Pamietnik Remusa Lupina! Pamiętnikiem opiekuje się Syrcia Do 20 marca 2009r pamiętnikiem opiekowała się K@si@@@ Do 07.07.08 pamiętnik prowadził Nowicjusz Magii Do grudnia 2007 pamiętnik prowadziłą The Halfblood Princess
Tekst ostatniej piosenki może być trochę... Bez sensu?... Bo to ja ją tłumaczyłam. Przynajmniej takie odniosłam wrażenie do jej treści.
Dzisiaj do domu.
- Wiecie co? - zagadnął Black, kiedy siedzieliśmy na obiedzie.
- Mm? - odmruknąłem, mając łyżkę zupy w ustach. Ponownie władowałem ją do srebrnego naczynia, z nudów międląc językiem to, co przed chwilą z nieszczęsnej łychy zgarnąłem.
Syriusz przybrał zamyśloną minę, machając lekko widelcem.
- Wstaję, patrzę: oczu nie mam.
Ryknąłem śmiechem, wypluwając wszystko, co miałem w buzi na siedzącego przede mną Petera. Chłopak wzdrygnął się, kiedy poczuł na sobie danie wymieszane z moją śliną. Oparłem czoło na stole, nie mogąc pohamować radości.
- Kurczę, uważaj trochę...
- Wybacz! - wystękałem, kiedy udało mi się na chwilę opanować śmiech. Podniosłem głowę, z trudem milknąc na chwilę. Pettigrew uśmiechnął się do mnie lekko, najwyraźniej się nie gniewając. Odwzajemniłem gest, co skończyło się tym, że znowu było mnie słychać w całej sali.
- Chłopaki, włączcie radio! - jęknąłem, kiedy byliśmy już w dormitorium. Rzuciłem się do szafki nocnej po żelki, po drodze omal nie zaliczając gleby przez gacie Petera, rzucone na mej drodze.
Dosłownie byłem na głodzie.
James doskoczył do dość sporego, drewnianego odbiornika i przekręcił gałkę, włączając go. Ani razu nie zmienialiśmy stacji - to była nasza wspólnie ulubiona.
- A teraz zapraszam na utwór Modern Talking "Jesteś moim sercem, jesteś moją duszą" - zapowiedział spiker.
Popatrzeliśmy po sobie. Pierwsze dźwięki utworu.
- Kocham to - bąknąłem z gębą wypchaną żelkami. Z trudem je przełknąłem, aż mnie zakuło w gardle.
Kuzyni skinęli głowami.
- Nie ty jeden - dodał Peter.
Wyszczerzyliśmy zęby, podchodząc do siebie z Syriuszem.
Jakoś tak mamy, że jak śpiewać, to we dwóch. Pewnie przez tą akademię w maju. Zdawać by się mogło, że od tamtego momentu minęły lata, a tak naprawdę ledwo pół roku.
Chwyciliśmy się za ręce, wcześniej je do siebie wyciągając. Zbliżyliśmy się, stykając ciałami. Starając się zachować powagę, obracaliśmy się w kółko, śpiewając:
Głęboko w moim sercu jest ogień, który pali.
Głęboko w moim sercu jest pożądanie, aby zacząć.
Umieram pochłonięty uczuciami,
To mój fantastyczny świat.
Ja żyję w moich, żyję w moich snach.
Odepchnął mnie, nie puszczając mojej dłoni. Z kretyńskim uśmieszkiem pozwoliłem się okręcić, nieznacznie przyginając głowę do piersi. Ponownie na siebie popatrzyliśmy, Syriusz zafalował brwiami.
- A teraz solo Blacka... - zapowiedział cicho James, siedząc na łóżku i kiwając się w rytm muzyki.
Czarny położył sobie rękę na piersi, drugą rozprostowując i lekko odginając od ciała. Podrygiwał przy tym w odpowiednim tempie. Spojrzał mi w oczy i zadeklarował śpiewnie:
Jesteś moim sercem, jesteś moją duszą,
Będę ją trzymał jaśniejąc, gdziekolwiek pójdę.
Jesteś moim sercem, jesteś moją duszą,
Zatrzymam Cię na zawsze, zostanę z Tobą.
W odpowiedzi pochyliłem się nieznacznie, rozkładając ramiona, pochylając głowę i przymykając oczy. Okręciłem się wokół własnej osi, kontynuując wykonanie piosenki.
Jesteś moim sercem, jesteś moją duszą,
Tak, czuję, że nasza miłość rośnie.
(Tutaj stanąłem wyprostowany i wyciągnąłem do niego rękę, po chwili zaciskając dłoń w pięść i przesuwając ją sobie po piersi w stronę brzucha, drugą rękę zginając w łokciu, opierając na boku i odchylając ją w tył, jednocześnie od pasa w górę lekko się pochylając.) Jesteś moim sercem, jesteś moją duszą,
To jedyna rzecz, którą wiem na pewno.
James i Peter śmiali się cicho, uniemożliwiając nam zachowanie powagi.
Black wykonał pantomimę gwałtownego trzaśnięcia drzwiami, po czym zrobił szybki piruet i spojrzał na mnie roziskrzonymi oczami. Jego prawa ręka poruszyła się tak, jakby czymś cisnął o ziemię.
Zamknijmy drzwi i uwierzmy w moje płonące serce,
Czując się dobrze, dalej, otwórz swoje serce.
Będę trzymał płonące świece.
Kiedy dochodził do linijki "Czując się dobrze (...)", nie mogąc powstrzymać uśmiechu, wygiąłem się lekko na lewo swoją górną połową, nogi bardziej zostawiając na prawej stronie. Zrobiłem "orzełka" z dłoni, przykładając je do piersi, po czym rozłożyłem szeroko ręce, jakbym chciał mu pokazać, że "otwieram swoje serce".
Syriusz kontynuował zmienionym głosem, starając się, by brzmiał jakby... Głębiej?
Doskoczył do mnie, chwytając mnie za ramiona i mocno do siebie przyciągając. Wtuliłem mu twarz w kołnierz, wplatając mu palce we włosy, uginając kolana tak, że musiał mnie przytrzymać, bym nie upadł.
Niech Twoje ciało stopnieje w moim.
Ja żyję w moich, żyje w moich snach.
Jesteś moim sercem, jesteś moją duszą,
Będę ją trzymał jaśniejąc, gdziekolwiek pójdę.
Jesteś moim sercem, jesteś moją duszą,
Zatrzymam Cię na zawsze, zostanę z Tobą.
Odsunęliśmy się, zginając ze śmiechu. Chwyciliśmy się jeszcze za ręce, by ukłonić Jamesowi i Peterowi, dziękując za obejrzenie naszego "występu". Oni w odpowiedzi zerwali się z miejsca, wskakując na łóżko i głośno klaszcząc. Potter wsunął go ust dwa palce i zaczął jeszcze gwizdać, co jeszcze bardziej nas rozbroiło.
Na nieokiełznany śmiech zmarnowaliśmy kolejne pięć minut z życia.
Nie przeszkadzało mi to. Wszak miałem się z nimi pożegnać na najbliższe prawie dwa tygodnie...
No i czekała mnie za kilka dni pełnia.
Chciałem się cieszyć, póki mogłem.
Nie wiedziałem przecież, co zastanę w domu.
* * *
Czasem myślę, że chcę
Potem znowu, że nie chcę
Czasem chcę tu zostać
Potem znowu chcę uciec
Potem znowu chcę tu zostać
Autentycznie te słowa piosenki "Czuję się tak źle" Presley'a zadudniły mi w głowie, kiedy wypadłem z kominka tego samego wieczora.
Bynajmniej nie dlatego, że było jakoś tragicznie.
Przeciwnie.
Zdjęcie ślubne rodziców wisiało w aż nazbyt widocznym miejscu. Wokół ogólny nieład, typowy dla porządków przedświątecznych, a w nosie wyraźnie poczułem zapach pieczeni skwierczącej w piekarniku.
Podniosłem się z podłogi, wygrzebując nogę spod kufra. Połowicznie chorując na zespół karpia, ogarnąłem wzrokiem wszystko raz jeszcze. Ściereczka do kurzu leżała na blacie szklanego stolika, a na nim mój ostatni, otwarty list. Poduszki z kanapy leżały sfatygowane na kupce, dywan odpoczywał zwinięty w rulon pod ścianą. Mama pewnie chciała myć podłogę... Więcej nie zdołałem zobaczyć:
- Remus! Kochanie, już jesteś!
Następnie zostałem niemal zmiażdżony w mocnym uścisku matki, która pojawiła się nie wiadomo skąd. Po pierwszych sekundach szoku, objąłem ją za plecy, starając się równie mocno odpowiedzieć na jej uścisk. Staliśmy tak kilka minut, podczas których mogłem napawać się tym kwiecistym zapachem, od którego byłem odcięty przez ostatnie miesiące. Bawiłem się bezwiednie sznureczkami od wiązania fartucha kuchennego, zawiązanego na plecach matki, chłonąc swoim drobnym ciałem jej ciepło, którego nigdy mi nie żałowała. Ba, dawała mi go nawet więcej, niż nieraz byłem w stanie przyjąć.
Tak naprawdę dopiero w tamtej chwili dotarło do mnie, jak bardzo za nią tęskniłem.
Wtuliłem nos w zagięcie przy jej szyi, jeszcze bardziej zacieśniając swe objęcia. Mój oddech stał się cięższy i urywany, z trudem nabierałem kolejne porcje powietrza.
Mama pogładziła mnie po głowie, jak zawsze całując w skroń.
Zapiekło mnie pod powiekami.
Jak ja mogłem nie chcieć wracać do domu?...
Zaczęła mnie delikatnie kołysać, naturalnie bezbłędnie odczytując to, że nagle się spiąłem i lekko drżałem. Łzy spłynęły mi z oczu. Nie przejąłem się tym zbytnio, bo zaraz i ja poczułem ciepłe krople na swoim ramieniu.
W kuchni zaczęło coś skwierczeć, jakby się przypalało.
- Mamo... Tam coś...
- Nie szkodzi, kochanie.
W końcu się odsunęliśmy. Odwróciła się i szybkim krokiem podeszła do kuchenki, ja krok w krok za nią.
- Uuuułah! - zawołała, unosząc pokrywkę garnka i dolewając do niego wody ze stojącej obok butelki. Zasyczało, zaskwierczało i buchnęły kłęby pary. Mama dodała więcej wody. - Mało brakowało!
Otarłem wierzchem dłoni policzki. Mama puknęła mnie drewnianą łychą w głowę.
- Hej! - burknąłem, patrząc jej w twarz. Zmieniła się... Była wyraźnie poważniejsza. Może nie tyle po uśmiechu, który mi posłała, o ile po wyrazie oczu.
- Jutro pójdziesz po choinkę, młody panie. - Pomachała mi łyżką przed twarzą. - A teraz zmykaj do piwnicy po grzyby i olej lniany. Wiesz, gdzie są.
Pokiwałem głową, odwracając się.
Więc może nie będzie tak źle, jak by się wydawało.
Wróciłem, niosąc dwa pęczki suszonych grzybów i buteleczkę oleju. Umieściłem to na blacie.
- Buzia - powiedziała obecna tu kobieta. Uchyliłem usta, pozwalając, by mama wsunęła mi do nich widelec ryby greckiej.
- Sól - mruknąłem, kiedy już przełknąłem.
Skinęła głową, sięgając po solniczkę. Stanąłem za nią, obejmując ją w pasie i znowu się przytulając.
Do końca dnia żadne z nas nie poruszyło tematu ojca. Sądziłem nawet, że wszystko już jest w porządku, że mama już się nie smuci z tego powodu i już normalnie żyje.
W nocy jednak się obudziłem, nie mogąc w żaden sposób znów zasnąć. Tylko się wierciłem, sapiąc i gapiąc się w sufit.
Jutro przecież ostatni dzień przed wigilią, trzeba rano wstać, iść po prezenty i choinkę. Wprawdzie ubierze się ją dopiero dwudziestego czwartego rano, ale u nas zawsze było tak, że stawiało się ją dzień wcześniej, aby w całym domu zdążyła się roznieść słodka woń igiełek młodego drzewka. A potem zapach cynamonu, sypany na pierniki...
No tak. Przecież będę musiał porobić ciacha!
No i nie zapytałem mamy, czy dziadkowie też będą... Pewnie tak. W tamtym roku my byliśmy u nich, więc w tym oni powinni być u nas...
Przekręciłem się na drugi bok, wtulając w Rikki'ego już nie plecami, ale twarzą.
Leżałem jeszcze jakiś czas.
- Nie no, tak, to nigdy nie zasnę... - sapnąłem w końcu, odrzucając kołdrę. Wsunąłem stopy w kapcie, narzuciłem szlafrok i powłócząc nogami, wyszedłem z pokoju. Przeszedłem przez krótki korytarzyk, wychodząc do pomieszczenia połączonego z kuchnią, pełniącego jednocześnie funkcję saloniku i jadalni. Mamrocząc pod nosem w kółko słowo: "Mleko...", dotarłem do lodówki. Owszem, mleko było.
Przelałem trochę do szklanki, ze szklanki do rondla, rondel na palnik, żeby podgrzać. Kiedy było gotowe, przelałem je ponownie do szklanki. Usiadłem przy stole, stawiając mleko na stole. Wlepiłem wzrok w kominek, na którym wciąż tlił się lekki płomień. Podszedłem bliżej, dokładając trzy kawałki drewna. Koło kominka zawsze leżało dziesięć belek. Zawsze.
Nie musiałem czekać długo, żeby na palenisku trzaskał ogień. Włączyłem radio i usiadłem więc na kanapie, podkulając nogi. Zrzuciłem kapcie i szlafrok, otulając się miękkim kocem. Objąłem dłońmi ciepły kubek, maczając wargi w jego zawartości. Uśmiechnąłem się lekko, zerkając w okno. Padał śnieg. Duże płatki śniegu opadały na parapet, stopniowo zalepiały szybę.
Szykują się więc święta niemal idealne.
Niemal...
W radiu grała piosenka "Jingle bell rock", którą doskonale znałem.
Melodia dzwonu kołysze i krąży
Śnieg usypuje buszle i zaprasza do zabawy
Teraz melodia zaczyna skok
Melodia dzwonu,
Melodia dzwonu,
Kołysząca melodia dzwonu
Melodia dzwonu, gong w czasie melodii dzwonu
Tańczący i chełpliwy w kwadracie melodii dzwonu
Na mroźnym powietrzu
O jasnym czasie, w odpowiednim czasie
Kołysać całą noc
Czas melodii dzwonu jest czasem nabrzmienia
Aby w czasie poślizgu konia ciągnącego sanie
Roztrzepana godzina, unieść nogi
Melodia wokół godziny
Miksować w melodii stóp
To jest melodia dzwonu
To jest melodia dzwonu
To jest kołysząca melodia dzwonu
Gapiłem się więc w ogień, bezwiednie nucąc owy utwór i raz po raz upijając kolejny łyk mleka.
Sam nie wiedziałem, kiedy zasnąłem.
Znowu faza, czy jak to nazwać. Lubię tak po prostu usiąść i za jednym zamachem napisać.
Oddaję w wasze ręce...
Miękka pościel. Taka... Przyjemna.
Zaraz potem powolna fala bólu, przebiegająca mi przez ciało. Nie zdołałem powstrzymać cichego jęknięcia.
Ktoś chwycił mnie za dłoń.
Mama?...
Nie, na pewno nie... Na mamę ta ręka jest zbyt mała...
Chrząknąłem z trudem, powoli otwierając oczy. Wszystko takie zamazane i stanowczo zbyt jasne...
Ponownie zacisnąłem powieki.
Znowu wydałem z siebie dźwięk wyrażający niezadowolenie.
Ręka na mojej głowie.
To pewnie Syriusz, w takim razie...
- Dawno przyszedłeś? - wydukałem.
- Jakiś kwadrans wcześniej. Teoretycznie, powinienem być na szlabanie... Wiesz, za to, co różdżką podwinąłem profesorce od mugoloznawstwa spódnicę.
Otworzyłem oczy, instrukcją uszu i nosa odwracając je na prawo. Black siedział obok na krzesełku, patrząc na mnie z troską.
- Uciekłeś?... - szepnąłem. Skinął głową. - Syriuszu, to było głu...
- To był mój najlepszy pomysł, na jaki dzisiaj wpadłem.
- Będziesz miał kłopoty...
Machnął wolną ręką, ucinając dyskusję. Wydąłem wargi.
- A mnie tam wsio rawno... Jak ty się czujesz?
Westchnąłem, wyginając brwi.
- Okropnie. Wszystko mnie boli. Pomożesz mi się podnieść?
- Po co?
- Niewygodnie mi...
Chwycił mnie niepewnie za łokcie, jakby chciał sprawdzić, czy nie są potłuczone. Nie, nie były... Przynajmniej nie mocno.
Pociągnął mnie w górę. Poprawił mi poduszkę, więc już po chwili opadłem na nią bezwładnie.
- Pielęgniarka mówiła, że jak się obudzisz, to masz to wypić... - Wskazał mi tacę z eliksriami. Jęknąłem głucho, przykładając dłonie do twarzy. Obie były zabandażowane. - No, szybciutko.
Spojrzałem na niego przez rozstawione palce. Uśmiechał się zadziornie.
- No, nie daj się prosić... Reeemi... Remuuusku...
Ile razy budziłem się po pełni w skrzydle szpitalnym, tak pierwszy raz się właśnie wtedy uśmiechnąłem.
Sięgnął po jeden z eliksirów.
- Ten wygląda jaaaak... Przecier z truskawek, o.
- Da się taki zrobić? - zdziwiłem się. Odkorkował go. Wzruszył ramionami.
- Ja tam wiem... Kolorem pasuje. Proszę bardzo. Do dna!
- Nie chcę... - mruknąłem, zakrywając usta.
- Za mamusię... - szepnął.
Nie wytrzymałem.
Podrygiwałem miarowo, nie mogąc powstrzymać śmiechu. Bolały mnie od tego żebra, gardło, brzuch i ramiona, ale nadal się śmiałem. Syri zawtórował mi cichym chichotem, podając fiolkę. Wziąłem ją od niego bez protestów, posłusznie ją opróżniając, kiedy już opanowałem się na tyle, by móc spokojnie pić.
Skrzywiłem się.
- Fuuu...
Rozejrzał się.
- Co? To nie ja! - jęknął.
Znowu się zaśmiałem. Wyszczerzył zęby w uśmiechu. Szare oczy błyszczały mu wesoło.
- Teraz dawaj ten zielony. Może będzie smakował jabłkami?
- Trawą od razu...
Przechylił głowę.
- Być może... No, dalej. Teraz za... - zwiesił głos. Przez chwilę wyraźnie widziałem, że chciał powiedzieć "za tatusia", ale powstrzymał się w ostatniej chwili. Już otwierał usta. - Zaa... Eum... Za twoje zdrowie, Damo!
Wyjął ze kieszeni szaty szklaną butelkę soku marchewkowego. Stuknąłem się z nim naczyniami, czując się trochę... Dziwnie. Odkręcił korek, upijając kilka łyków. Idąc w jego ślady, wypiłem drugi eliksir. Zakryłem usta rękawem, zaczynając kasłać. Podał mi sok z marchwi.
- Masz, trochę beta-karotenu przyda ci się na ponowne nabranie kolorków.
Uśmiechnąłem się z lekkim trudem, co pewnie bardziej przypominało szczękościsk.
- Dzięki...
McGonagall nic nie zrobiła mnie i Syriuszowi za to, że nie pojawiliśmy się na teście. Wiedziała o moim problemie, więc nie robiła mi specjalnych wyrzutów. Kiedy tłumaczyłem jej, czemu zabrakło i Blacka, wyraźnie widziałem, że lekko się uśmiechnęła. Nie wiem tylko, czemu starała się to ukryć. Że co, że nie wypada?...
Obaj tę klasówkę napisaliśmy tego samego dnia, pojawiając się w jej gabinecie po kolacji. Posadziła nas przy biurku i podała testy.
Połowy nie umiałem, szczerze mówiąc...
Dostosowując się do głosu mego serca, podpowiadającego mi: "Strzelaj, Remi. Strzelaj!", zakreślałem po kolei A, B i C. Oczywiście w tych, których nie umiałem.
Gdyby nie pełnia, przerobiłbym materiał do testu w dormitorium, ale nie bardzo miałem jak...
Widziałem kątem oka, że Syriusz nie miał problemów z tą klasówką. Zapewne to podręcznik od transmutacji czytał, kiedy spałem z głową na jego kolanach. Dobrze, że nie zawalił jej przeze mnie...
Do świąt zostały dwa tygodnie. Za półtora wracamy do domów.
Ciężko mi jest wyobrazić sobie tegoroczne święta...
- ...po prostu nie mam pojęcia, jak to będzie... Wigilia bez taty... To takie dziwaczne, kiedy chociaż o tym myślę. - Pokręciłem głową. - Nie wiem, co robić... Nie wiem, jak mama będzie się zachowywać. Wolałbym szczerze mówiąc zostać w Hogwarcie, jakoś odwlec ten moment, kiedy wrócę do domu i będę musiał zmierzyć się z faktem, że zostałem tylko ja i mama. Wiem, że nie powinienem zostawiać jej samej, zwłaszcza na te całe święta... - Ukryłem twarz w dłoniach, kręcąc głową. - Święta od jakiegoś czasu były dla mnie bezsensownym zachodem. Teraz po prostu wydają mi się żałosne... Cała ta "rodzinna atmosfera", ozdóbki, choinki, pierniki... Teraz to takie... Puste - szepnąłem na końcu, czując pieczenie w nosie. Zamrugałem szybko, a Syriusz otoczył mnie ramieniem. Oparłem głowę na jego ramieniu.
Siedzieliśmy na oknie w salonie Gryffindoru, poza nami w komnacie była jeszcze tylko grupka uczniów z siódmych i szóstych klas. Reszta w Hogsmeade, a ci, którzy nie byli jeszcze w trzeciej klasie, wylegli na błonia.
Oczywiście, z Potterem na czele.
Syriusz oparł policzek na mojej głowie.
- Nie martw się - powiedział spokojnie. - Na pewno jakoś to będzie. Pierwsze dni będą najgorsze, a potem... Potem jakoś pójdzie. Nie możesz przed tym ciągle uciekać, wiesz?
- Wiem... Ale ja się zwyczajnie boję.
- To całkiem zrozumiałe. Do tej pory, o ile się nie mylę, święta mimo wszystko u ciebie były czymś... Ważnym, takim rodzinnym, prawda? A teraz nagle zginął twój tata... To nie tylko dla ciebie jest trudne, wiesz? Twojej mamie na pewno również jest ciężko.
- Wiem... - mruknąłem, zamykając oczy. - Mimo wszystko, chyba wolałbym tu zostać...
- Zostać i uciec?
Skinąłem głową.
- Ucieczka jest dla tchórzy, Remi. A ty sobie poradzisz. Po prostu to wiem. A teraz... Ubieraj się, idziemy na błonia.
Uniosłem brwi. Zamachał mi ręką przed twarzą.
- Damo, raz się żyje, potem tylko straszy! Aktualnie jesteśmy w tej pierwszej fazie. A więc... Do boju, brygada! - ryknął.
Skojarzył mi się z Jamesem, co mimo wszystko mnie rozbawiło.
Syriusz również był bardzo sympatyczny. Nie od samego początku, ale był... No i jest.
Nie nieustannie, ale jest.
~ ~ ~
Jutro do domu.
- Nie! He, he! - wyrzuciłem z siebie, rzucając się do ucieczki przed Jamesem i Syriuszem. Za główny cel (wymyślony oczywiście przez Pottera - Black z nudów na niego przystał) na następny kwadrans obrali sobie łaskotanie mnie, aż się posikam. Ambitne, doprawdy...
Black i Potter gonili mnie przez chwilę. Stanąłem jak wryty, stwierdzając, że nagle się zatrzymali. Wzdrygnąłem się, czując niemiły skurcz w żołądku, kiedy James wydał z siebie absurdalnie kobiecy pisk. A fe!...
Odwróciłem się powoli, patrząc na niego wielkimi oczami. Wskazywał na coś palcem, wytrzeszczając gały i przyciskając dłoń do policzka. Syriusz stanął obok, zawieszając mu się na ramieniu i z czymś na kształt chłodnego zainteresowania patrząc na to, co pokazywał Potter.
- Tam jest kurz! - zapiał okularnik. Drugi brunet westchnął przeciągle, odsuwając się. Popatrzył na mnie dziwnie, przymrużając oczy od dołu. Wyłamał po kolei wszystkie palce, uśmiechając się złowrogo.
Pokręciłem głową, cofając się o krok. Nie wiedziałem, o co mu chodzi, ale Syriusz, to Syriusz. Lepiej z nim uważać...
Niby Gryfon, niby uprzejmy, uśmiechnięty (palić skrzacie włosy, że niekiedy sztucznie) i tak dalej, ale chyba tylko kompletny młot nie zauważył by, że i tak przemawia przez niego chłód, ironia i pogarda do wszystkiego, co "nie czyste". Pomimo to, że jest naprawdę miły i opiekuńczy, jest w nim coś takiego... Chłodnego.
Wiele razy widziałem przecież, jak zachowuje się przy stole. Pełne dystyngowanie i królewskie maniery, które powolutku zaczynają się... Zacierać?
A ten grymas, kiedy widzi, że ktoś się ubrudził na twarzy... Przecież to takie niezgodne z etykietą właściwego zachowania przy stole jest, no.
Ciekawi mnie, czym wpojono mu takie zasady w domu. Słowem? Prośbą? Groźbą? A może zwykłym biciem?
Sam z siebie przecież by nie był taki sztywny w wielu przypadkach...
Black pochylił się szybko, chwytając za rogi dywanu. Nim zdążyłem zareagować, szarpnął nań z całej siły, wydając z siebie ciche stęknięcie. Jęknąłem, upadając boleśnie na tyłek. Potter stanął nade mną, przytrzymując mnie.
- Do reszty wam mózgi wysuszyło? - sapnąłem, szarpiąc się. - O nie, nie! Przestań! - krzyczałem, kiedy Syri zaczął mnie zawijać w dywan.
- Moja ty Kleopatro! - zawołał dumny z siebie, tonem ociekającym złośliwą uciechą człowieka, którego niezwykle radowało robienie ludziom krzywdy, kiedy leżałem zawinięty jak naleśnik w ten brudny, gruby i zakurzony dywan. Nie podobał mi się jego zapach, był taki... Duszący.
Zacząłem kasłać.
- Przestań, idioto, robić z siebie debila większego, niż jesteś i rozwiń mnie!
- Nie! - wrzasnął ucieszony Potter. Zaczął szybko klepać w materiał.
Zacisnąłem powieki, starając się nie przeklinać. Wcześniej również nie miałem w zwyczaju brzydko się wyrażać, ale wtedy zrozumiałem, co to znaczy czuć ochotę do bluzgów.
Ten debil klepał mnie po tyłku!
- ...No nie wstydź się, połóż tu rączkę..
- Nie chcę..!
- Nie masz się czego bać, to nie boli... Zobacz...
Westchnąłem przeciągle, drażniąc sobie drogi oddechowe. Potrząsnąłem w miarę możliwości głową, starając sobie nie przypominać dalszego ciągu tamtego zdarzenia.
- Skończ - mruknął cicho Syriusz. Kaszlnąłem po raz kolejny. - Chodźmy stąd, mam pomysł - powiedział spokojnie.
- Dobra - powiedział uchachany Potter. Och, gdybym tak mógł wstać i ich rąbnąć...
Poszli sobie. Tak po prostu.
Zwalczając w sobie nagłą ochotę do zalania się łzami, zacząłem się wić i wiercić. Jak się z tego wyplątać?
Sapiąc i powarkując pod nosem, szarpnąłem się na lewo, przetaczając nieco na bok. Nic to nie dało. Może w drugą stronę?
Podziałało. Toczyłem się więc bezwładnie, czekając, aż w końcu będę wolny.
Bach, bach, bach!
Jęcząc z bólu staczałem się z kolejnych stopni. No tak, za mocno się rozpędziłem...
Padłem w końcu krzyżem (nie specjalnie, oczywiście) na posadzkę, tuż pod nogi jakiegoś wysokiego Ślizgona.
Tylko mi tu teraz Węży brakowało, pomyślałem, podnosząc się.
Zmarszczyłem czoło, patrząc na jego twarz. Skądś go kojarzę, tylko skąd?...
- I co my tu mamy? - zapytał przez ramię owy Ślizgon dwójki swoich towarzyszy. Mieli raczej tępe wyrazy twarzy, a małe oczy lśniły im w wyjątkowo nie podobający mi się sposób. Uśmiechali się głupkowato, choć to na pewno miały być uśmieszki z kategorii drwiących.
Przerzuciłem spojrzenie z pryszczatego nastolatka o twarzy buldoga na tego stojącego tuż przy mnie. Brązowe włosy do ramion miał zaczesane w tył. Wydatny nos, piwne oczy... Hmm...
"Ja nie, ale Detlef na pewno będzie. Det, wiesz, co masz robić..."
Skierowałem wzrok niżej, na jego buty. Lekki obcas.
- Detlef - bąknąłem, doznając oświecenia. Zaśmiał się krótko.
- Pamiętasz - stwierdził cicho. Skinąłem głową, przestępując z nogi na nogę. Nie czułem się pewnie, ani troszeczkę. Miałem ochotę zwiać, tak szczerze mówiąc. - Ty jesteś jednym z przyjaciół młodego Blacka?
Ponowiłem ruch czaszką, nie mając pojęcia, o co mu chodzi, kiedy spojrzał na mnie, jak na coś, co przywarło mu do deski w kiblu.
Wyrywając z mojego gardła stłumiony okrzyk zaskoczenia, Detlef chwycił mnie za koszulę na piesi, podnosząc. Materiał spiął się w jego palcach, utrudniając mi tym nieco oddychanie. Już nigdy, nigdy nie zapnę guzików koszuli tuż pod szyją!
- Co ty?!... - zacząłem przestraszony, kładąc dłonie na jego rękach. Poczułem, że przyspiesza mi tętno.
Docisnął mnie do ściany.
- A więc zapamiętaj, kmiocie, raz na zawsze, że masz trzymać się od niego z daleka.
Zrobiłem wielkie oczy.
- Co?...
- To, co słyszałeś - syknął z twarzą tuż koło mojej. Za blisko był. - Właśnie przez takie szumowiny z brudną krwią, takie, jak ty, Black może zejść na psy. Mącicie mu w głowie, szlamy! To, że nie trafił tam, gdzie powinien, jeszcze o niczym nie świadczy. To jeszcze da się uratować. Rozumiesz? Trzymaj się od niego z daleka! Pieprzony plebs...! - warknął, puszczając mnie. Opadłem ciężko na podłogę, kładąc sobie rękę na szyi. Oddychając stanowczo ciężej niż zwykle, patrzyłem za nimi, jak odchodzili. Ten buldog spojrzał na mnie jeszcze, wykrzywiając dziwnie wargi. O uszy obiło mi się "Panienka". Zapewne o mnie...
Czułem się bardzo dziwnie, jakoś tak jak galareta... Chyba się bałem.
Zebrałem się z podłogi, chwiejnym krokiem ruszając w stronę wieży.
~ ~ ~
- Żartujesz. - Syriusz wyprostował się, odrywając od opróżniania przestrzeni pod jego łóżkiem. Pokręciłem głową, opadając na swoje posłanie. Nogi miałem jak z waty.
- Sam bym to sobie zrobił? - zapytałem, odpinając dwa guziki koszuli. Odsłoniłem czerwone ślady na skórze przy szyi.
Poprawiłem ubranie.
Black pokręcił głową.
- Co za... - Podszedł bliżej, przewiercając mnie na wskroś tymi szarymi oczami. - Poza tym nic ci nie zrobili?
- Nie, tylko wyzywali od szlam i plebsu... - mruknąłem, pomijając "Panienkę".
Twarz Syriusza wykrzywiła się w grymasie złości.
- Bawią się w niańki, cholera... To na pewno przez Lucjusza! - Zacisnął dłonie w pięści. - Już ja sobie z nim pogadam...
~ ~ ~
- Remi mnie kocha? Remi, kochasz mnie? Remi mnie nie kocha...? Remi, nie kochasz mnie, czy mnie kochasz? Kochasz, czy nie kochasz? - nadawał James, kiedy szliśmy pod salę zaklęć. Biegał przy tym wokół mnie, najwyraźniej mając ochotę pobawić się w układ słoneczny. Ja, jak wywnioskowałem, byłem Słońcem.
Zacisnąłem wargi w ciup.
- Nie, nie kocham cię - burknąłem, wsuwając ręce do kieszeni.
- Kochasz Syriusza! - oświadczył oskarżycielsko, głosem drżącym od powstrzymywania śmiechu.
Z tego szoku przydepnąłem sobie skraj peleryny od mundurka, przez co prawie upadłem. Torba przeciążyła mnie i bachnąłem na posadzkę. Jednak nie utrzymałem równowagi.
- Co?! - wydusiłem, podnosząc się. Mimochodem otrzepałem szatę.
- To, co sły...
- ...nie przerywaj mi! - warknął rozjuszony głos Syriusza, brzmiący coraz wyraźniej. W tle słychać było mocne, energiczne kroki. Zatrzymaliśmy się z Jamesem, patrząc w kierunku rozwidlenia korytarza. Zmarszczyłem nos. - Nic nie obchodzą mnie polecenia mojej matki i ciebie tym bardziej nie powinny! Pilnuj lepiej siebie, żebyś przypadkiem nie wpadł na korytarzu na jakąś szlamę, a nie mieszasz paluchy do tego, z kim JA się zadaję! To moje życie, moja sprawa i NIE TWÓJ interes! - krzyczał Czarny. Pojawił się na początku korytarza. - Ci twoi durnowaci kumple niech też odwalą się ode mnie, mojego planu zajęć, od tego, z kim siedzę w ławce i tak dalej! A przede wszystkim niech nie wyładowują swoich kompleksów na MOICH przyjaciołach! Dotarło?! - ryknął. - Mam nadzieję, że tak, ale jeśli nadal masz problem z przetworzeniem tego, mogę powtórzyć w dużym, telegramowym skrócie: Odwalcie się ode mnie! To moje życie, jasne?!
Wysoki blondyn skinął głową.
- Ależ oczywiście, kuzynie.
- Mam nadzieję - warknął.
Lucjusz wykrzywił wargi w ironicznym uśmiechu, unosząc głowę. Zacmokał cicho, odwracając się i odchodząc szybkim krokiem.
Zatrzymał się jeszcze, rzucając przez ramię:
- Nie sądziłem, że z tobą jest już tak źle, Syriuszu.
- Zjeżdżaj! - zawołał Czarny.
Malfoy tylko westchnął, kręcąc jasnowłosą głową. Zniknął za rogiem korytarza, odprowadzony odgłosem jego kroków.
Podszedłem cicho do Syriusza, który stał ze spuszczoną głową, ciężki oddychając. Zaciskał drżące dłonie w pięści.
- Syriusz?... - zapytałem niepewnie, kładąc mu dłoń na ramieniu. Popatrzył na mnie szklistymi oczami. Zatkało mnie. - Nie będziesz chyba płakać?...
Otarł szybko dwie nieposłuszne łzy, które spłynęły mu po policzkach.
Zamurowało mnie. Dokumentnie. Płaczący Syriusz?... Ile go znam, tyle nie widziałem, by coś mogło wytrącić go z równowagi, a tu... Łzy?
- Nie... Zaraz mi przejdzie. Po prostu się zdenerwowałem.
Potter pojawił się za Blackiem jak kamfora. Sam nie zauważyłem, kiedy się zbliżył.
Syriusz ukrył twarz w dłoniach, wydając z siebie ciężkie, chrapliwe westchnięcie. Objąłem go bez namysłu, opierając mu policzek na ramieniu, co zrobił również Potter.
Zignorowaliśmy dzwonek nawołujący na lekcje.
Są rzeczy ważniejsze, niż szkolne zajęcia.
Notatka pisana tuż po powrocie do domu i gapieniu się na księżyc. U nas pełnia za dwa dni. Widzę to po srebrnej tarczy...
Faza. Ot, siadłam i napisałam.
Dużo w niej Syriusza.
Tak wyszło...
Z dedykacją dla Doo.
Znowu to samo. Jak co miesiąc. Dziś wieczór.
Gdy dziś rano tylko otworzyłem oczy, od razu wiedziałem, że to będzie ciężki dzień. Po prostu wiedziałem.
Westchnąłem ciężko, nie mając chęci otwierać oczu. Jeszcze te lekcje... Przekręciłem się powoli na bok, podciągając kołdrę na głowę. Ponownie ciężko westchnąłem, czując w skroniach, że zaczyna mi w nich delikatnie pulsować lekki ból. Idealnie w nieco przyspieszony rytm mojego serca. Było mi zimno, nawet bardzo.
Skrzywiłem się, słysząc głośny okrzyk Pottera. Stanowczo zbyt głośny. Syknąłem cicho, kiedy do mych uszu dotarło donośne ruganie Blacka. Och, nie, niech oni się uciszą...
Zapewne Potter wskoczył mi na łóżko, zaczynając mi się rzucać po materacu. Zachciało mi się płakać, ból przybrał na mocy. Przycisnąłem jedynie dłonie do twarzy, kiedy zdarł ze mnie kołdrę, umożliwiając sobie patrzenie na moje skulone ciało.
- Wstawaj, no wstań! Nowy dzień! - piłował mi się do ucha. Jęknąłem cicho, zaciskając powieki i błagając w myślach, żeby tak nie krzyczał.
- Zamknij się! - warknął stanowczo ciszej Black.
- Co? - zdziwił się naprawdę za głośno Potter.
- Peter jeszcze śpi. Po prostu się zamknij - szepnął wymijająco. A może tylko mi się wydawało, że słyszałem z lekka niepewną nutkę w jego głosie?
Nie dosłyszałem odpowiedzi, jedynie kroki i trzask drzwi. Sapnąłem cicho.
Szum zasuwanych zasłon i czyjaś dłoń na głowie.
- Aż tak źle? - zapytał cichutko syriuszowy głos przepełniony czystą troską. Pociągnąłem nosem, czując w nim przykre pieczenie. Pokręciłem jednak czaszką - Kłamca - syknął Czarny, przeczesując mi włosy palcami. - Nie idź na lekcje... - poprosił po chwili.
- Nie mogę... Jest sprawdzian z transmutacji...
- Jestem pewien, że McGonagall wie, że źle się czujesz. Zostanę z tobą, okej?
- Syri, nie widzę powodu, żebyś przeze mnie opuszczał zajęcia...
- Ale ja widzę. To wystarczy. Spróbuj się jeszcze zdrzemnąć...
Znów jego ciepłe palce na skórze, gładzące mnie po głowie kilka sekund. Regularny, spokojny i delikatny dotyk mnie rozluźniał. Z trudem powstrzymałem niezadowolone mruknięcie, kiedy zabrał dłoń.
Materac uniósł się nieco wyżej, kiedy Black zszedł z łóżka. Znów cichy szum zasłon.
Ponownie w ciągu kilku minut westchnąłem, starając się rozluźnić.
- Peter już wstał! - ryknął Potter.
- ZAMKNIJ SIĘ!!! - wrzasnął Black, aż zabolało mnie w koniuszkach palców. - Po prostu stul dziób i milcz, jasne?! - warknął.
- Dobra, ale o co chodzi?
- Remusa boli głowa - burknął.
- Aha... Peter, nie oddychaj tak głośno! - syknął karcąco na Pettigrew. Z trudem powstrzymałem parsknięcie śmiechem.
Kretyni...
W końcu jednak dormitorium opustoszało. Byłem sam chyba pół godziny. No cóż... Syriusz również sobie poszedł, by zjeść śniadanie. Ja nie byłbym w stanie niczego przełknąć, strasznie się śliniłem. Co chwila musiałem przełykać to, co zbierało mi się w ustach. Zostawało mi tylko czekać, kiedy zwymiotuję. Zawsze dostaję takiego ślinotoku, kiedy mam zwracać swą treść żołądkową. Ciekawe tylko, co wyrzucę z siebie tym razem. Przecież nie zdążyłem jeszcze niczego zjeść...
Z lekkim zaskoczeniem stwierdzając, że jednak będę wymiotował szybciej, niż sądziłem, odrzuciłem pospiesznie kołdrę. Chwiejnym krokiem, zataczając się, wpadłem do łazienki. Najszybciej jak mogłem, dopadłem do klozecika, osuwając się na kolana. Podniosłem klapę, pochylając się. Rozchyliłem wargi, stwierdzając, że mam ochotę popatrzeć, jak ślina wycieka mi potokiem z ust. Przecież to takie fascynujące.
Do mych uszu dotarły czyjeś kroki. Trzask zamykanych drzwi.
- Remi?...
Ścisnęło mi żołądek. Po chwili mocniej, sekundę później na tyle, że oczy same mi się zamknęły. Jakie to durne, przecież ja nie miałem czego się pozbyć, no!
Znów kroki, wyraźnie w stronę łazienki.
Jeszcze gwałtowniejsze torsje, utrudniające oddychanie.
- Oż... - mruknął Syriusz. Szybkie tupanie poinformowało mnie, że podszedł do mnie. Kucnął obok, obejmując mnie ramieniem. Zakrztusiłem się, zanosząc drapiącym w gardło kaszlem.
Nie było to przyjemne, no cóż...
Uścisk Czarnego był trochę zbyt mocny, ale nie bardzo miałem jak mu o tym powiedzieć, bo wręcz cały chodziłem od skurczów żołądka. Wyrwało mi się przeciągłe beknięcie, a następnie ze "środka" wydostało mi się trochę żółtawej masy. Szarpało mną jeszcze chwilę, z każdym razem coraz słabiej. Black spuścił wodę.
Byłem cały mokry, ramiona same mi drżały.
Syriusz położył mi rękę na czole.
- Masz gorączkę... - powiedział cicho. Popatrzyłem na niego, ocierając rękawem usta. - Chodź - mruknął, pomagając mi wstać. Zagryzłem wargę, wieszając się na nim całym ciężarem. Parsknął cicho, zaczynając mnie taszczyć do sypialni. Po kilku chwilach stanąłem na nogach, dochodząc do łóżka prawie całkiem o własnych siłach.
Kocham być takim wypompowanym flakiem.
Syriusz okrył mnie dokładnie, wygładzając jeszcze kołdrę.
- Masz, musisz coś zjeść... - mruknął. Położył mi na kolanach jego podręcznik, a na nim miskę mleka i płatków kukurydzianych. - Chociaż trochę - poprosił. Westchnąłem, kiedy wsunął mi łyżkę w lewą dłoń. Wetknął mi jeszcze jedną poduszkę pod plecy.
- Dzięki... - mruknąłem, zaczynając mozolnie jeść.
Było mi trochę głupio, że nagle zaczął się mną tak opiekować. Nigdy nawet tata nie okazywał mi takiej troski w dniu pełni, a Syriego znam raptem od maja. Wie o moim problemie od miesiąca i zachowuje się, jakbym był jego młodszym, obłożnie chorym, ukochanym braciszkiem.
Patrzyłem na niego mętnym wzrokiem, powoli żując zawartość ust. Zachichotał.
- Czo?... - wydukałem, starając się niczego nie opluć.
- Żujesz mleko, wiesz?
Parsknąłem śmiechem w sposób całkowicie niekontrolowany, wypluwając wszystko na pościel i Blacka.
- Heeej! - jęknął, zaczynając się wycierać. - Oszalałeś? - burknął, najwyraźniej podenerwowany. Zabrał mi miskę i książkę, podobno, żebym nie wywalił, jak powiedział. Rozłożyłem się na materacu, głośno śmiejąc. Długo to nie trwało, bo zaraz uciszyła mnie fala nieprzyjemnego gorąca, która zalała mnie od stóp po cebulki włosów.
- Aj... - mruknąłem, krzywiąc się. Czarny westchnął.
Ułożyłem się wygodnie, zwijając w kłębek.
- Płakać mi się chce - szepnąłem zgodnie z prawdą. Black położył moją głowę na swoich kolanach. Ponownie zaczął mnie gładzić po włosach. Przymknąłem oczy, starając się skupić tylko na tym, co czułem w skórze głowy.
- To płacz.
Głaskanie naprawdę pomaga. Muszę zapamiętać...
Tak jak z początku łzy same cisnęły mi się do oczu, a oddech usilnie chciał być płytki i urywany, tak po kilku minutach był głęboki i regularny. Uspokoiłem się, czując ciepłe ciało pod policzkiem i delikatny dotyk Blacka. Było mi wtedy naprawdę dobrze, pomijając pewnie niemiłe szczegóły. Czułem się bezpiecznie, mówiąc otwarcie.
Ciekawe, czy jak jest się z ukochaną osobą, to czujesz się tak samo?
Może kiedyś się dowiem...
Czarny poruszył się, wychylając do przodu.
- Nie śpię... - mruknąłem.
- Aha.
- Przeszkadzam?...
- Nie, nie. Leż. Lepiej ci już?
- Trochę...
Jak zauważyłem wcześniej, miarowe sunięcie ręki po mojej głowie naprawdę mi pomagało - powoli się rozluźniałem, ucisk skroni nie był już taki natarczywy. Poczułem, że Syriusz poprawia mi kołdrę, mocniej ją na mnie naciągając.
- Śpij... - szepnął cicho, w podobny, melodyjny sposób jak moja matka. Powieki same zrobiły mi się ciężkie. Ponownie gwałtowniej wypuściłem powietrze z płuc, mocniej wtulając policzek w udo obecnego przy mnie mojego przyjaciela. Jak to ładnie brzmi...
Głupim nawykiem zacząłem po omacku szukać jego dłoni. Jakoś tak mam, że jak mam zasnąć przy kimś, to chcę trzymać go za rękę.
Black zaczął cicho nucić piosenkę "Missing you", co jeszcze bardziej mnie dobiło. Zrozumiał błądzące ruchy mojej ręki, zakleszczając ją w objęciach swojej.
Za każdym razem, gdy o Tobie myślę
Wstrzymuję oddech
Wciąż tu stoję
A Ty jesteś wiele mil stąd
I zastanawiam się dlaczego mnie zostawiłeś
I jest burza, która przechodzi przez moje zamarznięte serce tej nocy
Mocniej zacisnął swoje palce na moich.
Słyszę Twoje imię w kółko
I to zawsze sprawia, że się uśmiecham
Spędzam mój czas, po prostu na myśleniu o Tobie
I to prawie sprawia, że dziczeję
I jest serce, które pokonuje tą dużą odległość dzisiejszej nocy
Wcale za Tobą nie tęsknię od kiedy odeszłaś
Nie tęsknię za Tobą, nie ważne co świat powie
~ ~ ~
Bez i jaśmin. Moja dłoń w czyjejś.
Otworzyłem szybko oczy, jednocześnie podrygując nerwowo. Zabrałem rękę, przyciskając ją do piersi.
- Już wstałeś?
Coś twardego napierało mi na ramię. Ten głos jakiś taki niewyraźny...
- Jak się czujesz?
Nie, teraz nabrał na ostrości... Czyj on jest?
- ...Remi?
Ten bez i jaśmin...
- Syriusz!
- Co? - zdziwił się. Odsunąłem się, siadając. Stłumiłem ziewnięcie, przeczesując palcami poplątane włosy. Popatrzyłem na bruneta niepewnie. Pokręciłem głową.
- Nic. Musiałem skojarzyć, kto jest obok mnie.
Uśmiechnął się lekko.
- Jak to kto, jak nie ja? Byłem przy tobie cały czas, Damo.
- To miłe - stwierdziłem spokojnie, również nie mogąc powstrzymać lekkiego uśmiechu. Ponownie przesunąłem rękę po włosach. Rozejrzałem się po pomieszczeniu. Słońce wdzierało się przez okno do środka, padając jasną, długą smugą na podłogę. Były złotawe. W jego świetle wirowały niespiesznie nieliczne drobinki kurzu.
Ponownie popatrzyłem na Blacka. Trzymał w ręku otwarty podręcznik.
- Długo mnie nie było?
Parsknął.
- Ze dwie godziny.
Zrobiłem wielkie oczy.
- I ty cały czas siedziałeś obok?
Pokiwał głową. Milczałem chwilę.
- Dziękuję.
Machnął ręką.
A mi znów zrobiło się niedobrze...
Widać wyczytał to z mojej miny, bo w jego oczach znów zakwitła troska. Zacisnąłem powieki.
- Mów coś... - poprosiłem.
- Coś, coś, coś, coś, coś...
No rozbroił mnie.
Chwilę później obaj się śmialiśmy. Ja, oczywiście ciszej, niż on, ale jednak.
- Potrzebujesz czegoś? - zapytał. Kiwnąłem głową. - Czego?
- Iść na siku. Naprawdę, z tym poradzę sobie sam...
Wysunąłem się spod kołdry, stawiając bose stopy na kamiennej posadzce. Syknąłem. Była nieprzyjemnie zimna. Krzywiąc się, na palcach, dotarłem do łazienki. Zamknąłem oczywiście za sobą drzwi, ponownie podchodząc do kibelka.
Chwilę później poprawiłem ubranie i doczłapałem do umywalki. Odkręciłem zimną wodę, wsuwając pod jej strumień dłonie ułożone w koszyczek. Ochlapałem sobie twarz, czując przez to jednocześnie przyjemne orzeźwienie, ale i dreszcze, biegnące mi wzdłuż kręgosłupa w dół, do kości ogonowej.
Wytarłem ręce i buzię w ręcznik.
Wróciłem do sypialni, szukając wzrokiem Czarnego. Miałem dziką ochotę się do kogoś poprzytulać i połasić, a Black był idealny do wykorzystania w tym celu. Był większy, ciepły i nie powinien się opierać.
Syknąłem, kiedy ogarnął mnie chłód grudniowego powietrza.
- Syri! - kwiknąłem, podchodząc szybko do łóżka. Wsunąłem się pod pościel. Była jeszcze ciepła. Przymknąłem oczy, zatapiając się w niej po same uszy.
- No co? Świeży tlen ci się przyda - stwierdził tonem znawcy. Po chwili jednak zamknął okiennice.
- Czyżby? To był raczej zamach.
- Jasne, jeszcze mnie oskarż o molestowanie...
- Na to jeszcze nie mam podstaw - mruknąłem. Maleńka świeczka zapaliła mi się gdzieś w środku czaszki. - Ale to da się naprawić! Chodź tu.... - Odchyliłem kołdrę. Popatrzyłem na niego wyczekująco.
Niedopieszczony miś w mojej piersi domagał się uwagi. Chcę do mamy!...
- Zgłupiałeś? Mam z tobą leżeć w jednym łóżku? - parsknął. Prychnąłem.
- A ty zgłupiałeś? Sądzisz, że sam się zaspokoję?
Wywalił gały.
- Oj no, mam fazę na misia!
Zaczął się śmiać. Posłusznie jednak podszedł, zrzucając buty.
- A teraz bądź dobrym przyjacielem... - Zrobiłem proszące oczy. Faktycznie, świeże powietrze mi pomogło. Ta zimna woda pewnie trochę też. Ale tak naprawdę i tak zacznie się dopiero wieczorem...
- Dobrze - powiedział pokornie, choć w jego głosie czaiła się ochota do śmiechu.
- A więc ściskaj mnie i głaskaj do upadłego! Ale bez macanek, okej?...
Zachichotał, kiwając głową. Usłużnie wyciągnął do mnie ramię, więc natychmiast do niego przylgnąłem.
- Jesteś taki ciepły... - mruknąłem, wtulając twarz w jego pierś. Nos miałem gdzieś przy tym dołku pod szyją. Pogłaskał mnie po głowie.
- To chyba dobrze?
- Dobrze - przyznałem.
- To dobrze, że dobrze.
Westchnąłem, zamykając oczy. Milczeliśmy dłuższą chwilę, a serce Syriusza miarowo wygrywało mi spokojną, kojącą uszy melodię.
Stuk, stuk... Stuk, stuk...
Cholera, jak to usypiało...
- Wiesz co? - zagaiłem po kilku minutach. Odpowiedział mi mruknięciem. - Pewnie wyglądamy jak para. Gdyby któryś z chłopaków tu wpadł...
- ...to nie mielibyśmy życia. Obojętne, czy Peter, czy James... Potter i tak by się dowiedział.
Parsknąłem, kładąc dłoń koło policzka. Kurdę, szkoda, że nie wziąłem swojego miśka. Tak to maltretowałbym sobą jego, a nie Blacka.
- Ciekawie to musi wyglądać.
- Zasadniczo normalnie. Mimo wszystko jesteś prawie jak dziewczyna... Z pewnym małym szczegółem, oczywiście. Nie wystawiasz go zwykle na pokaz, więc nie ma problemu.
Niekontrolowanie zacisnąłem kolana. Zaczął się śmiać, przykładając dłoń do czoła.
- Domyślny jesteś - wykrztusił.
- Idiota...
- Wybacz.
Znów chwila ciszy.
- Moje powieki stają się ciężkie... - mruknął.
- Moje jeszcze cięższe... - odparłem.
- Nie, bo moje... - zaprzeczył nieco obrażonym tonem.
- Wcale nie... - zaprotestowałem sennie.
- Niby skąd możesz to wiedzieć? - zapytał z czymś na kształt niezadowolenia.
- A ty? - rzuciłem średnio zrozumiale.
- Jestem większy i mam większe powieki. Większe równa się cięższe.
- Niekoniecznie... Zgodnie z tym, co mówi matematyka, masa i co tam jeszcze było, wcale tak być nie musi...
- Oj, cicho... - westchnął.
Posłusznie zamilkłem.
- Zaraz zasnę. Znowu - poinformowałem go.
Nie odpowiedział. Chyba, że za odpowiedź można uznać zalążek chrapnięcia.
Poczułem piasek pod powiekami. Nie miałem nawet ochoty z tym walczyć.
1) Było mi ciepło.
2) Na chwilę obecną czułem się dobrze.
3) Im więcej prześpię, tym szybciej będzie wieczór.
4) Im szybciej będzie wieczór, tym szybciej będzie pełnia.
5) Im szybciej będzie pełnia, tym szybciej będę miał to za sobą...
Zasnąłem więc, jeszcze mocniej się wtulając. Zarzuciłem swoją nogę na jego, obejmując go w miarę możliwości za szyję.
Nieświadomie wzmocnił uścisk wokół mojego pasa i pleców. Westchnął cicho i zamlaskał.
Jak jeszcze raz ktoś powie, że Syriusz jest niemiły, to chyba ze śmiechu padnę...
Oparł policzek na mojej głowie.
~ ~ ~
Trzask, trzask, trzask!
Dziwne, irytujące błyski przebijające się przez zakrywające gałki oczne powieki.
Szmer chichotów i niezadowolone mruknięcie.
Czyjś oddech w uszach, ciepłe ramiona wokół ciała, mocniej mnie oplatające.
Co do?!...
Otworzyłem oczy.
Koszula. Taka... Biała. I rozchłestana. Moja dłoń pod materiałem.
Zrobiło mi się gorąco. Piekielnie gorąco...
Odsunąłem się nieznacznie, chcąc spojrzeć na owego leżącego obok ktosia, mając jeszcze sen na oczach. Syriusz.
- Mmm...? - wydałem z siebie inteligentnie. Zmarszczył czoło, lecz już po chwili na jego uśpionej twarzy znów zagościł spokój. Gapiłem się jeszcze na niego chwilę niepewnie, zawzięcie mrugając. Nie wiedząc, co o tym wszystkim myśleć, ponownie się w Blacka wtuliłem, wplatając mu palce we włosy. Tak było mi wygodniej.
Ryk śmiechu. Ale takie "BUM!", sprawiające, że obaj się z Czarnym poderwaliśmy. Wcisnąłem się w niego, rozglądając ze strachem. Black ścisnął mnie tak mocno, że jeszcze bardziej wytrzeszczyłem oczy.
- Potter! Pettigrew! - warknął wściekły.
James i Peter pokładali się na podłodze koło łóżka ze śmiechu, rycząc jak głodne krowy. Wymieniłem z Syriuszem spojrzenia. Uniósł brew.
Dokładnie wiedziałem, co chciał przez to powiedzieć.
Wygiąłem wargi.
No, to teraz będzie jazz...
- Jak wy razem słodko wyglądacie! - zapiał Potter w przerwach między kolejnymi salwami śmiechu. Peter turlał się obok, widocznie już nie wyrabiając. - Mamy kilka pamiątkowych zdjęć! Musimy założyć album! - krzyczał, kiedy momentami odzyskiwał głos.
Popatrzyliśmy po sobie z Syriuszem raz jeszcze. Jemu również wyraźnie chciało się jeszcze spać.
Kopiąc sobie głębszy grób i ignorując, ponownie się położyliśmy.
~ ~ ~
W końcu jednak nadszedł wieczór. Wieczór i jeszcze większe tortury.
Nie potrzebowałem przemiany, by odczuwać katusze związane z wilkołactwem.
Temperatura mojego ciała skakała gwałtownie, sprawiając, że w jednej chwili było mi zimno, a w następnej zalewał mnie uporczywy gorąc.
Pot moczył mi włosy i ciało, płynąc gdzieniegdzie stróżkami.
Nieprzyjemne dreszcze raz po raz obiegały całe me ciało.
Tępy ból rozsadzał skronie.
Znów zbierało mi się na wymioty.
Dźwięki były przymulone, wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie.
Nic przyjemnego...
James i Peter najwyraźniej uznali, że znów mam gorszy dzień, który objawia mi się "co jakiś czas". Siedzieli więc względnie cicho, raz po raz podając mi szklankę wody, chwilami ją we mnie wręcz wmuszając.
James nawet nie próbował mnie rozśmieszać. Wiedział, że to nic by nie dało.
Jedynie Black tak naprawdę był świadomy tego, co się ze mną dzieje. Patrzył na mnie z niepokojem, kiedy po raz enty wzdrygałem się od dreszczy, kiedy chwilami traciłem na moment świadomość. Wiem to, bo widziałem to w jego oczach, kiedy ponownie mogłem na niego spojrzeć w miarę trzeźwym wzrokiem. Cały czas gładził mnie po głowie. Wiedział, że mi to pomaga. Trudno, żeby przez cały dzień tego nie zauważył...
Jednego byłem pewien.
Tylko on mnie wtedy rozumiał...
Odprowadził mnie do pielęgniarki, kiedy Potter powiedział, że nienormalne jest to, abym od zwykłej gorączki prawie mdlał. Syriusz wtedy stwierdził, że to on mną pójdzie, bo "I tak ma do pogadania z Lucjuszem".
Nie pamiętam, kiedy ostatnio miałem tak ciężką noc. Wiem, że takie przemiany się zdarzają. Na własnej skórze się o tym przekonałem. Nie wiem tylko, czemu nie występują one u mnie jakoś regularnie. Być może nigdy się tego nie dowiem...
Tym razem dotarłem jednak do chaty wcześniej, niż ostatnio. Mogłem dzięki temu rozebrać się do bielizny, unikając tym samym doszczętnego zniszczenia ubrań. Okryłem się grubym płaszczem, zawsze leżącym na łóżku. Miałem nadzieję, że nie zamarznę - było ponad dwadzieścia stopni na minusie, co uciążliwie wciąż dawało mi o sobie znać.
Nie mam pojęcia, jak to się stało, że tym razem bolało to aż tak bardzo, nim w ogóle się zaczęło.
Okropny, dobijający ból głowy, nieustanny szum w uszach.
Straszne, straszliwe wręcz pieczenie w oczach. Zaciskałem je z całej siły, sądząc, że to coś pomoże.
Myliłem się.
Łzy toczyły mi się po policzkach bez mojego udziału. Z gardła wydarł mi się niekontrolowany szloch, kiedy zerwałem się z łóżka i zacząłem krążyć po pokoju, oddychając szybko, głośno i ciężko. Obejmowałem się przy tym za brzuch, który kuł mnie niemiłosiernie w okolicach żołądka, bolało mnie nawet podbrzusze.
Osunąłem się na kolana. Skuliłem się, mocniej obejmując w pasie. Pochyliłem głowę, łkając cicho. Zacząłem się lekko kołysać w przód i w tył, nie mogąc powstrzymać płaczu. Prowizoryczny uścisk matki, to typowe dla rodzicielki kołysanie, kiedy z dzieckiem coś jest nie tak, jak być powinno...
Wiedziałem, że to niebezpieczne, ale chciałem, by ktoś ze mną był. By ktoś przysiadł obok mnie, mocno uścisnął, chwycił za rękę i razem ze mną czekał na to, co stać się musi.
Przykre, że to niemożliwe...
Nie miałem nawet sił starać się płakać po cichu. Przecież to nie miało sensu.
Wrzasnąłem, zdzierając sobie gardło, kiedy poczułem, że płacz nie pomaga. W nagłej złości, w swej beznadziejnej bezsilności uderzyłem kilkakrotnie pięścią w podłogę, nie mogąc tego powstrzymać. Musiałem się jakoś wyładować, choć odrobinę sobie ulżyć.
Nie zdołałem jednak w choć jednym procencie wyrzucić z siebie tego zła, które gromadziło się we mnie uciążliwą, gęstą i lepką cieczą, kiedy poczułem TO.
Nagłe przyspieszenie pulsu. W moment zapomniałem o płaczu, kiedy strach zaczął wyżerać mnie od środka jak kwas.
Bałem się, wiem, że strasznie głupio, ale bałem się, że serce za chwilę wyskoczy mi z piersi. Takie małe, rozpaczliwie się tłukące, niczym zamknięty w klatce ptak.
Byłem w potrzasku. Inaczej tego nie nazwę. W pułapce z dziką, rozszalałą i żądną krwi bestią, która stała tuż nade mną, obnażając przerażające, zbroczone posoką niewinnych ofiar krwią.
Moje drugie ja.
To wszystko działo się tak szybko, jednocześnie przeciągając...
Nagłe wyostrzenie kolorów, obraz zlany po bokach. Chwilę później, jednak jakby dopiero minutę wszystko lśniło w różnych odcieniach czerwieni.
Ból wszystkich członków. Cztery silne bestie chwyciły mnie za ręce i nogi, każda ciągnąc w swoją stronę.
Wrzasnąłem, przykładając dłonie do twarzy. Wygiąłem się w łuk, zdzierając sobie gardło w żałosnym szlochu wymieszanym z rozpaczliwym krzykiem.
W zwykłym błaganiu o to, by to już się skończyło. Niemej, rozpaczliwej, ale głośnej prośbie.
Prośbie bez słów.
Krzyczałem, siłą wykradając światu kolejne oddechy. Musiałem oddychać. Musiałem oddychać, żeby czuć, by... Żyć.
Cierpiałem z tego powodu. Oddychać, by żyć. A za każdy oddech płaciłem palącym bólem płuc.
Cena za bycie. Po prostu bycie.
Wszystkie zakończenia nerwowe krzyczały, szarpały się w proteście, nakłuwane milionami igiełek budzącego się we mnie wilkołaka.
Płacz i krzyk zmienił się w coś niezidentyfikowanego; pół wilcze wycie, pół płacz dziecka.
Beznadziejne. Po prostu beznadziejne.
Byłem większy. Większy, silniejszy, straszniejszy.
Żądny krwi.
Niewinnej krwi.
Taka... Smakuje najlepiej.
Dziś osiemnasty marca, ha, ha. Dziś kończę piętnaście lat
U Huncwotów również nowa notka. Zapraszam ^_^
Siedziałem w rozkroku na swoim łóżku, wpatrując się tępo w okno. Często mi się to zdarza. Obecny ciałem, lecz nie duchem.
Jak zza ściany dobiegło mnie trzaśnięcie drzwi i kroki. Sprężyny łóżka od okna jęknęły głucho.
- Cześć, Jamie - mruknąłem, odrywając się od obserwowania wirujących płatków śniegu za szkłem odgradzającym nas od zimna.
- Cześć - przywitał się wesoło.
Otworzyłem paczkę czekolady, niespiesznie rozwijając granatowy papier, a potem folię. Przymknąłem oczy, delektując się chwilę jej zapachem. Po chwili odłamałem sobie trzy kostki. Włożyłem taką "wieżyczkę" do ust. Niech samo się rozpuści. Lubię tak jeść czekoladę. Dwie kostki wystawały mi z pomiędzy warg.
- Chcesz? - rzuciłem średnio zrozumiale w stronę Pottera. Nim zdążył odpowiedzieć, drzwi znów się otworzyły, ukazując nam Syriego i Petera. Stłumiłem parsknięcie śmiechem, widząc drugiego. Ach, ta wczorajsza noc... Syri uśmiechnął się do mnie znacząco.
- Seru, możesz przejść się po dormitorium i poczęstować obecnych moją czekoladą? - zapytałem, stwierdzając, że nie chce mi się ruszać z miejsca. Skinął głową, podchodząc. Rozłamałem endorfinę na pojedyncze kostki i podałem Blackowi opakowanie. - Też sobie weź, Gwiazdeczko.
Spojrzał na mnie dziwnie.
- No, Syriusz to przecież Psia Gwiazda, nie?
- No tak. Po prostu głupio się poczułem.
James zachichotał.
- Przyznaj, zawstydziłeś się...
Black nie skomentował, podchodząc do średniej wielkości komody, na której stało drewniane radio. Włączył je, popłynęła z niego mugolska piosenka "Diana" w wykonaniu Paul Anki. Ech, przebój roku pięćdziesiątego siódmego. Wiem to od taty...
- O, lubię tą piosenkę - powiedział raźnym tonem Peter. Skinąłem głową.
- Ja też. Syriuszu, to mugolska stacja, tak?
- Ehem. CRR nie chce mi się szukać.
- I dobrze, piosenki mugoli też są miłe dla ucha.
- Nom. Na przykład Buddy Holly albo Elvis Presley - powiedział wesoło Syriusz, rzucając się na swoje posłanie. Skinąłem głową.
- Modern Talkink albo Queen. No i Beatlesi!
- The Beach Boys! - zawołał w nagłej euforii James. - Albo ci Pet Shop Boys!
- A ja i tak stawiam na Abbę i The Crystals - przesądził sprawę Pettigrew. Wydąłem wargi.
- A ja najbardziej wolę The Jackson 5.
- Wiemy - odpowiedzieli mi jednocześnie chłopcy. Uśmiechnąłem się z zadowoleniem.
- Jak tak nas posłuchać, to w tę, czy drugą stronę, czarodzieje nie muszą się jakoś szczególnie interesować mugolskim światem, by coś o nim wiedzieć - zauważył James. - Wystarczy lubić jakiś rodzaj muzyki. Automatycznie wiemy coś o mugolach...
- Pod warunkiem, że szukamy tej muzyki w ich świecie - stwierdził całkiem rozsądnie Peter.
- A więc coś nas łączy! - powiedział wesoło Syriusz.
A ja milczałem.
Przymknąłem oczy, opuszczając głowę. Z lekkim uśmiechem wsunąłem do ust kolejną kostkę czekolady, zaczynając ją ssać i głaskać językiem, dociskać do podniebienia i przesuwać po wewnętrznej stronie policzków. Niestety, szybko się rozpuściła, zmuszając mnie do sięgnięcia po następną. A potem jeszcze kolejną. I jeszcze jedną...
Wróciłem na chwilę do dormitorium ze swojego słodkiego, czekoladowego świata. Syriusz z niezadowoloną miną patrzył w okno, a z radia płynęła piosenka "Then I kissed her" The Beach Boys. Uniosłem brew.
- Syri, skąd ta mina?
- Śnieg pada - burknął. Wydąłem wargi.
- No i?
Władowałem sobie do ust jeszcze jedną słodką kosteczkę. Przez chwilę nawet miałem wrażenie, że to ja się tak powoli rozpuszczam...
- Nie lubię zimy. Wolę lato, kiedy wszystko jest w pełnym rozkwicie i od tych wszystkich zapachów aż się człowiekowi w głowie kręci.
Przechyliłem głowę.
- Zależy z której strony patrzeć... Zimą jest spokojniej.
- Zimą jest beznadziejnie. Jest zimno, nie ma roślin, nie ma zwierząt. Tylko ten głupi śnieg.
- Lubię na nim leżeć - mruknąłem.
- A ja wolę rozłożyć się w soczystej, zielonej trawie skąpanej w złocistych promieniach słońca i wdychać słodką woń bzu i jaśminu. Lubię patrzeć w słońce... Nie szkodzi, że to boli - dodał cicho, po czym zachichotał.
Wstałem, podchodząc bliżej. Przysunąłem się najbliżej, jak mogłem, nie wchodząc na niego. Zacząłem go obwąchiwać.
- Co ty?...
- To wyjaśnia, czemu jesteś przesiąknięty tymi zapachami. Syriusz pachnie bzem i jaśminem. Pachnie latem, słońcem i beztroską. Muszę zapamiętać...
- Aha... - mruknął, widocznie już rozumiejąc. James zarechotał. Odwróciłem się do niego.
- Co?
- Czy ty musisz tak wszystko o kimś wiedzieć? Jaką porę roku lubi, jak pachnie, jakiej muzyki słucha?
Wróciłem na swoje łóżko, a przynajmniej próbowałem. W połowie drogi mi się odechciało, więc rozłożyłem się na podłodze. Skrzyżowałem ręcę pod głową, zakładając nogę na nogę. Zamachałem prawą stopą.
- Wiesz, James... Jak ci to wytłumaczyć... Chodzi mi o to, że... O, wiem. Syriusz lubi lato. Lubi słuchać rock'n'rolla. Pachnie bzem i jaśminem. Każde lato, każdy promień słońca będzie mi go przypominać. Zawsze, gdy będę słyszał, nawet przypadkiem, tego Presley'a, to znów wrócę myślami do Syriusza. Kiedy poczuję bez i jaśmin, znów będę widzieć naszą Gwiazdeczkę. Rozumiesz? Wszystko to, te niby nic nie warte fakty sprawiają, że gdzie bym nie był, to zawsze coś mi o was przypomni.
Zapadła chwila ciszy.
- Ciekawy punkt widzenia, Remi... - mruknął po chwili Syriusz.
- Marilyn Monroe! - szepnął Peter.
- Oszalałeś? - zapytałem z niesmakiem. - Ona nie żyje od... No... Od dobrych kilku lat!
- Nie zaprzeczysz, że jest podobna - stwierdził James.
Odwróciłem się w stronę owej "Marilyn" na widok której tak zamurowało moich kolegów. Czekaliśmy akurat na Jacka i Lily - owszem, postanowiłem ich jednak poznać.
Nie oglądam się za dziewczynami, za kobietami tym bardziej. Ale... No zatkało i mnie. Słyszałem, oczywiście, o Marilyn. Gwiazda zeszłego dziesięciolecia i jeszcze wcześniej, zmarła (podobno) w skutek przedawkowania leków nasennych. Wiem o tym wszystkim oczywiście od Helen, dla której Marilyn była, a może jest nadal, idolką. Nie przypominała jej mimo wszystko w niczym... Kiedy Helen pokazała mi jej zdjęcie i powiedziała, że chce wyglądać tak jak ona, mało nie pękłem ze śmiechu. Zdołałem tylko wydusić, że ja prędzej będę taki jak ona. Meggie obraziła się i odzywała do mnie przez tydzień.
Helen jest niska, koścista i ma rudobrązowe loki. Marilyn miała krągłe kształty i ładną blond czuprynkę. I ten pieprzyk... Cóż. Piegi Helen raczej jej nie pomagają.
Owa "Marilyn" była raczej niska, miała śliczną, okrągłą buzię i wielkie, dosłownie wielkie oczy w kolorze marcowego nieba. Takie niebieskie, że aż nienaturalne. Jasne włosy zakręcały się jej wokół zarumienionych policzków i gładkiego podbródka w sprężynki falujące przy każdym ruchu jej głowy.
Poczułem, że ktoś stuknął mnie w podbródek. Zamknąłem usta. Zaraz, co?! Zamknąłem?!... Tehe...
- Bo ci oczy wypadną, Remusie - rozległ się miękki, delikatny głos Lily. Popatrzyłem na nią, czując się dziwnie skołowany.
- O rety - mruknął James. - Aż się żałuje, że jest się dzieckiem, nie?
Prychnąłem, nagle rozbawiony.
- No nie przesadzajmy, Jamie! - zawołałem wesoło. - Chodźmy na błonia, ładna pogoda jest.
Tak więc całą sześcioosobową zgrają wyszliśmy na szkolne tereny przylegające Hogwartowi. Rozejrzałem się wokół siebie, przykładając dłoń do czoła, by ochronić oczy przed słońcem. Widok zapierał dech w piersi.
Staliśmy obok jednego z kilku wielkich głazów leżących spokojnie kilka metrów od wyjścia z dziedzińca. Gdzie okiem sięgnąć, tam gruba pierzyna puchu. Nawet kupa śniegu wyglądałaby uroczo... Lśniła w złocistych językach jasnych promieni, mieniła się świetlistymi refleksami. Słońce odbijało się również w oszronionych, pokrytych finezyjnymi liśćmi i kwiatami namalowanymi przez największą artystkę, jaką nosił świat, gotyckich oknach. Wszelkie nierówności czy "wypryski" w owej białej kopule kładły sobą długie cienie. Uśpiony las nie wyglądał już tak ponuro jak wczoraj. Przeciwnie, dziś może i uginał się od ciężaru trzymanego śniegu, ale odzyskał nieco swej kojącej oczy zieleni. Nie było jej wiele, ale sam fakt taktem.
Spojrzałem wyżej, na niebo.
Niekończąca się, ogromna przestrzeń. Nie do ogarnięcia wzrokiem. Masyw błękitu, ale to tak cholernie błękitnego, że nie jestem wstanie go do niczego porównać. Nie potrafię.
Po owym pięknym niebios stepie wędrowały chmury, przeganiając się, wirując, zmieniając kształty, rozpuszczając bujne grzywy i stawiając żagle na maszt.
Godzinami mógłbym leżeć plackiem w wysokiej, szumiącej trawie i patrzeć na tę beztroską grę obłoków.
Może i moją porą roku jest zima, ale wraz z pierwszymi gorętszymi liźnięciami słońca coś każe mi wyjść z domu i patrzeć, jak świat budzi się do życia. Normalnie to ubóstwiam; przysiąść sobie na ławce w parku czy na huśtawce w ogrodzie i patrzeć jak śnieg topnieje z gałązek wierzby, jak krople lśnią w promieniach największej gwiazdy i spadają cichutko na powoli odżywającą trawę.
Nie potrafię chyba wybrać ulubionej pory roku. Każdą mógłbym zachwycać się godzinami, robiąc masę powtórzeń w swoim pamięniku. W dużym, dużym skrócie:
Lubię patrzeć, jak świat umiera.
Lubię patrzeć, jak powoli się budzi
Lubię patrzeć, jak z każdym kolejnym dniem coraz mocniej się buja, buja i znów stara się rozkołysać wszystko wokół.
Lubię patrzeć, jak zmęczony już miesiącami upału i szaleństwa leniwie zmienia kolory, upada na ziemię i znów szykuje się do długiego, zimnego snu w objęciach śmierci.
- Dobra - rzuciłem, wyrywając się z czegoś na rodzaj letargu. Zmusiłem się do spojrzenia na przyjaciół. - Zebraliśmy się tu z powodu szczególnej okazji, bo... A zresztą... Lily, Jackie... To jest Syriusz. - Wskazałem na szarookiego. - To James. - Tu machnąłem ręką w stronę Pottera. - A to Peter - dodałem, ledwie unikając zapomnienia o nim. Chrząknąłem teatralnie. - Syri, Jamie, Pet... A to Lily i Jack. Mówiłem wam już dzisiaj, że znamy się od podstawówki.
- Cześć! - Potter z dzikim entuzjazmem zaczął trząchać ich dłońmi. Wygiąłem wargi w wesołym uśmiechu.
Syriusz jedynie lekko skłonił Jackowi głowę, po czym pochylił się do Lily, ujmując jej rękę i ucałował wierzch jej dłoni. Musiałem zakneblować się własnym szalikiem, by nie ryknąć śmiechem.
- Jam Syriusz, o pani. Miło mi poznać, madame - powiedział oleistym głosem Syriusz. Podniósł wzrok, nie puszczając lilkowej dłoni. Rudej również wyraźnie zbierało się na śmiech.
- Wzajemnie - wydukała, po czym zaniosła się chichotem. Black wyprostował się, po czym kręcąc nadgarstkiem młynki znów nisko się skłonił, jeszcze bardziej rozbawiając moją drogą przyjaciółkę.
- Co, to nikt nigdy ci się tak nie przedstawiał?
Potrząsnęła głową.
- E... Syri, ona jest z mugolskiej rodziny - wyjaśniłem, kiedy w miarę przeszła mi ochota na śmiech. Zamiast tego poczułem lekki niepokój. Nie wiedziałem przecież, jak Syriusz odnosi się do "takich". Black zmarszczył czoło, mierząc ją wzrokiem.
- Aha. To wiele wyjaśnia... No cóż. Więc znacie się z Remuskiem z podsta... W-wówtki? - zaczął niepewnym tonem coś na rodzaj rozmowy.
- Podstawówki - poprawiła Ruda. Syri machnął ręką.
Odwróciłem się, ocierając rękawem czoło. Uff, już się bałem, że zacznie coś mówić na temat jej pochodzenia. Wyszczerzyłem zęby do Jacka.
- A u ciebie co? Dawno nie rozmawialiśmy - zauważyłem, kątem oka stwierdzając, że Lily została dosłownie osaczona przez resztę moich kolegów. Odsunąłem się więc, ciągnąc Jacka za łokieć.
- Zauważyłem - mruknął niezadowolony. Uniosłem brew.
- Przepraszam, miałem...
- Coś innego na głowie. Rozumiem.
- Jack, to nie tak, że ja już nie chcę się z tobą przyjaźnić...
- Sądziłem, że dla przyjaciela czas zawsze się znajdzie?
- No tak jest, ale ostatnio miałem...
- Tak, wiem. Słyszałem o twoim ojcu.
Zagryzłem wargę, kierując wzrok na śnieg.
- Przepraszam - powiedziałem po dłuższej chwili, w której słychać było donośny śmiech pozostałej czwórki. Popatrzyłem na niego niepewnie. Stał w "obrażonej" pozie, ostentacyjnie nie patrząc w moim kierunku. Westchnąłem ciężko. - Jack, ja...
Nie dał mi dokończyć, nagle do mnie doskakując i popychając mnie w śnieg. Nie spodziewając się tego, oczywiście upadłem, tworząc wokół siebie jasną chmurkę. Furcząc i parskając, wygrzebałem się z niej niezgrabnie.
- Ty zdrajco! - ryknąłem, nie mogąc jedynie powstrzymać śmiechu. Jack zachichotał, odsuwając się na bezpieczną odległość. Stęknąłem, zaczynając podskakiwać w miejscu. - Uch, uch, uch! Zimne! Naleciało mi za kołnierz! Aaah! - jęknąłem, wykonując dziwne wygibasy. Cała piątka głośno się ze mnie śmiała.
- To za karę!
- Przecież się przyjaźnimy! - zawołałem.
- Ty jesteś z Gryffindoru, ja z Rawenclaw!
- Ach, rywalizacja domów? - usłyszałem pełen zrozumienia, jednocześnie jakby ostrzegawczy głos Syriego. Spojrzałem na niego, odrzucając mokre włosy z twarzy. Złowieszczy uśmiech i błysk w szarych oczach nie bardzo przypadł mi do gustu. Miałem nawet ochotę wrzasnąć do Jacka, by uciekał ile sił.
Sapnąłem, opuszczając ręce.
- Dokładnie - poparł wesoło Jack. Syriusz i James wymienili psotne uśmieszki.
- Jest pięciu Gryfonów...
- Czterech! - zawołała Ruda, unosząc dłonie w obronnym geście. Pokręciła głową, cofając się. - Ja się na to nie piszę!
- No, to czterech Lwów na jednego Orła. Jak sądzisz, uda ci się wygrać?
- Co? - zdziwił się Swallow. Parsknąłem, pochylając się po śnieg. Nawet dało się robić śnieżki, trzeba było tylko głębiej sięgnąć.
- Zadarłeś z naszym - oświecił go Potter. Ramię w ramię podchodził do Swallowa z Blackiem. Obaj lepili twarde, mocno zbite kulki. Ojj, taki cios będzie bolał...
- Trzy - zaczął odliczać Syriusz. Wziął zamach. - Dwa - dodał jeszcze weselszym tonem. James również przyjął pozę gotowości do rzutu.
- Wiej - polecił Jackowi Peter. Nie trzeba było mu dwa razy powtarzać... Rzucił się do ucieczki jak poproszony płonącym batem.
- JEDEN!!! - ryk Blacka potoczył się po błoniach niczym pierwszy grzmot majowej burzy. Razem z Jamesem, Peterem i mną natarł na Swallowa, który biegł w głębokim śniegu, ręce wyciągając przed siebie w jakiś pogięty sposób. Unosił przy tym pokracznie nogi, utrudniając nam dokładne wycelowanie.
Bo jak tu celować, kiedy zgina cię ze śmiechu?
- Stać, tchórzu! Oręż w dłoń i do walki, błaźnie! - wrzeszczał za nim Syriusz. Skojarzył mi się wtedy z jakimś średniowiecznym lordem, czy czymś podobnym.
- Nie! Ja kapituluję!
- Nie ma kapitulacji, wypierdku! - zagrzmiał Black, ciskając w niego śniegiem. Powalił tym naszego - biedny James po prostu padł.
Peter wywrócił się o jego nogę. Swallow w pełnym pędzie pochylił się, zbierając śniegu. W międzyczasie oberwał ode mnie śnieżką w głowę. Nie ważne, że pomaganie sobie wilkołactwem nie jest fair.
Odwrócił się, podskakując. Rzucił w połowie obrotu śnieżką, Gwiazdka zdążyła się uchylić. Odparował owy cios, a Jack znów oberwał.
A więc wojna...
Chyba półtorej godziny szaleliśmy w śniegu zdzierając gardła.
Blisko pięć godzin później, już po obiedzie i długiej, gorącej kąpieli z butelką kremowego (Owszem, skorzystałem z rady Syriego. Zasnąłem w wannie... Obudził mnie nikt inny jak Black. Podobno po krótkiej sprzeczce z chłopakami. Dziękowałem mu potem z kwadrans, inaczej by reszta już się dowiedziała... Te wszystkie szramy...), postanowiłem wziąć się za prace domowe. W związku z owym postawionym przed sobą zadaniem, już czyściutki i pachnący, w ciepłym, miękkim ubraniu usiadłem w rozkosznie wygodnym fotelu przed kominkiem w pokoju wspólnym. Jednym z zadań "do domu" było nauczenie się do odpowiedzi z transmutacji. Siedziałem więc i się uczyłem, a głowa kiwała mi się miarowo nad książką rozłożoną na kolanach. Znów było mi tak cudownie dobrze, znów czułem, że wszystko, co na codzień jest dla mnie jakimś priorytetem teraz nie jest już ważne. Liczyło się tylko to, że jest mi ciepło, wygodnie właściwie nie mam żadnych trosk.
Żadnych.
Bo czy powodem do zmartwień jest sprawdzian z historii magii, na który nic nie umiem?...
- Poczułem dreszcze kiedy byłem tak blisko Ciebie... Ooch, moje kochanie, jesteś najważniejsza! Kocham Cię, ale czy Ty kochasz mnie? - zaśpiewał Syri, siadając obok mnie na podłodze.
- Idiota - skwitowałem. Prychnął.
- Ja ci tu miłość wyznaję, a ty co?
- Przykro mi, Kwiatuszku, ale chyba nie gustuję tak, jak ty.
- Skąd wiesz?
Spojrzałem na niego. Wyszczerzył zęby w debilnym uśmieszku.
- Mamy ledwie jedenaście lat, TO jeszcze przed nami - stwierdził wesoło.
Popukałem go palcem w czoło.
- Syri, lecz się. Niemożliwe jest to, żebym mógł się... Oglądać... Za chłopakami. To po prostu... Nielogiczne.
Zachichotał.
- Wielu tak mówiło, Damo.
Posłałem mu piorunujące spojrzenie. Jedno z moich ulubionych piorunujących spojrzeń w zestawie piorunujących spojrzeń. Ono takie... Piorunujące jest.
Uśmiechnął się jedynie. Po chwili wygiął się dziwnie, usiłując dojrzeć okładkę książki.
- Transmutacja - oświeciłem go, oszczędzając mu wysiłku. Prychnął.
- Sam bym się dowiedział!
- Uhm...
- Tak właściwie, to po co ty to czytasz?
- Bo facetka ma pytać, a ja nic nie umiem?
- Och nie - powiedział obojętnie. Przyłożył dłoń do ust, gapiąc się tępo w przestrzeń. - To straszne, jak też nie.
Siedzieliśmy chwilę w milczeniu, patrząc się na siebie bezwiednie. Nagle Syri wstał, rozłożył szeroko ręce, nabrał powietrza i zaskowyczał:
Tylko Ty możesz zabrać moje serce
Tylko Ty możesz je rozerwać
Kiedy będziesz trzymać mnie w Twoich ukochanych ramionach
Będę mógł poczuć cały Twój urok
Trzymaj mnie skarbie, trzymaj mocno
I ściskaj mnie skarbie z całej swojej siły
Och, proszę, zostań ze mną, Damo
Och, proszę, Damo
Och, proszę, Damo
Gapił się na niego cały pokój wspólny, nie wyłączając mnie. Ja należałem do tych nielicznych, u których politowanie mieszało się rozbawieniem.
- No, Syri - powiedziałem, kiedy część obecnych przestała klaskać, a Syri skończył się kłaniać. - Ładna choreografia, ale głosu słowika to ty, Perełko, nie masz.
Zachichotał.
- Liczy się gest.
Parsknąłem, a Serek siadł obok mnie.
- Och, dziękuję za owy wspaniały gest.
Nieprzemyślanym gestem potargałem mu ciemne włosy. Przymknął oczy, wyginając się w łuk i machając stopą. Zacząłem się śmiać. Taki... Szczeniaczkowaty mi się wtedy wydawał. Również się roześmiał. Rzuciłem w niego podręcznikiem.
- Przepytaj mnie!
Z samego rana stałem na środku dormitorium i ryczałem, ale to dosłownie. Zacisnąłem dłonie w pięści, odchyliłem głowę do tyłu i płakałem. Z trzech powodów:
1) Bolała mnie głowa (Bo za trzy dni znowu pełnia)
2) Zeżarłem całą czekoladę
3) Uderzyłem się w kolano.
Z wyżej wymienionych powodów obudziłem współlokatorów poranną serenadą.
Chłopaki wyskoczyli z łóżek, jakbym ich armatą zachęcał do wstania. Ciekawe...
- Remi, co jest? - sapnął zaspany Jamie. Nabrałem więc powietrza i ocierając rękawem łzy, które i tak wciąż płynęły, wydukałem:
- B-bo mnie głowa bo-hooli i czekolady już nie maaam! I-i-i się uderzyyyyyyyyyyyyyłeeem...! - wyjęczałem.
Ukryłem twarz w dłoniach, odbierając sobie możliwość obserwowania ich reakcji na mą nagłą depresję przepełnioną dzikim, nieokiełznanym żalem.
- To już jest nałóg - westchnął głos Blacka. Załkałem głośniej, stwierdzając w tamtym momencie, że Syri jest zły i niedobry.
I jeszcze zaczął się śmiać!
- Ciii! Obudzicie go, głąby! - syknął James, wskazując na śpiącego Petera. Również na niego spojrzałem.
- Nie zabieramy go ze sobą? - zapytałem, naciągając buty.
- Nie - odburknął Syriusz, zapinając kolejne sprzączki w płaszczu. - Idziemy na błonia po to, żeby się bawić, a nie słuchać, jak Pettigrew trzęsie gaciami. On się do tego nie nadaje.
Westchnąłem, sięgając do kieszeni po mordoklejkę.
Jak się okazało, paniki przez brak słodyczy narobiłem niesłusznie, bowiem na dnie kufra znalazłem jeszcze pudełko krówek i tabliczkę czekolady z truskawkami.
Byłem uratowany...
Wpakowałem ją sobie do ust (piszę oczywiście o mordoklejce), zaczynając ją żuć. Zamknęło mnie to na kolejne kilka minut, podczas których zgarnąłem z szafki nocnej nauszniki i obwiązałem szyję długim, szkarłatno-złotym szalikiem. Zdążyliśmy nawet przejść na palcach przez salon.
- Nie złapią nas? - zapytałem, kiedy mogłem już mówić. Syri parsknął.
- Złapią, jeśli damy się złapać - stwierdził cicho, wychylając głowę zza zakrętu korytarza. Rozejrzałem się wokół siebie.
- Ciemno tu... - jęknąłem, nie do końca zamierzenie. Skradaliśmy się pod długą ścianą akurat takiego holu, w którym nie było pochodni. - Chłopaki! - szepnąłem z naciskiem.
Dwie dłonie zacisnęły mi się na palcach obu rąk. Miałem zamiar krzyknąć, ale uprzedził mnie szept Jamesa:
- Uspokój się, tu nie ma czego się bać. To tylko zamek w środku nocy, pełen duchów...
- Potter, zamknij się i nie strasz go bardziej. Boisz się ciemności, Damo?
- Nie słychać? - pisnąłem, przysuwając się możliwie blisko nich. Black westchnął.
- Trzeba było nam powiedzieć...
- Oj, cicho! - syknął James.
Rozglądałem się nerwowo wokół siebie, szukając wzrokiem w panujących ciemnościach jeszcze czarniejszych kształtów. Czasem tak miewam, że je widzę... Nieustannie miałem wrażenie, że gapi się na mnie kilkadziesiąt par oczu, wskazując na mnie palcami i wymieniając szeptem kąśliwe uwagi na mój temat; na temat tego, który zamiast grzecznie leżeć w łóżku, jak na ucznia przystało, to szlaja się nocą po zamku i w dodatku nie wie, gdzie jest.
I to uciążliwe uczucie w żołądku, że jesteś w jakimś innym świecie, sam, całkowicie sam...
Wzmocniłem uścisk na dłoniach przyjaciół. Tylko to dawało mi świadomość, że wciąż jestem w bezpiecznym, przytulnym Hogwarcie, który teraz tylko... Nie wygląda przytulnie.
- Daleko jeszcze? - szepnąłem. W ciemnościach usłyszałem rozbawione parsknięcie.
- Wiesz, Remi. Naprawdę dużo widać. Oj, ściana... - mruknął James, co poprzedziło ciche stuknięcie.
- Zaraz, to wy nie wiecie, gdzie my jesteśmy?! Przecież tu jest ciemno i strasznie, tu ciągle się ktoś na nas gapi i w ogóle...! - jęknąłem, zaczynając panikować. Nagle zrobiło mi się duszno i ciężko było mi oddychać.
Ktoś mnie objął, przyciskając do siebie. Po woni bzu i jaśminu skojarzyłem, że to Syri.
- Opanuj się, Remusie! Ciemno jest dlatego, że jest druga w nocy. Strasznie tylko dlatego, że tak działa twoja wyobraźnia. A to, że gapią się na nas oczy, to wrzechobecne portrety.
- No tak - mruknąłem. Poklepał mnie po plecach.
- Spokojnie!
- Lumos!
- Potter, jesteś geniuszem - mruknąłem kąśliwie, patrząc na jego błyszczące w złotawym świetle różdżki oczy. Zarówno on, jak i Syri, byli podejrzanie żółtawi. Parsknąłem, luzując szalik.
- A co wy tu robicie, kociaczki? - zapytał czyjś cichy, zachrypnięty głos kogoś, kogo nie było widać. No, prawie. W powietrzu lewitowała jedynie para wielkich, czarnych oczu.
Serce podjechało mi do gardła, włosy jak jeden mąż stanęły dęba. Następnie pamiętam tylko to, że razem z Jamesem wrzasnęliśmy dziko, zaczynając uciekać, a Black, chcąc nie chcąc, pobiegł za nami.
Solidarność...
Z dedykacją dla Alice.
Końcówka pisana specjalnie dla Łapomanki...
Podniosłem się z ziemi i automatycznie otrzepałem tyłek. Spokojnym krokiem ruszyłem w drogę powrotną, klucząc między pniami, w mroku. Rozrzedzał się. Stopniowo robił się coraz rzadszy, zaczynałem widzieć niebo. Wciąż było szare. Pomiędzy koronami drzew zaczęły przebijać się pierwsze płatki śniegu. A więc dalej padało...
Wkrótce lekki puszek zmienił się w gęste siąpanie, bym po następnych kilku krokach poczuł silne uderzenie wiatru w twarz, ponownie wpychający mnie wgłąb lasu. Zupełnie jakby natura nie chciała mi pozwolić wyjść do ludzi...
Śnieżyca.
Stanąłem na skraju lasu, przytrzymując się pnia, pozwalając, by silny, dziki i nieokiełznany wiatr szarpał mój płaszcz, targał ubranie i zmuszał powieki do przymrużenia się. Nie widziałem zamku. Był zbyt daleko, śnieg padał zbyt gęsto. Nie przejąłem się tym. Przecież to niedługo powinno minąć...
Czekałem więc. Spokojnie czekałem, przykładając dłoń do czoła, by ochronić oczy. Patrzyłem w jasne, stanowczo zbyt jasne niebo. Niby padało, niby szare, ale nadal zbyt... Jaskrawe.
Westchnąłem.
Kucnąłem obok pnia, opierając się o niego plecami. Opuściłem głowę, poprawiając czapkę. Postawiłem kołnierz szkolnego płaszcza, przymykając oczy i pozwalając oddać się obecnej chwili. Zatopiłem się w swych myślach, wędrując myślami do domu, do Szkocji.
Co robi moja mama? Nadal płacze? Bardzo się zmieniła? Czy te wesołe ogniki w jej oczach przygasły już bezpowrotnie? A może... Może już naprawdę wzięła się w garść i idzie dalej przez życie, może już unosi głowę i patrzy Słońcu w twarz?
Ja wolę patrzeć na chmury. Jest mi łatwiej. Chmury poniekąd są jak ja - mogą zapowiadać dobrą, parną pogodę, lub odwrotnie; przynieść ulewę, gradobicie i huragan.
Podniosłem wzrok znad swych zaśnieżonych traperów. Już tak nie padało. Wycie wiatru ucichło. Znów cicho szumiał swą pieszczącą uszy melodię. Zapanował spokój. Znów. Znów wszystko jest dobrze...
Podniosłem się z ciężkim westchnieniem. Wsunąłem nagie dłonie do kieszeni, wychodząc na błonia. Śniegu usypało mi się do kolan. Znów będę długo szedł. To nic. Mam czas... Tyle lat przede mną...
...Tak sądzę.
Brnąłem w gęstym, mokrym i ciężkim śniegu. Nie trzeba było wiele czasu, bym złapał zadyszkę. Obserwowałem wydychane przeze mnie obłoczki pary, tworzące różne finezyjne kształty. Jeden wyglądał jak liść klonu, drugi jak odcisk kaczej nogi. Różne, różne rzeczy tworzy zmarznięte, wydychane powietrze...
Ciekawi mnie to. U niektórych owy wypuszczony z ciała gaz przybiera określone formy. U innych znika niemal natychmiast. Jeszcze u niektórych nie nabiera ciała czy kształtu. Po prostu zwykły strzęp wirujący w powietrzu.
Od czego to zależy, jeśli w ogóle?
Może od charakteru?
Jeśli ktoś jest zły, pusty i zepsuty do szpiku, znika niemal natychmiast.
Jeśli ktoś sam nie wie, jaki jest, szuka samego siebie, przybiera formę nieokreślonych strzępków.
Jeśli ktoś wie, kim jest, czego chce i robi to, co lubi, to wtedy wiadomo, co owy "dymek" przypomina.
Ja wiem, kim jestem. Wiem, czego chcę. Wiem też, co lubię robić. Trzy proste rzeczy: wilkołak, wolność, bliskość z naturą. Czuję, po prostu to wiem, że należę do niej bardziej, niż inni ludzie. Wszak mimo wszystko jestem do połowy zwierzęciem...
Dlatego często widzę w tych obłoczkach kształty liści, kwiatów bądź odciski zwierzęcych stóp?
Kto wie?...
Zachwiałem się, zapadając już niemal do połowy uda. Gęsty, mokry i ciężki śnieg plus droga pod górkę... Tiu, tiu, wpakowałem się. Takie życie... Podparłem się rękami, chcąc uniknąć spotkania twarzy ze śniegiem.
I znów lekko sypie. Nieśmiało, ostrożnie... Jakby pytało o pozwolenie. Po co niby? Jej wola, my wszyscy należymy do niej. My mamy się jej podporządkować, nie ona nam...
Spojrzałem w zachmurzone niebo. Po krótkiej chwili namysłu odkręciłem się w miejscu, rozkładając ramiona. Przechyliłem się bezwładnie w tył, padając plecami na miękki, biały puch.
Zatrzeszczał pode mną.
Zamknąłem oczy, odginając nieznacznie głowę. Czułem chłód podłoża, boleśnie gryzący me odkryte, sine z zimna dłonie. Odmroziłem je już sobie, czy może jednak jeszcze nie?
Łaskotało. Te wszystkie maleńkie śnieżynki łaskotały mnie w twarz. Czułem, jak na nią spadają, delikatnie, może nawet z cichutkim, niesłyszalnym dla ludzi czy nawet wilkołaków chichotem. Topiły się. Powoli zmieniały się w wodę. A więc umierały ze śmiechem...
Ja również bym tak chciał. Jeśli miałbym sam wybrać sobie życie, mając do wyboru nudne i długie, bądź krótkie i z takim... Przytupem... To wolałbym to drugie.
Nie widzę sensu w długim męczeniu Ziemi sobą, wykradaniu światu kolejnych oddechów.
Lepiej przecież żyć mocno, dobrze i energicznie, ale... Krótko.
Przykro tylko zostawiać bliskich. Jedno jest pewne: Kiedy będę umierał, to będę żałował tylko jednego...
...Tego, że zostawię moich przyjaciół.
Złote oczy znów spojrzały w niebo. Tak, moje. Uśmiechnąłem się bezwiednie, widząc jak spod gęstych, przytłaczających chmur wychyla nieśmiało błękit nieba. Tuż nad wierzchołkami drzew. A więc będzie słońce.
Podniosłem się, otrzepując. Ruszyłem w dalszą drogę do zamku.
Do czasu, kiedy Śmierć po mnie przyjdzie, na pewno mam jeszcze przynajmniej kilka długich lat. Po prostu to wiem.
- Gdzie ty byłeś cały dzień? - naskoczył na mnie od progu dormitorium James.
- Na randce - odparłem bez namysłu. W następnej sekundzie żałowałem, że nie ugryzłem się w język. Ale tak mocno, naprawdę solidnie.
Z kwaśną miną rzuciłem z siebie przemoczony płaszcz. Opadł na podłogę ciężko. Kolorowa czapka podzieliła jego los.
- Tak? - ucieszył się Rogacz. - A z kim?
- Z mamusią - odparłem przesłodzonym tonem. Zrzuciłem mokre buty. Tąpnęły głucho o kamienną posadzkę. Przedstawić ich Jackowi i Lily?
Potter zafalował brwiami.
- I jak?
- Wybornie... - odparłem cicho, ściągając skarpetkę z prawej stopy. Trzymając ją w dwóch palcach, odsunąłem od siebie na wyciągnięcie ręki. Unosząc brew patrzyłem, jak na podłogę ściekają z niej kropelki wody. W sumie jedni i drudzy są mi bliscy...
- Widzę właśnie - zaśmiał się. Usiadł obok mnie. - A z czyją?
- Naszą - odpowiedziałem z grama tajemniczo. Drugą skarpetką rzuciłem o ścianę. Plasnęła, zostawiając na niej mokrą plamę. Zaśmiałem się, widząc to.
- Bardziej bym się śmiał, gdyby się przykleiła - rozległ się od drzwi głos Syriego. Mój przyjaciel, hłe, hłe.
Uśmiechnąłem się do niego. Mimo wszystko, czuję, że Syriusz najbardziej...
- Jak cię nie było - zaczął wesoło James, zaczynając harcować po moim posłaniu. - To dorwaliśmy się do brudnej bielizny Petera.
Skrzywiłem się.
- No, to rzeczywiście znaleźliście sobie wspaniałą rozrywkę, chłopcy! - zawołałem, wstając. Jemu ufam najbardziej. Pewnie przez to, że zna mój największy sekret i trzyma język za zębami... Po prostu czuję, że mogę mu ufać.
- Na twoim miejscu wlazłbym do wanny pełnej gorącej, parującej wody z butelką piwa kremowego w ręku - mruknął Syri. Westchnąłem, przymykając oczy.
- Bo będziecie mnie z podłogi zeskrobywać, jak się zbytnio rozmarzę.
- Wracając do peterowych skarpet, to...
- ...naprawdę nie mam ochoty tego słuchać... - mruknąłem. Jamesowi powiedzieć, czy dać czas, by sam się domyślił?
- ...jak Syra rzucił nią w ścianę to tak pacnęła i się przykleiła. Dopiero po kilku sekundach spadła na ziemię!
Zatrzymałem się w pół kroku, czując się tak, jakbym w ciemności szedł po schodach i nie trafił stopą na kolejny schodek. Następnie zalało mnie dzikie obrzydzenie, nie dające mi zareagować inaczej, niż:
- Ueee... Ohyyda! - jęknąłem. Wzdrygnąłem się, potrząsając głową. Nie... Nie będę nic przyspieszał. Niech wszystko dzieje się swoim tempem, swoim rytmem...
- A ten zapach... - mruknął Black. Wydąłem wargi, odwracając się do Syriego przodem. Pomachałem ostrzegawczo palcem wskazującym.
- Zamilcz.
Zachichotali. Tak jak po nocy przychodzi dzień...
Ciemna, zimna noc kończącego się listopada. Zimna, niemal biała od mrozu noc. Na błoniach lśni i połyskuje gruba warstwa śniegu. Powietrze siarczyście zimne, kaleczy płuca przy każdym oddechu. Takie... świeże. Swoiste dla mojej pory roku.
Siedziałem na oknie w pokoju wspólnym. Dochodziła już dwudziesta druga. Przykleiłem się dosłownie do okna, obserwując skąpane w ciemnościach, ale jednak dosyć jasne od mrozu i śniegu błonia. Powoli skierowałem wzrok wyżej, na niebo. Ciemne, czarne jak atrament albo moje własne źrenice. Takie... Puste. Posypane milionami gwiazd. Każda z nich ma swoje imię, swoją historię.
Dlaczego wszystko, co Ona stworzyła jest takie piękne? Nawet ON...
Przesunąłem złote tęczówki nieco na lewo, na księżyc. Na jego połowę. Więcej nie było widać. Reszta skąpana jest w mroku.
Piękny. Innego określenia na niego nie znam. Piękny.
Nienawidzę go, ale i kocham.
Nienawidzę, bo sprawia mi ból, a kocham, bo... Mimo wszystko kojarzy mi się również ze mną, kiedy byłem małym berbeciem uwielbiającym na niego patrzeć. Wspomnienie szczęśliwego dzieciństwa, przypomnienie bolesnej rzeczywistości.
Oto on. Księżyc.
- Remi... - szepnął mi ktoś do ucha. Wzdrygnąłem się, zimny dreszcz zawędrował mi od czubka głowy przez szyję, wzdłuż kręgosłupa. Wibrował jeszcze chwilę w kości ogonowej. Czułem go nawet w opuszkach palców.
Krótka chwila strachu.
- Hmm? - mruknąłem, kiedy zrozumiałem, że nie mam się czego bać. Że to tylko Syriusz.
- Mamy z Jamesem taki pomysł...
- Zjazd w kufrze? - zapytałem, odwracając się do niego przodem. Pokręcił czarną głową. - Więc?
- Postraszymy Petera?
Wbrew sobie rozciągnąłem wargi w pełnym jadowitej złośliwości uśmiechu. Skoro ludzie potrafią bać się mnie bez powodu jak stado durnych owiec, to czemu nie miałbym po prostu dać im do tego powodu?
Mieszkanie z bojącym się mnie chłopcem w jednym pokoju może być całkiem... Ciekawe? O, tak. Ciekawe. I bez wątpienia zabawne.
Skinąłem głową.
- Z chęcią - powiedziałem cichym, nieswoim tonem.
Znów się odezwał. Za mnie.
Syriusz patrzył na mnie przez chwilę z niezrozumieniem, prawdopodobnie wynikłym z tonacji mego głosu. Wzruszyłem ramionami.
- Przyzwyczaj się. Nieraz tak mam.
Skinął mi krótkim ruchem głowy. Odsunął się, ja zsunąłem się z parapetu. Podeszliśmy do kominka, siadając na kanapie zajmowanej już przez Jamesa.
- No więc? - zapytałem, składając dłonie na podołku. Syriusz rozciągnął się na swojej części z cichym pomrukiem.
- Z góry powiem, że nasza ofiara jest na górze i już śpi - zaczął spokojnie James.
- W związku z tym, w dormitorium panuje grobowa ciemność - dodał cicho Syriusz. Szare oczy błysnęły jakoś dziwnie. Uśmiechnąłem się do siebie, wzrok kierując na kominek.
- A Peter zawsze trzęsie gaciami, gdy opowiadamy mu historie o duchach... Pamiętacie przecież Halloween - mruknąłem, patrząc na nich. Pokiwali głowami. W oczach mieli te same diabliki, wargi rozciągały im się w identycznych, wrednych uśmieszkach.
Jak bracia.
Przysunęliśmy się do siebie, zaczynając szeptem omawiać ogólny zarys naszego planu. Nie trzeba było wiele czasu, byśmy mieli całkowitą wizję tego kawału.
- Wiecie co? - zapytał nagle Potter. Pokręciliśmy głowami. - Mam coś, co na pewno nam się przyda...
Ze szkolnej torby wyjął najprawdziwszą w świecie pelerynę-niewidkę.
Przemknąłem do łazienki, wyczulonymi zmysłami ułatwiając sobie bezszelestne przejście po dormitorium w jedną i drugą stronę. Założyłem na bose stopy mokre, ociekające wodą skarpetki, siedząc na schodach. Podniosłem się, uprzednio zostawiając jeszcze kilka mokrych śladów. Tak dla lepszego efektu...
Zarzuciłem na głowę kaptur od blackowego płaszcza. Był czarny, sięgał niemal do ziemi. Był również oczywiście na mnie za duży...
Stanęliśmy więc z chłopcami w progu. James wszedł do środka i przyczaił się przy szafie. Zapalił różdżkę, oświetlając sypialnię bladym światłem.
Syriusz podkradł się do okna, otwierając je na oścież. Wpuścił lodowate powietrze do środka. Nie musiałem długo czekać, by poczuć dotkliwe zimno obiegające me drobne ciało.
James cichaczem przestawił zegarek na godzinę trzecią. Trzecia w nocy - godzina duchów.
Wyraźnie widziałem, jak Pettigrew powoli się rozbudza. Po części od padającego mu na twarz światła, po części od chłodu. Syriusz położył dłoń na klamce okna. James stał poza zasięgiem wzroku Petera, trzymając w ręku różdżkę.
To będzie po prostu piękne...
Patrzyłem, jak chłopak powoli otwiera oczy. Uniósł się na łokciu, siadając. Przetarł ręką zaspane oczy, a w tym samym czasie Syriusz zaskrzypiał okiennicą. Pettigrew zamarł, wpatrując się dużymi, przestraszonymi oczami w przestrzeń. Patrzył dokładnie na mnie, choć mnie nie widział. Byłem oczywiście pod niewidką. Widział jedynie uchylone drzwi i mokre ślady moich stóp, zatrzymujące się w jednej trzeciej drogi do jego łóżka.
Podkulił kolana pod brodę.
James cichym szeptem zgasił różdżkę, Black zatrzasnął z hukiem okno. Peter jęknął, przestraszony.
Postawiłem pierwszy krok.
Plask... Plask... Plask... Plask...
Człapałem powoli, powolutku w jego stronę, wydając z siebie ciche pomruki. Stanąłem po chwili. Zdjąłem z siebie niewidkę.
Wilczymi zmysłami czułem, wyraźnie czułem jego strach. Usta same rozciągnęły mi się w uśmiechu. Spodobało mi się to. Moja... Ofiara?
Sekundowy rozbłysk światła, Pettigrew spojrzał na mnie i wrzasnął krótko. Wyciągnąłem ręce, mówiąc coś cicho po francusku. Przeciągałem głoski, mówiąc ochryple i powoli. Znów krok w przód. Ponownie chwila jasności, tym razem nieco dłuższa. Wskazałem palcem na Pettigrew, charcząc coś niezrozumiale.
Potter zgasił różdżkę. Ukryłem się pod niewidką. Black zaczął cicho stukać i skrobać paznokciami w szybę. Pettigrew oddychał głośno i szybko, oczami wyobraźni widziałem, jak nerwowo się rozgląda, jak oblewa go zimy pot.
Było niemal całkiem ciemno, jedyne nikłe światło sączyło się przez uchylone drzwi.
Bawiło mnie to. Naprawdę mnie to bawiło, nakręcało coraz bardziej. Jego strach...
Ponownie zacząłem szeptać francuskie słówka. Dałbym rękę uciąć, że Pet nie miał pojęcia, co mówię.
Człap... Człap... Człap...
Stawiałem ciężkie kroki, podchodząc bliżej. Oddychałem ciężko i chrapliwie, przeplatając to z mamrotaniem. Za plecami dosłyszałem cichy, złowieszczy chichot. Syriusz... Po chwili zaczął coś nieskładnie szeptać. Trochę jakby... Wspak?
- Ee... Ee... - wydusił Pettigrew.
Och, jak wtedy chciało mi się śmiać... Wykorzystałem to, wybuchając ochrypłym śmiechem. Nie, nie tym swoim. Takim... Wrednym, a'la zły czarodziej.
Ciche skrzypnięcie szafy, sapanie. Znów złowieszcze chichotanie od okna. Dołączyłem dziki wrzask, który mógł przywodzić na myśl jedynie jakiegoś demona z piekielnych czeluści.
Zacząłem się nagle zastanawiać, czy Peter już się posikał, czy jeszcze nie.
Skrobanie.
Skrob... Skrob... Skrob...
Kolejne zgrzytnięcie. Następny krzyk Petera - na tle okna dojrzał sylwetkę Blacka. Ooch, no tak. Księżyc przecież świecił...
Zmusiłem swoje ciało do posłuszeństwa. Zmusiłem swoje oczy do tego, by zaświeciły jasnym, złotym blaskiem. Zdjąłem niewidkę z głowy, wystawiłem spod niej rękę. Stałem tuż, tuż przy Peterze. Bał się. Strasznie się bał.
Dotknąłem opuszkami zimnych palców jego policzka.
Przebrałem miarkę.
Wrzasnął dziko, odrzucając kołdrę. Wyskoczył z łóżka, przewracając się o swoje buty. Szybko narzuciłem na siebie pelerynę, niknąc pod nią jak kamfora. Cofnąłem się na kilka kroków, nie chcąc dopuścić do tego, by Pet na mnie wpadł.
Przy oknie znów coś zachichotało, krótko, lubieżnie. I cisza.
Trzask zamykanych drzwi szafy.
Pettigrew dorwał swoją różdżkę i szybko ją zapalił. Jedyne co ujrzał to puste dormitorium. Rozglądał się uważnie, powoli. Dyszał ciężko, włosy i twarz miał mokrą od potu. Koszulka kleiła mu się do ciała.
Podszedł powoli do szafy. Wyciągnął rękę do klamki. Zaskrzypiała, otwierając się powoli.
Black zachichotał spod łóżka, a Pet jęknął. Mocniej zacisnął palce. Widziałem, jak drżały mu kolana. Otworzył drzwi.
- GIIIŃ!!! - ryknął ochryple płaszcz, wyciągając do niego rękawy. Zatrzepotały szaleńczo. Ech, ten James.
- AAAAAAAAAAAAA!!! - odpowiedział Pettigrew. Upuścił różdżkę, wybiegając z dormitorium. Wyraźnie słyszałem, że się popłakał.
Potter, chichocząc, wyszedł z mebla. Zrzucił z siebie płaszcz. Zdjąłem niewidkę, a Black wyszedł spod łóżka.
- Syri, ten chichot był genialny - szepnąłem. Parsknął.
- Niezły pomysł z płaszczem - bąknął do Jamesa. Okularnik zachichotał bezgłośnie.
Kroki i głosy. Głosy Petera i prefekta.
Wymieniliśmy spojrzenia. Krótka kalkulacja sytuacji i zarzucenie niewidki. Ja jednak spod niej wyszedłem. Ściągnąłem szybko skarpetki, wrzucając je pod łóżko. Stanąłem w kałuży na podłodze. Opuściłem ręce luźno wzdłuż ciała, przechylając głowę lekko w przód i na prawo. Rozchyliłem usta.
Światło z różdżki prefekta.
- ...mówię ci, że niemożliwe jest, aby...
Żółtawy krąg padł na ślady moich stóp. Ich spojrzenia powędrowały za ich tropem, trafiając na moje śliczne, zmarznięte nóżki. Kierowali swe oczy wyżej, wyżej... Obaj wytrzeszczyli oczy, widząc zakapturzoną postać. Pettigrew chwycił chłopaka za rękaw, przysuwając się. Twarz miał zalaną łzami, wargi i podbródek drżały mu niekontrolowanie. Rozciągnąłem wargi w uśmiechu szaleńca. W słabym świetle błysnęły me ostre kły.
- Bienvenue en enfer... - wychrypiałem, wyciągając do nich rękę. Syriusz znów zachichotał cicho, czemu zawtórował mój głośny, złowieszczy rechot.
Niemal widziałem, jak temu szesnastolatkowi włosy stają na karku. Gapili się chwilę, po czym...
...Po prostu zwiali.
Kolejna krótka notka, pisana pod tak zwanym natchnieniem.
Zainspirowana piosenkami zespołu "Łzy"...
A gdyby ktoś chciał być informowany o wpisach tu lub u Huncwotów, niech zostawi mi swój numer Gadu-Gadu w komentarzu.
Śnieg – opad atmosferyczny w postaci kryształków lodu o kształtach głównie sześcioramiennych gwiazdek, łączących się w płatki śniegu. Po opadnięciu na ziemię tworzy porowatą pokrywę śnieżną o niewielkiej gęstości także zwaną śniegiem.
Śnieg niszczy, zamraża. Śnieg zabija rośliny, zmusza do ucieczki zwierzęta, ptaki. Jest okrutny, bezwzględny i niemożliwie piękny.
I tak bardzo go uwielbiam... Kocham zimę.
Lubię też lato, gdy słońce pieści wszystko swymi gorącymi promieniami, kiedy wywołuje bezwiedny uśmiech na ludzkich twarzach.
Lubię również wiosnę. Wszystko się budzi, wracają ptaki, zwierzęta wychodzą ze swych kryjówek. Świat pokrywa się zielenią, różnobarwnym kwieciem. Wszystko tak cudownie pachnie...
Jesienią natura przywdziewa barwne szaty, by wkrótce jednak je z siebie zrzucić, śmiesząc dzieci. Owa szata szeleści pod nogami, wiruje w gwałtowniejszych porywach coraz chłodniejszych wiatrów. Czuć wilgoć. Wilgoć i smutek - zapowiedź nadchodzących miesięcy zimna i śmierci. Po prostu śmierci.
A ja i tak kocham zimę. Jest podobna do mnie - niby miła, niby taka piękna. W środku jednak zimna, okrutna. Nie zna litości. Zachwyca, ale i przeraża.
Oto ja...
Padało. Drobne kryształki lodu opadały powoli, powolutku, wirując w tańcu, by spaść na ziemię, by dołączyć do swych sióstr.
Pośród tego stałem ja. W płaszczu, czapce naciągniętej na uszy i rękami w kieszeniach. Patrzyłem z twarzą pozbawioną wyrazu w szare, ciężkie niebo, upuszczające setki, tysiące, a może nawet miliony maleńkich, morderczych śnieżynek.
To byłem ja i moja pora roku.
Nie ważne, że urodziłem się na wiosnę. Nie ważne jest to, że przyszedłem na świat wraz kolejnym krzykiem mojej matki, wraz z kolejnym wschodem marcowego słońca, zachęcającego świat do tego, by ożył. By ożył i wybuchł, zachwycił wszystkich swym pełnym rozkwitem. By rozszalał się, popuścił trzymające go popręgi i rozkołysał świat w słodkim zapomnieniu, rozbujał, rozbujał po raz kolejny.
Przymknąłem swe złote oczy, które jeszcze kilka lat temu miały odcień łagodnego brązu. Takiego zwyczajnego koloru uschniętych liści dębu. Po mamie...
Odebrałem sobie możliwość patrzenia, jak świat znów umiera. Chciałem tego posłuchać...
Wsłuchiwałem się więc w cichy szum wiatru, błądzącego pomiędzy koronami drzew Zakazanego Lasu. Słyszałem, jak kluczy wśród pni sędziwych, mądrych drzew, zawierających w sobie całą historię tego miejsca. Zapewne wszystko chętnie by opowiedziały, dzieląc się swą wiedzą z innymi. Gdyby tylko ktoś zechciał ich posłuchać... Gdyby tylko... Znalazł się ktoś, to by usiadł między nimi, na mchu, korzeniach i opadłych liściach. Gdyby znalazł się ktoś, to by na nie spojrzał i uśmiechnął się zachęcająco. Gdyby znalazł się ktoś, kto poprosiłby cicho, by zaczęły od początku. Gdyby znalazł się ktoś, kto poprosiłby, aby nabrały potężny, długi wdech i opowiedziały wszystko od samego, samiutkiego początku, co widziały i słyszały. Odkąd tylko ich pierwsze, młode pędy wychynęły spod ziemi, rozsypując nieśmiało ich grudki na boki. Gdyby tylko znalazł się ktoś, kto je wysłucha...
Szelest. Delikatny, pieszczący me uszy szelest. Szelest spadającego śniegu.
Wstrzymałem oddech, chcąc go słyszeć jeszcze lepiej. Kucnąłem, po chwili podparłem się rękami o ziemię, przychylając głowę do śniegu. Przesunąłem czapkę, wystawiając prawe ucho. I słuchałem...
Wstałem, ponownie wsuwając ręce do kieszeni. Rozejrzałem się powoli wokół siebie. Biel, szarość i czerń. Kolory zimy...
Ruszyłem wolno w stronę Zakazanego Lasu. Śnieg skrzypiał mi pod nogami. Skrzypiał, załamywał się pod moim ciężarem, utrwalając odciski mych ciepłych butów. Utrudniał chodzenie, spowalniał.
Nie wiem, ile czasu szedłem. Po prostu szedłem, wzrok mając utkwiony w lesie. Chciałem iść do lasu. Być sam. Sam na sam z nią. Z nią, matką nas wszystkich. Ooch, gdyby nie ona...
Szedłem powoli od jednego pnia drzewa do drugiego, głaszcząc ich ciemną korę zmarzniętymi dłońmi. Robiło się coraz ciemniej, coraz gęściej. Coraz straszniej, coraz mniej przyjaźnie...
Zignorowałem to, idąc głębiej, coraz głębiej. Musiałem. Pragnąłem tego. Coś we mnie mi kazało...
W tamtej chwili najbardziej na całym pięknym, jedynym świecie.
Osunąłem się powoli na czarną, wilgotną ziemię, przyglądając grubym, starym pniom. Ileż wiedzy mają w sobie? Ileż sekretów kryją, cóż widziały?... Ile ludzkich istnień przetrwały?
- Opowiedzcie mi... - szepnąłem, wznosząc spojrzenie w górę, wysoko. Na przykryte gałęziami szare, smutne niebo. Opuściłem powieki na oczy, wsłuchując się w cichą melodię szumiącego wiatru.
Byłem sam. Sam na sam z nią. Z nią, matką nas wszystkich.
Czułem, wyraźnie czułem, jak powoli uchodzi ze mnie zło...
Znów byłem w swoim świecie, w którym nie było nikogo. Znów byłem w tym świecie, w którym słyszałem wszystkich na zewnątrz, a w którym oni wszyscy nie mogli usłyszeć mnie. Na jego ścianach malowałem swój dziki gniew, który zawsze w sobie tłumiłem, nie pozwalając mu odejść, zostawić mnie w spokoju. W spokoju ale samego.
Gniew. Mój towarzysz...
Czasem jednak płaczę. Płaczę, bo po prostu chce mi się płakać.
Z marzeń zbudowałem swą nienawiść do wszystkich, którzy nienawidzili mnie.
Za tymi ścianami budził się mój nowy dzień, na śniadanie podarowując mi lekki pocałunek słońca. Wieczorem zaś kołysał mnie delikatnym dotykiem księżyca.
Czekałem. Cierpliwie czekałem, aż znajdzie się ktoś, kto do mnie dotrze. Ktoś, kto zniszczy te grube, kamienne ściany, akceptując mnie takiego, jakim byłem, jestem i już zawsze będę. Ktoś, kto będzie ze mną bez względu na wszystko... Kto weźmie mnie za rękę i pójdziemy razem przez życie. Ja i on. My.
Wiem, że do tej pory na pewno znalazło się kilka takich osób. Nie patrzyłem na nie. Odwracałem się, chowałem. Wiem, że jednak nadejdzie taki dzień, w którym ktoś lub coś zmusi mnie, bym się otworzył. Bym otworzył swoje serce... Na świat, na ludzi.
Teraz mam tylko mój własny świat, w którym żyję tylko ja.
Do tej pory byłem niemal skazany na ciemność, a jedynym wyjściem mogła wydawać się ucieczka przez śmierć. Ubrałem się więc w gniew, by wytrwać w tym świecie i... Po prostu nie poddać się.
Ja i mój własny świat, w którym umrę tylko ja...
Świat, w którym wszystko jest inne i w którym nie istnieje nadzieja.
Pisana przy czterech piosenkach;
The Jackson 5: "Dancing Machine" oraz 'ABC".
Michael Jackson: "Dirty Diana" i 'Billy Jean".
Dedykowana Doo.
Znów była pełnia. Oczywiście, znowu nakłamałem chłopakom, że niby na badania. Tylko dlatego, że znowu zemdlałem. Zaciągnęli mnie do skrzydła szpitalnego. Ta stażystka coś mówiła o badaniach krwi, czy coś... Powiedziałem im też, że pewnie w styczniu trzeba je będzie powtórzyć, bo już kiedyś tak miałem. Uwierzyli. Czyli kłamstewko na nowy rok mam już z głowy. I dobrze... No nic, nakłamię się w starym.
Ciekawe, czy zauważyli zbieżność moich zniknięć? Poza Syriuszem, ale o tym za chwilę. Pewnie nie, zniknąłem dopiero trzy razy. W grudniu wypada między sylwestrem a gwiazdką. Wracam do domu... Nie zostawię mamy samej na święta.
Zbliża się koniec listopada. Jest już naprawdę zimno, zamarznięta trawa chrzęści pod stopami, kiedy idziemy na zielarstwo. Wiatr mocno wieje, targając włosami i ubraniami. Zastanawiałem się, czy ich nie obciąć. Ostatecznie stwierdziłem, że mi szkoda. Trochę je mimo wszystko zapuszczałem... Bitą godzinę siedziałem w wieży na kibelku przed lustrem, głaszcząc je mimowolnie. Oczywiście były rozpuszczone, położone z przodu na ramionach. Nie ma mowy, żebym je obciął, a fe!
Odnośnie Syriego... Cóż. Pełnia była przedwczoraj. A Syri dowiedział się wczoraj, zupełnie przez przypadek. To było tak:
W okolicach godziny osiemnastej, kiedy już dosłownie padałem na twarz i opierałem się na rzęsach przy stoliku w pokoju wspólnym, stwierdziłem głośno, że chce mi się spać. James i ten Peter przyjęli to głośnym aplauzem na stojąco (Syriusz jeszcze wskoczył na stolik i zachęcał do braw resztę uczniów), że taki szybki jestem. Podziękowałem im na pewno uroczym uśmiechem bladozielonego chłopca i zacząłem zbierać ze stołu swoje szpargały. Obiecałem sobie przy tym w myślach, że jak tylko będę w dormitorium, to kopnę ten tobół w kąt i pójdę wziąć gorący prysznic. W zasadzie wyjścia nie miałem, musiałem sobie oczyścić te durne rozcięcia i zmienić opatrunki. Zagadką wtedy dla mnie pozostawało, jak poradzę sobie z tymi sznytami z pleców. Stwierdziłem proroczo, że jakoś to będzie i pożegnałem się z chłopakami. Wolnym krokiem poszedłem na górę, wchodząc kroczek po kroczku i stopień po stopniu. Łah, nachodziłem się, nasze dormitorium jest najwyżej. Ciekawe, czy pomysł Jamesa jest bolesny... Wymyślił bowiem zjazd do salonu w kufrze. Musimy go przy najbliższej okazji wypróbować, nie ma to tamto.
Zatrzasnąwszy za sobą drzwi, rzuciłem torbą przez cały pokój. Prezentem było to, że był w niej kałamarz... Stwierdzając, że jedyne, czego chcę, pragnę i pożądam, to długa kąpiel i słodki zapach owocowego żelu pod prysznic, machnąłem ręką na rozlewający mi się po książkach atrament.
Posuwistym krokiem więc udałem się do toalety, uprzednio targając tam gramofon. Moja mama jest kochana! Przysłała mi go razem z płytą The Jackson 5. Nie wiem, co bym bez niej zrobił...
Zamknąłem się więc w łazience, nastawiając głośno kochaną płytkę. Odkręciłem jeszcze kurek z gorącą wodą, chcąc trochę naparować w łazience, kiedy będę się rozbierał. Lubię tak, nie moja wina.
Wsunąłem się do kabiny, odkręcając nieco chłodniejszej wody. Tak, żeby się nie poparzyć... Odsunąłem się od ściany na wyciągnięcie ramion, spuszczając głowę. Patrzyłem na spływające po mnie stróżki krwi, krzywiąc się. Bolało... Całą swą uwagę skupiłem na krwistych kwiatkach, powstałych w brodziku kabiny. Nawet pomagało, bo przyciągały wzrok ciągłymi zmianami kształtu. Nie zmieniało to jednak faktu, że w przerwie między piosenkami wyraźnie usłyszałem,że chłopcy wpadają do dormitorium. Sądząc po wrzaskach, James i Syriusz. Pewnie znowu walczą na poduszki...
Parsknąłem, słysząc krzyk Blacka: "Ty to nawet nie wiesz, kiedy cię z dupy wydobyto!".
Odpowiedź zagłuszył początek piosenki "Dancing Machine".
Taniec, taniec, taniec
Ona jest tańczącą maszyną
Ach, dziecinka
Rusz to dziecko
Automatyczny, Systematyczny
Pełń koloru jaźń zawarła
Melodia, ten cień do twoich atmosfer
Urokliwy, Inspirujący
Ułatwiło mi to bardzo ten nieszczęsny prysznic, bo nie było słychać jak syczę czy pojękuję. Strasznie piekło...
Kiedy w końcu me rozcięcia łaskawie przestały krwawić, mogłem powoli zacząć się kąpać. Wylałem na gąbkę trochę mazi o mocnej, truskawkowej woni i podstawiłem ją pod prysznic. Zgiąłem kilka razy palce, tworząc pachnącą pianę.
"Dancing Machine" zmieniło się w niemal ubóstwiane przeze mnie "ABC". Uwielbiam głos tego małego Michaela, jest świetny.
Spłukałem pianę z włosów i ciała. Stałem jeszcze chwilę, pozwalając, by ta bardzo, ale to bardzo ciepła woda po mnie spływała. Odchyliłem głowę do tyłu, wystawiając twarz do słuchawy prysznica. Odsunąłem kotary, chłodne powietrze buchnęło mi w twarz, jednocześnie obejmując mnie za plecy i kręcąc się w okolicach kolan i kostek. No nic...
Przyglądałem się chwilę kłębiącej się w łazience parze.
Sięgnąłem po szkarłatny, puchaty ręcznik. No, to teraz zacznie się jazz, pomyślałem. Podszedłem do lustra. Wykrzywiłem mordkę w grymasie obrzydzenia, patrząc na dużą, brzydką bliznę po ugryzieniu. Owszem, lewe ramię. I do tego kolekcja siniaków, zadrapań i kilka naprawdę dużych rozcięć. Westchnąłem ciężko. Jestem po prostu tragiczny!
Ostrożnie zacząłem się suszyć, starając nie dotykać tych większych szram. Nie miałem najmniejszej ochoty czuć w nich włókien ręcznika.
Kiedy byłem już względnie suchy, w tle leciała ostatnia piosenka z płyty, a ja delikatnie smarowałem sobie maścią z dyptamem rozwalone lewe udo - siedziałem przy tym na brzegu wanny - to rozległ się huk otwieranych drzwi i wpadł Syriusz z różdżką.
- Wybacz! - krzyknął, zatrzaskując je za sobą. - Colloportus!
Niedawno nauczyliśmy się tego czaru na zaklęciach.
Pudełko dyptamu potoczyło się po posadzce, kiedy zakryłem się w panice ręcznikiem. Nie miało to nic wspólnego z nagością - miałem przecież bokserki - o ile bardziej z tymi wszystkimi "ozdobami". Black odwrócił się do mnie przodem, ciężko dysząc.
- Wybacz, schowam się tu na chwi...
Zamilkł, wytrzeszczając na mnie oczy. Konkretniej na moją nogę. No tak. Ta durna krew.
Przełknąłem głośno ślinę, trzymając ręcznik przy podbródku i gapiąc się na niego równie małymi oczami, jak on na mnie. Prawie mi z oczodołów wypadły...
- Co ty...?!
- Nastaw płytę! Proszę - szepnąłem. Bez protestów przesunął igłę gdzieś na środek. "Never Can Say Goodbye". Ponownie na mnie spojrzał. Serce tłukło mi się zawzięcie, szybko i mocno tuż pod gardłem, oddech miałem przyspieszony. Źrenice pewnie też nie małe.
Black bez słowa podszedł bliżej, wyciągając rękę po ręcznik. Potrząsnąłem rozpaczliwie głową, robiąc błagalną minę. Z racji tego, iż Syri mimo wszystko jest ode mnie silniejszy, w zasadzie bez problemów odebrał mi materiał. Ściągnął brwi.
- Co oni ci na tych badaniach robili? Sprawdzali odporność na średniowieczne tortury?! - zapytał na tyle głośno, bym go usłyszał, i na tyle cicho, by nie przebić się przez muzykę.
- Nie - wyartykułowałem bezgłośnie. Patrzył na mnie groźnie, znów miał tak samo "zimne" oczy, jak na uczcie powitalnej. Zgarbiłem się pod wpływem tego spojrzenia.
- Co tu jest grane?! - warknął. Chwycił mnie za ramię, podnosząc. Okręcił tak, że stałem tyłem do niego. W lustrze widziałem jego przerażoną minę. - Co ci się stało?... - zapytał już spokojnie. Odsunął się nieco, szukając wzrokiem większej liczby szram. Pokręciłem ponownie głową, zasłaniając się ręcznikiem. Wywrócił oczy. - Odpuść sobie, i tak widziałem.
Położył mi rękę w pasie, delikatnie lecz stanowczo odwracając przodem do siebie. Wskazał palcem na moje lewe ramię.
- A to co? Może rzucił się na ciebie wściekły pekińczyk? A w Mungu potknąłeś się i wleciałeś na stolik ze skalpelami, co? - burknął. - A te sińce od... Chwila... Oo, wiem! Potknąłeś się o biedronkę? Czy może... Olbrzymią drobinkę kurzu? - zadrwił. Zagryzłem wargę, spuszczając głowę. Ponownie nią pokręciłem.
Westchnął ciężko, odchodząc na kilka kroków. Przespacerował się po pomieszczeniu, przez cały ten czas nawet nie drgnąłem. Znów stanął przy mnie.
- Remusie, co ci tak naprawdę jest? Dlaczego tak naprawdę znikasz co mie... - ponownie urwał w pół słowa. Podniosłem na niego wzrok. Uniosłem brew.
- No, złóż to do kupy - mruknąłem. - Duży ślad po ugryzieniu, teraz te sznyty, zniknięcia co miesiąc... Dla ułatwienia podkreślę, że w pełnię. Ach, nie zapomnij o pogarszającym się samopoczuciu i omdleniach! To nie trudne, po prostu pomyśl przez chwilę - syknąłem, nagle czując złość. Szlag!... - Wiem, że dasz radę! - dodałem, odrzucając ręcznik w bok. Chciałem się pochylić po dyptam, ale mnie uprzedził. Podziękowałem cicho, ponownie siadając na brzegu wanny. Kucnął przede mną, zadzierając nieco głowę. Spojrzał mi w oczy. Zrobiło mi się głupio, kiedy zobaczyłem na jego twarzy troskę i współczucie.
- Kto ci to zrobił?...
Domyślił się. Ugh... Wie!
- Parę miesięcy temu dowiedziałem się, że niejaki Greyback.
Syriusz milczał dłuższą chwilę. Znów Michael śpiewał to moje "ABC".
- Ten świr? - zapytał po dłuższej chwili, krzywiąc się z obrzydzeniem.
- Słyszałeś o nim?
- Dziwne, żeby ktoś wychowujący się w rodzinie czarodziei o nim nie słyszał... Mi mówili, że to maniak, morderca i jakiś... zboczeniec? Coś takiego. Padło też coś na "pe", ale nie pamiętam, co... Nie słuchałem uważnie.
- Pedofil? - podsunąłem, uśmiechając się wymuszenie. Skinął głową.
- Skąd wiesz? - zdziwił się. Głupek... Też wychowywałem się wśród czarodziei! No i... Cóż.
Wydąłem wargi, postanawiając pominąć to milczeniem. Wolałbym tego nie pamiętać... Nie, nie skończyło się na oglądaniu księżyca. Obudziłem się u niego w "domu", ramię miałem już opatrzone. Mimo to i tak pamiętam, że bolało. Jak tylko zobaczył, że wstałem, postawił przede mną talerz z kanapkami i szklankę mleka. Głodny byłem jak cholera, więc zjadłem. Potem usiadł obok mnie i posadził mnie sobie na kolanach. Pogłaskał mnie po szyi... Nie no, nie będę tego rozpamiętywać... Jeszcze znowu zacznie mi się to śnić!... Wtedy nie miałem pojęcia, po co on mi każe to wszystko robić i sam mnie dotyka, byłem na to za mały. Jak nie chciałem, to jeden policzek... Kolejna odmowa, drugi policzek... Musiałem być... Grzeczny.
- O kurdę - bąknął Syri. Sądząc po jego minie, bezbłędnie zrozumiał moje milczenie. Westchnąłem ciężko. Coś zapiekło nie ostrzegawczo w nosie. O nie...
- Nie mów o tym nikomu - poprosiłem łamiącym się głosem. Spojrzał na mnie jak na durnia.
- Oszalałeś? Nie pisnę słówka, przysięgam.
Milczeliśmy dłuższą chwilę, wsłuchując się w The Jackson 5. Nakleiłem plaster na przerwę w skórze na nodze. Bandaż nie będzie potrzebny...
- Pomóc ci?... - zapytał niepewnie. Podniosłem na niego wzrok, wykonując dziwny ruch ręką.
- Jakbyś mógł z tymi na tyle...
- Zategocić tym?
- Ehe...
Syknąłem, czując chłod maści i jego palce.
- Wybacz - mruknął. Z trudem powstrzymałem nerwowe parsknięcie śmiechem, zaciskając palce na brzegu umywalki.
- Wybacz, wybacz, wybacz... Nie umiesz przepraszać?
- Przepraszam - powiedział, uśmiechając się chytrze. Widziałem w lustrze. Zafalował brwiami, po czym ponownie wrócił do niespiesznego maskowania czerwonych krech pod białą powłoczką. Milczeliśmy blisko minutę. - Kiedy to się stało?...
- Gdzieś... Ponad sześć lat temu.
- Pamiętasz, jak to było zanim... Ten?
Przechyliłem głowę, mrużąc oczy.
- W zasadzie nie. Pamiętam tylko to, że lubiłem biegać, dużo mówiłem i w pełnię nie dało się mnie odciągnąć od okna.
Znów cisza. Trochę męcząca... Wolałem gadać. Miałem nadzieję, że mnie jeszcze o coś zapyta. Więcej pytań nie miał, jak stwierdziłem.
- Co teraz?...
- Em... Chwila - mruknąłem. Wygrzebałem z szafki bandaż. Uniosłem pytająco brwi. Pokiwał energicznie głową, wyciągając po niego rękę.
- Najpierw gazę przyłóż - powiedziałem, zanim zdążył chociaż odczepić te ząbki. Podałem mu jedną otwartą już paczkę. Pochyliłem się, żeby mi włosy nie powłaziły.
- Dobra... A teraz?
- No i mnie okręcaj... Mógłbyś trochę "wyjść" poza brzegi tej gazy? Tak lepiej się trzyma.
- Jak sobie życzysz, Damo - powiedział pokornie. Wzdrygnąłem się, kiedy jego ręce objęły mnie na wysokości mostka. Nawet nie zjechałem go za tę "Damę".
- Co wyście tam robili? - zapytał ze śmiechem James, kiedy wyszliśmy z łazienki jakieś dwadzieścia minut później. Syri dźwigał mój gramofon. Wsunął go pod moje łóżko.
- Dzięki - mruknąłem do niego. James wskoczył na swoje łóże.
- Hej no, zadałem wam pytanie!
- Nic takiego. Braliśmy razem prysznic - mruknął z lekka kąśliwie Syriusz. Uśmiechnąłem się lekko do siebie. - Żałuj, że cię nie było, Jamie - dodał, patrząc na mnie jak na ciastko z kremem. Zachichotałem, widząc owe spojrzenie.
- Nie patrz tak na mnie, Syri - powiedziałem, zakrywając teatralnie twarz ręką.
- Bo?
- Bo czuję się jak kremówka.
Zaśmiał się, sięgając po paczkę paluszków. Wziął sobie garść, opakowanie zawędrowało do mnie. Również wziąłem sobie trochę.
- Ach! - zawołał Black, kiedy pudełko dzierżył Peter. Wskazał palcem na okularnika. - A tylko spróbuj mi obudzić rano Remuska rzucając się nań z rozpędu!
- To co?
- To ci wsadzę twoją nogę między pośladki. Aż ci oczami wyjdzie! - zastrzegł. Potter pokręcił głową, składając ręce.
- Jakiego ja mam zdolnego kolegę!
- Syriusz, dlaczego ty tak mówisz? - zapytał Peter.
- Jak? - zdziwił się Black, siadając po turecku na swojej kołdrze. Pettigrew przechylił głowę.
- No, tak dosyć chamsko - oświecił nas wszystkich. Syriusz zaśmiał się, skubiąc paluszka.
- Wbrew pozorom, moi starsi koledzy pochodzenia podobnego do mojego, nie są tacy grzeczni, jak by się mogło wydawać. Nasze urodzenie o niczym nie świadczy. Też przecież jesteśmy dziećmi czy nastolatkami, no nie? Każdy kiedyś nimi był, bez względu na to, jako kto się urodził.
Uśmiechnąłem się lekko do siebie, kierując wzrok na okno. Zaskakujące, jak to Syriuszek potrafi nieraz coś mądrego powiedzieć.
Uniosłem brwi, widząc księżyc, którzy przywdział szaty w barwie pomarańczy. W jednym miejscu jakiś taki postrzępiony był...
Znów zaczął ubywać.
W głowie zakołotał mi się refren "ABC". A B C, to łatwe jak
1 2 3, to proste jak
do re mi, A B C, 1 2 3,
Skarbie ty i ja, dziewczyno
Zerknąłem na Syriusza, udającego, że pali. Za pomocą paluszka. Zagryzłem wargę. Może Jamesowi po prostu powiem?... Syriusz się dowiedział i draki nie narobił...
Po co dłużej kłamać?
Wśliznąłem się pod kołdrę, przymykając oczy. Wtuliłem twarz w poduszkę. Znów poczułem tę przytłaczającą senność...
- Dobranoc, Remi - powiedzieli jednocześnie kuzyni.
Mogłem jedynie mruknąć, nim zabrał mnie sen...
I nowa nota U Huncwotów również, zapraszam. Przybywajcie! ^ ^
Głupio mi... Strasznie mi głupio, że tak szybko "zapomniałem" o zdarzeniu z sierpnia. Chyba zbyt szybko pogodziłem się z tym, co się wydarzyło... Czy mogę usprawiedliwić się tym, że z chłopakami po prostu nie da się myśleć o przykrych sprawach?...
Godzina dwudziesta piętnaście. Za oknami było już ciemno, a w salonie Gryffindoru panowała przyjemna, przytulna atmosfera. Siedzieliśmy z chłopakami przy stolikach niedaleko kominka, odrabiając prace domowe. Był sobotni wieczór.
- Nie, nie! Co ty piszesz? - zirytowałem się. Syriusz inteligentnie napisał, że "mapa nieba to przedstawienie na płaszczyźnie gwieździstego nieba, jako widzialnego sklepienia niebieskiego. Siatki odwzorowań kartograficznych służą do nadania współrzędnych astronomicznych ciał niebieskich w układzie równikowo-południkowym". - Jakiego nadania? Współrzędne na mapie nieba się określa!
Syri mruknął coś pod nosem, wykreślając pomyłkę.
- Remusek prawdę ci powie... - szepnął chrapliwie James. Rzuciłem w niego kawałkiem pergaminu.
- Ty to się nie wymądrzaj, James! Kto powiedział, że do transmutacji żuka w guzik używa się formuły zaklęcia rozbrajającego?
- Ja spałem na lekcji, Remus! Nie moja wina, że wtedy nie myślałem!
- Wtedy? - pióro Syriusza zatrzymało się nad pergaminem. Black patrzył na Jamesa, marszcząc czoło. - To ty W OGÓLE umiesz myśleć?
- Słuszna uwaga - stwierdziłem, muskając się włókienkami orlego pióra po podbródku. - Nie zauważyłem u niego przejawu wykorzystywania mózgu chociaż w jednej setnej procenta, a ty? - zapytałem, celując w niego przedmiotem dzierżonym w dłoni. Czarny pokręcił głową, ciemne włosy zatańczyły mu wokół twarzy.
- Ni w ząb. Chroń nas, Slytherinie, od objawiania tej umiejętności przez Jamesa! Stare gacie Helgi wiedzą, co jeszcze wymyśli...
Zachichotałem. Strasznie mnie bawią te syriuszowe wiązanki. Potter wypiął pierś, przybierając skupioną minę. Syriusz zagryzł wargę, ciągnąc mnie za rękaw.
- Uwaga, zaraz James olśni nas swoją inteligencją... - szepnął mi do ucha. Zdławiłem śmiech.
- Każda różdżka ma dwa końce!
Wyłożyłem się z Blackiem na stoliku, śmiejąc na całe gardła. W tym twierdzeniu może nie było nic śmiesznego, ale mnie osobiście po prostu rozwaliło. Black tłukł pięścią w blat. Kałamarz podskakiwał miarowo.
- O, hahaha! Naprawdę?! - krzyknął Czarny, rechocząc. Odgiąłem się na swoim krześle do tyłu, podrygując. Krzyknąłem zdziwiony, kiedy moje siedzisko poleciało w tył, a ja razem z nim. James zawył, wyrzucając pięść w powietrze. Zakręcił nią młynka w powietrzu, wyjąc z uciechy. Prychnąłem, podnosząc się. Postawiłem krzesełko, siadając na nim z obrażoną miną.
- Faktycznie, masz się z czego śmiać! Prawie sobie odgryzłem język!
- CO?! - ryknął Syriusz, uderzając z hukiem otwartymi dłońmi o stolik. James w ostatniej chwili złapał kałamarz, bo inaczej to rozlałby swą zawartość na naszych wypracowaniach. Wszelkie rozmowy w salonie umilkły, uwaga została skierowana na nas. Black zerwał się ze swojego miejsca, doskakując do mnie. Chwycił mnie za ręce, ciągnąc w stronę kanapy. Nie zdążyłem wstać, więc oczywiście poleciałem bezwładnie na przód. Nie chcąc szorować kolanami po podłodze, zacząłem nimi szybko przebierać, wzbudzając jeszcze większą radość Jamesa. Prawdopodobnie tak rozbawiło go efektowne: "Du, du, du, du!", powstałe w wyniku zderzeń posadzki i moich stawów. Black zręcznym ruchem pociągnął mnie w górę, więc z niekontrolowanym: "Łaaa!", poleciałem jak szmaciana lalka. Albo to ja jestem taki lekki, albo to on jest taki silny. Albo jedno i drugie.
Padłem z plaśnięciem na siedzenie kanapy, Syriusz uklęknął nade mną. Pchnął mnie, gdy usiadłem, zmuszając tym samym, bym leżał. Z głupią miną patrzyłem, jak pochyla się nade mną, sięgając dłonią do mej twarzy. Wcisnąłem się w obicie mebla, czując się bardzo niekomfortowo. Prawa ręka Czarnego lekko ciągnęła mnie za włosy, opierając się obok głowy. Uniosłem brwi, kiedy jego palce dotknęły moich warg, lekko na nie napierając. Posłusznie uchyliłem usta. Black z wyrazem twarzy godnym znawcy, nakazał mi wysunąć język. Nie spierając się, wytknąłem mu go, czego niemal natychmiast pożałowałem - Syri złapał mnie za niego i pociągnął. Automatycznie go cofnąłem, ale ten debil trzymał go paznokciami, więc tylko jęknąłem, bo to bolało. Syriusz wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Masz go, masz! - zawołał, lekko ciągnąc. Chrząknąłem coś, czego sam nie zrozumiałem, machając rękami. Odskoczył nagle w tył, po drodze niezbyt delikatnie wpychając mi but między uda. Stęknąłem, staczając się z kanapy.
- Śliniak! - wrzasnął.
- Idiota! - odparłem łamiącym się, pełnym żalu głosem. Zewsząd dobiegały głośne śmiechy. No tak, przecież się na nas patrzyli... Przyzwyczajać się?
Najgłośniej oczywiście zacieszał James, gdzieś o uszy obił mi się chichot Lily. Wstałem, trzymając się za miejsce, w którym mam rozporek. - Durniu, to bolało!
Black prychnął.
- Damo, to było obrzydliwe!
- To po co mnie za niego łapałeś?!
- Kazał ci się ktoś tak ślinić?!
- Nie odpowiada się pytaniem na pytanie, Black!
- Ej no, uspokójcie się! - rozległ się głos tego czwartego z dormitorium. Wywróciłem oczami, podchodząc do krzesła. Złączyłem kolana, pochylając się lekko. Jamie, chichocząc, poklepał mnie po ramieniu.
- Szkoda, że się nie widzieliście...
Popatrzyłem na niego, mając na twarzy wypisanego wielkiego, wrzechobecnego i wrzechmocnego "focha". Nie utrzymałem go długo, po chwili rozciągając usta w uśmiechu. Kretyni...
Peter usiadł obok mnie, Black po przeciwnej stronie stolika. Chwycił kawałek pergaminu, leżący samotnie na stoliku. Nabazgrolił coś na nim szybko, po czym wysunął język między zęby. Przez chwilę miałem ochotę zdzielić go w podbródek. Modził coś przez chwilę, co raz to inaczej zaginając trzymaną kartkę. Pokręciłem głową, sięgając po pióro.
- To na czym stanęło? - zapytałem, chcąc skończyć dzisiaj pracę z astronomii. Wydałem z siebie rozjuszone prychnięcie, gdy poczułem lekkie uderzenie w skroń. Czymś ostrym. - BLACK, NIE RZUCAJ TYM WE MNIE!!! - ryknąłem. - Wiesz, że tego nie lubię - dodałem już spokojnie. Peter zaśmiał się cicho.
- Jakiś ty zmienny - zauważył. Zafalowałem brwiami, podnosząc z dywanu samolocik.
- No ba...
- Wiecie co? - zapytał nagle James, patrząc w kominek.
- Nie, nie wiemy - odparł z nagłym znużeniem Syriusz. Podparł głowę jedną ręką, palcem drugiej sunąc po krawędzi stolika. Westchnął, podnosząc wzrok gdzieś z podłogi.
- Ale pewnie zaraz nam powiesz - dodałem, jednocześnie czytając kolejny akapit książki. Na pracę domową, nauczyciel zadał nam wyjaśnienie szeregu dziesięciu pojęć. Połowę już zrobiłem, teraz miałem napisać o astronomii.
...astronomię można inaczej określić jako naukę o wszelkich obiektach i zjawiskach znajdujących się poza Ziemią...
- Chodźmy się przejść! - zaproponował głos Jamesa.
- Niedługo cisza nocna - zauważył ten Petera.
Prychnięcie Blacka, jakby z oddali...
- I co z tego?
...astronomia jest ściśle związana z astrofizyką, która jest zastosowaniem praw fizyki do interpretacji wyników obserwacji astronomicznych. Związek ten jest tak głęboki, że dziś obie dziedziny są właściwie jednością. Mógł on powstać dzięki odkryciu, że ciała niebieskie składają się z takiej samej materii, jak wszystkie inne otaczające nas obiekty....
Czyjaś ręka fruwała mi miarowo przed oczami. Zamrugałem szybko, cofając głowę. Nieświadomie rozluźniłem dłonie, książka opadła mi na uda. Uniosłem brwi, patrząc na Petera. on mi machał przed twarzą.
- Co?
- Zbieraj zwały tłuszczu, idziemy na spacer! - zawołał dziarsko James. Uniosłem brew.
- To do mnie? - zapytałem, wstając. Pokiwał głową, szczerząc się w uśmiechu. Ściągnąłem usta, wyciągając koszulę ze spodni. Podwinąłem ją, zerkając w dół, na swój blady brzuch.
- Jakie zwały?... - zdziwiłem się. - Przecież mam płaski brzuszek... - Pogładziłem go czule, uśmiechając się do niego. Chłopcy wybuchli śmiechem. Podniosłem głowę. - No co?!
Notka ze napisana specjalnie dla Doo z okazji urodzin. Z tego co wiem, osiemnastych.
Ekhym, ekhym...
Życzę Ci dobrego dnia, dnia bez gonitwy i stresów,
dnia, w którym słońce czas odlicza i nikt nie wylicza sukcesów.
Życzę Ci odwagi być sobą, bez zakłamania i picu,
unieść się dumnie ponad krzesło i pewnie wziąć udział w życiu.
Życzę Ci słońca i deszczu, na przemian, żeby się nie nudzić, kiedy Ci słońca będzie za wiele,
to deszcz Cię może ostudzić.
Życzę Ci bezpieczeństwa, ostoi w rodzinie, prawdziwego domu, azylu, który Ci da schronienie
i nie powie o niczym nikomu.
Życzę Ci fantazji, ozdób Twe niebo skrzypcami,
zatańcz ze szczęścia na ulicy i marząc rozmawiaj z kwiatami.
Życzę Ci zdrowia dla ciała, miej zdrową duszę,
bo kiedy dusza jest chora, to ciało przeżywa katusze.
Życzę Ci kolorów, czarownych barw wesołej tęczy,
barw letnich pachnących ogrodów, czegóż można chcieć więcej?
Życzę Ci dobrego jutra, przyjaciół, szczęścia, zapału, uporu, weny, dużo czasu, pewności siebie!
Leżę na brzuchu, podpierając głowę ręką, drugą leniwie skrobię w pamiętniku. Syriusz zawinął się w prześcieradło, podłożył poduszkę pod czarny łeb i leży na podłodze. Peter coś czyta, a James zniknął za drzwiami łazienki. Prawdopodobnie udaje, że bierze prysznic, bo wątpię, by o tej godzinie dobrowolnie się wykąpał. W uszy boleśnie wierci mnie jego dziki skowyt zranionego niedźwiedzia. Teraz głowa boli mnie jeszcze bardziej, niż przed godziną, kiedy pierwszy raz oberwałem poduszką.
Wojna się udała, było wesoło, choć otrzymywanie ciosów nie było przyjemne. Nie miałem ochoty wysilać swych wilczych zmysłów, by bronić się przed atakami i ułatwiać sobie wymierzanie razów. Czasem wykorzystuję swe wyczulone zmysły do takich błahych celów, ale w tym momencie kosztowałoby mnie to zbyt dużo wysiłku. No masz, prawie rozlałem atrament!
Za pół godziny powinienem pojawić się w skrzydle szpitalnym. Muszę wziąć jeszcze jakieś eliksiry, a potem udać się do tej całej chaty. Boję się. Tylko raz się tam przemieniałem, otoczenie wciąż jest dla mnie całkiem nowe. Tak, przemiana będzie ciężka. Uwolnię całe pokłady negatywnych emocji, które powoli się we mnie zbierają, niezależnie od tego, jakiego nastroju nie miałbym każdego kolejnego dnia. Gdy się ocknę, znów będę do niczego. Nie lubię tego... Dobra, resztę opiszę później. Teraz muszę już iść...
- Gdzie idziesz? - zapytał Syriusz, podnosząc głowę z poduszki, kiedy zobaczył, że kierowałem się do drzwi. Zacisnąłem zęby, głowę przeszyła mi ostra fala bólu. Gdybym wtedy poleżał jeszcze chwilkę, ten "napad" przypomniałby mi, że muszę się zbierać. Nie, ta bestia, która we mnie siedzi, nie jest taka głupia i bezmyślna, jak mogłoby się wydawać. Ma swój rozum, wie, kiedy dać o sobie znać. Pilnuje, żebym mógł się gdzieś skryć, jeśli chcę się odizolować, jeśli nie chcę nikomu zrobić krzywdy. Taki naturalny czujnik, który ma każdy wilkołak. Jeśli go zignoruję... No cóż, rano zostałoby mi tylko płakać nad swoją głupotą i nad tym, co prawdopodobnie bym nieświadomie zrobił.
Zagryzłem wargę. Zapomniałem w tym miesiącu o wymyśleniu jakiejś sensownej wymówki. Ostatnio mówiłem, że muszę wybrać się do babci. Nie skłamałem zbytnio, przecież mama pisała, że ostatnio źle się czuła... Ja tylko... Wykorzystałem sytuację... Ale nie postąpiłem źle, prawda?... Nie skrzywdziłem tym nikogo... Chyba... To było tylko niewielkie kłamstewko. Nic sie nie stało.
- Muszę jechać do matki, prosiła o to w liście. Wiesz, dlaczego... - dodałem, robiąc wymowną minę. Tak, Syriusz wiedział. Skinął głową.
- Powtórzyć Jamesowi?
- Gdybyś mógł...
- Jak to: jechać? - zapytał Pettigrew. Spojrzałem na niego, czując coś na rodzaj złości. Zapowiedź agresji, która niebawem wydrze się z mej drobnej piersi. Muszę nad sobą panować. Panować... Przynajmniej dopóki nie znajdę się w chacie. Wtedy to już mi obojętne, co będę miał ochotę robić...
- No, normalnie. Wchodzę do kominka, wypowiadam adres, zasysa mnie, siuu i jestem w domu - mruknąłem, podchodząc nieco bliżej drzwi. Chłopak zmarszczył czoło.
- Hogwart można chyba opuszczać tylko na ferie...
- ...albo w szczególnych przypadkach. Peter, nie interesuj się! - fuknął Black, siadając. Więc to Peter, a nie Pierre! Postaram się zapamiętać. Syri pomachał mi skarpetką, którą zdjął z nogi. - Papa, Remi. Pozdrów ode mnie twoją mamę.
Skinąłem głową, czując się po prostu parszywie. Kłamałem. Nie lubię kłamać. To jest nie w porządku, tuszowanie prawdy, paczenie faktów... Ale tego wymagała teraz sytuacja. Przecież nie zamierzam nic nikomu zrobić, ja tylko nie chcę dopuścić do tego, by się dowiedzieli o moim wilkołactwie... Oby tylko te moje przekręty nie wyszły na jaw... Chociaż może lepiej by było, gdybym im po prostu powiedział? Przecież lepsza najgorsza prawda od najsłodszego kłamstwa, jak mawia dziadek. Jeszcze tylko pytanie, czy dałbym radę im o tym powiedzieć... Nie, lepiej nie.
W miarę szybkim krokiem, który, mam nadzieję, nie wyglądał nienaturalnie, opuściłem salon Gryfonów. Wyszedłem na korytarz, wyciągając z kieszeni kartkę, na której niebywale twórczo opisałem sobie drogę do skrzydła. Pierwsza kropka kazała mi iść w prawo. No to poszedłem...
Całą drogę szedłem ze spuszczoną głową, prawą rękę mając ukrytą w kieszeni. Mamrotałem cicho do siebie, przez co na pewno wyglądałem jak człowiek całkowicie zdrowy psychicznie, prawda, pamiętniku? Nie moja wina, że musiałem mówić samemu do siebie, żeby uspokoić sumienie, które odzywa się u mnie aż nazbyt często. Z lusterkiem nie mam w zwyczaju chodzić. Został mi więc cichy monolog i wpatrywanie się w swoje nogi.
Zapukałem do drzwi szkolnego szpitala. Nie oczekując odpowiedzi, wsunąłem się do środka.
Zbyt wiele bym stracił, gdyby się dowiedzieli. Nie mogę dopuścić do tego, żeby to wyszło na jaw. Chociaż... Pewnie by mnie zrozumieli. Na pewno by zrozumieli, dlaczego to ukrywałem. Kto by chciał rozpowiadać, że jest wilkołakiem? Mam jednak nadzieję, że nigdy nie powiedzą mi, że mnie nienawidzą. Nawet gdybym dał im powód, to... Nie chciałbym tego usłyszeć.
- Przyjdę po ciebie rano, dobrze? Tak, jak ostatnio.
Skinąłem głową, obejmując się rękoma za brzuch. Zagryzając wargę, skierowałem wzrok na swoje buty. Jakoś nie miałem ochoty spojrzeć w niebo. Może nie tyle brakowało mi chęci, co raczej odwagi... Poczekałem cierpliwie, aż pielęgniarka wyceluje różdżką w Bijącą Wierzbę i mruknie "Immobilus", unieruchamiając ją tym samym. Muszę zapamiętać to zaklęcie, przyda mi się. Kiedy wiedziałem, że to złe, niedobre drzewo już mnie nie skrzywdzi, osunąłem się na kolana, podpierając rękami. Raczkując zbliżyłem się do pnia. Sturchnąłem palcem podejrzanie wyglądającą narośl. Drzewo mruknęło cicho (a nie mówiłem, że rośliny mają duszę?), powoli rozluźniając mocne sploty korzeni. Odsłoniło przede mną swój sekret - wejście do tunelu, które zaprowadzi mnie poza tereny szkolne. Gdyby nie "wyjątkowa sytuacja", w której się znalazłem, mógłbym to spokojnie uznać za poważne naruszenie szkolnego regulaminu. Wtedy akurat mnie to nie obchodziło...
Tak jak ostatnio, gdy podążałem kamiennym tunelem, sięgnąłem pamięcią wstecz o ponad pięć lat. Tak, tamten wieczór... Może to głupie, że sam wracam myślą do tamtych chwil. Przecież idąc do tej chaty cierpiałem po to, by jeszcze bardziej cierpieć, a zatapiałem się w "tym złym" z przeszłości. Jednak ból tego, co już było, nie boli tak, jak ten co trwa teraz i ma nadejść...
Siedziałem na huśtawce, zawzięcie machając nogami. Dopiero co nauczyłem się sam bujać, musiałem się tym faktem dostatecznie nacieszyć. Niedaleko mnie stał jakiś dość wysoki, ciemnowłosy mężczyzna.
Gdy teraz o tym pomyślę, to wyglądał... Pociągająco. Nie żeby było ze mną "coś nie tak", tylko on po prostu miał w sobie to coś, co przykuwało uwagę i nakłaniało, by za nim iść. Jak każdy mieszaniec...
W końcu spojrzałem i na niego, śląc szerokie, mleczne uśmiechy na wszystkie strony. Zerkałem na niego raz po raz, a on wciąż się na mnie patrzył. Po namyśle zatrzymałem huśtawkę, szurając sandałkami o piach. Zsunąłem się z siedziska, ufnie podchodząc bliżej. Jakoś wtedy zapomniałem, że mama zawsze zabraniała mi rozmawiać z obcymi. Zadarłem głowę i zasłaniając oczy przed słońcem drobną ręką, spojrzałem mu w twarz. Nie wyglądał sympatycznie. Jak na mój dziecięcy gust to wyglądał na smutnego.
- Chces się pobujać? - zapytałem, typowo dla siebie lekko przeciągając sylaby i mówiąc "ciut" zbyt głośno. Efektownego seplenienia, którego oduczyłem się około ósmego roku życia nie zabrakło... - Huśtawki są dwie, moziemy pobawić się lazem!
Uśmiechnąłem się do niego, wyciągając drugą rękę. Chwyciłem go za kciuk.
- Chodź!
Pociągnąłem go w stronę huśtawek. Nie oponował, idąc za mną. Mama rozmawiała z koleżanką. Zostawiłem go przy jednej, samemu odchodząc dwa kroki w bok. Wgramoliłem się na swoją, oplatając ramionami łańcuchy. Ponownie się do niego uśmiechnąłem.
- Bujamy się! Umies?
Wtedy odezwał się po raz pierwszy:
- Nie.
- To łatwe! Najpielw musis odepchnąć się od ziemi, a potem tylko zginać nogi i się psechylać! Sam zobac!
Ochoczo pokazałem mu, jak to się robi. Trochę się opierał, mówił, że on nie jest taki sprytny jak ja i że on nie da rady. Przekonywałem go jakiś czas, w końcu również zaczął się huśtać.
- Remus! - zawołał przestraszony głos mojej mamy.
- Mama! - zawołałem, wyciągając do niej ręce. Podbiegła, chwytając mnie w objęcia, zatrzymując tym samym huśtawkę. Przycisnęła mnie do piersi, objąłem ją za szyję.
- Nie zbliżaj się więcej do mojego dziecka! - zawołała, patrząc wrogo na mężczyznę. Ja również na niego spojrzałem. Nie wiedziałem, o co jej chodzi, przecież mój nowy "przyjaciel" był taki... miły... Uśmiechnął się jedynie, podnosząc. Odszedł, niknąc między drzewami parku.
Wieczorem, tak, jak zawsze, wyszedłem na chwilkę na ganek. Tradycyjnie zostawiłem otwarte drzwi, żeby rodzice w każdej chwili mogli do mnie zajrzeć. Przykucnąłem na schodkach, zadzierając głowę. Popatrzyłem w niebo, na gwiazdy i księżyc w pełni. Uwielbiałem na niego patrzeć.
- Cześć, Remusie - odezwał się cichy, chrapliwy głos mojego nowego kolegi. Mimo, iż stał tuż obok mnie, jednak poza zasięgiem widzenia rodziców, pomachałem mu energicznie. Uśmiechnął się. Zrobił przebiegłą minę człowieka, który ma jakiś wielki sekret. - Chciałbyś pójść się ze mną przejść? Popatrzylibyśmy na księżyc, niedługo powinien osiągnąć pełną tarczę...
- Mama mówiła... - zacząłem. Pokręcił głową, nie dając mi skończyć.
- Nie przejmuj się tym. Troszkę się z twoją mamą pokłóciłem, ale już się na siebie nie gniewamy.
- A kim ty jesteś? - zapytałem, podnosząc się.
- Twoim wujkiem.
- Tak? - ucieszyłem się, ukazując komplet zębów. Skinął głową.
- Tak.
- Ale supel! - szepnąłem, chwytając go za kciuk. - To chodźmy, wujku!
Obejrzałem się jeszcze przez ramię. Mamy nie widziałem, tata czytał jakąś gazetę. Wujek pochylił się i wziął mnie na barana. Z każdym jego krokiem oddalałem się od domu, a moje nogi lekko uderzały go w pierś. Trzymał mnie za kolana, ja złożyłem ręce na jego głowie.
- A gdzie idziemy?
- Na taką piękną polanę... - mruknął takim tonem, jakby za żadne skarby nie chciał mi nic więcej powiedzieć.
Nic więcej nie mówiłem, czekając, aż dotrzemy na miejsce.
Jakiś czas później staliśmy na owej polance, o której wujek mówił. Gapiłem się na księżyc z otwartą buzią, wujek stał obok mnie. W pewnym momencie usłyszałem głośne sapanie. Spojrzałem w bok. Wujek tak robił. Miał dziwną minę, zgarbił się, układając ręce w nienaturalny sposób. Zacząłem się śmiać, myśląc, że wujek się wygłupia.
- Jak ty to lobis? - zapytałem wesoło, widząc, że twarz mu się wydłuża i obrasta sierścią. Spojrzał na mnie zielono-żółtymi oczami. Uśmiech spłynął mi z twarzy. Wujek zrobił się większy, kanciasty i włochaty. Patrzył na mnie łakomym wzrokiem, pokazując zęby. Wyprostował się, wyciągając szyję do ciemnego nieba. Czułem, że coś jest nie tak. Przecież nienormalne jest, żeby ktoś umiał tak robić...
- Nauczę cię - wychrypiał jeszcze z trudem. Pokręciłem głową, zaczynając się cofać. Przestraszyłem się, chciałem do domu. Nie wiedziałem tylko, gdzie on jest...
- Nie chcę... Psestań...
Podszedł bliżej, pochylając się. Chwycił mnie za ramiona, spojrzałem mu w oczy. To nie był wujek... Wykrzywiłem buzię w grymasie zapowiadającym, że będę płakać. Nic sobie z tego nie robił. Czując wbijające mi się w plecy pazury, nabrałem powietrza i dosłownie zawyłem. Standardowo zacząłem swój dziecięcy płacz. Pokręciłem jeszcze szybko głową, starając się wyrwać.
- Ja chcę do mamyyyyy! - jęknąłem, roniąc obficie potoki łez. Pochylił się szybko, zatapiając zęby w obojczyku. Wrzasnąłem, zaczynając się wierzgać, krzyk przerodził się w pisk, krew lała mi się po ciele. Zapłakany i zasmarkany niezdarnie biłem go małymi piąstkami po głowie. Zawarczał groźnie, sprawiając, że znowu pisnąłem, co stopniowo zmieniło się w zwykłe, żałosne "Uuu!...". Raz po raz powtarzałem niewyraźnie, że chcę do mamusi...
Bolało. Bardzo bolało... Paliło, piekło i jakby ciągnęło jednocześnie. Znów rozwarł szczęki, ponownie wgryzając mi się w ciało.
Potem pamiętam tylko ciepłą, miękką pościel i zapłakaną twarz mamy. Było mi niedobrze, kręciło mi się w głowie. Wszystkie dźwięki były zbyt ostre, zapachy zbyt wyraźne, bolały mnie plecy i prawe ramię.
Widząc ją, znowu zebrało mi się na płacz, więc oczywiście rozpocząłem serenadę. Pochyliła się, obejmując mnie delikatnie ramieniem. Wtuliłem się w nią, chowając twarz w jej koszulce przy piersiach.
Nie wiem, ile czasu tak przesiedzieliśmy razem płacząc. Gdy podniosłem na chwilę głowę, w drzwiach zobaczyłem tatę. On również miał łzy na policzkach.
- Uhh... - wyrwało mi się, kiedy gramoliłem się z otworu w podłodze. Nie było to takie łatwe, musiałem podciągnąć się na rękach. Padłem na posadzkę bezwładnie, dysząc ciężko. Znowu to samo... Leżałem chwilkę, po czym podniosłem się chwiejnie. Mało brakowało, a wpadłbym do tej dziury.
Bez namysłu skierowałem kroki ku wąskim, drewnianym schodom, wiodących na piętro. Nucąc sobie dla odwagi piosenkę "ABC", powoli wszedłem na górę. Oddech miałem płytki i nierówny, raz nabierałem powietrza nosem, a raz ustami. Kiedy przechodziłem mniej więcej środkiem korytarzyka, zakręciło mi się w głowie na tyle mocno, bym stracił równowagę i upadł. Przekręciłem się na wznak. Nie widziałem sensu w dalszym ciągnięciu się do tamtego pokoju. Tu gdzie leżałem, też podrygiwał srebrny promień księżyca. Zamknąłem oczy, kiedy zobaczyłem, że delikatnie trącił mi czubek buta. Zacisnąłem z całej siły powieki.
Nie odczułem tego od razu, w pierwszej chwili jedynie gwałtownie przyspieszył mi puls, serce uderzało mi tak mocno, że słychać było je chyba w całym domu. A może to mi tak wyostrzył się słuch?... Jakaś niewidzialna siła pociągnęła mi pierś do przodu, jednocześnie wciskając oczy wgłąb czaszki, wygiąłem się w łuk.
Opadłem bezwładnie. Leżałem spokojnie, mając jeszcze chwilę.
Bez zapowiedzi dorwały mnie silne drgawki. Dygotałem na ziemi, zginając się w pół, oczy miałem otwarte, choć odkręcały się wbrew mej woli w górę. Następnie ból, ostry ból w klatce piersiowej, rozchodzący się powolną, rażącą falą po całym ciele. Wyginałem się pod różnymi kątami, robiąc to niezależnie od siebie. Z gardła wyrwało mi się kilka zdławionych jęknięć, brzmiących raczej jak mimowolne stęknięcia osoby mocno uderzonej w brzuch. Znów krótka chwila na złapanie oddechu. Po co, kiedy płuca odmawiały mi posłuszeństwa, kiedy coś mocno ścisnęło przeponę i nie chciało puścić?!...
Wrzasnąłem, kiedy "coś" uderzyło mnie w kręgosłup. Zaczęło się. Już tak naprawdę...
Krzyczałem, wiłem się, płakałem. Nie miałem pojęcia, co ze sobą zrobić, w głowie miałem tylko jedno: Boli. Boli, jak cholera boli!
Miałem wrażenie, że coś złapało mnie za twarz i namolnie ciągnęło, jakby chciało zedrzeć mi maskę, której nie miałem. Kości zmieniały się boleśnie, nie mogłem złapać nawet najmniejszego oddechu. Kręgosłup wykonywał jakieś dziwne fale pod skórą, trzeszcząc złowrogo i szarpiąc kolejne połączenia nerwowe.
Kolana i śródstopie. Jakby mi ktoś gwoździe próbował wbijać...
Ramiona rozpychały się niecierpliwie pod zbyt ciasną skórą, lecz nie mogły jej przerwać. Łokcie strzelały, łamiąc się to w jedną, to w drugą stronę. Dłonie mi urosły, zmieniły kształt. Popłynęło więcej łez, kiedy z paznokci wyżynały mi się czarne szpony.
Głowa przekręcała mi się bez udziału mej woli na lewo i prawo, lewo i prawo... Uderzała o posadzkę. Nie mogłem oddychać
Z gardła wydostawały się bulgoczące warkoty i zniekształcone zmieniającymi się stunami głosowymi jęki.
Zaraz mi urwie uszy!
Merlinie, mój tyłek! Coś chce się wydostać, czy jak?! No tak... Ten krótki kikut służący mi za ogon. Wyraźnie poczułem, jak pęka mi skóra, jak leje się krew. W jednej, krótkiej chwili wszystko ustało, rana na tyle zarosła.
Już naprawdę myślałem, że się uduszę...
Obudziłem się w skrzydle szpitalnym. Na pościeli kładły się cienie cienkich rurek ozdabiających szybę w oknie. Zachodziło słońce... Nie miałem chęci podliczać, ile godzin byłem nieprzytomny. Zamknąłem oczy, oddychając głęboko i powoli, ignorując kłucie w piersi. Zgiąłem rękę, poruszyłem palcami. Tak... Znów byłem sobą.
* * *
Tydzień później, wczesny ranek.
Błonia jeszcze trochę były skąpane w lekkim mroku, za co winić mogły las odgradzający je od wschodu. Nad wierzchołkami drzew, na niebie, widać było różowe chmury, tu i tam lekko przebijały złotem. Westchnąłem, wsuwając ręce do kieszeni spodni. Zszedłem kilka kroków niżej po kamiennej ścieżce wiodącej w dół zbocza. Popatrzyłem na to, co miałem nad sobą. Westchnąłem, widząc ten masyw błękitu. Wolniutko spacerowało po nim kilka chmur. Przechyliłem głowę, czując, jak delikatny uśmiech rozciąga mi wargi. Nie próbowałem go powstrzymać, bo i po co? Zerknąłem na zegarek widniejący na mej prawej ręce. Dochodziła szósta. Niedługo powinno się pokazać słońce...
Odchyliłem głowę do tyłu, przymykając oczy. Wystawiłem twarz do delikatnych, subtelnych pieszczot jesiennego wiatru. Nadstawiłem uszu na śpiew ptaków. Odzywały się pojedynczo, cicho, ale wesoło. Gdzieś z mojej prawej strony popiskiwał cienkim głosikiem jeden z nich, za mną świszcząco zahuczała sowa. Jeszcze przede mną, gdzieś w lesie, odezwał się kolejny śpiewak. Otworzyłem powoli swe jasne oczy, gdy dosłyszałem szum skrzydeł. Nade mną przefrunęła gromadka czarnych ptaków.
O, skrawek intensywnie pomarańczowej tarczy budzącego się słońca wychynął nieśmiało zza wierzchołków drzew. Wciągnąłem głęboko świeże, chłodne powietrze pierwszych dni listopada. Utkwiłem spojrzenie w powoli, niespiesznie pokazującej się wielkiej gwieździe, rozdzierającej mroki nocy. Za to ją kochałem. Za to, że grzała, świeciła i odpędzała księżyc. Z drugiej strony jednak kocham również noc. Te wszystkie gwiazdy w nieładzie, niby przypadkowo rozrzucone po atramentowym tle... A pośrodku tego wszystkiego, dumnie świecący srebrzystym światłem księżyc. Wolę go jednak, gdy jest w kształcie rogalika. Wygląda wtedy apetycznie i nie tak strasznie.
Słoneczko pokazało się już do połowy, górną częścią kryjąc za złotymi chmurami. Wstydziło się?... Czego? Przecież jest piękne.
Nie było już takie mandarynkowe, teraz powoli upodabniało się do cytryny. Patrzyłem na nie zauroczony, wsłuchując się bezwiednie w miły dla ucha ptasi trel. Cofnąłem się o kilka kroków. Odwróciłem się tyłem do lasu, a przodem do majestatycznego zamczyska, służącego mi za dom i szkołę jednocześnie. W wielu oknach odbijały się żółto-pomarańczowe promienie słońca, lekko drażniąc oczy, jednocześnie pięknie przy tym wyglądając. Brązowe dachówki nabrały głębi, ich barwa stała się bardziej... soczysta, pewna siebie. Zapraszały kochane słoneczko, by więcej, śmielej grzało. Szare kamienie tworzące ściany tego wielkiego ale i małego jednocześnie fragmentu historii wyglądały tak, jakby ktoś jedynie do połowy, od niechcenia musnął je pędzlem, nadając im życia i delikatnego tonu szlachetnego złota. Wiatr lekko dmuchnął mi w plecy. Stanąłem przodem do niego, odgarnął mi włosy z oczu i wygiął usta w wesoły gest. Cytrynowa tarcza rażąca w oczy posyłała swe życiodajne promienie wprost na moją twarz, otulając ją lekką pierzynką swego tak potrzebnego na ziemi ciepła. Ponownie ukryłem ręce w kieszeniach, lekko przymrużając powieki. Powoli, krok za krokiem, szedłem tyłem, pod górkę.
Tup, tup, tup, tup...
Wsłuchwiałem się w wiatr, ptasi chór i miarowe postukiwanie podeszw trampek na kolejnych kamiennych płytach.
Cisza, spokoj. Tylko szum wiatru i śpiew ptaków. Lekki mrozek pieszczący policzki... Samotność... A przed oczami wschód słońca.
Krok za krokiem szedłem w stronę szkolnego dziedzińca.
Tup, tup, tup...
Nad głową przeleciała mi kolejna gromada ptaków, szumiąc cicho skrzydłami.
Tup, tup, tup...
Wiatr zagwizdał mi w uszach, potargał ubranie.
Tup, tup, tup...
Ptaki nadal głośno śpiewają, dają z siebie wszystko, co najpiękniejsze. Jeden woła "Tuti-tuti-tuuui!", drugi odpowiada wesołym popiskiwaniem.
Tup, tup, tup...
Jakieś drobne stworzenie żyjące w powietrzu przefrunęło mi niedaleko twarzy, szybciutko bijąc skrzydełkami powietrze. Przestało na chwilę, zniżyło się nieco. I znów szybko biło powietrze z cichym szumem i terkotem, wzlatując wyżej.
Tup, tup, tup...
Słyszę już plusk wody w fontannie na dziedzińcu.
Tu, tup, tup...
Nadal jestem sam, wciąż patrzę w słońce. Oczy trochę mnie bolą, ale to nie jest ważne.
Tup, tup, tup...
Powoli żółknąca trawa znów zachwycała widokiem, woda w jeziorze odbijała refleksy świetlne, delikatnie poruszana nieśmiałymi podmuchami wiatru. Oddech Ziemi jakby zapraszał do zabawy, lekko trącał taflę ogromu zimnej wody.
Tup, tup, tup...
Chmury były już całkiem złote, tuląc delikatnie do siebie ówczesnego króla nieba - słońce.
Tup, tup, tup...
Niebo było idealnie błękitne, wiatr znów zaplątał mi się pod nogami, potargał szatę, bawił się chwilę jasnymi włosami.
Tup, tup, tup...
Woda szemrze cicho swą lekką melodię wolności lecz i niewoli zarazem. Zamknięta w stałym obiegu w kamiennym wyrobie ludzkich rąk...
Tup, tup, tup...
Och, robię się głodny. Nie chcę wracać, jest zbyt pięknie.
Tup, tup, tup...
Może zdążę na śniadanie?... Dochodzi ósma. Szybko zleciało...
Odwróciłem się na pięcie, puszczając biegiem w stronę wejścia do szkoły. Usta same mi się uśmiechały, jak sądzę, oczy błyszczały wesoło. Policzki zapewne miałem rumiane jak dojrzewające jesienią w ogrodzie dziadków jabłuszka.
- Gdzie byłeś? - zainteresował się na wstępie James, kiedy tylko zziajany opadłem obok niego na ławkę przy stole. Wyszczerzyłem się do niego wesoło.
- Na dworze. Żałujcie, że was nie było. Mówię wam, było tak... Tak... Pięknie, jak na powoli zmieniającym się obrazie powstałym z ręki wprawnego malarza. Szkoda, że te chwile tak szybko minęły...
Sięgnąłem po koszyk z bułkami, Peter nalał mi kakao do pucharu. Podziękowałem mu uśmiechem i skinieniem głowy. Posmarowałem słodką bułkę z rodzynkami cienką warstwą masła. Zatopiłem w niej zęby, przymykając oczy. Uwielbiam ten smak, do nosa leniwie docierała kusząca woń kakao...
- Oglądałeś wschód słońca? - spytał Czarny, patrząc na mnie. Pokiwałem gorliwie jasnowłosą łepetyną, zawzięcie żując to, co miałem w ustach.
- Uwielbiam to robić.
Usmiechnął się półgębkiem, sięgając po dzban soku.
- Co mamy pierwsze? - zapytał Pettigrew, sprowadzając nas na ziemię. No tak, dzisiaj poniedziałek! Zapomniałem, kra, kraaa...!
- Zielarstwo - odparł wesoło Jamie.
Westchnąłem z zadowoleniem. Lubię zielarstwo.
Jestem wredna. Ten wpis bez dedykacji. Kra, kraa...
Tradycyjny gwar rozmów, śmiechów i brzęków sztućcy. Nie śmiałem się, nie rozmawiałem, nie jadłem. Tylko strasznie źle się czułem. Tak, dziś w nocy pełnia.. Akurat w Halloween! Głupie to jest. Jak but z lewej nogi!
Kiwałem się miarowo przed swoim talerzem w przód i w tył, gapiąc się zmęczonym wzrokiem na to, co właśnie nakładał mi James. Hmm... Kiełbaski i morze ketchupu. I jeszcze majonez...
Chciałem poprosić Pottera, żeby przestał okupować mój talerz i zajął się swoim, kiedy zaczęło mi strasznie gwizdać w uszach. Potrząsnąłem głową, zaciskając powieki. Ponownie otworzyłem oczy, marszcząc czoło. Kiełbaski z ketchupem i majonezem podwoiły swą ilość, po chwili było ich trzy razy więcej. Następnie zrobiły się całkiem białe...
- Remus, ja nie żartuję, otwórz oczy!
Niewyraźny głos Blacka brzmiał tak, jakby wsadził głowę do kibla. Uchyliłem niepewnie powieki. Światło, za dużo światła... Leżałem na oknie, a struga promieni słonecznych atakowała mi oczy. Syknąłem, podnosząc lewą dłoń. Zakryłem pół twarzy.
- Przestań mnie trącać, James - mruknąłem. - Już się... obudziłem.
Chłopcy pomogli mi usiąść. Dłonie mi się trzęsły, czułem się tak, jakby zaraz miała mnie rozłożyć ciężka grypa. Nie wiem, czemu, bolał mnie tył głowy. Kaszlnąłem, patrząc na nich. Spuściłem nogi z parapetu, drżące ręce kładąc po obu stronach bioder.
- Co się stało, tak w ogól... Potter, co ty robisz?! - jęknąłem, odskakując. Odsunął obślinioną chusteczkę od mojego policzka, unosząc brwi i szczerząc się głupio.
- Masz pół twarzy w majonezie - poinformował mnie. Wyjąłem z kieszeni swoją chustkę, mrugając szybko.
- Jakim cudem? - zapytałem słabym głosem. James zarechotał, a Syriusz wygiął dziwnie usta. Chyba starał się nie roześmiać.
- Wiesz... Na śniadaniu byłeś jakiś strasznie nieżywotny. Ledwie Jamie skończył ci nakładać to, co według niego miałeś zjeść, ty się zachwiałeś i padłeś twarzą w talerz, tworząc efektowną mini-fontannę ketchupu i majonezu... Kilka osób zaczęło się śmiać, ale jak się nie podnosiłeś przez jakąś minutę, to złapałem cię za włosy i pociągnąłem w tył.
- Wtedy właśnie odkryliśmy, że jesteś nieprzytomny. Wynieśliśmy cię z sali, McGonagall poszła po pielęgniarkę.
Spojrzałem w sufit, wyobrażając sobie siebie bez ostrzeżenia padającego gębą w posiłek. Zaśmiałem się, ponownie przenosząc na nich wzrok. Uniosłem brwi i prawy kącik ust.
- To musiało ciekawie wyglądać.
- Tak, scena ta była dość osobliwa... - przyznał cicho Syri, obserwując zbliżającą się pielęgniarkę i młodą nauczycielkę. Zsunąłem się z okna, stając chwiejnie na nogach. Chwyciłem się jamesowego ramienia, żeby nie upaść. Wytknąłem mu język, kiedy puścił mi oczko.
Przystając na propozycję pielęgniarki, poszedłem z nią do skrzydła szpitalnego. Kiedy tylko zamknąłem za sobą drzwi, kobieta w białym fartuchu szybkim krokiem znikła za drzwiami po przeciwnej stronie komnaty. Zagryzłem wargę, rozglądając się. Podszedłem do zaściełanego białą pościelą łóżka. Po stronie, gdzie pewnie trzyma się nogi, na kołdrze złożony był w kostkę szary koc. Westchnąłem, marszcząc czoło. Dziwnie mi się skojarzyło... Przeniosłem wzrok na drugą równoległą do mnie ścianę. Trzy czwarte jej wysokości to były okna, ciągnące się od jednego kąta do drugiego w odległości mniej więcej pół metra. Dawało to dobre oświetlenie i piękny widok na góry, wynurzające się zza lasu. Nieco wyżej rozciągało się lazurowe niebo. Westchnąłem. Drgnąłem, słysząc trzask otwieranych drzwi. Spojrzałem w stronę idącej ku mnie pielęgniarki.
- Wypij to - nakazała, podając mi jakąś fiolkę. Posłusznie ją wychyliłem. Zakrztusiłem się. Dobre to nie było... Takie gorzkie. Jak kawa. A ja nie lubię kawy. Kobieta uśmiechnęła się do mnie. Odwzajemniłem ten gest, czując jednocześnie zapowiedź bólu głowy. Taak, już niedługo się zacznie... Ponownie podniosłem na nią wzrok, tym razem z zainteresowaniem.
Najwięcej przypisałbym jej dwadzieścia-dwadzieścia dwa lata. Jasnozielone oczy tryskały energią, troską i zapałem. Długie, jasnobrązowe włosy upięła w kok. Niebieską sukienkę do kolan, od wysokości pasa ukrytą pod przyszytym fartuszkiem skrywała pod typowo szpitalnym fartuchem. Na nogach miała białe tenisówki. Podniosłem się.
- Lepiej już pójdę...
Skinęła mi głową, również się podnosząc. Odwróciłem się, podchodząc do drzwi. Wyszedłem na korytarz. No cóż... Którędy do wieży? O, może ona wie... Nie wygląda na pierwszaka, a naszywki na szacie jasno mówią, że jest z Gryffindoru.
***
- Alohomora! - zawołałem, robiąc sobie jeszcze większą krzywdę. Owszem, głowę rozsadzał mi tępy ból skroni, a każdy dźwięk zostawał przeze mnie odbierany dwa razy mocniej. Cuda i uroki wilkołactwa... Syknąłem, przyciskając dłonie do głowy. Muszę się poświęcać. Muszę to umieć! Prace domowe trzeba odrabiać i już! Ponownie zamachałem wściekle różdżką. - Alohomoooraa! Alohomora! Co za głupia zmora...
- Skoncentruj się może na początek - zaproponował Syriusz ze swojego łóżka. Ja, James i ten cały Pettigrew leżeliśmy na swoich.
- Ty wiesz, że może masz rację? - zapytałem niewinnie, starannie maskując swe parszywe samopoczucie. Black parsknął.
- No ba!
- Narcyz... - mruknął nieznany mi głos. Wygiąłem się dziwnie, chcąc spojrzeć na Syriusza, który usiadł gwałtownie.
- Masz coś jeszcze do dodania, Pettigrew? - zapytał spokojnie, choć wyraźnie wyczuwałem, że w każdej chwili może się na niego rzucić. Przechyliłem nieco głowę, patrząc na... Pierre'a chyba...? Nie pamiętam. Chłopak pokręcił głową, wydając z siebie cichy świst. Syri patrzył na niego jeszcze chwilę morderczym wzrokiem, po czym skierował go na sufit. Położył się, podkładając ręce pod głowę.
Czując, że mimo wszystko na usta wkrada mi się lekki uśmieszek, wycelowałem różdżką w okno.
- Alohomooora! - zawołałem, wykonując nadgarstkiem zawzięte młynki. To "ooo", to był akcent, tak dla wyjaśnienia, pamiętniku. Wiesz, gdybyś nie wiedział...
Fuknąłem, krzywiąc się. Zmarszczyłem czoło, całą siłą swej stłamszonej woli skupiając się na tym, by to okno się choć trochę uchyliło. Zmrużyłem powieki, ponownie celując.
- Alohomora! - zawołałem dobitnie, krótko szarpiąc patykiem. Następnie zrobiłem wielkie oczy, bo okno otworzyło się z trzaskiem, uderzając o ścianę. Szyba, na szczęście, nie ucierpiała... Zerwałem się w euforii. Zacząłem zawzięcie skakać po meblu, zapominając, że źle się czułem. - Udało mi się, udało, udało, udało, udaaałooo!!! - padłem na kolana, wyrzucając ręce w górę. Ryknąłem triumfalnie, trząchając jasnowłosą głową. Syriusz i James zaśmiewali się głośno.
- Żebyś tak przypadkiem nie zareagował na zaklęciach! - parsknął Black.
- Niby czemu? Flitwick by się ucieszył - stwierdził chłopak, którego imienia nie pamiętam. Zsunął się z łóżka i podszedł do szafy. Dzieliliśmy ją we czwórkę. James zarechotał, kładąc dłoń na brzuchu. Odchylił łepetynę do tyłu.
- O tak! - zawołał. - Za sam entuzjazm do przedmiotu nagrodził by cię kilkoma punktami!
Śmialiśmy się chwilę we czwórkę. Podszedłem do okna, mając na celu zamknięcie go przy użyciu dłoni. Na tego typu czynności przy użyciu magii przyjdzie jeszcze czas... Zakwiliłem, kiedy coś dość mocno uderzyło mnie w głowę i po części w plecy. Coś dużego i miękkiego. Poduszka?... Chwyciłem przedmiot zbrodni i rzuciłem się na Syriusza. Stał najbliżej, biedaczyna... Odpowiedział mi tym samym. A potem jeszcze dostałem od Jamesa. Za co?! Wyładowałem swój żal na Pettigrew. No i się zaczęło...
Poduszki latały z jednej strony dormitorium na drugą, co raz wylatywały z nich pierze. A my?... Śmialiśmy się jak nawiedzeni, okładając się nimi. Uchylaliśmy się, rzucaliśmy na siebie z wrzaskiem. Po prostu wojna... A ja jakoś zapomniałem o tym, że w nocy znów miałem zmienić się w tego... zwierzaka.