Przepraszam za obsuwę. Za dwa tygodnie pewnie będzie nowe . I dziękuję pięknie za miłe komentarze
Każdy ojciec chrzestny z entuzjazmem podszedł do faktu, iż otrzymał chrześniaka (rzecz jasna, Severus, któremu napisałam o Cosmo w dość suchym liście okazał zdecydowanie mniejszy entuzjazm, niż powiedzmy James, który permanentnie szczerzył uzębienie do niezainteresowanej Rosemary). Matki chrzestne znaleźliśmy równie szybko: dla Syriusza była to Dorcas, dla Rosemary Alicja, a dla Cosmo-Andromeda.
Robota przy bezproblemowym Nicholasie stała się tylko pięknym marzeniem, które bezpowrotnie gdzieś zniknęło. Pomijając fakt, że trojaczki nie były same w sobie bezproblemowe, robota z nimi przy ich ilości po prostu nie mogła być bezproblemowa. Gdy jedno otwierało paszczękę, pozostałe dwa egzemplarze wiernie dotrzymywały mu towarzystwa. Wystarczył drobny chociaż znak od jednego z nich, by reszta nabierała powietrza w płucka i wrzeszczała z organizującym wrzask wniebogłosy, przekrzykując się nawzajem, jakby każde z nich chciało pruć się bardziej zapamiętale od rodzeństwa. Najbardziej przodował w tym Syriusz, najcichszy był Cosmo.
Kiedy z jednej z małych, dziecięcych sypialń dochodził ten rumor do trzeciej potęgi, Nicholas zazwyczaj siadał w łóżeczku sztywniej, nasłuchując. Potem śmiesznie przekręcał głowę, niczym pies, zastanawiający się nad źródłem hałasu, a na końcu stwierdzał najwyraźniej, że i tak niewiele go to w gruncie rzeczy obchodzi. Zwykle w ogóle nie reagował, dalej zapatrując się w szary horyzont wrzosowiska lub bawiąc się magiczną zagrodą miniaturowych hipogryfów, które dostał na pierwsze urodziny od nas.
Remus, nie pracujący ani nie uczący się zawodu został przez nas zagoniony do roboty przy trojaczkach, gdy ani ja, ani Syriusz nie mieliśmy czasu. Niuniek, rzecz jasna, również wziął sobie do serca opiekę nad małymi paniczami i panienką z rodu Black. My też staraliśmy się poświęcać czas niemowlakom, a było to nie lada wyzwanie. Jak zbierało im się na bycie głodnym, to wszystkim naraz. W tym samym momencie moczyły pieluchy, jednocześnie dostawały kolki, razem rozwierały paszczęki i pruły się, ile wlezie.
Ale najważniejsze było, że rosły, jak na drożdżach i nic z tajemniczej choroby Nicholasa zdawało się nie dotykać żadnego z nich. Były po prostu zdrowymi noworodkami o aż zbyt zasobnych pokładach energii, ale nic niepokojącego nie miało miejsca.
Tymczasem nadszedł maj, chociaż we Wiązowym Dworze nie zmieniło się z tego powodu wiele. Dzieci urosły i wyładniały, Nicholas z powodzeniem poruszał się na dwóch nogach Syriusz nabawił się przez trojaczki dziwnych odruchów (na przykład dziwnego, nerwowego odrzutu ręką w kierunku szyi, gdy rozpoczęły symfonię wrzasków), a ja popadłam w jakąś niefrasobliwą beztroskę, związaną z wiosną i narodzinami dzieci.
Niestety, nie dane nam było cieszyć się bezpiecznym, cichym i wręcz nużącym życiem rodzinnym w licznym, siedmioosobowym gronie plus przyjaciele.
-Bo mamy kolejny problem.
-Czy to znowu Voldemort zwiedzający muzea?
-Nie, Remusie. Tym razem może być dość niebezpiecznie.
-No tak, bo nie było do tej pory…- parsknął mój brat.
Dumbledore westchnął i podniósł się z obitego aksamitem fotela. Jego długie palce przeczesały białą brodę. Daliśmy mu chwilkę na zastanowienie się.
-To, czy śmierciożercy zaatakują, nie ma najmniejszych wątpliwości.- rzekł wolno- Ale gdzie jest Voldemort i co planuje? Alastor bardzo sprytnie wyłowił informację o ataku na gmach Ministerstwa Magii, ale wciąż nie wiemy, czy to epizodyczny atak, czy prawdziwa wielka bitwa naszych czasów. Jeżeli przybędzie osobiście Voldemort, to…
Zamilkł. Ja i Remus wymieniliśmy spojrzenia. Nawet Niuniek, kręcący się przy kryształach na tyłach salonu zmartwiał.
Przełknęłam ślinę.
-Czy to możliwe, aby wysłał na Ministerstwo całą armię?- zapytałam w końcu.
-Osobiście uważam, że to dość głupi pomysł.- mruknął po zastanowieniu Dumbledore- Śmierciożerców jest w przybliżeniu tyle co i członków Zakonu. Tam są aurorzy i urzędnicy. Voldemort ma do pomocy jeszcze inne, ciemne istoty, ale byłoby widać, że coś przygotowuje. Na przykład migrację olbrzymów, czy widywane inferiusy. Co nie znaczy, że będzie łatwo odeprzeć atak. No, to dziękuję za herbatkę. U was zawsze jestem przyjmowany jak lord.- uśmiechnął się wesoło i dodał po chwili zastanowienia- Cóż, należy jedynie czekać. Uważajcie. A, i proszę pozdrowić Syriusza i młodych obywateli od stetryczałego starca, do którego szkoły, o ile los szczęśliwie da dożyć, będą kiedyś uczęszczać!
-Zobaczymy.- parsknęłam- Na razie nic nie wskazuje, by byli magiczni, ale kto to wie…
-Oj tam, oj tam. Na pewno są. Nie trzeba być jasnowidzem, żeby widzieć, że wrodzili się do rodziców, zwłaszcza trojaczki…- burknął Remus, który ostatnie pięć godzin przed świtem spędził na uciszaniu wrzeszczącego Syriusza.
Dumbledore uśmiechnął się radośnie, po czym klepnął w czoło.
-Ech, jasnowidz!… Żebym to jakiegoś znalazł! Dzieciaki nie mają nauczyciela od wróżbiarstwa, a ja zawracam sobie głowę jakimś czarnoksiężnikiem!
-Jak to: nie mają?- zdumiałam się- A ta stara Trelawney?
-Zmarła tydzień temu.- rzekł z powagą Dumbledore- Muszę znaleźć sobie kogoś na jej miejsce, ale nikt się nie nadaje. Ostatnio zgłosiła się jej młoda wnuczka, Sybilla, i umówiła ze mną na rozmowę. Zobaczymy, jak wypadnie, ale raczej nie dostrzegłem jeszcze jej talentu, zwłaszcza, że dwa dni temu wysłała mi sowę, w której napisała, iż zapomniała, kiedy mamy się spotkać i żebym jej przypomniał, bo nie pamięta…
***
Poszłam do pokoju Nicholasa, by pobawić się z nim. W momencie, gdy wchodziłam Nicholas ganiał po całym pokoju za jednym z miniaturowych hipogryfów, który latał po całej sypialni nisko nad ziemią. Chłopiec miał tak poważną, zdeterminowaną minę, jakby od złapania hipogryfa zależał wynik wojny z Voldemortem. Kiedy trzasnęły za mną drzwi, Nicholas raptownie zatrzymał się i popatrzył na mnie tym samym czujnym, nieco zalęknionym spojrzeniem olbrzymich wręcz, stalowoszarych oczu spod kurtyny ciemnych rzęs. Rozbawiło mnie to spojrzenie. Nie był podobny ani do mnie, ani do Syriusza. Miał niezwykły ten swój wzrok, pomieszanie niewinności z czujnością, jakimś smutkiem, refleksją i zdziwieniem. Uśmiechnęłam się do niego radośnie. Z tą samą powagą podbiegł do mnie i przykleił się do koronkowej spódnicy. Uśmiech spełzł mi z twarzy. Co by było, gdyby Nicholasa zabrakło?…
Klęknęłam przy dziecku, wpatrując się uważnie w jego poważną, zafascynowaną wszystkim twarz, szare, okrągłe oczy, uniesione w geście lekkiego zdziwienia łuki brwiowe i włosy o miodowym poblasku. Ciągnął mnie obecnie za loczek z najwyższym zainteresowaniem.
-Cześć, mały.- puknęłam palcem wskazującym w okrągły, wypięty brzuszek.
Wyraźnie go to rozbawiło, po czym mruknął:
-Mama.
Popatrzyłam na niego z niekłamanym zdumieniem.
-Mama.- powtórzył jakby ciszej i do siebie.
-To niesamowite…- szepnęłam, patrząc na niego, gdy powrócił do zagrody, by znów się pobawić- Nicholas mówi… Jak ten czas płynie…
-MEG!
Coś łupnęło na korytarzu i do pokoju wpadł Remus. Był zdyszany.
-Co jest?- zapytałam, podnosząc się szybko.
-W Ministerstwie…- spróbował złapać oddech- W Ministerstwie… teraz… jesteśmy potrzebni… bitwa… napadli…
-Co?! Śmierciożercy napadli na Ministerstwo?!- przeraziłam się.
-Właśnie rozmawiałem przez kominek z Alastorem. Wybiera się czym prędzej, wzywał nas!
-No to lecimy. Z tym, że Syriusza nie ma w domu i nie będzie.
-A gdzie jest?
-Wyruszył na Pokątną, bo miał kupić w magicznej aptece parę składników do eliksirów.
-No to trudno. Niuniek zaopiekuje się dziećmi, a Syriusz po prostu nie poleci z nami. Chodź!
Wybiegliśmy czym prędzej z Wiązowego Dworu.
-Myślisz, że to poważny atak?!- wydyszałam, gdy pędziliśmy ku frontowej alei.
-Jak najbardziej. Może być niebezpiecznie…
Aportowaliśmy się przed gmach Ministerstwa Magii i wpakowaliśmy bezceremonialnie do budki telefonicznej, by zjechać w dół.
W windzie panowało napięcie, ja i Remus nie odzywaliśmy się do siebie. Pasy światła przesuwały się po naszych postaciach, pot perlił się na czołach, dłonie trzęsły się. Nie wiedziałam, czego mam się spodziewać. Zakon zareagował, ale ilu nas tu jest?
Na nasze stopy rozlało się mdłe światło atrium, by oblać nas w górę. Naraz, gdy nasze oczy zobaczyły wnętrze, dostrzegliśmy też Dołohowa, stojącego centralnie przed nami.
-Petrificus Totalus!- zareagował natychmiastowo Remus.
Gdy ciało śmierciożercy uderzyło o ziemię zobaczyliśmy, co się działo w środku. Śmigały zaklęcia i postaci, czarne sylwetki migały, to tu to tam, oświetlając zaklęciem fontannę.
Rzuciłam Remusowi krótkie, wymowne spojrzenie, po czym rzuciliśmy się w długą, by dotrzeć do Zakonu.
Walczyli w parach: James z Rosierem, Alastor z Rudolfusem, Fabian z Rabastanem, Benjamin z Nottem, Emelina z Crabbe‘em, Marlena z Bellatriks, a Dorcas z Lucjuszem. Na ziemi nieopodal Notta leżał Goyle, pewnie nieprzytomny.
-AVADA KEDAVRA!
Zaklęcie, wypuszczone ku Emelinie pomknęło w stronę Remusa.
-UWAŻAJ! - schwyciłam go za kołnierz i odciągnęłam za fontannę. Zaklęcie brzdęknęło o złoto- Uff, niewiele brakło… Coś ich mało, nie?
-Może to pozorne…- szepnął Remus, po czym wyjrzeliśmy zza fontanny.
Rudolfus właśnie legł, powalony przez Alastora Moody’ego. Moody odgarnął siwiejące już strąki z czoła i wrzasnął:
-Drętwota!
Tymczasem Nott ryknął w stronę Moody’ego:
-Incarcerus!
Zaklęcia odbiły się. Uchyliłam głowę w ostatnim momencie, gdy strumień od Moody’ego przeleciał mi nad nią, podczas gdy strumień Notta wykonał jeszcze jedno odbicie i oplótł lianami od tyłu jego przeciwnika, Benjamina. Ben ryknął i legł na ziemi, próbując oswobodzić się z magicznych splotów. Nott zatriumfował krótkim wrzaskiem radochy.
-Nie tak szybko! Petrificus Totalus!- zawołałam.
Z powodzeniem odbił zaklęcie.
-Crucio!
Przypadłam do ziemi, znów słysząc brzdęknięcie złota. Uniosłam się.
-Tarantallegra!
Tym razem Nott nie odbił, przekonany o mojej nieszkodliwości. Zaczął wykonywać tak dzikie pląsy, iż nie był w stanie utrzymać się na nogach.
-Comamortis!
Uchyliłam się przed zaklęciem, które trafiło Emelinę, niczego niespodziewającą się. Zaklęcie Śmiertelnej Śpiączki sprawiło, że osunęła się na ziemię bez zmysłów i zasnęła niebezpiecznym, śmiertelnym snem. Crabbe był wolny, ale Moody szybko go wykończył.
Rozejrzałam się. Na ziemi leżał już Crabbe, Goyle, fikający Nott, Rudolfus, Ben, Emelina, Lucjusz i Bellatriks. Pozostali nadal zaciekle walczyli.
-Ha! I co teraz?- zagrzmiał Moody- Tylko na tyle was stać, gnidy?!
Zrobiło się dziwnie. Nieco pociemniało w atrium, woda jakby przestała pluskać.
Na środku zmaterializował się Lord Voldemort.
Przełknęłam ślinę. Ostatni raz widziałam go prawie dwa lata temu, ale nie zmienił się znacząco. Wciąż tak samo emanował nienawiścią. Ręce zatrzęsły mi się i doznałam nieprzyjemnego uczucia zjechania żołądka w dół. Niedobrze, że on tu jest…
Voldemort omiótł wzrokiem walczących z wyraźnym rozbawieniem.
Wolni członkowie Zakonu z wyjątkiem mnie, to jest Remus, Moody, Dorcas i Marlena, powolnym krokiem okrążyli Voldemorta, dzierżąc różdżki w drżących dłoniach.
-Poddaj się, Voldemort!- ryknął Moody, idący z zachodu.
-Jest was garstka!- krzyknęła Marlena od wschodu.
-Już wygraliśmy tę bitwę, Voldemort!- zawołał z północy Remus.
-Nic już nie możesz z tym zrobić! Twoi słudzy zawiedli!- dołożyła Dorcas od południa.
Voldemort uśmiechnął się.
-Czyżby? Jesteście pewni, że zwycięstwo jest wasze?
Popatrzyli po sobie ostrożnie. Przełknęłam ślinę, obserwując to wszystko. Nie powinni tak mówić. Coś podpowiadało mi, że Voldemorta, nawet samego, nie wolno tak lekceważyć…
-Wiem, że moje sługi zawiodły.- rzekł niewinnie- To ich problem… Na szczęście nie potrzebuję ich, by wygrać tę bitwę… Mogę polegać na sobie.
-Nie możesz! Gra skończona! Jesteś sam, poradzimy sobie z tobą!- wrzasnęła Marlena.
-Hmm. Nie jestem sam, głupia kobieto. Mogę czerpać z wszystkich żywiołów…
-Nie możesz. Poddaj się!- zagrzmiał Moody.
-Czyżby? Nie byłbym taki pewien…
Ogarnęło mnie złe przeczucie. Syknęłam krótkie „cholera”.
Najpierw nic, Voldemort wciąż uśmiechał się mściwie. Potem odchylił głowę i rozłożył na pełną szerokość ramiona.
BUM! Od jego sylwetki w cztery strony świata pomknęły cztery strumienie. Trafiły w Marlenę, Moody’ego, Remusa i Dorcas.
W tą pierwszą łupnął z ogromną siłą potężny, huczący strumień wody. Siła żywiołu była tak olbrzymia, że Marlenę odrzuciło na parę stóp do tyłu na ścianę atrium, po której osunęła się bez zmysłów, cała ociekająca wodą.
Syczący, oślepiająco jasny strumień huczącego ognia uderzył w Moody’ego. Atrium wypełnił jego ryk bólu, gdy cały stanął w płomieniach niczym żywa pochodnia.
W Remusa Voldemort uderzył trąbą powietrzną. Poderwało go do góry i poczęło zapamiętale miotać po całym atrium, uderzając co jakiś czas o ściany czy sufit.
-NIE!- krzyknęłam, widząc bezwładnego Remusa, który był teraz samotną kukiełką.
W Dorcas uderzył dziwaczny, błotnisty strumień, który w całości ją pokrył, zamieniając na żywy posąg z gliny.
James, nie myśląc wiele, spróbował jakoś uwolnić chociaż głowę Dorcas z glinianej skorupy, mrucząc inkantację zaklęć. Pomyślałam, że przecież ona może się udusić.
Voldemort jednym, znudzonym ruchem wycelował dziwne zadrganie powietrza w Jamesa.
-Nie…- szepnęłam.
James zawył, po czym odgiął się i upadł na ziemię, jęcząc z bólu. Coś go bardzo musiało zaboleć, bo cierpiał straszliwie.
Jak w transie, wolno ruszyłam ku Jamesowi. Nie dostrzegłam jednak dziwacznego, srebrzystego promienia od strony Rabastana, który trafił we mnie. Zachwiałam się, czując dziwne maglowanie w mózgu. A potem zorientowałam się, że ogarnęła mnie absolutna cisza.
-Hej!- zdziwiłam się na głos, widząc, iż Voldemort przemawia do Jamesa, ale ja tego nie słyszę. Podjęłam próbę dotarcia do przyjaciela.
ŁUP! Zaryłam czołem w jakąś niewidzialną ścianę. Namacałam ją, zirytowana i spróbowałam znaleźć jej koniec. Okazało się, że Lestrange zamknął mnie w zupełnie wytłumionej klatce, z której mogłam tylko biernie obserwować tryumfującego Voldemorta. Mówił coś do leżącego w bezruchu Jamesa, który patrzył nań mściwie.
Na polu bitwy został jedynie Fabian z Rabastanem, który wkrótce legł na ziemi. Fabian wyprostował się więc i przemówił do Voldemorta. Ten coś odparł, po czym wysłał ku niemu jakieś zaklęcie. Z ziemi wystrzeliły cienkie druciki, które oplotły Fabiana i natychmiast przyszpiliły go do ziemi. Zaczął się wyrywać, buńczucznie patrząc na wroga.
Osunęłam się w klatce. Co z tego, że wszyscy śmierciożercy legli na ziemi, jeżeli Voldemort stoi przede mną, Jamesem, Benjaminem i Fabianem, tryumfując?
Nagle obok Fabiana zmaterializował się Dumbledore.
Ogarnęła mnie olbrzymia ulga. Dumbledore! Teraz Voldemort może nam nakichać.
Dumbledore powiedział coś, zapewne moralizującego, Voldemortowi. Ten tylko syknął, odparł, po czym zniknął w kłębie czarnego dymu. Jego sługusy, niestety, również.
Zaczęłam dawać znać Dumbledore’owi gestami, żeby mnie odczarował. Zrobił to, podszedł także do Fabiana, Benjamina i Jamesa.
-Pan Potter ma złamany kręgosłup.- stwierdził po krótkich oględzinach- Pani Black, można?
-Oczywiście.- zrozumiałam bowiem, że mam się Jamesem po prostu zająć.
-Świetnie. Ja zobaczę, co z resztą…
-Kiepsko.- rzekł Fabian, rozglądając się.
Rzeczywiście, kiepsko. Ben szarpał się w czarodziejskich więzach, Emelina leżała w Zaklęciu Śmiertelnej Śpiączki, Remus legł byle jak, zakrwawiony, na środku atrium, Marlena siedziała nieprzytomna pod ścianą, Dorcas wciąż pozostawał w glinianej skorupie, a Moody spoczywał na podłodze, potwornie poparzony. Fabian doskoczył do uwięzionej Dorcas, podczas gdy Dumbledore zajął się Moodym.
-Kiepsko z nim. Oko mu wypłynęło, cały jest poparzony… Nie wiem, jak ze sprawnością…
Uklęknęłam przy leżącym na wznak Jamesie. Patrzył na mnie niewinnie.
-Było super, prawda?- rzekł, niczym chłopczyk po meczu.
-Niewiele brakło, a pożegnalibyśmy się z życiem. Z Voldemortem nie ma przelewek.
-Teraz trzeba zająć się rannym.- zakomenderował Dumbledore- Voldemort tu już tak prędko nie wróci. Ale kiedyś na pewno przyjdzie mu ochota, by znów zaatakować. Musimy być czujni i obserwować jego zagrania. Nie wiadomo, kiedy podejmie decyzję o ostatniej bitwie.
***
-Proszę!
Syriusz wręczył mi do ręki okrągły pakunek. Uśmiechnęłam się do niego i odpakowałam.
-A dziś jest piękny, szczególny dzień!- wyszczerzył się.
-Tak?- udałam głupią.
Po niebie toczyły się jasne chmury. Nawet przy tej dość ponurej aurze Wiązowego Dworu czuć było, iż nadeszło lato. Powietrze było rześkie i łagodne, pomiędzy obłokami dostrzegałam co jakiś czas niebieskie pasemko. Pierwszy raz, odkąd tu mieszkałam.
Różana altanka, w której oboje staliśmy, była okryta czarnymi i czerwonymi różami, rzucającymi cień na mnie, Syriusza, wózek ze śpiącymi trojaczkami i Nicholasa, bawiącego się pomiędzy naszymi nogami.
-Jejciu. Ciekawe, co to…- uśmiechnęłam się.
W pakunku była okrągła, srebrna kulka, zdobiona wytłoczonymi listkami po bokach. Otworzyłam, bo w poprzek biegła szpara.
W środku wyłożono ją srebrem, masą perłową i błękitnym aksamitem, na jednej ze ścian było lusterko, na drugiej-nasze portrety ze ślubu. Rozległa się piękna, melancholijna i tęskna muzyka.
-Jaka piękna pozytywka…- szepnęłam, patrząc z zafascynowaniem.
-Żebyś zawsze o mnie pamiętała.- rzekł Syriusz cicho- Gdziekolwiek mnie nie będzie.
Popatrzyłam na Nicholasa, wlepiającego zaintrygowany wzrok w źródło pięknej, nostalgicznej muzyki. Uśmiechnęłam się beztrosko.
-Ech, zawsze będziesz obok.- mruknęłam- Przecież jesteś moim mężem.
Syriusz nie odparł, za to wsparł wargi na czubku mojej głowy, jakby zamyślony.
-Nigdy nie wiadomo.- rzekł w końcu.
Sięgnęłam wolną ręką po rozkwitłą, czarną różyczkę i oderwałam jej kwiatek, po czym włożyłam do pozytywki i zamknęłam.
-Na pamiątkę drugiej rocznicy ślubu.- mruknęła- Mam nadzieję, że zapamiętam… Zawsze myli mi się, kiedy mieliśmy ślub. To takie enigmatyczne wspomnienie.
-Łatwa data. Pierwszy dzień lata. Już prawie lipiec…
Lipiec nadszedł szybko, jak zwykle zresztą. Kiedy chodziłam do szkoły, również pojawiał się niepostrzeżenie. Tym razem, jak i w zeszłym roku i dwa lata temu nie mogłam liczyć nawet na wyrwanie się z domu, ale nie uskarżałam się. W końcu teraz prowadziłam nieco inny tryb życia i w dodatku musiałam się zajmować małymi, prawie trzymiesięcznymi trojaczkami i półtorarocznym pierworodnym.
W końcu dla Alicji nadszedł czas rozwiązania. Urodziła w szpitalu syna imieniem Neville. Odwiedziło ją pół Zakonu, ale ogólnie wszystko było bardzo skromne. Alicja z Frankiem nie chcieli zaprzątać głowy innym, więc dowiedzieliśmy się po fakcie. Co innego James.
James nie byłby sobą, gdyby narodziny jego dziecka przeszły bez stosownego echa.
W zasadzie to spodziewałam się wszystkiego, ale nie tego, w jaki sposób nas zawiadomi.
-AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!!!!!!
-Łojeja…
-AAAAAAAAAAAAAAAA!!! WSTAWAJ, BLACK, NIE WIEM, CO MAM ROOOOBIĆ!
Ocknęłam się, słysząc podejrzanie znajomy głos Jamesa we własnej sypialni. Coś mi tu nie pasowało. Zaplątałam się w pościel i, próbując się jej pozbyć, spróbowałam też otworzyć oczy i zorientować się, o co zasadniczo chodzi.
-Potter, jest chyba trzecia nad ranem…- sapnął z mojej lewej Syriusz- Co ty tu robisz i to w dodatku na baldachimie?
-Wstawaj, no! Błagam!- miauczał James- Mam problem z Lily! Ona rodzi, no! Nie wiedziałem, gdzie mam iść, bo do szpitala ona nie chce! Noooo, pomoooocy! I jeszcze ten skrzat mnie pogryzł, kurna, w łydy, no, jak tu leciałem do was! Cwana bestia, czyś ty zgłupiał?! Skrzata domowego do roli zwierzęcia obronnego przyuczałeś?! Ja tu pędziłem do was, zgubiłem galoty w pośpiechu, a ten, kurza dupa, jak się nie wczepi nagle… Krwawię…
-No już, nie biadol. Złaź z tego baldachimu…
Syriusz wstał.
-Na baldachim wlazłeś ze strachu przed Niuńkiem?- parsknął po chwili- Oszołom.
James zeskoczył z baldachimu, rozglądając się trwożnie. Doprawdy, wyglądał jak ósme dziecko stróża: był w kraciastej koszuli zapiętej na co trzeci guzik, w dodatku przesunięty o dwa, miał jeszcze większą szopę na głowie niż zwykle, przekrzywione okulary trzymające się na jednej nóżce i pogniecione bokserki na chudych, długich nogach, bo spodnie rzeczywiście zgubił. Jedna skarpetka była wysoko podciągnięta, w żółto-czerwone paski, druga, czarna i z wielką dziurą, z której wystawał Jamesowi kciuk u nogi, zjechała do kostki.
Parsknęłam, a James miauknął, dotknięty moją reakcją na jego widok.
-Ubierajcie się!- zakwilił- Moja żona rodzi w domu! To nie jest śmieszne!
-A widzisz, żeby ktokolwiek się śmiał?- spytał Syriusz.
-A skąd mam wiedzieć, czy się śmiejesz?! W tym stanie psychicznym nawet nie jestem zdolny stwierdzić, gdzie mam przód, a gdzie tył, a co dopiero, czy się śmiejesz!
Syriusz z najwyższą powagą pozbierał pościel z ziemi i poszliśmy się ubrać.
Wybiegliśmy z Wiązowego Dworu (James złapał porzucone na jednej z kondygnacji swoje spodnie i w biegu próbował je wciągnąć, co skończyło się zaplątaniem w nie i jazdą na ryjku po schodach z dumnie wypiętym w górę zadkiem).
-Szybko, Lily umiera!- jęczał, gdy wypadliśmy na aleję z wiązami.
-No co ty, nie żartuj!- ofuknęłam go.
Teleportowaliśmy się natychmiast pod dom Potterów. Na górze zapalono nocną lampkę, reszta domu pogrążona była w ciemnościach.
Wbiegliśmy do środka, po czym w trójkę spróbowaliśmy wpakować się na górę po wąskich, rozklekotanych schodach, co zaowocowało zaklinowaniem się w poprzek.
-IIIII!!!- pisnął wysoko i bardzo żałośnie James, entuzjastycznie uwolnił się z tej kiszki i popędził do żony. Ja i Syriusz wymieniliśmy krótkie, zdziwione spojrzenia i razem, jednomyślnie, ruszyliśmy za nim.
W sypialni leżała na łóżku Lily. Była o wiele spokojniejsza od Jamesa. Oddychała ciężko, trzymając się za brzuch. Uśmiechnęła się na nasz widok.
-Już jesteśmy!- zawołałam od progu- James mówił, że umierasz.
-Bo jest fiźnięty.- zmierzyła go pogardliwym spojrzeniem. Obecnie próbował wysypać kwiatki z okropnego wazonu, który Lily dostała od siostry na Boże Narodzenie pół roku temu. Gdy Jim już uporał się z kwiatkami, podstawił dzbanek pod nos zdziwionej żonie.
-Chcesz?- rzucił z roztargnieniem- Nie wiem, na co ci woda z kwiatków, ale może pomoże…
Lily popatrzyła na niego jeszcze bardziej kosmicznym wzrokiem. Syriusz parsknął.
-Słuchaj, zabierzemy cię do szpitala, co?- zagadnął potem- Tu naprawdę to nie…
-Nie, Syriuszu!- wydyszała Lily- Urodzę tu, w domu. Będzie mi lepiej!
-Ale tu nikt ci nie pomoże! Tam będziesz miała opiekę i bezpieczeństwo, a tu? Przecież twój mąż jest w takim stanie, że wyrwie wannę z korzeniami i ci tu przyniesie… Patrz!
Popatrzyliśmy na niesłyszącego nas Jamesa, który w połowie wylazł za okno i grzebał coś przy parapecie sąsiedniego okna, pewnie szukając wody w doniczkach. Z otworu wystawała jedynie jego chuda, pałąkowata noga w dziurawej skarpecie i kawałek ciała, okryty kraciastą, dziwacznie przekręconą na bok koszulą. Potem słychać było donośny, ostry trzask, wrzask Jamesa, niebanalne przekleństwo, potem ŁUP! i Rogaś opuścił stanowisko głową w dół, z pewnością niezamierzenie. Podleciałam do okna i wyjrzałam za nie. Żałośnie i rozczulająco wyglądający dwudziestolatek próbował się z godnością wygrzebać z krzaków pięknie rozkwitłych azalii. Obok na trawniku leżała rynna. U jakiegoś sąsiada zapalono światło.
-Chodź, James, nie cuduj już na tym trawniku!- rzuciłam niedbale i powróciłam do zaniepokojonej, dyszącej Lily i pękającego w duchu Syriusza, co jednak maskował za prawie kamienną twarzą- On się tu zabije. Zaraz będzie właził na dach, bo stwierdzi z sobie tylko znanych powodów, że są mu potrzebne trzy dachówki! Lily, naprawdę…
-No dobrze! Ale jak mnie przetransportujecie? Już rodzę!
-Jeszcze trochę, uwierz mi!- podeszłam do niej, by pomóc- Panowie ci pomogą wstać…
-Ale będziesz mnie trzymała za rękę?- zapytała niewinnie.
Popatrzyłam na nią ze zdziwieniem.
-Trochę się boję.- szepnęła kulawo.
-Oczywiście. Jestem twoją przyjaciółką! Będę cię wspierać, już przez to przechodziłam.- zawołałam dziarsko- Chodźmy! Syriuszu, pomożesz mi?
Do pokoju władował się rozmemłany James, w dodatku teraz okryty skoszonymi źdźbłami trawy i liśćmi. Miał nieprzytomny, przymulony wzrok, a okulary prawie zupełnie zleciały, utrzymując się na jednej nóżce.
-James, bierzemy się za przenoszenie Lily do szpitala. Pomóż!- zakomenderował Syriusz.
James wykonał całym swoim otumanionym ciałem rzut do przodu w stronę Lily i pomógł Syriuszowi podtrzymać żonę. Wybiegliśmy z rodzącą na ulicę.
-Ale nie zgub go po drodze, dobra?- poprosił tępawym głosem Jim do żony.
Syriusz popluł się ze śmiechu po tej prośbie.
-Postaram się spełnić twe życzenie.- warknęła Lily.
Trzask! I już byliśmy na miejscu. Noc lipcowa była ciepła, gwiazd nie widzieliśmy, bo w Londynie nigdy ich nie było widać. James wciąż oglądał się za siebie, żeby sprawdzić, czy żaden noworodek nie leży za nami, zgubiony przez Lily.
W szpitalu, pomimo nocnych godzin, panował ruch i jasność. Natychmiast zaopiekowała się Lily położna od czarodziejskich porodów, my poszliśmy czatować pod salą.
Ja i Syriusz usiedliśmy pod ścianą na krzesłach, Jim też próbował usiąść, co mu nie wyszło i dziesięć sekund potem chodził w tę i nazad na dość małej powierzchni.
Adrenalina zaczęła ze mnie opadać i poczułam zmęczenie. Oparłam głowę o ramię osowiałego Syriusza i wpatrzyłam się tępo w niezawiązany but Rogacza (drugim z nich okazał się bambosz z domu). Panowała cisza i milczenie.
-Rogaś, czy cię tyłek świerzbi?!- zdenerwował się Syriusz po kilkunastu minutach biernego obserwowania kursującego w dwie strony Jamesa- Siądź na nim jak ucywilizowany, jeżeli czujesz, że powinni cię zaliczyć do ich grona!
James zupełnie go zignorował, za to zatrzymał się, wytrzeszczając oczy.
-Co to?! Ten odgłos?! Czy to już!?
Popatrzyliśmy z Syriuszem na niego, wymieniając zdumione spojrzenia.
-A nie, to mój but skrzypi…- zreflektował się James i znowu podjął wędrówkę po swojej bezpiecznej przestrzeni.
Syriusz pokręcił głową i roześmiał się, obserwując z aprobatą bezcenny widok, jaki dostarczał jego najlepszy przyjaciel.
-Wyglądasz, jak taki daunek podwórkowy, Rogaś.- skomentował w końcu.
-Nie śmiej się ze mnie, kozaku!- nerwowo podskoczył James- Szkoda, że nie widziałeś siebie ostatnio, gdy twoja żona rodziła… Skrzyżowanie ochlanego koczkodana z obitym jednokomórkowcem…
-Doprawdy? Wystarczyło powiedzieć, że wyglądałem tak, jak ty zazwyczaj.
Posłałam Syriuszowi ostrzegawcze spojrzenie, ale James sprawiał wrażenie, że w ogóle do niego nie dotarł sens tych słów czy choćby fakt, że Syriusz powiedział cokolwiek.
-Rodzi mi się dziecko…- mamrotał- Kurna, no… A jak to nie będzie syn?!
-To urodzi ci się córeczka.- mruknął Syriusz ze znużeniem.
-Ale nie rozumiesz!- zdenerwował się Jim- A jak to nie będzie córka?!
-Podejrzewam, że w takim razie będziesz miał syna, ale co ja tam wiem…- burknął Łapa.
-Nie, wciąż nie rozumiesz! A jak to nie będzie ani syn, ani córka?!
Syriusz rozchylił usta ze zdumieniem.
-Takiego manewru w twoich procesach myślowych się nie spodziewałem.- skomentował w końcu- Uważam jednak, że twoje obawy są dość mocno podkoloryzowane…
-Nie, to może być obojnak?! A jak to będzie obojnak?!
-To będziecie sławni.- wyszczerzył się Syriusz- Cholernie oryginalny gość.
-Nie, to nie jest śmieszne! Chcę wnuki! Jak się moje dziecko rozmnażać będzie?!
-Naucz go pączkować.- ziewnął Syriusz- To mu się w życiu najwidoczniej przyda.
Oparł zmęczoną głowę na mojej.
-Jak mam go nauczyć rozmnażania przez pączkowanie, jak sam nie umiem?!
-To się naum.
-Od kogo?! Znasz kogoś, Łapo, kto umie?!
-Wszyscy.- sarknął mój mąż. Zamknęłam oczy, czując potężne zmęczenie- Gdyby żyła ciotka Mary Ann, mógłbyś jej spytać. Ona wiedziała i umiała wszystko…
Ziewnęłam, parskając jednocześnie.
-Może się gdzieś prześpisz?- spytał Syriusz- Jesteś zmęczona.
-Nie, wszystko gra…- odparłam.
-A jak będzie miał cztery ręce?- jęczał nad nami James.
-To będzie miał cztery ręce.- mruknął Syriusz.
-Coo?- zakwilił- Nawet nie przejąłeś moim egzystencjalnym problemem! Moje dziecko z czterema rękoma, biedaczynka!
-No coś ty. Osobiście nie uważam, żeby było coś złego w dodatkowej parze rąk. Zależy, gdzie mu wyrosną. Jak na głowie, to po żyrandolach będzie mógł łazić… Kupa zabawy.
-Ha ha.- burknął Rogaś- Odjazdowa zabawa…
Ich konwersacja stała się coraz bardziej rozmazana. Po jakimś czasie słowa zrobiły się inne, gęstsze i głośniejsze. Osoby jakby nieco się zmieniły.
-Słuchaj. James. Nazwanie córki imieniem Leopolda nie jest dobrym pomysłem.
To cierpliwy głos Remusa, który najwyraźniej próbował Jamesowi coś wyperswadować.
-Ale dlaczego? To takie dumne!
-Jak chcesz małą, słodką dziewczynkę nazwać Leopoldą? Zastanów się!
-Całe życie będzie mała!? W wieku dwudziestu lat będzie miała piętnaście cali?!
-Słuchaj.- zdenerwował się lekko Remus- Ty się dobrze bawisz czy nazywasz to dziecko?
Otworzyłam oczy. Na korytarzu, na którym siedziałam z Syriuszem i Jamesem zaledwie pięć minut temu nieco się zmieniło. Kręciło się troszkę ludzi, leżałam z głową na podołku Syriusza, nogi złożywszy na krzesłach. Sam Syriusz drzemał, oparty z głową o ścianę. Przede mną stał Remus, Peter i James. Było jakby jaśniej.
-Co się dzieje?- zapytałam sennie. Cały kręgosłup boleśnie się wykrzywił.
-O, cześć, siostra!- uśmiechnął się Remus- Zostawiłem dzieciaki pod opieką Niuńka. Musiałem tu przybyć. Pierwszy Potter na świecie…
Pokręcił głową.
-A ja pamiętam ten moment, gdy śmialiśmy się z Jamesa, że zakochał się w dziewczynie.- uśmiechnął się Peter- Cały się naburmuszył, poczerwieniał i przywalił najbliższej siedzącemu Łapie potężną fangę w nos. I to był zły manewr, bo tamten miał wtedy biegunkę…
Huncwotów bardzo rozbawiło to wspomnienie. Uśmiechnęłam się, gdy wyobraziłam sobie całą tę sytuację z małym Jamesem, Syriuszem, Remusem i Peterem.
-Który z panów nosi nazwisko Potter?
Jakaś przysadzista pielęgniarka o twarzy buldoga wyłoniła się niespiesznie zza jakichś drzwi.
Chłopaki zamarli.
-Ja.- pisnął w końcu zza Remusa osłupiały James.
-Może pan odwiedzić żonę.
Schowała się z powrotem. James wyglądał, jakby poszły mu wszystkie zwieracze.
-O nie… O NIE! I co teraz?! Chłopaki, co mam robić?! Może wejdę do niej przez okno, poczuję szczyptę wyzwolenia… To by mnie rozluźniło…
Wstałam i wzięłam otumanionego Jima za rękę.
-Chodź, normalnie, jak człowiek. Nie wymyślaj.- rzekłam- Nie umiesz wejść drzwiami?!
W salce leżała Lily. Obok niej spał mały, czerwony i pomarszczony noworodek.
-O ja!- zawołał James, po czym powtórzył- O ja!
I chwycił, zafascynowany, zawiniątko, w którym leżało dziecko. Uśmiech rozjaśnił mu oszołomioną twarz.
-I co, to Leopolda?- zapytał żony po kilkunastu chwilach.
-Nie. To Harry.- uśmiechnęła się delikatnie Lily.
-Harry?- zdziwił się James- Myślałem o…
-Harry. Uwierz mi, James.
Jim patrzył na nią jeszcze chwil kilka, po czym rozpromienił się.
-Harry Potter.- mruknął cicho, patrząc na synka- Super.
Patrzyłam na nich, całą trójkę Potterów tak, jakbym sama przeżywała wielkie szczęście. To doprawdy było cudowne, widzieć, jak Lily i James przyjmują na świat swoje pierwsze dziecko, podczas, gdy obserwowało się ich relacje w momentach, w których żadne z nich nigdy by nie przypuszczało, że chwila, w której teraz brali udział nadejdzie kiedykolwiek.
-Idę powiedzieć chłopakom, Lily.- rzucił, ledwo mówiąc ze szczęścia i odłożył Harry’ego.
Wyszliśmy razem do Syriusza, Remusa i Petera.
-Mam syna! Syna!- James rzekł dumnym głosem i napiął butnie pierś.
-A ja mam trzech, aha.- mruknął Syriusz i uśmiechnął się doń sardonicznie.
James nieco oklapł w sobie.
-Ale gratuluję, stary!- Syriusz poklepał go po ramieniu, aż okulary zachwiały się niepewnie. Chyba dlatego, że wciąż miał je zarzucone na nos tak, że ledwo jedna z nóżek siedziała za uchem. James, wyglądający teraz dokumentnie jak lekko cofnięte dziecko, posłał mu radosny, prawdziwie szczery uśmiech radości i szczęścia. Był ona tak zaraźliwy, że poza Syriuszem uśmiechnęłam się także ja, Remus i Peter.
-Przyniosę wam Harry’ego! Czekajcie!- rozentuzjazmował się świeżo upieczony tata.
Jego długa, śmiesznie powyginana sylwetka podskoczyła radośnie, a sam James pobiegł do sali do Lily. Po chwili wrócił z zawiniątkiem, w którym spał mały Potter.
-Wykapany tata!- wyszczerzył się James, ostrożnie przytulając syna- Nie?
-Czy ja wiem?- przekręciłam głowę- Jest identyczny, jak wszystkie moje dzieci.
James zrobił dość obrażoną minę, reszta parsknęła.
-Istna profanacja, podobny do jakichś drugorzędnych Blacków…- burczał, by po chwili rozpromienić się- Dzień dobry, panie profesorze!
-Dzień.- usłyszałam za sobą.
Do sali wszedł Dumbledore, ubrany w cywilny gajerek. Dość specyficzny.
-Dlaczego „dzień” bez „dobry”?- zdumiał się Remus.
-Dla mnie może być nawet „Dzień cudowny”!- wyszczerzył się Rogaś- Niech pan spojrzy! Oto Harry Potter!
Wysunął do Dumbledore’a entuzjastycznym ruchem śpiącego synka. Dumbledore uśmiechnął się, ale na krótko. Był to bardzo dziwny, wymuszony uśmiech.
-A tak w ogóle, to co pan tu robi?- zapytał Peter z zaciekawieniem.
-Mam sprawę niezwykłej wagi do Jamesa.- odparł Dumbledore.
-Teraz?- James zrobił minę przypominającą dziecko wywlekane przez matkę za nadgarstek z piaskownicy. Popatrzył na śpiącego syna, jak na opuszczane grabki z foremką.
-Dzisiaj mamy ostatni dzień lipca, prawda?- szepnął Dumbledore. Zrozumieliśmy, że musimy skupić się blisko. Remus kiwnął głową w odpowiedzi.
Dumbledore nie od razu podjął to, o czym chciał nam powiedzieć. Patrzył chwilę na Harry’ego, po czym mruknął:
-Mam powody, by przypuszczać, że Voldemort obrał sobie nowy cel. Osobę.
-Znowu misja?- jęknął cicho James- Moją najgorszą misją jest teraz nauczenie się przewijać syna, a potem…
-James, komuś z Zakonu grozi śmiertelne niebezpieczeństwo.- przerwał mu Dumbledore.
Zaległa martwa cisza.
Każdy wodził okrągłymi oczyma od jednej do drugiej osoby.
-Komu?- szepnęłam po chwili, czując ciarki, biegające po plecach z góry na dół i z powrotem. Czułam bicie przerażonego serca- Voldemort chce kogoś dorwać, tak?
Usłyszałam przełknięcie śliny Syriusza po tych słowach.
-Komu? Kto to jest?- zapytał z najwyższym napięciem James.
Dumbledore nie odpowiedział, za to popatrzył na Jamesa bardzo wymownie i spuścił wzrok na Harry’ego, niewinnie śpiącego w ramionach ojca.
Przełknęłam ślinę, widząc minę Jamesa. Zobaczyć śmierć w jego oczach było najgorszą rzeczą, jaka przytrafiła mi się od dawna. Dosłownie zmartwiał. Machinalnie objął mocniej syna, wytrzeszczając orzechowe oczy zza przekrzywionych okularów.
-Nie…- szepnął wreszcie martwym tonem.
-Najwyraźniej.- rzekł śmiertelnie poważny Dumbledore, kiwając znacząco głową- A to oznacza, że zarówno ty, jak i Lily znajdujecie się w takiej samej sytuacji, jak Harry.
Popatrzyłam ukradkiem na zesztywniałego Syriusza. Wlepiał napięty wzrok w najlepszego przyjaciela, był autentycznie biały, po czole spływały mu strużki potu.
-Musimy działać. I to migiem.- rzekł Dumbledore w idealnej, pozbawionej życia ciszy- Grozi wam śmierć.
Doo!
Notka cudowna, niesamowita, boska... Ten atak na ministerstwo i przede wszystkim narodziny Harry' ego po prostu... jesteś genialna! A dni Lily i Jamesa powoli dobiegają końca...
Ps: Wielkie dzięki za komentarz u mnie. Z tym snem to...;) A jeśli chodzi o to, że notka trochę zagmatwana, od razu mówię, iż wszystko zostanie wyjaśnione w kolejnych wpisach. Zapraszam w czwartek!
Victoria Poniedziałek, 14 Marca, 2011, 17:18
Brak słów. No po prostu. Nie wiem czemu. Może przez tą bitwę w Ministerstwie albo narodziny Harry'ego... A może wszystko razem? Nie wiem. Jednak było parę literówek (również ;P) i zjedzonych słów ;)
Loony Poniedziałek, 14 Marca, 2011, 18:07
Dziewczyno jestes cudowna!!! Szkoda ,ze Lily i James muszą umrzec ehh.. Ciekawe jak to dalej rozkręcisz?? notka brak slow..
Syrcia Poniedziałek, 14 Marca, 2011, 21:11
Ych... Juuż?... Kurczę, nie zabijaj ich tak szybko... No nie bądź taka, no
Od razu mi się spieprzył humor, jak to przeczytałam, wiesz? Wielkie dzięki...
No cóż. Notka oczywiście genialna w każdym calu. Ach, te rozterki Rogasia...
Pozdrawiam, moja droga, i zakurzam pod kołderkę, cosik się pochorowałam z lekka...
Pozdrawiam
J. Wtorek, 15 Marca, 2011, 17:50
Ua. Znowu sie podzialo! Cholera bez Jamesa no i Lily bedzie bez sensu, ale jak widze bedziesz sie trzymac wersji Rowling. James sie tak slodko przejmuje, ale gdyby mi moj przyszly maz takie cyrki na kolkach odstawial to bym go trzasnela ;D Chce juz sie dowiedIec co sie dalej stanie ,a znowu musze czekac cholerne dwa tygodnie !
Zeby Cie tylko wena nie opuscila ! Chociaz to Ci chyba nie grozi ;) Pozdrawiam J.
Alex Wtorek, 15 Marca, 2011, 19:26
Matko! Poród Harry'ego boski , nie umiałam przestać się śmiać !!
Ale kurcze , ja sie zapłacze jak oni umrą !
A co z Syriuszem ? I wgl ? Nie ogarniam tego.
Ale to nie zmienia faktu , że jest świetnie !
JOANNA Wtorek, 15 Marca, 2011, 22:05
No nie... zrobiłaś z Jamesa niezłego oszołoma, z krzesła spadłam ze śmiechu...
A co do narodzin Harrego, spotkania z Sybillą... nieźle poukładane, wszystko razem tworzy logiczną całość z powieściami Rowling.. ;)
Szczurek Wtorek, 15 Marca, 2011, 22:07
James ma naprawdę dziwne sposoby ogłaszania narodzin dziecka On to jest wariat! (ale to wiadomo od dawna)
Ehh . . . szkoda, że już się Harry urodził, bo wydaje mi się, że za niedługo skończysz ten pamiętnik
Choć był taki chłopak w lustrze, pamiętam to doskonale, lecz jego chyba raczej tutaj jeszcze nie było . . .
Aithne Czwartek, 17 Marca, 2011, 20:31
Zgadzam się z wszystkimi przede mną - mi też smutno, że to już. Został nam rok. Jakoś nie mogę tego ogarnąć, nigdy jeszcze nie czytałam pamiętnika ani opowiadania o Huncwotach, który dotrwał do momentu, w którym Lily i James zginęli... Kiedyś, raz, ale tam autorka bardzo mocno skupiła się na Syriuszu i nie czułam się tak przywiązana do Lily i Jamesa. A tutaj...
W ogóle nawet nie zauważyłam, kiedy tu się tak poważnie i ponuro zrobiło. Dopiero co nadrabiałam stare notki i czytałam o Jamesie i Syriuszu, którzy gonili się na kolejce liniowej! Ten Twój pamiętnik był taki zabawny! A teraz - ok, James nadal jest tak samo śmieszny jak zwykle, ale mam tą świadomość... ;(
Aithne, jeszcze ja tu piszę o Huncach! Kto wie, może też dotrwam
Na razie zapraszam na maleństwo do Huncy. Mało czasu, ale chciałam dodać chociaż coś krótszego
Doo;) Piątek, 25 Marca, 2011, 01:29
Szczurku, jeszcze trochę się ze mną pomęczycie . A chłopiec z lustra? Hmm... Zobaczy się
No cóż, mam już dalekosiężne plany i prawie wszystkie notki opracowane co do fabuły, więc... Tylko czasu brak... Ale już niedługo
A wszystkie Wasze wpisy przeczytam jutro. Pa!