniem pozostaje, by to „prawie” poszerzać do coraz większych rozmiarów, aż do momentu, kiedy to Voldemort nie będzie w stanie nic osiągnąć… Chciałbym, abyście się na to pisali. Ta droga może wieść przez cierpienie. Być może do śmierci. Nie ukrywam, że niektórzy z was zapłacą najwyższą cenę za próby, jakim przyjdzie stawić czoła.
Popatrzyłam z wolna po kolei na Remusa, Jamesa, Syriusza, Petera, Lily i Alicję. Zadrżałam.
-Postanowiliśmy przeciwstawić się groźbie ucisku i coś zrobić w kierunku powstrzymania naszego największego wroga. Nie mówię od razu, że nam się uda. Pokonać Voldemorta byłby w stanie tylko najpotężniejszy. Może jednak chociaż trochę osłabimy jego działalność. Z tego względu powstał tu, w tym gabinecie przed prawie trzema laty…
Moody chrząknął, okazując dezaprobatę. Dumbledore nie przejął się tym wcale.
-…Zakon Feniksa. Członkowie Zakonu walczą przeciwko Voldemortowi. Będziemy prowadzić konspiracyjne działania, jak tylko znajdziemy Kwaterę Główną. Czyli wkrótce.
Zaległa napięta cisza.
-Zakon Feniksa?- zapytałam drżącym od emocji głosem- Walka z Voldemortem?
Dumbledore kiwnął z wolna głową. Jego oczy zabłyszczały. Zaległa symboliczna cisza.
-Zakon powstał już trzy lata temu?- zdziwił się Syriusz.
-Tak, pomysł na organizację przeciw Voldemortowi wpadł mi do głowy tuż po ataku na pociąg z uczniami, jadącymi do Hogwartu w ‘75.- pospieszył z wyjaśnieniami Dumbledore- Wtedy pomyślałem, że wkrótce może się zrobić gorąco, skoro Voldemort pokusił się o atak na bezbronnych. Postanowiłem zwołać parę osób i spotkaliśmy się w tajemnicy przed wszystkimi.
-W Zakazanym Lesie!- zagrzmiał wesoło Hagrid- Ja wybierałem tajemne miejsce!
Myśli rozjaśniły mi się i syknęłam cicho do Remusa:
-Pamiętasz?! Na początku piątej klasy śledziliśmy z Jimem Wildera! Szedł do Zakazanego Lasu!
-Racja! A w Lesie spotkaliśmy Dumbledore’a i McGonagall!- szepnął, podekscytowany.
-Wiedziałam, że spotkali się z ważnych powodów!
-Ale teraz nie będziemy się spotykać w Lesie, prawda?- usłyszałam nieco zalękniony głos Glizdka.
-Nie, panie Pettigrew.- uśmiechnął się Dumbledore zza okularów- Zresztą, tamten Zakon był tylko takim prekursorem tego. Pan Wilder, jak wiecie, wyjechał za granicę w ważnych sprawach i słuch po nim zaginął… A profesor McGonagall wciąż ma wątpliwości…
McGonagall ściągnęła usta.
-Kiedy pomysł Zakonu ruszy pełną parą, czekać nas będą misje, niebezpieczne sytuacje, śmierć współtowarzyszy. Musicie określić, czy jesteście na to gotowi. Potem nie będzie odwrotu.
Zaległa cisza, w czasie której każdy z nas przetrawiał zawieszone w powietrzu słowa i groźbę.
Pomyślałam nagle o Rabastanie. Dostrzegłam, jak bardzo nasze drogi się rozgałęziły.
-Czemu akurat Jamesa pan o to poprosił?- zapytała Alicja.
-To chyba oczywiste.- dyrektor poprawił okulary na haczykowatym nosie- Pan Potter to bardzo dobry czarodziej i że tak to ujmę, wyraził chęć walki, gdy Voldemort zaatakował Hogsmeade. Poprosiłem go, by skrzyknął ludzi, którym ufa i którzy mogliby się nam na coś przydać. Czy zatem możemy na was liczyć?
Pokiwaliśmy niemrawo głowami.
-To będzie bardzo niebezpieczna droga, jedynie dla najlepszych czarodziejów i wiernych przyjaciół.- Dumbledore przybrał surową minę- Dla pozostałych mogłaby być za trudna.
-Mam nadzieję, Pettigrew, że nie weźmiesz tego do siebie!- powiedziała nagle McGonagall- Mówiłeś, Albusie, zdaje się, o doskonałych, zdolnych czarodziejach. Przecież Pettigrew ledwo zdał cztery owutemy! Nawet nie wiemy, czy je rzeczywiście zaliczył! Jak on może się przydać Zakonowi? Pettigrew to bez wątpienia wierny przyjaciel i druh, ale do elity nie należy…
-Minerwo!- syknął ostrzegawczo Dumbledore.
-Ależ Minerwa ma rację!- zagrzmiał Moody- Nic nam po niedorajdach! Zabiją go na pierwszej misji, Dumbledore! Potknie się o własną stopę w trakcie ucieczki! Czyś ty oszalał?!
-Ale ja chcę!- usłyszeliśmy pisk gdzieś z centrum naszej grupki.
Wszyscy w ciszy poparzyli na niskiego, pulchnego Gryfona. Peter oblał się potem i patrzył na Jamesa z jakąś czcią pomieszaną z przerażeniem.
-Chcę być z moimi przyjaciółmi! Nie zostawiajcie mnie!
Obróciłam głowę do uśmiechniętego Dumbledore’a, kątem oka dostrzegając dezaprobujący, zaniepokojony wzrok McGonagall, jakim obdarzyła Glizdogona.
-Dobrze, panie Pettigrew. Jesteś w Zakonie, podobnie do pana Pottera.- uśmiechnął się Dumbledore- Wierzę w ciebie, jeżeli sam bardzo chcesz walczyć. Nie zrażaj się. A co z resztą?
Popatrzył na nas jakby nieco zdziwiony.
-Panno Evans. Czy jesteś gotowa oddać życie za bliskich?- zapytał cicho.
-Tak.- oznajmiła Lily szeptem.
-Panie Lupin. A ty? Jesteś gotowy zaryzykować swe życie wtedy, gdy nadejdzie ostateczny rozrachunek, wbrew wszystkiemu? Walczyć do samego końca wojny?
-Oczywiście.- powiedział twardo Remus.
-Panno Silverwand, czy nigdy, przenigdy nie zdradzisz tajemnic Zakonu, a gdy nadejdzie wróg, z podniesioną głową stawisz mu czoła?
Alicja kiwnęła zdecydowanym ruchem.
-Czy ty, panno Lupin, będziesz w stanie wziąć na siebie śmierć, którą wymierzy w kogoś niewinnego śmierciożerca?
-Będę.- rzekłam cicho.
-A ty, panie Black, rzucisz wszystko, by ratować przyjaciela nawet wtedy, gdy potencjalnie będzie to niemożliwe? Za najwyższą cenę?
-Naturalnie.- odparł zapalczywie Syriusz.
Poczułam całą świadomością, że miało miejsce coś niezwykle podniosłego.
-Dobrze. Póki co, wystarczą mi wasze obietnice. Potem pomyślę nad jakimś znakiem. Ale nie będziemy wypalać w ciele czegoś na kształt Mrocznych Znaków, to obrzydliwe.
Po tych słowach dyrektor uniósł się i posmętniał. Wymienił z Hagridem spojrzenia.
-Witajcie!- zagadnął z miłym uśmiechem rudzielec- Witajcie w Zakonie! Jestem Edgar Bones, członek Zakonu. Ale jest nas więcej…- dodał po chwili.
-Aberforth, możesz wracać.- mruknął Dumbledore nagle- Koniec, mamy już komplet.
-Doskonale!- warknął staruszek.
Popatrzyłam na Remusa. Oboje mieliśmy ponure myśli, mając wrażenie, że słowa Dumbledore’a coś złamały i nic już nie będzie, jak dawniej…
***
-Gdzie idziesz?
Lily przeniosła na mnie spojrzenie, zatrzymując się przed wąskimi drzwiami dormitorium. Uśmiechnęła się ciepło i machnęła nieznacznie różdżką.
-Zostawić panu Slughornowi małą pamiątkę. Bardzo go lubiłam i chciałabym, by zawsze o mnie pamiętał.
-O, a co mu dasz?
Usiadłam nagle na łóżku, patrząc na rudowłosą piękność z zainteresowaniem.
-Pamiętasz listek z dębu, który zamieniłam w wodzie nad jeziorem w złotą rybkę?
-Acha. Już rozumiem. No to idź.
Lily odrzuciła na plecy długie pukle miedzianorudych włosów i wyszła. Westchnęłam i zapatrzyłam się w baldachim.
Panowała bardzo przykra cisza, kłująca w uszy. Pod moimi czarno-rudymi lokami kłębiły się w tym milczeniu odgłosy: setki rozmów, śmiechów, wrzasków, sentencji, dźwięków…
Przez umysł przepływały najprzeróżniejsze wspomnienia. Jakby mogło być inaczej, skoro następnego dnia rano mieliśmy wsiąść w powozy i raz na zawsze opuścić to miejsce?
Zaszczypały mnie oczy. Nic nie ciągnęło mnie do opuszczenia szkoły, lecz wiedziałam, że nie da się już zatrzymać pędzących zmian.
Rzuciłam nieco nieprzytomnym spojrzeniem po dormitorium. Ach, te rozmowy do późna, ciepłe łóżka i czerwone baldachimy z kotarami… Dziś zasnę tu po raz ostatni, ktoś inny zajmie moje miejsce we wrześniu, na kolejne siedem lat, by potem znowu je komuś udostępnić…
Przypomniało mi się, jak pierwszy raz tu weszłam, by przez cztery lata znosić pod tym baldachimem troski, żale, złość, radość… Przypomniało mi się, jak szyłyśmy moją suknię na bal w piątej klasie, bym potem mogła ją podrzeć dwa lata później i dostać nową. Pamiętałam przygotowania do balu-pierwsze było pełne podekscytowania, drugie-znużenia. Tu pierwszy raz zamieniłam się w kota, by zbiec do lochów i obserwować, jak Castor Black torturuje Blacka, tu także pokłóciłam się z Lily w tak beznadziejny sposób… -Ale twoi rodzice się nie zgodzili na Rabastana i podejrzewam, że nie zgodziliby się na niego nawet w sytuacji, gdybyś nie miała Syriusza jako alternatywy! On jest śmierciożercą, wiesz o tym?! On będzie ZABIJAŁ, Meg! Chcesz mieć mordercę w domu?!
-Nie dbam o to! I tak go… kocham.
-Tak? Odniosłam wrażenie, że on ciebie nie.
Lily miała rację odnośnie Rabastana. Ale ja również miałam rację, odnośnie Jamesa.
Uniosłam się z posłania i przespacerowałam po dormitorium, przetrawiając wszystkie wspomnienia, gwałtownie kotłujące się i pragnące, bym się w nich zatraciła.
Podłoga z wysłużonego drewna trzeszczała przyjemnie pod stopami, jak robiła już od czterech lat i, podejrzewam, jeszcze wcześniej. Trzaski przypominały trzeszczenie drewnianego obicia przedziałów w pociągu, gdy chybotał się, wioząc nas do Hogwartu.
Ile to w pociągu było śmiechu… Raz James i Syriusz podłożyli pod każdy przedział fetorokulki i łajnobomby, podarowując Ślizgonom potrójną dawkę… Następną naszą podróż nacechowało bieganie po dachu pociągu i prefekt, który bohatersko ganiał po nim tych dwóch delikwentów… -No więc… Miałaś rację. To nie był nasz przedział, w którym wylądowaliśmy. Siedział tam ten prefekt… Ale najgorsze było, że nie zauważyliśmy go. I Syriuszek wylądował tyłkiem na jego kolanach…
-No co? Fajnie było…
-Zaległa cisza, potrzebna prefektowi, by skumał, że właśnie dwóch uczniów było na dachu. A Syriusz, znacie go… Wyszczerzył się do niego w nieskazitelnym uśmiechu i zawołał „Siema!”. Wtedy prefekt dostał apopleksji ze złości. Ledwie zwialiśmy na dach, taka tam się zrobiła pożoga… Ale nie przewidzieliśmy, że ten prefekt jest bardziej ekstremalny, niż ślizgoński… W każdy razie, jak zwał, tak zwał, poleciał za nami na dach. No, i wpadliśmy do pierwszego lepszego przydziału, bo dostaliśmy zbiorowego stresa. Przecież kolo nad sobą nie panował, mógłby trwale uszkodzić nasze urokliwe buzie, waląc pięściami na odlew…
Ale nie zawsze było różowo. Następną podróż prawie przypłaciliśmy życiem, a jeszcze inna skończyła się sprzeczką w toalecie o dziewczynę bez lustrzanego odbicia, bo Syriusz zarzucił mi, że zmyślałam.
Parsknęłam do siebie na wspomnienie Syriusza i Jamesa, wskakujących do naszego przedziału przez okno z dachu i podeszłam do małego, gotyckiego okienka, by wyjrzeć na po raz ostatni skąpane w blasku zachodzącego słońca błonia. Promienie pomarańczowego słońca odbijały się od jeziora, tańcząc na nim wesoło i jakby jednocześnie nostalgicznie…
Gdzieś na dnie tej tafli w tekturowym pudełeczku leżał mój pierścionek, symbol zadawnionej miłości, która nigdy nie powróci. Westchnęłam. Tamto miejsce nacechowane było pożegnaniem lub powitaniem uczucia. Przecież nad jeziorem właśnie Severus pożegnał bezpowrotnie swą miłość do Lily, nazywając ją niechcący szlamą. To nad tym jeziorem Lily i James powitali swoją miłość, całując się, gdy patrzyłam, nad tym samym jeziorem ja zgodziłam się na tą miłość… -Cóż, ja tak nie myślę. Bardzo lubię z tobą przebywać. Chyba nawet za bardzo… Dlatego tak sobie pomyślałem… Moglibyśmy być razem. Jako para. Jeżeli oczywiście chcesz…
Wydawało mi się wtedy to takie piękne i nieskończone. Jakie to wszystko kruche!…
Kiedy tak chodziliśmy razem nad jeziorem, czułam wielkie szczęście. Już wtedy wszyscy byli święcie przekonani, że to tymczasowe i atakowali ze wszystkich stron. Na przykład, Huncwoci na Zachodnim Dziedzińcu, ich ulubionym miejscu spotkań, z Jamesem ze śmieszną frotką we włosach na czele. Na dziedzińcach lubili przebywać wszyscy, każdy z czterech cieszył się popularnością. Na Zachodnim, największym, przeżywaliśmy egzamin z teleportacji, a na Południowym, głównym dziedzińcu prowadzącym do dębowych Drzwi Wejściowych stały ogonki do Filcha, ilekroć wychodziliśmy do Hogsmeade. Nad jednym z takich wyjść, nawiasem mówiąc walentynkowych, zatrzymałam się dłużej… -Nigdy więcej tego nie rób! Przy tobie człowiek obawia się każdego gwałtowniejszego ruchu!
-Przyznaj, podobało ci się!
-Nie, wcale nie!
-Oj tak!
-Nie! Nie wmawiaj mi bzdur!
-A ja jednak twierdzę, że… Zapasy to coś, co zawsze już będziesz lubić, kotku!
-Mylisz się, myszko!
Przeszedł mnie nagły dreszcz, gdy przypomniała mi się cała ta sytuacja. Wiele takich wspomnień z Blackiem w roli głównej wywoływały u mnie obecnie taki dreszcz. I pomyśleć, że wtedy, gdy zarzucił mnie sobie na barana, wydało mi się to całkiem zabawne… Może byłoby możliwe dojść z nim do porozumienia, gdyby nie zdradzał mnie z Redhill. Przez pewien czas w szóstej klasie nawet miałam nadzieję, że nasza przyjaźń przekroczy pewną granicę. Ale wtedy miejsce miała chyba najgorsza awantura o Rabastana przed drzwiami biblioteki…
Uśmiechnęłam się błogo. Biblioteka. Setki, tysiące zakurzonych ksiąg, szepczących o świetności dawnych lat, kryjących ogrom wiedzy na każdy nieomalże temat… Uporządkowane woluminy na setkach półek, sięgających niekiedy sufitu, drabinki, poziomy, cisza, szepty, skrobanie piór, zapach pergaminu i nauki. Biblioteka Hogwartu była niezwykłym miejscem, nawet dla totalnych matołów. Działo się tam wiele z rzeczy, spotykali się uczniowie…
Spędzałam tam wiele czasu, głównie z Huncwotami, dawniej z Severusem i Lily. Tu James podsunął mi pomysł o animagii a Severus wytłumaczył, na czym polegają TCŚCK. Tu przesiadywałam ze Ślizgonami w krótkim okresie mojej przyjaźni z nimi po tym, jak Gregor Goyle przy dziale z runami przedstawił się jako anonimowy nadawca listów o wiele mówiącej ksywie S. Co za tym idzie, tu właśnie pierwszy raz miałam kontakt z moim przyszłym chłopakiem. Z biblioteką wiązało się również wiele emocji o podłożu uczuciowym. Tu właśnie w pełni zdałam sobie sprawę z uczucia do Jamesa, dowiedziałam się w naprawdę bolesny sposób, że jest zakochany w Lily, by zaledwie pół roku potem zaprosić z rumieńcami na twarzy Severusa na Bal Bożonarodzeniowy. Tu także doznałam szoku po informacji sprzed dwóch lat… -Co?!... Ty… Ty jesteś z Syriuszem?!
-Owszem.
-Bujasz, Lily! Nie żartuj sobie ze mnie.
-Dlaczego? Nie mogę się umawiać z Syriuszem?
-Może mówimy o dwóch różnych Syriuszach… Na pewno chodzi ci o Blacka?
-A ilu tu mamy Syriuszów?!
Wzdrygnęłam się na wspomnienie Lily i Syriusza jako pary. Nie, to było totalnie bez sensu. O wiele lepiej rozpamiętywać godziny spędzone na nauce do lekcji chociażby obrony przed czarną magią, niż takie chore sytuacje…
Postukałam knykciami w kamienny parapet. Obrona była chyba najbardziej barwna, bo prowadzona przez skrajnie różne osobowości i ludzi.
Najpierw nudny i zrównoważony staruszek Flint, potem zabójczo przystojny i tajemniczy Wilder, sprawiający, że lekcje były niezwykle ciekawe, potem Black o mózgu nie do końca poprawnie skonstruowanym, na którego zajęciach siedziało się jak trusie i wreszcie atrakcyjna i kobieca Redhill, a lekcje nauczycielki ubarwiali jej ulubieńcy, przez co zawsze była kupa śmiechu, chociaż to postać Castora Blacka była chyba najłatwiejsza do zapamiętania… -WSTAWAJ, BLACK!!!
-Cóżem znów uczynił?
-Siedzisz w ławce i wyglądasz podejrzanie… Siadaj i wyglądaj normalnie!… CO JA CI MÓWIŁEM, BARANIE?! NIE HUŚTAJ SIĘ NA TYM KRZEŚLE, BO ŁEB ROZWALISZ I BĘDĘ MIAŁ PAPIERKOWĄ ROBOTĘ!!! A TY, POTTER, Z CZEGO SIĘ CIESZYSZ?!
Zaśmiałam się i bezwiednie ruszyłam na ostatni spacer po całym zamku…
W Salonie rozejrzałam się jeszcze na wszystkie strony, by jak najdokładniej zapamiętać czerwone ściany, palenisko, wysiedziane fotele i stoliki. Kochany Salon Gryffindoru był moim prawdziwym domem, miejscem, w którym po całym dniu pracy spotykała się rodzina Gryfonów. Tu wisiały najprzeróżniejsze ogłoszenia i regulamin szkoły (skrzętnie omijany wzrokiem przez pewną czwóreczkę…). Miało miejsce w tym salonie wiele znamiennych sytuacji, jak chociażby, dowiedzenie się o istnieniu Voldemorta, wypadnięcie na wrzeszczącego Jamesa w samej bieliźnie z trampkiem w dłoni czy czytanie ulotek dotyczących zawodów… -Co powiesz na to, Łapo? „Odnawianie czarodziejskich zabytków. Potrzebne runy, zaklęcia, transmutacja i odrobina kreatywności!”
-Phi, to nie dla mnie! Jestem na to za mądry!
-Masz rację, jakby cię tak umieścić na takim rusztowaniu, twoja ciężka, mądra głowa przeważyłaby całą konstrukcję!
Uśmiechając się do siebie, pobiegłam do portretu Grubej Damy i wyszłam na korytarze Hogwartu. Chociaż było ich tak wiele, każdy łączył w sobie jakieś wspomnienia. Dla przykładu, korytarze w okolicy gabinetu dyrektora kojarzyły mi się ze śmierdzącym amoniakiem niewidzialnym tworem czarnej magii Voldemorta, który omal mnie dwa razy nie zabił. W jednym z korytarzy w pobliżu gabinetu pierwszy raz wpadłam na Severusa, który był wtedy bardzo dla mnie niesympatyczny. Oczywiście, na korytarzach miały miejsce głównie przesycone emocjami wydarzenia, takie jak wygłupy Huncwotów, co najmniej dwie potężne, wstrząsające murami awantury z Blackiem czy inne, przepełnione uczuciami zakochania. Pamiętałam zatem doskonale te wszystkie przykre momenty, jak odrzucenie przez Severusa zaproszenia na bal, bo kochał bez opamiętania Lily. Także na jednym z korytarzy przy dziedzińcu o tym się dowiedziałam, podobnie do faktu, że rzekomo Syriusz mnie kochał. Nie wspomnę już o korytarzu niedaleko sowiarni, miejscu mojego pierwszego pocałunku, czy momencie, w którym to James oznajmił światu swe dawno wyczekiwane szczęście… -Lily Evans jest moją dziewczyną, tak tak, słoneczko! I teraz nic nas nie rozdzieli. Przewrotny los, zdrada i kolejki w sklepach na wschodzie.
-A co do tego mają kolejki w sklepach na wschodzie?
-Nie wiem. Ale nas nie rozdzielą, a to się liczy. NIC, rozumiesz? Kolejki w sklepach też nie, czy chociażby twoja ponętna skarpetka, wystająca właśnie z trampka! I teraz już na zawsze będziemy razem, forever together! A potem dam jej pierścionek, zamieszkamy w chałupie i będziemy mieć stado uroczych Potterków, moich miniaturek! Mam tyle fajnych imion, w sam raz dla moich dzieci! Świętopełk, Leopolda, Bożydar, Eugenia, Sędzimir, Scholastyka, Moczymorda, Zenek, Genowefa, Alfons i… John.
Stłumiłam w sobie wybuch śmiechu i gwałtownie odskoczyłam przed otwieranymi drzwiami jakiejś łazienki. Ze środka wypadła nieco szarawa na twarzy Puchonka a w moje nozdrza uderzył znajomy zapach wilgotnego kamienia, jaki zawsze cechował łazienki w Hogwarcie.
Obudowane szarą kamieniarką i wysłużonym drewnem, wyglądały jakby od wieków nikt ich nie odnawiał. W jednej z męskich toalet James zamknął mnie kiedyś dla żartu, gdy Syriusz akurat do niej wszedł. W innej dawałam upust złości po transmutacji, w czym przeszkodził mi Irytek, w wielu przeżywałam smutki z różnych powodów, przemywając wciąż i wciąż bladą, zmęczoną twarz w umywalce przed brudnym lusterkiem i ściskając kurczowo ścianki zlewu. Kiedyś do jednego z sedesów grupka Ślizgonów chciała wpakować mi głowę, co skończyło się zawiązaniem z Severusem przyjaźni w trójkącie… -No, bo ja cię lubię i nie chcę, żebyś myślał, że bycie siostrą Remusa tu coś zmieni.
-I wiesz co? Lily ostatnio poświęca ci tak dużo czasu, że… możemy spotykać się w trójkę, no nie? Cześć.
Niestety, te czasy bezpowrotnie przeminęły…
Nawet nie zorientowałam się, kiedy zbiegłam do olbrzymiej Sali Wejściowej. Sklepienie sięgało dla obserwatora nieba, biegły tu dwie kaskady schodów-jedna na wschód, druga na zachód. Westchnęłam błogo z podziwem i niewysłowioną tęsknotą, ponieważ już teraz tęskniłam za Hogwartem. Czemu wcześniej nie doceniałam, że tu jestem?
Mój wzrok padł na zejście do lochów. Tajemnicze, zawiłe i ciemne korytarze, pachnące wilgocią. A w zimę zawsze zamarzaliśmy, ilekroć jakiś nieszczęśnik zmuszony był udać się na lekcje, szlaban czy z innych, sobie tylko znanych powodów zniknąć w czeluściach czarnego wejścia. Zapamiętałam lekcje eliksirów ze Ślimakiem (na mojej pierwszej James wrzucił petardę do kociołka Lily i dostał za to w skórę…), zaręczenie z Rabastanem, szlabany… -No i następny szlabanik, prawda, Syriuszu? Wasze żałosne próby zabicia się nawzajem spełzły na niczym, niestety… Ale, skoro tak bardzo się kochacie, przygotowałem specjalne wydanie nudnego zadania, jakim jest marynowanie ingrediencji…
Wzdrygnęłam się na myśl o fatalnych szlabanach z Blackiem i ogarnęłam mnie swego rodzaju ponura satysfakcja na myśl o mojej ówczesnej nieświadomości, iż tak z nim związana będę jeszcze długo. Kto mógłby przypuszczać?
Hmm, tą zbroją oberwałam od Diany, gdy tłukłyśmy się o Syriusza właśnie tutaj. A z tamtych schodów ja i Syriusz skotłowaliśmy się po jednej ze sprzeczek w piątej klasie, kiedy to szedł mi pokazać, gdzie jest Remus. Nigdy się tego nie dowiedziałam.
Sala Wejściowa kusiła ciepłymi światłami, ilekroć wracaliśmy z wakacji, lampionami z dyni na Halloween, błyszczącymi girlandami na Boże Narodzenie, sercem z różowych kwiatów na drzwiach do Wielkiej Sali, gdy przychodziły walentynki… W zeszłym roku w Sali Wejściowej James optymistycznie podniecał się pewną trafną, jak się okazało, przepowiednią… -Hej, LILY!!! Amor złotoskrzydły podpowiedział mi, że czeka cię świetlana przyszłość ze mną… Pójdź w ramiona miłości!...
I te niezapomniane rozmowy przy stole tego dnia, okraszone otwieraniem głupawych i zabawnych walentynek Jamesa…. Wielka Sala zapadła mi przez to właśnie w pamięć. Miały przy stole miejsce niezliczone momenty, kiedy to jedzenie z powodu nagłego ryknięcia śmiechem lądowało w najlepszym wypadku z powrotem na talerzu, lub, co gorsza, w kanale nosowym. Kiedyś nawet Huncwoci zatopili Salę, wpierw przerabiając szkołę w dżunglę. Miały tu miejsce wszystkie święta i uroczystości, bankiety pożegnalne i powitalne, bale… A Sala zawsze wyglądała wprost przecudnie, z sufitem niczym niebo, okazjonalnymi ozdobami, tysiącami świec lub lampionów… Tu właśnie zdawaliśmy sumy i owutemy, ćwiczyliśmy teleportację, nowi uczniowie zdobywali na siedem lat nowy dom i przyjaciół poprzez Ceremonię Przydziału… -Gryffindor? To może zaważyć bardzo na twojej przyszłości, a chęć dostania się do Gryffindoru to być może tylko przelotna ochota, by być blisko brata. Lecz jeśli tak chcesz, niech zostanie… GRYFFINDOR!
Doskonale pamiętałam ten moment. Wielka Sala nie była jednak tylko miejscem radości, ale również strachu. To tu, po zebraniu przerażonej szkoły Dumbledore po raz pierwszy poruszył bardzo aktualne problemy-kwestię Voldemorta…
Z zadziwiającą lekkością i jednocześnie bolącym sercem zbiegłam łagodnie na Południowy Dziedziniec i pobiegłam na błonia w tempie, jakby za pięć sekund miało ich już nie być…
Zielone pagórki oświetlały pasy brudnego złota, na liściach tańczył wiatr, a ciemne o zmierzchu niebo przysłoniły smugi różowych, aksamitnych chmur, obserwujących jeszcze, w przeciwieństwie do niskich ludzi majestat zachodzącego słońca…
Pełną piersią nabrałam powietrza, przesyconego zapachem trawy i lasu. Uśmiechnęłam się ponuro na znajomy mi widok. Miałam bowiem ostatnią szansę, by mu się przyjrzeć.
Na błoniach zawsze siedzieliśmy, gdy zbliżało się lato. Zimą organizowaliśmy bitwę na śnieżki, a Huncwoci uznali za bardzo zabawne schować Severusa do jednego z bałwanów.
Przez pamięć przewijały mi się różne wspomnienia: przechadzki z Lily i Rabastanem, spacer z Syriuszem, kłótnia z nim, egzamin z teleportacji, Lukas, zbliżający swoją twarz do mojej i ja, zbliżająca moją do Severusa… -Czemu się tak o mnie troszczysz?
-Bo cię kocham. Mówiłem już.
-To było pytanie retoryczne, Severusie…
-Aha…
-Nic mi nie będzie, przysięgam. Ja… też cię kocham. Już od dawna…
-Wiem. Od początku, Meggie… Mam dużą intuicję, więc…
Poczułam do siebie jakieś obrzydzenie, wzdrygnęłam się. Ja i Severus od tamtego momentu nie rozmawialiśmy ani razu. W jakiś sposób nasza specyficzna przyjaźń się skończyła i już.
Przejechałam nieco błędnym spojrzeniem po różowo-modrym horyzoncie. Na zachodzie na tle tegoż horyzontu majaczyło sześć czarnych bramek i trybuny. Stadion był bardzo charakterystyczny. Obecnie, ostatniego dnia szkoły odbywał się tam końcowy mecz, pomiędzy Slytherinem i Ravenclawem. Czarne sylwetki graczów śmigały we wszystkie strony, przypominali czarne muchy, bardzo wyróżniając się ciemnym kolorem. Nie żałowałam, że nie udałam się zobaczyć ostatni szkolny mecz quiddicha. Postanowiłam zapamiętać kochany stadion z pozycji czynnej, nie biernej.
Tam również najprzeróżniejsze emocje mieszały się w kolorową mieszankę wrażeń. Stres, radość, upokorzenie, determinacja, szczęście, złość, smutek, euforia… -…Przydałaby nam się taka osoba, lecz mi zależy na zgraniu drużyny. Jesteśmy jednością. Mary Ann i Syriusz doskonale ze sobą współpracowali, czasem miałam wrażenie, że porozumiewają się telepatycznie. Taka osoba jest nam niezbędna. Więc… Mary Ann, jesteś w drużynie.
A potem rząd meczy, rozegranych z pozytywnym skutkiem lub nie. Na niektórych ja i Syriusz byliśmy na siebie nawzajem wielce obrażeni, na innych doskonale się rozumieliśmy. Jeden z meczów zakończył się moim finezyjnym lotem w powietrzu, gdy to odkryłam zdolności wampira, na jednym zaatakowali mnie Ślizgoni, na innym pękła mi czaszka, na jeszcze innym nawaliło serce… Podsumowując, zazwyczaj lądowałam dzielnie w skrzydle szpitalnym.
W lazarecie należałam się za wszystkie czasy a połowa z tego miała swoje przyczyny właśnie w meczach. Tak dużo nagapiłam się na krzyżowo-żebrowe sklepienie wysokiego pomieszczenia szpitalnego, że czasem śniło mi się ono po nocach. W białym łóżku i pod gderliwym wzrokiem uzdrowicielki wylądowałam już pierwszego dnia w Hogwarcie, gdy czyrakobulwa strzeliła mi ropą prosto między oczy. W szpitalu poznałam Goyle’a, co zaowocowało chodzeniem z Rabastanem a także dowiedziałam się o śmierci mamy. Było jeszcze mnóstwo okazji, by uzdrowicielki narzekały: omalże nie udusiłam się amoniakiem, zanikł mi szkielet przez Ślizgonów, bo postanowili dać mi do zrozumienia, że Gryfoni nie potrzebują mnie na stadionie na najbliższym meczu, straciłam przytomność po przybyciu do Hogwartu w październiku… -Lupin! Wypij to!
-Który… Co dziś za dzień?
-Sobota, trzydziesty września.
-No tak.
-Panno Lupin, czy mógłbym oczekiwać, abyś…
-O nie! ŻADNYCH SPOWIEDZI! Ona musi odsapnąć nieco!
-Nie, czuję się dobrze…
-CICHO! Ja wiem lepiej!
-Panno Pomfrey! Zapewniam pannę, że dziewczynie nie odpadnie głowa, jeśli powie dyrektorowi kilka niezbędnych informacji!
-Dobrze! Może chociaż ograniczycie liczbę osób, które tu będą przebywać! Black, Potter, Lupin! WYNOCHA!
Złapałam się na tym, iż od dłuższego czasu wlepiałam nieprzytomny wzrok w kłęby dymu, uchodzące z komina chatki Hagrida. Byłam tam tylko raz, ale nie wyobrażałam sobie widoku błoni bez tego obiektu na widnokręgu. Kojarzyła mi się z właścicielem, taszczącym olbrzymie choinki z lasu na święta. Hagrid, chociaż nienaturalnie wielki i jakby groźny, sprawiał wrażenie wbrew pozorom niezmiernie ciepłej osobowości… -Hagridzie, tak w ogóle to jest Meg, siostra Remusa i moja najlepsza…
-Tak, wiem. Jestem Hagrid, wszyscy mi tak mówią. Mam nadzieje, że twój braciszek nie przysparza ci takich problemów w domu?
-Nie, tylko towarzysze braciszka…
-No tak, Remus to grzeczne chłopaczysko, prawie wcale nie muszę go ganiać, gdy cuś przeskrobie. Ale reszta to niezłe oszołomy… Wejdzie mi taki na grządkę z dynią, z bliżej niewiadomych przyczyn… No dobra, to bierzmy się do roboty, herbatka już się robi…
Poczułam nagły żal, że nigdy nie postanowiłam jakoś bliżej się z nim zaprzyjaźnić. Jeżeli jednak jest w Zakonie, nie wszystko stracone…
Za chatką Hagrida majaczył Zakazany Las, nad którym unosił się słabo widoczny, jasny dym z kominów w Hogsmeade. Oczyma wyobraźni widziałam zapalające się tu i ówdzie światła w oknach, gdy zapadał już zmrok. Wioska wyglądała zapewnie jak zwykle przytulnie i ciepło, pomimo panicznego strachu przed następnymi atakami od strony śmierciożerców. Zapewne po ulicach nikt już się po zmroku nie włóczył, było pusto. Nie to, co kiedyś…
Dawniej wyjścia do wioski zawsze przyciągały rzesze uczniaków. Mieli okazję rozerwać się i wyjść chociaż na jeden dzień z murów. Trzy Miotły częstowały wybornym kremowym piwem, Miodowe Królestwo słodyczami, sklep Zonka okupowali w pierwszym rzędzie Huncwoci, na brukowanych uliczkach panował jazgot, przewalał się tłum wesołych ludzi.
Na pierwszym moim wyjściu użerałam się z Malfoyem i jego bandą, na innym z Bellatriks, na jeszcze innym z Lukasem, ale ogólnie rzecz biorąc, bardzo lubiłam Hogsmeade. Tu mogłam spotykać się z Rabastanem, gdy jeszcze to razem ciągnęliśmy, na ostatnim wypadzie nawet umówiłam się z Syriuszem. Pomimo, iż moje ostatnie w życiu wyjście do Hogsmeade nacechowane było potwornym cierpieniem po utracie Rabastana, zawsze była kupa śmiechu… -Gratuluję. Możesz być z siebie dumny.
-Dziękuję. Wiedziałem, że się pani spodoba…
-Zwariowałeś?! Co ty mi tu za farmazony wygadujesz?!
-Słyszałeś panią profesor?! Zlizuj to!
-A ty, Black, nie bądź taki znów do przodu! Macie szlaban, obydwoje!
-Ja też, pani profesor?!
-PETTIGREW, TY WODOGŁOWY IMBECYLU! MÓWIĘ O NICH! SPRZĄTAĆ MI TO!
Cienie pierwszych drzew prześliznęły się po mojej wolno sunącej wprzód sylwetce, gdy wkroczyłam do Zakazanego Lasu, rozkoszując się każdym krokiem w tym miejscu. Dotknęłam z namaszczeniem chropowatej kory pierwszego drzewa i zanurzyłam się w ciemniejącej zieleni, kroki swe kierując ku ukochanym ruinom, których więcej nigdy nie zobaczę…
Pomimo iż Zakazany Las, jak sama nazwa wskazuje był zakazany, niewiele uczniów cokolwiek sobie z tego robiło. Oczywiście, mowa o tych nieco odważniejszych egzemplarzach. W Lesie czaiły się hordy niebezpiecznych stworzeń i każdy doskonale o tym wiedział, wchodził zatem do Lasu na własne ryzyko. Ja kiedyś takie ryzyko podjęłam i zapłaciłam za to wysoką cenę-stałam się wampirem. Tak właśnie zakończył się jeden z moich dobrowolnych wyskoków do tego miejsca, dwa pozostałe nie skończyły się tragicznie. Na pierwszym z nich James pokazał mi, że umie zamieniać się w jelenia i nauczył mnie Patronusa, drugi, czyli śledzenie Wildera, gdy zmierzał na spotkanie Zakonu, w dość humorystyczny sposób zakończył się szlabanem… -A co to ma znaczyć?! Kolejny Gryfon? No nie, mnożą się, jak króliki! Co wy sobie w ogóle myślicie, co?! Że wolno wam tak latać w nocy po lesie! Mylicie się!!! Kara was nie ominie! Potter!
-Tak?
-Gdzie twoja druga połówka?
-Słucham?
-Black, gdzie jest Black, nie bądź głupi bardziej, niż jesteś! I Pettigrew! Gdzie oni są?!
-W łóżku… łóżkach…
-Nie kłam mi tu, pacanie!
-Lupin? Co ty na to?
-James mówi prawdę, panie profesorze.
-No cóż, to był spory wybryk. Jaka kara, Minerwo?
-Jeszcze się zastanowię, ale na pewno szlaban. Nie wierzę, jak mogliście... Po co tu poszliście?! Czekam na wyjaśnienia! Dobrze. Wracamy do zamku!
Ruiny wyglądały tak, jak zawsze, już od czterech lat. Majestatyczne, ponure dwie okiennice szeptały pomiędzy sobą stare, zapomniane opowieści, gdy to musiały być częścią jakiegoś budynku. Dotknęłam czule zwietrzałego, grubego muru i usiadłam na jednej z okiennic, próbując jak najdokładniej zapamiętać wrażenia.
Jedynie Huncwoci, ja i Hagrid wiedzieliśmy o tym miejscu, a przynajmniej tak utrzymywał James, toteż w największej ilości zapamiętanych wspomnień towarzyszył mi jakiś Huncwot, najczęściej Syriusz. Pamiętałam, jak po raz pierwszy widziałam go w grudniu pod postacią psa i rozmawiałam z nim właśnie tutaj, chociaż jeszcze nie wiedziałam, że to on. Innym razem zwrócił mi platynowego kotka, a półtora roku potem… -I te tabuny dziewczyn, co mi się pod stopami przewalają…
-Hej! No wiesz, ja też jestem dziewczyną…
-Mary Ann! Przecież ty jesteś zupełnie kimś innym!
-Nie mów tak… Nie jestem. Jestem taka sama. Wydaje ci się.
-Co ty opowiadasz?! Tak myślisz? Jesteś diametralnie inna! Dla mnie… Dla mnie…
Westchnęłam. Często zadawałam sobie pytanie, jak wyglądałaby moja relacja z Syriuszem, gdyby wtedy James subtelnie nie wściubił swego kinola pomiędzy nas. Czy bylibyśmy razem? A może nasze ścierające się wciąż charaktery poróżniłyby nas i nic by z tego nie wyszło. Czy kiedykolwiek pragnęłam, by wtedy James nie wkroczył? Trudno było mi na to pytanie odpowiedzieć, bo nigdy nie deklarowałam głębszych uczuć do Blacka i ten moment był dla mnie po prostu szokujący, wytrącający z wszelkiej równowagi. Zastanawiałam się, czy naprawdę Syriusz mnie kocha, jak mówił Peter, czy był to tylko jego przelotny kaprys, wynikający z sytuacji. Dlaczego w takim razie coś kombinuje z Redhill? I wciąż zachodziłam w głowę, dlaczego nie wzięłam sobie głębiej do serca tej chwili, czemu potem tak łatwo powiedziałam „Tak” Rabastanowi, mając w świadomości, że Black był zdolny mnie wtedy pocałować.
Mając lekki mętlik w głowie, pogładziłam chłodny kamień. Czułam się skołowana, myśli kłębiły się w mózgu, niekiedy zupełnie sprzeczne.
-Pomyślmy…- wstałam i zaczęłam krążyć w kółko- Najpierw ignoruję Blacka, on mnie. Potem też go ignoruję, nawet wtedy, gdy okazał mi uczucie i bezmyślnie godzę się na Rabastana. Potem jestem wściekła na Blacka, później Peter mi mówi, że on mnie cały czas kocha. No dobrze, ale dlaczego spotyka się z Redhill? Czemu ja, wbrew sobie, próbuję pocałować Severusa?
Przystanęłam.
-I gdzie tu logika?!- zapytałam w głos. Odpowiedziała mi cisza.
Otrząsnęłam się, rzuciłam jeszcze okiem naokoło siebie, jakbym była obserwowana, po czym podeszłam do muru i chwyciłam różdżkę, wetkniętą przy pasku szkolnej spódnicy. Poczęłam ryć zaklęciem napis na jednej z cegieł i po minucie uśmiechnęłam się do swojego dzieła: Tu byłam, Mary Ann Lupin. Jest około ósmej, 10.06.1978.
-Tak na wieczną pamiątkę.- mruknęłam, czując się niezwykle symbolicznie.
Przeszłam jeszcze naokoło muru wolno, pieczołowicie, starając się zapamiętać każdy krok, gdyż każdy był ostatnim.
Pomiędzy okiennicami po drugiej stronie dostrzegłam napis, bardzo podobny do mojego: Uwaga! Tu byli i królowali przez siedem lat Huncwoci:
James Rogacz Potter, Kawaler Na Zamku Hogwart, Główny Huncwot, Posiadacz Największej Liczby Orderów W Zawodach Na Najbardziej Malowniczego Pawia, Król Gryfońskich Szukających, Najbardziej Wzięty Gryfon, etc…
Syriusz Łapa Black, Kawaler Na Zamku Hogwart, Wice Huncwot, Król Ciętej Riposty, Boss Wśród Ścigających Wszech Czasów, Najseksowniejszy Uczeń Hogwartu, etc…
Remus Lunatyk Lupin, Kawaler Na Zamku Hogwart, Wice Wice Huncwot, Baron Biblioteki, Hrabia Wśród Prefektów Naczelnych, Ukryte Piękno, etc…
Peter Glizdogon Pettigrew, Kawaler Na Zamku Hogwart, Wice Wice Wice Huncwot, Zdobywca Rekordu W Zjedzeniu Największej Ilości Kwachów Bez Efektów Przeczyszczenia, Najniezwyklejszy Wśród Zwykłych, Wolny Strzelec, etc…
Zrobiło mi się ciepło na sercu. Biedni Huncwoci, siedem lat w Hogwarcie… Myślę, że niełatwo będzie im zmierzyć się osobno, bez kumpli z realnym, lodowatym światem poza zamkiem…
Odwróciłam głowę w lewo na piękny Hogwart, górujący nad koronami drzew polany, na której stałam. Majestatyczny, wznoszący się wysoko, jakby wciąż oświetlony zaszłym już słońcem, dumnie patrzący na okolicę. Po wieżach prześlizgiwał się jakby promień. Obserwowałam je.
Na jednej z wież dostrzegłam przed kilkoma tygodniami Mroczny Znak. To było takie dziwne, zetknięcie tego wspaniałego miejsca ze śmiercią, bólem i cierpieniem… Na innej wieży kiedyś próbowałam się zabić i, gdyby nie James, na pewno by mi się udało… -CZYŚ TY ZWARIOWAŁA?!?!?! CHCESZ MNIE PRZYPRAWIĆ O ZAWAŁ???!!!
-Po co po mnie poleciałeś?
-Zgłupiałaś?! Przecież byś się rozbiła! Dobrze, że miałem różdżkę, mój Boże…
-Miałam taki zamiar! Rozbić się!
-Dlaczego? Wiesz, ile jest warte życie? A ty zmarnowałabyś je. Pewnie przez jakieś głupoty.
Wieżą niedaleko tamtej była inna, w której mieściła się siedziba Trelawney-duszna, pachnąca kadzidełkami, nastrojowa, nieco przesłodzona. Najbardziej znamiennym momentem, jaki udało mi się wychwycić z lekcji (na których świetnie się drzemało…), były zeszłoroczne walentynki… -Drogi chłopcze… To uczucie, które łączyć cię będzie z twą żoną jest niezwykłe. Razem wiele przejdziecie, ale wasza miłość, choć nieszczęśliwa, to bardzo mocna więź.
Zmarszczyłam brwi, odganiając to wspomnienie. Mój wzrok padł na sowę, która właśnie wfrunęła przez okno do innej, istotnej wieży, mianowicie sowiarni, jednego z najdroższych mi miejsc. Wśród sów, beż gapiów, czułam się po prostu swobodnie. Gdy miałam ochotę pobyć sama, często właśnie tam zaglądałam, chociaż w zimie nie było to najprzyjemniejsze. Nagle do głowy wpadło mi inne wspomnienie, związane z zimą i sowiarnią… -Przepraszam, że cię uraziłem, masz, oddaję ci czapunię…
-Sam jesteś czapunia. Idę na śniadanie, spadaj.
-To co mam zrobić, byś się uśmiechnęła na zgodę?
-Teraz to już za późno, trzeba było wcześniej użyć mózgu…
-Wiem, wiem co zrobię! Zrekompensuję ci to jakoś i zaproszę na bal…
-Co?!
-Mówię poważnie, chcesz iść ze mną na bal?
-Nie bądź śmieszny! Ten żart, przyznaję, był dobry.
-Ale to nie jest żart, mówię serio.
-Oj, Syriuszu, Syriuszu!…
-Wiesz, ile dziewczyn dałoby się zabić za to pytanie z moich ust?
-Może rzucisz je którejś, wytłuką się i będzie spokój…
-Ale ja je zadaję tobie!
Warknęłam i wstrząsnęłam głową jak koń. Nie, nie dajmy się zwariować, nie możesz myśleć tyle o Blacku, to absurd, jakaś mania, choroba. To się leczy…
Całą siłą woli skupiłam wzrok na kolejnej sowie, zmierzającej ku sowiarni, jednak ku mojemu zaskoczeniu, wylądowała na parapecie innej wieży i do środka zaprosił ją nie kto inny, jak sam Dumbledore.
Jego gabinet również mieścił się w wieży. Byłam tam zaledwie kilka razy, włączając to wydarzenie sprzed kilku dni i poważną propozycję na temat Zakonu. W tym gotyckim, wyjątkowo ciekawie urządzonym wnętrzu obudziłam się raz w trumnie, nie wspominając o najważniejszym, czyli przybyciu pierwszy raz do Hogwartu… -Przepraszam za dywan…
-O, nic się nie stało. I tak był brudny, a odkąd dostałem na nim ataku niestrawności, jest wręcz hmm… No, panno Lupin! Witam w Hogwarcie! Jestem Albus Dumbledore, dyrektor.
Uśmiechnęłam się na to swego rodzaju przełomowe wspomnienie. A teraz pożegnam Hogwart…
Owiała mnie nagle jakaś ciepła energia. Zmarszczyłam brwi ze zdziwieniem, ale zanim zdążyłam chociażby unieść ręce, coś szarpnęło mną gwałtownie w pasie z lewej i bardzo szybko, w niekontrolowany sposób pomknęłam ku zamkowi w powietrzu, coraz wyżej i wyżej, jakby ktoś, siedzący na wieży szarpnął mocno za sznurek, który oplatał moją talię. Poczułam się jak szmaciana kukiełka, poderwana mocno za sznurki. Wytrzeszczyłam oczy na gwałtownie umykającą, oddalającą się ziemię i chwilę potem wykotłowałam się przez okno na podłogę jakiegoś dormitorium Gryffindoru z impetem. Uniosłam się w oszołomieniu na łokciach, obserwując Jamesa, stojącego nade mną, wyszczerzającego zębiska w uśmiechu bardzo zadowolonego z siebie leszcza. W dłoniach obracał różdżkę.
Zmierzyłam go od góry do dołu i z powrotem bardzo oceniającym spojrzeniem.
-Nawet nie będę strzępić języka, by spytać, czy to twoja sprawka…- mruknęłam.
-Słuszna konkluzja, słoneczko!- zawołał, bardzo z siebie zadowolony- Panienka wybaczy, nie miałem jak uprzedzić, iż za chwil kilka planuję z premedytacją użyć zaklęcia Accio na panience.
-Mogłam się domyślić. Dzięki za to, że nieomal zdjąłeś mnie z wykazu istot żywych…
-Och, zapomniałem o wrażliwym serduszku Meggie, co to gotowe odmówić współpracy, gdy jacyś popaprani idioci używają na niej zaklęcia Accio…
-Spadaj.
James podał mi dłoń i wstałam.
Dormitorium chłopaków nigdy nie było tak czyste i schludne. Kufry, zapakowane i gotowe do jutrzejszej drogi stały, każdy sam, w nogach posłania czterech Huncwotów. Odwróciłam wzrok, by ukryć gwałtowne mruganie oczami, bo nagle zaszczypały mnie.
Na łóżku Syriusza siedział jego właściciel z Remusem na dokładkę, na łóżku Peta Pet we własnej osobie, a na łożu Remusa Lily i Alicja (trudno stwierdzić, czy przez przypadek, czy celowo wybrały najbardziej sterylne i bezpieczne…).
Dormitorium chłopaków nie różniło się specjalnie od naszego. Kiedyś, na ścianach wisiały osobiste akcenty każdego z Huncwotów, ale obecnie ogołocili drewno z wszelkich plakatów i zdjęć, a także proporczyków.
Przypomniały mi się wszystkie chwilę z tymi rozrabiakami: bitwy na poduszki, wybuch bomby, który spowodował, że zrobiłam się łysa, przywitanie z nimi, gdy przybyłam w tym roku do szkoły… Przez to samo okno, przez które James niesubtelnie mnie przywołał, wfrunęłam jako wampir i zawisłam nad Blackiem, rozkoszując się wszystkim, nawet jego widokiem, a kilka dni wcześniej usnęłam właśnie tu, by obudzić się w norweskiej wieży… -NIE POZWÓLCIE JEJ USNĄĆ!!! Mary Ann, słuchaj! NIE WOLNO ci spać!!! Słyszysz mnie?! Nie możesz usnąć! Wstawaj i nie wiem… Pobiegaj sobie w kółko. Albo włóż głowę pod lodowatą wodę.
-W marcu?!
-Nie… potrafię…
-MUSISZ! To jest niebezpieczne!
-Hej, Meeeg! Jesteś wciąż z nami?
Ocknęłam się i stwierdziłam, że wszyscy na mnie patrzą.
-Przepraszam.- chrząknęłam rzeczowo i założyłam ręce za siebie- Małe reminiscencje. A tak w ogóle to z jakiej racji mnie tu przywołałeś?
-Właśnie, James, puść parę!- poprosiła Lily.
James popatrzył na nią w popłochu.
-Naprawdę chcesz, żebym puścił parę?!- zapytał z niedowierzaniem- Ale chyba nie…
-Nie, chodzi o wytłumaczenie!- szybko dodała Lily, ignorując parsknięcie Syriusza.
-No więc, po primo… GRYFONI WYGRALI PUCHAR QUIDDICHA! Po secundo… Z chłopakami pomyśleliśmy nad uczczeniem tych siedmiu lat, które udało nam się przeżyć bez nabawienia się po drodze rzadkiej choroby serca, mózgu, skóry, tropikalnej, wenerycznej, śmiertelnej etcetera. A co to za świętowanie bez dam, bliskich naszemu sercu?- po czym dodał z lekkim speszeniem- No, jeżeli chodzi o Alicję, to nie w takim samym sensie jak ty i Meg, ale jest w Zakonie i znamy się już tak długo… Bez niej to by było bez sensu! Czyli, jednym słowem, OSTRA IMPRA, kapewu!?
Pobujał się na boki z wyrazem twarzy, mówiącym „Jestem najlepszy, kozaki!”, po czym spod swojego łóżka wylewitował… cztery pękate butle Ognistej Whisky.
Ja, Lily i Alicja wymieniłyśmy bardzo długie, wymowne spojrzenia.
-Jak rozumiem, zakaz wychodzenia za obręb szkoły nie był dla was żadną przeszkodą.- uniosłam brwi- A jakby was złapali?
-Meg wreszcie zaczyna przypominać swojego braciszka.- wyszczerzył się James i zawiesił w nieważkości butle- Nie złapaliby nas. Przecież mamy pelerynę! No, golnij sobie, Meggie, przestaniesz się zamartwiać na zapas po ośmiu razach… Twoim jedynym zmartwieniem może się stać dylemat, czy jedzenie, które zjadłaś na kolację będzie łatwe do oddania, czy przeciwnie…
Wielka, pękata butla whisky zawisła przede mną czekając, aż łyknę odrobinę. Wszyscy popatrzyli na mnie wyczekująco, Black bawił się najlepiej, sądząc po minie.
-A jak się upiję?- zapytałam, chwytając oburącz boki naczynia.
James ryknął takim śmiechem, że aż butla zadrżała.
-Myślmy logicznie i realnie, słońce. Po co innego w takim razie kazałbym ci się napić?!
Huncwoci ryknęli szczodrze, Lily patrzyła na mnie z lekkim przerażeniem.
-I ty myślisz, że wypijesz cztery butle Ognistej?- zadrwiłam z Jamesa.
-Ale nie sam.
-My nawet w siódemkę tego nie wypijemy!
Po chwili zastanowienia przyłożyłam gwint do ust i łyknęłam zdrowo.
-Powoli, Meg!- przeraził się James- Żłopaczu jeden. Wyszło szydło z wora, hę?!
Wyrwał mi i również pociągnął z butelki.
-Co się czepiasz?!- zapytałam z sardonicznym uśmiechem- Sam wychlałeś pół butli naraz!
James zakrztusił się, opuścił butlę i wzdrygnął jak pies.
-Ale odlot!…- wyrzęził bardzo zachęcająco.
-Nie, to nie ma sensu. Musimy zdobyć naczynia i porozlewać bo inaczej wy dwoje wypijecie nam wszystko!- zarządził Peter i machnął swą różdżką. W powietrzu po chwili pojawiło się siedem czarek.
-Ja nie piję!- zaprzeczyła szybko Lily.
-Masz rację!- parsknął James- Nie wiadomo, skąd te czarki Glizdek wytrzasnął! Jeszcze by się okazało, że to nie czary tylko skrzacie nocniki…
-To są czary!- oburzył się Peter.
-Tak, tak. Ze skrzacich toalet.
James machnął nieco nieskoordynowanym ruchem ku czarkom.
-Daj te nocniki, Petuś. Porozlewamy.
Kiedy rozlewał napoczętą butlę do nocników, Alicja podbiegła do drzwi.
-A jak McGonagall przyjdzie?!- zapytała z przerażeniem- Będzie draka.
-Uważaj, bo dostanę szlaban!- prychnął Syriusz i chwycił jedną z czarek. Skupiliśmy się wszyscy w kole, trzymając w dłoniach naczynia wypełnione Ognistą Whisky. Lily i Remus mieli nieco niewyraźne miny a mi lekko kręciło się w głowie.
-No to najpierw… Za co pijemy?- zapytał Peter.
-Za Zakon Feniksa!- zarządził James- Dyplomatycznie, jakby ktoś nam tu się wpakował z awanturą. Powiemy, że to za Zakon, o ile uda się wyartykułować to słowo. No to trzy cztery…
Wszyscy zgodnie wypili swój przydział, krzywiąc się.
-Dobra, teraz druga kolejka!- zadecydował natychmiast James i wlał hojnie wszystkim- Kto teraz zarządza toast?
-Bez rytuałów!- burknął Syriusz i zanurzył usta w płynie przed wszystkimi.
-Już wiem!- ucieszył się Pet- Za to, żeby Syriusz i Meg mieli tłuściutkie, jędrne bobaski!
Reakcja była natychmiastowa: James i Remus zawyli ze śmiechu, Lily i Alicja pisnęły z uciechy, ja zaniemówiłam, a Black wciągnął przez nos swoją porcję pitej dystyngowanie Ognistej Whisky, zgiął się wpół i wydawał serię specyficznych odgłosów, w skład którego wchodziło rzężenie, parskanie, plucie, chrapanie, kasłanie, rżenie, kichanie i sapanie, poprzetykane bogato soczystymi przekleństwami. Remus i James dodawali ze swojej strony odgłosów wycia ze śmiechu. Remus dostał potężnej czkawki.
-Petuś, kocham cię! Zabiłeś Łapę, jesteś wielki!- wystękał James.
A Black leżał na ziemi i wciąż próbował wrócić do siebie po tym ciosie.
-O stary!- wycharczał Remus, po czym czknął- To był chwyt poniżej pasa! Dolej mi jeszcze, Jim!
-Łohoho!- James wykonał rozedrgany ruch ręką w stronę butli- Się rozkokosił nam, Remusek. Dobra, to za co teraz pi-pijemy?
Wlał wszystkim mocno entuzjastycznym manewrem, lejąc bardziej po krawędziach i rękach, skutkiem czego Peter zaczął pieczołowicie zlizywać trunek z nadgarstków, ignorując pełny nocnik. Wkrótce w ruch poszła druga butla, po toaście Alicji za Franka Longbottoma. A potem wszystko zaczęło wymykać się spod kontroli.
Czując nieznany mi szum w uszach, osunęłam się pod ścianę i tępo obserwowałam zgromadzonych, odmawiając już kolejnych kolejek. Oczy latały na wszystkie strony, ziemia uciekała spod nóg, trudno mi było skupić wzrok na jednym punkcie. I dziko chciało mi się śmiać.
Lily odpadła najszybciej i legła w bezruchu na skołtunionym łóżku Jamesa, szybko oddychając. Alicja siedziała oparta plecami o łóżko Remusa, patrzyła z pochyloną głową na pustą czarkę w jej dłoniach i chichotała do siebie cicho cały czas, mrucząc coś pod wąsem.
-Z czego się śmiejesz?- zapytałam ją dziwiąc się, jak bardzo muszę skupiać wargi do ruchu.
-Nie wiem!- zaśmiała się, potrząsając głupio całą głową i wróciła do chichotania.
Peter siedział rozkraczony pomiędzy łóżkiem Remusa i Jamesa i próbował złapać czarkę, która stała przed nim, ale ciągle uderzał dłońmi w drewnianą podłogę obok.
Remus i James siedzieli na środku razem, wpatrując się błędnymi spojrzeniami w ziemię, a Syriusz, zdecydowanie najtrzeźwiejszy, przyglądał im się z zaciekawieniem.
-Ty wiesz co, Remus?- zapytał James tonem mocno podpitym.
-Hę?
-Tak sobie szasem rozmyślam. I tak sobie rozmyślam i rozmyślam… Dlaszego, stary, proszę ciebie, ten świat sie kręci.
-No, żeby…
Remus zmarszczył brwi i zaczął szybko kręcić kółka palcem.
-Żeby nudno nie było, nie?- skonkludował po chwili.
-Ale jakby tak go pokręcić w drugom stronę, stary? To by był zonk, co nie?
-To by tsze… tszszeba by… dmuchać dużo, żeby się ten… napędził…
Remus zaczął dmuchać bohatersko, żeby Ziemia zmieniła kierunek obracania się.
-Remus?- zagadnął Syriusz, najwyraźniej nieźle się bawiąc- Powiedz to, co cię ostatnio nauczyłem! Wyindywidualizowaliśmy się z rozentuzjazmowanego tłumu!
Remus oblizał nerwowo wargi.
-Wiyndiwua…- wymiędlił.
-No, próbuj!
-Windyuaua… Wiynd… Wiu… W, a w mordę jeża!- machnął lekceważąco- Szszsz…
-Co?- spytał tonem uprzejmego zainteresowania Black.
Komentarze:
Natalie Junes Sobota, 06 Listopada, 2010, 14:34
NIE MOGĘ!!!!! JAK MOŻNA NIE KOMENTOWAĆ TAKIEJ NOTKI!!!!!
Wybacz, Doo, lecz na widok TAKIEJ ZBRODNI nie mogłam zrobić niczego innego.
A co do wpisu, to biję tureckie pokłony! Po opisie pocałunku z poprzedniej notki myślałam, że Meg już się podda, ale nie;) No no, Mary Ann jako uciekająca panna młoda... i to porwana przez Severusa... Nie przyszedł mi do głowy taki zwrot akcji, ale jest naprawdę trafiony.
W twoich wpisach coraz częściej pojawia się pewna nostalgia, melancholia... Oczywiście nie mam na myśli huncwockiego pożegnania Hogwartu;) Widać, że mroczne czasy nadchodzą...
A Meggie zostało coraz mniej życia zgadłam?;)
Czekam na kolejną notkę!