Postaram się na dniach zerknąć do Huncy, Lunellyn i Natalie, no i do Lily&Molly, jeśli będzie coś nowego.
Witaj znowu, Natalie Junes Bardzo się cieszę, że wróciłaś tu i do siebie Ale, między nami mówiąc, czułam, że tak będzie!
I oto nocia...
Draco i Cosmo musieli czyścić bez użycia czarów część Izby Pamięci. Draco pluł i bluzgał pod nosem, ale Cosmo z pokorą polerował wszelkie nagrody i medale. Było mu tak smutno, że w ogóle nie zwracał uwagi na swego kuzyna.
Gdy szlaban dobiegł końca, on i Draco wyszli na korytarz i udali się do Wielkiej Sali na kolację.
– Cóż za okropna kara! – zgrzytał zębami całą drogę Draco. – Jeszcze mnie coś takiego kazali… Czyżby zapomnieli, że mam delikatną i niedawno dopiero naprawioną rękę? Jak śmieli kazać mi coś takiego wyczyniać! Nie jestem służącym, w moim domu matka by się popłakała, gdyby zobaczyła, że poleruję nasze cholerne srebra! Doniosę jej i ojcu o tym, jak mnie w tej budzie traktują! To już szczyt wszystkiego!
Cosmo zignorował Dracona ostentacyjnie, zresztą, i tak nie musiał mu odpowiadać, bowiem Draco dostał słowotoku i najwyraźniej gadanie do samego siebie było dla niego jak rehabilitacja.
Zasiedli do stołu w Wielkiej Sali. Cosmo nie czuł się głodny, miotały nim mdłości. Zerknął na stół Gryfonów i przeszukał go dokładnie. Dziewczynki nie widział.
Ten fakt zasmucił go jeszcze bardziej, bowiem nie spotkał jej na posiłku od tamtego majowego incydentu. W ogóle jakby zniknęła. Czuł, że to wszystko przez niego, że się po prostu schowała.
Do Wielkiej Sali weszła Sara. Obrzuciła Cosmo pogardliwym spojrzeniem, gdy dostrzegła, że się jej przygląda, po czym porwała ze stołu trochę jedzenia i szybko odeszła.
Ten widok już zupełnie Cosmo dobił. Czyżby jego ofiara nie chciała wyjść z dormitorium? A co z jej egzaminami, lekcjami? Poczuł się jak śmierdzące, gnijące ścierwo. Nie wierzył wciąż, że dał się wkręcić Draconowi w zabawę Gryfonką, w dodatku bezbronną i młodszą od nich. Dwóch trzecioklasistów przeciwko małej dziewczynce z pierwszej klasy, do tego nieuzbrojonej. To przecież było zarówno tchórzostwo, jak i okrucieństwo! I on, Cosmo, który chciał kiedyś zostać aurorem, brał udział w czymś takim…
– Masz, Meliso.
Sara położyła na łóżku parę tostów i rogalików francuskich, oraz dwa jabłka. Popatrzyła na przyjaciółkę ze współczuciem. Piękne, kasztanowe pukle Melisy były potargane i matowe, ona sama siedziała na posłaniu skulona, opierając plecy o wezgłowie i otulona swoją kołdrą, jakby jej było zimno i jakby się bała. Zwykle śniada, opatrzona kawowymi piegami cera była teraz okropnie zmęczona od łez i braku snu. Zielone oczy Melisy pochłaniała czerwień i spuchnięte powieki. Ogólnie sprawiała wrażenie zadręczonej i skatowanej. Sara i Charlotte wymieniły smutne spojrzenia, ale Melisa nie drgnęła, wciąż zapatrzona przed siebie tępym, niewidzącym wzrokiem. Sara westchnęła i usiadła obok niej, obejmując ją jednym ramieniem.
– Meliso, musisz coś zjeść. Nic nie daje takie siedzenie – rzekła cichym, uspokajającym tonem.
– Wiem – wychlipała nagle zielonooka. – Ale tak bardzo okropnie się czuję!… Nie chcę żyć!
– Nie mów tak! – Sara przytuliła ją bardziej. – Masz kochających rodziców! Masz nas! Myślisz, że byśmy ci pozwoliły umrzeć? To byli Ślizgoni, to tylko parszywi Ślizgoni, bądź ponad to!
– Ale nie wiesz, nie rozumiesz… – załkała. – Nie było cię tam… To było takie okropne… Tak bardzo mnie upokorzył, że znienawidziłam się w jednej chwili… Nie umiem spojrzeć w lustro, bo mi tak okropnie głupio…
– Naprawdę, nie mogę zrozumieć, czemu mój brat tak się zachował – pokręciła głową Sara. – On nigdy taki nie był… Myślę, że to był jednorazowy przypadek…
– Ale wspomnienia zostaaanąąąą…
Sara wtuliła się w płaczącą rzewnie Melisę. Dawno nie widziała kogoś tak rozpaczającego. Charlotte podeszła do nich i przytuliła się z drugiej strony, głaszcząc opuchniętą dziewczynkę.
– Saro, mogę przyłożyć twojemu bratu? – warknęła bojowniczo.
– Jasne, zasadzimy się na niego we dwie. Zwieje z piskiem, jak nas zobaczy, założę się! Podpalę mu włosy, może uda mi się nawet nie tylko pod pachami!…
Melisa leciutko parsknęła, gdy obserwowała knujące Sarę i Charlotte, ale potem zmarkotniała.
– Czemu akurat ja? – spytała. – Zawsze miałam takiego pecha we wszystkim… Jak tu przybyłam, to zupełnie nic nie rozumiałam, bo moi rodzice to mugole. A ja zawsze byłam taką szarą myszką, schowaną w swej norce… I oczywiście musiał zaatakować mnie, bezbronną i nieufną. Wy macie fajnie, Charlotte jest silna i pochodzi z dobrej, czarodziejskiej rodziny, jest pyskata i by mu przyłożyła. Sara jest drobna i niepozorna, ale ma moce, o których nie chce nam wciąż nic powiedzieć. I też ma rodzinę czarodziejów i bardzo dobrze się uczy. Tylko ja, taka szara myszka w norze…
– Meliso – Sara popatrzyła na nią z politowaniem. – Ty nie jesteś szarą myszką w norze. Ty jesteś tą księżniczką, która została zamurowana w wieży i czeka na swego księcia, który ten mur zburzy!
– Daj spokój! – żachnęła się Melisa, pociągając czerwonym nosem.
– Na serio, nie, Charlotte?
– No pewnie! – wyszczerzyła się blondynka.
– Zresztą, zapewniam cię, Meliso, że w moim życiu nie wszystko było różowe – Sara nieco się zasępiła. – Mój brat umarł na moich oczach w nieszczęśliwym wypadku. Drugi brat jest przeklęty. A trzeci mega porąbany.
Dziewczyny parsknęły. Sara kontynuowała:
– Dorastałam bez ojca, który nawet nie wiedział, że istnieję. Mama zawsze była smutna, odkąd pamiętam. W domu było nerwowo i ponuro, nudno. Nie mogłam się doczekać Hogwartu. Moje zdolności to choroba, której nie wyleczą. Nigdy nie było mi łatwo. Zresztą, jestem ciągle chora i słaba i przekonana o tym, że wyglądam jak straszny cherlak. Nic nie udźwignę bez telekinezy. Wszystko w moim życiu jest takie pod górkę, tak bardzo ciężkie.
– To i tak lepiej niż ja! – jęknęła Melisa.
– Tak? – Sara zawiesiła głos, po czym spytała groźnie – I twój ojciec też jest mordercą?
Zaległa napięta cisza. Melisa i Charlotte wpatrzyły się w nią w osłupieniu.
– No o co wam chodzi? Moim ojcem jest Syriusz Black – Sara spuściła wzrok.
– Ale… Myślałam, że to żarty, że zbieg okoliczności… – wydusiła Charlotte, a Melisa wyjęła ramię spod kołdry i pogładziła Sarę dla otuchy. Obie miały współczucie na twarzach.
– Saro, tak mi przykro… Nie wiem, co powiedzieć… – wykrztusiła Melisa.
– Nic nie mów. Tu nie ma co komentować – stwierdziła sucho Sara. – Po prostu. Jestem córką człowieka, którego szuka cały świat mugolski i czarodziejski. Kiedy trafił do Azkabanu, ja byłam już na świecie, tyle że maleńka, w brzuchu mamy. A on nie wiedział. Wychowałam się bez niego i nigdy nie tęskniłam, ale ostatnio bardzo pragnę go widzieć i z nim pobyć. To mnie zabija, ale żyję, Meliso!
Melisa patrzyła na nią badawczo spod opuchniętych powiek, po czym położyła głowę na podołku Sary. Westchnęła.
– Kurczę, współczuję ci… Ale wciąż nie mogę zapomnieć twego brata i jego okropnej miny, gdy to wszystko się działo. Był taki chłodny i okrutny, zwierzęcy…
Wtuliła się mocniej w brzuch Sary i zalała łzami. Sara gładziła ją po włosach delikatnie. Charlotte pokręciła głową z niedowierzaniem, obserwując obydwie.
– Jejku… – mruknęła. – Dwa nieszczęścia moje. Chodźcie!
Po czym objęła obydwie i lekko parskając, trzy dziewczynki stłoczyły się w ludzką kulkę, przytulając do siebie. Poczuły, że raźniej im właśnie w takiej kulce.
– Ale wciąż mnie lubicie za ojca? – zagadnęła Sara.
– Daj spokój, twój ojciec nas zupełnie nie interesuje! – prychnęła Charlotte. – Liczysz się ty.
– Jakoś to zniesiemy, nie, Saro? – pisnęła Melisa, pociągając nosem.
– Musimy… – mruknęła panna Black. – Zaczniemy od wykurzenia cię z dormitorium.
– Czas start!
Wszyscy zgromadzeni w sali od transmutacji poczęli pisać jeden z pierwszych egzaminów, kończących trzecią klasę. Cosmo nie miał egzaminów rok temu z powodu łaskawości Dumbledore’a. Dość trudno przywrócił się do tej ponurej tradycji sprzed dwóch lat. Ale kończył już trzecią klasę, więc nie w kij dmuchał, to była prawie połowa lat spędzonych w Hogwarcie.
Co nowego mu przyniosły? Stopniowe i bardzo powolne przyzwyczajanie się do Slytherinu i arystokracji czarodziejskiej. Zeszłoroczne perypetie z dziedzicem Slytherina i co za tym idzie, ubaw po pachy, tyle że za darmola, skoro był nietykalny… No i ten rok z ojcem. Ale co nowego? Myślał, że dużo, ale obecnie jakoś nie potrafił tego pojąć.
Skupił się na zadaniu z transmutacji, które nie sprawiło mu większych problemów. Czynność pod tytułem „Uczenie się” stała u niego na końcu jego dziennej listy zajęć, zaraz pod „Sprzątnięcie syfu spod łóżka Vincenta. Wykonywać tylko w szczególnie ciężkich przypadkach”. Mimo tego jakoś potrafił wynieść z lekcji dość sporo.
Cosmo uniósł wzrok i popatrzył na rudą głowę Rosemary, siedzącej obok. Była skupiona i nieco spanikowana. Zamyślił się, ssąc koniuszek pióra.
Jak się czuła teraz tamta dziewczynka?
Poczuł do siebie obrzydzenie i potrząsnął głową jak pies, po czym wrócił do transmutacji. Miał problem ze skupieniem. Marzył o czymś, co by mu pozwoliło wyrzucić tamto wspomnienie, wymazać je, zapomnieć… Z każdym dniem bolało go coraz bardziej, niczym drzazga w ropiejącej ranie. Nie chodziło nawet o wspomnienie tych przerażonych, rajskozielonych oczu. Cosmo wiedział doskonale, że zobaczył zbyt wiele, że to było tej dziewczynki i tylko jej, nie miał najmniejszego prawa obnażać ją z sekretów i tak bezczelnie, prawie z lupą, przyglądać się jej, gdy tego nie chciała. Nie znał jej i podejrzewał, że nawet jakby się przyjaźnili, to by nie zobaczył tego, co udało mu się podpatrzeć siłą i brutalnością. A jednak, widok tego kawałeczka jej obnażonego ciała wwiercał się w mózg młodego Blacka, a on z rozpaczą stwierdził, że jakaś część jego osoby nie chce się pozbyć tego wspomnienia, że mu się podobało… Tak bardzo nienawidził się teraz za to, że pozwolił Draconowi działać. Wiedział doskonale, że powinien mieć własny rozum i nie zgodzić się na zabawę kosztem tej biednej dziewczynki. Co go wtedy podkusiło?! Chyba tylko zraniona przez nią duma i nieskalanie, ale i ciekawość… a to już dużo.
Spróbował wyrzuć z pamięci świecący wciąż oślepiająco obrazek przerażonej jedenastolatki i swojej ręki, gdy odginał tę dziwną miskę i wykonał z powodzeniem cztery kolejne zadania, chociaż wspomnienie brzęczało mu przy uchu tak natrętnie, że miał ochotę poderwać się i wrzasnąć, by sobie poszło.
Oddał pracę przed czasem, wykonawszy wszystko. Wyszedł sam na korytarz, zatopiony w niewesołych uczuciach. Czerwiec wlewał do zamku mnóstwo gorąca, więc postanowił przejść się na błonia, nie czekając na chłopaków.
Siedziało tam wielu uczniów, którzy obecnie nie mieli egzaminów lub jeszcze ich nie zaczęli. Cosmo przyłapał się na tym, że szuka drobnej, kasztanowowłosej Gryfonki, dość hojnie obdarzonej, jak na swój wiek. Miała takie przestraszone, soczyście zielone oczy i kawowe, urocze piegi…
Niestety, nigdzie jej nie było. W ogóle nie dostrzegł Gryfonów z pierwszej klasy. Westchnął i usiadł na murawie, wyciągając się i zakładając ręce za głowę. Zmrużył oczy na prażącym słońcu, ale wewnątrz jego głowy wiał chłód, owiewający suchą pustynię z popękaną ziemią. Z jakiegoś powodu poczuł zawód, że nie znalazł dziewczynki na błoniach. Dopiero teraz do niego dotarło, jak upokorzona została. Być może wbił ją w jakieś kompleksy, nienawiść do samej siebie… Może bała się wyjść z dormitorium po takim upokorzeniu? Czuł, że wkładanie komuś ręki w miejsca intymne jest okrutne i godne Azkabanu… a sam to zrobił. Zachował się tak samo. Dlaczego mu to nie przyszło do głowy, gdy pakował tę paskudną łapę w jej dekolt?!
I… dlaczego tak bardzo mu się on spodobał? Cosmo warknął i uderzył się w czoło z bezsilności. Dwie siły, opowiedziane po dwóch wrogich stronach emocje i uczucia, rozdzierały go na pół. Z jednej strony był zrozpaczony i zawstydzony, obrzydzony swym zachowaniem i najchętniej cofnąłby czas. Ale była też druga strona medalu… Nie mógł się opędzić od zaintrygowania w związku z tym, co zobaczył. Poczuł z rozpaczą, że zrobiłby to znów, ale tym razem chciałby poznać więcej…
Cosmo dał sobie potężnego kopa kolanem w czoło, po czym wydał ryk frustracji i obrzydzenia, wstał i w pełnym pędzie, tak jak stał, wpadł do jeziora, ignorując zaskoczonych gapiów. Otoczyła go zimna woda, co go w pełni otrzeźwiło. Wyszedł więc na brzeg, ociekając wodą, z koszulą i spodniami klejącymi się do jego ciała, czarnymi strąkami na głowie i ciamkającymi butami.
Trzeba ją koniecznie znaleźć i przeprosić.
Ten wieczór miał być przełomowy. Słońce, które krwawo zachodziło, wślizgując pomiędzy ciemny horyzont a kolorowe, majestatyczne niebo, zdążyło tylko zaobserwować smutną scenę egzekucji pewnego hipogryfa, ale dalsze wydarzenia, jeszcze bardziej zaskakujące, niestety mu umknęły. Nikt, kto siedział tego wieczora w zamku, nie mógł widzieć czwórki ukrytych pod peleryną-niewidką uczniów, którzy gonili właśnie płochliwego szczura, nagle zmartwychwstałego, czując narastającą rozpacz, bowiem w pobliżu kręcił się sam Korneliusz Knot z Albusem Dumbledorem, a im, małoletnim, nie wolno się było oddawać gonitwom poza szkołą w obecnych okolicznościach.
Rosemary nawet nie zdążyła się zastanowić, jakie to dziwne, bo lawina wydarzeń wciąż wydawała się nie kończyć, nie mówiąc już o tym, że nic nie wskazywało na to, iż przystopuje. W przeciągu paru chwil z ciemności wyskoczył duży, czarny pies, schwycił Rona i gdzieś go zawlókł. Harry, Hermiona i Rosemary musieli paść plackiem na ziemię, bo nagle okazało się, iż gonitwa za Parszywkiem wyprowadziła ich aż pod korzenie wierzby bijącej, między które wszedł pies z Ronem. I gdy właśnie gorączkowo zastanawiali się, co zrobić z chłoszczącą ich wierzbą, Krzywołap podbiegł do pnia i nacisnął narośl, powstrzymując drzewo. I tu znów czternastolatka nie zdążyła zatrzymać się nad absurdem tego, co widziała, gdyż chwilę potem pędzili podziemnym korytarzem, zgięci wpół i przestraszeni, napędzani rosnącą trwogą. Gdzie jest Ron?
Rosemary wylazła pierwsza z dziwnego, dusznego tunelu i rozejrzała się po zakurzonym, zrujnowanym pokoju. Za nią gramolili się do środka Harry i Hermiona.
– Gdzie my, do cholery, jesteśmy?! – przeczesała rudą burzę loków brudną dłonią, ale dopiero Hermiona wpadła na to, że we Wrzeszczącej Chacie, którą tak często omijali szerokim łukiem. Na myśl o tym fakcie Rosemary przeszedł dreszcz i poczuła się obserwowana, ale nie było czasu na pogaduszki czy strach: podłoga na piętrze trzeszczała. A to oznaczało, że ktoś był w Chacie.
Wspięli się z duszą na ramieniu po rozklekotanych schodach, po czym weszli do sypialni w idealnym napięciu. Na łóżku spoczywał Ron, na szczęście żywy. Rzucili się ku niemu.
– Ron... nic ci nie jest?
– Gdzie jest ten pies?
– To nie pies – jęknął Ron, zaciskając zęby z bólu. – Harry, to pułapka…
– Co…
– To nie jest pies… To animag…
Rosemary usłyszała za nimi huk zatrzaskiwanych drzwi. Coś chrupnęło w jej szyi, gdy gwałtownie okręciła się do tyłu, podobnie do Harry’ego i Hermiony.
Coś, na ułamek ułamka sekundy przed skojarzeniem faktów, podpowiedziało jej w głowie, że to będzie on. Zniszczony i zarośnięty, brudny, obszarpany, wychudzony wrak. Jej ojciec, Syriusz Black.
– Expelliarmus! – wychrypiał, a Rosemary poczuła, że straciła różaną różdżkę.
Ojciec patrzył na nią przez chwilę świecącymi oczyma. Ona jednak odwróciła wzrok, nie mogąc znieść tego spojrzenia, zwłaszcza, że nosiło w sobie cechy czegoś miłego.
– Byłem pewny, że przyjdziesz, żeby ratować swego przyjaciela – zwrócił się bezpośrednio do Harry’ego, odwracając uwagę od Rosemary. – Twój ojciec zrobiłby to samo dla mnie. Jesteś dzielny, nie pobiegłeś po nauczyciela. A ja jestem ci za to wdzięczny… bo to wszystko bardzo ułatwi…
Harry zrobił krok do przodu, ale Hermiona schwyciła go za sweter.
– Nie, Harry, nie!
– Jeśli chcesz zabić Harry'ego – krzyknął Ron, który wstał. – będziesz musiał zabić i nas!
– Połóż się – odparł dziwny tonem ojciec. – Połóż się, bo jeszcze bardziej uszkodzisz sobie nogę.
– Słyszałeś? Będziesz musiał zabić nas wszystkich!
Rosemary poczuła nagle dziwną ścianę pomiędzy nią a resztą przyjaciół. Skupili się oni razem i czekali na śmierć z rąk jej ojca. Teraz jednak czuła, gdy wreszcie mogła go zobaczyć i usłyszeć, że jest w tym jakiś absurd, największy ze wszystkich dzisiejszych absurdów. Dlaczego nie stanęła tam z nimi, by bronić Harry’ego? Czemu wybór pomiędzy przyjaciółmi a ojcem stał się nagle tak trudny?
Hermiona spojrzała na nią z jakąś rozpaczą. Pewnie zastanawiała się, czemu Rosemary nie utworzyła z nią i Ronem zwartego muru przy Harrym. Czyżby Hermiona bała się zdrady?
– Tej nocy dojdzie tylko do jednego morderstwa – zaśmiał się Syriusz Black.
– Tylko jednego? – prychnął Harry. – Co się stało? Ostatnim razem nie byłeś taki łagodny, prawda? Nie zawahałeś się przed zabiciem tych wszystkich mugoli, chociaż zależało ci tylko na śmierci tego małego Pettigrew... Co się stało, czyżbyś zmiękł w Azkabanie?
– Harry! – poczęła błagać Hermiona. – Uspokój się!
– ON ZABIŁ MOICH RODZICÓW!
Harry wyrwał się z uścisków Rona i Hermiony i powalił ojca Rosemary na ziemię, po czym rozgorzała batalia. Rosemary zaniemówiła, ale Hermiona i Ron inicjowali taki wrzask, że starczyło za całą trójkę. Rudowłosa panna Black obserwowała w jakimś swoistym szoku swego najlepszego przyjaciela, który bił się z jej ojcem. Gdyby któryś z tych dwóch panów teraz poprosił ją o pomoc, nie wiedziałaby, po czyjej stronie się ustawić. Wiedziała, że Harry to jej przyjaciel, a ojciec morderca i zawsze czuła ku niemu nienawiść, nawet teraz, lecz coś było w jego wzroku, czym ją obdarzył parę chwil temu, że zupełnie skonfundowana, mogła jedynie sterczeć jak słup soli, zupełnie w centrum tego wszystkiego, lecz jakby będąc duchem, milczącym obserwatorem zza weneckiego lustra.
Do walczących podbiegła Hermiona, po czym przysoliła zdrowego kopa ojcu Rosemary, Ron za to rzucił się ku różdżkom, w tę masę i plątaninę wmieszał się też bohatersko Krzywołap, atakując pazurami. Tylko Rosemary stała na środku jak zaczarowana.
– Odsuńcie się!
Hermiona i Ron odczołgali się na bok. Ojciec Rosemary leżał, wymiętoszony i zapadły, pod ścianą, dysząc ciężko. Uchwycił wzrok swej córki, przyglądającej mu się badawczo, ale chwilę potem wlepił spojrzenie z napięciem i jakimś strachem w Harry’ego, który podszedł do niego, celując różdżką w jego serce. Rosemary ledwo przełknęła ślinę.
– Chcesz mnie zabić, Harry? – wyszeptał ojciec w pełnej napięcia ciszy.
– Zabiłeś moich rodziców – odparł hardo Harry.
– Nie przeczę… – szepnął Syriusz po chwili milczenia. – Ale gdybyś wiedział wszystko…
– Wszystko? – warknął Harry. – Sprzedałeś ich Voldemortowi, to mi wystarczy!
– Musisz mnie wysłuchać! Będziesz żałował, jak mnie nie wysłuchasz… Nie rozumiesz…
– Rozumiem o wiele więcej, niż ci się wydaje – przerwał mu Harry, drżąc. – Nigdy jej nie słyszałeś, co? Mojej mamy… próbującej powstrzymać Voldemorta przed zabiciem mnie… i to ty do tego doprowadziłeś… ty ich zdradziłeś…
Wtem na pierś ojca wskoczył Krzywołap, wbijając pazury w jego i tak poprutą szatę i zasłaniając go własnym ciałem. Rosemary uniosła brwi powoli i wciągnęła powietrze głośno przez nos.
– Uciekaj – mruknął tato i próbował bezskutecznie zwolnić kota z roli strażnika. Nogi Rosemary same drgnęły do przodu, nim zdążyła im zakazać. Ze ściśniętym gardłem podeszła do ojca i Harry’ego i… stanęła pomiędzy nimi, zasłaniając Syriusza Blacka sobą.
– Rosemary, zwariowałaś?! – jęknął Ron, a Hermiona załkała. Harry i Rosemary mierzyli się lodowatymi, zaciętymi spojrzeniami.
– Dlaczego to robisz? Myślałem, że się przyjaźnimy – szepnął Harry.
– Bo tak jest! – warknęła Rosemary. – Ja tylko… ja chcę z nim porozmawiać. Chociaż pięć minut.
Harry uchylił usta, zupełnie skołowany, zmarszczył brwi i pokręcił głową, po czym westchnął ze zniecierpliwieniem. Zielone, rozognione spojrzenie, wspomnienie oczu Lily Evans zlało się z zielonym, zaciętym widmem Mary Ann Lupin. Harry i Rosemary wbili w siebie twardy wzrok, ale żadne nie odpuściło. Milczenie wibrowało w powietrzu.
Wtem rozległy się kroki, coraz bliżej. Ktoś wbiegał po schodach. Rosemary struchlała…
– TU JESTEŚMY! – wrzasnęła Hermiona. – NA GÓRZE… SYRIUSZ BLACK… SZYBKO!
Chwila oczekiwania… i do sypialni wbiegł wujek Remus, we własnej osobie. Zupełnie blady, jego zaskoczone spojrzenie spoczęło na ojcu, który leżał bezbronny pod ścianą, na broniącej go Rosemary i Harry’ego, celującego w ojca i córkę różdżką.
– Wujku… Proszę… – szepnęła Rosemary.
– Expelliarmus!
Czwórka przyjaciół straciła różdżki, a Harry i Rosemary odsunęli się z pola rażenia wujka, który stanął na środku, badawczo obserwując swego szwagra. Rosemary czuła rozpacz.
– Gdzie on jest, Syriuszu? – zapytał wujek wolno drżącym tonem.
On? Jaki on? Rosemary była pewna, że wujek Remus przybył, by schwytać jej ojca, a więc o kim mowa? Co tu się dzieje!?
Zupełnego skonfundowania dostała, gdy jej ojciec wskazał na… Rona. Co…?
– Ale… – wujek zmarszczył brwi, coś rozważając. – …dlaczego dotąd się nie ujawnił? Chyba że… chyba że to on był tym… chyba że zamieniliście się… nic mi nie mówiąc…
Ojciec pokiwał głową. Rosemary obserwowała z napięciem to jednego, to drugiego.
– Panie profesorze – przerwał milczenie Harry. – co tu się…
Ale zatkało go, zresztą nie był w tym sam. Wujek Remus podszedł do ojca, pomógł mu wstać i mocno się uściskali, jakby bardzo za sobą tęsknili.
Rosemary została oblana wiadrem niezbyt dokładnie wymieszanych emocji. Dlaczego?! Ojciec to morderca! Chciałaby z nim porozmawiać… Ale wujek zawsze był przeciwny ojcu, dlaczego nagle zmienił zdanie? Jakie informacje sobie przekazali, o czym mówili? Kto jest winny? Ojciec? Skoro jest złoczyńcą, to co po jego stronie robi wujek Remus!? A może… może powinna odczuwać ulgę?
– TO NIEMOŻLIWE! – wrzask Hermiony rozdarł ciszę. Wyglądało na to, że poza Rosemary, wpatrzoną w tę scenę z pewnego rodzaju oczarowaniem, reszta przyjaciół była przerażona.
– Ty… ty…
– Hermiono…
– …ty i on!
– Hermiono, uspokój się…
– Nie powiedziałam nikomu! Ukrywałam to ze względu na ciebie…
Rosemary przeniosła spłoszony wzrok na Hermionę. Czyżby odkryła sekret Lupinów?…
– Hermiono, wysłuchaj mnie, proszę! – próbował tłumaczyć wujek. – Zaraz ci wyjaśnię!
– Zaufałem ci – włączył się do tego Harry. – a ty przez cały czas byłeś jego przyjacielem!
– Mylisz się. Nie byłem przyjacielem Blacka przez dwanaście lat, ale teraz jestem… Pozwól mi wyjaśnić…
Rosemary wypuściła powietrze, przywierając do ściany. Na jej buzi usta mimowolnie podwinęły się ku górze tak, by nikt nie widział. Był znów przyjacielem ojca? WUJEK? To chyba znaczy, że…
– NIE! – kontynuowała Hermiona. – Harry, nie ufaj mu, to on pomógł Blackowi dostać się do zamku, on też pragnie twojej śmierci… to WILKOŁAK!
Zrobiło się cicho. Harry zamarł, Hermiona ciężko dyszała, a Ron, jakby machinalnie, przeniósł przerażony wzrok na Rosemary, jakby bał się, że i ona jest zarażona likantropią.
– Wstydź się, Hermiono, to grubo poniżej twoich zwykłych możliwości – przerwał gorzko wujek. – Z tych trzech zdań tylko jedno jest prawdziwe. Nie pomagałem Syriuszowi w przedostaniu się do zamku i na pewno nie pragnę śmierci Harry'ego… Ale nie przeczę, że jestem wilkołakiem…
Rosemary zacisnęła oczy. Biedny wujek… Nic dziwnego, że nigdy im nie mówili z mamą o jego chorobie, skoro przyzwyczajony był, że ludzie się go boją i gardzą nim. Teraz jej przyjaciele na pewno będą mieli do niej pretensję, że nigdy im o tym nie powiedziała.
– Od kiedy o tym wiesz? – zapytał martwym tonem wujek.
– Od dawna. Od czasu, gdy pisałam wypracowanie dla profesora Snape'a…
– Byłby zachwycony. Zadał wam ten temat, mając nadzieję, że ktoś zda sobie sprawę, o czym świadczą objawy mojej choroby. Sprawdzałaś tabele księżycowe? Zrozumiałaś, że zawsze jestem chory podczas pełni? A może zwróciło twoją uwagę to, że bogin zamienił się w księżyc, kiedy mnie zobaczył?
– I to, i to – szepnęła Hermiona.
– Jesteś najmądrzejszą trzynastoletnią czarownicą, jaką kiedykolwiek spotkałem, Hermiono.
– Nie! Gdybym była choć trochę mądrzejsza, powiedziałabym wszystkim, kim naprawdę jesteś!
– Przecież wiedzą – machnął ręką wujek. – W każdym razie nauczyciele.
– Dumbledore zatrudnił cię, wiedząc, że jesteś wilkołakiem? – przestraszył się Ron. – Czy on zwariował?
– Niektórzy nauczyciele tak myśleli – mruknął wujek. – Dużo wysiłku włożył w to, żeby ich przekonać, że zasługuję na zaufanie…
– I MYLIŁ SIĘ! – krzyknął Harry, wciąż najwyraźniej przetrawiający likantropię wujka. – POMAGAŁEŚ MU PRZEZ CAŁY CZAS!
– Nie pomagałem Syriuszowi – zaprzeczył wujek.
– Nie pomagał! – wtrąciła nagle szeptem Rosemary. – Wujek był przekonany o winie ojca…
Nie spojrzała na swego rodzica w trakcie ciszy, która zapadła po jej słowach.
– Jeśli dacie mi szansę, wszystko wyjaśnię – podjął po chwili wujek. – Zobaczcie…
I oddał całej czwórce różdżki, a swoją wetknął za pasek od spodni.
– Proszę. Jesteście uzbrojeni, my nie. Teraz mnie wysłuchacie?
– Jeśli mu nie pomagałeś, to skąd wiedziałeś, że jest tutaj? – zapytał Harry z wściekłością.
– Mapa. Mapa Huncwotów. Przyjrzałem się jej w moim gabinecie i…
– Wiesz, jak ona działa?
– Oczywiście! Pomagałem ją narysować. To ja jestem Lunatyk… tak mnie w szkole nazywali moi przyjaciele.
– Ty ją narysowałeś?!
Rosemary doznała kolejnej drobnej sensacji w brzuchu, ale potem skojarzyły jej się opowieści mamy i wujka, a raczej ich skrawki. Pomiędzy wierszami można było wyczytać, że wujek, James Potter, ojciec i Peter Pettigrew byli w szkole przyjaciółmi. I nieźle rozrabiali. Lunatyk, Glizdogon, Łapa i Rogacz?…
– Najważniejsze jest to, że dziś wieczorem obejrzałem ją sobie dokładnie, ponieważ domyślałem się, że ty, Rosemary, Ron i Hermiona możecie wymknąć się z zamku, żeby odwiedzić Hagrida przed egzekucją Hardodzioba. I miałem rację, prawda? Mogłeś mieć na sobie starą pelerynę swojego ojca, Harry...
– Skąd wiesz o pelerynie?
– Tyle razy widziałem, jak James pod nią znikał... – rzucił wujek niedbale. – Rzecz w tym, Harry, że nawet kiedy ją mieliście na sobie, widać was było na Mapie Huncwotów. Obserwowałem, jak idziecie przez błonie i wchodzicie do chaty Hagrida. Dwadzieścia minut później wyszliście stamtąd i skierowaliście się w stronę zamku. Ale wówczas ktoś już wam towarzyszył.
– Co? – zdumiał się Harry. – Nie, to nieprawda!
– Ja też nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Myślałem, że z tą mapą coś jest nie w porządku. Bo niby skąd on tam się wziął?
– Nikogo z nami nie było!
– A wtedy zobaczyłem jeszcze jedną plamkę, poruszającą się szybko w waszym kierunku, a przy plamce było imię i nazwisko… Syriusz Black… Zobaczyłem, jak wpada na was, jak wciąga was dwóch pod wierzbę bijącą…
– Jednego z nas! – zezłościł się Ron.
– Nie, Ron – powiedział z powagą wujek. – Dwóch… Mógłbym rzucić okiem na twojego szczura?
– Co? A co ma z tym wspólnego mój szczur?
– Wszystko! Mogę go zobaczyć?
Ron niepewnie sięgnął po Parszywka. Rosemary zupełnie straciła orientację, przyglądając się wijącemu się Parszywkowi w szoku. Po co wujkowi było zwierzątko Rona, stare, jak świat?
– No i co? – zapytał Ron, podtykając wujkowi pod nos zwierzę. – Co mój szczur ma z tym wszystkim wspólnego?
– To nie jest szczur – zachrypiał nagle ojciec.
– Co? Przecież każdy widzi, że to szczur...
– Mylisz się – pokręcił głową wujek. – To czarodziej.
– Animag – dodał ojciec. – Nazywa się Peter Pettigrew.
Rosemary popatrzyła na ojca, wytrzeszczając oczy. Peter Pettigrew? Ich szkolny przyjaciel? Ten, którego ojciec rozwalił i z którego pozostał jedynie palec?
– Ale przecież… – zaczęła, próbując ogarnąć. – Pettigrew? Przecież został chyba… zginął, ale…
– Obaj jesteście pomyleni – ozwał się Ron, przecinając wypowiedź Rosemary.
– Śmieszne! – dodała Hermiona.
– Peter Pettigrew nie żyje! – zawołał Harry. – On go zabił dwanaście lat temu!
– Chciałem to zrobić – warknął ojciec. – ale mały Peter wzbudził moją litość… wtedy… bo tym razem będzie inaczej!
– Czyli go nie zabiłeś!? – zapytała rozpaczliwym krzykiem Rosemary, ale Syriusz jej nie usłyszał, bo rzucił się ku Parszywkowi, przygniatając przy okazji złamaną nogę Rona.
– Syriuszu, NIE! – krzyknął wujek, odciągając swego przyjaciela. – POCZEKAJ! Nie możesz tego zrobić tak po prostu… oni muszą zrozumieć… musimy im wyjaśnić…
– Możemy im wyjaśnić później! – prychnął Syriusz, próbując sięgnąć po kwiczącego Parszywka.
– Oni… mają… prawo… wiedzieć… o wszystkim! To było ulubione zwierzątko Rona! Niektórych rzeczy nawet ja nie rozumiem! No i Harry… Jesteś mu winien prawdę, Syriuszu!
– No więc dobrze! Powiedz im, co chcesz. Tylko zrób to szybko, Remusie. Chcę dokonać mordu, za który zostałem uwięziony.
Rosemary obserwowała ojca kątem oka. Czyli za tym wszystkim kryje się jakaś nieokreślona prawda… Ale co to oznacza? Owszem, ojciec i wujek próbowali im coś wytłumaczyć, ale jak do tej pory wyszło tylko tyle, że domniemana ofiara ojca jest zwierzątkiem domowym jej przyjaciela, co jest mało możliwe. Ale co ze zdradą Potterów? Co z dwunastoma mugolami? Jak to wyjaśnią?
– Obaj jesteście czubkami – oznajmił nagle Ron. – Mam tego dosyć. Spadam.
Spróbował wstać, ale wujek Remus wycelował różdżką w Parszywka.
– Wysłuchasz mnie, Ron – rzekł. – Tylko trzymaj Petera mocno i słuchaj.
– TO NIE JEST ŻADEN PETER, TO JEST PARSZYWEK!
– Byli świadkowie, którzy widzieli, jak Pettigrew umarł. Cała ulica… – zwrócił uwagę Harry.
– Nic nie widzieli, tak im się tylko wydawało! – wykrzyknął ojciec.
– Wszyscy myśleli, że Syriusz zabił Petera – rzekł spokojnie wujek. – Sam w to wierzyłem… Zresztą, Rosemary o tym dobrze wie… Dopóki dziś wieczorem nie spojrzałem na tę mapę. Bo Mapa Huncwotów nigdy nie kłamie… Peter żyje. Ron trzyma go w rękach, Harry.
Zaległa dziwna cisza. Ron i Harry wymienili powątpiewające spojrzenia. Rosemary skuliła się bardziej przy ścianie, czekając wreszcie na jakieś konkrety. A Hermiona odezwała się wreszcie:
– Ale… panie profesorze… przecież Parszywek nie może być Peterem Pettigrew… to po prostu niemożliwe i pan o tym dobrze wie…
– A niby dlaczego to jest niemożliwe?
– Bo… bo ludzie by wiedzieli, że Peter Pettigrew został animagiem. Przerabialiśmy animagów na zajęciach z profesor McGonagall, a ja czytałam o nich sporo w bibliotece… Ministerstwo prowadzi rejestr czarownic i czarodziejów, którzy mogą zamieniać się w zwierzęta, zapisuje się tam, w jakie zwierzęta się zmienili… ich znaki szczególne, opis… i ja poszłam, żeby zobaczyć, czy profesor McGonagall nie ma na tej liście, i w tym stuleciu było tylko siedmiu animagów, a nie ma wśród nich nazwiska Petera Pettigrew…
Wujek Remus wybuchnął śmiechem. Hermiona się myli, pomyślała nagle Rosemary, mówi o tym, że zarejestrowanych było siedmiu, ale przed chwilą widziała na własne oczy niezarejestrowanego…
– Hermiono, znowu masz rację! – powiedział wujek. – Tyle że ministerstwo nigdy się nie dowiedziało, że po Hogwarcie buszowało sobie trzech niezarejestrowanych animagów!
– Jeśli masz zamiar opowiadać im wszystko po kolei, to się pospiesz, Remusie – ozwał się ojciec z kąta. – Czekałem dwanaście lat i nie zamierzam czekać dłużej.
– Dobrze, dobrze… ale będziesz musiał mi pomóc, Syriuszu. Ja wiem tylko, jak to się zaczęło…
Drzwi otworzyły się same, na chwilę przerywając ten dziwny moment.
– Tutaj straszy! – mruknął Ron.
– Nie, nic tu nie straszy. – wujek obserwował czujnie otwarte drzwi. – Wrzeszczącej Chaty nigdy nie nawiedzały duchy… Te wrzaski i jęki, które słyszeli mieszkańcy wioski, to moja robota.
Rosemary poruszyła się niespokojnie pod ścianą, głodna opowieści wujka. Odchrząknął i rzekł:
– Wszystko zaczęło się od tego… od tego, że stałem się wilkołakiem. Nie wydarzyłoby się to wszystko, gdybym nie został pogryziony… i gdybym nie był tak uparty… Byłem bardzo małym chłopcem, kiedy zostałem ugryziony. Moi rodzice próbowali wszystkiego, ale w tamtych czasach nie było na to lekarstwa. Eliksir, który przyrządza mi profesor Snape, to bardzo świeży wynalazek. Dzięki niemu jestem niegroźny. Zażywając go w ciągu tygodnia poprzedzającego pełnię księżyca, zachowuję pełną świadomość, kiedy podlegam przemianie… Mogę ukryć się w swoim gabinecie… zwinąć się w kłębek jak nieszkodliwy wilk i czekać, aż księżyca znowu zacznie ubywać. Ale kiedyś, zanim wynaleziono wywar tojadowy, raz na miesiąc stawałem się groźnym potworem. Rodzice byli zrozpaczeni, nawet posunęli się do oddania mojej siostry do adopcji, bym jej nie zagrażał. Rosemary o tym wie… Ale to nie wszystko. Wydawało się niemożliwe, żebym mógł uczyć się w Hogwarcie. Inni rodzice z pewnością nie zgodziliby się na to, aby ich dzieci narażone były na moje towarzystwo. Ale dyrektorem szkoły został Dumbledore. Chciał mi pomóc. Powiedział, że jeśli zachowamy właściwe środki bezpieczeństwa, nie ma powodu, by wzbraniać mi pobytu w Hogwarcie… Powiedziałem ci parę miesięcy temu, Harry, że wierzba bijąca została zasadzona w tym roku, w którym pojawiłem się w szkole. Ale nie powiedziałem ci wszystkiego. Właśnie dlatego została zasadzona… Ten dom… tunel, który do niego prowadzi… to wszystko zostało zbudowane dla mnie. Raz w miesiącu przenoszono mnie tutaj, żebym w spokoju przeszedł transformację. A to drzewo posadzono przy wejściu do tunelu, żeby nikt nie dostał się do miejsca, w którym na parę dni stawałem się groźnym wilkołakiem.
Rosemary podkuliła kolana pod brodę. Wujek nigdy nie był chętny, by jakoś szczególnie się zwierzać, z tego względu chętnie skorzystała z okazji, by wreszcie posłuchać czegoś ciekawego.
– Moje transformacje w tamtych czasach były… były straszne. Przemiana w wilkołaka jest bardzo bolesna. Oddzielano mnie od ludzi, więc kąsałem samego siebie. Mieszkańcy wioski słyszeli te wycia i hałasy i myśleli, że to jakieś wyjątkowo hałaśliwe duchy. Dumbledore podtrzymywał te pogłoski… Nawet teraz, kiedy w tym domu od lat panuje cisza, mieszkańcy boją się do niego zbliżać… Pomijając te straszne chwile, byłem jednak tak szczęśliwy, jak nigdy przedtem. Po raz pierwszy w życiu miałem przyjaciół, trzech wspaniałych przyjaciół: Syriusza Blacka… Petera Pettigrew… no i twojego ojca, Harry… Jamesa Pottera. Rzecz jasna, moi trzej przyjaciele nie mogli nie zauważyć, że znikam gdzieś raz w miesiącu. Wymyślałem różne historie. Mówiłem im, że moja matka jest chora i że muszę jechać do domu, żeby się z nią zobaczyć… Bałem się panicznie, że odwrócą się ode mnie, kiedy się dowiedzą, kim… a raczej czym jestem. Ale oni, rzecz jasna, sami odkryli prawdę… tak jak ty, Hermiono… I wcale mnie nie porzucili. Zrobili coś, co sprawiło, że moje przemiany nie tylko przestały być straszliwą męką, ale zaczęły być najwspanialszymi okresami w moim życiu… Stali się animagami.
– Mój tata też? – zapytał Harry.
– Tak, twój tata też. Opanowanie tej sztuki zajęło im prawie trzy lata. Twój ojciec i Syriusz byli najzdolniejszymi uczniami w szkole, no i mieli trochę szczęścia, bo przemiana w animaga jest bardzo ryzykowna… to jedna z przyczyn, dla których ministerstwo bacznie obserwuje tych, którzy próbują tego dokonać. Peter korzystał z pomocy Jamesa i Syriusza. I w końcu, a było to już w piątej klasie, udało im się opanować tę sztukę. Każdy z nich mógł zamieniać się w inne zwierzę, kiedy tylko chciał.
– Ale jak to mogło pomóc tobie? – zapytała Hermiona.
– Nie mogli dotrzymywać mi towarzystwa jako ludzie, więc byli ze mną jako zwierzęta. Wilkołak jest groźny tylko dla ludzi. Wymykali się co miesiąc z zamku, ukryci pod peleryną-niewidką. Przemieniali się… Peter, jako najmniejszy, prześlizgiwał się między gałęziami wierzby bijącej i dotykał sęka, który ją paraliżował. Potem włazili do tunelu i docierali aż tutaj… do mnie. Pod ich wpływem stałem się mniej groźny. Nadal miałem ciało wilka, ale w ich towarzystwie świadomość miałem trochę mniej wilczą.
– Pospiesz się, Remusie – warknął ojciec. Rosemary wciąż nie miała odwagi na niego spojrzeć.
– Robię, co w mojej mocy, Syriuszu… Zmierzam do końca… No więc w ten sposób otworzyły się przed nami niesamowite możliwości. Wkrótce zaczęliśmy opuszczać Wrzeszczącą Chatę i nocami włóczyć się po wiosce i po szkolnych błoniach. Syriusz i James przemieniali się w wielkie zwierzęta, więc mogli panować nad wilkołakiem. Wątpię, czy kiedykolwiek jakiś uczeń Hogwartu tak dobrze poznał tereny szkoły i Hogsmeade jak my… Pozwoliło to nam opracować Mapę Huncwotów i opatrzyć ją naszymi przydomkami. Syriusz to Łapa. Peter to Glizdogon. James był Rogaczem.
– A jakim zwierzęciem… – zaczął Harry.
– Ale to nadal było niebezpieczne! – przerwała Hermiona. – Włóczyć się po nocy z wilkołakiem! A gdybyś wymknął się im spod kontroli i kogoś ugryzł?
– Ta myśl nawiedza mnie do dziś. Bywały groźne chwile, wiele takich chwil. Później się z tego śmialiśmy. Byliśmy młodzi, lekkomyślni… uważaliśmy się za wielkich spryciarzy. Czasami czułem wyrzuty sumienia wobec Dumbledore'a, bo zawiodłem jego zaufanie… w końcu przyjął mnie do Hogwartu, a żaden poprzedni dyrektor nie chciał tego zrobić. Nie miał pojęcia, że wciąż łamię przepisy, które ustanowił dla mojego własnego bezpieczeństwa. Nigdy się nie dowiedział, że przeze mnie jego trzej uczniowie stali się nielegalnie animagami. Ale zawsze jakoś zapominałem o wyrzutach sumienia, kiedy tylko zabieraliśmy się do zaplanowania kolejnej włóczęgi. Tak było co miesiąc. I wcale się nie zmieniłem… Przez cały ten rok walczyłem ze sobą, zastanawiając się, czy powiedzieć Dumbledore'owi, że Syriusz jest animagiem. Ale nie zrobiłem tego. Dlaczego? Bo byłem za wielkim tchórzem. Musiałbym się przyznać, że kiedy byłem uczniem, zawiodłem jego zaufanie, że pociągnąłem za sobą innych… a zaufanie Dumbledore'a naprawdę wiele dla mnie znaczyło. Przyjął mnie do Hogwartu, kiedy byłem chłopcem, dał mi w końcu posadę, gdy ja stroniłem od ludzi i nie mogłem sobie znaleźć płatnej pracy. Wmawiałem więc sobie, że Syriusz przeniknął do zamku dzięki znajomości czarnej magii, której się nauczył od Voldemorta, a to, że jest animagiem, nie ma z tym nic wspólnego… Można więc powiedzieć, że Snape nie mylił się co do mnie.
– Snape? – wychrypiał nagle ojciec ze zdumieniem. – A co Snape ma z tym wspólnego?
– On jest tutaj, Syriuszu. On też tutaj naucza. Profesor Snape był z nami w szkole.
– Tak, przyjaźnił się z mamą, nie? – spytała Rosemary, próbując sobie wyobrazić małego Snape’a.
– Tak – wujek przytaknął. – Wszyscy byliśmy na tym samym roku. Bardzo się sprzeciwiał mianowaniu mnie nauczycielem obrony przed czarną magią. Wciąż powtarzał Dumbledore'owi, że nie zasługuję na zaufanie. Miał swoje powody… bo, widzicie, Syriusz zażartował sobie z niego okrutnie… mało brakowało, a ten głupi dowcip zakończyłby się dla Snape'a tragicznie… głupi dowcip, w którym ja brałem udział…
– Zasłużył sobie na to – warknął ojciec. – Węszył, podsłuchiwał, żeby tylko się dowiedzieć, dokąd się wymykamy… bo miał nadzieję, że nas wyleją…
– Severusa bardzo interesowało, gdzie znikam co miesiąc – zwrócił się do Rosemary i jej przyjaciół wujek. – Nie bardzo się lubiliśmy. On zwłaszcza nie znosił Jamesa. Chyba był zazdrosny o jego wyczyny na boisku quidditcha… W każdym razie pewnego wieczoru Snape zobaczył, jak idę przez błonie z panią Pomfrey, która jak co miesiąc prowadziła mnie do wierzby bijącej. Bardzo go to zaintrygowało. Syriusz wpadł na pomysł… uznał, że to będzie bardzo… ee… zabawne… żeby powiedzieć Snape'owi, że musi tylko szturchnąć długim kijem narośl na pniu, a będzie mógł mnie śledzić. No i, rzecz jasna, Snape to zrobił…
Rosemary nie mogła się pohamować i uśmiechnęła się złośliwie do samej siebie, czując jakiś rodzaj dumy z powodu swego ojca. Zerknęła na niego, nie kryjąc złośliwego uśmieszku, ale wzdrygnęła się, gdy spostrzegła, że i on patrzy na nią. Błyszczącymi, zaciekawionymi oczyma. Tym razem nie odwróciła wzroku i pochłaniała jego spojrzenie swym własnym. Razem, w ciszy i dyskrecji, pletli pomiędzy sobą cieniutką nić relacji, niczym pająk. To była ich chwila, wyłącznie. Nie mogła zrozumieć, dlaczego nagle ogarnęło ją takie odprężenie. I wtedy nagle przyszła jej do głowy szalona myśl. Dlaczego ojciec ściga Petera Pettigrew? A może… Może to nie on doniósł na Potterów, tylko właśnie Pettigrew? Skoro niby żył (Rosemary wątpiła, by Mapa Huncwotów się popsuła), to dlaczego się ukrywał? Dlaczego tyle lat temu udał na środku ulicy bohatera, a potem nie ujawnił nikomu, że żyje? Może miał coś na sumieniu… Mama mówiła, że tato brzydził się czarną magią, a więc to nie on, przypuszczalnie, wybił tych wszystkich ludzi… Co by było, gdyby te wszystkie spekulacje, rodzące się w głowie Rosemary, okazały się prawdą i to rzeczywiście nie ojciec zabił, ale tylko tak do wyglądało… Było coś niesamowicie ciepłego i relaksującego w myśli, że tata jest niewinny. Że odtąd pojawi się w jej życiu. I już nigdy nie odejdzie.
– Pomyślcie sami: gdyby dostał się aż tu, do tego domu, napotkałby wilkołaka… – kontynuował wujek. – Ale twój ojciec, Harry, kiedy się dowiedział, co Syriusz zrobił, poleciał za Snape'em i wyciągnął go stamtąd, narażając własne życie… Niestety, Snape zdążył mnie zobaczyć na końcu tunelu. Dumbledore zakazał mu komukolwiek o tym mówić, ale odtąd Snape wiedział już, kim jestem…
– Więc to dlatego Snape tak cię nie lubi – spytał Harry. – Dlatego, że brałeś w tym udział?
– Tak, dlatego – rozległ się dziwnie znajomy głos. Wszyscy podskoczyli, bowiem na środku sypialni zmaterializował się znikąd Snape, ściągając pelerynę-niewidkę i celując w wujka Remusa.
Po powrocie z pracy w domu było dziwnie cicho i martwo. Odrobiłam codzienną rutynę, czując się straszliwie samotnie. Cały świat za oknem spowijał dziwny, czerwonawy blask, a to przez ciemne chmury, które zawisły nad domami i kontrastujący z nimi blask krwawo zachodzącego słońca. Świat, utopiony w szaleńczej czerwoności i przykryty cieniem burzowych chmur wyglądał jak widziany oczyma wariata. Zaczynało delikatnie kropić.
Chwyciłam listę zakupów i siatkę, oraz kilka mugolskich monet, po czym, zaciskając wiosenny płaszczyk na piersi, wyszłam na ledwo muskający świat ciepły deszcz. Stukot moich obcasów odbijał się od pachnącego rzadkim deszczem chodnika, na ulicy nie było nikogo, domy niewzruszenie patrzyły na zachód pustymi, ciemnymi oknami, oświetlane jaskrawo w górnej połowie. Dolna tonęła w mroku miasta, gdzie nie sięgał już blask krwawego zachodu. Tylko górna była ponad to, co na ziemi i mogła zanurzyć się w słońcu.
Doszłam w końcu do malutkiego sklepiku na rogu. Worthsword, będący właścicielem, był jedynym czarodziejem w okolicy, poza naszą rodziną. Sympatyczny, acz nieco nerwowy jegomość, sprzedający coś, co on sam opatrywał nalepkami „zdrowa, naturalna żywność”. W rzeczywistości rozprowadzał po Basildon produkty, które pochodziły z jego magicznego gospodarstwa. Worthsword miał misję: dać mugolom nieskażone i podrasowane magicznie masło i chleb, mleko i ser, bo mugole są z pewnością niezwykle nieszczęśliwi z tymi okropnymi, nadmuchanymi marketami z ich nadmuchanym chlebem i warzywami. Bał się tylko chwilami, czy w którymś z płóciennych worków, stojących pod ścianą, nie zawieruszyło się czasem jakieś magiczne nasionko i czy mugol nie wyhoduje zamiast owsa tentakuli. Cóż, Voldemort nie byłby zachwycony z czarodzieja, który daje mugolom swą zdrową żywność.
– Co podać? – uśmiechnął się na mój widok.
– Kostkę masła… Może z pół bochenka chleba… – zerknęłam w listę. – Przetwór z dyni, widzę, że pan ma świeży…
Worthsword pakował wszystko w milczeniu i gdy ostatnia starsza pani wyszła z jego maleńkiego sklepu, nachylił się do mnie i uśmiechnął tajemniczo.
– Chce pani usłyszeć najnowsze rewelacje? Właśnie otrzymałem „Proroka Wieczornego” od żony, wróciła kilka minut temu z Pokątnej…
Postawił przede mną zapakowane w papierowe torby zakupy. Popatrzyłam na niego z zaciekawieniem. Był moim jedynym łącznikiem w miejscu zamieszkania z czarodziejskim światem. Kiwnęłam głową, zastanawiając się, co takiego Worthsword przeczytał.
– Więc… – zrobił przerwę dla lepszego efektu. – Syriusza Blacka złapano. Szał, prawda?
– Złapano… Syriusza?… – zrobiło mi się słabo, ale dzielnie wytrzymałam. Właściciel sklepiku nie wiedział przecież, że jestem panią Syriuszową Blackową.
– Wczoraj wieczorem… Pod Hogwartem… Dzięki mojej żonie mogłem się tego błyskawicznie dowiedzieć, bo od roku kupuje gazety wieczorem… Podobno nauczyciel eliksirów złapał nieprzytomnego Blacka w towarzystwie trójki uczniów, w tym samego Harry’ego Pottera! Może pani dać wiarę? Może Black próbował zabić Pottera… Pozwolono dementorom na pocałunek! Co za sensacja! Nareszcie koniec z tym wiecznym strachem…
– Wczoraj?… Złożyli pocałunek… – poczułam się, jakbym sama była pozbawiona wnętrza, duszy, życia…
– Nie wiem, tak pisali w gazecie. Minister pozwolił na to dementorom, ale żadne nowe informacje się nie pojawiły. Nie było artykułu na temat samej egzekucji. Miała być wczoraj.
– Tak, no… Eee… Och, nie wyłączyłam czajnika… Przepraszam i do… do widzenia… – odparłam jedynie i szybko wyszłam ze sklepu, dźwigając w ramionach torby. Z każdym krokiem w kierunku domu robiło mi się czarniej przed oczyma. Złapali Syriusza. I dementorzy mają go pozbawić duszy…
Zaczęłam biec, obcasy sprawiały, że czułam się, jakbym biegła pod prąd w smole. Słoik z dynią wypadł z torby i rozprysł się na betonie, ale ja biegłam dalej, czując, jak w głowie mi się kołuje. Każdy oddech był coraz trudniejszy do złapania.
Dopadłam do mojego domu, otworzyłam go i porzuciłam niekompletne zakupy na podłodze w holu. Sama upadłam obok nich, niezdolna do niczego, wytrzeszczając oczy dziko.
Wczoraj wieczorem złapali Syriusza… Ja nic o tym nie wiedziałam… I mieli go wczoraj pozbawić duszy. Na zawsze warzywo, mój dzielny i kochany Syriusz… Czy rzeczywiście nigdy go miałam już nie widzieć? Okrutny los pozwolił mu uciec, by przed czymś dalece gorszym niż śmierć zaznał chwili wolności, a mnie kazał nabrać fałszywej, odebranej ponownie nadziei. O, jak bolało, gdy raz dana rozpaczliwa nadzieja była siłą wyszarpywana z serca…
– Syriuszu… SYRIUSZ!!! – łkałam, zwijając się na chłodnej, obojętnej posadzce holu. Było już za późno. Syriusz był tylko warzywem, bez uczuć, tożsamości, miłości…
Czołgałam się w dzikiej rozpaczy po chłodzie, łkając i zawodząc. Nie czułam się tak potwornie nigdy. Nawet wtedy, gdy tej feralnej nocy straciłam wszystko. Czułam, jakby moje serce krwawiło, pękało z bólu i żalu, nigdy niezaspokojonej tęsknoty…
– Oddajcie mi go… – łkałam. – Takiego bez duszy… Ja go kocham i będę się nim opiekować do śmierci… To nic, że mnie nie kocha i nie pamięta. To nic, że nie będziemy mogli rozmawiać… Chcę o niego dbać, więc oddajcie mi go, ZABRALIŚCIE JUŻ DOŚĆ, NIE POTRZEBNY WAM WIĘCEJ, JUŻ SPŁACIŁ SWÓJ DŁUG, CZEGO CHCECIE?!
Łkając na podłodze u stóp schodów, zwinęłam się w kłębek, niezdolna do ruchu. Cisza. Nikogo nie było w domu. Tylko krwawy blask, wlewający się przez okna i kładący pasami na ziemi i meblach, milczący kurz, leniwie fruwający w słońcu i ta martwa, wieczna cisza…
Tego południa huczało od wydarzeń. Upał, jaki odwiedził okolice Hogwartu był tak nieziemski, że prawie wszyscy wypełzli na błonia lub odwiedzili ostatni raz przed wakacjami Hogsmeade. Cosmo był wyjątkiem. Leżał zupełnie sam w chłodnym dormitorium, wyciągnięty na swym zielonym łożu. Dość dziwne wydało mu się to, że szukał chłodu, gdyż zazwyczaj pierwszy wybiegał na taki upał, ale ostatnio nie czuł się sobą, więc ta zmiana w jego zachowaniu wcale go jakoś nie zdziwiła. Draco, Vincent i Gregory poszli do wioski i całe szczęście, bowiem Draco wciąż truł mu przy uchu o Hardodziobie. Był wściekły i zupełnie niepocieszony z powodu faktu, że hipogryf nawiał. Cosmo miał dość wysłuchiwania o „tym cholernym hipogryfie, który miał zdechnąć w mękach, bo ośmielił się podnieś choćby parszywy szpon na moją ważną osobę”.
Czternastolatek usiadł na łóżku, czując, że ma wstrętny humor. Nie dość, że jego tata uciekł i nie spotkał się z nim, to jeszcze Ślizgoni dokuczali mu szyderczymi uwagami i uśmieszkami z powodu likantropii wujka, no i sprawa tej dziewczynki, męcząca go od przeszło dwóch tygodni…
Ojciec był tak blisko, został nawet złapany, ale uciekł w cudowny sposób sprzed pysków ministra i tego całego zakapturzonego chłamu. Cosmo rozumiał, że w takich warunkach nie miał wiele głowy do pogaduszek z synkiem, ale i tak czuł wielki zawód. Czy go spotka wkrótce? Co ojciec będzie porabiał przez wakacje?
Wstał z łóżka i począł krążyć po dormitorium. Może teraz wypadałoby naprawić swój błąd i znaleźć w tym tłoku na błoniach tę dziewczynkę? W sumie dziś był dobry moment: wielu ludzi ze starszych klas poszło do Hogsmeade, więc ten swoisty filtr mógł mu pomóc w odnalezieniu jej w tłumie pierwszo- i drugoklasistów, a nie całej szkoły. Chwilę jeszcze pokręcił się po sypialni, czując narastającą ze stresu gulę w gardle, bo to, co miał zrobić, było dla niego naprawdę stresujące, po czym wyszedł na klatkę schodową, trzaskając z nieuwagi drzwiami. Zbiegł po schodach, mijając w salonie dwóch lub trzech zimnolubnych Ślizgonów. Cieszył się, że nie musi z nimi przesiadywać, bo żałosne aluzje na temat wilkołactwa jego wujka działały mu już na nerwy. Cała szkoła dudniła o tym, że wspaniały i lubiany nauczyciel jest wilkołakiem i w nocy siedział w Lesie, kłapiąc zębatą paszczą na inne zwierzęta podobne mu, ale chyba tylko Ślizgoni mieli z tego powodu jakiś ubaw. Cosmo widział na twarzach innych uczniów zmartwienie, bo wujek Remus był naprawdę niezwykle lubiany. Przynajmniej wśród Gryfonów, Krukonów i Puchonów. Jego rezygnacja zmartwiła wszystkich.
Po dłuższej wędrówce wyszedł na słoneczne błonia i od razu zmartwił się, że ubrał dziś czarną koszulę. Po chwili jednak oklapł w sobie. Przecież wszystkie jego ubrania były czarne, zadbał o to już na początku zeszłego roku, gdy z półtoramiesięcznym poślizgiem i skórzaną kurtką dotarł do szkoły.
Rozpiął więc dwa guziki pod szyją i z sercem na ramieniu i rękami w kieszeniach począł skanować błonia w poszukiwaniu jakichś małych Gryfonów. Ruszył w kierunku jeziora, bo wydało mu się naturalne, że jego siostra z przyjaciółką siedzą właśnie tam. W największym skupisku uczniów…
Niestety, wszystko co kurduplowate na błoniach było, nie wyglądało na pierwszoklasistki z Gryffindoru. Pokręcił się jeszcze trochę na łąkach i wzgórzach, oraz w parku, ale bardziej go to zmęczyło i sfrustrowało w tym upale, niż dało cokolwiek. Może dziewczynka wciąż się kisi w swej sypialni? Czy wywołałby wielkie poruszenie, gdyby wspiął się na wieżę Gryffindoru? A może podlecieć tam na szkolnej miotle lub hipogryfie?…
Zmierzał szkolnymi korytarzami, przeczesując co jakiś czas czarne włosy ze zdenerwowania. Czuł, że musi to załatwić przed końcem roku, ale jak na złość, wciąż nie mógł znaleźć tego dziecka…
– Och! – wyrwało mu się, bo zielone, wytrzeszczone oczy, które wciąż miał przed własnymi w swym mózgu, nagle wyskoczyły na niego zza węgła. Cosmo i Gryfonka prawie się zderzyli, bo dziewczynka niespodziewanie wypadła na niego zza zakrętu, brutalnie ścinając skręt przy ścianie, jakby przemykała się właśnie przy niej, niczym czając się zbieg. Na widok Cosmo, który przystanął, przyglądając się jej z góry, wytrzeszczyła rajskozielone oczy jeszcze bardziej, jakby jej koszmar senny się ziścił. Oczy nieco zaszkliły się i zrobiła krok w tył, otwierając usta i je zamykając, po czym szybko spróbowała go wyminąć. Złapał ją za nadgarstek, a ona zamarła, zupełnie sztywna z przerażenia. Poczuł w nozdrzach zapach bzu, może z błoni, ale czy tam był bez? Nie potrafił sobie przypomnieć.
– Poczekaj… – mruknął Cosmo łagodnie. – Melisa, tak?
Nie odpowiedziała, jakby sam widok jej oprawcy ją spetryfikował.
– Meliso… – zaczął ze skruszoną miną, czując, jak jego serce tłucze się w piersi. Nie wiedział, co powiedzieć, cała przemowa, którą sobie ułożył, już się ulotniła. – Chciałem cię przeprosić. Już dawno, ale nie mogłem cię znaleźć. To, co zrobiłem, było straszne…
Zarumienił się na wspomnienie całego incydentu i próbował olać bez, który go trochę oszołomił. Melisa nie odzywała się, wciąż sztywna, jak zając we wnykach. Cosmo poczuł nagle, że przegrał.
– Błagam, wybacz mi – poprosił, próbując spojrzeć w jej rajskozielone oczy, ale Melisa wbiła wzrok w podłogę. – Błagam. Nie będę cię więcej gnębił i bardzo żałuję tego, że wtedy tak się stało. Chętnie bym cofnął czas, ale się nie da… i mogę tylko prosić o przebaczenie. Wiem, że nie zasługuję, ale bardzo cię o nie proszę. Wybaczysz mi?
Dziewczynka nie odzywała się, Cosmo wyczekiwał jakiejkolwiek reakcji, ale ona wciąż patrzyła w dywan. Skóra pod jej brązowymi piegami była szarawa, mimo tego, że zwykle miała śniady kolor. Tylko cisza i bez unosiły się między nimi. Cosmo czuł się z każdą chwilą coraz gorzej. W końcu puścił nadgarstek Melisy z nadzieją, że teraz dziewczynka poczuje większą swobodę. Ale ona przytuliła do piersi swoją dłoń, którą przed chwilą Cosmo trzymał, jakby chciała ją pocieszyć. Na nadgarstku dostrzegł ślad swego dotyku, tak kurczowo ją trzymał.
Melisa popatrzyła na niego wyzywająco, a w rajskozielonych oczach był lód.
– To co zrobiłeś, jest niewybaczalne. Obdarłeś mnie ze wszystkiego i zabrałeś mi to wbrew mojej woli. – w dużych, zielonych oczach zaszkliły się łzy. – Zostaw mnie, nie prześladuj mnie więcej!
– Nie prześladuję, ja chciałem tylko… – zaczął Cosmo z rozpaczą.
– Zostaw mnie w spokoju – załkała cicho i odbiegła, a w korytarzu rozległ się jej szloch. Kroki powoli cichły, aż zamilkły całkowicie, a Cosmo stał wciąż, w tym samym miejscu, gapiąc się w dywan i nie mając siły się ruszyć. Jedyne co czuł, to wszechogarniająca pustka i bez.
Ocknęłam się, zapłakana. Bolał mnie cały kościec. Zebrałam z podłogi sponiewierane ciało, czując, jak bardzo opuchnięte mam oczy od łez. Wstałam i powlokłam się po schodach na górę. Czułam się tak paskudnie, jak rzadko kiedy. W głowie huczało od myśli, a czarny lej we mnie wchłaniał wszystko, co dobre i udane było w moim życiu. Pozostała tylko szarawa pustka, a ładna, czerwcowa pogoda za oknem śmiała się ze mnie. Bez życia wykonałam kroki w kierunku sypialni. Wszystko naokoło wydawało mi się tak błahe, nieistotne, obojętne i wręcz głupie. Złożyłam swe bolące od środka ciało na zimnej pościeli. Dochodziło południe.
Musiałam zasnąć tam, na dole pod schodami… Nie zdziwiło mnie to, bo obecnie wszystko tak bardzo było mi obojętne… Sen i tak nie przyniósłby mi ulgi, przecież wampiry tylko się regenerowały, bez snu, sama czynność wyłączenia pewnych obszarów mózgu.
Dlaczego Syriusz został pozbawiony duszy? Czym sobie na to zasłużył? Teraz już zostaliśmy rozdzieleni na zawsze… Nawet w zaświatach nie dane nam było być razem, w końcu jego dusza została odebrana i stracona na wieki…
Już wolałabym się dowiedzieć, że Syriusz umarł. Że zginął, jak człowiek zostanie pochowany i może kiedyś zobaczymy się gdzieś, gdzie oko nie sięga, wolni i bez dementorów i zła… Ale myśl o utraconej duszy Syriusza zabierała moją, zabijała mnie… Nawet najgorsi mieli prawo posiadać swą duszę, a Syriusz, prawie na pewno niewinny, został pozbawiony życia dłużej, niż jego własne, ułomne i kruche ciało. Nie posiadał już wymiaru duchowego, był tylko ciałem. Pozbawiony swych przemyśleń, obaw, lęków, smutków, radości i wspomnień, dążeń, celów i marzeń… To gdzieś wyparowało, pochłonięte przez nicość, SYRIUSZ był pochłonięty przez nicość. Na zawsze i nieodwołalnie.
Zalana łzami chwyciłam platynowego kotka, leżącego na szafce nocnej. Zawsze mruczał, ewentualnie miauczał. Syriusz wtedy o mnie myślał. Przyjrzałam się pięknej ozdobie. Była ostatnią oznaką, że mój mąż żył, wciąż mrucząc, jakby bardziej rozpaczliwie. No tak, przecież żył. Bez duszy, ale egzystował, więc kotek mruczał…?
Usiadłam na łóżku, wycierając dłonią zasmarkany nos i obserwując kotka ze zmarszczonymi brwiami. Mruczał tęsknie. Albo się popsuł, albo Syriusz tęsknił za mną. Ale jak to możliwe? Przecież był obecnie tylko ciałem…
– Jesteś popsuty? – zapytałam kotka. – To możliwe, masz już prawie dwadzieścia lat… Ale… A może jednak… Syriusz…
Mimo zmęczenia i obolałych kości poderwałam się z nadzieją z posłania i zbiegłam na dół po schodach, kierując bose stopy w rajstopach w kierunku drzwi do domu. Trzeba lecieć do Hogwartu i dowiedzieć się, co się dzieje. Jako żona mam pełne prawo…
Otworzyłam z rozmachem drzwi, w których stał jakiś łachmyta, podarty i brudny, zarośnięty i wychudzony. Miał uniesioną dłoń, jakby właśnie miał pukać do drzwi.
– Ojej – wyrwało mi się, gdy prawie go stratowałam. Wycofałam się do domu, zastanawiając, co zrobić z żebrakiem, pytającym zapewne o jedzenie. Żebrak opuścił dłoń i… zmrużył oczy, tak od dołu, charakterystycznie… Serce zamarło w mojej piersi na chwilę przed tym, zanim wypowiedział ochrypłym szeptem:
– Mary Ann…
Cofnęłam się krok, potem drugi, kręcąc głową, niedowierzając… Łachmyta również wszedł do holu, stając skromnie na wycieraczce i zamykając za sobą drzwi, wpatrzył się we mnie intensywnie. Przeczesałam drżącą dłonią czarno-rude loki, rozrzucone po całych plecach i ramionach niedbale. Przyszło mi do głowy, wbrew wszelkiemu rozsądkowi, że wyglądam tak fatalnie i akurat teraz Syriusz musiał mnie zobaczyć.
– Wyglądam tak fatalnie… – wykrztusiłam, pozbawiona możliwości wypowiedzenia czegoś innego. Syriusz postąpił przed siebie parę kroków i opadł na kolana, obserwując mnie, jakby widział mnie pierwszy raz w życiu. Pokręcił głową i wychrypiał:
– Nigdy nie wyglądałaś tak pięknie… Nigdy…
Zalałam się łzami.
Komentarze:
aniloraK Środa, 30 Października, 2013, 23:58
no i poplakalam sie na koniec
genialne
zycze weny i czekam na nn
Diana Czwartek, 31 Października, 2013, 10:11
Za krotka notka!!!! Chcemy więcej! Daj nam więcej Syriusza!!!!!!!!:'(
alusiaaa20 Czwartek, 31 Października, 2013, 13:58
O kurcze!! W końcu się spotkali. Chcę więcej Mary Ann i Syriusza! Aż łezka się zakręciła w oku na koniec.
Cosmo ma wyrzuty sumienia. Mam nadzieję, że Melisa mu kiedyś wybaczy mimo to co jej zrobił. Biedny, tak się bił ze swoimi myślami cały czas. I dobrze, że ją znalazł i przeprosił. Chociaż to. Brakowało Nicolasa tylko.
Czekam na następna notke. Mam nadzieję, że jak dzisiaj to będzie dla mnie zaskoczenie. Pomyślałam, z może wejde i sprawdzę, patrzę i jest! Kurcze mam nadzieję, że nie uśmiercisz Syriusza jak w orginale. Powodzenia i życzę weny!
Aaaaa! Boszę,kuwaa,niee...tyle emocji we mnie dżiss...Ja się tym jaram jak Zgredek skarpetą i jak Harry miotłą! Te wyrzuty sumienia Cosmo, czułam się jakby se duszę dzierał zardzewiałą żyletką, chyba przewrażliwienie,ale fajnie ,że się zebrał i przeprosił.Sytuacja w chacie normalnie powaliła ale nic nie przebije ostatniej sceny. Jak on wszedł a ona mruknęła, że tak brzydko wygląda. Nie wiedziałam czy się śmiać czy płakać.Brakło mi Nicholasa ale wybaczam bo był Syriusz, i tak Syriuszowo popaczał.Jest mi słodko,smutno i tak płaczliwie-miło.Za dużo tego we mnie! Niesamowite, że potrafisz przekazać tak wiele.
Następnej szybko!
Annie Sobota, 02 Listopada, 2013, 23:08
Uwielbiam Cię! Dziękuję, dziękuję bardzo za Syriusza!!! Piękna scena... I ten Cosmo z wyrzutami sumienia! Pisz nam dalej i więcej Doo! Pozdrawiam
greedy Poniedziałek, 04 Listopada, 2013, 19:03
Jezuuu...spotkanie Mary Ann z Syriuszem...czytam to po raz trzeci i nadal mi oczy wilgotnieją, po prostu
uczucia, które pokazałaś w tej notce położyły mnie na łopatki, strasznie podobaja mi się rozterki Cosmo
widać, że ma dylemat i zasługuje na to. Nic tylko czekać na więcej...
Rozdział mega poruszajacy! Gratuluje takiej umiejetnosci przekazywania emocji, bo mnie przeszly dreszcze na koncu... Przepraszam, ze taki krotki komentarz, ale jestem caly czas w biegu . Czekam niecierpliwie na nastepny rozdzial!
Suzy Sobota, 09 Listopada, 2013, 12:04
To było takie cudowne! <3
Meg i Syriusz...Nareszcie!
No i Cosmo: to też było świetne.
Weny życzę!
Czy tylko ja mam wrażenie, że Cosmo trochę się podkochuje w Melissie? Nie mówię że to od razu jakaś wielka miłość, ale te akcje z bzami... Harry miał to samo z Ginny ^^.
No i Meg i Syriusz, nareszcie! Ale niech on lepiej szybko stamtąd zwiewa, przecież nadal go szukają! A dom żony to chyba najniebezpieczniejsze miejsce, jakie mógł sobie wybrać...
Pozdrowienia!
Komentuję z opóźnieniem, wiem :<
Straszna ta sytuacja z Melissą... Kretyn z tego Cosmo, że dał się w to wciągnąć. Jeszcze popsuł sobie relacje z Sara :/ Cieszę się, że przynajmniej ma wyrzuty sumienia, ale na dłuższą metę i tak mi do szkoda, strasznie się męczy. Dobrze, że przeprosił, tylko szkoda, że z takim skutkiem.
Wszystko co dotyczy Syriusza to brak słów po prostu! <3 Nie mogłam sie doczekać na tą całą sytuacje we Wrzeszczącej Chacie, brakowało mi tylko jakiegoś większego kontaktu jego z Rosemary.
Ale za to końcówka mnie rozbroiła, dosłownie. Rozpłakałam się aż. Ale genialna, naprawdę. To wszystko wyraża więcej niż tysiąc słów, że tak to ujmę...