Witam wszystkich w nowym roku szkolnym. Na osłodę-notka.
Mam zamiar dodac nową za tydzień w weekend. A tak w ogóle witam wszystkie nowe nicki.
-Proszę. Mam nadzieję, że będzie smakować.
Agatha Route podała mi przez okno kuchenne blachę z plackiem z kminkiem.
-Jeszcze ciepły.- zauważyłam z uśmiechem- Dziękuję, ale chyba poproszę o przepis, jeżeli szybko zniknie.
-Nie krępuj się, moja droga. Och, chyba zacznie padać…
Rzeczywiście, tego lata pogoda nas nie oszczędzała. Niebo zasnuły ciężkie chmury, zwiastujące deszcz. Dla mnie nie było to takie fatalne, w końcu siedziałam w biurze, gdzie nie było okien. Poza tym, nie będę żałować, że w piękny dzień muszę pracować.
-Mam nadzieję, że ten zatracony chłopak gdzieś nie poszedł się włóczyć!- warknęła Agatha- Jak go zleję deszcz, znów będę musiała iść z nim do lekarza.
-Nie, Stanley siedzi u nas.- zauważyłam.
Agatha najpierw wytrzeszczyła oczy, po tym zaśmiała się perliście.
-Cóż, nie wiem, dlaczego tak potrafią się bawić!- rzekła w końcu- Przecież jest od Sary starszy o cztery lata!
-Cóż, najwyraźniej towarzystwo moich synów i drugiej córki nie przypadło mu tak do gustu. Zresztą, mieli czas się zakumplować z Sarą, mieszkacie tu już rok.
W głębi domu usłyszałam łoskot i do kuchni wpadł zdyszany Nicholas, kulejąc dziko.
-Mamo, patrz!- wrzasnął. Popatrzyłam na niego ze zdziwieniem. Rzadko był taki poruszony.
-Lecę.- rzekła Agatha, widząc to- Zaczyna kropić. A, szturchnij mojego syna, by kiedyś odwiedził dom. Jak tak dalej pójdzie, to… No, nic nie chcę mówić, są za młodzi na miłostki.
Uniosła brewki dwuznacznie i chichocząc, poszła do domu. Zawsze bała się Nicholasa, chyba przez jego wilcze uszy i niezręczne poruszanie na kulawych nogach.
Wzięłam blachę z ciastem z kminkiem i odwróciłam się do dyszącego Nicholasa. Odstawiłam blachę i chwyciłam trzymany przez niego świstek. Był z grubego pergaminu…
-”Szanowny Panie Black! Mamy przyjemność poinformowania Pana, że został Pan przyjęty do Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwart…”.- przeczytałam na głos, po czym popatrzyłam na dyszącego z entuzjazmu syna i uśmiechnęłam się szeroko. Po raz pierwszy tak bardzo chciałam się szczerze uśmiechnąć, bo dawno już nie miałam okazji. Nicholas odwzajemnił to skromnie, tłumiąc radość. Przytuliłam do siebie najstarszego synka.
-To niesamowite.- szepnęłam, po czym ujęłam jego buzię w dłonie, patrząc w spokojne, smutne, szare oczy, które teraz tryskały opanowaną radością- Mój synek jeszcze wczoraj nauczył się chodzić, a dziś dorósł, ma jedenaście lat i opuści mnie na dziesięć miesięcy…
-Dopiero od września.- rzekł cichutko Nicholas, jakby przepraszająco.
-Tata by się ucieszył, że jesteś już taki duży!
Nicholasowi uśmiech trochę zrzedł, ale nic nie powiedział, odgarnął tylko grzywkę prostych, brązowych włosów, poskręcanych delikatnie na końcach ze skrępowaniem. Po chwili znów go przytuliłam, a on przycisnął czoło do mojej szyi. Zrobiło mi się trochę smutno, że mój najstarszy syn, po tylu latach mieszkania tutaj pójdzie do Hogwartu i nie będę go widzieć zbyt często. Nawet dopadły mnie dziwne, oburzone myśli, ale je stłumiłam. To Hogwart! Naturalna kolej rzeczy. Kiedyś cała czwórka będzie tam uczęszczać. I nie mogę ich egoistycznie zatrzymać przy sobie tylko dlatego, że straciłam dziecko półtora roku temu…
Nicholas odlepił się ode mnie, uśmiechając wciąż.
-Polecimy na Pokątną jutro, co ty na to?- zapytałam, czochrając jego jasnobrązowe włosy.
-No!- ucieszył się- A wujek Remus poleci z nami?
-Nie, raczej będzie pracował… Ale odwiedzimy go w magicznej aptece, tam musimy zajrzeć po składniki… Przestudiuj wszystko dokładnie, muszę wiedzieć, gdzie z tobą iść.
-Ale mamo… A jak nam nie starczy pieniędzy?- zmartwił się.
-Starczy. Od pół roku odkładamy z wujkiem na twój Hogwart parę galeonów na miesiąc.
Nicholas kiwnął i uciekł do pokoju, zostawiając mnie i radosną i rozrzewnioną jednocześnie. Szkoda, że Syriusz nie widział tego… Poszedł do więzienia prawie dziewięć lat temu…
Jedenastolatek wpadł do swojej sypialni, ściskając z entuzjazmem świstek. Dostał się do Hogwartu! W zasadzie było to naturalne, ale bał się cały czas o to, że jednak okaże się inaczej. I w dodatku dostanie różdżkę! Wyjedzie z Basildon, by zamieszkać w internacie…
Troszkę w pierwszym momencie ta perspektywa wydała mu się przerażająca, ale zaraz przypomniał sobie wszystkie opowieści Billa, Percy’ego i Charliego o Hogwarcie. Fred i George byli już po pierwszej klasie, opowiadali niestworzone rzeczy, ale wszystkie utwierdziły Nicholasa w przekonaniu, że Hogwart jest cudowny. Naprawdę, nie mógł się już doczekać…
A kolejnego dnia miały być zakupy na Pokątnej. Gdy wreszcie nadszedł wspaniały moment udania się na czarodziejską ulicę, mama zagarnęła go do siebie i stanęli przed kominkiem.
-Ja też chcę!
To był Cosmo. Przybiegł, robiąc błagalną minę. Mama pokręciła głową i rzekła:
-Nie, Cosmo. Nie pójdziesz z nami.
-Ale dlaczego?!- jęknął młodszy brat.
-Bo nie mam pieniędzy na twoje zachcianki. A po cóżby innego chciałeś lecieć?
-Ale ja mam swoje kieszonkowe!- zawołał Cosmo, wyciągając galeona od wujka.
Mama skrzywiła się, patrząc na niego. Po chwili westchnęła:
-No dobrze. Jeżeli sam masz pieniądze… Ale trzymaj się blisko nas! Masz listę, Nicholas?
Brązowowłosy po chwili dopiero zorientował się, że mama mówi do niego. Kiwnął wolno.
-Dobrze… Wchodzimy, chłopcy!
Nicholas nigdy nie lubił podróży Siecią Fiuu. Była naprawdę irytująca. Teraz nie było inaczej. Kiedy wreszcie pozbył się popiołu z włosów, nosa, buzi i oczu, mógł rozejrzeć się po Dziurawym Kotle. Na Pokątnej był tylko raz, dość dawno temu, ale pamiętał to miejsce jako niezwykle zatłoczone i barwne. Nie mylił się. Ulica tętniła życiem.
-Pójdziemy do Gringotta?! Zobaczyć gobliny?- zawołał Cosmo- Błagam!
-Nie, synek. Wujek już wyciągnął dla nas pieniążki na zakupy dla Nicholasa.
Cosmo jęknął i zrobił oszołomioną z wrażenia minę na widok czegoś tam, ale Nicholas nie dostrzegł czego, bo właśnie prawie władował się głową w dół do baryłki z oczami węgorza. Grzecznie poprawił kołyszącą się baryłkę i pospieszył za mamą, patrząc z zaciekawieniem na listę, którą tyle razy studiował, że znał na pamięć.
-Chodźmy najpierw po różdżkę!- poprosił cicho mamę.
-Jeżeli chcesz… Cosmo, trzymaj się blisko mnie! Nicholas, co to za mina?
Nicholas spuścił wzrok na listę trzymaną w dłoniach i poczuł skurcz.
-Czy mógłbym dostać sowę?- wypalił nagle, zupełnie swobodnie.
Mama popatrzyła na niego i ku jego zdziwieniu zastanowiła się, odgarniając rudo-czarny warkocz.
-Dobrze, to dość miła perspektywa, chociaż w Hogwarcie są sowy…
-Ale mógłbym wysyłać w wakacje listy do przyjaciół…
W zasadzie nie było to powodem. Nicholas nie był pewny, czy zaprzyjaźni się z kimkolwiek, skoro tak wygląda i w dodatku miał kontakt jedynie z rodzeństwem i Weasleyami, nie był duszą towarzystwa. Poza tym, wujek miał jakąś sowę. Tak naprawdę Nicholas chciał mieć po prostu zwierzę. By karmić je i głaskać, by miał go kto słuchać w chwilach samotności.
-Nazwałbym ją Chandra.- powiedział po chwili namysłu.
Mama zmarszczyła brwi.
-Czemu Chandra? Jest tyle wesołych imion…
-Nie, nie rozumiesz.- pokręcił głową cierpliwie- Chandra to indyjskie imię i oznacza „Księżyc”.
Mama uniosła brwi z podziwem. Nicholas poczuł się dumny ze swych zainteresowań mitologią i kulturą mugolskiego świata.
-Nie miałam pojęcia… O, Ollivander! Cosmo! Chodź, nie oddalaj się! Idziemy po różdżkę.
Zanim Nicholas został wepchnięty na siłę przez mamę, zdążył zarejestrować młodszego brata, wlokącego się bez życia w ich stronę. Wiedział, że Cosmo nudzi się i zaraz coś odwinie…
W środku było ciemno i cicho.
-Popatrz…- szepnął jego dziesięcioletni brat, ciągnąc za czerwony t-shirt, który Nicholas miał na sobie. Pokazywał na taśmę, owijającą się naokoło nogi taboretu- Fajne!
W tym momencie przyszedł jakiś wysoki, żylasty jegomość. Nicholas zlustrował go niepewnie.
-Witam, pani Black.- ukłoni się nisko, obserwując ją przenikliwie.
-Dzień dobry, panie Ollivander!- uśmiechnęła się mama, zagarniając z przyzwyczajenia Cosmo do siebie- Przyprowadziłam syna, by kupił różdżkę. Tego, w rogu.
Wskazała na Nicholasa, a on wyprostował się mimowolnie. Pan Ollivander podszedł i chwycił taśmę, z której tak śmiał się Cosmo i począł mierzyć, mówiąc:
-Cóż, kolejne pokolenie czarodziejów… A tak niedawno ty sama kupowałaś różdżkę…
-Tak, ile to było…- westchnęła mama- Z szesnaście lat temu…
- Piętnaście cali. Drzewo różane. Włos z ogona jednorożca. Znakomita do rzucania zaklęć obronnych.
Mama przytaknęła, a Nicholas wytrzeszczył oczy, dziwiąc się znakomitej pamięci, jaką posiadał twórca różdżek. Nie zdążył się jednak nadziwić dość, bo zaraz wetknięto mu patyk i przyjrzał się.
-Nie, ostrokrzew i smocze serce nie, spróbuj kasztanowca i pióra feniksa…
Nieco jaśniejsza różdżka też nie zadowoliła pana Ollivandera i wciąż wtykał mu nowe modele. Nicholas był zafascynowany mnogością wariantów i wyglądu różdżek. Postanowił kiedyś być ich twórcą. W końcu, gdy już zaczął się bać, że żadna różdżka go nie zechce, jedna rozgrzała się jakby.
-No, świetnie!- ucieszyła się mama, a pan Ollivander przytaknął i rzekł:
-Wiąz. Osiem cali. Włos z ogona jednorożca, jak u twojej mamy. Elastyczna i giętka.
-Wiąz to dobre drzewo…- rzekła mama, a Nicholas dostrzegł cień czegoś dziwnego na jej twarzy.
-Wiązowe różdżki są… specyficzne, to fakt. Specyficzne różdżki dla specyficznych ludzi.
Zmierzył jego wilcze uszy uważnym spojrzeniem. Nicholas ściskał różdżkę i nic go nie obchodziło.
-Nieczęsto używam tego drewna… Należy się siedem galeonów. A kiedy ten młody kawaler przyjdzie do mnie po różdżkę?
Wszyscy spojrzeli na Cosmo, który właśnie próbował wejść na wystawę, by dotknąć jedynej różdżki, która tam leżała. Młodszy brat Nicholasa speszył się i wyszczerzył przepraszająco, ale Nicholas skupił się na tym, co trzymał. Na swojej nowiutkiej, wiązowej różdżce. Była krótsza, niż mamy i wujka, ale już ją kochał. Wiedział, że właśnie dali mu do ręki potężny magiczny przedmiot.
Wyszli ze sklepu pana Ollivandera po kilku minutach rozmowy, którą Nicholas puścił mimo uszu.
-Teraz potrzebuję składników eliksirów, fiolek i kociołka.- rzekł.
-Tam mamy kociołki… Daj tę listę.
-Mogę dostać srebrny kociołek?- spytał Nicholas- Srebrny jest fajny… Księżyc jest srebrny…
-Nie, musi być cynowy.
-Ależ mamo!
-Nie dyskutuj ze mną! Nie wkroczysz do Hogwartu ze srebrnym kociołkiem, dziecko!
Nicholas oklapł w sobie i poszukał wzrokiem brata, by coś mu szepnąć złośliwego na zatwardziałość mamy, ale jego brat właśnie kręcił się po drugiej stronie ulicy pod szyldem „Aleja Śmiertelnego Nokturnu”. Obecnie Cosmo obserwował szyld z zachwytem. Nicholas nic nie powiedział i obrócił się do mamy z zapytaniem:
-Kiedy dostanę Chandrę?
-Spokojnie, synek. Muszę się skupić… Kociołek, fiołki i składniki… Potem pójdziemy po książki.
Nicholas odwrócił się i zobaczył, że Cosmo gdzieś poszedł. Trochę go to zaniepokoiło, ale nie widział nic złego w samotniczej wyprawie. Ostatecznie sam to uwielbiał.
Cosmo obejrzał się za siebie konspiracyjnie. Nie, mama stała przy kociołkach. Nie zauważyła.
Szybko ruszył wąską, mroczną uliczką. Przyciągnął go brak tłumów. Patrzył zafascynowany na brudne ściany i rozkoszował się myślą, że może sam sobie pochodzić na tej ciemnej i tajemniczej uliczce. Nie czuł strachu, lecz ciarki przebiegły mu po plecach, kiedy minęła go zakapturzona postać, wyraźnie spod kaptura obserwując dziesięciolatka. Ściskał mocno swojego galeona w kieszeni i ze strachem i ekscytacją obserwował ciemne okna i zaułki Alei Śmiertelnego Nokturnu. Coś mu się zdawało, że mama nie byłaby zbyt zachwycona, gdyby go tu namierzyła.
Przykleił nos do szyby jednej z mrocznej wystaw. Dostrzegł czaszkę i srebrny sztylet, oraz parę zdobionych szkatułek i wielki sygnet. Czaszka w szczęce miała tabliczkę: „Artefakty - J. Crump”.
Cosmo, zafascynowany sztyletem, uchylił drzwi do ciemnego wnętrza i rozejrzał się. Wisiało tu w powietrzu jedynie sześć świec z obficie skapującym, pożółkłym woskiem, a za ladą krzątał się nieogolony człowiek w brudnym ubraniu. Widząc Cosmo, warknął:
-Czego tu?! Zmykaj stąd, mały!
-Chciałem coś kupić!- odparł pretensjonalnym tonem czarnowłosy.
-To nie sklep dla ciebie. Idź lepiej na lody do Fortescue!
-Dobrze! Nie chce pan dobić targu, pana sprawa! Pan poniesie konsekwencje!- prychnął.
Właściciel przyglądał mu się chwilkę badawczo. Po chwili zarechotał:
-Podobasz mi się, mały. Co byś chciał kupić?
-Ile za sztylet z wystawy?
-Och, to będzie jakieś pięćdziesiąt galeonów.
-Ile?!
-To prawdziwe cacko! Cóżeś chciał, przecież nie jest z pergaminu!- zaszydził sprzedawca.
Cosmo oklapł w sobie i mocniej ścisnął żałosnego galeona. Właściciel dostrzegł to.
-A ile posiadasz, chłopcze?- spytał.
-Tylko jednego galeona.- rzekł czarnowłosy najbardziej dumnie, jak umiał.
Sprzedawca podrapał się po brodzie i po chwili wyciągnął spod lady kilka malutkich przedmiotów. Cosmo podszedł, zaciekawiony. Były to śliczne, malutkie, wiktoriańskie szkatułki, oprawione w materiał i zaśniedziałe srebro. Jedna taka mogłaby spokojnie zmieścić się w jego dłoni.
-Wybierz którąś. Jedna taka kosztuje galeona i dwa sykle. Dwa sykle ci odpuszczę, co?
Cosmo przytaknął i wybrał srebrną z granatowym aksamitem. Była stara i zakurzona.
-Umowa stoi.- rzekł wyniośle dziesięciolatek i dał galeona właścicielowi- Czemu tak tanio?
-Nie zostały sprawdzone, mały… Nie znam ich właściwości \...
Ten uśmiechnął się oleiście i zarechotał znowu. Cosmo podziękował ładnie i wyszedł, chowając ją do kieszeni.
-Au!- jęknął, bowiem odbił się od czyjegoś kościstego ramienia.
-Uważaj!- warknął mężczyzna.
-Przepraszam!- zawołał Cosmo nieco pretensjonalnie.
Mężczyzna patrzył na niego dłuższą chwilę podejrzliwie. Było to bardzo badawcze spojrzenie. Cosmo czuł się bardzo dziwnie, jakby go prześwietlał czarnymi oczyma.
-Gdzie twoja mama?- spytał wolno i jakby ostrożnie.
-Na Pokątnej, kupuje bratu ekwipunek do szkoły, bo co?- burknął Cosmo.
Mężczyzna syknął cicho, jakby coś go uszczypnęło. Wciąż wpatrywał się w niego dziwnie.
-Hej!- krzyknął ze zdziwieniem i złością czarnowłosy, gdy nagle nieznajomy chwycił go za kołnierz i zaciągnął z powrotem. Cosmo tak się zdziwił, że zapomniał wyrywać.
-To nie miejsce dla ciebie!- warknął mężczyzna- Pomyślałeś o matce?! Musisz dokładać jej zmartwień?! Już wystarczająco wycierpiała.
Cosmo nie pytał, kim nieznajomy jest, bo stwierdzenie było doprawdy szokujące.
Mężczyzna puścił go kilka kroków przed Pokątną, więc wyrwał się, odzyskując rezon i warcząc:
-Sam sobie poradzę, dziękuję!
-Wszyscy Blackowie są tacy sami. Aroganccy i pyszni. I pozdrów matkę.- szepnął.
Po tych słowach odwrócił się na pięcie i odszedł. Cosmo uniósł brwi, patrząc za nim. Ciekawe, skąd ten facet wiedział, kim jestem, pomyślał.
-Cosmo!
Mama i Nicholas podbiegli do niego, pakunki dyndały wszędzie naokoło razem z klatką z sową.
-Gdzieś ty był?! Zamartwiałam się!- krzyknęła mama i chwyciła go za ramię.
-Chodziłem po ulicy…- rzekł zdawkowo Cosmo.
-Wiedziałam, że tak będzie! Więcej cię nigdzie nie wezmę! Idziemy do księgarni. Blisko mnie!
Cosmo nic nie powiedział, ściskając mocno szkatułkę w kieszeni. Zastanawiały go słowa mężczyzny. „Wszyscy Blackowie są tacy sami. Aroganccy i pyszni.”. Co to znaczy? Może to ma coś wspólnego z tatą? Wszyscy Blackowie… Tak, na pewno chodzi o jakiegoś Blacka, którego Cosmo nie znał…
Może dlatego nieznajomy wiedział, kim jest? Podobny do ojca, przynajmniej tak mówią…
Cosmo poczuł się dumny. Nie wiedział, jak wyglądał tata, ale czuł dumę, że go przypomina. Nawet, jeśli chodziło też o zarzuconą arogancję i pychę.
***
Weszłam do pokoju chłopców wieczorem, gdy za oknem było już ciemno. Na podłodze spoczywał kufer, jeszcze otwarty, by można było z niego wyciągać najpotrzebniejsze rzeczy. Na biurku spała smacznie Chandra, nowa sowa, złożywszy główkę pod skrzydłem. Nicholas siedział na oknie i patrzył w niebo. Miał spokojną, nieco smutną minę.
Podeszłam do niego i położyłam rękę na jego głowie, gładząc delikatnie.
-Mamo…- zaczął cichym głosem- Troszkę się boję…
-Boisz się?- uniosłam brwi- Czego się boisz?
-Szkoły… Nigdy nie byłem w miejscu, gdzie jest tak dużo ludzi naraz… A jak mnie nie będą lubić? Może będą się ze mnie śmiać…
Usiadłam na parapecie obok niego i westchnęłam:
-No tak. Zawsze, gdy idzie się do szkoły, człowiek boi się nowego miejsca i ludzi, których tam pozna. Czasem można trafić naprawdę paskudnie! Ale można trafić też doskonale i wiesz co? Do Hogwartu chodzą ludzie, którzy są naprawdę fajni. Gdy ja byłam w Hogwarcie, spędziłam tam świetne cztery lata.
-Cztery lata?- zapytał zaskoczony Nicholas.
-Tak, bo poszłam do szkoły trochę później na skutek pewnych wydarzeń. Dumbledore zrobił dla mnie wyjątek. To mądry dyrektor…- urwałam, wspominając szkolne lata- Było w szkole naprawdę bardzo dobrze. Wielu ci powie, że to najszczęśliwszych siedem lat czarodzieja.
Nicholas popatrzył na mnie, jakby nabierając otuchy.
-Ale mogą się ze mnie śmiać? Z moich uszu i sposobu chodzenia…
-Nie mogą. To czarodziejski świat, nie mugolskie gimnazjum.
-A z tego, że mój ojciec jest mordercą?
Zamarłam. Remus powiedział mi, że Nicholas dowiedział się o Syriuszu, ale nigdy nie rozmawiałam z nim na ten temat. Patrzyłam na wyczekującego synka.
-Nie mogą.- rzekłam w końcu ze znużeniem- Nikt nie wie, że to twój ojciec.
Nicholas kiwnął, po czym zapędziłam go ruchem dłoni do łóżka, okryłam starannie kołdrą i cmoknęłam. Po chwili ruszyłam do drzwi, pragnąc zagonić do spania Cosmo.
-Śpij dobrze, synek. Jutro czeka cię wielkie wydarzenie.- rzekłam na dobranoc.
Następnego dnia panował dziwny, miły i znajomy rozgardiasz. Nie budziłam dziewczynek, które spały smacznie. Cosmo, niestety, rozbudzony hałasami w pokoju chłopców, biegał wszędzie za bratem, podekscytowany do ostatnich granic.
-Ja też pójdę do Hogwartu, prawda?!- piszczał wysoko co jakiś czas.
-Z pewnością.- odpowiadałam ze znużeniem- Nicholas, jedz szybciej te kiełbaski. Zapakowałam ci do torby szkolnej naleśniki z serem na drogę.
-A coś słodkiego?- miauknął najstarszy Black, krzątając się przy swoim kufrze po przełknięciu ostatnich kęsów w nerwowym pośpiechu.
-Dawaj to, młody.- rzekł Remus, biorąc kufer Nicholasa i klatkę z Chandrą i wystawiając za próg- W pociągu możesz sobie kupić słodycze. Dostaniesz ode mnie ze dwa galeony.
-Dwa galeony? To wcale niedużo, jak na następną wizytę w grudniu.- zauważyłam.
-A na co mu pieniądze w Hogwarcie?- zapytał Remus, odgarniając siwe włosy- Przecież do Hogsmeade nie chodzi się w jego wieku… Chyba, że chcesz, by wplątał się w hazard…
-Hogsmeade?- zainteresował się żywo Nicholas, ale go nie słuchaliśmy.
-W sumie i racja… No, jest po dziesiątej. Remusie, czas już na nas… Nicholas, gotowy?
Kiwnął głową, zdenerwowany ale i podekscytowany.
-Pożegnałeś się z siostrami?- zapytał Remus.
-Siostry śpią i lepiej, by tak pozostało.- odpowiedziałam za synka- Nie chcę zbędnego rozgardiaszu. To już się zbieramy… Pożegnaj się z Cosmo i wujkiem.
-NIEEE!!!- jęknął Cosmo, gdy Nicholas bardzo, bardzo mocno przytulił się do Remusa. W końcu zastępował mu ojca- Ja też chcę jechać!
-Pojedziesz za rok, Cosmo!- powiedziałam ze zdenerwowaniem.
-Ale ja chcę z wami na peron, zobaczyć!
-Nie ma czasu! Szybko ubierz buty, bo cię zostawimy!
Cosmo z niespotykaną szybkością rzucił się ku swoim butom.
-Trzymaj się, Nick.- szepnął Remus. Patrzyłam ze wzruszeniem na tę scenkę. Wiedziałam, że dla Remusa moje dzieci były jak własne. On również był wzruszony tym, jak szybko Nicholas urósł i jedzie do najwspanialszego miejsca-Hogwartu…
Z jakimś żalem pomachał jeszcze mojemu bratu na odchodnym i wyprowadziłam chłopców z domu na chłodny, wrześniowy poranek, taszcząc kufer. Cosmo dumnie niósł przed sobą klatkę z Chandrą, a Nicholas poprawiał szkolną torbę, w której miał szaty, książkę, sweter, jedzenie i dwa galeony. No i różdżkę, bo koniecznie chciał ją mieć przy sobie.
Machnęłam ręką z moim różanym patykiem i Błękitny Rycerz pojawił się prawie natychmiast. Kazałam jednym ruchem wsiąść chłopcom do środka, co uczynili chętnie, po czym zapłaciłam młodemu konduktorowi paręnaście sykli.
Nicholas i Cosmo nigdy nie podróżowali Błędnym Rycerzem do tej pory, więc było to dla nich specyficzne doświadczenie. Nicholas i tak i tak byłby zielony, gdy stanęliśmy na peronie.
-To peron dziewięć i trzy czwarte, mamo.- odezwał się Nicholas- Gdzie on jest?
Wskazałam ręką na barierkę.
-Musisz pójść prosto na barierkę, Nicholasie. I najlepiej pewnie, bo to tylko iluzja, tam nie ma litej ściany. No już! My z Cosmo zaraz dołączymy!
Nicholas przełknął ślinę i ruszył w kierunku peronu dziewięć i trzy czwarte. Zupełnie spokojnie podszedł do ściany i zniknął bez zbędnego czajenia się. Cosmo wywalił oczy.
-Ja też chcę do Hogwartu!- wydarł się po tym, co zobaczył- Będę przenikać przez ściany!!!
-Ciszej, dziecko!- skarciłam, gdy jakiś murzyn obrócił się- Mnóstwo tu Mugoli…
Pociągnęłam jazgoczącego z podniecenia Cosmo za rękę, taszcząc kufer i, nie bez nostalgii, przeszłam przez barierkę, by zobaczyć kochany obiekt-ekspres do Hogwartu.
Nicholas stał nieco oszołomiony nieopodal. Wszędzie było pełno ludzi, tych znajomych i nie. Niestety, nikt z bliższych znajomych nie odwiedził z dzieckiem peronu, dostrzegłam tylko grupkę Weasleyów. Oczywiście, Molly nie mogła zostawić w domu Rona i Ginny, chociaż byli zbyt mali, by jechać.
-Cześć, Ron!- pomachał rówieśnikowi Cosmo.
Wtedy Weasleyowie nas zauważyli i wydali zgodny okrzyk. Nie było tylko Artura i Billa.
-No, pierwszy do Hogwartu…- uśmiechnęła się Molly- I jak, wszystko gra, Nick?
Nicholas kiwnął parę razy głową, sprawiając wrażenie, że jest w swoim świecie.
-Hogwart nie jest taki zły.- rzekł Fred, trącając Nicholasa.
-No, z wyjątkiem Ceremonii Przydziału.- wtrącił z powagą George.
-Fakt, niezbyt przyjemne. Ale w końcu zatamowałem krew tym workiem z piaskiem.- odparł beztrosko Fred.
-Fred! George!- skarciła ich matka, a dwunastolatki zachichotały- Nick, nie przejmuj się.
Nicholas wyglądał, jakby nie dotarło do niego ani jedno słowo.
W końcu Molly zagoniła wszystkie dzieciaki do wagonów, pozostawiając tylko Rona i Ginny. Ron miał wybitnie nieszczęśliwy i tęskny wzrok, podobnie do Cosmo, który nagle przycichł, spąsowiał i zaczął obserwować jakąś dziewczynę w krótkich, najeżonych, malinowych włosach. Była to Nimfadora, która kiwnęła mi przyjaźnie głową z daleka.
Nicholas wrócił z szukania przedziału, by się pożegnać.
-I co?- spytałam- Znalazłeś miejsce?
-No…
Przytuliłam mocno synka. Tak mocno, jak tylko umiałam, starając się nie płakać ze wzruszenia. Niestety, nie potrafiłam się powstrzymać. Jeżeli Syriusz nie zatracił rachuby czasu i zmysłów, to doskonale wiedział, że właśnie jego najstarszy syn idzie do szkoły.
Nicholas pożegnał się jeszcze z Cosmo, wciąż czerwonym i wskoczył na schodki, gdy konduktor zagwizdał. Popatrzył na mnie niezwykle poważnym wzrokiem.
-Uśmiechnij się!- przykazałam przez łzy- I pisz, Nicholas.
Uśmiechnął się samymi ustami, zastrzygł wilczymi uszami i pokuśtykał w głąb.
Pociąg ruszył.
Nicholas obrócił się i z gulą w gardle podszedł do swoich pakunków, stojących na korytarzu. Rzecz jasna, nie znalazł miejsca. W każdym przedziale kotwasili się jacyś ludzie, a on zdenerwował się nagle swoimi uszami i kalekimi nogami. Pokuśtykał więc wolno przed siebie, ciągnąć walizkę i klatkę z Chandrą. Wszystkie miejsca, które widział, były zajęte. Co prawda, w niektórych przedziałach siedziały pojedyncze osoby, ale Nicholas naprawdę nie chciał z nikim podróżować.
W końcu postawił w małej przerwie pomiędzy wagonami walizkę i na niej usiadł, stawiając Chandrę na ziemi obok. Mijali go wyrośnięci uczniowie z różnokolorowymi akcentami na czarnych szatach. Wszyscy patrzyli nieco zdezorientowani, zaciekawieni, rozbawieni, ale nikt nie spytał, czemu Nicholas siedzi na korytarzu na walizce.
Jedenastolatek westchnął i przeczesał miodowe włosy palcami. Czuł ponurą satysfakcję. Tak, właśnie tak to sobie wyobrażał, gdy rano się obudził.
-Kochaneczku, coś się stało? Czemu nie siedzisz z innymi dziećmi?
Nicholas uniósł głowę. Stała przed nim zażywna czarownica z wózkiem słodyczy.
-Nie, po prostu… Tu mi wygodnie…- wzruszył ramionami.
-Ależ dziecko! Nie pójdziesz do innych? Nie bój się.
-Nie, dziękuję… Naprawdę, mogę tu zostać!- zaczął się gęsto tłumaczyć.
-Ech, niech ci będzie… A coś słodkiego chcesz?
-Nie, dziękuję, nie jestem głodny…- mruknął, czując, że odechciało mu się słodyczy.
Pani westchnęła, po czym ruszyła dalej, na odchodnym wciskając mu jedną czekoladową żabę. Kiedy chciał zapłacić, odeszła.
Nicholas zaczął zastanawiać się, czy rzeczywiście wygląda tak żałośnie i schował żabę. Ustawił walizkę przy oknie i wpatrzył się w mijane lasy i równiny.
-Podoba ci się tu, Chandra?- szepnął do sowy- Bo mnie tak średnio, na razie… Ale ładnie za oknem, nie?
Chandra, rzecz jasna, nie odparła. Nicholas stłumił pociągnięcie nosem i wpatrzył się w monotonne zmiany za oknem, czasem rzucając coś do swojej sowy. W końcu podróż stała się nużąca. Zjadł już naleśniki i wyciągnął książkę o cywilizacji Indian, gdy znudziło się patrzenie za okno. Walizką huśtało i trochę sera z naleśników znalazło się na jego koszulce, ale nie przejął się tym zbytnio. Byle nie uświnić książki. Ze stoickim spokojem zjadł ser z koszulki.
Zaczęło się ściemniać i choć podróż dłużyła się niemiłosiernie, jednocześnie jej monotonia sprawiła, że Nicholas nie zorientował się, kiedy na korytarzach zapłonęło oświetlenie. Pomyślał, że przydałoby się przebrać w szatę ucznia Hogwartu, dopóki jeszcze jadą. Wyciągnął więc z walizki czarną pelerynę i buty, do tego kamizelkę, koszulę, spodnie i krawat. Zwinął to w zmiętoloną kulkę i poszedł do toalety. Tam zarzucił na siebie czarno-szare ubranie ucznia Hogwartu, zwijając zwykłe ubranie jak leci razem i paprząc wszystko serem z koszulki. Wyszedł z łazienki, nie zadając sobie trudu, by zawiązać krawat i sznurówki. Koszula wystawała mu ze spodni, ale Nicholas nigdy się tym nie przejmował, dopóki nie było w pobliżu mamy.
Gdy wrócił na korytarz z rzeczami, okazało się, że jego cały dobytek zniknął. Przeszedł go zimny dreszcz. Nie było klatki i kufra. Ktoś zabrał mu rzeczy.
-Pięknie, i co z tym teraz zrobię?- mruknął do siebie.
Wyobraził sobie siebie z kulką uświnionych ubrań i nie do końca białymi adidasami, jak wkracza do dużego zamku Hogwart, dzierżąc to wszystko dumnie. Ubaw po pachy dla wszystkich poza nim…
Zlokalizował jakiś kosz na śmieci i wrzucił całe swe ubranie do środka, przy okazji brudząc rękawy serem z koszulki. Ściskało go w dołku na myśl o straconych bagażach.
Pociąg począł zwalniać. Nicholas ustawił się przy wejściu, starając panować nad zdenerwowaniem i stresem. Jednocześnie nie mógł zignorować faktu, że nigdzie nie ma jego sowy i rzeczy.
Gdy pociąg się zatrzymał, samotnie wylał się z falą uczniaków na zewnątrz. Starał się być jak najbardziej niezauważalny i jakby się skurczył, ale jego ubiór, uszy, sposób poruszania się i wzrost- całkiem duży, jak na jedenastolatka- przyciągały skutecznie uwagę.
-Pirszoroczni! Tutaj, do mnie!
Nad falą głów Nicholas dostrzegł Hagrida. Widział go parę razy w życiu i trochę odetchnął na jego widok. Poczciwy Hagrid, ojciec chrzestny Sary…
-Jak tam, Nick?- spytał.
Nicholas dostał szczękościsku z zimna i zdenerwowania, więc tylko kiwnął.
Cała wataha dzieci w jego wieku ruszyła za Hagridem. Nikt nie zagadywał młodego Blacka, kulejącego wolniej, niż poruszali się pozostali. Stwierdził, że mu to nie przeszkadza.
Dobrnęli do jeziora i powsiadali na łódki. Nicholas przycupnął nieszczęśliwy w grupce jakichś rozgadanych dziewczyn, które chyba nie były zachwycone jego obecnością.
Nicholas na szczęście zupełnie to zignorował, bowiem ich oczom ukazał się widok nie do opisania.
Hogwart. Tysiące świateł, wieże i wieżyczki, powalająca przestrzeń…
Nicholas rozdziawił buzię. Wiedział, że zamek ma tysiąc lat, a on uwielbiał średniowieczne czasy. Cały stres wyparował. Liczyło się tylko to, że odtąd zamieszka w magicznym, średniowiecznym zamku o olbrzymiej powierzchni i setkach miejsc do odkrycia…
Znów powrócił cień spokojnej radości, gdy łódki wpłynęły do jaskini pod zamkiem, by wylądować na wybrzeżu pokrytym otoczakami. Nicholas był zafascynowany wszystkim naokoło i już nie pamiętał, że jest sam, że znikł mu cały dobytek i nie rozmawiał z nikim parę dobrych godzin.
Wewnątrz czekała na nich jakaś dostojna kobieta, ale Nicholas wyłączył uwagę, więc nie słyszał do końca, o czym mówiła. Bardziej zainteresowały go światła i gobeliny, które za nią dostrzegł.
Kobieta poprowadziła przestraszone jedenastolatki po schodach. Młodemu Blackowi powrócił strach, ale tłumiła go czasem ciekawość, gdy dostrzegł ciekawy obiekt lub obraz.
W końcu stanęli w jakimś wielkim hollu przed olbrzymimi drzwiami. Nicholas zajęty był właśnie urywaniem nitki od rozszerzonego rękawa szaty, gdy kobieta powiedziała:
-Za tymi drzwiami będzie Ceremonia Przydziału. Za mną, gęsiego. Hej, ty tam, młodzieńcze! Popraw koszulę, na miłość boską! I zawiąż krawat.
Rozległy się śmiechy i ktoś szturchnął go. Nicholas oderwał skupiony wzrok od odrywania nitki i rozejrzał się nieprzytomnie. Wszyscy patrzyli na niego. Speszył się nieco i poprawił wygląd.
Wkroczyli gęsiego. Nicholas wciąż kulił się i modlił, by rumieniec wstydu szybko zszedł. Czuł z całą mocą, że kuleje. Wiedział, gdzie się znajduje, ale wspaniałość Wielkiej Sali przyćmił odczuwany wstyd. W końcu zgromadzili się przed stołkiem z czarną, wysłużoną tiarą, lecz szybko stracił zainteresowanie, bowiem czegoś takiego, jak sufit nad nim, nigdy w życiu nie widział. Z początku myślał, że stoją pod otwartym niebem, ale w końcu dostrzegł, że miliony gwiazd to nic innego, jak właśnie sklepienie Sali. Rozdziawił buzię, patrząc na to i zapominając o wszystkim innym.
Rozległy się oklaski, więc wrócił ze sfery marzeń na ziemię.
-Wyczytam nazwiska.- powiedziała pani, która ich tu prowadziła- Osoba poproszona podejdzie. Belby, Marcus!
Jakiś chłopiec o drobnej budowie i naprawdę przestraszonym spojrzeniu, podszedł do stołka i usiadł.
A więc to jest Ceremonia Przydziału, pomyślał Nicholas, gdy Tiara Przydziału wrzasnęła:
-RAVENCLAW!
Nicholas obserwował z napięciem czarny kapelusz. Oto ta chwila, na którą czekał. Nie wiedział, do jakiego domu pójdzie, ale wiedział, że to bardzo ważne. Wszak będzie musiał siedzieć tam siedem lat.
Z napięcia i nerwowego otępienia obudziło go to, iż po Katie Bell, która trafiła do Gryffindoru usłyszał, jakby przez mgłę:
-Black, Nicholas!
Nicholas zachwiał się i zaczerwienił. Poczuł, że gdyby jego uszy były normalne i nieofuterkowane, zrobiłyby się czerwone po czubki. Ruszył nieporadnie przed siebie, wysilając każdą cząsteczkę silnej woli, by iść równo, bez kulania. Nigdy się tak nie starał.
Dopadła go zabójcza myśl. Czy oni wiedzą, czyim jestem synem?! A jeśli tak?
Nic na to nie wskazywało. Nie słyszał jakiegoś potwornego poruszenia, gdy dobrnął do stołka. Rezon stracił zupełnie dopiero na chwilkę przed opadnięciem na krzesło, gdy udało mu się uchwycić jedno spojrzenie nauczyciela z czarnymi strąkami. Uśmiechał się i to nie było pozytywne rozbawienie.
Gdy kapelusz opadł mu na ramiona, poczuł się wolny od spojrzeń. Była tylko czerń.
-Hmm, młody Black…- usłyszał szept- Ale jest tylko jedno rozwiązanie… RAVENCLAW!
Nicholas odetchnął. Wiedział, że w jego żyłach płynie krew Ravenclaw i nie było to dla niego wielkim zaskoczeniem, iż właśnie tam trafił. Spadł mu z serca jakiś kamień, gdy pokuśtykał ze skromną miną w kierunku swego nowego domu.
Gdy ceremonia dobiegła końca, Nicholas popatrzył po nowych Krukonach, wśród których siedział: chudy Marcus, dwóch innych chłopców i pięć dziewczyn. Nie mógł przyjrzeć im się jakoś bliżej, bo właśnie wstał Albus Dumbledore. Nicholas wiedział, kim jest dyrektor Hogwartu.
-Cóż, mogę tylko doradzać, byście wsuwali!- uśmiechnął się starzec.
Na talerzach pojawiło się znikąd zatrzęsienie potraw. Nicholas był bardzo głodny, ale coś ściskało go w dołku. Czuł się nie na miejscu i bardzo osamotniony. W końcu skusił się na ciastko z kremem.
Chociaż Hogwart wydawał mu się interesujący, gdy szedł za prefektem do dormitorium, przytłoczenie ludźmi i ich obecnością wydawało się Nicholasowi potworne. Gdyby był zupełnie sam…
Wspięli się schodami przed pusty fragment ściany i stanęli przed nią. Coś zaskrzeczało:
-Który kolor wybrała Śmierć?
Prefekt uniósł brwi, obserwując nowych Krukonów z zainteresowaniem. Po chwili powiedział:
-Żaden i wszystkie.
Coś zgrzytnęło i otworzyły się przed nimi drzwi do niebieskiego salonu Ravenclawu. Nicholas wbrew sobie przyznał, że poczuł się w jakiś sposób domowo.
-Odpowiadajcie na pytania kołatki.- usłyszał gdzieś w tle głos prefekta- To pozwoli Krukonom wchodzić do ich salonu. Nie mówcie nikomu, gdzie jest nasz salon!
-A gdzie są salony innych?- spytała jakaś kędzierzawa dziewczynka.
-Tego nikt nie wie. Nasz też jest ukryty. A więc dobrze…
Nicholasowi bardzo podobało się w salonie. Razem z innymi chłopcami wspiął się po schodach. Nikt nic nie mówił i przyszło mu do głowy, że może każdy jest tak wycofany, jak on, nawet jeśli nie ma dziwnych uszu i koślawych ruchów. A potem pomyślał, że Hogwart był naprawdę piękny i zastanawiał się, jak jutro będzie docierał do klas.
Wreszcie dotarli do sypialni.
-Jestem Nicholas, a wy?- spytał beztrosko, by zagaić jakoś rozmowę.
-Marcus.- rzekł niechętnie drobny chłopiec, szperając przy swoich rzeczach. Nicholas zauważył swoje przy jednym z łóżek i zdziwił się, bowiem już dawno zapomniał, że zgubił bagaże.
-Ja jestem Paul Simpson.- rzekł jakiś blondyn, który bez zastanowienia wyjął z kieszeni szaty kawałek tarty melasowej w syropie i nie zważając na lepkie ubranie i okruchy, które przylgnęły do niej, ugryzł, przeżuwając flegmatycznie.
-Eddie!- wyciągnął do Nicholasa rękę ostatni współlokator i bez ogródek spytał- Skąd te uszy?
-Ech…- Nicholas stracił nieco pewności siebie- To nieusuwalne przekleństwo.
-Cóż, nieźle kogoś wkurzyłeś, w takim razie!- zaśmiał się Marcus od okna. Nicholas wzruszył ramionami, myśląc, że Marcus nie jest typem otwartego osobnika. Chyba się bał młodego Blacka.
Chłopcy nie rozmawiali długo, szczególnie Nicholas. Miał wrażenie, że jest obok towarzystwa. Eddie nawijał non stop z Marcusem, Paul dodawał coś czasem od siebie, ale niezbyt entuzjastycznie. W końcu pokładli się spać. Tylko Nicholas zapatrzył się w ciemne okno i myślał. Kolejnego dnia miały być lekcje. Nigdy nie siedział w szkolnej ławce. W ogóle do niego docierało, że od dzisiaj zaczął nowy rozdział w życiu. Trochę tęsknił za mamą, wujkiem, rodzeństwem i Basildon…
Usnął po bardzo długim i nieprzyjemnym czasie przetrawiania tego, co się działo.
Tego września ładna pogoda nawiedziła zachodnio-południowe rejony Wysp Brytyjskich, w tym przedmieścia Londynu-Basildon. Złote liście każdego dnia robiły się coraz ciemniejsze, ale wciąż zdobiły pięknymi, ciepłymi koronami drzewka na schludnych uliczkach tego stosunkowo nowego miasta. Nieczęsto padało, więc chodnik na Vange był permanentnie suchy.
Po takim chodniku biegła właśnie rudowłosa Rosemary. Chociaż na niebie pędziły ołowiane chmury, od kilku dni deszcz nie zmoczył dachów, samochodów, kontenerów i ozdobionych złotymi liśćmi trawników. Dziewczynka truchtała ulicą zastanawiając się, jaką karę za wyjście z domu bez pozwolenia wymierzy jej mama.
Miała serdecznie dość. Odkąd wyjechał Nicholas, zrobiło się jakoś… ciasno. Z nieustannej tęsknoty za szkołą Rosemary nie potrafiła siedzieć w domu. Był dla niej jak pole minowe. Ciągłe kłótnie z rodzeństwem i zdenerwowanie mamy, jakieś absurdalne zakazy i przesada… Patrzyła na dzieci i marzyła, by również pójść do szkoły, uczyć się, poznać nowych przyjaciół, przeżyć coś nowego…
Myśl, że Wanda pewnie nie będzie jej towarzyszyć w Hogwarcie, była w pewnym stopniu bardzo smutna, ale Rosemary wiedziała, że przyjdzie jej poznać wielu nowych ciekawych ludzi.
Na małym, osiedlowym placu zabaw nie było nikogo. Ciężkie, ołowiane chmury toczyły się po niebie sprawiając, że uliczki Basildon były wyjątkowo ponure. Na szczęście nie padało. Rosemary usiadła na jednej z huśtawek, szorując białymi adidasami po piachu. Było ciemnoszaro i wyjątkowo jesiennie.
Zaczęła zastanawiać się, co powie Wanda, gdy Rosemary wyjedzie i wróci dopiero w grudniu. O co będzie pytać? Pewnie zniesie fakt, że Rosemary wyjechała do szkoły z internatem, ale co będzie, gdy zagadnie o szczegóły? Mimo tego dziesięciolatka nie mogła się doczekać. Cosmo, chociaż był jej bliźniakiem i czuła, że stanowią w jakiś sposób jedność, był irytującym bachorem z tego powodu, iż to w końcu chłopak. Zrobił się jakiś hałaśliwy i bezwstydnie rozhukany. Często zamykał się w pokoju, chciał bawić w jakieś gry, na które Rosemary nie miała ochoty, powtarzał, że wszystkie dziewczyny są głupie i nudne z wyjątkiem ich kuzynki (Rosemary nie wiedziała, o kogo chodzi i nie chciała wiedzieć), a od dobrych paru miesięcy męczył wszystkich o stare zdjęcia i wpadł w manię na punkcie ich ojca i jego pochodzenia… Natomiast Sara zawsze była rozpieszczona i absolutnie przekonana o własnej wartości i tym, co jej się należy. Zabawy z młodszą siostrą były ciekawsze niż z bratem, ale za każdym razem w tych zabawach Rosemary musiała Sarze ustępować. W czymkolwiek.
Dziesięciolatka westchnęła, oplatając ramieniem łańcuch huśtawki. Chciała wyjechać. Wiedziała, że za rok będzie przerażona rozstaniem z mamą i wujkiem, szczególnie, iż uparcie trzymali ją w domu, ale perspektywa czegoś nowego i zmiany otoczenia, w którym przebywała cały czas od niepamiętnych czasów, była bardzo obiecująca.
-Ej, dzieciaku! To nasza huśtawka! Zjeżdżaj stąd, bo ci spuszczę lanie!
Rosemary ocknęła się z zamyślenia. Przed nią stało dwóch chłopaków, na oko starszych od niej kilka lat. Z pewnością byli już w gimnazjum, ale nie wydawali się starsi, niż dwunastoletni Stanley, brat Wandy, a jeśli już, to niewiele starsi. Mieli zbuntowany wygląd i w ogóle wyglądali na takich, z którymi się nie żartuje. Jeden był zupełnie łysy, drugi miał czarne jak smoła, bujne włosy.
-Słyszałaś, czy mam się powtórzyć pięścią, smrodzie?- spytał czarnowłosy.
-Tak, wlej jej, Cresh!- zawołał łysy.
Rosemary zrobiła się czerwona ze wstydu i strachu, ale wrodzona waleczność, wylewająca się swego czasu obficie na Syriuszu i tym durnym Fredzie Weasley, zatriumfowała.
-Sam se powtarzaj pięścią, jak lubisz!- szczeknęła z irytacją. Pierwsza tu była, w sumie, no!- Byłam tu pierwsza i kicham na was, głupki!
Zarechotali, widocznie rozbawieni ostatnim słowem. Rosemary była pewna, iż nie używają już takich słów i jej niższy wiek z całą mocą rozjaśnił jej świadomość.
-Aleś nam przysoliła, co nie, David?- zagadnął łysy do tego, którego wcześniej nazwał „Cresh”.
-Uważaj, bo się posikam ze strachu, smarkulo! A teraz wynocha!- rzekł czarnowłosy- Bo ci wleję!
-Rosemary!
Dziesięciolatka obróciła się gwałtownie, czując zimno w koniuszkach palców. Za ogrodzeniem placu zabaw stała mama, ramiona owinęła chustą z frędzlami, by nie było jej zimno.
-Co ty, u diabła, wyrabiasz!?- zawołała. Widać było, że jest wściekła- Szukam cię już od dwudziestu minut! Nie widzisz, że zaraz lunie deszcz?! Do domu szoruj, natychmiast! Masz szlaban na wychodzenie! No już, do domu, przepisałaś już czytankę, młoda panno?!
Zbuntowane nastolatki przed nią zachichotały szyderczo.
-Do domciu na bajkę na dobranoc, dzieciaczku!- zarechotał ten czarnowłosy- Mamusia cię woła.
Rosemary posłała im wściekłe spojrzenie i powlokła się bez entuzjazmu za wściekłą mamą.
-Czemu wyszłaś bez pozwolenia?!- syknęła głośno.
Rosemary nie odparła, za to usłyszała ryk radości od strony chuliganów, którzy właśnie dewastowali huśtawki. Zrobiło jej się dziwnie przykro na myśl o tym wszystkim, co otaczało ją tu, w Basildon.
***
Nicholas obudził się. Na granatowe kotary padł słaby blask październikowego, jesiennego słońca. Chłopiec przeciągnął się i przewrócił na drugi bok. Wtedy zauważył, że wszystkie łóżka są puste. Powoli zwlókł się, mamrocząc pod nosem przekleństwa. Wolno ubrał szaty, odnotowując, że po raz milion pięćset sto dziewięćset któryś raz spóźni się na eliksiry do Snape’a.
Nauczyciel z jakiegoś powodu go nie znosił, jeszcze bardziej, niż wszystkich naokoło. Nicholas znajdywał proste rozwiązanie: Snape musiał mieć obiekt do szydzenia, a on świetnie się nadawał.
Powlókł się niechętnie po schodach i wyszedł z dormitorium Ravenclawu. W niebieskim Pokoju Wspólnym ziały pustki. Wszyscy siedzieli już na lekcjach lub śniadaniu. Nicholas postanowił przyspieszyć kroku, by porwać jeszcze z dwa tosty po drodze. Zdał sobie sprawę, że burczy mu w brzuchu. Potem, że się nie uczesał. A na końcu, że nienawidzi wprost eliksirów.
Po drodze szybko wsunął dwie kromki i zszedł do strefy Snape’a- lochów, których nie znosił, chociaż nie tak bardzo, jak nienawidził samego profesora i jego przedmiotu.
Uchylił drzwi i ze stoickim spokojem i wręcz znużeniem wśliznął się do sali.
-No no, Black jest chyba z tych, co spóźnią się na własny pogrzeb.- usłyszał.
Snape, jak zwykle ubrany jak nietoperz, stał przy ścianie. Wszyscy obrócili się w stronę Nicholasa.
-Przepraszam.- szepnął i zajął swoje miejsce.
-Nie, Black.- rzekł cicho Snape- To łaska, iż twa arystokratyczna osoba nas dziś raczyła zaszczycić.
Rozległy się pojedyncze śmiechy.
-Ravenclaw traci trzydzieści punktów.
-Ile?!- przeraził się Nicholas.
Snape powoli podszedł do niego, niczym mroczny cień. Wsparł ręce na blacie jego ławki.
-To nie pierwszy raz, gdy spóźniasz się do mnie.- wycedził- Widocznie odejmowanie ci za każdym razem dziesięciu punktów to zbyt łagodna polityka dla tak niereformowalnych przypadków. Za każde spóźnienie będę ci od teraz odejmować o pięć punktów więcej.
-Powinien pan zacząć w takim razie od piętnastu. Ostatnio było dziesięć.- rzekł niewinnie Nicholas, starając się mówić wybitnie neutralnym tonem, po czym dodał rozbrajająco spokojnie- Pomiędzy dziesięcioma i trzydziestoma jest dwadzieścia różnicy, chyba że pan profesor wie lepiej.
Rozległy się śmiechy. Snape świdrował go czarnymi oczyma i Nicholas bardzo starał się zachować zimną krew i niewinne, zrównoważone spojrzenie. Nie chciał powiedzieć nic obraźliwego. Było to tylko stwierdzenie faktu, ale czuł, że ostatnia część zdania była zbędna.
-Istotnie.- szepnął wreszcie Snape przez mocno zaciśnięte zęby- I nie zaprzeczysz, że dziesięć i trzydzieści daje czterdzieści. Ravenclaw traci tyle punktów za twoją permanentną arogancję.
Uczniowie Ravenclawu jęknęli. Nicholas nieco oklapł w sobie, gdy zdał sobie sprawę, że przez niego stracili już dziś siedemdziesiąt punktów. Całe to zbieranie niewiele go obchodziło, ale ten jęk…
Przełknął ślinę i rozpakował się trzęsącymi rękoma. Czuł gulę w gardle i nieprzyjazne spojrzenia jego kolegów. Wiedział, że wszyscy go o to obwiniali, ale nie mógł nic poradzić na to, iż po prostu generalnie nigdzie mu się nie spieszyło. I tak było od zawsze, nie widział sensu zmiany stanu rzeczy.
Jak zwykle, eliksiry ciągnęły się w nieskończoność. Nawet nie zmuszał mózgu do uważniejszego słuchania tego, co ględził Snape. W ogóle trudno mu było od zawsze skupić uwagę na czymś dłużej, niż trzy minuty, szczególnie, jeżeli były to eliksiry. Nieraz dostawał po głowie z tego powodu.
Niestety, prosty wywar na oparzenia, jaki Nicholas usiłował dziś stworzyć, nabrał żałosnej konsystencji roztopionej do połowy kostki masła, a cuchnął tak, że łzy ciekły.
-Black, czy jak zwykle zapomniałeś zabrać rozumu z dormitorium, czy ty go tam po prostu nie masz?!
Nicholas westchnął ciężko, nawet nie podnosząc głowy. Puchoni, z którymi mieli eliksiry, roześmieli się po kryjomu. Młody Black odgarnął jasnobrązowe, proste włosy z twarzy i usiłował udawać, że nic nie słyszy. To od zawsze było najlepszą bronią na wszelkie ataki psychiczne, w domu również.
Snape’a najwidoczniej rozsierdził totalny brak zainteresowania od strony Nicholasa, toteż wycedził:
-Przez twoją permanentną, WRODZONĄ wręcz arogancję i olewactwo, tracisz dziesięć punktów.
Nicholas nic nie odpowiedział, bo ta informacja wzbudziła w nim jedynie leciutki, nieprzyjemny skurcz. Puścił jeżdżącego po nim Snape’a mimo uszu i dalej próbował z uporem maniaka wymieszać maź.
-Black, czy twoja ułomność fizyczna obejmuje też mózg? Patrz na mnie, jak do ciebie mówię!
Nicholas podniósł wreszcie głowę dla świętego spokoju, ale czuł rumieniec wstydu po uwadze o ułomnościach fizycznych. Wydało mu się niesprawiedliwe, że Snape wykorzystuje to, iż ktoś rzucił na niego klątwę jeszcze przed pojawieniem się na świecie i to, że tragicznie stracił brata i nogi.
-Czemu mam patrzeć na pana?- spytał spokojnie- Przecież słucham uszami, nie oczami.
Kątem oka uchwycił Marcusa, Eddiego i Paula, chichoczących złośliwie gdzieś z prawej. Przyjaźnili się i razem nie byli zbyt sympatyczni, chociaż osobno każdy, z wyjątkiem Marcusa, był fajny.
Rozległ się dzwonek, więc Snape nie zdążył ukarać go za niegrzeczne zachowanie. Osobiście, Nicholas nie widział w tym nic niegrzecznego. Przecież zadawał rozsądne pytania i konkluzje, nie chciał być nieuprzejmy. Nawet dla takiej mendy, jak Snape. Widział, jak czarnooki nauczyciel patrzy na niego nieruchomym spojrzeniem ponad szamoczącą się klasą, więc szybko się spakował i wyszedł.
Na korytarzach Hogwartu panował tłok i wesoły hałas. Słychać było setki głosów, piski drzwi, skrzypienie zbroi, rozmowy duchów i postaci z portretów… Nicholas lubił te odgłosy, ale Hogwart nie należał do najprzyjemniejszych miejsc. Chociaż młody Black nigdy nie szukał towarzystwa, teraz czuł, że od czasu do czasu miło by było spytać kogoś o pracę domową czy o ulubioną potrawę.
Jak zwykle sam udał się na nieporadnych nogach pod salę zaklęć. Tego też nie lubił: stałe bujanie w obłokach, jakiemu się z przyjemnością oddawał sprawiało, że przesypiał najważniejszą część lekcji: wytłumaczenie Flitwicka, jak powinien wyglądać ruch różdżką. W tych nielicznych przypadkach, gdy nie przesypiał, potrafił skupić się tak dobrze, iż jako jedynemu wychodziło mu zaklęcie. Ale mu się zazwyczaj nie chciało skupiać aż tak dobrze.
Słysząc śmiechy starszych Ślizgonów (wszyscy gremialnie nazywali go Kaleką), dotarł wreszcie pod salę. Czuł głód, bo zjadł dziś tylko dwa tosty, więc jego myśli błądziły wokół lunchu. Nie przejął się szóstym już „EJ, KALEKA!”, ani tym, że goniący Marcusa i wrzeszczący piskliwie Paul niechcący (albo i nie…) rozmazał czekoladową żabę na jego ramieniu. Spokojnie pozbył się czekolady przy pomocy palców i języka, czym doprowadził większość Krukonek z klasy do pogardliwego śmiechu.
Niestety, znów zapowiadało się nieciekawie. Wszedł z obojętną miną do klasy zaklęć i zauważył, że Marcus i Paul zajęli jego miejsce, jedyne w całej klasie przy wysokim, gotyckim oknie. Poczuł specyficzną dla niego spokojną wściekłość i bez pardonu położył swoje rzeczy na ławce, którą zajęli.
-Ej, Nick, przecież my tu siedzimy.- zauważył Marcus, mrużąc oczy.
-Nie zauważyłem. Tylko położyłeś SWOJE rzeczy na MOJEJ ławce.- odparł dobitnie Nicholas.
Mierzyli się w trójkę wyczekującymi spojrzeniami. Nicholas wiedział, że koledzy z dormitorium go nie lubią, ale nigdy mu tego nie pokazali wprost. Nie czekając na ich manewry, wpakował się bezceremonialnie na swoje miejsce. Marcus i Paul odeszli, szepcząc coś i patrząc na niego dziwnie. Nicholasa nie interesował fakt, że koledzy znielubili go jeszcze bardziej przez upartość i wyszedł na egoistę nawet przy koleżankach z klasy, które mu się przyglądały. Najważniejsze było to, by siedzieć przy oknie, bo świat za szybą był inny od tego. Lepszy, niż szkoła, nauka, Snape, eliksiry i koledzy z Ravenclawu. Skupił zbuntowany wzrok na literze w słowie „początkujących”, wyciągnął wiązową różdżkę i bezwiednie począł obracać w palcach. Cały dzisiejszy dzień, jak wiele przed nim, był beznadziejny. Nicholas ze zdenerwowaniem poczuł szczypanie oczu i zirytowanie.
Droga mamo!
W Hogwarcie jest dobrze. Dostałem się do Ravenclawu. Koledzy i koleżanki są mili. Lubię z nimi przebywać. Lekcje są ciekawe i interesujące.
Co u Was? Wszyscy zdrowi? Mam nadzieję, że nie stało się nic strasznego. Bardzo tęsknię. Nawet nie wiesz, jak bardzo. Wszystko przypomina mi dom i tak naprawdę już nie mogę doczekać się Gwiazdki. Płakać mi się chce na myśl, że to dopiero za trzy miesiące. Bardzo chciałbym Cię przytulić, mamo. Póki co, mam tylko Chandrę.
Pozdrów wszystkich: wujka Remusa, Sarę, Cosmo i Rosemary. I Syriusza, gdy go odwiedzisz. Nicholas.
Uniosłam głowę znad listu z niepokojem i zmarszczyłam brwi.
-Nie podoba mi się ten list.- mruknęłam do Remusa, dopijającego popołudniową herbatę.
Pokiwał w milczeniu, po czym wypowiedział:
-Racja. Taki… Neutralnie dobry. Zwykle rozpisywaliśmy się na całe kartki, by opisywać wspaniałość Hogwartu, gdy do niego dotarliśmy! I opisywaliśmy ludzi, którzy tam z nami byli. Pamiętam, że James spędził całą noc, by opisać w najdrobniejszych szczegółach wady i zalety każdego z nas i nauczycieli. A Peter powiedział, że mama by się obraziła, gdyby wysłał pięć zdań na krzyż. Syriusz też tak powiedział i dlatego wysłał te pięć zdań… Coś tu jest nie tak.
-”Płakać mi się chce na myśl…”? ”…mam tylko Chandrę”? I do tego te wszystkie ogólniki. W Hogwarcie jest DOBRZE, a koledzy są MILI. To najbardziej neutralne określenia!
Remus patrzył na mnie dłuższą chwilę uważnie.
-Chyba Nicholasowi coś tam dolega. Nie mieści mi się to w głowie. Przecież tak na to czekał!
-No nic.- wetknęłam list za szybkę w szafce- Dostał się do Ravenclawu. Nieźle. Może przesadzamy?
-Ej, Kaleka!
Nicholas udawał, że nie słyszy i szedł dalej. Właśnie przetrawiał fakt, że nie ćwiczył zaklęcia wprawiającego nogi guzikowi na transmutację. Po prostu zapomniał. Czuł wielką gulę w gardle na myśl o McGonagall, krzyczącej na niego przy Krukonach i Gryfonach. Pluł sobie w brodę, że usnął w tym fotelu, zagłębiając się najpierw w to, co przyjemne- podręcznik astronomii, którą jako jedyną uwielbia, a potem mając zamiar odwalić pożyteczne, czyli lekcje. Nie posiadał również wypracowania na eliksiry, co sprawiało, że drętwiały mu opuszki palców, ilekroć wyobraził sobie Snape’a szydzącego z niego na oczach jego klasy i Puchonów. Znów się będą śmiać z jego kalectwa, bo Snape uwielbiał tworzyć hipotezy, że mózgowi jedenastolatka też doskwiera niedorozwój, jak nogom. Z jednej strony nie było w tym nic dziwnego-Nicholas wiedział, że jego bujająca w obłokach natura sprawia, iż był jakby w pewnym opóźnieniu w realiach. Irytowało go, że jest to powód do śmiechu.
Niestety, następnego okrzyku nie mógł zignorować, bo jakiś Ślizgon złapał go za torbę.
-Hej, puszczaj.- rzekł spokojnie i jakby ze zdziwieniem Nicholas.
Grupka Ślizgonów z co najmniej piątej klasy zachichotała. Nicholas wyrwał się z ponurych rozmyślań i rozejrzał z niepokojem. Otaczały go dryblasy ze Slytherinu, a w pobliżu stała tylko klasa jego i równoległa Puchonów. Patrzyli na to, ale nie reagowali. Niektórzy nawet się śmiali.
-Co tam, Kaleko?- zachichotał jeden ze Ślizgonów.
-Puść mnie.- rzekł dobitnie Nicholas, strzygąc z niepokojem uszami.
Na to grupka ryknęła śmiechem. Nicholas poczuł, że się czerwieni. Jeden z nich go szturchnął.
-Zrób tak jeszcze raz, Kaleko! Porusz tymi ohydnymi, wilczymi naroślami!
Nicholas, już zupełnie czerwony, próbował wydostać się z kółeczka, które go otaczało. Chciał zrobić to, co zwykle-udawać, że go nie ma, że schował się za twardą skorupą niewzruszenia. Ślizgoni ryczeli.
-Jak chcesz, Kaleko!
Jeden z nich go pchnął na innego, ten, wydając odgłosy obrzydzenia, odepchnął go jeszcze do następnego. Nicholas czuł się jak w koszmarze, aż w końcu legł na ziemi, u stóp Ślizgonów.
-Zostawcie go! Czemu mu dokuczacie?
Nicholas ze zdumieniem poczuł łzy na policzkach. Ślizgoni zaczęli się śmiać z kogoś w grupie Krukonów. Młody Black obrócił się na brzuchu w tamtą stronę. Krzyknęła niska, czarnowłosa dziewczynka, chyba jedna z pięciu dziewczyn z jego klasy. Tak, na pewno-miała niebieskie akcenty na szacie i naszywkę z orłem. Chang, czy coś takiego…
-Mam naskarżyć?- pisnęła hardo- To nie jego wina, że ma takie uszy!
-Uuuu…- i Ślizgoni ryknęli jeszcze bardziej. Jeden dodał- Obrończyni nienormalnych! A może to twój wymarzony ukochany? Co, bachorze?
-Profesorze Flitwick!- pisnęła dziewczynka, machając do maleńkiego czarodzieja, drobiącego po korytarzu. Była lekko zaczerwieniona i zdenerwowana.
-Tak, panno Chang?- Flitwick podszedł bliżej i zauważył wszystko- Co tu się dzieje, chłopcy?
Ślizgoni nie odpowiedzieli i udali się w swoją stronę, oglądając na obserwującego ich Flitwicka. Maleńki czarodziej westchnął i ze znużeniem popatrzył na leżącego przed nim Nicholasa.
-Panie Black, proszę wstać. I nie być takim biernym.- pisnął- Jesteś z Blacków, chłopcze, trochę więcej ognia! Co by powiedział twój ojciec?
-Nie wiem i nie chcę wiedzieć.- burknął do siebie Nicholas, zbierając się z podłogi. Nie wiedział, czy jego wychowawca to usłyszał, bo odszedł jakoś szybciej. Zgarnął torbę, upapraną rozwalonym atramentem i spojrzał niechętnie na koleżankę z klasy. Uśmiechnęła się nieśmiało i wbiegła za przyjaciółkami do sali transmutacji. Nicholas westchnął, czując gulę i też tam poszedł.
Całą lekcję nie mógł się skupić. Był roztrzęsiony, ale doświadczył czegoś dziwnego. Ktoś okazał mu jakąkolwiek życzliwość! Ciekawe, czy ta (jak jej tam było?!) dziewczyna zrobiła to z litości, jaką człowiek okazuje zmarzniętemu psu, czy rzeczywiście nie ma zamiaru śmiać się z niego.
Wpatrzył się w tajemnicze, proste, czarne włosy niespodziewanej sojuszniczki, na których tańczyły refleksy bladego, jesiennego słońca. Gdy dziewczynka popatrzyła na niego bezwiednie, przeniósł wzrok na książkę od transmutacji. Miała głęboki, czerwony kolor, tak intensywny, jak coś w lesie ponad rok temu na biwaku z wujkiem. Nicholas skupił się na tym, jak bardzo nie znosi szkoły.
***
Z pokoju wygoniła ją czysta ciekawość. Wanda po szkole miała jej pokazać coś niesamowitego. Teraz Rosemary pędziła pod budynek szkoły jej przyjaciółki, ten, który ją tak frapował. Zawsze wychodziło z niego mnóstwo dzieciaków, te najstarsze były w wieku panny Black. Trochę żałowała, że nie chodzi do szkoły z innymi, a mama i wujek Remus nauczają ją w towarzystwie brata i siostry, a to towarzystwo było jakieś, jak to określała, skisłe. Kiedy żył Syriusz, było przynajmniej wesoło…
Odkąd Nicholas wyjechał do Hogwartu, Rosemary czuła ścisk w dołku z powodu wielkiej tęsknoty za szkołą i jakimś towarzystwem jej rówieśników. Cieszyła się, że miała chociaż Wandę.
-O, Rosemary! Szybka jesteś!
To Wanda, a stała parę stóp od niej, wracając do domu ze skórzaną teczką pod pachą.
-To co, chciałaś mi coś pokazać! Umieram z ciekawości!
Wanda kiwnęła krótko, potem się rozejrzała konspiracyjnie i kiwnęła na Rosemary.
-Ale przysięgnij na swoje życie, że nigdy nikomu nie powiesz!- szepnęła dramatycznie- To sekret!
-Przysięgam na życie!- oświadczyła uroczyście rudowłosa.
-Dobra. Chodź za mną!
Wanda rozejrzała się jeszcze raz, po czym potruchtała z powrotem, a Rosemary podążyła za nią.
-To nie jest… niebezpieczne?- zapytała. Uwielbiała ryzyko, ale po tym, co stało się prawie dwa lata temu, nie wyobrażała sobie tak skrzywdzić mamy, by straciła jeszcze córkę.
-Jest bardzo niebezpieczne!- rzekła Wanda dziwnie świszczącym głosem- Opowiem ci, zanim dojdziemy na miejsce, byś wiedziała, co robić, gdyby sprawy potoczyły się źle…
Rosemary uniosła brwi.
-Ostatnio dwóch punków wlało Stanleyowi przed domem…- zaczęła Wanda.
-Tak, widziałam jego sińce, jak przyszedł bawić się z Sarą!- przytaknęła Rosemary.
-Jednego z nich poznałam, jak szedł naszą ulicą w swoją stronę. Śledziłam go z okna, ale potem zniknął, więc wyszłam z domu i na paluszkach poszłam za nim…- mówiła Wanda z przejęciem właściwym dziesięciolatce- Byłam ciekawa, gdzie takie punki chodzą wieczorami. I doszłam tam…
Zawiesiła głos dramatycznie. Rosemary uniosła brwi, czując dreszczyk emocji.
Zapuściły się w niezbyt porządnie wyglądające tereny miasta. Był listopadowy wieczór, robiło się już sino, pomimo wczesnej godziny zbliżała się ciemność. Rosemary w ogóle nie czuła zimna z emocji.
W końcu Wanda położyła palec na ustach, by dać jej do zrozumienia „Cicho bądź”, po czym podeszła na palcach do siatkowego ogrodzenia, za którym był niewielki, betonowy placyk. Rosemary zerknęła.
Walały się tam śmieci i butelki, gdyż placyk znajdował się przy opuszczonym magazynie. Na daszku na wysokości podłogi pierwszego piętra dostrzegła wtaszczoną tam wiklinową, starą sofę.
-Ktoś sobie tu urządził bazę.- szepnęła Rosemary- To baza tych starszych chłopaków z okolic!
-Tej grupy punków, no nie? Włazimy?
Rosemary popatrzyła na Wandę z lekkim popłochem, ale za chwilę uśmiechnęła się.
-Dobra! Ale jak nas złapią, nie wrócimy do domu na nogach…
-Eee, po prostu zwiejemy i tyle! Tu nikogo nie ma, Rosemary, chodź!
W starym płocie z jednej strony placyku była szpara. Dziewczynki przelazły ostrożnie przez dziurę.
-Jesteśmy na terenie wroga!- szepnęła z przejęciem Wanda, rozglądając się na wszystkie strony.
Rosemary czuła ekscytację tą drobną przygodą i zerknęła za siebie, wyobrażając sobie, iż jakiś punk czai się za nimi. Niezbyt pokrzepiające.
Wspięły się po kontenerze na daszek, gdzie pragmatyczni chuligani postawili sobie wygodną, aczkolwiek nie najnowszą sofę wiklinową. Dziewczynki rozwaliły się na niej z ukontentowaniem.
-Ech, czuję się jak przestępca!- westchnęła Wanda.
-To nie przestępcy. Co najwyżej…- Rosemary pomyślała, szukając słowa-… zbuntowani chłopcy.
-Skąd wiesz? Może kogoś tu zamordowali? Poszukamy ciała nieszczęśnika?- ożywiła się Wanda.
Rosemary wybuchnęła śmiechem, czując jakąś wolność. Mama pewnie wychodzi z siebie w domu, ale trudno… Wujek pozwolił jej wyjść. Nauczyła się pytać o takie rzeczy właśnie jego.
Robiło się granatowo na zewnątrz, pierwsze lampy się zapalały, ale na dole nikt się nie kręcił.
-Może to jakaś straszna część Basildon?- szepnęła Rosemary.
-Na pewno. Stąd jest większość punków. Trzymają się razem, tworząc paczkę, bo blisko mieszkają.
-Fajnie, zazdroszczę im…- mruknęła Rosemary, która poza Wandą i Weasleyami nie miała nigdy kumpli i koleżanek w ludziach w jej wieku- Która godzina?
-Zbliża się piąta. Zaraz rodzice się zorientują, że jeszcze nie wróciłam do domu, bo o piątej wszyscy w mojej rodzinie po angielsku piją herbatę z ciasteczkami i zauważą, że nie przyszłam do salonu…
-Ej, Wanda!- szepnęła Rosemary- Ktoś idzie!
Zamarły. Ulicą szły trzy sylwetki, niewidoczne po ciemku, oświetlane jedynie słabym światłem latarni. Poruszały się żwawo i po chwili przesadziły sprawnie siatkę.
-Punki! Chodu stąd!- syknęła Wanda i czując duszę na ramieniu, zerwały się z kanapy i podbiegły na drugą stronę, daleko od kontenera, po którym się wspięły. Chłopcy też wleźli po kontenerze.
-Ej, Paul, to było niezłe, nie?- rechotał jeden z nich- Więcej nam nie podskoczy gnojek…
Rosemary i Wanda wymieniły spłoszone spojrzenia. Nie miały gdzie wiać, po prostu stały na daszku.
-Cresh, zwędziłeś w końcu staremu to wino?
-Jasne, przecież ta wywłoka ze sklepu by nam nie sprzedała… Jej też trzeba kiedyś wlać… EJ!
Czarnowłosy, młody punk, zwany Creshem, dostrzegł w końcu Rosemary i Wandę. Młoda panna Black, nie zastanawiając się dłużej, chwyciła za kołnierz oniemiałą Wandę i zeskoczyła z rozpędu z daszku, lądując boleśnie na betonie. Nie było czasu płakać nad odrapanym łokciem-punki rzuciły się w stronę kontenera w celu dorwania dziewczynek i sprania na dobrze rozdrobniony dżem. Rosemary najbardziej bała się tego czarnowłosego Davida, którego widziała już w parku we wrześniu; wtedy wydawał jej się milion razy mniej niebezpieczny. Ciągnąc za sobą kasztanowłosą przyjaciółkę, rzuciła się w stronę wyrwy w płocie i razem popędziły ciemną, oświetloną żółtym światłem ulicą.
Niestety, chłopaki za nimi nie odpuszczały im, co gorsza, będąc szybszymi niż dwie dziesięcioletnie dziewczynki, więc szybko zaczęli je doganiać.
-DO CHOLERY, ŁAPCIE TE SMARKULE!!!- wrzeszczał któryś.
Na szczęście, Rosemary miała coś w zanadrzu, mianowicie nieprzeciętne, choć nierozwinięte jeszcze umiejętności czarownicy, więc po osiągnięciu apogeum przerażenia zaczęła biec niewiarygodnie szybko, ciągnąc skrajnie zszokowaną Wandę za sobą jak powiewającą chorągiewkę. Punki zostały w tyle, chociaż Rosemary nie wiedziała, czy nie zatrzymali się po prostu w ciężkim zdziwieniu.
Było już zupełnie ciemno, gdy zatrzymały się wreszcie na Vange.
-Ja nie mogę, ty jesteś jakaś dzika!- sapała Wanda, wspierając dłonie na łokciach.
Rosemary roześmiała się, robiąc to samo. Zaczęło kropić.
-Dobra, zmiatam, kosmitko!- rzuciła Wanda, poprawiając skórzaną teczkę szkolną- Rodzice nie zorientują się, że mnie nie było, nie ma nawet piątej! Dzięki i cześć!
Pomachała Rosemary i odeszła. Rosemary uśmiechnęła się do siebie, poprawiła rude loki, które wlazły jej do oczu i szybko, lecz cicho, wlazła do domu przez okno, by mama nie słyszała.
tam w następnej notce jest dalszy ciąg! Zostawiajcie komenty pod tamtą.