Ledwo rozejrzałam się po ciemnym, wysokim na dwa piętra hallu, gdy nagle wszystkie lampy gazowe zapaliły się, ukazując mroczne wnętrze.
Ściany pokrywała stara, wysłużona boazeria z bardzo ciemnego drewna. To wyglądało dość ponuro. Podłoga była z ciemnych dębowych desek. Na środku hallu okrywał ją dywan, bogato zdobiony, czerwony. Lampy gazowe przy ścianach były stare, zaśniedziałe i przypominały te z Grimmauld Place. Nie było tu żadnych drzwi, z wyjątkiem szerokiego, drewnianego łuku naprzeciw, na szczycie schodów. Dostrzegłam sufit mrocznego korytarza. Widocznie cały dom zaczynał się właśnie na pierwszym piętrze. Reasumując, Wiązowy Dwór sprawiał wrażenie ponurego i z pewnością był zawiły jak wszyscy diabli.
-Musimy zaczekać na innych, bo nie dotrą do tego salonu.- mruknął bardziej do Huncwotów niż do mnie Black, więc ustawiliśmy się w małej grupce na środku hallu.
-To będzie weselisko!- wyszczerzył zęby James, rozglądając się na wszystkie strony.
Nie zwracałam uwagi na Huncwotów. Bardziej zajęło mnie przyglądanie się nowej, trzeciej grupce ludzi, która wlała się do hallu. Był wśród nich mój tata, dziadek, ciotka Mathilda, ciocia Ann (nigdy jej nie widziałam, ale była bliźniaczką mamy, więc nietrudno było zgadnąć), sama Minister Magii, trójka obcych mi ludzi, z czego znałam jedynie kilkunastoletniego chłopaka. Był to Bartemiusz Crouch ze Slytherinu, mój kuzyn drugiego stopnia, chodził do Hogwartu dwie klasy niżej. Pomyślałam zatem, że to muszą być rodzice.
Dość długo czekaliśmy na resztę gości. Kiedy wszyscy dotarli, okazało się, że jedna grupa miała problemy ze śmierciożercami, bezwolnie maszerującymi po Londynie, niedaleko Grimmauld Place.
-A więc, za mną!- zarządziła władczo Walburga Black i udała się w kierunku ciemnych, dębowych schodów. Ja i Black ruszyliśmy ramię w ramię z nią, a za nami pozostali.
Szybko okazało się, że Dwór jest piekielnie pokręcony. Podobny problem miałam tylko z Hogwartem. Przechodziło się przez kilka korytarzy, w których praktycznie nie było drzwi, więc domyślałam się, że za pojedynczymi egzemplarzami portali kryje się reszta domu, niedostępna, jeżeli nie uda się właśnie danymi drzwiami na następne korytarze. Kilka razy dostrzegłam kondygnację wąskich, poszarzałych schodów, również wiodących w inne części.
-Robi wrażenie, prawda?- syknął cicho Black, mimo wszystko nie udało mu się ukryć swego rodzaju dumy- Wiedziałem od razu, żeby się wprowadzić tu. Zapewne minie kilka tygodni, kiedy już będziemy mogli się połapać. Przyzwyczaj się do kilkusekundowego zastanawiania się “No dobra, to jak dotrzeć do drugiego salonu na parterze”…
-Zrób mi mapę. Byłoby prościej.- ucięłam krótko.
-Może. Problem w tym, że ja też nie znam tego domu. Do niektórych partii można się dostać najbardziej zaskakującymi sposobami…
-Czyli?- uniosłam brwi.
-No… Wyobraź sobie, że stoisz na korytarzu w lewym skrzydle na trzecim piętrze, co prowadzi cię sobie tylko znanymi sposobami do salonu w prawym skrzydle na parterze, z którego nie ma innej drogi, czyli drzwi. Ten dom wcale nie jest taki prosty, łatwo się zaszyć.
Ucieszyło mnie to. Może nie będę skazana na towarzystwo Blacka, jedynego człowieka w promieniu setek jardów…
Po przejściu paru korytarzy i schodów w górę i w dół dotarliśmy wreszcie do salonu, z tego co wiedziałam, znajdował się on na pierwszym piętrze, chociaż mogłabym przysiąc, że w drodze do niego zaliczyliśmy wszystkie cztery poziomy, wyjąwszy strych i piwnicę.
-Och…- wyrwało mi się mimowolnie.
W wysokim salonie nie było okien, za to świeciły lampy gazowe, rzucając jasny blask na ściany. Widocznie pokój nie znajdował się przy ścianie zewnętrznej. Ściany okryto aksamitną, gładką tapetą koloru ultramaryna, sufit poszarzał ze starości, podłogę pokrywał prawie czarny dywan z licznymi ornamentami, wijącymi się srebrnymi zawijasami po całej powierzchni. Salon był duży, podłużny, na końcu dostrzegłam, o dziwo, następne drzwi. W połowie pokój przecięła pojedyncza arkada, jej kolumna w samym centrum dwóch łuków była cienka, hebanowa, ozdobiona splecionym na niej misternym wężem. Jego łuski powleczono delikatną warstewką masy perłowej, przez co kolumna skrzyła się lekko w ponurym świetle. W ogóle, w salonie panował półmrok. W pierwszej części, przed arkadami postawiono długi, prostokątny stół, okryty czarnym, koronkowym obrusem, w drugiej dostrzegłam kilka taboretów i instrumenty, czekające na zespół muzyczny. Druga część zatem służyła do tańca.
Moja teściowa przebiegła przez cały długi salon i znikła w drzwiach naprzeciw, by po chwili pojawić się w towarzystwie grupy ludzi, ubranej w czarne, odświętne szaty, zażywnej czarownicy w gustownych tiulach i jednego czarodzieja o wyjątkowo służalczej minie.
-Pani Black, zabrać dzieci do stołu?- zapytała zażywna kobieta.
-Oczywiście, może pani już je teraz zabierać, my zasiądziemy.
Zrobił się chaos, goście powlewali się do salonu, a obca kobieta próbowała zgarnąć dzieciaki, by poszły z nią. Najwidoczniej nie miały siedzieć z nami w salonie.
W końcu wyłowiono z tłumu czwórkę najmłodszych w wieku od dwóch do ośmiu lat, a zażywna pani wyprowadziła je z salonu drzwiami z naprzeciwka, uśmiechając się czule. Pewnie była specjalnie wynajętą opiekunką. Najmłodszy dwulatek natychmiast uderzył w płacz. Najstarszy chwycił go na ręce i próbował uspokoić. Nic to nie dało, maluch wyrywał się i beczał na cały regulator, czerwieniejąc. W końcu musiała podejść ich matka i poczęła przemawiać nieco zdenerwowanym, skrzekliwym głosem:
-Percy, nie odwalaj cyrków! Mamusia nadal tu będzie siedzieć! Bill, zajmij go czymś…
-Dobrze, mamo.- westchnął ośmioletni chłopiec- Mogę mu zapchać usta ciastem?
-Williamie!
-Dobrze, juz dobrze…
Wszyscy byli rudzi: matka, synowie, a nawet ostatni chłopak, na oko w wieku Nimfadory. Możliwe, że był z nimi spokrewniony.
W końcu dzieci wyprowadzono do osobnego stołu, dorośli zaczęli szukać wykwintnych wizytówek z własnym nazwiskiem i imieniem przy obszernych nakryciach. Ja szybko swoje miejsce znalazłam: znajdowało się na samym szczycie stołu, obok Blacka.
Gdy wszyscy goście zasiedli, mężczyzna z służalczą miną ukłonił się nisko i wypowiedział:
-Obiad zostanie podany!
Za moimi plecami rozległy się dźwięki zespołu. Obróciłam się, walcząc z zaintrygowaniem: była tam gitara, lutnia, obój, trąbka, akordeon, kontrabas, a przy ścianie niewielkie pianino.
Muzyka miała specyficzny charakter, pasujący do Dworu. Doskonale pasowała do ponurych, słabo oświetlonych wnętrz i wietrznego, szarego ogrodu. Była dość groteskowa.
Sztab służących wylał się do pomieszczenia i porozstawiał na stole przystawki, sałatki i zupy, bardzo podobne do tych, które jadłam u Blacków, ale chyba jeszcze wykwintniejsze.
Z obojętnością ugryzłam pierwszy kęs. Brzuch mi już nie dokuczał, czułam pustkę, nicość. Nie odnotowywałam najmniejszych emocji, poza średnim zainteresowaniem nowym domem. Miałam wrażenie, że jestem badylem na wietrze, obojętnym na swój los.
Popatrzyłam na gości, bo była to pierwsza okazja, by im się przyjrzeć. Na drugim szczycie siedziała Minister Magii, Milicenta Bagnold, chociaż jej nakrycie było jedyne na tamtym boku stołu, podczas gdy mnie z Blackiem posadzono razem. Zauważyłam pewne prawidłowości: przy nas siedzieli rodzice, świadkowie i rodzeństwo, potem cała reszta. Od mojej prawej miałam męża, a od lewej, przy długim boku stołu siedział tata. Potem posadzono po kolei Remusa, Lily, dziadka Henry’ego, ciocię Ann, ciotkę Thildę. Trzy następne miejsca zajęli przypuszczalnie państwo Crouch, potem jakiś mężczyzna i kobieta po pięćdziesiątce. Dalej zasiadło dwóch młodzieńców, starszych ode mnie może z dziesięć lat i ruda kobieta, matka chłopców. Wszyscy w trójkę byli płomiennorudzi. Miejsce obok zajął również rudy mężczyzna o nieco niechlujnym, rozkojarzonym wyglądzie, a na dwóch ostatnich miejscach przy długim boku stołu zasiedli, ku mojej radości, Frank Longbottom z Alicją. Mrugnęli do mnie zawadiacko, uśmiechając się. Zmusiłam się do krzywego uśmiechu i dalej powiodłam spojrzeniem po obecnych. Obok Alicji siedziała Minister Bagnold, na szczycie, obok niej zaczął się drugi podłużny bok stołu. Towarzystwem pani Bagnold mogła poszczycić się Dorcas Meadowes. Wytrzeszczyłam oczy, bowiem nigdy bym nie przypuściła, że jeszcze Dorcas zobaczę. Odeszła z Hogwartu przed moją szóstą klasą i wszyscy wspominali ją jako doskonałego kapitana.
Obok Dorcas ulokowano Glizdogona, który rozmawiał z nią, bardzo ożywiony. Po jego lewej stronie zasiadła Andromeda, nieco sztywna i znużona krzywymi spojrzeniami. Dalej posadzili jej siostrę, blondwłosą Narcyzę a potem Lucjusza Malfoyów. Mieli wytworne, nieco zblazowane miny. A obok Lucjusza…
Serce mi zamarło. Tak, to był on. Siedział sobie bezwstydnie na moim weselu i najzwyczajniej w świecie się na mnie gapił. Rabastan Lestrange.
Gdy zobaczył mój wzrok, uśmiechnął się drwiąco, złośliwie, nie kryjąc jednak jakiejś wściekłości. Szepnął coś do mężczyzny obok i oboje ohydnie zachichotali, patrząc na mnie z Blackiem szyderczo. Udałam, że tego nie widzę i popatrzyłam na kobietę obok tego nieznajomego: Bellatriks Black. Czyli obcy musiał być bratem Rabastana, Rudolfusem.
Obok Bellatriks posadzono jej matkę. Z tego co pamiętałam z mistrzostw, miała na imię Druella. Obok niej ulokował się Cygnus Black, potem nieznana mi staruszka o wybitnie kwaśnej minie, po jej lewej dwóch starców (jeden z nich miał identyczne oczy, jak Syriusz), dalej zasiadł James, którego entuzjazm skrajnie różnił się od dwóch dziadków. Wyglądał, jakby wcale nie przejmował się, że posadzili go pomiędzy dwoma starymi Blackami a młodym, Regulusem. Z lewej od Regulusa usiadła Walburga i Orion, a po Orionie Syriusz, co zamknęło obwód stołu.
-Kto to jest?- zapytałam Blacka ze średnim zainteresowaniem- Tamci rudzi?
-Tamci obok Crouchów? Siostra ojca, ciotka Lucretia i jej mąż, Ignatus Prewett. Ci dwaj to moi kuzyni, Fabian i Gideon, ich synowie. Dalej siedzi ich siostra, Molly z mężem, Arturem Weasley, który również jest jakimś tam moim dalekim kuzynem. Fabian i Gideon…
Black pochylił się ku mnie. Niezbyt to było przyjemne.
-… są z nami w Zakonie Feniksa.- szepnął.
-A Molly?
-Nie. Chyba bała się o męża i pięciu synów.
-Pięciu? Myślałam, że tylko trzech.- mruknęłam, udając średnie zainteresowanie.
Black parsknął lekko w mój koronkowy welon.
-Bliźniaki mają dopiero dwa miesiące. Niezbyt mi się widzi, żeby siedziały tu z nami na krzesłach, co nie?
-A tamta trójka staruszków? To twoje?- zapytałam chłodno.
-Tak, moi dziadkowie, Arcturus i Pollux Blackowie. A ta stara baba to Cassiopeia, siostra dziadka Polluxa… Najlepsze jest w niej to, że potrafi wszczynać kłótnie, przez co wydaje z siebie potworne, włażące pod skórę wrzaski. Zawsze po tym szanuję moją matkę. Ale po trzech dniach znów mam zapotrzebowanie na wrzaski ciotki Cassiopei, bo mi przechodzi…
Przyjrzałam się staremu pokoleniu Blacków. Znowu poczułam interesujący dreszczyk po zderzeniu z historią.
Tymczasem teściowa przemawiała do najbliższych:
-Tak, ten dom to chluba Blacków. Macie tu aż cztery porządne salony, każdy większy od drugiego, w zależności od przeznaczenia: ten jest największy, specjalnie po to, by odprawiać uroczystości dla większej liczby gości, w średnim wiszą pamiątki rodzinne z drzewami genealogicznymi Blacków i Lupinów, mniejszy jest oficjalny, dla gości a najmniejszy-kameralny, dla rodziny.
-Specjalny salon do organizowania uroczystości? Łapo, snobie!- syknął James.
-A ile jest sypialni?- zapytałam, zastanawiając się, ile maksymalnie osób naraz mogłoby tu mieszkać.
-A po co, Meggie, chcesz wiedzieć, ile jest sypialni?- parsknął Rogaś, jeżdżąc brewkami.
-Przymknij się i jedz te małże.- syknęłam chłodno.
Mama wcale nie zwróciła na to uwagi, za to odpowiedziała:
-Sypialni jest osiem. Każda w bogatym, wiktoriańskim stylu, dwukolorowa, jednakże różnią się one stopniem luksusu i wielkością. Każda posiada osobną, osobistą łazienkę, oczywiście. Główna sypialnia ma bezpośrednie połączenie z pokojem dziecinnym i małymi sypialniami dla dzieci. Oczywiście, nie liczyłam tych małych sypialni do tych ośmiu! Jak będziecie mieli dzieci, nie będziecie musieli biec przez cały dom, gdyby płakały, jedno będzie spało obok.
Spuściłam głowę, od samego początku czekając na taki komentarz, a Black kaszlnął lekko i niewinnie. Wniesiono główne dania.
Goście rozmawiali radośnie, dystyngowanie lub jeszcze jakoś inaczej. Poruszano głównie kwestię Voldemorta, co wywoływało pewne napięcie, bowiem wśród gości znaleźli się zarówno członkowie Zakonu, jak i śmierciożercy, nie wspominając o pani Minister. Kiedy tak siedziałam na szczycie stołu, skąd miałam doskonały widok, mogłam zaobserwować pewne zgrzyty. Lestrange’owie często rzucali nieprzychylne spojrzenia Prewettom, którzy nie pozostawali dłużni. Czujne oczy co poniektórych obserwowały uważnie tych, którym nigdy by nie zaufali. Któremuś z rudych braci, który jadł wyjątkowo zdawać by się mogło, spokojnie udziec jagnięcy, spływała po skroni strużka potu, chociaż było chłodno. Sama Molly Weasley rzucała co jakiś czas mimochodem ukradkowe, płoche spojrzenia mężowi, braciom oraz drzwiom, za którymi znikły jej dzieci. Nagle przyszło mi do głowy, jaką skuteczną zasłoną dymną było moje wesele, jak skomplikowane i liczne antagonizmy czaiły się przy tym stole. To wszystko przypominało górę lodową-widoczne było tylko łudzącą przykrywką do znacznie większych, ukrytych problemów. Poczułam, że i po moich plecach wolno płynie kropelka potu.
Na szczęście wkrótce pojawiły się desery a na środku stołu postawiono olbrzymi, siedmiopiętrowy tort o liliowym lukrze. Na samym szczycie dostrzegłam dwie figurki z cukru, skrzące niczym śnieg w półmroku. Jedna z nich w zamierzeniu miała przedstawiać mnie. Wyglądała, jak jędza, przez sterczące na wszystkie strony rudo-czarne kłaki, była uśmiechnięta od ucha do ucha (ekhym…). Ta druga, przedstawiająca Blacka miała twarz przypominającą obrazy autorstwa Pablo Picasso. Black uśmiechał się drwiąco, dopóki coś mu się nie spodobało w tej minie.
-Ej, co to ma być?- zapytał z lekkim podenerwowaniem- Te figurki są jakieś lewe!
-Co ty mówisz?- zdziwił się James przez Regulusa- Tak właśnie wyglądasz, nie cuduj!
Black odczekał, aż wszyscy najbliżsi zainteresowani zajęli się sobą, po czym syknął do Jima:
-Potter, twoja tendencja do zmieniania świata wedle tego, jak go według ciebie powinniśmy postrzegać, jest zdumiewająca. Polemizowałbym jednak, bo chyba nie mam nosa na czole. Czy to ty usmażyłeś mi twarz na torcie?- zakończył złowieszczym szeptem.
-Usmażyłem twarz na torcie?- udał niewiniątko Jim- A widzisz tam jakąś usmażoną twarz? Na torcie nie da się usmażyć twarzy, nawet jakbyś go podgrzał.
Black nie odnalazł stosownej riposty, bo wszyscy goście wstali i zaczęli klaskać. Każdy podniósł czwarty przy nakryciu kieliszek. Black, zajęty przed chwilą Rogasiem i nie wiedzący co się dzieje, też zerwał się na nogi.
-Ty siedź!- syknęłam, łapiąc go za ciemnofioletowy rękaw szaty. Opadł ciężko na fotel, wpatrując się ze zrezygnowaniem w swoją usmażoną twarz.
-Za młodą parę i ich potomków!- powiedział głośno Orion Black. Rozległy się wiwaty i wszyscy wychylili toast. Tort sam się pokroił i równy kawałek poszybował na srebrny talerz każdego gościa. Ja dostałam dodatkowo jędzę z czubka, a Black siebie z usmażoną twarzą.
-Popatrz na to z innej strony, niuniuś!- uśmiechnął się okularnik wesoło- Teraz wyglądasz zdecydowanie ciekawiej i nietuzinkowo. To nic, że przy okazji puściłem na Meggie wyładowania elektryczne…
Popatrzyłam na nieszczęsną jędzę ze sterczącymi kłakami i uśmiechnęłam się mimo woli.
Po zjedzeniu przepysznego tortu, cukrowej jędzy i rzędu ciast i ciasteczek talerze zalśniły czystością. Zrobiło mi się przykro na myśl o Hogwarcie, gdzie też tak się działo. Pozostawiono słodkości i alkohol na stole na wypadek, gdyby komuś zachciało się jeszcze jeść i pić.
Mój umiłowany i wyczekany małżonek wstał i wyciągnął do mnie rękę. Zmarszczyłam brwi ze zdziwieniem i podałam mu niechętnie dłoń. Black poprowadził mnie za arkadę, do pustej części salonu a wszyscy na nas patrzyli. Przeczuwałam, co stanie się za chwilę.
Muzycy grali teraz wolniejszy walc, smętny, rodem z otaczających nas wrzosowisk. Black złapał mnie w pasie jedną ręką, drugą ujął moją dłoń i zaczęliśmy wolno tańczyć.
Czułam się obserwowana, co bardzo deprymowało. Chyba wszyscy chcieli, żebyśmy zatańczyli ten taniec sami, bo nikt nie ruszał się z miejsca. Nie widziałam miny Jamesa, Rabastana, ojca, pani Bagnold czy Bellatriks, ale wiedziałam, że byłyby wkurzające, a każda z innego względu. Starałam się nie gapić w szare oczy męża, wzrok zawiesiłam w guziku jego szaty, rumieniejąc ze wstydu i zażenowania.
Gdy walc zamilkł, prawie wszyscy dobrali się w pary i ruszyli do nas. Pozostały przy stole nieliczne wyjątki: Bartemiusz, Regulus, Rabastan, bracia Prewett i jedyna wolna kobieta, czyli ciotunia Mathilda, rozglądająca się nieco obrażonym wzrokiem po panach.
Akordeonista zaczął szybki walczyk w minorowej tonacji. Zaczęliśmy wirować. Rzucałam ukradkowe, zaniepokojone spojrzenia w stronę Prewettów, Rabastana i Regulusa przy stole. Nie zważając na nic, okazywali sobie otwartą wrogość.
Oderwałam na chwilę wzrok od nich, by przyjrzeć się reszcie. Niedaleko dziadek Henry wirował zdumiewająco sprawnie z ponurą Cassiopeią, obdarzając ją cielęcym wzrokiem.
-Pani tak powabnie tańczy… Cóż za klasa, ach, ten wdzięk!- wyszczerzył zęby, których nie miał- Kiedyś ożywiłem kupę kości i zatańczyłem z nią czardasza, proszę mi wierzyć, jak wywijała! Niestety, nie skończyła dobrze, biedaczka… Pani tańczy prawie tak dobrze!
Zanim zastanowiłam się, co robię, odruchowo uderzyłam lekko czołem w pierś Blacka i zaczęłam się śmiać z dziadka, jego dziąseł na wierzchu i miny Cassiopei. Po sekundzie zorientowałam się co zrobiłam, szybko odjęłam głowę od Blacka, zawstydzona.
Remus niedaleko nas wywijał z Andromedą. Zobaczył to i z wrażenia przystanął, rozdziawiając buzię, dopóki mijający ich James z Lily nie wrzucił mu do ust kawałka jedzonej przez niego samego na boku pałeczki z lukrecji z zawołaniem “AMCIU AMCIU!”.
Oderwałam wzrok od rzężącego i krztuszącego się pałeczką Remusa, by popatrzeć na Petera z Dorcas, Alicję z Frankiem, tatę z teściową… Wydawało się to wszystko niezmiernie dziwne, zbyt wesołe, skoro atmosfera i tak zawierała w sobie jakieś zepsucie i ponurość.
Pary zmieniały się, a ja wciąż wyczuwałam napięcie jak przed burzą. Czy tańczyłam z Jamesem, Remusem, Peterem czy teściem, było mi trudno strząsnąć z siebie ponure, przygnębiające myśli. Wesele zaczęło się robić męczące przez tę atmosferę i mój nastrój.
Przystanęłam po godzinie tańców samotnie na środku, patrząc na szepczących coś w rogu Malfoya i Rudolfusa z Bellatriks. Nie podobało mi się ich zachowanie.
-Witaj ponownie. Myślałem, że już się nie zobaczymy na płaszczyźnie towarzyskiej.
Z wolna obróciłam się w lewo. Obok stał Rabastan, patrząc na mnie nieco drwiąco. Posłałam mu wrogie, dumne spojrzenie.
-Najwyraźniej pech chciał inaczej.- odparłam, nie patrząc na niego.
-No tak. Zawsze taka sama.
Schwycił mnie delikatnie za rękę i przyciągnął o siebie, by zatańczyć. Nie opierałam się.
-Hola, młody panie! To moja partnerka, znajdź sobie inną! Tam przy stole siedzi samotna panna Lupin, może zechce zaszczycić cię walcem lub dwoma… Tylko uważaj, ona sama jest jak walec…
Dziadek Henry z niespotykaną siłą rozdzielił nas i przygarnął mnie do siebie, odpychając Rabastana. Z początku poczułam irytację, potem wielką, przeogromną ulgę.
-I jak tam, Mary Ann?- zapytał dziadek Henry entuzjastycznym szeptem, gdy poprosił mnie do tańca. Musiał mieć niesamowitą intuicję- Wszystko gra?
-Tak, dziadku.- rzekłam szczerze, przynajmniej odnośnie Rabastana.
-A jak tam małżonek? Wdały? Udał ci się?
-Cóż… Wdały to on jest…- mruknęłam wolno- Żeby jeszcze miał inne przymioty…
-Jak to mówi stare przysłowie z mojej młodości!- zawołał jak na mój gust nieco za głośno- “Nie kochaj się przed, zakochaj się po!”
Spaliłam nieco cegłę.
-A teraz będę jak najbardziej poważny.- dziadek zniżył ton- Jak ci się widzi to życie tu?
-Kiepsko, dziadku.- szepnęła- Naprawdę, nie wiem… Nie ufam mężowi.
Dziadek spoważniał.
-Zawsze możesz szukać u mnie pomocy. Ja również zostałem z twoją babcią swatany odgórnie. Ale byłem bardzo nieśmiały i zawstydzony… Aż trudno uwierzyć, prawda? W każdym razie mi to odpowiadało. I… zakochałem się w niej, czując więź. To przyjdzie.
-Ale ja i Black… to znaczy Syriusz… wcale się nie rozumiemy. Straszliwie się kłócimy.
-To bardzo dobrze!- dziadek obnażył wszystkie dziąsła- Jak ja nienawidzę lukrowanych związków! “Przynieś to, koteczku”, “Zrób tamto, brylanciku!”, “Ojojoj, nie oparzyłeś się, maleństwo me?”, “Nie, myszko słodziutka”. Łojeja. Włażenie bez masła do czyjejś… No, właśnie. A takie przyprawione tym czymś małżeństwo? To jest luks, wnusiu! Co prawda, pół waszej, żargonem Mathildy cennej-i-nie-do-odzyskania porcelany pójdzie w drzazgi, ale co tam kilka szklaneczek w te czy we w te, jak potem, w nocy…
-Dobrze, dziadku, zrozumiałam.- powiedziałam szybko i oderwałam się od niego, bo muzycy przestali grać.
-Teraz państwa młodych z rodzicami, rodzeństwem i świadkami proszę za mną!
Moja teściowa stanęła wyczekująco przed drzwiami, za którymi znikła przed półtorej godziny opiekunka z dziećmi. Coś czułam, że zostawienie tu reszty nie jest wskazane…
Mimo to przeszliśmy z korytarza za drzwiami do małego gabinetu o bogatym wystroju. Czekał tam na nas znużony fotograf, poprawiający statyw. Żuł gumę nonszalancko.
-Zdjęcia…- Black wydął wargi i wypiął impertynencko ozdobioną żabotem pierś.
-Nie narzekaj!- ofuknęła go matka, bijąc delikatnie po ramieniu koronkową rękawiczką- Będziesz miał co wspominać po latach, młodzieńcze!
Black posłał jej mocno drwiące spojrzenie, mrużąc oczy. Chyba wolał nie odpowiadać.
-No to najpierw młoda para, łaskawa pani.- burknął gbur zza aparatu.
-Idźcie tam, dzieci!- mocne, uzbrojone w pazury dłonie teściowej zacisnęły się na dwóch przedramionach i popchnęły nas na wolne pole, gdzie stała jedynie wiktoriańska kozetka.
-Panienka usiądzie, a panicza poprosiłbym o stanięcie za kozetką.
Opadłam jak worek kartofli na mebel a Black ze zblazowaną miną okrążył go.
-Mary Ann!- syknęła mama, przyczajona za plecami fotografa. Swoją drogą, musiał mieć silne nerwy…- Usiądź bardziej wytwornie!
Zgięłam się komicznie, by sprostać zachciance i usiadłam najbardziej sztywno, jak mogłam.
-Syriuszu, przestań się głupkowato uśmiechać! To zdjęcie ślubne! Masz być poważny!
-Ale…- Black za mną śmiesznie się zachłysnął- Zdjęcie ślubne! Czyli mam być wesoły!
-Nic z tych rzeczy!- syknęła pani Black- Zrezygnuj z uśmiechu przygłupa i natychmiast spoważniej, do jasnej choroby!
Tata, Remus, Lily i James jednocześnie, jak na komendę, spojrzeli na prawo na Walburgę i wytrzeszczyli na nią wszystkie osiem gałek ocznych. Zabiło mnie to.
-I… uwaga…- fotograf przygotował aparat.
W tym momencie nie wytrzymałam z powodu czterech sąsiadujących ze sobą twarzy o maksymalnie wytrzeszczonych oczach, zgięłam się w pół na kozetce, zakryłam twarz dłonią i zaryczałam ze śmiechu wniebogłosy. Ciemniejące wnętrze rozjaśnił błysk flesza.
-Mary Ann!
Już nie tylko mnie zginało ze śmiechu. Remus opierał się na zgiętym w pół Jamesie, tata chichotał w dłoń, Lily wspierała się na kolanach a za mną Black parskał śmiechem.
-Dobrze, jeszcze raz.- zarządził niewzruszony, znudzony fotograf- Nic się nie stało.
-Opanuj się, moja droga!- wycedziła Walburga zza fotografa.
Następne zdjęcie już było arcypoważne. Na kolejnym musieliśmy udawać, że tańczymy powoli. Fotograf ustawiał nas artystycznie z pięć razy, zanim nie przeszedł do innych zgromadzonych. Cała rodzina czterech Blacków razem, potem Lupinowie, potem my osobno z rodzeństwem, dalej państwo młodzi ze świadkami…
-Huraa!!! Ja też będę miał sesję zdjęciową!- ucieszył się Rogaś tak, by Blackowie nie słyszeli- Stanę w cieniu boskiego paniczyka, Boże, jaka łaska!
Syriusz zmrużył oczy z rozbawieniem i dał mu kuksańca w bok, gdy już podszedł.
-Nie dotykaj mnie, bo zemdleję z wrażenia…- wymamrotał Jim- Już mi wilgotno pod pachą. Widzisz? Przez ciebie będę musiał się umyć już drugi raz w tym miesiącu, no!
-Biedaczek.- Black uniósł brwi- To umyj samą pachę…
-Nie chcę nieszczęsnej katować. Nie, podzielę jej los, łatwiej zniesie cierpienie…
-Przepraszam, mogę już robić zdjęcie?
Chłopcy urwali i popatrzyli z wolna w stronę fotografa. Wszyscy dorośli, Remus i Regulus wytrzeszczali na nich oczy. James chrząknął niewinnie, a Black speszył się nieco.
Po zdjęciach wróciliśmy nieco podenerwowani ale i rozluźnieni jednocześnie do reszty gości. W międzyczasie nie działo się nic godnego uwagi. Dzieci zjadły już i mogły wmieszać się w gości w części do tańczenia. Milicenta Bagnold złożyła nam umiarkowanie żarliwe życzenia szczęścia w pożyciu małżeńskim, po czym stwierdziła, że do pracy wzywają ją ważne obowiązki i musi wracać. Zrobiło się z jakichś powodów luźniej.
-Chodź, zatańczymy.- tata przyciągnął mnie do siebie, a muzycy zagrali znowu wesołego walca. Kilka par towarzyszyło nam, również tańcząc.
-I jak? Mam nadzieję, że wszystko gra, córeczko…- szepnął, w jego głosie wyczułam troskę.
Oderwałam niechętnie wzrok od roześmianego Remusa, wywijającego naraz z Andromedą i jej córeczką, Nimfadorą a potem od Jamesa, okręcającego z najwyższą powagą Petera.
-Jestem z ciebie dumny, Mary Ann.- zaczął nieco niewprawnie- Wściekłem się na ciebie za ucieczkę i bunt, ale… rozumiem to i przepraszam cię. Tak bardzo chciałem, żeby tobie nigdy nie brakowało pieniędzy i dostatniego życia, jak mnie i twojej mamie.
-Mnie nigdy niczego nie brakowało.- rzekłam z goryczą. Było już za późno na żale.
-Mama byłaby z ciebie naprawdę dumna. Stanęłaś na wysokości zadania… Jej również zależało na tym ślubie. Mógłbym rzec, że jej marzenie się spełniło… Mam do ciebie jednak inną sprawę.
Ściszył głos.
-W jednym z pokojów na drugim piętrze leży stos prezentów od gości. Ode mnie dostałaś coś, co jest dość rzadkie i cenne. Nasza wielka pamiątka po przodkach.
-Co to takiego?- odpędziłam ponure myśli. Ustąpiły delikatnemu zaciekawieniu.
-Myślodsiewnia.
-Dostałam myślodsiewnię?- zdumiałam się. Myślodsiewnia rodziców stała w ukrytym pokoju w moim starym domu. Weszłam tam raz jedyny, pierwszego dnia po przybyciu do prawdziwych rodziców. Zobaczyłam w niej moment, w którym oddawali mnie do adopcji.
-Nie zmarnuj jej, jest bardzo cenna! Oddaję ci ją w spadku.
-Dzięki, tato.- mruknęłam, nieco zaskoczona.
Po tańcu podeszła do mnie ciocia Ann. Wymieniłyśmy parę grzecznych słów. Poza wyglądem, identycznym do mojej mamy, ciocia Ann wcale jej nie przypominała. Wyniosła, pyszniąca się faktem, że jest z rodziny Crouch… Nie była to taka sama kobieta.
Po chwili odeszła, bo musiała się zbierać. Do mnie i Blacka podchodziło wiele osób z życzeniami, gdyż niektórzy musieli już ruszać do domów ze względu na późną porę.
Słuchałam cierpliwie przesadnie wymuskanej paplaniny o rzyci Maryni, cierpiąc wewnątrz. Udzielał mi się ponury nastrój, bo z każdą minutą zdawałam sobie coraz mocniej sprawę, że już jestem żoną Blacka, to się stało i nic tego nie zmieni. Drętwiałam na myśl o tym, co będzie, gdy wszyscy goście odjadą i zostaniemy sami…
Z drugiej strony rozmowa z ciocią Ann wywarła na mnie druzgocące uczucie. Jej wygląd, mimika, oczy, gesty… Tak właśnie wyglądała mama. Miałam takie potworne wrażenie, jakbym rozmawiała z osobą, która założyła jej skórę. Albo właśnie z mamą, ale która nie poznaje własnej córki, jest uprzejmie chłodna, nieczuła. To było okropne.
Wyludniło się nieco po odejściu pani Minister, cioci Ann, starego małżeństwa Prewett, Weasleyów z dziećmi i Crouchów.
Zastanawiałam się właśnie, czemu Fabian i Gideon nie wracają z rodzicami i siostrą, gdy podeszła do mnie i Blacka Andromeda z Nimfadorą na rękach.
-To już się zwijam. Teddy czeka w domu, nieszczęśliwy…
Cmoknęła Blacka i mnie, po czym uśmiechnęła się ciepło.
-Powodzenia we wspólnym życiu. Małżeństwo i macierzyństwo to najwspanialsze dary, uwierzcie mi. Ale, jak ostatnio przeczytałam, róże też mają kolce, prawda? Grunt, by kolec oderwać, a nie od razu palić samą różę… Taka mała sentencja.
Uśmiechnęła się jeszcze szerzej, po czym zerknęła na Nimfadorę.
-Powiedz “Pa pa” Syriuszowi i Meggie, Nimfadoro!
Dziewczynka pomachała nam entuzjastycznie, wytrzeszczając mleczniaki uroczo. Poczułam dziwne ukłucie zazdrości, gdy popatrzyłam na matkę z dzieckiem…
-I jedna rada, Syriuszu.- zmrużyła zawadiacko oczy i szepnęła- Teraz już możesz szarżować.
Blackowi twarz nieco pojaśniała, a szczęki zadrgały.
-Szarżować?- uniósł brew i poszedł za Andromedą- Muszę najpierw zabezpieczyć dom…
I znikli z mojego pola słyszalności. Myślałam nad słowami Andromedy i doszłam do wniosku, iż Black już nie musi słuchać rodziców czy nawet z nimi rozmawiać. Osiągnął, co zamierzał. Dość to egoistyczne, ale cóż. W końcu to Syriusz Black.
Zaczęło się robić nieco luźniej, osób było mniej. Przeszkadzało mi towarzystwo sztywnych jak kije Blacków oraz śmierciożerców. Stanęłam sobie pod ścianą, obserwując wszystkich zgromadzonych. Peter i James upili się, sprowadzając na siebie potępiające spojrzenia Blacków. Perwersyjnie, dziadek Henry wkrótce do nich dołączył. Wskoczyli w trójkę na stół, wzięli się pod ramiona i zaczęli tańczyć kankana, zrzuciwszy wcześniej wytworne peleryny.
-Panowie, równo… HIK!… równo…- wyrzęził dziadek Henry- O, moja noga siem sklonowała… Żesz ty… HIK!… Bedem miał na zapas… Zapasowych nóg nigdy za wiele…
Wykręcał młynki chudą stopą.
Ojciec gadał z moim mężem na drugim końcu salonu, oboje pili z wysokich kieliszków, rozmawiając przyciszonymi głosami.
-Teraz już jesteś ewidentnie wolna. Może zaprzeczysz?
Przede mną stanął Rabastan Lestrange. Zmierzyłam go chłodnym spojrzeniem.
-Nie jestem wolna, Lestrange. Zastanów się, na czyim weselu jesteś.- burknęłam.
-Czyżbym wyczuwał jakiej rozgoryczenie i pretensje?
Wyciągnął do mnie rękę.
-No, chyba nie odmówisz swojemu byłemu. Tak w ramach reminiscencji.
Coś mi mówiło, że to nie będzie dobry pomysł, ale po chwili chwyciłam jego rękę, a on przyciągnął mnie do siebie i zaczęliśmy tańczyć, wpatrując się w siebie zapalczywie.
-Pyszne wesele.- rzekł oficjalnym tonem- Godne samych Blacków.
-Dlaczego tu jesteś?- zapytałam gwałtownie.
-Bo Rudolfus został zabrany, no to Bella stwierdziła, że również mógłbym przyjść. Proste.
Nie skomentowałam, obracając się wolno. Gorycz i pretensja, tak dobrze przez niego wyłowiona, kotłowały się we mnie jak w kociołku u Slughorna. Gdybyśmy się postarali, wyglądałoby to inaczej. To mogło być nasze święto. Byłam wściekła i rozżalona ale w moim sercu odradzało się coś zadawnionego…
Muzycy skończyli, a Rabastan przysunął się bliżej.
-I co, pani Black?- uniósł brew z jakąś bezlitością- Chyba jednak na dobre to pani wyszło.
-Jesteś potworem.- szepnęłam, czując szczypanie w oczy.
-Możliwe. Oczarowanym potworem.- odszepnął.
-Nie baw się ze mną!- warknęłam cicho- Twoje słowa nic dla mnie nie znaczą. Kłamiesz.
-Po prostu stwierdzam fakty, Meggie. Wyglądasz jak prawdziwa, szlachecka czarodziejka…
Przejechał delikatnie po mojej brodzie wierzchem dłoni. Serce załomotało mocno…
TRZASK!
Zrobiło się nagle cicho. Obróciłam gwałtownie głowę tam, skąd dobiegł mnie trzask tłuczonego szkła. Wszyscy tam popatrzyli.
Black wpatrywał się z drugiego końca części do tańczenia centralnie na nas, miał siną z wściekłości twarz, a po jego uniesionej dłoni spływały strużki krwi, bo przed chwilą tak mocno ścisnął kieliszek, że rozprysł się w drobny mak. Po raz drugi w życiu przeraziłam się go nie na żarty. Błyskawicznie wyciągnął różdżkę, Rabastan zrobił to samo i jednocześnie wycelowali w siebie dwa promienie. Rozległy się wrzaski i krzyki zgromadzonych gości, promień Blacka o cal minął Rabastana, za to jego czar uderzył w ścianę koloru ultramarynowego. Następny promień ugodził w Syriusza, a gdy ten, słaniając się z bólu, wysłał drugi czar, Rabastan w ostatnim momencie złapał mnie za ramię i zasłonił siebie mną.
Uderzyło we mnie jakieś dziwne, nieznane mi zaklęcie. Krzyknęłam ze zdziwieniem i osunęłam się na ziemię na brzuch, odnotowując, jakby cały świat kołysał się. Widziałam kalejdoskop, czułam na policzku czarny dywan i słyszałam, jakby przez mgłę wrzaski i zaklęcia, nie tylko męża i Rabastana.
-Mary Ann! Słyszysz mnie?
Czyjeś dłonie chwyciły moje ramiona i przewróciły. Otrząsnęłam się powoli z ogłuszenia.
Przed moją twarzą majaczył Remus. W dłoni trzymał różdżkę. Po chwili ktoś wysłał ku niemu jakieś zaklęcie. Patrzyłam na to obojętnie.
-Protego!- krzyknął mój brat i odbił je.
Usiadłam na ziemi. Goście pokładli się na podłodze lub kryli za stołem wespół z muzykami, krzycząc i wrzeszcząc z przerażenia, po salonie biegały różne postaci, rzucając ku sobie wielokolorowe smugi światła, oświetlające ciemnogranatowe wnętrze. Wśród walczących dostrzegłam mojego męża, Jamesa, Lily, Petera, Alicję, Franka, braci Prewett, którzy chyba tylko na to czekali, i Dorcas. Walczyli z Rabastanem, Rudolfusem, Bellatriks i Lucjuszem. Także Narcyza Malfoy nie pozostawała obojętna i co jakiś czas rzucała pojedyncze, niezbyt niebezpieczne zaklęcia, w przeciwieństwie do reszty śmierciożerców. Rabastan co i rusz wysyłał ku Blackowi zielone Zaklęcie Śmierci, a on odskakiwał na boki, dobrze się bawiąc. Chociaż nie darzyłam go szczególnym uczuciem, włos mi się zjeżył na głowie na myśl, że mógłby zostać zabity w dzień ślubu…
-Petrificus totalus.- powiedział Remus w kierunku zanoszącej się śmiechem Bellatriks. Zesztywniała, zbyt skupiona na próbie zabójstwa Jamesa. Reszta śmierciożerców zobaczyła Remusa, klęczącego przy mnie i trzy różdżki uniosły się zgodnie. Black, James i któryś z braci Prewett błyskawicznie to wykorzystali i zanim którykolwiek z Lestrange’ów lub Malfoy zdążył wypowiedzieć inkantację, legli w trójkę na podłodze jak Bellatriks.
-W mojego męża i siostrę?! Jak śmiałeś, Syriuszu!- oburzyła się Narcyza.
Black przybrał chłodny wyraz twarzy.
-Natychmiast zabierzesz to z mojego domu, Narcyzo, jeżeli nie chcesz zostać wyproszona siłą. Miło, że przyszliście, ale zabawa skończona.
-Ależ drogi kuzynie…
-Pozdrów ode mnie szefa.- sarknął Black z rozbawieniem i gestem kazał jej iść.
-Pomożemy ci wynieść śmieci.- zaoferował się James chłodno- Panowie!
Remus i ja oderwaliśmy od tego oczy i mój brat pomógł mi wstać.
-Nic ci nie jest?- zapytał, przytrzymując mnie.
-Jestem trochę skołowana…- odgarnęłam koronkowy, wrzosowy welon z oczu.
Goście powoli zaczęli wstawać i z oburzeniem lub podekscytowaniem rozmawiać o wydarzeniu sprzed kilku minut. Jakiś Prewett, Peter i James wylewitowali nieprzytomnych śmierciożerców, a Narcyza odeszła, nachmurzona i pilnowana przez Franka i drugiego Prewetta. Do mnie doskoczył Black, Lily, Alicja, Dorcas, tata, teściowie, dziadek i, musowo, ciotunia, biała z przerażenia i oblana czerwonym winem.
-Wszystko gra. Oberwałam tylko po głowie!- zirytowałam się.
-Boli cię coś?- zapytał Remus.
-Nie wiem…
-Idź się położyć, kochanie!- teściowa przygarnęła mnie do siebie- Powinnaś spokojnie wybrać jedną z ośmiu sypialń dla siebie, ale w tej sytuacji…
-Nic mi nie jest, mogę zostać.- upierałam się.
-Ja z nią pójdę. Wybiorę najlepszą. Wiem, która to.- rzekł spokojnie Black.
-Nie znasz tego domu tak dobrze, synu!- zwrócił mu uwagę Orion.
-Ale wiem, gdzie jest najpiękniejsza sypialnia poza główną. Zaprowadzę Mary Ann.
Remus przestał wpatrywać się we mnie troskliwie i ukradkiem zerknął na Blacka. Spojrzenie, jakie mu posłał było bardzo osobliwe i domyślne. Lily, stojąca obok młodego panicza również popatrzyła na niego jakby nieco wymownie i niedowierzająco. Starsze grono naokoło mnie nie wychwyciło ukrytego przekazu, wciąż wpatrując się we mnie z troską.
Zirytowały mnie sugestywne spojrzenia młodzieży, kierowane na Blacka i jego wyczekujący wzrok, który naprowadził na mnie.
-Dobrze, już dobrze…- zgodziłam się dla świętego spokoju i odeszłam za Blackiem tam, skąd przyszliśmy do salonu, zostawiając gości daleko w tyle. Obróciłam się, by pomachać tacie.
-Dobranoc.- rzekłam smętnie.
-Uch…- dziadek Henry wygramolił się spod stołu, pod którym drzemał, zapity czerwonym winem- Meggie! Wesołych Świąt! Eee… nie, hik. Miłej nocy poślubnyj…
Puściłam to mimo uszu i wyszłam za Blackiem na ciemny, obity hebanową boazerią korytarz.
Szliśmy dłuższy czas w milczeniu przez wiele pokoi, kondygnacji schodów i korytarzy.
-Mam… mam nadzieję, że spodoba ci się lawendowo-czarna sypialnia.- rzucił niby od niechcenia, ale jakby nieco sztywno. Chrząknął.
-Jaka jest twoja?- zapytałam, nie udając zaciekawienia.
-Srebrno-granatowa… Także…
Znów zaległa przykra cisza.
Pokonaliśmy jeszcze parę schodów i wreszcie stanęłam przed ciemnymi drzwiami, doskonale wtapiającymi się w brunatną boazerię.
-To tutaj.- Black zatrzymał się i zmrużył oczy od dołu- Jestem pewien, że nie zapamiętałaś.
Nie odparłam, za to uchyliłam ostrożnie drzwi.
Sypialnia miała wiktoriański wystrój, bardzo bogaty. Łoże na dwie osoby pokrywała zdobna narzuta w fioletowo-czarne zdobienia, baldachim miał krawędzie obszyte czarną koronką. Meble były bardzo zdobne, wiktoriańskie, hebanowe. Stało tu biurko z fotelem, toaletka, kozetka, stoliki nocne, duży, ozdobny piec kafelkowy…
-A gdzie jest szafa?- szepnęłam do siebie ze zdziwieniem.
Nagle poczułam coś, co mi się wcale nie spodobało, mianowicie czyjąś obecność tuż za moimi plecami. Najwyraźniej Black jeszcze sobie nie poszedł i zaglądał ze mną do pokoju.
Obróciłam się raptownie. Podskoczył, odsunął się minimalnie do tyłu, wciąż pozostawiając niewielki dystans i głośno przełknął ślinę, patrząc na mnie osobliwie.
-Co, Black, ty jeszcze tu? Goście czekają.- mruknęłam ostrożnie.
Przestąpił z nogi na nogę, okazując pewne zaniepokojenie. Milczał, unosząc wyczekująco i niewinnie brwi. Nie mogłam uwierzyć w to, że taka sytuacja kiedykolwiek wyniknie.
-Czegoś chcesz ode mnie?- zadałam niewinne, chłodne pytanie.
Wpatrzył się we mnie pretensjonalnie, nieco urażony.
-No…- popatrzył na mnie rozpaczliwie, nie wierząc, że tego nie widzę- No…
-Wiesz co, głowa mnie rozbolała.- rzuciłam niedbale, przerywając jego próby wyksztuszenia z siebie tego- Idź lepiej i pożegnaj ich w moim imieniu. Zrobiło się późno.
-Nie, jest całkiem wcześnie.- zirytował się- I nie mów, że boli cię głowa, skoro przed chwilą utrzymywałaś, że nic ci nie jest.
-Bo tak było.- warknęłam- Dopóki nie napuściłeś na mnie swojego dzikiego czaru!
-Nie na ciebie, tylko boskiego Rabcia!- zezłościł się- Gdybyście nie flirtowali razem, na pewno nie doszłoby do czegoś takiego!
-Nie, zmęczyły mnie już twoje wieczne o to pretensje. Idę spać!- warknęłam i już zamykałam drzwi, gdy w ostatnim momencie Black wetknął przez szparę czerwoną ze złości głowę.
-Słucham pana?- rzekłam ze znużeniem.
-Dobra, daję ci jeden dzień!- warknął.
-Słucham?!- zapytałam z chłodnym niedowierzaniem- Chyba się nie słyszysz.
-Dwa dni!- zezłościł się.
-Black, nie przeginaj. Do niczego mnie NIGDY nie zmusisz.
-Tydzień?- była już w tym lekko dostrzegalna nutka błagalności.
-Porzuć nadzieję, ze mną tak łatwo nie dojdziesz do czegokolwiek…- westchnęłam.
-Co ty…
Chwyciłam jego głowę w dłoń i wypchnęłam bezceremonialnie za drzwi, zamykając je szybko. Po chwili zastanowienia złapałam różdżkę i mruknęłam “Colloportus”, mając nadzieję, że to cokolwiek da. Załomotał z dwa razy w drewno, lecz po chwili zaległa cisza.
Nazajutrz życie wydało mi się dziwnie puste. Wyjrzałam przez okno wiktoriańskiego Wiązowego Dworu. Okazało się, że mam widok na ogród, o którym nawet nie miałam pojęcia. Był ogromny, zarośnięty, gęsty, drzewa miały ponury wygląd, nad stawikiem powiewała wierzba płacząca. Spodobał mi się niezmiernie, ale nie poprawił nastroju, bowiem po niebie wciąż snuły się ołowiane chmury, niemające chyba końca, a mgła pokrywała pokaźny ogród i całe wrzosowiska, jak okiem sięgnąć. Nie bardzo wiedząc, co robić, oparłam się na starym parapecie i wyjrzałam na bardzo ponury świat. Chociaż był drugi dzień lata, miałam wrażenie, że jest jesień, a co gorsza, dopadło mnie przeświadczenie, że jesień będzie tu na zawsze. Weszłam po kilku minutach nieprzyjemnych rozmyślań przez jedne z trzech drzwi w mojej lawendowo-czarnej sypialni do garderoby, która mieściła się w osobnym pokoju. Oczywiście, byłabym bardzo zdziwiona, znajdując dżinsy czy koszulki. W szafie, rozkazem ciotki Mathildy miałam wyłącznie wiktoriańskie suknie, godne żony bogatego, czarodziejskiego szlachcica. Po ubraniu się usiadłam bezczynnie na kozetce. Chociaż korciło mnie, by pozwiedzać domostwo, jakoś nie miałam na to najmniejszej ochoty. Wszystko straciło sens i barwy, to już było inne życie. Tymczasem czekały mnie dziś odwiedziny…
-Musimy poczekać. Na pewno wkrótce się zjawią.
James z obrzydzeniem popatrzył na filiżankę z herbem Blacków, ale upił parę łyków.
-Czy Zakon nie ma jeszcze tajnej siedziby?- zapytałam, czując od wczorajszego wesela obojętność na wszystko i wszystkich.
-Ma. Ale podobno jest problem, bo śmierciożercy łażą gdzieś naokoło tej siedziby od kilku tygodni. Lepiej tam się nie pokazywać.- wyjaśnił Peter.
-Nie ma co, mamy taki duży dom, że mogą przyjść od czasu do czasu.- stwierdził mąż.
-To co?- zatarł ręce James- Kiedy na świecie pojawi się jakiś mały, wrzeszczący Black?
Zachichotał mściwie. Lily i Peter wymienili rozbawione spojrzenia, Remus parsknął.
-No co?- zapytał Jim, gdy już zaległa cisza- Kiedy będzie dziecko?
-Jak zrobisz, to będzie.- mruknęłam beznamiętnie, upijając nieco z filiżanki z herbem.
Black popatrzył na mnie dziwnym, nieznanym mi spojrzeniem. Reszta miała skonsternowane miny i rozbiegane spojrzenia. Tylko James się nie przejął:
-Jak to? Myślałem, że jeżeli chodzi o ciebie, to Syriusz ma być reprodukt…
Chrząknął, paląc cegłę pod moim morderczym spojrzeniem i wyglądał, jakby próbował wejść do filiżanki ze wstydu. Po jego stwierdzeniu zrobiło mi się jakoś nieprzyjemnie.
Odstawiłam na stół filiżankę i wstałam, by odejść.
-Przepraszam, muszę wyjść na chwilkę…
Ale w tym momencie rozległ się w domu dzwon jak w bardzo starej, nawiedzonej kaplicy.
-To nasz dzwonek do drzwi, przepraszam…- rzucił Black, poderwał się i wypadł z salonu.
-Dzwonek do drzwi?- James wykrzywił się- On oszalał?
-Takie coś to może do trumny mógłby zainstalować.- zgodził się Remus.
-Jako alarm antywłamaniowy.- parsknął Rogaś- Ale dzwonek do drzwi?
-Jakby zombie przypuściły atak.- stwierdził Peter.
-Albo teściowa.- wyszczerzył się James i zamknął oczy, chrypiąc- R.I.P., Syriuszu…
-Teściowa go raczej nie zaatakuje.- mruknęłam głucho z goryczą.
Zaległa cisza.
-O. Meggie, przepraszam, jak zwykle popisałem się pomyślunkiem…- speszył się James.
Nie rozmawialiśmy, dopóki do naszego oficjalnego salonu nie wlało się całkiem sporo osób. Na czele wszedł Dumbledore, potem Alastor Moody, bracia Prewett, Alicja, Edgar Bones i nieznana mi młoda kobieta. Za nimi dreptał Black.
-Witajcie. Herbaty?- uniosłam się, czując zdeterminowana rolą pani na dworze Blacków.
-Napiłbym się brandy, jeśli można, panno Lupin!- ucieszył się Dumbledore- Och, przepraszam. Powinienem powiedzieć: pani Black.
Uśmiechnął się wesoło. Zmusiłam twarz do uśmiechu a’la ból brzucha.
Porozsiadali się, a ja przywołałam nowe filiżanki z kredensu. Dumbledore otrzymał swoją brandy, każdy znalazł wygodne miejsce na jednej z czterech sof naokoło stolika.
-Mary Ann, to jest Marlena McKinnon.- przedstawił mnie Edgar- A to są…
-Fabian i Gideon. Wiem, Edgarze.- uśmiechnęłam się starając, by nie był to smętny uśmiech.
Gdy już wszyscy popatrzyli wyczekująco na Dumbledore’a, chwycił swą różdżkę i wycelował na środek. Dumbledore wymruczał coś pod nosem, na środku zawisła lśniąca, biała kula. Krążyła ona obok każdego członka Zakonu, po czym znikła.
-Co to?- szepnęłam do Lily siedzącej obok.
-Ujawniacz Fałszu. Gdyby ktoś z nas nie był tym, za kogo się podaje, byśmy wiedzieli.
-Zapewne zastanawiacie się, dlaczego was tu ściągnąłem.- rzekł dziarsko.
Wszyscy przytaknęli.
-Mam pytanie, Albusie.- warknął nagle Alastor Moody- Dlaczego reszta nie przybyła? To jakieś kpiny?! Spotkanie Zakonu to nie pogaduchy i herbatka!
Dumbledore popatrzył na niego zza okularów-połówek.
-Z tego co wiem, przybyli ci, co mogli przybyć. Jeżeli reszta się nie zjawiła, znaczy, że mieli NAPRAWDĘ ważne sprawy, zgoda?
Nie powiedział tego z jakąś złością, ale Moody już więcej się nie odezwał.
-No więc, zgromadziliśmy się, bo na horyzoncie pojawił się już cień czegoś konkretnego. Pewne plany Voldemorta, które znam dzięki, między innymi, niektórym z was.
Skłonił nisko głowę.
-I jakie Voldemort ma plany?- zapytał z zaintrygowaniem Remus.
Dumbledore nie od razu odpowiedział.
-Czeka nas pierwsza poważna misja.
W oczach wszystkich zgromadzonych zatlił się jakiś żar.
-Voldemort pojawi się w Muzeum Brytyjskim.- rzekł po chwili Dumbledore.
-Co? A po co tam pójdzie?- zapytał Peter.
-Może chce sobie pozwiedzać.- mruknął James niewinnie.
-W Muzeum Brytyjskim znajduje się pewien miecz.- objaśnił Dumbledore- Nie wiedzieć czemu, Voldemort potrzebuje ten miecz dostać. Prawdopodobnie nie stanowi on żadnego zagrożenia, bo wiedzielibyśmy o tym mieczu. Z jakichś jednak powodów Voldemort próbował będzie go dostać, a to, na czym mu zależy, nie jest wcale dla nas bezpieczne ani korzystne.
Dumbledore rozejrzał się po naszych uważnych twarzach.
-Naszym celem jest, by go nigdy nie otrzymał. Wyruszycie i przeszkodzicie mu w tym, dostając ode mnie wskazówki, gdzie ten miecz się znajduje. Jak wszystko pójdzie, musicie wykonać replikę miecza a autentyk przynieść ze sobą. Może rzeczywiście jest w nim coś niezwykłego. Wyznaczyłbym na tą misję maksymalnie siedem osób. Kto pójdzie?
-Ja.- odparł natychmiast James- Wezmę ze sobą przyjaciół, wszystkich czterech.
Dumbledore pokiwał głową z powagą, po czym zwrócił się do jednego z Prewettów:
-Fabianie? Może ty?
-Pewnie, że tak.- Fabian wyłamał groźnie palce.
-Ja także pójdę.- zaofiarowała się Alicja.
-I ja.- powiedziałam natychmiast.
-Hej, a co ze mną?- zawołała Lily- Mam siedzieć w domu i się o wszystkich martwić?!
-Lily, jeszcze nieraz będziesz mogła wyruszyć z nami!- zawołał James- A kiedy to będzie?
-Voldemort podobno planuje wybrać się kiedyś do muzeum w okolicach początku roku szkolnego, po pierwszym września.- powiedział cicho Dumbledore- Dokładnej daty spróbuję się dowiedzieć. Wiem jedynie, że przez całe wakacje będziemy mieć spokój.
-Przynajmniej jeśli chodzi o Voldemorta, snującego się po w muzeach.- mruknął James.
-Bądźcie czujni i gotowi, by w każdej chwili wyruszyć. Być może na śmierć.
Ciarki przebiegły po moich plecach.
***
Przez następne parę tygodni nie działo się nic godnego uwagi. Wiązowy Dwór był monotonny, większość czasu przesiadywałam samotnie w pokoju, ewentualnie snułam się po domu, próbując zapamiętać jak najwięcej. Dotarłam nawet do drzwi do ogrodu, więc spacerowałam samotnie pomiędzy melancholijnie powyginanymi drzewami. W przeciwieństwie do tych sprzed Dworu one miały liście, jak w lecie przystało, ale gałązki nie poruszały się wesoło, a sama zieloność liści była jakby blada i poszarzała. Ogród był również zawiły, ale odnalazłam niewielką altankę, której drewniane ściany pokrywały czarne róże. Przesiadywałam tam na zdobnej ławeczce, czytając książki z jednej z dwóch bibliotek, a wiktoriański dwór wznosił się we mgle przed moimi oczami. W takich momentach dziwiłam się sama sobie. Jak to się stało, że znalazłam się w takim położeniu, scenerii, sytuacji? Zaledwie cztery lata temu mieszkałam wśród cywilizacji, w bliźniaku z rodzicami, odziana w bojówki i ciemne, obwisłe koszulki, słuchając różnorakiej muzyki. Teraz siedziałam na ławeczce na zupełnym odludziu, czytając księgi o magii, ubrana w suknię sprzed praktycznie wieku. I miałam męża. W wieku osiemnastu lat. Słyszałam w głowie śmiech Sandry.
Męża, co prawda, nie widywałam zbyt często. Praktycznie nie było go w domu. Ciągle coś załatwiał, a jeżeli nawet siedział w środku, to i tak bym go nie znalazła w tym labiryncie. Nie byłam pewna nawet teraz, czy Black znajduje się w domu. Jedyny moment, kiedy to mogliśmy się zobaczyć miał miejsce w trakcie trzech posiłków, które przygotowywałam w kuchni i zanosiłam do jednej z trzech jadalni. Ta najbliżej kuchni była rodzinna, najmniejsza, co prawda w tym domu słowo “najmniejsza” nie oznaczało mała.
Czułam się odcięta od wszystkiego, cały mój świat zamknął się w tym domu, dom w ogrodzie a ogród ostatecznie na wrzosowiskach. Poza nimi był jedynie kosmos.
Wyjąwszy listy, nie miałam wiadomości z zewnątrz, bo pomiędzy mną a Blackiem istniało umowne milczenie. Zaczęłam zastanawiać się, kiedy zacznie go to męczyć.
Uniosłam głowę znad księgi o wyrabianiu złotej nici na kołowrotku, gdy mój wzrok padł na sowę, siedzącą na ściance altanki. Trzymała właśnie dwa z takich zbawczych dla mnie listów.
Podeszłam do niej i odebrałam je, ze zdziwieniem odnotowując, że wyglądają bardzo formalnie. Jeden zaadresowano do Blacka. Przełożyłam go pod kopertę dla mnie.
WYNIKI EGZAMINU
POZIOM OKROPNIE WYCZERPUJĄCYCH
TESTÓW MAGICZNYCH
Zaklęcia W
Obrona przed czarną magią P
Eliksiry W
Transmutacja P
Starożytne runy W
Uśmiechnęłam się do siebie. No, to jest dobra wiadomość. Pierwsza, od wielu miesięcy.
Chwyciłam dwa listy i książkę i pobiegłam truchtem do domu, by napisać wiadomość do Lupinów i zapytać reszty, co dostali z owutemów.
Znalazłam się po dłuższym czasie we wnętrzu jednego z salonów i pochyliłam, by napisać kilka listów na skrawkach pergaminu, niedbale porzuconych na ozdobnym stoliku.
Usłyszałam nagle, że za moimi plecami otworzyły się drzwi. Tryumfalny powrót Wielce Możnego Pana Na Zamku…
Obróciłam się niechętnie.
-Co to?!- wyrwało mi się mimo woli.
Na dywanie, prócz nóg Wielce Możnego Pana stał… skrzat domowy. Posłałam pytający wzrok Blackowi, który pospieszył z odpowiedzią:
-Pan Black przynosi żonie prezent.- wyjaśnił oficjalnie.
-Pani Black dziwi się, po co.
-Do pomocy w gotowaniu, praniu tudzież innych nużących i zbędnych czynnościach.
Zmrużył oczy od dołu, nieco jakby ironicznie. Przyjrzałam się skrzatowi. Miał straszliwie chude, drobne ciało a przy tym głowę jak dynię. Cud, że ją utrzymywał. Olbrzymie, błękitne oczy zajmowały połowę tej twarzy, uszy były oklapłe, ogromne, sięgające do ziemi. Mogłyby służyć jako żagle, lub skrzydła, ale najlepsze były włosy: na czubku łysej głowy wystawała kępka jasnych, słomianych włosów, komicznie zakręcona w loczek.
Z trudem nie ryknęłam śmiechem na jego widok.
-Jak cię zwą, skrzacie?- spytałam wyniośle.
Skrzacik przeniósł cielęcy wzrok na swego pana, robiąc przy tym tak nieszczęsną minę, że parsknięcie musiałam zakamuflować kaszlnięciem. Rozbrajający loczek zafalował dziko. Wyglądał uroczo.
-On nie ma imienia.
-Może mu więc wymyślisz?- zaproponowałam chłodno.
-Cóż, myślałem, czy by mu nie dać Niuniek…- odparł z najwyższą powagą i obojętnością, na jaką było go w tej chwili stać- Bo ten kędziorek…
Oboje spojrzeliśmy na siebie i pomyślałam, że nie byłoby dziwne, gdybyśmy zaraz zaczęli się tarzać po podłodze ze śmiechu. Na szczęście opanowałam się w porę.
-Cóż… Niuńku…- wypowiedziałam powoli, a Black nie wytrzymał i popluł się ze śmiechu- Byłbyś łaskaw przygotować nam obiad. Już najwyższy czas.
-Oczywiście, pani!- wypiszczał tak wysoko, że ledwo to usłyszałam.
Skrzacik począł szybciutko drobić małymi, chudymi odnóżami a dynia zachwiała się niebezpiecznie. Po chwili wyszedł z salonu. Tym razem Black nie wyrobił i zaryczał ze śmiechu. Uśmiechnęłam się na jego widok, chociaż bardzo starałam się tego nie zrobić.
-To do ciebie.- oznajmiłam chłodno- Wyniki owutemów.
Spoważniał w sekundzie i wyprostował się.
-Ja też coś tu mam. Przyszło dzisiaj do nas.
-A owutemy?- pomachałam listem.
-Kicham na owutemy.- wzruszył ramionami Black- I tak mam same W ze wszystkich.
-Acha.- zmrużyłam oczy. No tak, to przecież Syriusz Black, takie reakcje to norma…
Wyciągnął zza pazuchy szarej marynarki do połowy ud plik owinięty w brązowy papier.
-Zdjęcia.- pomachał nonszalancko- Może zechcesz obejrzeć? A ja zerknę na moje pięć Wybitnych, by nieco podbudować własne ego…
Prychnęłam głucho, ale podaliśmy sobie przesyłki z pewnej odległości. W środku rzeczywiście były zdjęcia ze ślubu. Bardzo ładnie zrobione, wyglądał trochę jak malowane. Miały odcień sepii, ale nie do końca. Ruszający się ludzie promieniowali na nich jakby poświatą. Ostatnie było najlepsze i z trudem utrzymałam powagę. Przedstawiało mnie, zgiętą na kozetce i chichoczącą w dłoń oraz Blacka za kozetką, wytrzeszczającego z przerażeniem oczy na niewidoczną w obiektywie matkę, kiedy to kazała mu przestać uśmiechać się jak przygłup. Najbardziej podobało mi się to, na którym tańczyliśmy. Było bardzo subtelne.
-No, to możemy być aurorami. A jak tobie poszło?- zagadnął Black nieco nieśmiało z sofy.
-Nie narzekam.- odparłam sztywno, wciąż wpatrując się w najładniejsze zdjęcie.
-Musimy złożyć papiery we wrześniu. To znaczy ja muszę. Bo ty…
-Nie żartuj sobie. Oczywiście, że złożę papiery.- zmierzyłam go chłodnym spojrzeniem.
-Nie zacietrzewiaj się.- zmrużył oczy- Zasugerowałem jedynie, że nie musisz pracować.
-Wolę sama zarabiać na utrzymanie. Poza tym, nie będzie mi się przynajmniej nudzić.
Black otwierał już usta, by odeprzeć atak, gdy na środku zmaterializował się Niuniek.
-OBIAD!- zapiszczał przeraźliwie wysoko i szybko znikł.
Black wrzasnął, zarzucił ręce na głowę i po chwili potrząsnął skołowaną głową.
-O rany… Ten skrzat ma taką moc na najwyższych częstotliwościach, że nietoperza doprowadziłby do rozstroju nerwowego…
-Ty nie jesteś przecież nietoperzem.- mruknęłam chłodno.
-Odkrywcze, słonko.- wyszczerzył kły- Trzeba było pozostać żoną Smarkerusa. Wylądowałby na oddziale intensywnej terapii dzięki Niuńkowi. A to dobre. Moja nowa broń na Smarka.
-Palant.- burknęłam.
***
Wrzesień nabiegł tak szybko, iż trudno było w to uwierzyć. Dwa miesiące zleciały mi bardzo monotonnie, jeszcze nigdy nie straciłam rachuby czasu w takim stopniu. Ze zdziwieniem dowiedziałam się od Niuńka któregoś dnia po obudzeniu się na ponurych i szarych wrzosowiskach, że jest już po pierwszym. Był to dla mnie istny szok. Wiedziałam, że upłynęły rutynowe tygodnie, ale że było ich już z dziesięć?!
Poza spacerowaniem, czytaniem i przędzeniem na starym kołowrotku złotej nici dla rekreacji nie robiłam praktycznie nic. Dzień za dniem, wszystkie były identyczne. Wstawałam późnym rankiem, potem śniadanie, nudy, obiad, jakieś zajęcia, nudy, ewentualne odwiedziny, kolacja i spanie. A to wszystko pod nieskończenie szarym niebem.
Z Blackiem moje relacje nie zmieniły się znacząco. Wciąż się praktycznie nie widywaliśmy, raz rozmawiając ze sobą uprzejmie chłodno, raz sprzeczając o coś… Niuniek wyręczał mnie w robieniu wszystkiego od a do zet, więc nudziłam się jeszcze bardziej. Do czasu.
-Dumbledore właśnie rozmawiał ze mną przez Sieć Fiuu.
Black wszedł do salonu, w którym piłam beznamiętnie popołudniową herbatę.
-I?- zapytałam obojętnie, nie odrywając wzroku od punktu w nicości.
-No, o naszej misji. Powiedział, że Voldemort spróbuje szczęścia prawdopodobnie dzisiaj w nocy. I dziś musimy wyruszyć do muzeum po ten miecz, jak się ściemni.
-Nie rozumiem jednego.- powiedziałam chłodno- Dlaczego robimy to pod nosem Voldemorta? Nie mogliśmy na spokojnie podmienić tych mieczy kilka dni temu?
-Dumbledore był bardzo zaskoczony nowiną, że to dziś.- Black wzruszył ramionami i usiadł naprzeciw, biorąc jedną z filiżanek, by się napić- Widocznie nie chciał nas wysyłać na ślepo. Może myślał, że to niebezpieczne.
-Coś mi się nie wydaje, żeby było to w jakikolwiek sposób bezpieczne, nawet teraz.
Black uniósł na mnie wzrok i popatrzył osobliwie.
-Zostań w domu.- poprosił spokojnie.
-Słucham?!- oburzyłam się- Przecież miałam brać udział w czymś ciekawym, mowy nie ma!
-Czy ty to traktujesz jak rozrywkę?! To śmiertelnie niebezpieczne, Voldemort się nie będzie z nami cackał i wszystkich może zabić!- warknął Black, zdenerwowany.
-Jeżeli myślisz, że tu zostanę, to się grubo mylisz!- oburzyłam się- Czekałam na tą misję całe dwa puste i nudne miesiące! Poza tym, Alicja idzie z nami, Frank jej pozwolił.
-Frank Longbottom to nie mąż Alicji!- fuknął Black- Nie może jej nic kazać.
-Och, a to znaczy, że ty mi możesz kazać?!- zacietrzewiłam się.
-W jakimś stopniu na pewno! Mogę cię poprosić!- warknął.
-No to mnie proś, a nie mi każ!- zaplotłam ręce na piersiach.
-No to cię proszę. BŁAGAM cię.- zmrużył oczy od dołu i przekrzywił głowę jak pies, czekając na reakcję.
-Dziękuję. Prośba nie została przyjęta.- mruknęłam chłodno.
Black zaklął, wstał i wyszedł, trzaskając drzwiami. Niuniek, krzątający się przy mnie, położył uszy po sobie ze strachu i jeszcze bardziej wytrzeszczył oczy.
Na misję nie mogłam się oczywiście wybrać w długiej, wiktoriańskiej sukni. Na szczęście znalazłam jedną, która mogłaby się nadawać do biegu. Była czarna, koronkowa, sięgała do połowy łydek. Do tego wybrałam wysokie, wygodne buty.
O ustalonej porze wyszliśmy z wciąż obrażonym Blackiem z domu. Na zewnątrz było bardzo zimno i ciemno, dął potężny wiatr, gwiżdżąc w wygiętych gałęziach. Założyłam czarne rękawiczki, bo palce natychmiast mi zgrabiały na różanej różdżce.
Teleportowaliśmy się razem z cichym trzaskiem niedaleko Brytyjskiego Muzeum. Godzina była późna, dawno je już zamknęli, nie kręciło się tu zbyt wielu ludzi. Nie spodobała mi się podejrzana cisza, panująca w tym miejscu.
-PST! Łapa! Meg!
Na pobliskiej ślepej uliczce zamajaczyły ukryte postaci. Był to James, Peter, Remus, Alicja i Fabian. Przywitali nas gwałtownymi skinięciami, chcąc, byśmy podeszli. Szybko ukryliśmy się z nimi za rozwalonymi kontenerami śmieci. Różdżki zostały zgaszone.
-Mamy mapkę, naszkicowaną przez Dumbledore’a i dwie peleryny-niewidki. Moją i Moody’ego.- wymamrotał James, wyciągając zgrabiałymi palcami świstek.
-Tak sobie myślę… Czy repliki miecza nie robi się przypadkiem przy pomocy goblina?- zapytał Remus- W końcu to metal.
-Nie, jeżeli to zwykły, mugolski miecz.- szepnął Fabian, patrząc na muzeum z napięciem- Wtedy się okaże, czy ma jakąkolwiek wartość magiczną. No, pod peleryny!
James wziął pod swoją pelerynę mnie, Blacka i Alicję, reszta weszła pod drugą i ruszyliśmy.
-Muffiato!
-Drętwota!
-Petrificus Totalus!
-Alohomora!
Cztery szepty wyrwały się z naszych gardeł. Zaległa cisza, zamek otworzył się, a dwóch ochroniarzy legło na ziemi bez władzy w ciele. Pieczołowicie zamknęliśmy za sobą drzwi i ruszyliśmy długim, ekskluzywnym hallem. James trzymał przed nosem karteczkę z mapą.
-Według tego, powinniśmy się skierować tu… Ale nie wiem, czy to nie rozpłaszczona mucha przypadkiem… Może i tak…
-Daj to.- Black wyrwał mu niecierpliwie z ręki mapę, pokiwał i szepnął- Tak, skręcamy!
Siedmioro ludzi pod dwoma pelerynami, skradając się na palcach ruszyło wzdłuż wystawionych eksponatów, mijając mugolskich, potężnych ochroniarzy. Czułam dreszcz emocji, strachu i podniecenia.
-Dobra, teraz skręcimy…- szepnął delikatnie Black- Tu, w lewo.
Zrobiliśmy, jak powiedział, omijając olbrzymiego, łysego murzyna.
-A teraz prosto.
-A nie tam?- szepnęłam, wskazując na dział eksponatów z szyldem “Broń”.
-Nie, tu jest wyraźnie zaznaczone, że mamy iść tutaj!- zirytował się z jakichś powodów Black- Nakreślone mam wielkimi wołami!
-Nie irytuj się…- zmrużyłam oczy- To była tylko sugestia… Logiczna dość.
-Logiczne jest, by trzymać się tego, co napisał Dumbledore. Bez takich logicznych sugestii na przyszłość, dobra?
-Nie musisz się wściekać, że tu jestem!
-Nie wściekam się!- syknął głośno, czerwieniejąc.
-Przestańcie! Wszystko popsujecie!- zdenerwował się James- Syriuszu, ostrzegam…
Wymieniliśmy nienawistne spojrzenia. Czułam zdenerwowanie.
W końcu weszliśmy do okrągłej, sporej sali. Na mapce zaznaczono to miejsce jako “X”.
-Widzisz?- prychnął Black- Twoje logiczne sugestie nie na wiele się zdały.
-Dobrze, już!- zezłościłam się- Pomyliłam się! Co ty…
Bo oto James i Alicja chwycili nas za fraki i wpadliśmy wszyscy za bardzo duży postument dla rzędu pięciu zbroi.
-Patrzcie, kto tam stoi.- syknął Jim.
Zza zbroi dostrzegliśmy przy jednym z eksponatów grupkę ośmiu ludzi w pelerynach.
-Śmierciożercy!- syknęłam ze złością. Zdjęliśmy dwie peleryny i usiedliśmy ze zrezygnowaniem tyłem do postumentu.
-To co robimy? Oni grzebią przy tym mieczu!- syknął Peter- Na nic to było.
-Możemy walczyć.- szepnął Black z mojej prawej.
-Ich jest więcej, pragnę zauważyć. Może nawet są z Voldemortem. Jak to sobie wyobrażasz?- zgasiłam go- Teraz już nic nie zrobimy.
-Możemy i BĘDZIEMY walczyć!- warknął Black- Mów sobie, co chcesz!
-Zasugerowałam jedynie, KOCHANIE, że to jest bez żadnego sensu!- zdenerwowałam się- Może ten miecz już straciliśmy. A jak jest bezwartościowy? Odczekajmy, zobaczmy, co powiedzą! Zaraz może się okazać, że nic im po nim!
-Niczego nie rozumiesz! Jak się okaże, że ma dużą wartość, będzie już za późno!
-Nie, nie będzie!
-Och, ale ty jesteś uparta!- zezłościł się- Mówiłem, żebyś została w domu!
-Już rozumiem!- zaśmiałam się ironicznie- Chciałeś mieć kilka chwil spokoju!
-CICHO!- fuknął James- Przecież nas wydacie zaraz! Jak nic, was słyszeli!
Obrócił się ku zbrojom, a twarz mu stężała.
-Chwileczkę, a gdzie oni są?- zapytał, zdumiony.
-Witam nowożeńców i ich świtę. Co za miła niespodzianka.- rozległ się pretensjonalny głos.
Nad nami stała grupka śmierciożerców na czele z Malfoyem. Celowali w nas różdżkami.
Komentarze:
Syrcia Sobota, 04 Grudnia, 2010, 21:19
Khym, khym.
Wpis czytałam na raty. Nie ma to jak odwiedziny szwagierki, brata i jego teściowej ^ ^
Oczywiście zlałam z Niuńka. Świetny jest! Uroczusi wręcz. Chcę takiego!
Ja wiedziałam, że na noc poślubną się pokłócą! Ha!
Więcej nie napiszę, biorę się za dokańczanie notki do Huncwotów
Kwiii, ileż ja razy sobie wyobrażałam, że znali się z małymi Wesley;ami... Tylko błagam, nie sprzątnij mi przypadkiem planów, żeby zajmowali się tym stadem dzieci! Jeszcze mnie o plagiat posądzą... ^^
Syrcia Sobota, 04 Grudnia, 2010, 21:30
Dobra, zapraszam do Huncy
Daria Niedziela, 05 Grudnia, 2010, 18:06
Nie mam teraz niestety czasu żeby przeczytać
A chciałam powiedzieć,że w końcu dodałam notkę u Liz
alieenka Niedziela, 05 Grudnia, 2010, 20:07
Dziadzio wymiata ;)
alieenka Niedziela, 05 Grudnia, 2010, 20:08
Dziadzio wymiata
Aithne Poniedziałek, 06 Grudnia, 2010, 00:28
Co za jełopy. Czy oni zawsze MUSZĄ się kłócić?! Wpaść w tak idiotyczny sposób?!
A w ogóle to świetnie, jak zwykle. Już nie wiem, w czyją sytuację się bardziej wczuwam i co na mnie wywarło większe wrażenie. Czy taniec Meg z Rabastanem, czy ta wściekłość Syriusza potem, czy rozpaczliwa nadzieja Syriusza na spędzenie nocy z Meg (czy co on tam miał na myśli :P)...
Arya Poniedziałek, 06 Grudnia, 2010, 20:32
Trochę zła jestem, że mnie nie powiadomiłaś I przykro mi bo teraz nie mam czasu przeczytać sobie tego rozdziału Przeczytam prawdopodobnie w weekend.
Pozdrawiam ciepło, życzę weny no i śliczny nagłówek. Sama zmieniałaś? Musisz mi powiedzieć jak to się robi.
Victoria Czwartek, 09 Grudnia, 2010, 01:35
Oni sa po prostu rabnieci. Ciagle sie kloca. Mogliby sie chociaz zamknac w trakcie akcji -,-'
Ale mam nadzieje, ze niedlugo sie naucza przebywac ze soba w miare normalny sposob...
Aduka Sobota, 11 Grudnia, 2010, 09:23
Yeah dorwałam komputer!
Czytam wszystkie (z komórki) komentuje jak mam możliwość.
Fajny opis wesela. Rozłożył mnie dziadek Mary Ann.
Zastanawiam się, czy Meg i Syriusz dojdą do porozumienia czy "umrą w nienawiści"
Czekam na dalszy rozwój akcji, mam nadzieje że dziś dodasz notkę, a ja ją przeczytam (w komórce, oczywiście ;))
Alice Sobota, 11 Grudnia, 2010, 09:24
Dodam, że Aduka to to samo co "Alice", używam na zmianę i zapominam co gdzie ;)
Daria Sobota, 11 Grudnia, 2010, 15:33
Rozwaliły mnie zdjęcia ślubne... :p
No i Niuniek.. hehe...
Fajnei że coś zaczyna sięd dziać, w związku z Zakonem...
Niecierpliwie czekam na następną notkę
Doo! Niedziela, godzina 22:30, a nowej notki brak! O zgrozo!
I tak jestem na siebie wściekła za kosmiczne marnotrawienie czasu w ten weekend (mogłabym napisać poradnik: "Jak spędzić 3 wolne dni nie robiąc niczego pożytecznego lub chociażby dającego satysfakcję"), ale w tym momencie dopiero czuję, że zdecydowanie czegoś w nim zabrakło...
Tak, to mówi ta, co w poprzednim komentarzu twierdziła, że realne życie jest ważniejsze :P. Żeby nie było, nadal sobie zdaję z tego sprawę, tylko... No, smutno po prostu.
Coś czuję, że będę tu zaglądać co dzień w nadziei na cud i notkę w środku tygodnia :P
Doo;) Poniedziałek, 13 Grudnia, 2010, 00:37
Aithne, notka napisana już w połowie. I pewnie byłaby dodana, gdyby siostra nie dorwała się do mojego laptopa z grą komputerową... Argh. No cóż, mam teraz luzy, to skrobnę resztę
Dzięki wszystkim za komenty