Padłam na kolana przed nim, niezdolna stać na nogach. Syriusz po prostu oglądał wnętrze domu, jakby nigdy nie widział czegoś takiego. Panowała cisza.
– Pomóż mi – zachrypiał nagle. – Hardodziob jest ukryty w krzakach…
– Co?
– Hardodziob. Hipogryf, na którym uciekłem. Ukryj go w garażu. Nikt nie może go widzieć.
Na trzęsących się nogach wykonałam polecenie męża. Rzeczywiście, za domem ukrył okazałego hipogryfa. Ukłoniłam się mu i zaprowadziłam za łańcuch do nieużywanego garażu, po chwili wbiegłam do domu, modląc się, by nikt nie był świadkiem pojawienia się na Vange zbiegłego mordercy na dziwacznym, baśniowym stworze.
Syriusz wciąż siedział w holu, dzikim, szaleńczym wzrokiem tocząc po pomieszczeniu. Kucnęłam przy nim i objęłam go mimo okropnego zapachu, jaki wydzielał.
– Syriuszu… Chodź, wykąpiesz się, a ja przygotuję ci wreszcie normalny posiłek. Chodź.
Mąż nie zareagował od razu, wciąż z jakimś szokiem oglądając ściany holu.
– Syriuszu.
Pozwolił się podnieść z podłogi, tocząc dziko po pomieszczeniu oczyma. Zaprowadziłam go do łazienki. Chyba wciąż nie potrafił uwierzyć, że po dwunastu latach mógł wejść do domu i przywitać się z żoną. Objął mnie drżącym ramieniem.
Uruchomiłam kran, a ciepła woda wlała się do wanny, wypełniając ją.
– Zdejmij to ubranie więźnia – rzekłam na odchodnym do wciąż osłupiałego męża. – Dziś je spalimy. Ja przyniosę ci coś twojego ze strychu. I przygotuję jedzenie.
Kilkadziesiąt minut później Syriusz wszedł do kuchni niepewnym krokiem. Tylko oczy żyły w jego zapadłej twarzy. Był okropnie chudy, ale po umyciu i przebraniu zyskał znacznie.
– Hmm… Coś mi się wydaje, że to ubranie ze mnie wyrosło… – mruknął, lustrując znacznie większą koszulę i luźne spodnie od ładnego garnituru arystokraty.
Zaśmiałam się nerwowo od blatu kuchennego, na którym stał już przygotowany sos pieczeniowy do ziemniaczków, skwierczących wesoło w dużym rondlu. Podeszłam do niego blisko. Poczułam wtedy coś dziwnego, jakby przez te dwanaście lat narosła między nami dziwna bariera i trzeba było ją skruszyć śmiałością, by było jak dawniej. Syriusz obserwował mnie uważnie swymi wciąż nieco zlęknionymi oczyma. Chwyciłam wstążkę ze swoich włosów i delikatnie uwiązałam jego, które teraz dorównywały długością moim, czyli były do pasa. Syriusz uśmiechnął się z wdzięcznością.
– Siadaj… – rzekłam, odsuwając krzesło kuchenne od stołu. – Zaraz zjesz coś dobrego.
– Wreszcie… Od dwunastu lat nie miałem w ustach czegoś dobrego…
Potem Syriusz mówił już niewiele, bo pochłonęły go ziemniaki z sosem. Dostał porcję podwójną, ale i tak w ciągu piętnastu minut wymiótł z talerza wszystko. Nigdy nie widziałam, by ktoś jadł tak łapczywie. Poczułam falę złości na myśl o Azkabanie.
Każąc szczoteczce do naczyń zmyć po Syriuszu, złapałam go pod ramię i wyprowadziłam z kuchni. Kulił się blisko mnie, chudziutki i spłoszony.
Otworzyłam drzwi do sypialni i złożyłam go na łóżku, zdejmując jego buty i stawiając na ziemi. Syriusz nie poruszał się, zapatrzony w sufit. Okryłam go i ruszyłam ku drzwiom.
– Odpocznij sobie. Wyśpij się. Nic ci tu nie grozi. Za trzy godziny przyjdę z obiadem.
– Mary Ann…
– Słucham, Syriuszu?
– Proszę, zostań… Połóż się obok mnie.
Wykonałam prośbę, kładąc się dość sztywno obok męża. Popatrzyłam na niego niepewnie. Ciągle sprawiał wrażenie nieco nieobecnego.
– Co się dzieje? – spytałam szeptem.
Stalowoszare oczy wbiły się we mnie. Syriusz wyglądał staro, jak wrak człowieka.
– Nic się nie dzieje – odparł po chwili z krzywym uśmiechem. – Po prostu wciąż nie mogę uwierzyć, że leżę obok ciebie po dwunastu latach, najedzony i czysty…
– Może bym ci pomogła pozbyć się tej brody i długich włosów?
– Później…
Syriusz westchnął i przytulił się do mnie jak spłoszone dziecko do odnalezionej wreszcie mamy. Pogładziłam go po umytych włosach i przycisnęłam do serca.
– Myślałam, że po tobie. Że cię pozbawili duszy, to było takie okropne… – łzy stanęły mi w oczach jeszcze mocniej, bo od jakiegoś czasu stały tam cały czas.
– Ja też – odszepnął. – Uratował mnie Harry i jakaś dziewczynka… Przylecieli pod okno klasy, gdzie mnie więzili, dali hipogryfa, na którym lecieli…
– Harry cię uratował? – wychrypiałam. – Syn Jamesa i Lily? Dlaczego?
– Bo mu wyjaśniłem, że jestem niewinny! – Syriusz nagle się nieco ożywił. – Uwierzył mi po jakimś czasie i nawet chciał u nas mieszkać, ale… Dłuższa historia…
Zerknął na mnie, a w oczach odkryłam dawny, przekorny błysk. Tylko w oczach.
– Ty nic nie mówisz… – zauważył bystro. – Nie pytasz, czy jestem winny…
– Jesteś niewinny, prawda? – szepnęłam ostrożnie. – Tak od początku sądziłam, ale…
Syriusz patrzył na mnie błyszczącymi, stalowoszarymi oczyma długo, po czym przybliżył swoją twarz do mojej i pocałował mnie stęsknionymi ustami. Łzy mocniej naparły na moje oczy. Nigdy go tak nie całowałam, dopiero teraz spadła na mnie świadomość, że Syriusz jest, że leży obok i mogę go dotknąć, poczuć, pocałować, że żyje i oddycha…
– Dlaczego myślisz, że jestem niewinny? – spytał szeptem po pocałunku.
– Bo cię znam. Nie mógłbyś być winny!
– Nawet nie wiesz, ile to dla mnie znaczy… Tak bardzo się bałem, że mnie oskarżysz… Ale już od jakiegoś czasu wiedziałem, że uważasz mnie za niewinnego. To mi dodało sił.
– Skąd? – zdziwiłam się szeptem.
Syriusz uśmiechnął się chytrze.
– Od niejakiego Cosmo.
– Rozmawiałeś z Cosmo?!
– Rozmawiałem… To dużo powiedziane, raczej on przemawiał do mnie, nie będąc specjalnie zorientowanym, że to ja – zarechotał. – Byłem psem.
– Skąd wiedziałeś, że to Cosmo?
– Tak podobnego do mnie dzieciaka nie widziałem nigdy, zresztą, byłoby to dość podejrzane, gdybym widział… – puścił mi oko. Uśmiechnęłam się z przekąsem. – Jego kumpel nazwał go właśnie „Cosmo”. Przyjaźni się z Malfoyem?
– Tak. Cosmo jest w Slytherinie – wyjaśniłam. – A jego bliźniaczka w Gryffindorze…
– To się narobiło… – westchnął Syriusz, mrużąc oczy, gdy poczochrałam go po potylicy. – Ale grunt, że ty wiesz, że jestem niewinny. I Cosmo też, bo mi powiedział.
– No dobrze, ale jak…? Wyjaśnij mi wszystko, proszę…
– No więc, wszyscy sądzą, że Peter mnie zatrzymał na ulicy, a ja rąbnąłem w niego i dwunastu mugoli… Prawda jest taka, że Peter rzeczywiście mnie zatrzymał, ale wypalił od tyłu w kierunku mugoli i zamienił się w szczura, odgryzając sobie palec, udając własną śmierć. Przechował się w rodzinie przyjaciela Harry’ego jako szczur przez dwanaście lat, byli to Weasleyowie, a ja zobaczyłem Petera na ramieniu młodego Weasleya w „Proroku”, którego dał mi Knot, gdy miał inspekcję w Azkabanie… Wtedy uciekłem.
– Ale… – spróbowałam ogarnąć. – Nie rozumiem… Parszywek był Peterem? W sumie brakowało mu pazura… Ale nic nie rozumiem. Dlaczego akurat Peter?…
– Jest coś, o czym ci miałem powiedzieć. Tego dnia, gdy wyszedłem i już nie wróciłem – popatrzył na mnie przenikliwie. – Może pamiętasz.
– Tak, było coś, co chciałeś mi powiedzieć… – uświadomiłam sobie.
– Więc… Chwilę przed zdradą Potterów zamieniłem się z Glizdogonem funkcjami. On przejął rolę Strażnika. Zamieniliśmy się. Pomyślałem, że tak będzie mniej podejrzanie. A ten zdrajca polazł do Voldemorta i zdradził Lily i Jamesa!…
Kilka łez pociekło ze stalowoszarych oczu, wciąż wytrzeszczonych.
– A więc… O rany, to przecież diametralnie zmienia postać rzeczy!…
– Tak. Pobiegłem do Potterów, by upewnić się, że są bezpieczni. Ale… leżeli tam. James był martwy… James był martwy…
– Ciii… – utuliłam go, sama płacząc, ale Syriusz rozpłakał się na dobre.
– Nawet nie wiesz, jak to okropnie wyglądało, widzieć, że najżywszy i najweselszy człowiek, jakiego znałem, mój najlepszy przyjaciel, leży tam, martwy i niezdolny do ruchu… Lily była na piętrze, u Harry’ego… Mam to wszystko wciąż przed oczyma… Całe dwanaście lat miałem to przed oczyma, a dementorzy swą obecnością tylko podsycali tę wizję… Byłem niewinny, a poszedłem do piekła… Meg, nie chcę tam wracać, nigdy… Nie pozwól mi…
– Spokojnie! – utuliłam go, całując po pooranym zmarszczkami czole. – Nie dopuszczę, byś znów był w Azkabanie. Nigdy do tego nie dopuszczę, obiecuję ci.
– Więc… – Syriusz powoli odzyskał równowagę. – Peter zdradził Potterów i udał śmierć, zabiwszy wpierw tuzin mugoli, a ja zostałem obarczony winą za wszystko. Chciałem złapać Petera i odzyskać dobre imię i wolność, dlatego uciekłem, udało mi się zebrać po dwunastu latach. A przedwczoraj zaciągnąłem właściciela Petera do Wrzeszczącej Chaty razem z Peterem zresztą, Harrym, tą dziewczynką i… Rosemary… Wyjaśniłem im co i jak, do Chaty wpadł Remus, któremu też wszystko wyjaśniłem, po drodze nawinął się Snape i wyszliśmy w kierunku zamku, by przedstawić wszystko Dumbledore’owi. Ale Remus się zamienił w wilkołaka, Peter uciekł w ferworze, nadlecieli dementorzy i wszystko szlag trafił. Snape odnalazł czwórkę uczniaków i zbiegłego mordercę nieprzytomnych no i złapali mnie…
– Ojej… – westchnęłam. – Ale szkoda… Peter uciekł… Tyle razy go dokarmiałam, będąc u Weasleyów… Gdybym wiedziała, już by nie żył, parszywiec!
– Nie – rzekł krótko Syriusz. – Trzeba żywego Petera jako dowodu. Teraz nie ma co płakać nad rozlanym wywarem. Najważniejsze, że Harry i Rosemary wiedzą. I Remus.
– Wreszcie! – westchnęłam. – Szkoda, że się z braciszkiem nie założyłam. Przegrałby z kretesem! Nie wierzył, byś był niewinny…
– Wiem. Ale ty wierzyłaś.
– Wierzyłam – popatrzyłam w jego stalowoszare oczy głęboko. – Zawsze.
– Mary Ann, wiesz co? – spytał po namyśle, gdy już cisza trwała piętnaście minut.
– Hmm?
– Kocham cię… – szepnął. – Kocham cię i nie przestałem cię kochać najmocniej na świecie przez te lata… Myślałem o tobie cały czas, tęskniąc i najbardziej cierpiąc z powodu tego, że mogłaś mnie oskarżać. Naprawdę się bałem, że straciłem w twych oczach.
– Ale ja zawsze wierzyłam w ciebie…
Syriusz wlepiał we mnie stalowoszare oczy. Świeciła w nich tęsknota i rozczulenie, miłość i wierność, bezgraniczne oddanie, tak charakterystyczne dla jego skrajnej osobowości. Pocałowałam go delikatnie, sycąc się każdym pocałunkiem, jakbym już trafiła do nieba. Nagle uświadomiliśmy sobie, że nie widzieliśmy się dwanaście lat, całe dwanaście długich lat odgrodzeni od siebie, samotni i tęskniący. Wybuch uczuć rozsadził mur, który budowałam latami, dotarło do mnie, co się dzieje. Smutek i szok odepchnięte zostały na bok przez namiętność i wzruszenie, nasze łzy mieszały się razem. Teraz nie liczył się ból i cierpienie, które przeżyliśmy, teraz otrzymaliśmy nagrodę za wspólne trwanie oddzielnie, mogliśmy wreszcie znów być razem, połączeni i zlani w jedno, drżący z miłości i rozczulenia…
Łagodny, wczesnoletni powiew poruszył delikatnie zasłony, wpadając do sypialni. Za oknami świeciło spokojne słońce, odwieczne i trwałe.
– Skąd wiedziałeś, gdzie iść? – przytuliłam się do Syriusza mocniej.
– Po ucieczce spróbowałem we Wiązowym Dworze, ale był zamknięty. Poszedłem więc złapać Petera. Ta dziewczynka… Hermiona… powiedziała, gdzie mieszka Rosemary, gdy odlatywałem na Hardodziobie… – rzekł po namyśle.
Znów zaległa cisza w trakcie której rozkoszowaliśmy się swą obecnością. Nic się nie liczyło. Teraz byliśmy tylko my i letni wiatr.
– Kotku… – zaczął Syriusz, zakładając za głowę dłoń. – Ucieknijmy razem stąd.
– Co?
– Lada dzień się po mnie tu upomną… W jakimś tropiku nikt nas nie znajdzie… Weź roczny urlop i ucieknij ze mną stąd. Tylko my na wyspie tropikalnej.
Popatrzył na mnie, a w oczach odkryłam dawny, zadziorny błysk. Roześmiałam się figlarnie. Rzucić pracę? Zostawić wszystko dla Syriusza? Tak po prostu?
– Dobre. Idę na to – pocałowałam go mocno. – Tylko ty i ja.
– I Hardodziob – mruknął Syriusz z nutką rozbawienia.
– Chodźcie!
Sara zerknęła na wujka Remusa, który poganiał ich z zachęcającą miną. Przyszedł po swych wychowanków na peron, narażając się na tabun uczniaków, którzy garnęli się do niego z radością, by móc chociaż powiedzieć mu „dzień dobry”. Sara uśmiechnęła się, zerkając na pociąg, stojący na peronie. To był dobry rok, nie mogła sobie nic zarzucić. Świetnie pozdawała egzaminy i poznała dwie przyjaciółki, z którymi, być może, przyjaźnić się będą jeszcze bardzo długo. Trochę żal jej było utraconej więzi z Artemisem, ale pozostawało mieć nadzieję, że chłopiec nie wypaple jej sekretu, przez który odsunęli się od siebie. A szkoda, rokowało to na wspaniałą przyjaźń…
– Odwiedzisz mnie, prawda? – Melisa wtuliła się w Sarę. Jedenastoletnia panna Black odwzajemniła uścisk. – Będzie mi bardzo ciężko przez te wakacje, wciąż mam koszmary…
– Wykurzę cię z domu na coś fajnego, zobaczysz!
– Zdradź sekret! – poprosiła Melisa, nieco jakby ożywonia.
– No co ty! – Sara puściła jej oko. – Nie byłabym sobą. Do zobaczenia!
Melisa pospiesznie oddaliła się w kierunku swoich rodziców, tocząc ze strachem po otoczeniu, jakby bała się zobaczyć gdzieś Cosmo. Charlotte uścisnęła mocno Sarę, zasłaniając jej ten widok.
– Trzymaj się, mała! – wyszczerzyła nieskazitelne zęby. – Ojciec otrzymał najlepsze bilety! Melisa będzie zachwycona i w mig zapomni o tym zielonym, śmierdzącym palancie!
Sara pokiwała głową konspiracyjnie, ale Charlotte chyba źle odczytała jej powagę, bo rzekła:
– Przepraszam, nie chciałam cię urazić, nazywając tak twojego starszego brata. Ale nie przejmuj się, nie jesteś w tej materii sama! To jest mój starszy brat, Cormac. Skończył czwartą klasę…
I wskazała z obrzydzeniem na jakiegoś prawidłowo zbudowanego blond przystojniaczka o twarzy niezmąconej inteligentną myślą, który stał pod filarem i oglądał swe paznokcie.
– Jest tak głupi, że aż mi go szkoda – dodała beztrosko, po czym pożegnały się i Sara dołączyła do swej rodziny, to jest braci, siostry i wujka Remusa, który w otoczeniu wielbicieli i gorliwych fanów, opuścił czarodziejską stację. Za nim powlokły się pociechy jego siostry, wszystkie cztery.
– Myślicie, że tata się gdzieś ukrył? – zagadnął szeptem Cosmo.
– Nie wiem… Nic już nie wiem… Nawet nie wiem, czy był winny, czy nie… – mruknął Nicholas. Sara zauważyła, że jej najstarszy brat jest zupełnie sflaczały i wypompowany.
– Był niewinny. Teraz nawet ja to wiem, a jak ktoś uważa inaczej, zawsze można mu to wytłumaczyć jakąś ciekawą klątwą… – Rosemary uderzyła pięścią w swą otwartą dłoń.
Sara zamyśliła się. Cosmo był zawsze zakochany w ojcu. Nicholas miał z nim chyba jakiś bliższy kontakt, z tego co udało jej się zrozumieć, a Rosemary widziała go w salonie ich domu i rozmawiała z nim w czerwcu osobiście. A ona sama? Czy ojciec w ogóle wie, że żyje? Czy można kochać dziecko, o którym istnieniu nie miało się pojęcia?
Do domu pojechali Błędnym Rycerzem. Oczywiście, wewnątrz wrzało od ostatnich sensacji: ponoć Syriusz Black zwiał sprzed nosa tabunowi czarodziejów, ministrowi i rzeszy dementorów. Ale przez te ponure plotki przebijały się czasem rewelacje o nadchodzących mistrzostwach świata w quiddichu. Myśl o tym, że pojedzie na takie widowisko z Charlotte i Melisą była dla Sary niezwykle podniecająca. Rzadko miała udane lato.
Gdy tylko wujek Remus otworzył im drzwi, na wycieraczce stała już mama. Sara oniemiała. Mama wyglądała tak pięknie i świeżo… Pomijając fakt, że ubrana była w śliczną sukienkę i miała ładny, gruby warkocz, to coś diametralnie się zmieniło w jej oczach. Takiego blasku i życia nigdy w nich nie było, odkąd tylko jedenastolatka pamiętała. Wszystko okraszał szeroki uśmiech szczęścia.
– Co tak stoicie? – zapytała, obserwując ich ze zdziwieniem. – Wchodźcie!
Wpakowali się do holu, zerkając podejrzliwie na mamę.
– Nie zdejmuj butów, Rosemary! – zwróciła uwagę mama. – Chodźcie za mną.
Czwórka nastolatków wymieniła zaskoczone spojrzenia, ale wujek Remus z tajemniczą, spokojną miną poprowadził ich do kuchni.
– Weźcie bagaże, dzieci.
– Ale…
– No już! – zachęciła ich mama, tryskając nową energią.
Gdy już każde dzierżyło w dłoni walizkę i rączkę od kosza czy klatki ze zwierzyną wewnątrz, skupili się wokół dziwacznego garnka na stole. Garnek leciutko jarzył się światełkiem.
– Dotknijmy go wszyscy. Zaraz wyruszamy! – zakomenderował wujek Remus.
– Ale… A co ze Stanleyem? – zapytała Sara, zupełnie zdezorientowana.
Chwilę później garnek wciągnął ją gdzieś i oto cała szóstka leciała w nieznane. Sara kurczowo ściskała kosz z Zezolkiem i rączkę kufra naraz, przez co jej palce zupełnie zdrętwiały. Już zaczęła się modlić, by ta dziwna, szalona podróż się skończyła, gdy wylądowała z głośnym łupnięciem na ziemi. Właściwie… nie była to ziemia, lecz czysty, sypki piaseczek. Sara, zupełnie opiaszczona, usiadła na nogach, rozglądając się wokół, ignorując przy tym jęki rodzeństwa i wrzask przemielonego Zezolka.
Znajdowali się na rajskiej plaży. Nieziemsko czyste, lazurowe morze obmywało miarowo złocisty piasek. Nad nią majaczyła majestatyczna palma, a więcej ich znajdowało się wszędzie naokoło, bowiem wylądowali na skraju lasu palmowego. Piękne promienie popołudniowego słońca przecinały las, kładąc się strumieniami na ziemi i pniach. Rozlegał się szum morza i gigantycznych liści, uspokajający i odwieczny. Niebo nad tym wszystkim było nieziemsko wręcz niebieskie.
– C-co to znaczy? – Sara zdążyła tylko tyle wydukać do stojących nieopodal wujka i mamy, uśmiechających się do nich miło. Jedenastolatka poderwała się z piasku. –Tu jest tak… soczyście kolorowo… Nigdy nie widziałam tak nasyconej kolorami przyrody!
– Spędzam tu już trochę czasu – rzekła mama z radością w głosie. – I tu będziemy siedzieć całe wakacje. To może być dla was miła odmiana po tym dusznym Basildon. Chodźcie do domku!
Sara odgarnęła z oczu czarno-rude kosmyki, po czym przyjrzała się domkowi, znajdującemu się dosłownie parę kroków od nich. Był drewniany i dość duży, zbudowany na palach. Część pali obmywała morska woda, a dach miał ze strzechy.
Nicholas, stojący najbliżej Sary, rozglądał się dookoła, wciąż nie umiejąc zamknąć rozchylonej szczęki. Po chwili jednak, z dość rozanielonym spojrzeniem, porwał z ziemi rzeczy swoje i swej najmłodszej siostrzyczki. Sara udała się za nim, wciąż nie mogąc uwierzyć w to wszystko. Wyjęła Zezolka przez ramię Nicholasa i przytuliła, pozwoliwszy cieszyć mu się przyjemnym powietrzem tego tropikalnego raju. Cała czwórka weszła do domku za mamą i wujkiem.
Pokój przecinały promienie słońca, sączące się zza zasłon. Mama i wujek pięknie go urządzili, każdy mebel przywodził na myśl idealne życie na jakiejś spokojnej, rajskiej plaży. A na fotelu siedział… tata, zaczytany w jakiś list.
– To ty! – krzyknął automatycznie Nicholas.
Ojciec oderwał nieco błędny wzrok od listu i przeniósł go gwałtownie na dzieci. Delikatny błysk strachu zniknął, ustąpiło mu zaciekawienie i jakieś dziwne rozbawienie. Trwała cisza, w czasie której tata patrzył na swoje dzieci łapczywym, wyczekującym wzrokiem. Sara skuliła się za Nicholasem. Teraz, gdy siedział przed nią Syriusz Black, wstydziła się bardzo ich nigdy niezawiązanej więzi. Nie wiedziała kompletnie, czego ma się spodziewać. Siedział przed nią chudy, brodaty i zmaltretowany wrak człowieka. Bądź co bądź, obcego człowieka.
– No więc… – mama przerwała z zakłopotaniem milczenie. – To wasz tata, dzieci, on…
– Tato!… – i oto Cosmo, ten sam, który bał się czułostek mamy i udawał galopująco męskiego i dojrzałego, dopadł do fotela w tym samym momencie, w którym Syriusz uniósł się z wolna. Cosmo prawie go na ten fotel przewrócił, tuląc się do taty. Ten po chwili, gdy już otrząsnął się z szoku, jaki wywołało to ciepłe przywitanie, sam objął syna czule, długo, jakby zaraz miał odejść na zawsze.
– Cosmo… – wychrypiał ze wzruszeniem, ściskając, prawie dusząc swego najmłodszego syna. – Cosmo, mój mały Cosmo… Tak wyrosłeś, a ja zapamiętałem cię z czasów, kiedy miałeś półtora roku, Boże… Jesteś taki duży…
– Tato!… – płakał rzewnie czternastoletni brat Sary, zresztą, teraz nawet Nicholas, Rosemary i ona sama ronili łzy. – Tak bardzo tęskniłem! Myślałem, że cię już nigdy nie zobaczę!
– Ale wierzyłeś we mnie! – Syriusz pochylił się, by spojrzeć błyszczącymi oczyma w oczy Cosmo.
– Skąd wiesz? – zdumiał się chłopak.
– Mój najlepszy przyjaciel zawsze powtarzał, żeby uważać, z czym się rozmawia! – parsknął. – Kiedyś jeden posąg mu odwinął z piąchy, gdy go przez przypadek obraził, ale to dłuższa historia…
– Byłeś tym psem! – zawołał w szoku Cosmo. – Czułem, że ten pies jest jakiś podejrzany!
– Sprytnie! – zarechotał Syriusz, czochrając synowi czarne włosy, po czym przeniósł wzrok na Rosemary. – Chodź do mnie, moja rodzynko! Jesteś taka piękna, córeczko!
Rosemary podbiegła radośnie do taty, rzucając mu się na szyję. Wyściskali się i wycałowali, a Rosemary aż śmiała się w głos, dając ujście swej radości.
– Nieźle nas wystraszyłeś w tej chacie! – uśmiechnęła się. – Naprawdę myślałam, że…
– Że jestem mordercą? – zapytał Syriusz głucho. – Nie winię cię, ale muszę przyznać, że mnie to bardzo zabolało. Ale już po wszystkim, już wiesz, że jestem niewinny…
– Jak?
Wszyscy spojrzeli na Nicholasa, który twardo wpatrywał się w ojca.
– Jak to wytłumaczysz, że jesteś niewinny? – zapytał beznamiętnym, spokojnym tonem.
– To nie ja byłem Strażnikiem Potterów – rzekł ojciec cicho. – Tylko Peter Pettigrew. On wypalił do mugoli, odgryzając sobie palec i zamieniając się w szczura. Jesteśmy animagami.
– Wiem… – szepnął Nicholas. – Widziałem twoje wspomnienie…
– Nicholas! – fuknęła z kąta mama. – Miałeś nie wchodzić na strych!
– Teraz już wszystko rozumiem. – Nicholas zignorował mamę i ciągnął chłodno. – A tego mi było trzeba. Teraz już wiem, co o tobie sądzić.
– Co o mnie sądzisz? – zapytał Syriusz, mrużąc oczy od dołu, jak Cosmo.
– Że jesteś spoko – odparł Nicholas, kiwając wolno głową i podwijając kąciki ust.
Chatka zatrzęsła się od śmiechu. Syriusz rozpostarł ramiona, by przytulić swego pierworodnego, a w jego oczach Sara dostrzegła niesamowity blask. Nicholas podkulał do ojca wolno i pozwolił się uściskać. Ojciec płakał rzęsistymi łzami, gdy tulił swego syna, tego, który był pierwszy na świecie i najlepiej go pamiętał. Z nim spędził najwięcej chwil i to on był pierwszym owocem miłości rodziców.
– Skąd te uszy? I dlaczego kulejesz? – zapytał Syriusz, gdy odsunął Nicholasa na długość swych ramion, by przyjrzeć mu się uważniej. Byli tego samego wzrostu.
– Kuleję, bo miałem wypadek, a uszy to klątwa… – objaśnił beznamiętnie Nicholas.
– Klątwa Mortimera? – ojciec przeniósł wzrok na mamę.
– Opowiem ci później… – odezwała się, po czym ona i wujek przenieśli wzrok na Sarę. Ojciec i rodzeństwo zrobili to samo i teraz wszyscy wpatrywali się w Sarę. Drobna dziewczynka skuliła się, stojąc samotnie na widoku, przytulając do piersi Zezolka i chowając za grzywą czarno-rudych włosów. Czuła się niewyobrażalnie mała i przerażona, chudziutka i bezbronna.
– Ma twoje włosy, Meg… – zauważył w idealnej ciszy Syriusz powoli. – Ale…
– Gdy cię zamknęli, nie wiedziałeś, że jestem w ciąży – szepnęła mama.
Zaległa niewyobrażalnie napięta cisza. Tata oniemiał, zupełnie zszokowany.
– Ale… Ale… – wydukał jedynie, przenosząc przerażony wzrok na Sarę, która się skuliła jeszcze bardziej.
– To twoja córka. Ma na imię Sara. Sara Lily… – mama podeszła do Sary i objęła ją ramieniem, po czym delikatnie przyprowadziła do Syriusza. Sara nie odważyła się spojrzeć do góry, ale ojciec ukucnął przed nią, wpatrując się w nią. Tym, czym błyszczały oczy taty, była… miłość i bezgraniczny zachwyt. Sara spróbowała przebić się przez bariery strachu i wreszcie udało jej się odwzajemnić spojrzenie, więc obecnie w Syriusza wlepiała się para olbrzymich, szarych oczu, przyczajonych nad głową Zezolka. Resztę twarzy jedenastolatka schowała za kotem. Oczy taty były takie piękne, błyszczały szczęściem i miłością, dobrocią i mądrością. Jego poorana zmarszczkami twarz rozjaśniła się tylko dlatego, że patrzył na nią. Długo wpatrywali się w siebie, nigdy wcześniej nie mając okazji. Po chwili Sara delikatnie położyła drobną dłoń na policzku ojca, by go dotknąć, spragniona kontaktu. Przejechała po twarzy subtelnie, dotykając nosa, warg, łuków brwiowych i przymkniętych oczu. Zezolek zeskoczył na podłogę, gdy Sara wtuliła się w tatę, mocno przyciskając go do siebie. Bariera została zburzona. Wreszcie mogła dotknąć, przytulić ojca, który nigdy nie istniał. Aż dotąd.
– Ale będziesz mnie kochał tak samo, jak Nicholasa? – zapytała nieśmiałym szeptem do ucha.
Tata roześmiał się w głos psim śmiechem, po czym objął ją jeszcze mocniej.
– Oczywiście, słoneczko… – szepnął tak cichutko, by tylko oni mogli to usłyszeć.
Liście palm delikatnie falowały na łagodnym, ciepłym wietrze, szumiąc. Przynosiło to spokój i odprężenie. Nicholas stał przy oknie, wychylając się za nie i obserwując świat z tego malutkiego kwadratu. Złocisty blask oświetlał świat, gdyż słońce chyliło się ku zachodowi. Wszystko lśniło, niczym najczystszy piasek w dłoniach, a morze wciąż falowało, jakby nikt i nic nie mógł mu przeszkodzić. Nicholas otworzył oczy, gdyż od jakiegoś czasu trzymał je zamknięte, a buzię wystawioną do tego miłego, pieszczotliwie muskającego wiatru. Jego wzrok padł na dwie czarne sylwetki, przechadzające się powoli wzdłuż linii brzegu. Ich stopy obmywała zbawienna, łagodna piana morska. Sylwetki trzymały się blisko siebie, obejmując się, jakby zlewając w jedną, czarną sylwetkę. Być może bały się rozdzielenia, gdyby puściły swe dłonie?
Nicholas pomyślał, że tata zasłużył na to, co go obecnie spotykało. Zasłużył na delikatną pianę, złocisty blask i uspokajający błękit nieba i szum fal. Na kojący dotyk aksamitnego wiatru. I na mamę, jej dłoń, która obejmowała go w pasie. Piętnastolatkowi w ogóle nie przeszkadzało, że rodzice zachowywali się jak świeżo zakochani. Ostatecznie, na to ojciec również zasłużył.
Poczuł nieprzyjemny skurcz w brzuchu. Skoro o zakochanych mowa… Cho nie odezwała się do niego od tego majowego dnia, kiedy to mieli swój pierwszy pocałunek w tym magicznym lesie. Tak przynajmniej Nicholas sądził, że był to jej pierwszy pocałunek. W końcu Cho z nikim nie chodziła, nawet wtedy, gdy pół domu oglądało się za nią, bo zrobiła się w miarę upływu lat jeszcze śliczniejsza.
Nicholas poczuł swego rodzaju dumę na myśl, że to z nim Cho miała swój pierwszy pocałunek, ale zaraz potem dźgało go coś solidnie gdzieś w tył czaszki. Co z tego, jeśli od prawie dwóch miesięcy unikali się wzajemnie i nic z tego nie wyszło? Czy jej koleżanki wiedzą i puszczą ploty?
Nicholas oderwał się od gorączkowego obmyślania projektu papierowej roby na głowę nowej generacji, którą mógłby nosić na swej pechowej facjacie po szkole, gdyż jego wuj ozwał się znikąd:
– Wyglądają na szczęśliwych, prawda?
Ojciec chrzestny Nicholasa stanął za nim, obserwując z jakimś akcentem nostalgii na twarzy dwie czarne sylwetki, spacerujące wolno, niespiesznie po falach. Jakby czas nie istniał.
– Zazdroszczę im – szepnął Nicholas flegmatycznie.
Wyczuł, że wuj spojrzał na niego badawczo.
– Jeżeli miałbym być szczery, to ja również, ale…
Nicholas powoli przeniósł uważny wzrok na udręczoną twarz wujka, rozświetloną przez zachód.
– Nie przejmuj się mną, synu – wujek uśmiechnął się kwaśno i poklepał go po ramieniu. – Ale ty jesteś młody… Nawet, jeśli klątwa się spełni i umrzesz, masz przed sobą jeszcze mnóstwo pięknego.
– Tata też był młody… – mruknął Nicholas. – Też był młody, gdy został zamknięty. Teraz jest stary, chociaż ma dopiero trzydzieści parę lat…
– Syriusza spotkało wiele cierpienia i zła w życiu – rzekł refleksyjnie wujek. – Rodzina, więzienie, śmierć bliskich… Ma tylko was, mnie i mamę, kiedyś miał też przyjaciół… ale to wszystko, co dobrego otrzymał od losu. Chociaż… może to dużo.
– Widziałeś jego minę, gdy mama mu powiedziała o Syriuszu? – zagadnął delikatnie Nicholas.
Wuj nie odparł od razu, ale dziwny skurcz cierpienia przeszył jego twarz.
– Wiesz… – mruknął po chwili. – Dla rodzica nigdy nie jest łatwo, kiedy dziecko umiera.
Stali chwilę w ciszy i skupieniu, obserwując spacerujących i ich ślady na piasku, tworzące spleciony na zawsze łańcuch, stygnące i czekające, aż czas je zatrze.
– Dlaczego nie zaprosisz tu Tamary? Odnoszę wrażenie, że jesteś trochę samotny, Nick.
– Nie wiem… – Nicholas się zarumienił na wspomnienie o Cho. – Może przydałaby mi się moja przyjaciółka, ostatnio nie miałem okazji zwierzać jej się z wielu ważnych rzeczy, zresztą… Czerwiec był dla mnie bardzo ciężki i unikałem ludzi, jak tylko mogłem…
–Dlaczego?
– Nie chcę o tym mówić… Ale dużo rozmawiam z tatą ostatnio, to mi jakoś pomaga… Czy to dobrze, że się z nim przyjaźnię? – zagadnął nieśmiało piętnastolatek.
– To doskonale – uśmiechnął się wujek.
– Uff. Bo już myślałem, że coś jest ze mną nie tak. Wybacz, po prostu nie znam się na relacji ojciec-syn. – Nicholas podrapał się za uchem z zakłopotaniem. – Czuję się dziwnie…
Nicholas odszedł od okna, ignorując zatroskany wzrok wujka Remusa i czując przez każdy por skóry niezwykłą samotność, oblewającą mu kark, niczym kubeł zimnej wody. Udał się do swojego pokoju (każde z rodzeństwa Blacków otrzymało malutkie, przytulne pomieszczenie, w którym udało się zmieścić łóżko, biurko i kufer z rzeczami). Opadł na tropikalną narzutę i przez długie godziny leżał tak bez ruchu, podczas gdy za oknem złoto zamieniało się w pomarańcz, pomarańcz w fiolet, aż w końcu na świat zarzucony został czarny, gwiaździsty płaszcz. A Nicholas nie mógł się pozbyć okropnego wrażenia, że jego życie jest takie puste.
Obudziła go jakaś krzątanina, dobiegająca do niego z salonu. Pokój był skąpany w delikatnym, nieśmiałym blasku; musiało być bardzo wcześnie i jeszcze wszyscy spali. Jakby przez mgłę dobiegła do niego delikatna muzyka, wywołana poruszeniem zwisających w jego futrynie sznurków drewnianych koralików, robiących za drzwi. Przez jego obsypany sennym puchem mózg przebiła się wolna, niesklecona jak należy myśl, że chyba ktoś wszedł do jego pokoju.
Nicholas po chwili, która zdawała się trwać tygodnie, usiadł zaspany na łóżku, przeczesując bujną, postawioną na sztorc i potarganą czuprynę brązowych włosów, ziewnął, zamlaskał parę razy i wlepił zaropiałe, sklejone spojrzenie w ścianę, godne pana Gienka spod monopolowego. Poczuł przemożną i odwieczną chęć odwiedzenia niezwykle ważnego miejsca, ale tym razem nie chodziło mu o kuchnię. Po drodze przewrócił się prawie o coś, co ktoś postawił na środku jego pokoju. Klnąc siarczyście pod nosem na tych, którzy nie mając nic lepszego do roboty, tylko stawiać przedmioty na środku jego pokoju, doczłapał się do łazienki i otworzył jedyne drzwi, poza wejściowymi, jakie były w tropikalnej chatce i wpakował się do wewnątrz, ziewając, po czym okręcił się w kierunku wnętrza łazienki w celu namierzenia sedesu. Nic, nawet niedawne zaliczenie gleby, nie otrzeźwiło go tak błyskawicznie, jak widok Tamary, stojącej w ich własnej, tropikalnej łazience, w dodatku Tamary, która miała na sobie jedynie te części garderoby, których Nicholas nie miał do tej pory okazji oglądać.
Nicholas i Tamara, w geście obopólnego, zgodnego szoku, zlustrowali się od stóp do głów jak na komendę w idealnej ciszy.
– AAAAAAAAAA!!! – zawył Nicholas, po czym zakrył oczy dłońmi i wyskoczył jak poparzony z łazienki, a chatka zatrzęsła się od wrzasku i huku drzwi, które najpierw łupnęły o ścianę, potem zatrzasnęły się za Nicholasem. Przybiegli mama i tato, wciąż w piżamach i zastali Nicholasa, skulonego na podłodze przed łazienką, ściskającego swe uszy.
– Co robisz? – zapytała mama w ciężkim szoku.
– Tamuję krew, która uderzyła mi do głowy z tego wszystkiego! A jak wypłynie uszami? Czuję, jak mi gorąco na twarzy! Mamo, nie cieknie mi krew przez nos?
– Nicholas! Co się dzieje?!
– Tam jest Tamara! Tylko w bieliźnie! Ja nie chciałem do niej wejść, ale ona tam jest!!! – wskazał oskarżycielsko na drzwi łazienki roztrzęsionym placem.
Mama wytrzeszczyła oczy, a tata zaryczał śmiechem. Nawet mama nie mogła już zahamować chichotu, który usiłowała stłumić gdzieś wewnątrz.
– Tamara? – wujek wyłonił się ze swej sypialni, wielce z siebie zadowolony. – Ja ją tu sprowadziłem. Chciałem ci zrobić niespodziankę. Wczoraj byłeś taki smutny… Pomyślałem, że ją tu przywiodę! A ona poszła się umyć, bo dziś jeszcze nie zdążyła… O to tyle krzyku?
– JA NIE WIERZĘ! – Nicholas zerwał się na równe nogi. – Co zaaaaa!…
– Coś nie tak? – wujek Remus zrobił niewinną minkę, ignorując umierających ze śmiechu rodziców.
– Dzięki! – warknął Nicholas – Teraz to już w ogóle potrzebuję papierowej torebki na łeb…
– Nicholas, spokojnie! – uśmiechnął się do niego tata i zawadiacko mrugnął. – To tylko twoja przyjaciółka. W samej bieliźnie. Zapamiętaj tę scenę, synu.
– Syriuszu! – mama wymierzyła kuksańca chichoczącemu ojcu. Nicholas prychnął, czując, że znów się rumieni, po czym kopnął podłogę.
– Niech was wszystkich Snape zamarynuje smarkami… – warknął i wyszedł na zewnątrz, ignorując ich wycie ze śmiechu. Ignorując to, że ma sobie pełen zestaw odzieży z wczoraj, wkroczył w fale po kolana, pozwalając, by obmywały nogawki jego spodni i kulawe nogi. Powoli uciekała z niego wściekłość, ale wciąż czerwienił się na myśl, że zaraz będzie musiał spojrzeć Tamarze prosto w oczy. Przecież na pewno po niej to nie spłynęło, była w ciężkim szoku, gdy ją zobaczył, no i przecież się zakrywała, co może świadczyć o chęci ukrycia przed nim. Był wściekły na siebie, że szybciej nie rozkminił, że potknął się o cudzy kufer. To by z pewnością pomogło mu zrozumieć, że ma gościa i nie wlazłby jej do łazienki tak impertynencko. Z drugiej strony odetchnął z ulgą, że nie ociągał się bardziej i że nie była bardziej roznegliżowana. Swoją drogą, wyglądała lepiej bez ubrania.
– Hej! Emm… Wyrosłeś!
Nicholas, ubolewając, obrócił się do Tamary i odważył się spojrzeć w jej brązowe oczy.
– Przepraszam! – jęknął. – Jestem głupi, jak pięć lewych butów!
Tamara zachichotała z zakłopotaniem. Niestety, była już ubrana. W miętową sukienkę.
– Nie, to była moja wina, powinnam się zamknąć, ale byłam tak podniecona, że ci zrobię niespodziankę, że nie ogarnęłam… Przejdziemy się?
Poczęli brodzić po kolana w czystej wodzie, lśniącej w słońcu.
– Dziękuję, że tu przybyłaś… – Nicholas uśmiechnął się do przyjaciółki. – Ostatnio nie mieliśmy okazji pogadać…
– Ukrywałeś się przede mną! – Tamara wsparła ręce na charakterystycznych, szerokich biodrach.
– Nie… A może? Po prostu… – Nicholas podrapał się za uchem. – To dlatego, że jakoś bałem się kontaktu ze światem. Chyba potrzebowałem samotności. Ale już zaczyna mi doskwierać…
– A to dlaczego, mój outsiderze?
– Chyba potrzebuję rady…
W milczeniu wyszli na piasek i usiedli na nim, rozkoszując się ciepłem i słońcem.
– Chodzi o Cho… – zaczął Nicholas z zakłopotaniem. – Wiesz, pod koniec maja ja i ona…
– Całowaliście się? – gwałtownie spytała Tamara.
– Nie tak obcesowo… – burknął Nicholas i spalił cegłę. – Ale ona mnie teraz ignoruje. Czyli…?
– Czyli jest jej głupio – westchnęła Tamara. – Nie wie, co ma robić. A może po prostu…
Zaległa cisza. Nicholas rysował na piasku losowe wzory, czując głuche piszczenie w uszach. Po chwili poczuł, jak Tamara położyła mu na pocieszenie dłoń na ramieniu. Uznał to za potwierdzenie.
– Jak? – zapytał z rozpaczą. – Jak mam o niej zapomnieć? Bardzo bym chciał, ale wwierca mi się w mózg… Jak to zmienić?
– Dlaczego? – zapytała cicho Tamara. – Przecież nie rozmawiacie. Nie znasz jej.
– Wiem… Naprawdę, nie wiem, czemu mi się podoba… Na pewno dlatego, że jest ładna, ale nie rozumiem, zresztą… Nie pytaj mnie o uczucia, JESTEM MĘŻCZYZNĄ i nie rozumiem…!
– Spokojnie! Po prostu, podejdź do tego racjonalnie. Jak mężczyzna! – Tamara lekko się uśmiechnęła. – Kiedyś chodziłam z takim jednym, parę lat starszym, przystojny był… ale zerwałam z nim po dwóch miesiącach, bo… gdy zaczęłam z nim być, to jakoś go nie znałam, a potem okazało się, że to zupełnie inny człowiek, nie dla mnie i do tego palant… A potem byłam z Mickiem…
Tamara spuściła wzrok. Nicholas odważył się na nią spojrzeć uważnie. Była smutna.
– Mick był moim przyjacielem. Pewnie dlatego zerwaliśmy z sobą dopiero po dwóch latach… Widzisz, z gościem, którego nie znałam, wytrzymałam niewiarygodnie krótko. Może Cho jest po prostu nie dla ciebie? Co będzie, jeśli się okaże, że jest jeden, wielki zawód… Co?
– Nic… – Nicholas zamknął usta, które otwierał od dłuższego czasu. – Nie ogarniam tej stery twoich związków… Masz prawie siedemnaście lat, a już dwa na koncie.
– Co w tym dziwnego? – Tamara dziwnie popatrzyła na Nicholasa.
– Nic, w zasadzie… – Nicholas wzruszył ramionami, po czym parsknął – Właściwie… to po tym, co zobaczyłem dzisiaj, to to wcale nie jest dziwne!
Tamara spąsowiała, uchylając w niedowierzaniu usta.
– Powiedziałem coś niewłaściwego? – uniósł łukowate brwi piętnastolatek.
– Nicholas! Śniadanie! – dało się słyszeć z domku.
Powstali i ruszyli ku domkowi flegmatycznie.
– Piękne miejsce – zauważyła Tamara z jakimś napięciem. – W zasadzie, czemu tu jesteście?
– Mój ojciec jest z nami i się ukrywa… – zniżył głos Nicholas. – Jest niewinny, ale o tym potem…
– Ale… że co?!
– Potem! Kiszki mi marsza grają! Zresztą, poznasz go i zobaczysz, jakim jest świetnym człowiekiem i że wcale nie zabił trzynastu ludzi czarną magią, której nauczył go Voldemort!
Tamara, nie wiedzieć czemu, pobladła.
– Dasz sobie radę sama?
– Jasne, wujku! Dziękuję!
– Za ile mam po ciebie wrócić? Dwie godziny starczą?
– A może lepiej trzy?
Sara pomachała na do widzenia wujkowi, który teleportował się z trzaskiem. Westchnęła i przeniosła wzrok na ładny, skromny domek wiejski, w którym mieszkała Melisa z rodzicami. Otoczenie było piękne, typowa angielska wieś, łagodne, zielone zbocza i ten słodki domek, który był celem jej podróży. Otworzyła furtkę i jej kroki zachrzęściły na białych kamyczkach.
– Dzień dobry – zagadnęła nieśmiało, gdy drzwi się otworzyły. Pani Flaxenfield uśmiechnęła się do niej miło. Miała śniadą cerę, tak jak Melisa i takie same piegi koloru cappuccino.
– Witaj! Sara, tak? – pani Flaxenfield westchnęła nieco smutno. – Melisa jakoś niespecjalnie wychodzi za próg pokoju, ale czeka tam na ciebie…
W domu państwa Flaxenfield panował miły, wiejski nastrój. Ojciec siedział na kanapie i oglądał mecz (Melisa była mugolem). Nawet się nie odwrócił, pochłonięty wyrzucaniem z siebie potoku bluźnierstw, gdy jego ulubieniec strzelił samobója.
Melisa siedziała na estetycznym łóżku, pokrytym patchworkiem. Zapatrzona była w okno, na pędzące, kłębiaste chmury. Jej pokój był umeblowany i wykończony z dbałością o każdy szczegół. Jego właścicielka uśmiechnęła się na widok Sary miło, ale jej oczy pozostały smutne.
– Jak się czujesz? – zapytała Sara, siadając na fotelu ostrożnie.
– Jakoś… – Melisa westchnęła i odgarnęła kasztanowe loki z twarzy. – Odrabiałam trochę pracy domowej, ale tak poza tym to trudno mi się skupić na czymkolwiek…
– Rozumiem…
– Ale ty jesteś opalona – zauważyła powoli Melisa. – Dobrze się bawisz?
– Nie do końca… – Sara przyciszyła głos. – Mój tata ukrywa się z nami na wyspie tropikalnej! Zbudowali tam czarami, to znaczy on, mama i wujek, przytulną chatkę! Jest tak ślicznie! Może chciałabyś się wyrwać z pokoju i polecieć tam ze mną? Chociaż na troszkę! Proszę!
– A jest tam twój brat? – zapytała na wydechu Melisa.
Sara nie odpowiedziała, za to westchnęła, więc i Melisa przemilczała ripostę, zaciskając usta.
– Jak tam twój ojciec? Nie rozumiem już, kim jest? – zagadnęła spokojnie w końcu.
– Jest niewinny… Ale to dość skomplikowane… Po prostu, ktoś inny to zrobił… Tatuś jest niewinny. I szkoda, że nie możesz tam ze mną polecieć, bo mój ojciec jest naprawdę cudowny!
– To świetnie!… – Melisa uśmiechnęła się, ale dość sztucznym uśmiechem.
– Tak poza tym… To co robisz całymi dniami? – zagadnęła Sara nieśmiało.
– Siedzę i patrzę w niebo… – na potwierdzenie tych słów Melisa wbiła wzrok w bezkres za oknem. – Ono jest takie piękne, zawsze… Ale coś mnie boli, gdy na nie patrzę. Mam wrażenie, że ono jest niedościgłym marzeniem, a ja małym kanarkiem w klatce. Mama chce mnie wypisać z Hogwartu.
– Co?! Ale dlaczego!?
– Bo po powrocie siedzę całymi dniami w pokoju, smutna i samotna, czasem nakrywa mnie na płaczu. Uważa, że to przez szkołę… – westchnęła Melisa. – A ja sama nie wiem już, co sądzić…
– Ale chyba wrócisz do Hogwartu? – wytrzeszczyła oczy Sara.
– Teraz już nic nie wiem…
Sara obserwowała przyjaciółkę okrągłymi oczyma. Melisa spuściła głowę w dół, kasztanowe pukle zasłoniły jej twarz, pozwalając jej odpocząć w mroku. Zaległa cisza. Jedna łza skapnęła na patchwork. Co Cosmo narobił?!
Powiadają, że można wstać lewą nogą, no i wtedy jest źle. Gdyby czternastoletni Cosmo Black posiadał kilka lewych nóg zamiast jednej, z pewnością stałby teraz na nich wszystkich przy łóżku, pozwalając tej jedynej, prawej nodze smętnie zwisać gdzieś w nieistotnym cieniu. Chłopak potargał czarne włosy gwałtownie, zaklął i kopnął finezyjnie i z wprawą swój kufer. Opadł na posłanie, usiłując przetrawić to, co właśnie zobaczył w śnie. Złociste drobinki. Nagie drzewo. I Ona.
Wpatrzył się z swoje dłonie martwym wzrokiem. Nie był pewien, czy je w ogóle widział. Koraliki w drzwiach zadzwoniły, gdy ktoś wszedł do pokoju Cosmo. Na tropikalną narzutę obok czarnowłosego opadł jego tata, obejmując Cosmo przyjacielsko.
– Usłyszałem cię. Co się dzieje? – zapytał, patrząc na Cosmo.
– Nic – Cosmo uśmiechnął się blado do kochanej i szanowanej twarzy.
– Synu. – Syriusz przybrał cierpliwy ton. – Zrozum. Dźwięk kopnięcia w kufer w furii jest mi znany jak nikomu innemu. Nie oszukuj mnie, proszę cię.
Zarechotał, gdy Cosmo wlepił w niego zszokowane spojrzenie.
– No więc… – chłopak spuścił wzrok na chude kolana ojca. – Czuję się, jakbym miał eksplodować od tak wielu różnych emocji… Co to znaczy?
– Dojrzewanie. Jakich emocji?
– No więc… Najpierw podnieca mnie fakt, że dziś spotkam się z kumplem i polecimy na mistrzostwa świata! Ale… Pod koniec roku przez Dracona zrobiłem coś okropnego i nie mogę się pozbyć też jakiegoś strachu i obrzydzenia, gdy o nim pomyślę…
– Co takiego? – oczy ojca zaszły mgłą zmartwienia i zrozumienia.
– Będziesz zły.
– Co zrobiłeś?
– No więc… Znęcaliśmy się nad jedną dziewczynką z Gryffindoru… Taką małą. Chciałem wykorzystać przewagę nad nią i zobaczyć, czym dziewczyny różnią się od nas, no wiesz… Nie każ mi mówić dalej, bo czuję do siebie obrzydzenie! Nie do końca wiem, dlaczego, ale czuję… To mnie męczy do dziś. Nie zapomnę jej przerażonych oczu. To mnie nawiedza w snach codziennie! Chciałem przeprosić, ale nie wybaczyła mi… Ale dziś znowu mi się śniła, tym razem jednak inaczej, stała przy takim drzewie, w złocie. I wiesz? Kiedyś, dawno, dawno temu mi się to już śniło. Chyba. Możliwe?
– Możliwe… – Syriusz zasępił się, a potem spojrzał uważnie na Cosmo. – Widzę, że rozumiesz, że zrobiłeś źle. To dobry prognostyk. Ale musisz uważać, Cosmo. Rodzina Malfoya jest fatalnym towarzystwem. Jego mamuśka to moja kuzynka, nie tak fiźnięta, jak jej siostra, ale ja i Narcyza nigdy nie darzyliśmy się specjalnym uwielbieniem. Nie to, co z Andromedą…
Cosmo zarumienił się na wspomnienie o Nimfadorze Tonks.
– …za to ojciec… – kontynuował tato. – To trochę inna bajka. Lucjusz jest po prostu zły. Jego synalek pewnie też przejął te cechy…
– Draco nie jest wcale taki zły, tak myślę…
– Zastanawiam się, czy w ogóle powinieneś jechać z nimi na te mistrzostwa.
– Tato! – jęknął Cosmo. – Błagam! Nie rób tak! Ja UDUSZĘ SIĘ NOGĄ, jak nie pojadę! Gdy ciebie nie było, wakacje były złe! Wystarczyło, że się pojawiłeś, a już wylądowaliśmy w tropikach!
Syriusz roześmiał się psim śmiechem, na co to pokoju Cosmo zajrzała mama. Była, jak zwykle piękna i, jak zwykle od parunastu dni, szczęśliwa.
– Ranne ptaszki, śniadanie! Musimy się pospieszyć, bo Cosmo i dziewczyny dziś uciekają do przyjaciół, by polecieć na mistrzostwa! – zaszczebiotała. – O czym rozprawiacie?
– Męskie sprawy między ojcem i synem – Syriusz wypiął dumnie pierś. – Nic ci do tego, kobieto!
– Masz rację, trudno zrozumieć dwójkę pięciolatków w ich świecie – odcięła się kąśliwie mama.
Cosmo z zachwytem uchwycił kątem oka, jak tato objął mamę w pasie, gdy szli w kierunku stołu i dyskretnie cmoknął w usta. Ilekroć obserwował drobne gesty miłości rodziców, był oczarowany, a jego świat nabierał kolorów. O wiele piękniejsze było dla niego, gdy tata okazywał miłość mamie, niż jemu czy jego rodzeństwu.
– JA TERAZ! – rozdarła się Sara (wbrew drobinkowości, jaką sobą reprezentowała, potrafiła się tak wydrzeć), gdy Rosemary już szykowała się, by usiąść na kolanach taty przy śniadaniu.
– Ty zawsze siedzisz na jego kolanach, teraz ja chcę się nacieszyć tatą! – odwrzasnęła Rosemary.
– Jesteś za stara na siedzenie na jego kolanach! Masz już czternaście lat, staruszko!
– A ty jesteś za mała, dziecko, by pyskować starszym i mądrzejszym!
– MĄDRZEJSZYM?! Napisałam lepiej egzaminy dwa razy od ciebie!
– Naiwniaku, GUMOCHŁON napisałby je tak samo, tak proste były po pierwszym roku!!!
– SPOKÓJ! – zagrzmiała mama, nakładając Tamarze naleśnika. – Dziewczynki, co to ma znaczyć?
W ostateczności ojciec został przygnieciony Sarą i Rosemary, które kokosiły się mu na kolanach. Cosmo z ukartowaną godnością odkroił kawał naleśnika. Jedna część jego mózgu prychnęła wyniośle na myśl o siostrach, gniotących tatę i zachowujących jak noworodki, ale druga partia najchętniej złapałaby za rózgę, przegoniła je w czambuł i sama zaabsorbowała ojca na tę samą modłę.
Gdy przy stole byli już wszyscy, włącznie z wujkiem Remusem i wiecznie spóźnionym Nicholasem, tata westchnął z jakimś rozrzewnieniem:
– Zazdroszczę wam. W waszym wieku niesamowicie przeżywałem takie wydarzenia!
– Byłeś kiedyś na mistrzostwach? – zapytała Rosemary.
– Tak, oczywiście! Ale za ostatnim razem to nie skończyło się dobrze, pamiętacie?
Wujek, mama i tata wymienili porozumiewawcze spojrzenia.
– Co się stało?
– No więc, to dłuższa historia… – zaczęła mama, zasiadając do stołu po podaniu jedzenia.
– Sobie tylko znanym sposobem, zamiast wylądować na trybunach i oglądać świetną grę Greków i Rumunów, wylądowaliśmy na jakiejś Greckiej wyspie, na której roiło się od antycznych, demonicznych i koszmarnych stworzeń – wyjaśnił wujek Remus. – Ledwo przeżyliśmy.
– I co to było za miejsce? – zapytała Tamara z zaciekawieniem.
– Nie wiemy i nigdy się pewnie nie dowiemy… – wzruszył ramionami Syriusz. – Ale przygoda była. Do tej pory zachodzę w głowę jak to się stało, że całą szóstką przeżyliśmy… A tak mi było szkoda tego meczu!
– Pamiętacie, jak spotkaliśmy Patricka Wildera wtedy? – zapytała mama.
– Ciekawe, co się z nim stało… Miał jakąś ważną rzecz do załatwienia…
– Kim był Patrick Wilder? – zapytała Sara.
– Naszym nauczycielem – odparł Remus. – No, może teraz będzie też na meczu?
– Opowiedzcie więcej o tej wyspie! – poprosił Cosmo.
– Kiedyś ci opowiemy, obiecuję! – zaczęła mama. – Ale nie teraz, ty i dziewczynki musicie się przygotować do wyjazdu na mistrzostwa.
– Jakie mistrzostwa? – zapytał nagle Nicholas znad naleśnika.
Zaległa cisza, gdy wszyscy popatrzyli po sobie.
– No… – zaczęła w szoku Tamara. – Mistrzostwa świata w quidditchu. Jutro. Irlandia i Bułgaria.
– Co?! – Nicholas zakrztusił się śliną. – Dlaczego nikt mi o tym nie powiedział!?
– Eee… Cały świat o tym mówi już od paru miesięcy, braciszku… – powiedziała Rosemary.
– Ale ja nic o tym nie wiem! Dlaczego!?
– Wyściubiłeś chociaż czubek buta ze swego podniebnego pałacu, Nick? – zapytał z wyższością Cosmo. – Jak nie, to… peszek.
– To znaczy, że nie pojadę na MISTRZOSTWA?! – zagrzmiał najstarszy Black, wstając.
– Eee… Nie.
Piętnastolatek stał chwilę z rozdziawioną buzią, obserwując wszystkich w ciężkim szoku, ale po chwili stulił ją, ściągnął brwi w jedną krechę i rozluźnił się. Wzruszył ramionami i rzucił obojętnie:
– W sumie… Idę po dżem.
– Przed chwilą zjadłeś cały słoik! – zawołała za nim mama, gdy wyszedł, po czym pokręciła głową z dezaprobatą. Przy stole wyraźnie odetchnięto.
Po śniadaniu Cosmo i dziewczynki zebrali swe najpotrzebniejsze rzeczy i wyszli przed chatkę z wujkiem i mamą. Nicholas, Tamara i ojciec zostali w domu. Cosmo z lekkim rozdrażnieniem oglądał, jak Nicholas z Tamarą ochlapują się radośnie w oceanie. Po chwili zastanowienia przyłączył się do nich Syriusz, robiąc więcej rumoru, niż pozostała dwójka razem wzięta.
– Chodź, Rosemary, lecimy do Nory! Musimy się spieszyć, obiecałam Arturowi, że przyprowadzę cię do nich punkt ósma!
Tymczasem wujek Remus złapał Cosmo i Sarę za szaty, po czym teleportował się z nimi przed Dziurawym Kotłem. Zerknął ostatni raz na Cosmo ostrożnie.
– Tu cię zostawię… – rzekł powoli. – Pamiętaj, żebyś nie robił problemów! Chodź, Saro!
Cosmo wydął wargi, gdy wujek zniknął, po czym wpakował się do Kotła nonszalancko, wciskając dłonie w czarne dżinsy. Z Kotła dostał się na Pokątną. Gdy już jego nogi stanęły na brukowanej ulicy, podziękował z wyższością barmanowi za otworzenie mu przejścia i ruszył w długą. Parę młodych czarownic obejrzało się za nim, gdy zarzucił czarnymi włosami niedbale. Zarechotał w duchu. Nie wiedzieć czemu, ale czochranie włosów zawsze kończyło się w jego przypadku tym samym: przykuciem sporej uwagi płci przeciwnej. Już zaczął się zastanawiać, czy nie skoczyć na Aleję Śmiertelnego Nokturnu, gdyż wszystkie witryny Pokątnej mu się opatrzyły, gdy pod Gringottem dostrzegł Dracona z Lucjuszem Malfoyem, czekających na niego.
– Tu jesteś! – krzywy uśmiech zagościł na pociągłej buzi Dracona.
– Witam! – Cosmo lekko się skłonił w kierunku Lucjusza Malfoya, a on odparł tym samym. Nagle dostrzegł piękny, szmaragdowy klejnot na jego szacie– Niezwykła ozdoba, panie Malfoy!
Pan Malfoy uniósł brwi delikatnie i z jakąś aprobatą wymienili z Draconem spojrzenia.
– Spuścizna mego rodu jest okazała, doprawdy… – zaczął ojciec Dracona uprzejmym tonem. – To chyba oczywiste, dlaczego się z nią obnoszę.
– Dostanę coś takiego u Borgina i Burkesa?
– Znasz ten sklep? – pan Malfoy kolejny raz uniósł brwi znacząco z szczyptą podziwu.
W tym momencie podeszła do nich pani Malfoy, która wyszła z Gringotta z ładną, markową torebką. Cosmo zapatrzył się w nią. Nie dlatego, że była jakaś oszałamiająco piękna (chociaż urody nie można było jej odmówić), ale przez swój sposób bycia. Arystokratyczna, tradycyjna, czarodziejska, mroczna dama… Czyż nie było to pociągające, takie życie?
Cosmo pocałował ją w wierzch dłoni, czując nagły, niewytłumaczalny przypływ dżentelmena, gdzieś do tej pory chrapiącego smacznie w smokingu na dnie jego niewątpliwie ponętnej czaszki, czym chyba ją oczarował, bo uśmiechnęła się do niego.
Młody Black błysnął uzębieniem do kręcącego z politowaniem głową Dracona, robiącego miny zza swego ojca.
Kilkanaście minut później rozdziawił usta, gdy stanęli przed niezwykle pięknym i okazałym namiotem z aksamitu. Był czarny i wyszywany srebrnymi nićmi, otoczony wysokim, kutym płotem z żelaza, a w ogrodzie można było dostrzec parę imponujących figur gargulców i kamienną ławę, a także fontannę. Namiot na tle innych wyróżniał się niesamowicie.
– A co na to mugole? – zapytał powoli Dracona.
– Mugoli nie powinno to interesować, chłopcze – wycedził chłodno Malfoy. – Oni są upośledzeni, więc wątpię, żeby w ogóle dostrzegli namiot naszej rodziny. Nie będę się poddawał jakimś idiotycznym środkom ostrożności i zmuszał moją rodzinę do niewygód dla garstki zwierząt.
– Hmm… – Cosmo przełknął ślinę i rzekł ostrożnie. – Cóż, całkiem sensowne wyjaśnienie…
– Ten namiot posiada dwanaście sypialni, dwanaście łazienek, patio i basen – uśmiechnął się Draco. – Ja też wolałbym, żebyśmy się nie ograniczali.
– Goście pierwsi! – Narcyza Black zaprosiła do środka Cosmo uprzejmym gestem.
– Ja chromolę… – wymamrotał Cosmo do Dracona, gdy zobaczył cudowne wnętrze namiotu Malfoyów. Sufit nie był aksamitny, ale jakby z zielonkawego szkła, ale trudno było dostrzec, bo zawieszony był ze dwa piętra nad nimi. Piękne, nieco orientalne zdobienia dopełniały się z licznymi donicami z egzotyczną roślinnością, kręciło się tu też kilka pawi. Srebrne schody prowadziły ku antresoli, a ta - do części pomieszczeń.
– I jak, robi wrażenie, co nie? – zarechotał Draco, gdy usiedli w jego sypialni na wyszywanych pufach. – Rzadko kiedy go używamy, ale warto!
– Twój stary wydał chyba fortunę na bilety, nie? Jak i na namiot…
– A właśnie, że nie! Bilety kosztowały tyle, co nic! To zaproszenie od samego Korneliusza Knota! Trzeba umieć się ustawić w życiu, drogi kuzynku! Być otwartym na pewne propozycje, na przykład…
– Ale czego chcesz, jak generalnie stoję otworem do wszystkich propozycji! – wyszczerzył zęby Cosmo i opadł na plecy, zapatrzony w zdobiony sufit. Draco pokręcił głową i parsknął.
Poza zjedzeniem wystawnej kolacji w namiocie państwa Malfoy, pluskaniem się z Draconem w basenie wykładanym zieloną i czarną mozaiką, oraz kilkugodzinnym gadaniem w sypialni Dracona (Cosmo uwielbiał zwłaszcza te momenty, gdy Draco nawijał o Potterze, bo mógł włączyć stan hibernacji, a tak naprawdę spokojnie zaszyć się w swej głowie i analizować sen z dzisiejszego ranka) nie robili niczego niezwykłego. Przed wyjściem z namiotu w kierunku stadionu Cosmo nie omieszkał pogonić jednego z pawi, który z wrzaskiem czmychnął z miejsca zbrodni, a Cosmo tak się zaangażował w gonitwę, że w przypływie ekspresji władował się z rozpędu do basenu, zresztą, tak jak biedny, uciemiężony paw.
Ociekający wodą Black, ale z pięknym piórem w dłoni, kroczył dumnie z Draconem drogą w lesie, okryty jego zapasową i wypaśną peleryną. Kilka kroków w tyle kroczyli Malfoyowie.
– Po cholerę ci to pióro? – zagadnął Draco z wyższością.
– Żebym cię wachlował, kruszynko, gdy ten męski i podniecający Wiktor Krum zaszczyci cię całuskiem wysłanym ze swej miotły! – zaszczebiotał Cosmo słodziutko.
– Odbiło ci? – skrzywił się Draco. – Woda zalała ci czaszkę?
– Co by to zmieniło? Istnienia jakiegoś obiektu w mej czaszce już nie podejrzewam, więc… Chyba, że macie w sadzawce śledzie i jeden się wprowadził. Draco, pływa mi śledź w głowie?!
– BASEN! Nie sadzawka! – prychnął Draco.
– Ale miałeś zerknąć! Popatrz na moje gałki oczne! Widać za nimi śledzia?! Macha do ciebie?
– Taa i krzyczy, że nie lubi tak pustych pokojów! – sarknął Draco, obserwując kuzyna z pogardą.
Zanim Cosmo zdołał zareagować na tę subtelną uwagę, dotarli już do loży, a tam stał jakiś ważniak ze swą żoną, synem, córką oraz… Sarą i jej przyjaciółką, Melisą.
– Witam, panie McLaggen! – ukłonił się pan Malfoy, podczas kiedy Draco i Cosmo lustrowali trzy dziewczynki z Gryffindoru, w tym Sarę i Melisę.
– Dzień dobry, panie Malfoy! – odparł chłodno jegomość. – Widzę, że loża honorowa!
– Oczywiście, żadna inna nie wchodziła w rachubę!… – uśmiechnął się sztucznie pan Malfoy.
Draco próbował spopielić dziewczynki spojrzeniem, ale Cosmo unikał ich wzroku. W końcu zerknął na siostrę i z przerażeniem uświadomił sobie, że zarówno ona, jak i pozostałe patrzą centralnie na niego z pogardą, nie na Dracona, który dwoił się i troił, żeby zrobić groźną minę, a jego ściągnięte wrogo brwi prawie zakryły oczodoły. Cosmo zerknął na Melisę, która obserwowała go zmęczonymi oczyma, ale na jej twarzy czaił się strach. Czternastoletni Black przybrał obojętny i zblazowany wyraz twarzy, mrużąc oczy od dołu. Jego zdecydowana większość była zdegustowana i wstydziła się za majowy wieczór, ale teraz górę brała ta uśpiona zwykle cząstka, która charakteryzowała przebiegłego, chytrego i zakochanego w sobie Ślizgona.
– Nie sądziłem, że jakiekolwiek osoby z parszywego Gryffindoru, pełnego plebsu, stać na takie luksusy, jak loża honorowa! – syknął Draco do dziewczynek tak, by starsi nie słyszeli.
– Och nie, Draco! – przerwał mu Cosmo ze sztywną uprzejmością. – Tuszę, iż dziewczęta będą miały wyborny wieczór!
Po czym uśmiechnął się sarkastycznie, zmrużył oczy i ukłonił nisko, kręcąc młynka nadgarstkiem.
– Nie, ty idioto! – zaczęła walecznie ta, której imienia nie znał. – MIAŁYBYŚMY świetny wieczór, a zwłaszcza Melisa, gdybyś nie pokazał tu swej parszywej, zakazanej gęby!
– Och! – Cosmo arystokratycznie udał zdziwionego, po czym przeniósł chłodny wzrok na wystraszoną dziewczynkę. – Czyżby mała Melisa miała jakiś problem ze mną?
– Nie no co ty! – warknęła ta bojowa blondynka. – Jakbyś w ogóle nie zrobił jej krzywdy!
– Ach, rzeczywiście! – krzyknął łagodnie Cosmo. – Coś było… Wiesz, nie wiedziałem że jest w stanie rozpamiętywać takie rzeczy… Widocznie zapadam w pamięć… Ale przykro mi, ja już o tym dawno zapomniałem, ta dziewczynka wyleciała mi z głowy, ech!…
Po czym odkłonił się Melisie, która skuliła się jeszcze bardziej ze łzami w oczach, ostatni raz przeszył ją elektryzującym, jednocześnie lodowatym spojrzeniem, po czym udali się z rechoczącym Draconem do loży, ignorując fakt, że blondynka chciała właśnie rozkwasić mu nos pięścią.
– Nieźle! Jeszcze się wyrobisz! – poklepał go po plecach Draco.
Cosmo spojrzał przed siebie, na gromadę Weasleyów, siedzących w tej samej loży. Jego wzrok spotkał się ze wzrokiem Rosemary. Wtedy poczuł ukłucie okropnego bólu w sercu.
Kim jestem?!
na dole ciąg dalszy
Komentarze:
Chrissy Piątek, 14 Marca, 2014, 20:35
KompenzaÄne9 pomf4cky pome1hajfa vyrovne1vaĹĽ naruĹĄene9 a nettosadoÄne vyvinute9 funkcie orge1nov a to vyuĹžedvanedm zachovanfdch funkcied postihnute9ho jedinca. Sfa tak konĹĄtruovane9, aby bez trvale9ho spojenia s telom postihnute9ho a na ze1klade funkcied, ktore9 mu zostali, umoĹžnili potrebnfa samostatnosĹĽ pri vykone1vaned urÄitfdch Äinnosted. Sfa to napredklad rf4zne drĹžiaky, prstove9 ĹĄtetce, stoledky na postele, polohovacie kresle1.
Samet Sobota, 15 Marca, 2014, 04:58
It's great to find an expert who can <a href="http://nnpwiqsj.com">exlaipn</a> things so well