nowa szybko się pojawia, ale od Was zależy, kiedy następna
dziękuję Wam bardzo za wszystkie miłe życzenia i komentarze, mój mąż też się ucieszył (zresztą, nie omieszkał zaznaczyć to w komentarzach). To było naprawdę budujące
Syrciu, nie myślimy jeszcze o dzieciach mam ledwo 21 lat, mąż 19, obydwoje dopiero zaczynamy studia (ja z dwuletnim poślizgiem), trza się nam najpierw wykształcić, bo bez tego jak byśmy wychowali takiego brzdąca w naszej pięknej, polskiej rzeczywistości, ech... Co nie stoi na przeszkodzie, by obiecać sobie miłość do śmierci
Sara wyglądała za okno, wzdychając do swoich myśli. Na zewnątrz prószył śnieg i całe błonia pokrywała biała pierzyna. Tu, w dormitorium Gryffindoru było dość ciepło i przytulnie, ale otwarte przez Sarę na oścież okno wpuściło do środka fale styczniowego zimna. Na szczęście nie było w dormitorium Melisy, Romildy i Charlotte, więc nikt nie narzekał na chłód.
Sarze na pewno to nie przeszkadzało, nie była fanatykiem upału, lejącego się z nieba, zresztą tak bardzo zakopała się w białe, puchowe rozmyślania, zatopione w tym śniegu, że nawet nie zwracała uwagi na mróz.
– Heeej!!!
Bez zainteresowania obróciła się w prawo, gdzie z okna wystawała głowa Artemisa. Zapewne siedział w swym dormitorium i podobnie do Sary, delektował się wystawieniem głowy na mróz. Sara uśmiechnęła się do niego krzywo, wysyłając nieco zadziorne spojrzenie. Artemis wyszczerzył zęby.
– Czyżby dama w wieży czekała na swego wspaniałego wybawcę? – zagadnął przyjacielsko.
Sara go zignorowała, spuszczając wzrok.
– Ej, Black! Tu jestem, halo! I widzisz, nawet Thaddeus tu przylazł…
I rzeczywiście, obok roześmianej gęby Greengrassa wykwitła nagle zza węgła płomienna czupryna Clarke’a, jak zwykle postawiona na sztorc. Wpatrzył się w Sarę śmiertelnie poważnym spojrzeniem swych okrągłych, oszołomionych oczu, co z roześmianym Artemisem śmiesznie kontrastowało.
– Co, Clarke, ty też chcesz powiedzieć mi coś twórczego? – zadrwiła Sara. – Błyśniesz mądrością?
Clarke przetrawił jakieś informacje pod swym szaleńczym czerepem, po czym wylazł na parapet, odwrócił się i… malowniczo wypiął swój chudy zadek w kierunku Sary. Jedenastolatka oniemiała, a Artemis zawył ze śmiechu, po czym schwycił w szale twórczym za pasek Thaddeusa i ściągnął w sekundę spodnie i gatki, obnażając z zadowoleniem nagie pośladki i szczupłe uda szalonego kolegi.
– AAAAAA!!! – pisnął wysoko Thaddeus, po czym zawył i Sara usłyszała głośne łupnięcie. Gdy odsłoniła oczy, które sekundę wcześniej zasłoniła odruchowo dłońmi, zauważyła, że chłopców już nie ma, ale z otwartego okna słychać pojękiwania i stęki, jakby ostro się na podłodze lali.
– AUA!!! CLARKE, NIE!!! TO BOLI, BOOOLI!!! MAMAAAA!!! – rozległo się potępieńcze wycie.
Sara prychnęła i pokręciła głową, po czym wycofała się z okna i zachichotała. Podeszła do łóżka, zdjęła pidżamę i ubrała się ciepło. Była sobota, druga sobota roku dziewięćdziesiątego czwartego i pierwszy wolny dzień od powrotu do szkoły. Dziewczynka nie wiedziała, co mogłaby dziś porabiać. Szczególnie, że głowę miała wypełnioną ciężką jak ołowiem świadomością. Morderca, wzbudzający przerażenie całej szkoły, ba, całego świata, jest jej ojcem. Dzięki niemu żyje.
Westchnęła ciężko, jakby w piersiach trzymała całe złoto Gringotta, po czym skierowała się do salonu Gryfonów. Nie zjadła nawet śniadania, więc szykowała się już na lunch w Wielkiej Sali.
Melisy nigdzie nie było, zeszła na dół sama. Schodząc po marmurowych schodach i wpatrując się w barwne żyłki na ich powierzchni zastanawiała się, gdzie jej najlepsza koleżanka może się podziewać. W ciągu ostatniego tygodnia Sara troszkę się od niej odsunęła na własne życzenie.
– Hej hej!
Dogonił ją Artemis, dysząc i przeczesując czarne włosy. Miał zarumienione od pośpiechu policzki i czerwoną pręgę na jednym z nich. Ukryte pazury Thaddeusa?
– Nudzi ci się, Greengrass? – sarknęła jedenastolatka. – Od rana mnie prześladujesz.
– Zdaje ci się, mała! – wyszczerzył się jej równolatek.
– Tak? To po co za mną łazisz?
– Przeszkadza ci to? Chcę zjeść lunch z kimś znajomym to pomyślałem, że się przyłączę! Kogo mam brać ze sobą, tego zdrowo rąbniętego kloca z mojego dormitorium?
– Mógłbyś zjeść lunch sam – zauważyła Sara, mijając sporą grupkę dużych Krukonów, stojących przy olbrzymich drzwiach do Wielkiej Sali. – Ja uwielbiam spędzać czas sama.
– Widzę. Jesteś jakaś wyobcowana...
Usiedli przy stole Gryfonów. Kilka miejsc dalej siedziały Romilda i Charlotte i, ku zdumieniu Sary, towarzyszyła im Melisa. Na widok Sary pomachała jej przyjaźnie, ale Sara poczuła jakieś ukłucie żalu, więc tylko machnęła sztywno ręką. Melisa wiedziała, że Sara jest przez dziewczyny wyśmiewana. Niby racja, że od tygodnia Sara świadomie unikała innych ze względu na syndrom trędowatej, jakiego nabawiła się przez ferie w domu, ale i tak poczuła się przez Melisę zdradzona. Dlaczego wybrała akurat towarzystwo osób, które nie były dla Sary zbyt miłe?
– A oto Astoria, moja bliźniaczka! – zagadnął nagle Artemis, nakładając sobie na talerz smakowitej potrawki. – Chcesz trochę? Nałożę ci.
– Nie, dziękuję… – mruknęła w kierunku blatu. – Nie lubię jeść…
– To też widzę – parsknął Artemis. – Trzeba cię podtuczyć jak należy, siostro!
– Daj mi spokój! – jęknęła Sara, obserwując z rozpaczą, jak Artemis nakłada jej na talerz trzy kopiaste łychy potrawki. O dwie i pół za dużo.
– Musisz jeść, by móc się uczyć! No już, wcinaj! – i sam zajął się pochłanianiem swej porcji. Wskazał w kierunku stołu Ślizgonów. – Mówiłem przed chwilą o mojej bliźniaczce! Siedzi tam, ta z ciemnymi włosami! Bardzo mi przykro…
I zrobił minę, jakby Astoria Greengrass zmarła na bolesną chorobę.
– Masz jeszcze jakieś rodzeństwo? – zapytała Sara, zmuszając się do pierwszego kęsa.
– Tak. Siostrę. Dafne, jest w trzeciej klasie. Również Slytherin – rzekł dość kwaśno.
– Też mam brata w Slytherinie w trzeciej klasie. I w Ravenclawie w czwartej. I siostrę w Gryffindorze w trzeciej – powiedziała Sara, kolejno wskazując na rodzeństwo. – Ale u ciebie są sami Ślizgoni.
– Tak – burknął Artemis. – Cała rodzina jest czystej, szlacheckiej krwi. I ja, jeden wyrzutek.
– Tak jak mój tata. Nie martw się! – zauważyła Sara, ale na myśl o ojcu przeszył ją ból.
– Twój tata też? – Artemis wyraźnie się rozpogodził. – Jak miło, że takie historie nie przytrafiają się jedynie mnie! Pozdrów go ode mnie w jakimś liście!
– Mój tata… nie żyje… – szepnęła z goryczą do talerza jedenastolatka.
– Och! – zmartwił się szczerze Artemis. Tak szczerze, że Sara odważyła się spojrzeć z bólem w jego piwne, błyszczące oczy. – W każdym razie na pewno był świetnym gościem! Z rodów Ślizgonów tylko prawdziwie uczciwi i dzielni tu trafiają, a gnijąca reszta tam, gdzie jest tak ślisko i okrutnie!
I wypiął dumnie pierś. Sara uśmiechnęła się, pocieszona, zatapiając w miłych refleksjach o tacie.
– A czemuż to jesteś taka smutna?
– Może mam powód, wiesz, to całkiem rozsądne wytłumaczenie…
– Zaraz się uśmiechniesz, jak ci opowiem żart: przychodzi domowy skrzat do goblina…
– FRED!
– No dobra, już, po co się od razu złościć…
Rosemary zmierzyła go pogardliwym spojrzeniem swych rajskozielonych oczu. Jego bliźniak przechylił się przez oparcie sofy, na której siedziała. Poza nimi w salonie Gryfonów nie było nikogo i do niedawna Rosemary cieszyła się słodką samotnością, ale niestety, jakieś licho przywiało chyba ostatnie osoby, jakie mogła sobie zażyczyć: bliźniaków Weasley. No cóż, nie przepadała za nimi.
– George – zwróciła się do tego, który ją jeszcze najmniej irytował. – Po prostu wyjdźcie.
Fred i George zrobili pytające miny, ale Rosemary ich zignorowała, zrywając się sprzed kominka i podeszła do Harry’ego, który właśnie przelazł przez dziurę pod portretem.
– Możemy porozmawiać? – zapytała dość gwałtownie. – To ważne, Harry.
Okularnik uniósł brwi, wciąż jeszcze mając dość ponurą minę, ale kiwnął głową i wycofali się tam, skąd przyszedł. Wyszli w milczeniu na korytarz, a Rosemary przetrawiała to, co właśnie miała powiedzieć. Wepchnęła nieco zaskoczonego Harry’ego do pustej klasy i zamknęła drzwi.
Byli zupełnie sami, otaczała ich napięta, wyczekująca cisza.
– Chciałaś mi coś powiedzieć… – zaczął Harry, patrząc badawczo na Rosemary.
– Tak, chciałam porozmawiać o…
Wbiła wzrok w swoje buty. Rumieniec wstydu wykwitł na jej twarzy. Jak to ująć? Podeszła do Harry’ego, który opierał się o blat stołu i usiadła na samej krawędzi. Zapatrzyła się pustym wzrokiem w swoje stopy, naciskające na kamienną posadzkę. Westchnęła ciężko, nie patrząc na Harry’ego, który cierpliwie czekał. Teraz wstyd ścisnął ją mocno w gardle. Czuła go w trzewiach.
– Jeszcze ci nie oddali Błyskawicy, eee… – zaczęła kulawo, byleby coś powiedzieć.
– Nie, niestety… Ale chyba nie o tym chciałaś porozmawiać, co?
– Nie… Harry? Pamiętasz te wszystkie momenty, gdy rozmawialiśmy o rodzicach? Kiedyś ci powiedziałam, że się w szkole przyjaźnili i nawet moja mama chciała cię wychować… Prawda?
– Jasne – odparł krótko Harry, też gapiąc się na buty. – Ja wciąż nie rozumiem, czemu nie…
– Syriusz Black to mój ojciec – wypaliła bez zastanowienia trzynastolatka.
Zaległa głucha, martwa cisza. Rudowłosa nie patrzyła na niego, zaciskając wargi, by nie wydać jęku rozpaczy. Niestety, Harry nie odzywał się dobre pięć minut.
– Dlaczego… Czemu mi tego nie powiedziałaś wcześniej? – spytał sucho.
– Ja nie wiedziałam, kim był mój ojciec. Dopiero, gdy Syriusz Black uciekł z Azkabanu, mama i wujek Remus wzięli nas na rozmowę i przyznali się, że mamy ojca mordercę, nie bohatera zmarłego w honorowej walce, jak to nam wmawiali całe życie…
Rosemary spojrzała na Harry’ego dopiero teraz wzrokiem przepraszającym i zawstydzonym. Harry nie patrzył na nią, wzrok miał wlepiony gdzieś w ziemię, ale z pewnością jej nie widział.
– Tylko Nicholas wiedział… – dodała cicho. – Skądś się domyślił… To był dla mnie naprawdę szok. Bałam się, jak zareagujesz na informację, że ojciec twojej przyjaciółki zdradził twoich rodziców, zabijając ich…
– Czego ode mnie oczekujesz? – spytał chłodno Harry.
– Niczego nie oczekuję – szepnęła, czując rzadką w jej przypadku dolegliwość, szczypanie oczu. – Chciałam, żebyś wiedział. Od czterech miesięcy ukrywam przed wami ten fakt, bo tak mi wstyd…
– Rosemary – Harry odwrócił się w jej kierunku, chwytając za ramiona. Miał zaciętą minę, ale łagodne oczy. – Przecież to nie twoja wina. Nie obwiniam cię o to, kim jest twój ojciec!
– Ja wiem… – Rosemary odwróciła niechętnie wzrok gdzieś w bok, czuła się podle, płacząc. Nienawidziła płakać, nienawidziła być słaba. – Chcę, byś wiedział, że ten człowiek jest mi obcy. Dał mi tylko życie, nic więcej. Jeżeli chcesz się zemścić za rodziców, nie patrz na mnie. Nie żal mi go.
Harry wytrzeszczył oczy, zaskoczony taką deklaracją.
– Jesteś… tego pewna? Pozwalasz mi się zemścić?
– Tak – burknęła wojowniczo. – Nieważne, jak. Nie miej skrupułów. Ten człowiek jest mordercą, zdrajcą… Nawet nie wiesz, jak mama przez niego cierpiała, tyle lat, zmagająca się z trudem życia, samotnie nas wychowując i gdyby nie wujek i państwo Wesleyowie, to już nie wiem, co by z nią było. I to wszystko przez niego. Chcę, żeby był ukarany, za to co zrobił. Jeszcze miał czelność wywinąć się!
Teraz Rosemary łkała, czując wściekłość, także na siebie.
– Co tu robicie?!
Harry i Rosemary odwrócili się w kierunku drzwi. Stał tam Ron, obserwując ich nieco podejrzliwie. Rosemary smarknęła, po czym uspokoiła się.
– Nic takiego, my… – odparł Harry z zakłopotaniem.
– Mówię tylko Harry’emu o prawdziwym obliczu mojego ojca – stwierdziła sucho Rosemary.
– Że co? – Ron był zupełnie skonfundowany, ale Rosemary odparła:
– Rozmawiamy o Syriuszu Blacku. On jest moim ojcem.
Powoli rozchodziła się po niej fala ulgi. Nieistotne, jak przyjaciele zareagują. Ona już zrobiła swoje, wreszcie wypowiedziała to po czterech miesiącach samotnej walki.
Ron zbladł błyskawicznie, był przerażony i miał współczującą minę, po tym wykrztusił:
– Zastanawiałem się, czy macie wspólne korzenie, ale wydało mi się to zbytnim zbiegiem okoliczności… Ty i on… Nie wierzę. – pokręcił głową, wciąż będąc wystraszonym. – Niemożliwe.
– Black! Łap!
– Daj mi spokój, Greengrass! – krzyknęła przez ramię Sara, przecinając samotnie ośnieżony dziedziniec. W tym samym momencie śniegowy pocisk świsnął jej koło ucha i rozbił się kilka kroków przed nią. Obejrzała się ze znużeniem i złością za siebie.
– Chciałem cię tylko rozerwać, masz taki ponury chód! – wytłumaczył się Artemis Greengrass, stojący samotnie parę stóp od niej i przyglądając jej się błagalnie.
– Jak chód może być uśmiechnięty? – warknęła Sara, taksując kolegę.
– Mój może! – wyszczerzył białe ząbki. – Mój zawsze jakoś się uśmiecha! Do twojego, ale twój chód jest burżujem i ignoruje zjawisko!
– Och, daj mi spokój! Śledź Thaddeusa lub coś… Chcę być sama, dotarło?!
Ledwo się obróciła z powrotem, oberwała kulą śniegu o średnicy dłuższej, niż glut, zwisający wczoraj pod nosem Thaddeusowi na eliksirach. Sara była pewna, że to dlatego cała klasa została obryzgana eliksirem, albo raczej jego żałosną imitacją, przypominającą rzygowiny kota – po prostu, epicki glut Clarke’a wylądował radośnie w rzygowinach w jego kotle, a one wybuchły, uraczając swoją osobą młodzież. Sara nauczyła się więc, że gluty nie powinny być ingrediencjami, zwłaszcza te autorstwa Clarke’a.
Obsypana tą syberyjską ilością śniegu, otrzepała się i ze złością odwróciła do Artemisa.
– Ale to nie ja! – pisnął od razu, przerażony nie na żarty. – To on!
I wskazał ręką Thaddeusa Clarke’a, we własnej osobie. Przodujący oszołom gapił się na Sarę tępawym, poważnym spojrzeniem, stojąc kilka kroków na lewo od Greengrassa, a śnieg pod jego stopami był zaorany, jakby rzeczywiście pozbierał go i utworzył gigantyczną kulę.
– To w obronie własnej – oznajmił Clarke poważnie i z nutką wojowniczości. – I za Jacka.
Sarze się to nie spodobało, szczególnie, że ni w ząb kolegi nie ogarnęła, więc postanowiła, że w odwecie potraktuje go tym samym. Telekinezą zebrała jeszcze większą czapę śniegu i cisnęła niezbyt mocno w płomiennorudego. Ten bez żadnej reakcji obserwował zbliżający się pocisk i dał się przezeń zmieść z powierzchni dziedzińca. W rezultacie obecni zainteresowani otrzymali wspaniały twór, jakim była krzyżówka Gryfona i góry lodowej. W zasadzie, w wyniku zderzenia, Thaddeus zlał się w jedno z przyjacielską gałą, więc razem tworzyli wspaniałą całość w postaci malowniczej kupy i wystających z niej dwóch długich i chudych kulosów, sterczących nieruchomo pod dziwnymi kątami, a także kępki płomiennych kłaków, niczym wisienki na torcie.
Artemis zawył ze śmiechu swym piskliwym głosikiem.
– A ty czego się cieszysz?!
Jedenastolatek zawył ponownie, tym razem dlatego, iż okrągła kulka zatkała jego otwór gębowy niczym jabłko, sterczące z upieczonego świniaka. Desperacko wypluł knebel i począł rzęzić i jęczeć, trzymając się za zęby i policzki, wykręcając dziko we wszelkie możliwe strony. Sara uśmiechnęła się złośliwie i tryumfalnie, obserwując swe dzieło. Kątem oka dostrzegła Melisę, Charlotte i Romildę, siedzące na jednej z arkad. Szeptały coś pomiędzy sobą, a Romilda i Charlotte miały niemiłe, szydercze miny. Sara posłała im wrogie spojrzenie, Melisa spuściła wzrok.
– Żesz ty!...
– AAACH!
Jedenastoletnia panna Black poczuła, jak coś ciężkiego zwala ją z nóg. Tym czymś ciężkim okazał się być jej kolega, Artemis. Właśnie on, najwyraźniej z rozpędu, znokautował ją swym ciemnowłosym cielskiem i razem rąbnęli w śnieg. Sara oniemiała zupełnie, leżąc pod Greengrassem.
– Pożałujesz, Black!
I począł ją okładać śniegiem, wrzucać za kołnierz i wsmarowywać w twarz, śmiejąc się przy tym w głos. Sara bardzo się starała, ale tak grubo okutana i pod wielkim ciężarem (a przecież i do najsilniejszych nie należała…) nie była w stanie wygrzebać się spod cielska Artemisa. Pozbawiona tchu, poczęła się dusić. Próbowała krzyczeć, by chłopiec z niej szedł, ale on był w swoim żywiole, roześmiany i cieszący zaróżowioną twarz, najwyraźniej przekonany, że ją też to bawi.
W końcu dziewczynka nie wytrzymała i… Artemis kwiknął, po czym odleciał parę stóp za siebie, lądując w oszołomieniu obok malowniczej kupy z nadzieniem z Thaddeusa. Sara zerwała się i otrzepała, wściekła i rozdrażniona. Względna cisza, panująca w tym rejonie dziedzińca, też jej nie odpowiadała. Ale czarę goryczy przelały irytujące szepty od strony tej jednej arkady. Młoda panna Black w przypływie impulsu podeszła do niej.
– Myślałam, Meliso, że możemy się przyjaźnić! – oznajmiła gorzko.
Romilda i Charlotte uśmiechnęły się szyderczo, a Melisa popatrzyła wyzywająco w oczy Sary.
– Chciałam się z tobą przyjaźnić, ale ty mnie ignorujesz! I więcej zadajesz się z Artemisem!
– To nieprawda, Artemis sam się przyczepił! – odwarknęła Sara.
– Do ciebie? Po co mu towarzystwo takiego dzieciucha i kujonki? – zapytała z pogardą Charlotte i z Romildą zachichotały. Melisa i Sara piorunowały się spojrzeniami.
– Skoro tak wolisz! – warknęła Sara po chwili. – Proszę bardzo, wybrałaś towarzystwo fajnych dziewczyn i trudno! Kto by się chciał przyjaźnić z córką mordercy! Koniec z tą znajomością!
I na oczach gapiów i w milczeniu odwróciła się na pięcie, ignorując natarczywe spojrzenia koleżanek z dormitorium, po czym odeszła, po drodze mijając kupę z Thaddeusem i siedzącego obok niej, wciąż oszołomionego Artemisa. Ze środka kupy rozległ się nagły, wysoki, stłumiony pisk.
– Jesteś tego pewien?
– Tamaro…
Nicholas zatrzymał się tak raptownie, że biegnąca za nim Tamara wpadła na niego. Przytrzymał ją, chroniąc przed upadkiem, po czym popatrzył z góry w jej brązowe oczy.
– Słuchaj – zaczął cierpliwie. – Chcę go odnaleźć. Chociaż spróbować. To bardzo ważne. Jak nie chcesz, nie musisz mi towarzyszyć. Jest śnieg, zrozumiem to.
– Nie bądź głupi! Oczywiście, że pójdę z tobą!
Przebrnęli przez śnieg na skraj Zakazanego Lasu. Nicholas czuł, że błędem jest długi, śnieżny tunel od szkoły do lasu - każdy od razu się zorientuje, że uczniowie wleźli tam, gdzie nie powinni. Czuł się z tego tytułu jak na patelni, ale nic na to nie mógł poradzić.
Zakazany Las powitał ich mrokiem i kłującą ciszą. Tamara mimowolnie przylgnęła do Nicholasa, a ten poczuł przyjemne uczucie: by rycerzem, chroniącym damę. Rycerzem, nie dzieciakiem. Weszli więc pomiędzy drzewa i skierowali się w stronę Hogsmeade, tak przynajmniej obliczył Nicholas.
– A co, jeśli zabłądzimy? – szepnęła Tamara. – Robi się coraz ciemniej.
– Spokojnie. Nic nam nie będzie.
Nicholas poczuł, że nie powinien zabierać Tamary na taką wyprawę. A co, jeśli rzeczywiście grozi jej niebezpieczeństwo? To chyba nie było zbyt roztropne…
Zrobiło się zimniej i jakby niepokojąco. Tamara i Nicholas jeszcze chętniej do siebie przywarli, bo w kupie czuli się jakoś raźniej. Czternastolatek ściskał w dłoni wiązową różdżkę.
– Jak się czujesz z faktem, że twój ojciec to prawdopodobnie niewinny, dobry człowiek? – zagadnęła Tamara cicho. – Cały czas go oskarżałeś wbrew matce…
– Nie wiem, czy jest niewinny – odparł niepewnie Nicholas. – Po tym, o czym ci opowiadałem, jestem prawie pewien, że jest jednak niewinny. Ale to się kupy nie trzyma, dlatego chcę go odnaleźć, spytać, jak było naprawdę, żeby mi logicznie wytłumaczył, bo nie rozu… Co jest?
Obił się o niewidzialną szybę. Rozejrzeli się, skonfundowani, po czym Nicholas znów spróbował się przebić przez barierę. Bez skutku.
– Na pewno Dumbledore zabezpieczył teren szkoły – zwróciła uwagę Tamara. – Nie przejdziemy dalej. To było do przewidzenia, że nie wypuszczą nas łatwo, zwłaszcza w tych okolicznościach.
– Kurna, no! – zezłościł się Nicholas, kopiąc w niewidzialną ścianę. – Co za…
– Wracajmy, robi się bardzo zimno… – szczękała zębami Tamara, a jej oddech, do tej pory zamieniający się w parę na styczniowym mrozie, teraz był widoczny dwa razy lepiej.
Nicholas zatrząsł się od nagłych dreszczy. Począł marzyć o gorącej kąpieli i bez słowa ruszył w stronę, z której przyszli. W miarę zbliżania się do szkoły czuł coraz większą beznadzieję. Może nie jest mu dane poznanie prawdy? Może ojca złapią i już nigdy z nim nie porozmawia, nie dowie się nic na jego temat, ojciec nie wytłumaczy mu, jak to naprawdę było ze śmiercią Lily i Jamesa…
– Nicholas, tak mi jakoś potwornie… – szepnęła Tamara z rozpaczą.
– Mi też – objął ją dla otuchy okutanym ramieniem, ale sam czuł się tragicznie.
– Nick… – wymamrotała Tamara z przerażeniem na twarzy. – O nie…
Nicholas też to wyczuł. Zrobiło się jakby ciemniej i jeszcze zimniej… Pomiędzy koroną mignął mu czarny, niewyraźny kształt, a potem drugi i trzeci, gdzieś z prawej…
– Uciekamy! – rzucił Nicholas. – Tamara, to dementorzy!
Ale brnięcie w śniegu i zaroślach było w tym stanie niemożliwe, zwłaszcza, że Tamara osunęła się na ziemię, zalana łzami. Nicholas, osłupiały z przerażenia i otumaniony okropnym, wewnętrznym bólem, ukląkł przy niej z troską, próbując ją podnieść.
– Tamaro! – jęknął, ciągnąc ją za rękaw.
Nieco się uniosła, ale zaraz niezdarnie opadła na śnieg, zupełnie bezradna.
– Błagam, nie! – łkała rzewnie i rozdzierająco. – Mamo, tato! Nie! Błagam, nie odchodźcie od siebie, nie róbcie tego! Nie chcę, żeby nasz rodzina się rozdzieliła…!!!
Ostatnie słowa utonęły w okropnym, rozrywającym serce lamencie. Nicholas, przytłoczony współczuciem dla Tamary i jej atakiem żalu, sam nie czuł się cudownie: powoli uprzytomnił sobie, że widzi tartak… I Syriusz, zamieniony w kamień, znikający pod jakąś prasą razem z jego nogami… Ból, niewyobrażalny ból… I to niedowierzanie, że Syriusz zniknął… Chęć cofnięcia czasu parę godzin wstecz, by w ten śnieżny, leniwy i radosny poranek po prostu zostać w domu…
Rozpacz podcięła mu nogi, grymas wszechogarniającego bólu wykrzywił twarz, ale podniósł się i sięgnął roztrzęsioną dłonią w śnieg, by wydobyć upuszczoną różdżkę. Wycelował w dementorów, którzy unosili się nad nimi, chociaż przez łzy miał problem z widzeniem.
– Relashio! Odwal się, RELASHIO!!!
Dementor nie zareagował, gdy płonący strumień Zaklęcia Parzącego w niego ugodził. Nicholas jęknął z rozpaczą i podpełzł bliżej Tamary, wstrząsanej drgawkami. Chciał ją ochronić, więc prawie położył się na jej plecach, zasłaniając ją przed dementorami. Przynajmniej umrą razem…
Jasny blask rozjaśnił ciemność, która wlała mu się do wnętrza. Uniósł się znad pleców Tamary i zobaczył jakąś dziwną postać, celującą w dementorów różdżką…
***
– Mieli szczęście. Kupę szczęścia, profesorze! Ci dementorzy! Niech wreszcie złapią Syriusza Blacka i będzie spokój! Już paru biedaków zemdlało i trzeba im było pomóc!
– Pani Pomfrey, proszę im dać dużo czekolady.
– Oczywiście, profesorze Lupin! Niech tylko… Ale chłopak chyba już się ocknął!
Nicholas usiadł na łóżku, czując miłe ciepło. W skrzydle szpitalnym nie znajdował się często, ale idea mu się podobała: leżeć i gapić się w sufit, podczas gdy wszyscy naokoło obskakują cię jak króla.
Rozejrzał się z uprzejmym zainteresowaniem. Tamara leżała obok niego, śpiąc. Przy posłaniu Nicholasa rozsiadł się wujek Remus, obserwując go z troską i ulgą.
– Wujku! – jęknął z wdzięcznością Nicholas.
– Zjedz to! – pani Pomfrey podsunęła mu tacę z… o rany!
– Pięć tabliczek czekolady! – jęknął Nicholas jeszcze raz, tyle że z większą jeszcze egzaltacją. – I wszystkie dla mnie? O, to najszczęśliwszy dzień w szkole!
Po czym zajął się pochłanianiem pierwszej tabliczki. Była wyborna.
– Co ty tam robiłeś w lesie z panną Lehr? – zapytał wujek, ale z trudem ukrył rozbawienie na widok Nicholasa, obżerającego się czekoladą.
– Szukałem taty – odburknął Nicholas, gdy już pani Pomfrey znalazła się bezpiecznie daleko.
Wujek wywalił oczy na wierzch i rozdziawił buzię.
– Uważam, że jest niewinny – wzruszył ramionami Nicholas.
– Co ci znowu matka nakładła do głowy przez ferie, gdy mnie tam nie było?!
– Nic! – oburzył się czternastolatek. – To moje osobiste stwierdzenie!
Wujek Remus zasępił się i nic nie powiedział.
– Jak nas znalazłeś? – zagadnął Nicholas z zaciekawieniem.
– Widziałem was z okna – uśmiechnął się pod nosem jego ojciec chrzestny. – I poczułem, że szykują się kłopoty i warto was asekurować. Nie myliłem się.
– Jak odpędziłeś dementorów? Ja próbowałem, ale guzik mi wyszedł…
– Istnieje pewien rodzaj magii. Pewne zaklęcie – odparł wujek niedbale. – Ale jest ono bardzo zaawansowane. Nie sądzę, żebyś umiał to teraz opanować, Nicholas. Chyba, że chciałbyś spróbować.
– Chciałbym – czternastolatkowi zaświeciły się oczy z podniecenia. – Naucz mnie tego! I Tamary także! Ona też miała dziś problem.
– No dobra… – westchnął wujek Remus. – Ale nie rozpowiadajcie tego na prawo i lewo. Udzielam już lekcji Harry’emu. Jakby cała szkoła wiedziała, że nauczam Zaklęcia Patronusa…
– Dlaczego nie? Wreszcie by nas tu nauczyli czegoś pożytecznego… – burknął Nicholas.
***
– WAAALEEENTYYYNKIII!!! WAAALEEENTYYYNKIII!!!
– GREENGRASS!!!
– NIE! WALENTYNKI, JAKI GREENGRASS?!
Sara przystanęła, patrząc na kolegę mocno wątpiącym spojrzeniem. Artemis tylko wywalił na wierzch cały garnitur swych białych zębów i przeczesał falującą, kruczą grzywkę.
– Wiesz, doceniam to, że ze mną przebywasz, a raczej, że za mną łazisz, ale mógłbyś przynajmniej nie wydawać tych neandertalskich ryków, gdy przemierzam Hogwart! – wytłumaczyła Sara cierpliwie, gdy już udało im się pokonać schody i ruszyli w kierunku klasy do zajęć transmutacji.
– Jakie ryki? – zapowietrzył się jakoś zbyt głośno chłopiec. – Ja próbuję ŚPIEWAĆ, Black! I nie łażę za tobą, masz omamy!
– Tak, zgadzam się, mam natrętnego hmm… OMAMA, czarnowłosego takiego, jak go spotkasz…
– MAM GNOJA! – zawył niespodziewanie Artemis i chwycił się za kark, po czym udał pantomimę duszenia samego siebie z jednoczesną próbą powieszenia się na własnej ręce. Sara to zignorowała i wkroczyła do sali transmutacji, w której już rozkładali się poszczególni uczniowie. Położyła torbę na jednej z ławek i rozejrzała się za Artemisem. Odnotowując, że biedak pewnie wciąż pajacuje przed drzwiami, wyjrzała z niemrawą miną na korytarz. I rzeczywiście, Artemis usilnie podejmował próby całkowitego unicestwienia się i obecnie tłukł sobą miarowo o ścianę.
Sara zasłoniła dłońmi twarz, jednocześnie próbując nie ryknąć ze śmiechu, po czym chwyciła jedenastolatka za kark i przyjrzała się z bliska jego twarzy. Miał lekkiego zeza.
– Mózg cię swędzi? – zapytała Sara kwaśno.
– CO mnie swędzi? – spytał niewinnie chłopiec.
– Taki organ, przeznaczony do użytku przez wybranych! – odparła kąśliwie jedenastolatka. – A teraz do sali, już w Hogwarcie mamy dostateczną ilość drzwi, nie potrzeba więcej dziur w ścianie!
Artemis poruszał głową na boki, aż coś ohydnie chrupnęło, wywalił do przerażonej Sary wszystkie kły i idąc bokiem wkroczył do sali, po czym położył torbę obok torby panny Black.
Rozległ się dzwonek, obwieszczający początek następnej lekcji. Sara zagłębiona była w lekturze podręcznika do transmutacji, a Artemis zajął się robieniem papierowych samolotów.
– Witajcie! Cisza, zwłaszcza tam z tyłu! A teraz sprawdzę listę!
Gdy profesor McGonagall, która pięć sekund wcześniej weszła do sali, sprawdziła wreszcie listę osób nieobecnych i obecnych nieprzytomnych, zabrała się za wypisywanie czegoś na tablicy. Wtedy rozległo się okropnie głośne kichnięcie i odgłos buchnięcia ognia. Artemis zachichotał i szybko odwrócił się do tyłu, podobnie do reszty klasy.
Ławka, w której siedział Thaddeus Clarke (z którym nikt nie chciał jakoś siedzieć…), zajęła się ogniem. Profesor McGonagall westchnęła ze znużeniem i ugasiła płomienie, po czym w pięć sekund doprowadziła ławkę Clarke’a do stanu używalności. Ten siedział sztywno, wytrzeszczając oczy.
– Panie Clarke, dlaczego pan kicha ogniem? Mogę wiedzieć, skąd ta przypadłość? – zapytała opiekuna Gryfonów zniecierpliwionym tonem.
Clarke, wciąż z półotwartymi ustami, wlepiał dziki wzrok w to miejsce, gdzie przed chwilą rozniecił ogień, po czym przeniósł spojrzenie na profesor McGonagall i powoli wzruszył ramionami, a gdzieś pomiędzy dzikim spojrzeniem i wciąż półotwartą gębą czaiła się bezradność.
McGonagall westchnęła raz jeszcze, pokręciła z dezaprobatą głową i wróciła do pisania. Artemis zachichotał, wciąż obrócony do tyłu.
– Z tym gościem są non stop takie przypały, że normalnie… – pokręcił głową.
Sara nie mogła się nie zgodzić. W końcu nie spotkała nikogo, kto by tak sam z siebie, nie bardzo wiedząc jak, rozniecił kichnięciem ogień. Obróciła się dyskretnie, chociaż temat lekcji wydawał jej się ciekawszy. Thaddeus Clarke siedział w ławce i znów próbował się przekopać do mózgu przez nos. Sarę zemdliło i popatrzyła z niesmakiem na Artemisa, który zarechotał.
– Na jego miejscu bym się bał, że wyjmę stół z krzesłami czy obraz dziadka! – szepnął.
Sarę to ubawiło, bo dobrze podsumowało, kim był w jej oczach tajemniczy chłopiec o płomienistej fryzurze i oszołomionych oczach, a fryzura i wzrok wyglądały, jakby go skopało stado piorunów-piłkarzy.
– W parach poćwiczycie to, co rozpisałam na tablicy. Al Atrash pracuje z panem Clarkiem!
Constantin jęknął, nawet nie siląc się na dyskrecję. Sara i Artemis odwrócili się w swoim kierunku i chwycili za różdżki. Spoczywające przed nimi łyżeczki do kawy mieli zmienić z metalowych w drewniane, tudzież odwrotnie, jeżeli ktoś był na tyle rozgarnięty.
– Ty próbuj pierwszy! – zakomenderowała Sara, ściskając swą cisową różdżkę.
– Łeee… Kiepsko mi wyszło – jęknął Artemis, gdy wypowiedział zaklęcie i jego łyżeczka związała się w supeł i poczęła dygotać. – Teraz ty, Panno Mądralo!
Sara wytknęła język koledze i zaczarowała swoją pierwszorzędnie w drewnianą łyżeczkę. Co prawda, w miejscach przetarć wciąż migotał metal, łyżeczka była jak najbardziej drewniana.
– Sztuciec, kurna… – burknął Artemis, biorąc do ręki swoją zwiniętą, dygoczącą łyżkę.
– Może dziś wieczorem poćwiczysz to ze mną? – zaproponowała. – Panie Głupolu?
Artemis burknął coś niezrozumiale, ale zaraz potem wrzasnął, aż skóra ścierpła, bowiem z łyżeczki Clarke’a wylewały się wiadra wody morskiej. Z rybami i algami.
W klasie rozległy się piski czterech Gryfonek. Sara i Artemis wleźli razem na ławkę, przylegając do siebie, bowiem woda w natychmiastowym tempie sięgnęła za kostki i wyżej. Profesor McGonagall krzyczała, ile sił w płucach i próbowała jakoś zlikwidować problem, ale podpływająca ławka zatarasowała jej dojście do nieszczęsnego sztućca.
Sara i Artemis oglądali jej wysiłki, dopóki jakiś łosoś, przepływający obok nich, nie powiedział:
– Co to za burdel, no już spokoju nie ma… Babcia mi zawsze powtarzała, że powinienem wybrać się za granicę i zrobić karierę w operze…
Sara tak osłupiała, że z wrażenia ucapiła Artemisa za szaty i przywarła doń, jak to zawsze robiła w domu, gdy się czegoś bała i Nicholas lub wujek byli w pobliżu. Ale niestety, Artemis miał dopiero jedenaście lat i najwyraźniej bawił się za wszystkie czasy.
– Siostra! – ryknął ze śmiechu rubasznie. – Widziałaś?!
– Aż za dobrze…
– Chodź, rozbujamy imprezę! Odlotowa zabawa!
I począł sprężynować tak, że ich ławka zachowywała się jak smakowita, świąteczna galareta. Sara jęknęła i przywarła do Artemisa jeszcze mocniej, bojąc się, że w wodzie czai się jakiś kuzyn olbrzymiej kałamarnicy. Znając możliwości Thaddeusa, nie wiadomo, jakie licho mogło wypaść z jednej, jedynej łyżeczki. Gdy na powierzchnię wody z czeluści wypłynęła już łódka rybacka, o zgrozo, ze zblazowanym rybakiem wewnątrz i woda doszła do niebezpiecznych wysokości, profesor McGonagall dopadła do łyżki i ją unieszkodliwiła. W rezultacie trochę to zajęło, nim osuszono klasę, odesłano nie bez kurtuazji i gorących przeprosin rybaka w łódce i w sumie pierwszorocznym pozostało tylko udanie się na lunch. Sara i Artemis pękali ze śmiechu w drodze do Wielkiej Sali, a Sarze jeszcze poprawił się humor, gdy odkryła, że Charlotte patrzy na nią naprawdę wściekła.
Balanga dobiegła końca, ale Rosemary ostatnie pół godziny spędziła w dormitorium.
– Hermiono, ciii… – przytuliła łkającą przyjaciółkę, która siedziała na swym łóżku.
– Rosie, jestem załamana… Ron jest dla mnie okropny i nie wyrabiam się z pracą… Czuję się taka słaba i zmęczona, mam wrażenie, że oszaleję!
– A nie możesz po prostu czegoś sobie odjąć? – zapytała Rosemary. – Człowiek z twoim planem chyba rzeczywiście jest narażony na schizofrenię i przepalenie…
– Nie mogę, jakoś sobie dam radę. – Hermiona otarła łzy rękawem. – Ale Ron jest taki…
– Ron jest nieczułym draniem – oznajmiła wyniośle Rosemary. – Miej go gdzieś. A teraz spać!
I położyła Hermionę do łóżka, czuwając przy niej, aż zapłakana i wstrząsana spazmami dziewczyna zanurzyła się we śnie. Rosemary westchnęła i odgarnęła przyjaciółce brązowe loki z twarzy. Było cicho, wszyscy naokoło już poszli spać, ale Rosemary nie czuła się śpiąca, zeszła więc samotnie po schodach do salonu Gryfonów i usiadła na wysłużonej sofie. Gdzieś na górze ktoś cicho zamknął drzwi. Dziewczyna wpatrzyła się w blask kominka, spokojnie żarzący się przed nią…
– AAAAAAAAAAACH! NIEEEEEEEEEEEEEEE!
Rosemary zerwała się, jak oparzona i czujnie wpatrzyła w schody do dormitoriów chłopaków, skąd dobiegł ją ów wrzask. Trzasnęły gdzieś drzwi i usłyszała zbliżające się kroki po schodach…
Z klatki schodowej wbiegł do salonu jej własny ojciec z nożem w ręku. Rosemary struchlała, a ciarki przebiegły po jej plecach. Nogi wrosły jej w ziemię. Nie wiedziała, czy dlatego, że miał nóż i wygląd i opinię mordercy, czy dlatego, że po raz pierwszy w życiu go widziała. Z początku jej nie zauważył, zaaferowany ucieczką, ale po chwili zerknął na nią mimochodem. Przystanął, a przez ten ułamek sekundy mierzyli się wzajemnie badawczo, Rosemary ze strachem i szokiem, ojciec w zdumieniu i jakimś łapczywym zaciekawieniu. Żadne się nie ruszyło.
Liczne kroki na schodach i głosy wybudziły ich z tego transu, Syriusz Black drgnął.
– Żegnaj, Rosie! – szepnął ochryple, świdrując ją lśniącymi oczyma, po czym wybiegł z salonu, zatrzaskując za sobą obraz.
Dopiero po kilku sekundach, gdy kroki były już niezwykle blisko, Rosemary wypuściła powietrze z płuc i rzuciła się ku portretowi, wybiegając przed Sir Cadogana. Rozejrzała się rozpaczliwie po korytarzu, ale po ojcu nie zostało śladu.
– Czekaj! – jęknęła, wyciągając dłoń w nieokreśloną przestrzeń. Niestety, nic to nie dało, wciąż pozostawała sama w ciemnym, oświetlanym pasmami księżyca korytarzu.
– Nadobna pani, cóż za piękny księżyc! – ozwał się za nią ochoczo Sir Cadogan.
Nie słuchała go, w uszach dominowało dziwne dzwonienie. Ojciec wyparował. Dlaczego jej nie zabił? Zlitował się nad swym dzieckiem? Ale… sam fakt, że ją poznał, wydał jej się szokujący. Czy to znaczyło, że na co dzień pamiętał o niej? Czy wyrodny ojciec by ją rozpoznał i oszczędził? I w końcu, dlaczego cały czas obijało się w jej głowie „Żegnaj, Rosie!”? To było takie czułe…
Kiedy Nicholas i Tamara zeszli na śniadanie, było wiadomo - cała szkoła wrzała. W podnieconych, przestraszonych szeptach ludzi odczuwało się coś świeżego. Oni nie przetrawiali informacji sprzed paru miesięcy, omawiali nowe wydarzenia. I chociaż piętnastoletni Black mógł się założyć o swój kryształowy kociołek, stojący na jego półce gdzieś w głowie w szufladce „Nierealne i zbyt wybujałe marzenia”, że chodziło o jego tatę, nie słyszał treści owych plotek.
Błyskawicznie zauważył, że dłonie trzęsą mu się z podniecenia, gdy nakładał sobie olbrzymią porcję owsianki ze śmietaną. Był absolutnie ciekaw, o czym wszyscy rozprawiają, ale gdy przysłuchał się rozmowom kolegów i koleżanek, wyszedł z tego jeden, rozpaćkany bełkot:
– Dostał się, wiesz?…
– Ja nie wierzę w to, ale jak to…
– No i takie różowe, w misiaczki, no bo on taki słodziutki jest…
– … że gdyby do wody wpadł, to by zdechł, przecież…
– … to zrozumiałe, w końcu Syriusz Black był…
– … luksusowy i wyściełany różowym aksamitem, a do tego dołączyli zapasowe kokardki gratis!
– Nicholas!
Piętnastolatek podskoczył, bo zatopił się chwilę temu w oderwanych od rzeczywistości rozmyślaniach. Zerknął na swoją przyjaciółkę, zaspaną i zahukaną ostatnio sumami. Teraz jednak patrzyła na niego bardzo intensywnie i w jej brązowych oczach Nicholas odkrył z rozpaczą… współczucie? Strach? Smutek?
– Słyszałeś? Co mówią ludzie? – spytała szeptem Tamara.
– Co mówią ludzie? – powielił jak echo Nicholas.
– Podobno twój ojciec wczoraj odwiedził dormitorium chłopców z Gryffindoru! Podobno stał z nożem nad jednym z nich i uciekł, gdy się tamten obudził…
Nicholas poczuł silne i nieprzyjemne ukłucie w splocie słonecznym. Tata stał nad kimś z nożem?!
– Czy tym kimś był Harry Potter? – zapytał bezbarwnie.
– Nie, podobno nie… – Tamara przeczesała czekoladową czuprynę. – Jego kolega.
– A to ciekawe… – rzekł do siebie w zamyśleniu Nicholas i popatrzył gdzieś w ścianę, ponad tym całym gwarem i niesprawiedliwymi osądami.
Co robił ojciec? Dlaczego przestraszył się bandy dzieciaków? Czemu nie zabił Harry’ego Pottera? Te pytania wciąż Nicholasa męczyły, bo prawdę mówiąc, nie umiał logicznie na nie odpowiedzieć. Wszystko było na wspak, a chłopak miał wrażenie, że jakaś olbrzymia, ukryta prawda, nieprzeznaczona dla jego małego móżdżku, znajduje się za tymi kotarami sensacji.
Szukał ojca, a on przyszedł do szkoły w nocy. To cudownie, znaczy, że jest w okolicy i jeszcze nie umarł! Nicholas musiał się dowiedzieć, jak było naprawdę i szczerze żałował, że to nie nad nim sterczał ten swoiście legendarny morderca i jego nóż. Mógłby wtedy go obezwładnić (nie do końca wiedział jeszcze czym i czy w ogóle by zdążył…), wciągnąć pod łóżko i pod groźbą zawołania chodzącego ucieleśnienia wszelkich koszmarów sennych i życiowych obaw (znanego bardziej pod pseudonimem Snape) wydusić z tatuśka jakieś użyteczne informacje. Chyba, że ojcu padło na mózg z tego wszystkiego i nie wiedział, co czyni, stając nad jakimś nieszczęśnikiem z Gryffindoru i do tego strasząc dziecko nożem.
Nicholas westchnął z frustracją. Miał dziwne wrażenie, że on i jego rodzeństwo jakoś nie może dokopać się do własnego ojca. Wiedział, że Rosemary go nienawidzi, ale już Cosmo był święcie przekonany, że tata jest nieskazitelny, niczym pupa niemowlaka, świeżo wyjęta z wody, a Sara przecież też chciała wreszcie poznać ojca, którego nawet nigdy nie dotknęła. Bez względu na to, kim był lub nie był. A sam Nicholas po prostu chciał poznać prawdę, bo już nie wiedział, co myśleć.
Dlaczego ojciec nie wlazł do jakiegoś innego domu? No dobra, nawet idiota rozróżni lochy od wieży, ale gdyby ojciec łaskawie i wspaniałomyślnie raczył przeoczyć różnice i przypadkowo wleźć do sypialni jego najstarszego syna? Oczywiście, uciszenie pozostałej trójki matołów mogłoby przysporzyć problemów i dylematów natury moralnej, ale Nicholas tak marzył o spotkaniu ojca i zamianie choćby kilku słówek, że już o nic nie dbał. Było mu wszystko jedno, byleby go spotkać.
A Syriusz przecież był gdzieś w pobliżu…
Mamo!
Piszę ten liścik na szybko, a moje ręce są wciąż roztrzęsione. Nie mogłam spać, dlatego napisałam do Ciebie. Myślę, że nikt nie będzie dziś spał.
Ojciec włamał się do salonu Gryfonów i go widziałam! Widziałam ojca pierwszy raz!
Oderwałam się od czytania i zerknęłam w okno, daleko za północny horyzont, zasłonięty domkami Basildon. Rosemary nie akceptowała Syriusza, ale dlaczego w tych paru zwyczajnych, suchych słowach, ukryła tak silny ładunek emocjonalny?
Zafrapowana i podniecona, przeczytałam liścik dalej, ciekawa, co z Syriuszem:
Więc po kolei opiszę, co się działo! W salonie była impreza, bo wygraliśmy mecz i ja się grzałam po niej przy kominku i po schodach do sypialni chłopców zbiegł nagle ojciec! Widziałam go i się do niego odezwałam, ale nie był zbyt rozmowny, zwiewał, trzymając nóż. Goniłam go odrobinę, ale potem się wystraszyłam, że mi coś zrobi, poza tym przeraziłam się, że ukatrupił tym nożem Harry’ego! Więc wróciłam do salonu Gryfonów, w którym roiło się od ludzi i wszyscy gadali o tym, co się przed chwilą działo! Atrakcją wieczoru był Ron, bo to jego zasłony ojciec rozpruł nożem, co poskutkowało tym, że Ron się obudził i zaalarmował resztę. Dlatego ojciec musiał zwiewać.
Całe szczęście, że ojciec pomylił łóżka i trafił na Rona! Myślę, że tak go zaskoczyło to, że zobaczył kogo innego, nie cel swego polowania, że Ron miał czas się obudzić i zawyć. Więc teraz cała szkoła opowiada o tym, jak jeden z Gryfonów obudził się w nocy oko w oko z najgroźniejszym przestępcą. Chociaż wiele osób zastanawia się, czemu ojciec po prostu nie zabił Rona. W końcu został skazany za kilkanaście morderstw.
To tyle, chciałam Ci dostarczyć świeżutkie i bardzo podniecające plotki ze szkoły przed gazetami. I nie martw się, będzie dobrze. Twoja Rosemary.
PS.: Czuję się dziwnie po spotkaniu ojca. Był taki chudy, że aż zrobiło mi się go żal. Wciąż się nie otrząsnęłam z szoku, bo bardzo to przeżywam, a to mi się nie podoba.
Westchnęłam, trąc skronie palcami i wstałam od kuchennego stołu, przy którym piłam popołudniową herbatkę. Syriusz włamał się do Gryffindoru! Ciekawe, jak to zrobił. Znając go, bardzo sprytnie. No i nie złapali go.
Rosemary napisała, że dzierżył nóż… Rozpruł nim kotary, ale dlaczego nie tknął Rona? Czy gdyby był rzeczywiście tym, za kogo uważa go cały świat, oszczędziłby chłopca? Czy to nie jest kolejny dowód na to, że Syriusz nie jest mordercą? Tylko… dlaczego Ron?
Westchnęłam, czując, jak olbrzymi, kilkuletni kamień spada mi z serca. Czułam dziwną nadzieję. Wreszcie jakiś namacalny dowód na to, że mam rację, wierząc w niewinność męża! Oczywiście, wierzyłam zawsze, ale opierałam to na intuicji i kalkulacji, a teraz miałam drobny dowód na to, że mogę mieć rację…
Przeczytałam liścik jeszcze raz. Czułam zawsze rozpierającą radość, gdy czytałam w gazecie lub w listach od dzieci i Remusa o tym, co robi mój Syriusz. Czytając słowa „uciekł”, „przedostał się”, wyobrażałam sobie jego żywe ciało, skórę, kości pod tą skórą. Syriusz coś porabiał, wykonywał czynności, które można opisać zwykłym słowem. Istniał! Nie był legendą, bajką, historią, był człowiekiem, żyjącym człowiekiem, którego obecności mogli doświadczyć uczniowie szkoły. Nic nie napawało mnie większą radością i wzruszeniem jak właśnie wizja żywych, błyszczących oczu i ruchu żeber pod opiętą skórą, okrytą tatuażami…
***
Rosemary zapatrzyła się w ogień. Był dopiero początek marca i śnieg już stopniał, ale wciąż panował chłód. Hermiona siedziała obok i przetrawiała w milczeniu to, co usłyszała.
– Wiesz… – szepnęła tak, by tylko przyjaciółka ją dosłyszała, przerażona, ale zdecydowana. – Podejrzewałam to od samego początku.
– Dlaczego? – zapytała Rosemary głucho, tępo patrząc przed siebie.
– Macie te same nazwiska, więc domyśliłam się, że jesteście spokrewnieni – odparła Hermiona cicho. – Poza tym, mówiłaś kiedyś, że nie masz taty. Wydawało mi się logiczne, że gdyby Syriusz Black był twoim ojcem, to byś to ukryła.
– Dobrze mnie wyczułaś… Wiedziałam, że się domyślisz…
– Rosemary… – zaczęła zmartwionym tonem Hermiona i położyła jej bezradnie dłoń na udzie. – Tak mi przykro… Ale, no wiesz… Chyba nie będziesz stać po jego stronie, gdy zechce zabić Harry’ego?
– Oczywiście, że nie! – burknęła Rosemary, nieco urażona.
– To musi być dla ciebie bardzo trudne… Sama nie wiem, co bym zrobiła na twoim miejscu! Ale pamiętaj, że masz moje wsparcie! Moje i… Rona…
Hermiona zamknęła się w sobie po tym stwierdzeniu. Rosemary zerknęła na nią przez ramię i odnotowała zawziętość i smutek.
– Hermiono? – zagadnęła.
– Nic mi nie jest – mruknęła brązowowłosa. – Niektórzy po prostu… doprowadzają mnie czasem do dość przygnębiającego nastroju.
– Och, moglibyście się przestać kłócić…
– Ja mu nic nie zrobiłam! – prychnęła Hermiona. – Jeżeli Ronald nie jest w stanie zaakceptować faktu, że Krzywołap jest kotem i naturalne jest, że będzie polować, to już nie mój problem!
– Ależ!... Parszywek był dla Rona bardzo ważny! – zwróciła uwagę Rosemary. – Powinnaś mu chociaż to jakoś zrekompensować, przynajmniej tyle…
– Myślałam, że jesteś po mojej stronie…
– Bo jestem! Uważam, że to rzeczywiście jest logiczne i nie jesteś wcale winna temu wszystkiemu, ale chociaż spróbuj zrozumieć Rona i jakoś mu wybaczyć to wszystko…
– Chciałabym się z nim pogodzić, ale najwyraźniej dla niego to poniżej jego godności! – oznajmiła wyniośle Hermiona. – Nie myśl sobie, że dla mnie to takie miłe się z nim kłócić…
– To nie możesz go przeprosić?
– Przeprosić?! – zawołała piskliwie Hermiona. – Za co mam go przepraszać?!
– No za Parszywka…
– A on mnie przeprosił za to, jak traktuje Krzywołapa i mnie, przede wszystkim mnie?! Nie wyciągnę do niego pierwsza ręki, bo to nie jest moja wina! To nie ja zaatakowałam Rona!
– Miał prawo się zirytować… Też bym była smutna, gdyby Krzywołap zeżarł Ataraksję.
– Czy wszyscy zawsze musicie być po jednej stronie? – warknęła Hermiona. – Świetnie!
– Nie, Hermiono! Ja nie jestem po stronie Rona! Uważam, że miał prawo się zirytować, ale przecież to nie ty zjadłaś Parszywka, tylko kot, zwyczajny, naturalny kot! Chodzi mi o to, że ostatnio się często i zajadle kłócicie i oszaleć można! Harry’emu powinniśmy pomóc, a nie się kłócić!
– Po prostu Ronald jest kłótliwy! – wzruszyła ramionami Hermiona. – Ja nie chciałam, żeby tak wyszło. To nie ja wydarłam się na niego przed całym domem!
– Hermiono… – westchnęła Rosemary.
– Nie zaprzątaj sobie tym głowy – objaśniła Hermiona. – Ja i Ron najwyraźniej nie możemy się przyjaźnić normalnie! Tak już po prostu jest!
Rudowłosa westchnęła i odpuściła, patrząc w kominek. Męczące było, że o Parszywka rozleciała się ich paczka przyjaciół. I nie wiadomo, czy kiedykolwiek Ron i Hermiona się pogodzą.
Jedenastolatka i jej rówieśnik przemierzali błonia. Był już marzec, śnieg stopniał i przypominał o tym, iż niedługo czeka ich dwumiesięczny powrót do domu. Sara jakoś tego wszystkiego nie widziała: wrócić do domu na wakacje pod Londyn, skoro jej tato pałęta się po okolicy, na północy? Truchlała na myśl, że mogłaby się na niego natknąć na błoniach, w końcu był niebezpieczny. Ale czuła, że gdyby tylko zrozumiał, z kim ma do czynienia, to pewnie nieśmiało rzuciłaby mu się na szyję. Nie wiedziała, skąd ta potrzeba tulenia się do ojca, który przecież zabił kilkunastu ludzi, wiedziała jedynie, że nie potrafi mieć do niego żalu i swoim uczuciem do niego próbowałaby go udobruchać, uczynić lepszym człowiekiem i może by żałował za grzechy?
Artemis niepewnie, kątem oka przyglądał się swej towarzyszce, gdy Sara zawiązywała w marszu swe czarno-rude kosmyki w wygodny, koński ogon.
– Czy ja wiem, czy to dobry pomysł? – zapytał chłopiec nieco sceptycznie. – Ja się go boję.
– Gdyby wiedział, kim jesteś i do czegoś zdolny, to on bałby się ciebie! – zadrwiła z Artemisa Sara. – Mówię ci, Hagrid jest w porządku! To mój ojciec chrzestny i dusza człowiek!
– Duża ta dusza… – mruknął pod wąsem Gryfon. – Duża i z tego tytułu pewno cholernie silna…
– Nie bój się, trzęsiportku, łaska na cię spłynęła i wyjątkowo pozwolę ci się schować za mnie!
– Jak my to zrobimy, skoro jesteś ode mnie dwa razy mniejsza? – Artemis podrapał się po łepetynie z nieco przytępawą miną.
– Może się skupisz i przybierzesz kolor otoczenia?
– Nie, mam lepszy pomysł! – wyszczerzył zęby chłopiec.
– Do mojego buta wstęp zakazany! Nie myśl sobie!
– Ochromiałaś?! Bym tam zdechł z powodu pęknięcia łba od smrodu! – Artemis złapał się za głowę. – Chciałabyś potem sprzątać mój mózg ze swej skarpetki?!
– Cóż, jakoś dziwnie mam wrażenie, że byłaby sucha… – Sara zarechotała mściwie i umknęła przed kuksańcem. – No to jaki masz pomysł, Panie Głupolu?
– Możesz mnie sprytnie przemycić pod swoją szatą! Kamuflaż gwarantowany i super zabawa! – wyszczerzył się szelmowsko Artemis. Sara zamachnęła się na niego, by zdzielić w smołowaty, durny łeb, a on wydał dziki wrzask o takiej mocy, że Sara już widziała oczyma wyobraźni, jak olbrzymia kałamarnica w swym jeziorze mnóstwo jardów dalej odpływa w przeciwnym kierunku pospiesznie, zatykając mackami te miejsca, gdzie ludzie mieli uszy i klnie monotonnie, jak stary marynarz, a z otworu gębowego wydobywa się kaskada bąbelków z każdym niecenzuralnym słowem.
Artemis, wciąż wyjąc dziko, rzucił się do ucieczki przed siebie. Sara postanowiła się zabawić kosztem spłoszonego kolegi i tak, by nikt nie widział, podleciała do niego pionowo udając w powietrzu, że biegnie. To ci dopiero byłaby sensacja, gdyby okazała w pełnej krasie swe zdolności wampira! Bezszelestnie wyrosła za plecami uspokojonego już Artemisa, który truchtał przed siebie znudzony, nie zwracając uwagi na to, co za nim. Lecz gdy zreflektował, że za jego plecami pojawiła się nagle istota ludzka, rozwarł paszczękę, wrzasnął wysoko, potępieńczo i ochryple i z oczami wyłażącymi z czaszki, machając rękoma jak dwoma młynami, pognał przed siebie, jakby go chimera w zad ukąsiła. Sara ze śmiechu zakrztusiła się śliną i zaryła twarzą w murawę, tracąc kontrolę nad ciałem. Śmiech i tarzanie po marcowej murawie i kamiennych stopniach okazało się zbawienną kuracją. Uniosła głowę znad ziemi i gdy zobaczyła, że Artemis parę stopni niżej także umiera ze śmiechu, sama znów dostała ataku wesołości. Nie ma co, przebywanie z Greengrassem miało swe plusy. Kiedy już ochłonęła, zobaczyła ze zdziwieniem, że nad nią stoi jakieś dziecko i z troską się jej przygląda. Ryknęła śmiechem na widok miny tego kogoś.
– Eee… Black, co się stało? Pierwszy raz cię widzę w takim stanie…
Złote fale zatańczyły na słodkiej, dziecięcej i niewinnej buzi jej kolegi z Gryffindoru, Felixa Hectora. Był jak zwykle bardzo blady i jego dziwaczne, świecące żółtawo oczy wyglądały na tym tle dość upiornie. Sara wstała i otrzepała się, uśmiechając radośnie do spłoszonego Felixa. Chociaż była mała i niska, on był mniejszy od niej.
– Gdzie zgubiłeś swego niepokojącego kumpla? – zapytała.
– Nie chcę brać ze sobą Thaddeusa… – objaśnił z lekkim zakłopotaniem Felix. – On, no wiesz… Boję się, że wysadzi chatkę Hagrida ziewnięciem, albo zrobi inny krater…
– No tak, twe obawy są słuszne, rycerzu o małym wzroście! – objaśnił wyniośle Artemis, kłaniając się w pas, gdy już wspiął się ku Sarze i Felixowi.
– Idziesz do Hagrida, tak, jak my! Może pójdziemy razem? – zapytała Sara.
Felix zgodził się uprzejmie, ale Sara zastanawiała się, czy nie dla świętego spokoju. Ruszyli zatem razem w kierunku chatki, prowadząc luźną rozmowę.
– Siemacie! – zagrzmiał gajowy, gdy otworzył im drzwi. – Właźcie i to migiem. Nie powinniście się pałętać po błoniach, cholibka…
– Hagridzie, luzik! – wyszczerzył się Felix, ale nawet kiedy próbował wyglądać na wyluzowanego, i tak sprawiał wrażenie nieco spłoszonego dziecka.
Szybko, jakby w plecy dyszał im zbiegły morderca, wpakowali się do chatki Hagrida. Ten usadził ich w olbrzymich fotelach i nalał do kubełków herbaty.
– Nie powinniście tu przychodzić. – burknął Hagrid. – To bardzo niebezpieczne i możecie mieć kłopoty. Wiem, co mówię. Wszystko gra, Saro?
Dziewczynka kiwnęła głową i zrozumiała, że jej ojciec chrzestny pyta o samopoczucie związane z jej tatą. Nie czuła jednak teraz jakichś złych emocji - siedziała i piła herbatkę w miłym gronie.
– A ciebie nie znam! – zagrzmiał Hagrid, obserwując swymi błyszczącymi oczyma Artemisa.
– Właściwie, to po co tu przyszedłeś? – zagadnęła Sara Felixa, który siedział obok niej, podczas gdy Hagrid oswajał wciąż nieco sztywnego Greengrassa.
– Lubię rozmawiać z Hagridem – objaśnił Felix. – Często się włóczyłem w tym miejscu i zamieniłem z nim słówko i dwa… Czasem więc go odwiedzam. A ty?
– To mój ojciec chrzestny! – rzekła z dumą Sara.
– No to dobrze… – blondynek jakby zmarkotniał i spuścił wzrok. – Ja nie mam nawet zwykłego ojca, a co dopiero chrzestnego…
– Ja też nie mam ojca… – westchnęła Sara.
– Naprawdę? Czyli nie jestem sam – Felix uśmiechnął się smutno. – Umarł? Odszedł?
– Umarł… A twój?
– Nie chcę o tym mówić… Powiedzmy, że nie miałem szczęścia do posiadania ojca…
– To zabawne, gdy mówisz, że nie miałeś szczęścia – zwróciła uwagę Sara. – W końcu twoje imię oznacza właśnie „szczęśliwego”.
– Cóż, moje imię zostało mi nadane z ironii… – rzekł kwaśno chłopiec.
– Co masz na myśli? – zdziwiła się Sara.
– To, że źródło mojego istnienia jest zupełnie niezgodne ze słowem „szczęście”.
Sara poczuła się niezwykle zafrapowana i uważnie przyglądała się dziwnym, złotym oczom Felixa, który nie patrzył w jej stronę, tylko na swe kolana. Co miał na myśli? Widać było, że nie chciał uchylać rąbka tajemnicy, ale Sara prawie jęknęła z rozpaczy, gdy zdała sobie sprawę z tego, że się niczego nie dowie od zagadkowego kolegi.
Zerknęła na Artemisa z rezygnacją i obserwowała, jak chętnie produkuje się w rozmowie z jej ojcem chrzestnym. Ucieszyła się, że mu przeszedł strach i poczęła bezwiednie obserwować chłopca.
Przeszedł ją okropnie silny i przyjemny, a zarazem złowrogi dreszcz, który sprawił, że podskoczyła prawie. Obserwując Artemisa i jego ładną buzię i czarne, nieco falujące włosy, poczuła taką ogromną chęć, by go zjeść. ZJEŚĆ.
Przerażona, poderwała się na równe nogi.
– Saro! – zdziwił się Hagrid i chłopcy popatrzyli na nią. – Co jest?
– Nic… – szepnęła i opadła na fotel, wstrząśnięta.
Tak, chyba zapomniała dziś o eliksirze przeciwko łaknieniu. Jak mogła popełnić taki błąd? Co za okrutne uczucie, taka nieposkromiona żądza, pragnienie kogoś, posiadanie go, ale połączone ze zwyczajnym, „kuchennym” apetytem. Jakby widziała przed sobą naleśniki, które bardzo chciała zjeść (o ile w ogóle można chcieć coś jeść!) i jednocześnie pożądała ich jako partnera. Dlaczego akurat Artemis? Czemu czuła, że jest niebezpieczna akurat dla tej jedynej osoby w szkole, która otwarcie okazywała jej wierną sympatię? Wciąż otumaniona silną chęcią wchłonięcia Artemisa, wpatrzyła się w inną stronę, w siedzącego pod ścianą hipogryfa. Nie mogła spojrzeć na przyjaciela.
Nicholas, nucąc jakiś przebój zasłyszany w magicznym radio, dodał do kociołka garść tojadu. Salon Krukonów pustoszał, poniekąd dlatego, że czas było spać, ale niewykluczone było, że to przez smród, jaki wydzielał mały kociołek. Nicholas się tym odorem specjalnie nie przejmował, przyzwyczajony doń już dość dobrze, poza tym cenił sobie właściwości odstraszające wywaru. Kiedy przez salon przeszła grupka rozchichotanych dziewcząt z jego roku, w tym Cho, wszystkie poza Chinką, czyli Marietta, Priscilla, Kendra i Natalie ostentacyjnie dały do zrozumienia, co myślą o zapaszku. Kaszlały, zatykały nosy i wachlowały dłońmi przed przypudrowanymi noskami, zerkając z obrzydzeniem na Nicholasa. Ten obdarzył je w zamian szerokim, szelmowskim, zębatym uśmiechem, ciesząc się w duchu na ich reakcję szyderczo, a Cho odwzajemniła uśmiech przyjaźnie. Nicholas poczuł się jak w czternastym niebie i odprowadził je wzrokiem, dopóki nie znikły na kręconych schodach. Rozochocony powrócił do eliksiru, z trudem próbując się znów skupić.
– Aj! – syknął, odgarniając z czoła grzywę prostych, ciemnobrązowych kłaków, gdyż eliksir zasyczał i zrobił się sraczkowaty, zamiast różowy. Westchnął ze znużeniem, przeklinając swoje chwilowe skupienie na Cho i podrapał się za kudłatym uchem, zachodząc w głowę, jak mógłby naprawić błąd. Co takiego dodał, że eliksir przybrał tak skrajnie inny kolor?
– Tojad dodałem… – mruknął do siebie, jeżdżąc palcem po przepisie. – Po tojadzie powinien być sproszkowany ząb wilka, ale od razu… Cholera, nie trzeba było tyle czekać…
– Może ukruszę ci jeden ząbek wilka i wrzucisz go teraz?
Zanim Nicholas się ogarnął, co, gdzie, jak i dlaczego, jakieś drobne, aczkolwiek silne przedramiona oplotły go od tyłu. Oniemiał, zupełnie przerażony i skonfundowany. W nozdrzach poczuł przyjemny zapach, przywodzący na myśl kobietę, ale istota zagarnęła go do siebie, przycisnęła i… uniosła się z nim parę cali nad dywanem. Piętnastolatek osłupiał i warknął, próbując się wyrwać, ale widział jedynie swoje dyndające stopy, oddalające się od ziemi, a potem… wyfrunął na zimną, marcową noc, taszczony przez nieznanego porywacza.
Komentarze:
Alice Niedziela, 29 Września, 2013, 17:24
Wpadlam na stronę żeby sprawdzić czy może nie ma wpisu a tu taka miła niespodzianka.
Jestem glodna nowych wpisów, ciągle czekam na więcej Syriusza. No i brakło mi Cosmo.
Czyżby Nick miał spotkanie z wampirem? Czyżby starzy znajomi Mary Ann sobie przypomnieli o jej istnieniu? Nie trzymaj w niepewności, pisz ;)
Powodzenia na studiach, jaki kierunek?
aniloraK Niedziela, 29 Września, 2013, 18:03
jak zwykle genialne
o i wampirek powrocil mam nadzieje ze nic Nickowi sie nie stanie
zycze weny i czekam na nn
Tak wchodzę i patrzę i przez pięć minut patrzę żeby potem ogarnąć ,że dodałaś nową notkę!
Haha Artemis i Thaddeus to najlepszy duet od czasów Freda i George'a. Z Arta mam taką zlewę ,że boję się o swoje komórki mózgowe ,że przy moim kwiczeniu to je mogę wysmarkać. Sara jest mega dojrzałym dzieckiem ale to mi do niej pasuje I nie waż się zrobić coś Nickowi! On ma żyć! I yeah! Syriusz powraca jako szalony morderca-tatusiek. Reakcja Harrego na rewelacje Rosie była fantastyczna,tak bardzo w stylu Złotego Chłopca.
Pisz mi dalej.
alusiaaa20 Poniedziałek, 30 Września, 2013, 16:39
Jak zwykle świetna notka. Już się nie mogę doczekać następnej. Biedna Mary, czeka na Syriusza już tak długo. Czekam na ich spotkanie. Rzeczywiście Sara jest dojrzałym dzieckiem, przyznaje podoba mi się. Brakło tylko Cosmo i jego tekstów. Czekam na następną z niecierpliwością.
Kiedyś mi tam w komentarzu napisałaś, że już myślisz o dzieciach. No, newermajnd. A w szoku i tak jestem, że można tak szybko - jeśli w ogóle - założyć sobie TAKI kaganiec!... ^^ Ale za zawsze byłam hejtersko nastawiona do związków, cóż.
W końcu Syriusz, fak jeah. Stęskniłam się za nim.
Uwielbiam tego rudzielca. Jest takim oszołomem! Poza tym to wyczuwam dramę, tak trochę pod koniec. Sraczkowaty eliksir nie wróży nic dobrego, oj tak...
Annie Środa, 02 Października, 2013, 14:38
Mam niedobór Syriusza i Cosmo!!! Ale poza tym notka jak zwykle super, wreszcie trochę więcej Sary i powrót wampira i pierwsze pojawienie się Syriusza! Świetne, pozdrawiam :*
A ja się zastanawiam, czy Nicholasa nie dorwała przypadkiem Sara. Tak mi to jako pierwsze przyszło do głowy... Skoro zapomniała eliksiru?
Nie mogę się doczekać, aż spotkają się z Syriuszem! Też brakowało mi Cosmo, ale Sara to nadrabia. Bardzo lubię jej wątek .
Pozdrowienia i czekam na ciąg dalszy!
Nie wierzę, przegapiłam jedną notkę! 97., właśnie tę, w której pojawia się wampirzyca. Znalazłam ją zupełnie przypadkiem... W takim razie przestaję podejrzewać Sarę . I nadal czekam!
A gdzie się podział mój Cosmo? Notka bardzo fajna, ale mimo wszystko poprzednia jest nie do pobicia. Scena z Syriuszem poruszająca, ciekawe jak to wszystko się wyjaśni. Haha Artemis & Thaddeus niezli kqwalarze, bardzo mi się ta para podoba. Końcówka zaskakująca, mam nadzieję że Nickowi nic się nie stanie! Zapraszamy do nas na nowa notke
alusiaaa20 Piątek, 11 Października, 2013, 19:58
Ah, codziennie wchodzę na stronkę i sprawdzam czy pojawiła się nowa notka ale jak na razie nic. Nie mogę się doczekać następnej. Brakowało Cosmo, no i oczywiście Syriusz. Czekam z niecierpliwością. Pozdrów męża
Czyżby powrót wampirków? ;) Czytałam ostatnio notki z tamtych czasów i nie były to zbyt miłe stworzenia. Na szczęście niektóre nie przeżyły No i mam nadzieje, że Nickowi nic się nie stanie.Każdy wątek z Syriuszem jest mega wzruszający i świetny. Tak strasznie nie mogę się doczekać już jego spotkania z dziećmi! A z Meg i Remusem to już w ogóle... Brakowało mi Cosmo, ale ostatnio bardzo polubiłam Sarę. Zresztą wszyscy są genialni! I to "Żegnaj, Rosie"! Biedna Rosemary, niech się w końcu przekona do Łapy!
Poza tym to baaardzo pozytywnie byłam zaskoczona tym, że tak szybko pojawiła się nowa notka, uwielbiam to! I mam nadzieje, że teraz też dodasz szybko, nie mogę się doczekać!
Pozdrawiam! <3
Diana Poniedziałek, 14 Października, 2013, 19:21
Tak a propos wampirów też tak pomyślałam, że to Sara złapała Nicka ale pewnie dowiem się tego w nowej notce, więc nie każ mi czekać Doo! Bo juz wszystcy się niecierpliwią!
Pozdrowienia