Startuj z namiNapisz do nasDodaj do ulubionych
   
 

Pamietnik Remusa Lupina!
Pamiętnikiem opiekuje się Syrcia
Do 20 marca 2009r pamiętnikiem opiekowała się K@si@@@
Do 07.07.08 pamiętnik prowadził Nowicjusz Magii
Do grudnia 2007 pamiętnik prowadziłą The Halfblood Princess

  10. Wpis dziesiąty.
Dodał Remus Lupin Niedziela, 19 Lipca, 2009, 06:16

Na wstępie pardon, za nieobecność. Nie było mnie w domu, a komputerek i owszem.
Z dedykiem dla siedząc... A nie, leżącej obok Ziela. I dla mnie, w końcu mi się należy. Ja to napisałam, ja!



Zakończenie roku! Tak długo wyczekiwany przez wielu dzień. W tym wypadku i przeze mnie. We wrześniu.... Raju, już we wrześniu jadę do Hogwartu! A pal licho skrzacie włosy, że to za ponad dwa miesiąe... Sam fakt faktem!
Niczym wystrzelony z procy wyskoczyłem z łóżka, według opinii budzika o szóstej rano. Podszedłem o okna i otworzyłem je na całą szerokość, ciepłe powietrze uderzyło mnie w twarz. Okręciłem się w miejscu i raźnym krokiem ruszyłem w stronę łóżka. Chwyciłem poduszkę do ręki i trzymając ją w obu dłoniach, zarzuciłem ją sobie na plecy. Trzeba ją jakoś spulchnić, żeby na noc była miękka. Zamachnąłem się i grzmotnąłem nią w materac, aż "rusztowanie" mebla zakwiliło. Od razu urosła, zupełnie jak na drożdżach! Położyłem ją w odpowiednim miejscu i klepnąłem kilka razy po bokach, nadając jej wygodniejszy kształt. Zabrałem się za kołdrę. Chwyciłem ją za rogi w miejscu, w którym wkłada się samą kołdrę w poszewkę i zgarnąłem ją z łóżka. Kilka machnięć i była taka, jaka być powinna. Złożyłem ją raz na pół, potem drugi... I zamarłem.
Owszem, to cudownie, że jadę do Hogwartu. Ale jest jedno "ale". Co do tego, jak mnie tam przyjmą.
Tu, w mugolskiej podstawówce wszyscy już przywykli, że znikam co miesiąc. To są sami mugole, niby w jaki sposób mieliby się domyśleć, że jestem mieszańcem? Dla nich przecież nie istnieje coś takiego jak różdżka, magia czy zaklęcia... Owszem, dzieci nieraz się w to bawią, dziewczyny w dobre wróżki ipt.... W zdecydowanej większości tylko na zabawie się skończy.
A w Hogwarcie?...
Tam wszyscy będą wiedzieli o różnych czarnomagicznych stworzeniach, o tym, jak się je rozpoznaje, kiedy nasilają się ich "zdolności", kiedy dochodzi do przemiany... Przecież gdy będę co miesiąc znikał, i to w pełnię... To prędzej czy później, ktoś się domyśli! A wtedy au reviou przyjaciele!...

Z kwaśną miną szedłem chodnikiem. Za pół godziny muszę być w "budzie", bowiem zaczyna się ta cała pogięta uroczystość. Ostatnio Mathew i ta jego banda była dla mnie wręcz zaskakująco miła. Wolę więc teraz nie wiedzieć, co mogli mi przyszykować. Tak, na pożegnanie...
Powłóczyłem nogami, krok za krokiem. Nie chcę tam iść. Nie chcę zakończenia roku... Boję się, że najnormalniej się rozpłaczę. Nawet nie wiem, skąd mi się wziął ten pomysł. Przecież nigdy nie lubiłem chodzić tutaj do szkoły, a tu proszę... Będę tęsknił. Na pewno.
Podniosłem głowę, rozglądając się po ulicy. Słońce poraziło mnie w oczy, zakryłem je ręką, dzięki czemu na oślep wyszedłem na ulicę. Nie martwiłem się, że wlecę pod samochód. Dzisiaj od samego rana jestem jakoś niezdrowo pobudzony, wilkołacze zmysły dają o sobie znać... Ostrzegłyby mnie.
Ha! Tak jak przypuszczałem, przebrnąłem przez ulicę bez szwanku. Hm... Ta dziewczyna, co idzie przede mną w białej sukience, wygląda naprawdę znajomo. A już chyba najbardziej te jej blond loki, rozwiewane przez wiatr. Niewiele się namyślając, wrzuciłem drugi bieg i dogoniłem ją po trzech minutach. Drgnęła zaskoczona, patrząc na mnie.
- Witaj, Ashley!
- Oh... Cześć, Remusie.
Ashley Midgeen, znajoma chodząca do tej samej szkoły co ja, tyle że dwie klasy niżej. Uśmiechnęła się do mnie szeroko, wymachując lekko bukietem fiołków, związanych błękitną wstążką.
- Dawno się nie widzieliśmy. - zauważyłem ostrożnie.
Pomijając milczeniem fakt, że to z mojej winy...
Westchnęła, wpatrując się w swoje sandały. Podniosła wzrok dużych, szarych oczu i popatrzyła mi w twarz.
- Nie zapominaj, że ty nie chciałeś.
Przewróciłem oczami, wpychając ręce do kieszeni. Kopnąłem jakiś kamień, który nawinął mi się pod czub pantofla.
- Nie przesadzaj, miałem zły dzień.
- Złe dni masz często.
- A czy masz z tym problem... dziecinko? - dodałem ze złośliwym uśmiechem. Łypnęła na mnie ze złością. Zadarła dumnie główkę do góry, celując nosem w niebo, przyspieszając kroku. Stłumiłem chichot. Nie wiem czemu, ale zawsze lubiłem ją denerwować. Dogoniłem ją ponownie, udając skruszonego.
- Oh, Ashley... Wybacz mi. Mam... Zły dzień.
Wyszczerzyłem zęby w uśmiechu, pokręciła głową. Stuknęła palcami w daszek mojej czapki, nasuwając mi ją na oczy. Wyprostowałem się gwałtownie. Nabrałem powietrza i wypaliłem, niby ze złością:
- No wiesz?!
Westchnęła, poprawiłem swą czapencję. Dalej szliśmy w milczeniu.
Niebo było właściwie bez chmur, miało głęboki odcień błękitu, słońce okalało wszystko swymi złocistymi promieniami. Ptaki śpiewały, kwiaty kwitły, wiał lekki, przyjemny wietrzyk.

Nie pamiętam dokładnie, co działo się podczas całej tej uroczystości. Zresztą, co tu opisywać?
Cała szkoła zebrała się w sali gimnastycznej. Dyrektor zapowiedział wejście pocztu sztandarowego. Stanęli tam, gdzie zawsze - po prawej stronie wolnego miejsca, którego nie zajmowała masa uczniów. Szóste klasy miały swoje miejsca po prawej stronie pod drabinkami. Usiadłem między Jackiem a Mendelejewem. Za nami usadowił się Jacob. Popatrzyłem na dyrektorkę. Teraz ona dzierżyła mikrofon w dłoni. Tak jak co roku, życzyła wszystkim udanych wakacji, by były ciepłe i słoneczne oraz bezpieczne. Dziękowała za współpracę uczniów przez cały rok, gratulowała promocji do wyższych klas, żegnała tych, którzy kończyli ostatnią, ósmą klasę. Westchnąłem.
W pierwszych rzędach siedziały najmłodsze dzieciaki, potem już dalej, rocznikowo. W tym tłumie studentów brakło tylko mojej klasy. Na końcu sali, pod ścianą, umieścili się rodzice i woźne. Uśmiechnąłem się lekko do siebie. Dobrze pamiętam te wszystkie utarczki z panią miotełką, parę razy nawet zdzieliła mnie ścierą po głowie. Ale śmiała się przy tym. Zawsze była dla wszystkich miła, tylko czasem, gdy była zła, to zachowywała się mniej przyjaźniej. Ale to jak najbardziej naturalne...
O, widzę panią ze stołówki. Na jej widok musiałem stłumić chichot. Chyba na zawsze w mej pamięci zostanie jej mina, gdy ktoś podrzucił jej pod nogi pieroga nadziewanego truskawkami. Wyraz jej twarzy był naprawdę śmieszny, gdy zbliżała się do nieuniknionego spotkania z podłogą. Ciekawe, że też wszystko sprawiało wrażenie, jakby działo się w zwolnionym tępie?... A to nadzienie rozpryskujące się na ścianie i białej koszuli nauczyciela od geografii... No po prostu piękne. Muszę to uwiecznić. Na rysunku najlepiej. Koniecznie!
Czołowe osobistości ze szkoły po kolei wzywały uczniów, którzy osiągnęli jakieś szczególnie dobre wyniki w nauce. Oczywiście wywołano Lily, Mendelejewa i tak dalej... Nie byłem zaskoczony, że nie wyczytano mnie. W końcu troszkę mi się nabroiło pod koniec roku... Raz byłem tak zdenerwowany - nawet nie wiem czym... - że po prostu zabrałem rzeczy i wróciłem do domu. A to traktuje się jak ucieczkę z lekcji, no takie życie. Odkaszlnąłem w zaciśniętą pięść.
No nareszcie! Klasy rozchodzą się do swych sal.
Też nic szczególnego, więc pominę. Ciekawsze rzeczy trafiły mi się, gdy wędrowałem po wodę do kwiatków, bo pani wychowawczyni się raptem zachciało je podlać. Ależ oczywiście, że już po tym, co rozdała reszcie bandy świadectwa.
No więc udałem się do łazienki, z butelką w ręce. Grzecznie odkręciłem kran i czekałem, aż się napełni. Ja naprawdę nie chciałem zalać połowy łazienki! Pojemnik uderzył w posadzkę, zawartość spłynęła zgodną falą po kafelkach, mocząc mi buty. Nie moja wina, że ktoś, jak się po chwili okazało, że to Mathew, złapał mnie w pasie i zaczął taszczyć w kierunku kabin. Nie powiem, na początku miałem dziwne skojarzenie, ale pomińmy. I hura, on nie był sam! Poczułem się jak jakiś hrabia, gdy jeden z nich otworzył przede mną drzwi w głębokim ukłonie. Hm... Dlaczego chwycił mnie za kark i pchał w stronę sedesu? Musiałem się nad tym zastanowić, przez co prawie przywitałem się z wodą w kiblu. Co za zapach...!
Oh, świetnie. Wiem, do czego zmierzają. Chcą mi umyć włosy! Ale ja sam sobie poradzę... Tylko nie wiem nadal, po co im środek do czyszczenia.
Naprawdę, muszę podziękować rodzicom, że teraz jestem tak niedorobiony, iż nie mam zbyt wielu sił do obrony.
I wyłamali mi ręce, a to bolało... Nie zostało mi nic innego, jak me szanowne nogi. No nie, jak mogłem zapomnieć o głosie? To nic, że wiecznie zachrypniętym.
Oczywiste jest, że się wydarłem - pomijając, że "kulturalnie" (mama będzie zła, jak się dowie) - i usiłowałem zaprzeć się butami, ale to nie moje trampki z gumowymi podeszwami... Te się ślizgały.
Tak, podziękuję mamie.
Ta chwila była straszna, okropna. Z przerażeniem obserwowałem, jak muszla jest coraz bliżej i bliżej... Z czystej litości dla samego siebie przestałem się produkować, bo wyraźnie mieli chęć zakneblować mnie mopem. Ha, promyczek słońca. Jeden z tych głąbów przysunął gębę do tyłu mojej głowy. Chyba chciał powąchać, jak pachnie mój szampon. Ładnie, rumiankiem, hihi... W następenj chwili, z dziką satysfakcją słuchałem jego skrzeku, w chwili, w której - jak sądzę, moim skromnym zdaniem - złapał się za obolały nos. Natychmiast przestałem się głupio uśmiechać, bo włosy już mi się zamoczyły. No i pach - uderzyłem czółkiem w dno kibelka, a po całej łazience rozległ się czysty, głęboki brzdęk. Mam aż tak pustą czaszkę?! Wydałem z siebie pełen obrzydzenia jęk, który natychmiast utonął w płynącej ze spłuczki wodzie. No wręcz bajecznie.
Sądząc po stłumionym łomocie, ktoś wszedł i pośliznął się na mokrej posadzce. Nie wiem, czemu była mokra. No ba, moje ręce zawsze są czyste! Niekiedy w przenośni, ale mniejsza. Em... Czy mi się zdaje, ale czy te buraki śmieją się z mej tragedii? I to nagłe, chyba "Hej!"... Nie miałem jak kulturalnie odpowiedzieć, więc tylko się wierzgnąłem. Może zauważył w tym geście oznakę przyjacielskiego pozdrowienia?
Ah, chyba już nigdy nie będę nie doceniać możliwości oddychania. Jakiś ktoś tak mocno mnie pociągnął w tył, że przeleciałem przez całą szerokość toalety i wpadłem do następnej kabiny. A po drodze brawurowe potknięcie o własne nogi... Wstałem szybko nie dając po sobie poznać, że coś tu zaszło. A czy ktoś mi się dziwi?! W drzwiach stała woźna!
A wie ktoś, czemu dziwnie się na mnie patrzyła? Poczułem się dotknięty...
Rozejrzałem się z najpewniej kretyńskim uśmieszkiem. No tak. Mathew, jego koledzy i Jack. Pewnie on mi pomógł. Będę mu musiał kupić czekoladę. Nie no, żartuję... Chociaż może? O, wiem. Pójdziemy na lody i będzie dobrze.
Miotełka z okrutnymi krzykami o zdemolowanym miejscu publicznym okładała nas ścierą, wypychając ku wyjściu. Musiałem zużyć cały swój zapas samokontorli, by nie ryknąć śmiechem, widząc staczającego się w pogiętej pozycji Mathewa. Naturalnie, ze schodów. Nóżka mu się podwinęła... Biedaczek.

Całą drogę powrotną dziękowałem Jackowi. Byłem pewien, że nie pachnę zbyt ładnie. No nic, nie moja wina, że akurat w TEJ kabinie, mało kto raczy spuścić po sobie wodę. Fuj...
Naprawdę, pominę milczeniem minę mojej matki, gdy mnie zobaczyła. I na pewno poczuła. Pierwsze czułe słowa, które od niej usłyszałem to niezywkle troskliwie i przepełnione miłością: "Coś ty wyrabiał?! Natychmiast idź to z siebie zmyć, śmierdzisz!".
Nie ma to jak świadomość, iż matka cię kocha, prawda?

[ 4 komentarze ]


 
9. Wpis dziewiąty.
Dodał Remus Lupin Niedziela, 21 Czerwca, 2009, 17:29

Notka z dedykiem dla Lily, Aleksy, Darii (chyba tak się pisze, no nie?...), Zielaczka, Rogacza i moich wenów. O, i dla Jackiego! :D
Nowa już zaczęta. Nie wiem, kiedy dodam. Zależy od wpisu u Huncy. I stonuję Lunia, nadal będzie marzycielskim kujonkiem, ale będzie więcej smęcił. W następnym wpisie wyjaśnię...
Zapraszam do Księgi! :D
I miłych wakacji...:D
A ta piosenka, to oczywiście "Malinowy Król", ale nie Melissy tylko Urszuli...



Właśnie leżę na łóżku u siebie w pokoju. Przewracałem się gdzieś od północy z boku na bok, nie mogąc spać. Jest godzina czwarta nad ranem. Za oknami jest już dosyć jasno, a same okiennice są otwarte na całą szerokość, świeże, poranne powietrze czerwca wpada do mego pokoju, wprawiając płomień iskrzący się na zapachowej świeczce w dziki taniec. Lawenda. Świeczka ma zapach lawendy.
Wsłuchuję się w radosny, ptasi trel, który napływa do mych uszu, na przemian z szumem wiatru w liściach drzew oraz skrobaniem długopisu po kartce. Budzik tyka na szafce koło mojej głowy. Wtulony plecami w wielkiego, jasnego miśka, słucham tego denerwującego mnie dźwięku - rytmicznego uderzania, jakby stalowy patyczek uderzał w metalową płytkę. Kłóci się to z jeszcze jednym odgłosem wydawanym przez budzik.
Tik - tak, tik - tak...
Stuka miarowo, przywodząc mi na myśl klepanie kopyt konia, który idzie spokojnym, równym krokiem po betonie.
Denerwuję się. Wiem, dlaczego nie mogę zasnąć - dzisiaj w domu pojawi się Dumbeldore. On sam powiedział, że nie przeszkadza mu fakt mojego wilkołactwa. Nawet nie wie, ile to dla mnie znaczy... Facet mnie właściwie nie zna i z góry zakłada, że jestem w porządku. Pomimo faktu, CO we mnie siedzi. To dobrze. Jestem mu za to wdzięczny. Będę mu musiał dziś o tym powiedzieć. Ciekawe, czy mnie za to wyśmieje?... Nie, raczej nie. Chociaż może... Nie, na pewno nie.
Tata opowiadał mi o tym, jaki Dumbeldore jest. Czy może się zmienił, po objęciu stanowista dyrektora Hogwartu? Przecież władza zmienia ludzi... Piwo kremowe uderza im do głowy i zmieniają się nie do poznania. Ekh...! Jak ja ględzę.... Normalnie jak kobieta w ciąży... No nic, muszę postarać się zasnąć. Nie lubię zarywać nocy, wtedy automatycznie mój biologiczny zegar rozstraja się na najbliższy tydzień. Teraz będę się musiał męczyć, by przywrócić go do zdrowego rytmu...
Oh, widzę pewną prawidłowość w mym zaburzonym rytmie dobowym: zaczynam czuć piasek pod powiekami.
A u sąsiadów pies zawodzi donośnie, jakiś ptak na pobliskim drzewie wydziera się wręcz denerwująco... Chociaż ślicznie zarazem. Dobra, stawiam kropkę i odkładam pamiętnik...
No pięknie! Ja tu się szykuję do snu, a kogut zaczyna piać... Nie ma to jak wyczucie czasu...

Kilka godzin później, obudziła mnie mama. Pochyliła się nade mną, tak jak zawsze delikatnie mierzwiąc mi włosy i całując w czoło.
- Wstawaj, kochanie... - pogładziła mnie po głowie, wyraźnie słyszałem jej miękki, czuły głos, który rozpoznałbym i na końcu świata. - Już ósma, wstawaj, zajączku.
Nachmurzyłem się. Zajączku?!Raju, ja nie mam pięciu lat!
Fuknąłem obrażony, skopując z siebie kołdrę. Mama roześmiała się cicho i wyszła, zamykając za sobą drzwi od mojego pokoju. Spuściłem nogi z łóżka i usiadłem. Trwałem w takiej pozycji kilka minut, kiwając się sennie. No to mam teraz zapłatę za dybanie po nocach... Westchnąłem ciężko i ziewając, wstałem. Przeciągając się, powlokłem do toalety, by się odświeżyć. Nie mam chęci opisywania takich oczywistych czynności jak wypróżnianie się czy prysznic, albo w ostateczności wycieranie, bo chyba każdy cywilizowany osobnk wie doskonale, jak to wygląda i na czym to polega.
Pół godziny później, zasiadłem do śniadania. Zerknąłem mimochodem na zegar z kukułką, który widział nad drzwiami w kuchni, wiodącymi do korytarzyka. Wskazówki powiedziały mi, że dochodziła godzina pośrednia między dziewiątą a dziesiątą. Stłumiłem ziewnięcie, zakrywając usta dłonią.
- Remisiu mi się wydaje, czy nie spałeś w nocy?
Wbrew sobie zrobiłem spłoszoną minę. A niech mi jeszcze raz ktoś powie, że mama wbrew pozorom nigdy nie wie, co się dzieje z ich dzieckiem... Przecież nie hałasowałem, skąd ona to wie?...
- Eeem.... Nie mogłem zasnąć.
Kiwnęła ze zrozumieniem głową, stawiając przede mną na stole talerz z omletem. Wylewitowała na stół słoik dżemu.
- Kotku, pamiętasz, że dzisiaj przychodzi pan Dumbeldore?
- Po prostu Albus, mróweczko.
Powstrzymałem się od przewrócenia oczami. To, że do mnie zwracają się zdrobinieniami nazw zwierząt, jestem w stanie przeboleć. Ale te ich "pingwinki", "gwiazdeczki", "kociaczki" między sobą, doprowadzają mnie momentami do szału. Nie lepiej wymyśleć jakieś praktyczne zdrobnienie imienia, lub proste, zwyczajne: "skarbie"?
Westchnąłem ciężko, mama włączyła radio. Spiker zapowiedział szanowną Melissę Etheridge, rozległa się skoczna, słodka muzyka i dołączył się delikatny głos wokalistki, śpiewający "Malinowego Króla". Nieco wbrew sobie zacząłem cichutko podśpiewywać ten utwór, na szczęście na tyle cicho, że rodzice (jak sądzę) nie dosłyszeli tego.

Daj mi zgodę na ten dzień, który właśnie kona
Dorzuć do ogniska drew, utul mnie w ramionach
A planeta kręci się, wozi nas łaskawie
Prowadź mnie w niebieski cień, po niebieskiej trawie

Refren:

Malinowy król malowanych róż
Zawsze nas od złego obroni
Jakbym mogła Ci narysować sny
A w nich dom, drogę, drzwi
Na niebie błysnął biały nóż
To księżyc pełni straż
Czy nie znałam Cię w innym życiu już
Kiedyś hen dawno tak
Pieniądze nie kupią mnie
Lecz oczu twych blask
Wystarczy mi biały chleb
Dopłyńmy do dna

Gdybym miała zgubić Cię, gdyby tak wypadło
Nagle ptak by w locie zgasł, serce by umarło

Malinowy król malowanych róż
Sprawia że nocą kwitnie kamień
Co się stanie tam co się stanie nam
Gdyby tak brakło go
Na niebie błysnął biały nóż
To księżyc pełni straż
Czy nie znałam Cię w innym życiu już
Kiedyś hen dawno tak
Pieniądze nie kupią mnie
Lecz oczu twych blask
Wystarczy mi biały chleb
Dopłyńmy do dna

Malinowy król malowanych róż
Zawsze nas od złego obroni
Jakbym mogła Ci narysować sny
A w nich dom, drogę, drzwi
Na niebie błysnął biały nóż
To księżyc pełni straż
Czy nie znałam Cię w innym życiu już
Kiedyś hen dawno tak


Uwielbiam ją, zawsze wprawia mnie w takie słodkie zamyślenie...
Paćkałem widelcem w talerzu nawet nie zdając sobie tego sprawy. Gapiłem się przy tym bezmyślnie w okno, nucąc. Westchnąłem ciężko, zamykając oczy. Tak... uzależniłem się od muzyki.
Drgnąłem gwałtownie, słysząc energiczne pukanie do drzwi. Otworzyłem gwałtownie oczy, przez szybkę ujrzałem zamazaną postać. W jednej chwili całkowicie straciłem apetyt. Tata podszedł do drzwi i naturalnie je otworzył.
W oczy rzucił mi się wysoki, szczupły mężczyzna. Miał długą brodę, mniej więcej do poziomu pod klatką piersiową. Wręcz zabójczo dyskretnie był ubrany w ciemnogranatową szatę czarodzieja, na szczęście, bez tiary. W sumie i na szczęście to wyglądał tak, jak trochę zdziwaczały mugol z długą peleryną, zapinaną pod szyją. Włosy miał długości i koloru brody, mianowicie do połowy pleców przeplatane dwoma kolorami - kasztanowym i srebrnym. Na zakrzywionym nosie widniały okulary-połówki, znad których patrzyły na wszystkich bystro błękitne niczym niebo w pogodny, letni dzień, oczy. Spojrzenie miał tak przenikliwe, że można było pomyśleć, iż potrafi przewiercić nim człowieka na wylot.
Przełknąłem to, co miałem w ustach i grzecznie, tak jak uczyli mnie rodzice, gdy gość wchodzi, podniosłem się z miejsca. Automatycznie wytarłem dłonie o spodnie, a w międzyczasie, dyrektor Hogwartu zdążył przywitać się z mamą ucałowaniem jej dłoni. Odwrócił się do mnie.
- Ah, a to musi być wasz Remus.
Z szerokim uśmiechem, który uniósł mu długie wąsy, zmierzył mnie od stóp do czubka głowy. Wyciągnął do mnie rękę, w geście powitania. Niepewnie się uśmiechając, uścisnąłem mu końcówki palców.
- Jak ostatni cię raz widziałem, miałeś chyba pięć lat...
Odpowiedziałem zażenowanym uśmiechem. Tak, ja też go pamiętam. Ostatni raz mnie widział wtedy, kiedy leżałem w Mungu pogryziony przez Greybacka.
Wszyscy usiedliśmy przy stole, Dumbeldore nachylił się do mnie.
- I tak jak ja, uwielbiałeś cytrynowe dropsy.
Roześmiałem się wbrew sobie.
- Nadal lubię, proszę pana.
- To była nasza zmora... Nie dało się go zmusić do umycia zębów po tych cukierkach.
- Oj mamo... Pasta psuła mi smak w ustach!
Durektor uśmiechnął się do nas pogodnie.
- Otóż to! Ale pamiętaj, chłopcze - jeśli nie będziesz szczotkował zębów po słodyczach, skończysz na krześle u magodentysty.
Wzruszyłem nieznacznie ramionami, nie wiedząc, co odpowiedzieć. A cóż w tym strasznego? Pomijając te wszystie odgłosy i dziwne smaki oraz wonie, jest całkiem w porządku...
Gawędziliśmy wesoło całą czwórką o różnych przyziemnych sprawach, rodzice pytali co słychać w szkole, Dumbeldore co słychać o rodziców. Zwykłe, grzecznościowe zlepki. Iiii... tekstu dorosłych nie mogło zabraknąć...
- A jak sobie radzisz w szkole, Remusie?
Podniosłem wzrok z blatu stołu na błękitne oczy dyrektora. Śmiały się, błyskając radosnymi iskierkami. Musiałem mieć zabawną minę, skoro pełnoletni wybuchli śmiechem. Chrząknąłem, poprawiając się na krześle.
- Dobrze.
Pokiwał ze zrozumieniem głową.
- Może się domyśliłeś, a może nie. To nie było zwykłe, grzecznościowe nastąpnięcie na temat.
Zagryzłem wargę, serce zabiło mi mocniej. No tak... Mogłem się domyśleć... Przecież po to tu przybył! Pohamowałem się od plaśnięcia ręką w czoło.
- Skoro już wszyscy wiemy, o czym będzie rozmowa, proponowałbym się rozluźnić.
Nadal na mnie patrzył. Pewnie chodziło mu o mnie, siedziałem jak na jeżu. Wymusiłem lekki uśmiech i usiadłem swobodniej. Splotłem dłonie i złożyłem je na stole, zacząłem się bawić kciukami.
- Nie będę pytał, czy chcesz uczyć się w Hogwarcie, bo odpowiedź, jak sądzę, jest pozytywna. Mam rację?
Skinąłem głową, nie podnosząc wzroku znad własnych rąk. Jakoś zrobiło mi się trudno na niego patrzeć. Nie wiem, dlaczego...
- Co do środków ostrożności. Mam już pewien plan, lecz chciałem go z wami omówić. Głównie z tobą, Remusie. Bo w końcu tutaj chodzi o ciebie. Zachowałbym się w sposób egoistyczny, dokładając nowe zasady w regulaminie i wynajdując miejsce, byś mógł w spokoju przechodzić te trudne chwile, nawet niechcący sprawiając ci w jakiś sposób przykrość. Comiesięczne odsyłanie do domu byłem zmuszony skreślić, bowiem zmarnowałbym okazję do tego, byś zdążył się naprawdę stęsknić za rodzicami. A i radości matki przy zobaczeniu dziecka po dłuższym odstępie czasowym nie mogłem odebrać Rei.
Roześmiałem się nerwowo. W sumie to i faktycznie.
- Skoro nie będziesz wracał co miesiąc do domu, trzeba znaleźć inny sposób, by dać ci trochę prywatności. Głównym punktem mojego planu jest wybudowanie chaty na skraju wioski Hogsmeade, która znajduje się w sąsiedztwie Hogwartu.
Popatrzyłem na niego niepewnie.
- A to nie zbyt duży problem?...
- Nie, skądże znowu. Budowa zajmnie około miesiąca, jeśli nie krócej. - uśmiechnął się do mnie krzepiąco. Westchnąłem, przymykając na dłuższą chwilkę oczy.
- Ale... Skoro to byłoby poza Hogwartem, to jakbym tam się.... em.... przenosił?
- Ah! Miałem nadzieję, że zadasz to pytanie. Właśnie to jest największy problem. Sposób, by nikt się nie dowiedział, by nikt nie mógł za tobą iść. Jakieś pomysły?
Zagryzłem wargę, patrząc na niego podejrzliwie. To mam rozumieć, że specjalnie każe mi wysilać mózg?
- Tak... Przejrzałeś mnie. Twoja mina mówi sama za siebie, właśnie o to mi chodziło. - oczy zamigotały mu radośnie. - Nie lubię dawać gotowych odpowiedzi, to nikomu nie pomaga się rozwijać.
Palnąłem pierwszą rzecz, jaka przyszła mi do głowy.
- Sieć Fiuu. Ale to odpada. - zreflektowałem się szybko.
Pokiwał głową.
- Teleportować się nie umiem. A na terenie szkoły, to chyba zakazane?
- Tak.
Chrząknąłem lekko.
- A może być coś bez użycia magii?...
- Ależ oczywiście. Nawet byłoby to wskazane.
- Noo tooo... - zamyśliłem się, gapiąc w okno.
Bez magii i bezpieczne. Miotły? Rower? Uśmiechnąłem się do siebie krzywo. Wtedy co miesiąc bym musiał kupować nowy jednoślad.
Sposób na rodzaj przypominający ucieczkę. Bo przecież będę uciekał. Od ludzi. Od cywilzacji. By w spokoju zamienić się w zwierzę. By móc w samotności cierpieć z braku możliwości dostania ludzkiej krwi. By być wściekłym na to, że nie mogę nikogo zabić, rozszarpać. By stracić ludzkie zmysły, przejąć zwierzęce instynkty. By płakać nad tym, że zmieniam się, wbrew sobie się zmieniam. By żałować, że nie posłuchałem rodziców. By płakać nad utaconym dzieciństwem... By wrzeszczeć z bólu, zdzierać gardło w pełnym żalu, strachu i złości krzyku...
A może odwołać się do historii?...
Historia nieodłącznie kojarzy mi się z wojnami. Nawet ta druga światowa, czy chociażby pierwsza.
Okopy. Na wojnach robiono okopy.
Ale co ja, mam się kurczę okopywać? Muszę się dostać poza teren szkoły, tak, by nikt mnie nie zauważył!
Ale te okopy tworzyły coś na rodzaj sieci. A gdyby zakryć je od góry, stworzyłoby się sieć tuneli... Niczym królicza jama...
Drgnąłem na krześle.
- Tunel?
- Też tak sądzę. Ciekawe... Mnie obmyślanie całego planu zajęło blisko godzinę, a ty sposób na ucieczkę znalazłeś w ledwie trzy minuty, odkąd zamilkłeś.
Uśmiechnąłem się lekko. Ha, jestem lepszy, jestem lepszy... Kaszlnąłem w zaciśniętą pięść.
- Ale... proszę pana...
- Tak, Remusie? Dostrzegłeś pewną lukę w tym planie?
Pokiwałem głową, podnosząc na niego wzrok. Skoro ten tunel ma być odprowadzony najpewniej ze szkoły, to przecież musi być czymś chroniony, żeby się tam nikt nie dostał! Powiedziałem o tym Dumbeldore'owi. Westchnął.
- Też tak sądzę, Remusie. Czy może szanowni rodzice mają jakiś pomysł?
Mama zamyśliła się, tata z resztą też.
- Ja wiem... Może jakaś roślina? - podsunęła rodzicielka. Ożywiłem się, unosząc na krześle.
- Ale wtedy to musiałoby być jakieś takie mniej przyjazne, ale jednocześnie dające się uspokoić! I żeby nie była zbyt mała...
- W takim wypadku, to drzewo. - mama uśmiechnęła się do mnie. - Na Zielarstwie była o nich mowa...
- Bijąca Wierzba. - rzekł mój ojciec, patrząc gdzieś w kąt.
- A jak się ją... uspokaja?
- Wystarczy dotknąć odpowiedniej narośli na pniu, a wierzba zastyka w dziesięciosekundowym paraliżu, nawet pomimo wiatru nie zadrży żaden liść.
- Jesteście wyśmienici. - powiedział z uśmiechem Dumbelodore, patrząc na nas znad splenionych końcówek palców. Posniósł się z krzesła i zakręcił peleryną, biorąc jej koniec w dłoń. Również wstaliśmy. - Miałem podobny projekt, dziękuję wam bardzo, że tak dobrze się rozumiemy.
Roześmialiśmy się z rodzicami.
- Nie ma sprawy, Albusie.
- Dziękujemy, że chciał nam pan poświęcić swojego czasu. - rzekła z ciepłym uśmiechem mam. Dyrektor pokręcił głową.
- Rejo, darujmy sobie tę bzdurną formę grzecznościową. Wpędza nas ona jedynie w niepotrzebne zakłopotanie. Mów mi Albus.
Mama kiwnęła głową, dyrektor zwrócił się do mnie. Pochylił się lekko.
- A co do ciebie, Remusie... To jeszcze przez następne kilka lat będziesz zmuszony uczniowskim obowiązkiem mówić mi per "panie profesorze".
Pokiwałem głową z grobową miną, po czym uścisnęliśmy sobie z dyrektorem ręce.
- Dobrze, panie profesorze. Będę pamiętał.
- Ah.... I jeszcze jedno. Mam nadzieję, że gdy znajdziesz się już w Hogwarcie, to pokażesz mi swoje świadectwo?
- Eee...
Rodzice wybuchli śmiechem, dyrektorowi oczy zamigotały radośnie.
- Nie miej takiej spłoszonej miny, Remusie. Chyba nie może być aż tak źle?
Pokręciłem głową.
- Jest gorzej niż "aż tak źle".
Zachichotał, poprawiając zapięcie szaty pod peleryną. Odprowadziliśmy go do drzwi, pożegnaliśmy się i wyszedł na ganek. Mama odwróciła się do mnie, po czym nim zdążyła zamknąć drzwi, rzuciła w moim kierunku:
- Remusie, mógłbyś posprzątać w swoim pokoju?
- Mamo! Tam jest porządek!
- Wręcz pedantyczny. - rzekła sarkastycznie. - A te twoje majtki na klamce to zapewne ozdoba?
Spiekłem raka, okręciłem się na pięcie i pognałem do wyżej wymienionego pomieszczenia. Otworzyłem drzwi i uwieszając się na nich, zajrzałem na ich wewnętrzną stronę. Hej.... Jakie majtki?!... Wróciłem do kuchni z obrażoną miną.
- Jesteś okropna, nie lubię cię.
Patrzyłem na nią wyzywająco, uniosła brwi.
- Na klamce wisiała moja skarpetka, nie gatki! Ale już je sprzątnąłem. - dodałem z uśmiechem.
Westchnęła i kręcąc głową, z uśmiechem powróciła do pracy przy blacie kuchennym. Podszedłem bliżej, zajrzałem pod jej wyciągniętym ramieniem. Pacnęła mnie palcem w nos, brudząc go w mące. Kichnąłem, zakrywając się rękawem.
- A co to będzie?
- Ciasto.
- Ja chcę wbić jajka! - natychmiast wyraziłem głośno swe życzenie. Tupnąłem przy tym nogą, mama z uśmiechem stuknęła mi drewnianą łyżką w daszek mojej ulubionej czapki. Pfi! Ograniczyła mi przez to widoczność!
- Dobrze. Proszę bardzo, zajączku.
Z przezadowolonym uśmiechem, pomijając "zajączka", roztłukłem skorupkę i wlałem jej zawartość w wydrążony w masie mąki dołek...

Do następnej notki^^ KOMENTOWAĆ! hiehie...:D

[ 6 komentarze ]


 
8. Wpis ósmy.
Dodał Remus Lupin Poniedziałek, 15 Czerwca, 2009, 18:07

Alekso... odpowiem ci. :D
Więc.... Łapa i James również chodzi do szkoły przed Hogwartem, niby mugolska, ale uczą się tam czarodzieje przed pójściem do tej school magii. I jak widać było w notce, przyjechali "pomóc" w akademii. Bo się dyrektorowie jakoś zgadali i takie tam bla bla....
No nic. Chciałam, żeby się poznali jakoś inaczej, niż tylko w pociągu, na Pokątnej czy już dopiero w Hogwarcie...
I tak. W następnej, dziewiątej notce, Remus będzie rozmawiał z Dumbeldore'm, a w jedenastej pewnie wyprawi się na Pokątną. Pewnie i tak wszyscy właśnie na to czekali.... :D
Ja to jestem porypana. W tej chwili, w której to piszę, TA notka nie jest jeszcze skończona, a piszę już następną... :-P:D A w pisaniu tej oto ósmej pomaga mi Queen...
Ekhym ekhym. Zapraszam do czytania, komentów i Księgi Huncwotów. :D



Od akademii minęły dwa tygodnie. Oczywiście, za występ wszyscy dostali pochwały w zeszycie uwag naszej klasy i po piątce z języka. Dziś jest dziewiąty czerwca, siedzę u siebie w pokoju, za oknami okropny zaduch. Barwy świata są przydymione, jakby... zmęczone? Nie dziwię im się. Deszczu nie było od tej pamiętnej, majowej burzy. Pioruny tak siekały niebo, że błyskało różnorodnymi kolorami. Przepięknie to wyglądało, naprawdę... A moje drobne marzonko, co do kropli wody? Nadal niespełnione.
Westchnąłem, rozpłaszczając tyłek na drewianym parapecie w pokoju. Zwiesiłem luźno nogi po drugiej stronie okna, luźno dyndały mi się na dworzu. Zamachałem energicznie palcami u bosych stóp, patrząc z wielkim zainteresowaniem na czerwoną plamkę, którą dostrzegłem na jednym z liści rosnącego metr dalej bzu. Może to biedronka?.... Nie chciało mi się sprawdzać. Było mi smutno, sam nie wiem dlaczego. Czyżby dopadła mnie chandra?.... Westchnąłem ciężko i przekręciłem się w głąb domu. Wskoczyłem do pomieszczenia i wolnym, posuwistym krokiem ruszyłem w stronę salonu. Rozejrzałem się po dość przestronnym pokoju.
Ściany miał pomalowane na dwa odcienie oliwkowej zieleni. Całe większość na ten jaśniejszy, wnęki po obu stronach drzwi na ciemniejszy. Meble błyszczały ciemnym brązem, w kominku z ciosanych kamieni nie trzaskał wesoło ogień. Nie ma zimy, muszę poczekać... A ja tak lubię dawać się wciągać w tę grę płomieni... Na szafce pod ścianą, stał sobie spokojnie gramofon. Podszedłem bliżej. Zlustrowałem wzrokiem półkę niżej w poszukiwaniu pewnej płyty, z dość smutną ścieżką dźwiękową. O, jest. W czarno-krwistym opakowaniu, na pudełku wykaligrafowane: "Czarne róże na czerwone", Alany Grace i Melissy Etheridge. Mama to słucha... Po dwóch sekundach namysłu, uchyliłem wieko gramofonu i wyjąłem płytę. Włożyłem ją na szpikulec i nacisnąłem guzik, uprzednio wtykając wtyczkę do kontaktu. Czarny krążek zaczął się spokojnie obracać, chwyciłem igłę w dwa palce i ostrożnie nastawiłem ją mniej-więcej w połowie szerokości. Zatrzeszczało, po czym cały dom, w któym byłem tylko ja, napełniła melodyjna gra instrumentu, chyba pianina. Po chwili dołączył się słodkawy głos pani Grace.

Mogę Cię zapytać, prosząc o odpowiedź?
Obiecaj, że nie wyśmiejesz mnie.
Kochanie stoję tutaj,
Bojąc się że Cię zawiodłam.
Tak zakręcone jak się wydaje, lękam się o miłość jedynie w snach,
Więc pozwól rano światłu przyjść i pozwól odejść ciemności.
Czy możesz zamienić moje czarne róże na czerwone?
Czy możesz zamienić moje czarne róże na czerwone?

Zatopiona w swojej samotności,
Jak długo muszę wstrzymywać oddech?
Taka pusta w środku, można wypełnić mną najgłębsze morze.
Sięgam nieba, gdy księżyc się przygląda,
Jednego, poprzedniego roku, przyszedł i odszedł.
To jest czas by pozwolić Twojej miłości spłynąć na mnie...


Czy możesz zamienić moje czarne róże na czerwone?
Czy możesz zamienić moje czarne róże na czerwone?
Czy możesz zamienić moje czarne róże na czerwone?
Bo…
Czuję się jakbym winiła za to miłość (6x)
Czy możesz zamienić moje czarne róże na czerwone?
Czy możesz zamienić moje czarne róże na czerwone?
Czy możesz zamienić moje czarne róże na czerwone?
Bo czuję się jakbym winiła za to miłość
Czuję się jakbym winiła za to miłość…



Ah.... Prześliczna piosenka. Rzuciłem się na kanapę ze skórzanym obiciem. Przymknąłem oczy, pozwalając mi zatopić się w smętnych dźwiękach. Leżałem z rękoma założonymi za głową, nucąc. To było coś niesamowitego, zniknęło wszystko. Jakbym zatopił się w tym tekście zapominając o wszystkim co dzieje się wokół, jakbym znalazł się... hm.... w płycie?
Uchyliłem powieki, patrząc w niebo przez dobrze znane światu okno. Oh, czyżby zjawiła się nadzieja na deszcz? Ciemne chmury powoli zaczęły powlekać błękitne sklepienie. A ja? Zatapiam się w swej samotności i czuję się tak pusty w środku, że można by mie wypełnić najgłębszym morzem.... Tak, naprawdę mi źle.
Nawet nie zauważyłem kiedy łzy zaczęły mi płynąć z oczu. Westchnąłem ocierając policzki. No przecież nie będę płakał, nie mam powodu.... Chyba, że wilkołactwo jest powodem.
Ten problem mnie tak boli, tak hamuje i przytłacza... że chwilami to naprawdę mam ochotę po prostu ze sobą, skończyć, ale nie mam odwagi. Może to i lepiej?...
Wstałem i zbliżyłem się do gramofonu. Kurka, jeszcze się doprawiłem. Wtedy było mi tylko smutno, a teraz chce mi się wyć. Burcząc pod nosem, zdjąłem igłę i schowałem płytę do pudełka. Poszedłem do swojego pokoju. Stanąłem w drzwiach i rozejrzałem się wokół siebie.
Nie specjalnie wielki pokoik, sufit biały, na ścianach beżowa tapeta z ornamentem liści klonu, podłoga drewniana, dębowa, polakierowana.... Okiennice z tego samego tworzywa, zasłonki w jasnobrzoskwiniowej barwie, firanki delikatmie żółte, u dołu wyszywane gwiazdki. Meble również dębowe, lampka, stojąca na biurku z dwiema szufladami, taka sobie zwyczajna - podstawa to wyrzeźbione ciało aniołka, klosz jest szklany, kolorowa mozaika... Na regale stojącym na wprost od drzwi, są wszystkie moje książki. Na stojącej obok komódce, misternie zdobionej jakieś drobne ozdóbki - porcelanowy kotek, wyrzeźbiony przez dziadka kogucik... Ręcznie zrobiona na szydełku serwetka, budzik, pamiątkowy po prababci granatowo-złoty wazon z rysunkiem sztuki rzymskiej, z upojnie pachnącym bzem w środku i kilkanaście maskotek. Z drugiej strony komody, wysoka szafa na ubrania. A raczej koszule, spodnie, koszulki i tak dalej, mam w szufladach mebla, na którym stoją kwiaty. Po prawej stronie przy ścianie od drzwi - łóżko. Jednoosobowe, również z dębu. Pościel niczym się nie wyróżnia - biała w krowy. Narzuta wykonania mojego i babci, ze skrawków różnych materiałów. Znalazły się tam fragmenty moich starych, błękitnych śpioszek, czy wszyty na środku, dziecinny kocyk, którym zawsze opatulała mnie mama. Odkręciłem się w lewo, i co zobaczyłem? Biurko. Jak pisałem, dwie szuflady pod blatem, nogi nie są takie całkiem proste. Finezyjnie wykręcone, wygięte, uformowane w typowe dla porządku jońskiego ślimacznice. Na środku blatu, leży przezroczysty kawał szkła, lekko w odcieniu zieleni. Pod spodem, mam na kartkach różnie formułki i inne bzdety. Na wprost wzroku, jeśliby usiąść w wiklinowym fotelu (wygodny jest...), wisi korkowa tablica. Przypiąłem do niej plan lekcji, podobające mi się wiersze, kilka rysunków, które wręcz ociekają emocjami, które mną władnęły, gdy wychodziły spod mej ręki... Cytaty, jakieś ważniejsze daty, zdjęcie z Lily, Andrew'em, Helen i Jackiem... I drugie z rodzicami. Parapet zajmują kwiaty, w tym mój skrzydłokwiat Dexter. Na szybie w oknie jest mój projekt witrażu upadłego anioła. Na drzwiach - duży rysunek galopującego konia. Tydzień nad nim modelowałem, i muszę przyznać, że wyszedł mi całkiem nieźle.... Zbliżyłem się do łóżka i opadłem na nie bezwładnie. Bo miałem coś lepszego do roboty, niż gapienie się w sufit? Hm... Ulegnę pokusie i napiszę to, co sobie wtedy myślałem... Albo lepiej nie, bo w pewnym momencie zaczynały padać rozważania nad najszybszą i najmiej bolesną śmiercią...
Siedziałem tak pogrążony w smętnych rozmyślaniach, z których wyrwał mnie dźwięk dzwonka do drzwi. Westchnąłem ze zrezygnowaniem, zsuwając się z miękkiej pościeli. Powłóczystym chodem dotarłem do wejścia mojego domu i uchyliłem drewnianego kloca. Uniosłem brwi, widząc Jacka.
- Jackie?... Co cię tu sprowadza?
- Nic specjalnego. - uniósł rękę z moim zeszytem od przyrody. - Zapomniałem ci wczoraj oddać...
Kiwnąłem głową, odsuwając się z przejścia. Machnąłem ręką, zapraszając go do środka.
- Wejdź, po co będziesz tak stał w progu...
- Nie, Remi, ja tylko na chwilę.
- Właź, nie marudź.
Zamknąłem za nim drzwi i poprowadziłem gościa do kuchni. Wskazałem mu na krzesło, prosząc, by usiadł. Pobiegłem do pokoju, chcąc zostawić zeszyt. Wróciłem do Skreeg'a.
- Napijesz się czegoś?
Patrzyliśmy na siebie przez chwilę w milczeniu, które brutalnie przerwał Jack, swym impertynenckim chichotem. Zachmurzyłem się jeszcze bardziej.
- Co?
- Nic. Ty zawsze jesteś taki.... eeeum.... Oficjalno-uprzejmy?...
Ściągnąłem brwi patrząc na niego uważnie. Nalałem sobie soku do szklanki.
- Nie wiem, o co ci chodzi... Zawsze tak robię...
Uniósł obie ręce w obronnym geście.
- Noo... Nic mi do tego.
Uśmiechnęliśmy się do siebie pogodnie. Usiadłem na przeciwko Jacka i wlepiłem spojrzenie w jego ciemne oczy.
- To chcesz się czegoś napić?
- Tak. Jeśliś łaskaw, to herbaty poproszę.
Skinąłem mu dumnie głową, po czym wstałem i oficjalnymi ruchami wstawiłem wodę w czajniku. Wciągnąłem się na blat i utkwiłem w nim spojrzenie.
Pomijając te dosyć nieciekawe pół godziny oraz rozmowy dosłownie o niczym, zostawiłem na stole kartkę z wiadomością, że wyszedłem się przejść. Założyłem sandały na bose stopy, oczywiście czapkę z daszkiem. No i dresowej bluzy braknąć nie mogło.
Zamknąłem dom, przywiązując sobie klucze łańcuszkiem do szlówki w spodniach. Każdy w moim domu ma swój komplet kluczy i nie ma problemów, że ktoś musi dybać pod drzwiami aż inny domownik wróci.
Ruszyliśmy z Jackiem do pobliskiego lasu. O nie, nie wziąłem walkmana.... No nic. Jakoś będę musiał przetrwać bez muzyki....
Niczym zaprogramowani, od razu ruszyliśmy w stronę lasu. Sądząc po nieustającym: "bla bla bla bla bla bla bla....", Jack coś do mnie mówił. Nie słuchałem go uważnie, bowiem myślami znów odpłynąłem do krainy marzeń i fantazji, jednak nie wymyślałem jakichś niestworzonych historii, np. takich, że moją matematyczkę ze szczególnym okrucieństwem oślinił gumochłon. Nie, tym razem myślałem o czymś zupełnie bardziej przyziemnym.
W swoim liście, Dumbeldore mówił coś o zabezpieczeniach, które wprowadzi, bym mógł się bezpiecznie uczyć w Hogwarcie. Ciekawi mnie, co chciał przez to przekazać. ...Rad byłbym omówić... Jak rozumiem, chce to z nami przedyskutować, czy mi będzie to pasować. A żeby wiedział, że będzie... Choćbym miał się trzymać z dala od wszystkich, a podchodzić z dwumetrowym kijem - nie ma problemu. Mam jednak nadzieję, że tego wymagał ode mnie nie będzie... Na dłuższą metę chyba bym takiej izolacji nie znósł, choć mam duszę samotnika.
No i oczywiście, jaki jest Hogwart? Z opowieści ojca, bo mama uczyła się w Beuxbatons, z czego wynika moje zainteresowaniem francuzkim... No to ojciec opowiadał, że jest piękny. No to mnie poinformował, normalnie znam każdy zakątek! Piękny... no ba, tyle to i ja wiem... Który zamek nie jest piękny? Chociażby pod względem tradycji, sposobu zbudowania, całej konstrukcji czy nawet historii, która go przypieczętowała do swych kart.
No i oczywiście, jak chyba łatwo się domyśleć, jak mnie tam przyj...
BACH!
Leżałem na ściółce leśnej, moja noga nadal zahaczała o wystającą gałąź a Jack śmiał się na całe gardło. Tak, faktycznie zabawnie...
Wypluwając piach i igiełki z sosen, podniosłem się i otrzepałem spodnie. Pomijając milczeniem fakt, że mi również chciało się śmiać, to byłem poirytowany. No bo kto by nie był po nażarciu się podłoża?! Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło... Ponoć grunt to zdrowie.
Przywołałem na twarz obrażony wyraz i zadzierając nos ku niebu, ruszyłem dalej. Jack chichotał nadal, grzecznie za mną podążając. Zatrzymałem się tak nagle, że Jackie na mnie wpadł.
- A tak konkretniej, panie Skreeg... Dokąd to nas nogi mają ponieść?
Wyminął mnie, lustrując wzrokiem konary drzew.
- Może nieco wyżej?
- Może. Ale do tego potrzebne byłyby ręce.
- A co, Bozia ci ich nie dała?
Prychnąłem, wpychając dłonie do kieszeni.
- Skreeg, dobrze wiesz, że jestem ateistą! I proszę cię po raz kolejny: nie wspominaj przy mnie o tych bzdurach wyssanych z palca!
Wzruszył nieznacznie ramionami, ale nie oponował. Westchnął jedynie i podszed do najbliższedo dębu. Kopnął nogą w pień i wyciągnął kończyny do najniżej wiszącej gałęzi. Nabrał więcej powietrza i odskoczył od ziemi, obejmując konar ramionami. Zahaczył nogą o sęk w pniu, co ułatwiło mu wejście na ten długi i rozgałęziony odrost. Nadal wkurzony uwagą Jacka o tej durnej religii, chwyciłem jego siedzisko i zacząłem nim energicznie szarpać.
- Oszalałeś?! - wrzasnął, tuląc się do kory z pnia. Zgiąłem się w pół ze śmiechu, na jego widok.
- W-wyglądasz jak koala!
Upadłem na liście, które opuściły swych rodziców i zacząłem się trząść w radosnej agonii. Drzewo + siedzący na nim Jack okraszony uwagą o byciu koalą = mina Skreeg'a - bezcenna... Zerwałem się nagle jak oparzony.
- Żesz nieopierzona twoja mać! Dwa tygodnie suszy, a od siedzenia na ziemi zamoczyłem sobie spodnie na tyłku!
Skreeg zawył z radości. Mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa, puścił pień i zaczął się niebezpiecznie chwiać. Oburzenie na mym pyszczku ustąpiło przerażeniu, gdy Jack przechylił się do tyłu, rozkładając ręce w komicznym geście. Stęknąłem w próbie krzyknięcia, które niemal natychmiast zamarło mi w gardle. Po chwili jednak prychnąłem, udając złość, starając się nie roześmiać.
- Nie dość że koala, to jeszcze spokrewniony z nietoperzem.
- Niby w jaki sposób? - zapytał bujając się do góry nogami. Gałęzi trzymał się za pomocą zgiętych w kolanach nogach.
- A bo ja tam wiem... - podszedłem bliżej. - Oba ssaki.
W kilka sekund wdrapałem się do Jacka. Nucąc pewną skoczną piosenkę, której tytułu nie pamiętam, chwyciłem się umiejscowionej wyżej gałązeczki i wszedłem jeszcze wyżej. Mniej więcej dwie minuty gimnastykowałem się między konarami, nim mogłem usiąść na rozgałęzieniu dwóch odnóg i rozejrzeć się wokół. Uśmiechnąłem się do siebie.
Oczywiście, otaczał mnie las. Pomiędzy drobnymi krzewami podszytu dojrzałem mrowisko, zaraz obok polana jagód a jeszcze dalej - maleńkie górki i coś na rodzaj wąwoziku, a to wszystko pomiędzy pniami sosen i gdzieniegdzie buków, dębów i jarzębin. Gdy odwróciłem wzrok w prawo, ujrzałem polankę, na której pogodnie kołysała się trawa w rytm piosenki lekkiego wiatru. Na ziemi pobłyskiwały złociste promienie słońca, igrały radośnie między zielonymi źdźbłami, oświetlały kępy mchu i dodawały uroku sztywnym, prawie całkiem prostym pniom. Odkręciłem się w lewo. Żwirowa droga, rów otoczony krzaczorami, pomiędzy którymi przebłysnęły mi żółte kwiaty, kawałek trawy, kamienie, szyna, kamienie i drewno, szyna i po drugiej stronie to samo co wcześniej. I znów las...
Zamknąłem oczy, lekko odchylając głowę. Pozwoliłem, by szemrzący w liściach wiatr pieścił mnie po twarzy. Westchnąłem głęboko, rozkoszując się tą słodką, leśną wonią. Kocham las. Uspokaja mnie, pozwala spokojnie pomyśleć. Stwierdziłem z czymś na rodzaj zadowolenia, że nie żałuję braku muzyki - teraz, mą muzyką były radośnie świergające ptaki. Jeden zatoczył nade mną kółko, świadomie lub nie, pozwalając mi się mu przyjrzeć. Śliczny drozd... Taki szczęśliwy, taki beztroski... Taki... po prostu wolny... Zakwilił radośnie, wzbijając się w górę.
Niewiele się namyślając, wstałem i postawiłem stopy na niższej gałęzi. Szybko złapałem równowagę, rozłożyłem szeroko ramiona, zupełnie jak do lotu.
- Jack!... Nawet nie wiesz, jak ja bym teraz chciał wzbić się w powietrze i odlecieć!
Nie widziałem jego reakcji, bowiem wpatrywałem się w otaczającą mnie ciemność. Uchyliłem powieki, wpatrując się zauroczony w niebo.
- Zejdź stamtąd, Remusie! Jeszcze spadniesz, a ja cię do domu na plecach niósł nie będę!
- Nie będzie takiej potrzeby...
Westchnąłem podłamany. Nie umiem niestety latać, skrzydeł też wychodować sobie nie potrafię. A szkoda. Wielka szkoda... Z ciężkim sercem zszedłem na dół, ledwie moje sandały znów dotknęły ziemi, zamarłem w bezruchu. Machnąłem ręką w celu uciszenia buczącego coś pozbawionego melodii Skreeg'a.
- Jack... - szepnąłem. - Spójrz, tam! Między drzewami...!
Podążył wzrokiem we wskazanym kierunku, a tam? Rodzina saren! Odsłoniłem zęby w szerokim uśmiechu.
- Nie ruszaj się, może podejdą...
- Wierzysz w cuda?
- Tak, dlatego nie jestem realistą. - odszepnąłem marzycielskim tonem. - Ale pamiętaj, Jackie... Zawsze należy wierzyć w cuda, lecz nie ma po co na nie liczyć...
Zamarliśmy w bezruchu, z rosnącym napięciem obserwując wyjątkowo ładną sarenkę. Miała taki śmieszny, czarny nosek! A jak fajnie się na nas patrzyła, strzyżąc uszami...!
Drobiła chwilę w miejscu, po czym pochyliła głowę i postawiła kilka kroków w naszą stronę. Wyprostowała smukłą szyję mierząc nas czujnym wzrokiem. I znów kilka kroków do nas. Jack dyskretnie zaczął mnie szarpać w rękaw. Burknąłem podenerwowany jego chamstwem:
- Co chesz...?!
- Remus, ona się chyba wcale nas nie boi. Skąd wiesz, czy nie ma wścieklizny?...
Zmierzyłem go z powątpiewaniem wzrokiem.
- Histeryk... - mruknąłem. - Udowodnić ci, że nie ma?
Kiwnął głową. Co za cykor!... Klasnąłem w dłonie, sarna natychmiast czmychnęła w krzaki. Odwróciłem się do niego z triumfem wypisanym na zarumienionej od emocji twarzy.
- Mówiłem, że nie ma? Przestraszyła się i uciekła! Ha! - wytknąłem mu język, pokręcił z politowaniem głową.
Miałem rację, miałem rację... A ta sarenka była przepiękna!
Uśmiechnąłem się szeroko, wdychając świeże, leśne powietrze do płuc.
- Jack, śpiewaj ze mną!
Roześmiałem się, kręcąc w kółko. Rozłożyłem szeroko ramiona, patrząc w wirujące nade mną niebo i korony drzew. Zatrzymałem się nagle widząc, że sklepienie zaczynają powlekać granatowe chmury. Ściągnąłem brwi.
- Ooo... Będzie padać...
- Lepiej już wracajmy, Remusie.
Westchnąłem, spuszczając głowę. Podskoczyłem radośnie, na dźwięk donośnego grzmotu.
- Burza będzie!
Wyszczerzyłem się do Jacka w szerokim uśmiechu. Tak... humor miałem wręcz szampański. Zapląsałem radośnie wokół własnej osi.
- Jack, śpiewamy!
- Dobra, ale co?
- Głupio pytasz... Zaraz będzie padać, a to mówi samo za siebie!
Ze śpiewem na ustach, czym prędzej ruszyliśmy ku brzegowi lasu.
Wypadliśmy na polną drogę w tym samym momencie, wktórym z nieba zaczęły padać duże, zimne krople, mocząc ubranie, ciało i włosy. No, to ja lubię...

[ 2 komentarze ]


 
7. Wpis siódmy.
Dodał Remus Lupin Poniedziałek, 01 Czerwca, 2009, 14:33

Nie powiem, troszkę musiałam poczekać na te dziesięć komentów łącznie. A ta notka leżakowała na kompie od dwudziestego trzeciego, piątego miesiąca tego roku... Oczywiście się wam pochwalę, że pisać zaczęłam i ósmą notę, po zakończeniu tej, którą oddaję w wasze ręce, i liczę na komentarze. Nie koniecznie mniej, za więcej się nie obrażę...
Zapraszam więc do czytania, i serdecznie proszę do Księgi Huncwotów. :D Tam również jest już nowy wpis. Ot, taki sobie dla was Dzień Dziecka. A ja też chcę prezent z tej okazji, więc życzę sobie komentów. Aż wióry polecą! :D
A w tworzeniu tego wpisu, pomógł mi niejaki Savage. Muzyka z lat 70-80.... :D Utwór, który śpiewali Łapa i Luniek, to "Mama" My Chemical Romance. A tekściki z akademii, wzięłam z neta, z jakiegoś planu na przedstawienie z okazji Dnia Matki i Ojca... No nic. Pozdrawiam, i czekam na komenty.... Od ZKP w szczególności!....
Z dedykiem dla: Becky, Potterówny, Aleksy, Zielaka, Lily i moich wenów. :D Oraz spóźnione życzenia dla wszystkich matek...



Stałem za podwójnymi, otwieranymi drzwiami, wejścia na salę gimnastyczną. Nie powiem, miałem tremę. Popatrzyłem niepewnie na Helen. Nie odezwała się do mnie od wczoraj jednym słowem. Czyżbym osiągnął zamierzony cel?... Mimo to, troszkę mi szkoda. Nie chciałem, żeby się obrażała, tylko żeby do niej dotarło, że ja tego nie lubię. Chociaż w jej przypadku, to chyba tylko łopatologia pomoże...
Słyszałem przemowę dyrektora. Mocniej zacisnąłem dłonie na podkładce, do której umocowany był tekst, który miałem czytać. Nie bardzo mi się chce tam iść... Usłyszałem stukanie obcasów. Okręciłem się wokół własnej osi, lustrując wzrokiem powietrze. Wychowawczyni podeszła do nas, czyli mnie i Writer, położyła dłonie na naszych ramionach i rzekła:
- Kochani, chodźcie ze mną. Przyjechali nasi goście ze szkoły przy Rollinghton Two Street.
Pokiwaliśmy głowami, i grzecznie poszliśmy za nauczycielką. Poprowadziła nas korytarzem, obok większej sali gimnastycznej, minęliśmy duże, drewniane drzwi i wyszliśmy na mały korytarzyk. Jeśliby pójść prosto, to trzebaby iść schodami w dół, a wtedy doszłoby się do holu, gdzie znajdują się szafki, dla klas powyżej szóstej, a dalej - reszta budynku. Po lewej stronie, widniał portal, do podwójnego pomieszczenia biblioteki. Kierując się w prawo, wychodziło się na przyległe szkole tereny. Stanęliśmy na kamiennych schodkach, rozglądając się wokół siebie. Mój wzrok, natychmiast przykuło niebo. Zbierało się na deszcz... Czułem to, wyraźnie odczułem spadek ciśnienia. Z resztą, zbierające się, granatowe chmury, mówiły same za siebie. Spojrzałem niżej, na bramę. Duży, prywatny samochód tamtej szkoły, wypuszczał ze dwudziestu uczniów. Podeszliśmy za nauczycielką bliżej. Uścisnęła sobie dłoń z inną wychowawczynią, zamieniły kilka słów. Nie słuchałem dokładnie, bardziej zająłem się wdychaniem odurzającej woni kwiatu jaśminu, rosnącego koło ogrodzenia. Ktoś tyknął mnie w ramię. Obejrzałem się w tył. Helen. Skinęła sztywno głową na budynek. Ruszyłem za nią, za tymi "nowymi". Nie przyglądałem się im zbytnio, bo i po co? Ponownie znaleźliśmy się pod salą, facetka wzięła mnie na stronę.
- Remusie, to z nim będziesz śpiewać.
Spojrzałem na chłopaka, którego wskazała mi pani Smith. Uśmiechnął się zimno. Przygryzłem wargę.
Sięgające połowy szyi, czarne włosy miał luźno rozrzucone, i nie sądzę, by było to niespecjalnie. Duże, szare oczy patrzyły na mnie z wyraźną ironią, może nawet wręcz i czystą kpiną. Był ode mnie wyższy o pół głowy, ubrany kompletnie na czarno. Wyciągnął rękę, na palcu wskazującym, widniał mu średniej wielkości, srebrny sygnet, z jakimś herbem. Chrząknąłem lekko, kiedy krótko zacisnął palce na mojej dłoni i schował kończynę do kieszeni. Zlustrował mnie wzrokiem. Zakołysałem się na piętach, czując na sobie jego świdrujący wzrok. Roześmiał się krótko, widząc, że zacząłem robić się czerwony. Nie wiem czemu, ale to parsknięcie skojarzyło mi się, z krótkim, agresywnym szczeknięciem psa. Uśmiechnąłem się lekko i wychrypiałem:
- Eee... A imię jakieś masz?
- Tak, wyobraź sobie, że posiadam dane osobowe. Syriusz.
Nie wiem, czy to było celowe, ale wydawało mi się, że jego uśmiech był wymuszony, gdy dodał nazwisko.
- Black. Black Syriusz.
Zdębiałem. Zreflektowałem się jednak szybko - co za nonsens, to przecież mugol. Mimo to, ma w sobie cechy tych arystokratycznych Blacków, któych nazwisko, tak jak Malfoy, budzi respekt wśród czarodziejów. Westchnąłem, zmuszając kąciki ust do lekkiego rozciągnięcia.
- A ja jestem Lupin. Imię pewnie już słyszałeś.
- Tak. I muszę przyznać, że jest dosyć żadkie... Niewiele osób, daje swoim dzieciom mityczne imiona.
- Tak samo wiele, nadaje swoim na imię nazwy najjaśniejszych gwiazd, na czarnym, nocnym sklepieniu.
Teraz uśmiechnął się już naprawdę szczerze. Odwróciłem się od niego, słysząc głos nauczycielki.
Wśród oklasków rodziców, weszliśmy na salę razem z Helen. W pierwszym rzędzie, dostrzegłem moją mamę. Pomachała mi, obok siedział ojciec. Poczułem, jak serce podjeżdża mi do gardła - w hali było duużo ludzi, nauczyciele, uczniowie z klas siódmej i ósmej, rodzice, małe gluty z przedszkola.... Przełknąłem z trudem ślinę i stanąłem przed mikrofonem. Kurczę, był za wysoko. Sięgał mi ponad głowę. Wyciągnąłem rękę, ściągając go nieco w dół. Rozległ się ogłuszający pisk, wszyscy się skrzywili. Bąknąłem: "przepraszam", co zostało natychmiast nagłośnione. Helen parsknęła śmiechem. Popatrzyłem na nią, nasze spojrzenia się spotkały. Natychmiast spoważniała, przybierając obojętny wyraz twarzy. A może tylko udaje, że jest na mnie zła? Popatrzyłem na podkładkę. Jeju... Zapomniałem dopisać własny początek! Zrobiło mi się zimno. Chrząknąłem delikatnie. Siląc się na beztroski ton, wydukałem:
- Yyy... Dzień dobry.... - no nic, trzeba improwizować. - O ile się nie mylę, szanowny pan dyrektor - wskazałem na niego gestem, lekko się odwracając. - powiedział, z jakiej okazji jest cała ta szop... Całe to przedstawienie. Nie wiem, nie słuchałem uważnie.
- Liczymy również, że wszystkim sę spodoba, mimo możliwych pomyłek i niedociągnięć. - dodała Helen. Szturchnęła mnie w żebra, bo znów się zamyśliłem. Tym razem nad tym, ile mleczaków zakwitło już w ogrodzie. Pewnie powstał już całkiem spory, żółty dywan...
- Nie będę tego przedłużał, po części również dlatego, że nie mam pomysłu na zmyślanie przemowy. Zapomniałem napisać. - po sali potoczył się szmer cichych chichotów, dorośli wymienili między sobą rozbawione spojrzenia. - Pamięć ludzka jest zawodna, więc też lojalnie uprzedzam, że potknięć zapewnie nie zabraknie. Były już przy samym wybieraniu osób występujących. Doprawdy, nie wiem, co skłoniło panią Smith do tego, bym śpiewał.
I znów śmiechy. Czy to było takie zabawne?! Zajrzałem do scenariusza.
- Zapraszamy więc na salę parę uczniów z klasy pierwszej, która zadeklamuje nam wiersz.
- Prosimy o brawa, na zachętę... - dodała Writer widząc, że pierwszoklasiści jakoś nie kwapią się do wyjścia na widok. Klaskanie, przywiało mi na myśl uporczywie uderzający w szyby budynku deszcz. Pomachałem do dzieciaków ręką, żeby wyszły. Wymieniliśmy z Helen spojrzenia. Oboje zbliżyliśmy się do mikrofonu, nabraliśmy powietrza i zanuciliśmy początek pioseneczki, którą maluchy miały zaśpiewać.
-Dzisiaj w szkole wielkie święto, mama z buzią uśmiechniętą. Tata też zadowolony, śle uśmiechy w różne strony.  Hej, hej, hej rodzina dziś w szkole zabawę swą zaczyna. Mama, tata, syn i córka, bukiet kwiatów i laurka.  Dzień rodziny dzisiaj mamy i piosenkę tę śpiewamy. Rodzice się śmieją,  do  występów  zapraszają. Hej, hej, hej rodzina dzisiaj w szkolę zabawę swą zaczyna. Mama, tata, syn i córka, bukiet kwiatów i laurka...!
Iiii tak, odważyli się stanąć obok nas, każde trzymało w ręku piękną różę. Wzięli od nas nagłaśniacze głosu, obrócili się buziami do widowni. Ubrany na galowo chłopiec, zaczął mówić:
- Zawsze wszystko się udaje,
Cztery ręce to nie dwie.
Razem z tatą pomagamy,
Kiedy mama czegoś chce.
Pomagamy sobie wszyscy,
Bo od tego jest rodzina.
Od niej uczysz się wszystkiego,
Tak się życie twe zaczyna.

Popatrzył na koleżankę, z którą grzecznie trzymali się za rączki. Dziewczynka, która ubrana była w niebieską sukienkę za kolana, potrząsnęła jasnymi włosami upiętymi w kucyki, za pomocą białych wstążek, nabrała powietrza przez otwartą buzię, i przeciągając sylaby, zaczęła mówić swoją kwestię, mocno zaciskając powieki. Głos miała delikatny, typowy dla małego dziecka.
- Kiedy byłam całkiem mała,
Kołysanki mi śpiewała.
Pochylała się nad łóżkiem,
I zmieniała mi pieluszkę.
Jeść dawała w środku nocy,
Często poprawiała kocyk.
Nauczyła jeść łyżeczką,
Gdy podrosło nieco dziecko.

Teraz, mówili we dwójkę, oboje wręcz niezdrowo super-hiper poprawnie akcentując każde słowo. Nie no, ja również tak kiedyś gadałem?... Blondyneczka otworzyła oczy i zaczęła wyszukiwać wzrokiem kogoś, wśród oglądających. Jak podejrzewam, własnej matki.
- Bajki nam czytała Mama,
Kiedy nie umieliśmy jeszcze sami.
Teraz mamie czytać mogę,
Mogę umyć też podłogę.
I zakupy szybko zrobię,
I we wszystkim jej pomogę.
Dzisiaj Mamo dam Ci kwiatek,
I laurkę na dodatek.

Oddali nam mikrofony, ruszyli w stronę swoich rodzicielek. Na sali ponownie zabrzmiały oklaski, zajrzeliśmy z Helen do swych notatek. Nasza kwestia... Chrząknąłem lekko, szybko obiegając wzrokiem tekst, by przypomnieć sobie każdy wers. Nie mam ochoty na wpadkę w moim wykonaniu. Weszła grupka dzieciaków z drugich i trzecich klas, wszyscy w odświętnych strojach. Odkręciliśmy się do nich przodem i Meg zadała pierwsze z kilku pytań, na które dzieciaki miały odpowiedzieć chórem.
- Czy  kochacie  swoją  mamę?
- Kochamy, kochamy  ją  zawsze! Kochamy  na  co dzień  i  od  święta, kiedy  ma  czas  i  gdy  jest  zajęta. Kochamy, gdy  na  kolana  nas  bierze, kiedy  gotuje  i  kiedy  pierze. 
Uśmiechnąłem się delikatnie pod nosem na wspomnienie mamy, kiedy stała przy kuchni. Zawsze nuciła wtedy jakąś wesołą piosenkę. Lubiła gotować, a jej kuchenne wyroby wprost rozpływały się w ustach. Moja kolej...
- A  czy  tatę  kochacie  także?
- Kochamy, kochamy, a  jakże! Kochamy  go, gdy  jest  zasmucony, a  może  trochę  zamyślony. Kochamy, gdy  do  nas  się  śmieje i  gdy  w  berka  z  nami  szaleje. 
Tak, tata zawsze bawił się ze mną w berka, gdy miał chwilę czasu. A w niedzielę, chodził ze mną nad staw, za miastem. Łowiliśmy tam ryby na brzegu, albo puszczaliśmy latawca. Zawsze byłem pod głęboki wrażeniem, widząc, jak wysoko szybuje. Również tak chciałem. Umieć tak wysoko polecieć, wirować w powietrzu. Być... po prostu wolnym. Ale latawcem bym nie chciał być. Jego trzymał i krępował sznurek. Czy można to więc nazwać wolnością?...
- Kogo  więc  bardziej  kochacie, swoją  mamę, czy  swojego  tatę?
- Kochamy  ich  oboje, bo  mamy  ich  tylko  dwoje: jedną  mamę  i  tatę  jednego i  dziś  im  dajemy  całuska  słodkiego!
Wszystkie maluchy zgodnych ruchem odkręciły się w stronę widowni i wyciągnęły przed siebie rączki. Ucałowały palce i zdmuchnęły tego buziaka w stronę rodziców. Ukłoniły się głęboko i odprowadzone oklaskami, zeszły za sceny.
- Dobrze nam wszystkim te szkraby powiedziały: matka jest tylko jedna, ojciec również. Kochamy ich szczerze i całym sercem, choć w złości możemy mówić co innego. Niech wszystkie mamy, i każdy tata niech wie, że dzieci zawsze ich kochają i mają w nich wzór do naśladowania. Mamy więc w was nadzieję, że ten wzór dacie nam dobry, twardy i niezachwiany. - wyrzuciła z siebie Helen. Westchnąłem, przerzucając kartę. O siet, teraz Lily ma powiedzieć kawałek tekstu z opowiadania o matce i córce, dzieciaki z pierwszej i drugiej klasy z innej szkoły, odegrają krótkie przedstawienie, a potem ja i ten cały Syriusz. Po nas znów króciutka scenka, przedszkolaki przebrane za zwierzątka, odśpiewanie "Sto lat", pożegnanie i do domu... Czyli jeszcze z godzina. Popatrzyłem gdzieś na sufit.
- A teraz, zapraszam na scenę moją koleżankę Lily Evans, z fragmentem piosenki, z opowiadania: "Dom".
Wyszła Lily, w rozpusznonych włosach miała szeroką, zieloną opaskę. Uśmiechnęła się ślicznie do rodziców, stanęła na środku sceny i powiedziała czystym, naturalnym głosem:
- Choć mam rączki małe i niewiele zrobić jeszcze umiem, pomogę mamusi, niech odpocznie sobie. Zamiotę domek, umyję garnuszki, żeby w naszym rodzinnym miejscu, było pięknie i czysto. Niech się tu nie schodzą, łakome na bród muszki. A teraz ciiicho, na paluszkach chodzę, bo mamusia już śpi, zasnęła zmęczona. Słyszę z pokoju, mój braciszek płaczę. Idę szybciutko, cichutko do niego. Niech mama nie wstaje, niech odpoczywa. Poukładam w szafce, i braciszka uśpię, w drewianej kolebusi. Choć nieduża jeszcze jestem, i niewiele zrobić umiem, chociaż tymi drobiażdżkami, pomogę kochanej mamusi.
Dygnęła zgrabnie, wybuchły oklaski. Rytmicznie uderzałem dłońmi o siebie również ja, ślicznie to powiedziała. Uśmiechnęliśmy się do siebie szeroko. Mój wzrok uciekł na antresolę, do okna w ścianie. W tym oknie stał jakiś chłopak. Okno w ścianie... Ah, nie wyjaśniłem. Jest tam, takie małe pomieszczonko, jakby szkolne Radio-Węzeł. Nieraz puszczają w czasie przerw muzykę, na adakemiach dają podkłady itp. Noo i tam był taki sobie jeden rozczochrany chłopak. Widziałem stąd, włosy stały mu dęba, jakby go przed chwilą prąd kopnął. W świetle lamp, rzucających jasność na scenę, błysnęły okulary na jego nosie. Zmarszczyłem czoło. Co on tam robi? Efektami dźwiękowymi zajmuje się Christian, z siódmej klasy!... A on, wygląda mniej więcej, na mój wiek.
No nic. Wyłączyłem się na kilka minut, pozwalając, by myśli błądziły mi wokół świata na zewnątrz. Rozległ się donośny grzmot, niebo zajęło się ogniem, lunęła kaskada deszczu. Burza... Uśmiechnąłem się szeroko, starając się skupić na szumie deszczu. Maślanymi oczami patrzyłem na przecinające powietrze smugi deszczu, jak krople rozbijają się na szybie. Mam dziwne, drobne marzenie. Chciałbym zobaczyć, jak dwie krople uderzają o siebie. Chciałbym zobaczyć, jak jedna kropelka wpada do głębszego zbiornika wody. Wtedy wiem, że powstanie korona z rozbryzgniętej wody. Kropla wyskakuje ponownie, a w tym momencie, kiedy jest ponad obręczą ozdoby królewskich skroni, uderza w nią druga. Ciekawe, jak to wygląda... Otrząsnąłem się ze swych myśli, dopiero wtedy, kiedy usłyszałem głos Helen, mówiący kilka słów:
- ...a teraz, zgodnie z planem dzisiejszej akademii, zaśpiewa dwójka uczniów klasy szóstej. Jeden z nich, to uczeń wybitnej szkoły przy ulicy Rollinghton Two Street. Oklaski, dla Remusa Lupina i Syriusza Blacka!
Drgnąłem, jak kolnięty sporą szpilką. Helen wypchnęła mnie na środek, po chwili dołączył do mnie Black, po serii mocnych, wyniosłych kroków. Stanął obok, podałem mu mikrofon. Skinął mi lekko głową w podziękowaniu i odwrócił się w stronę masy homo sapiensów. Odwróciłem się w stronę antresoli, machnąłem ręką, by Christian zapuścił muzykę. Już tam był, tak, jak powinien, swoją drogą.... I... Zamarłem. Hej, gdzie ta delikatna, początkowa muzyka fletów?! Tylko jakieś wybuchy i gitara?.... Syriusz parsknął rozbawiony i zaczął śpiewać:
-Mamo, wszyscy zmierzamy do piekła,
Mamo, wszyscy zmierzamy do piekła.
Piszę ten list, życzę Ci jak najlepiej,
Mamo, wszyscy zmierzamy do piekła.
Oh, więc, teraz,
Mamo, wszyscy umrzemy.
Mamo, wszyscy umrzemy,
Przestań mnie pytać, niezniósłbym widoku Twych łez...
Mamo, wszyscy umrzemy.

Z głupią miną, chcąc nie chcąc, przyłączyłem się do niego. Znałem tą piosenkę, usłyszałem ją kiedyś przypadkiem. Spodobała mi się, to zacząłem jej słuchać... Z moim, no cóż, delikatnym głosem, huknęły elektryczne. Ciężko było mi się przebić przez ten ryk, więc musiałem się wydzierać.
- I kiedy odejdziemy, nie obwiniaj nas, yeah.
Pozwolimy płomieniom, by nas oszyściły, yeah.
Uczyniłaś nas, oh, tak sławnymi.
Nigdy nie pozwolimy Ci odejść,
Ale jeśli odejdziesz, nie wracaj do mnie, moja kochana.

Muzyka stała się delikatniejsza, znów się uspokoiło, grało lżej. Mogłem więc spuścić z tonu, posłusznie śpiewałem dalej.
- Mamo, wszyscy jesteśmy pełni zakłamania.
Mamo, chcieliśmy oderwać się od ziemi,
A teraz, oni budują trumnę twoich rozmiarów,
Mamo, jesteśmy pełni zakłamania.

Doszły nowe instrumenty, wzmocniło brzmienie, ale nadal było dosyć spokojnie. Black dołączył się do mnie, śpiewaliśmy razem. Jak on to robi, że nie ma z tym problemu? Wątpię, czy mnie w ogóle słychać, mimo, iż mam mikrofon w dłoni! W refrenie znowu mocne gitary:
- Eh, Matko, co wojna zrobiła z moimi nogami i językiem?
Powinnaś była podźwignąć małą dziweczynkę,
Ja powinienem był być lepszym synem,
Jeśli Ty, możesz pielęgnować zarazę,
Oni mogą pozbyć się jej natychmiast.
Powinnaś była być,
Ja powinienem był być lepszym synem.
I kiedy odejdziemy, nie obwiniaj nas, nie.
Pozwolimy płomieniom, by nas oczyściły, yeah.
Uczyniłaś nas, oh, tak sławnymi.
Nigdy nie pozwolimy Ci odejść.
Powiedziała: "Nie jesteś moim synem
za to, co zrobiłeś. Oni znajdą
miejsce odpowiednie dla Ciebie
I tylko chcesz wyjaśnić swoje zachowanie, skoro odchodzisz,
a skoro odchodzisz, nie wracaj do mnie, mój kochany"
To prawda.

Syriusz śpiewał teraz sam. Muszę przyznać, że pasowała do niego ta muzyka. Zupełnie jakby sam się obracał w tych klimatach. Przymknął oczy, lekko odchylił głowę, i przytupując sobie do rytmu, zawzięcie wyrzucał z siebie kolejne wersety.
- Mamo, wszyscy zmierzamy do piekła,
Mamo, wszyscy zmierzamy do piekła,
To naprawdę całkiem przyjemne
Pomijając smród
Mamo, wszyscy zmierzamy do piekła.

Dźwięki gitary mocno grały, donośnie huczały, głos Syriusza bez problemu się przez to przebijał. Może zdaje mi się tak dlatego, że ja stałem obok niego?...
-Mamo! Mamo! Mamo! Ohhh!
Mamo! Mamo! Mamo! Maa...

Zanuciłem delikatnie, zgodnie z tym, jak to powinno być. Po dwóch linijkach piosenki, dosyć ryczącym tonem, zagłuszył mnie Black. I dobrze, bo zaczynałem już chrypnąć....
- I gdybyś nazywał mnie swoją najdroższą
Może zaśpiewałabym ci piosenkę...
- Ale jest cholerstwo, które zrobiłem z tą pieprzoną spluwą, mogłabyś sie zapłakać...

Zgodnie nabraliśmy powietrza i donośnie huknęliśmy końcówkę piosenki. Rytm dobry do zatańczenia walca... Oboje kiwaliśmy się zgodnie na piętach, przerzucając ciężar ciała z jednej stopy, na drugą:
- Jesteśmy przeklęci po tym wszystkim.
Przez los i ogień upadamy.
Jeśli możesz zostać, pokażę Ci drogę,
By powstać z popiołów, do których upadłeś.
Poprowadzimy, poprowadzimy!
Gdy nasi bracia ze skrzydła, są nieobecni, gdy nasi bracia ze skrzydła, są nieobecni....
Więc wznieś wysoko swój kieliszek
Za przyszłość oddamy życie!
Powstań z popiołów, do których upadłeś...!

Chyba skrzypce jeszcze chwilę delikatnie nuciły, gdy nagle, umilkło wszystko. Na sali panowała głucha cisza, oboje ciężko oddychaliśmy. Słychać było jedynie tłukący się o szyby deszcz, zawodzący za murami budynku wiatr, ustawiczne grzmienie. Rozległo się pojedyncze klaskanie jednej osoby. Obejrzałem się. Ten z okienka. Uśmiechał się głupio, wyraźnie z czegoś zadowolony. Jakby z siebie?... Black przejechał sobie palcem po szyi wskazał na niego z grobową miną. Do okularnika dołączyły się kolejne osoby, po chwili, klaskała cała sala. Przysunąłem się do Blacka.
- Znasz go?
Wskazałem na tego, co pierwszy nam zaskandował rytmiczne uderzanie o siebie dłoni. Kiwnął głową.
- James Potter, mój daleki kuzyn. - coś mi zjechało na dno żołądka, tylko nie wiem, dlaczego.... - Sądząc po jego kretyńskim uśmieszku, podmienił płyty... Bo to nie była ta piosenka, co ją mieliśmy zaśpiewać.
Pokręciłem głową z niepewną miną. Zgodnie z życzeniem pani Smith, wzięliśmy się za ręce i ukłoniliśmy prawie do samej ziemi. Wyprostowaliśmy się i puściliśmy swoje dłonie. Odkręciliśmy się i ruszyliśmy ku zejściu ze sceny. Dostrzegłem moją mamę. Uśmiechnęła się do mnie szeroko, uniosła do góry kciuk. Mimo to, widziałem wyraźnie, że była zaskoczona. A ja to co mam powiedzieć?.... Gardło mnie teraz boli! Zniknęliśmy za czymś, w rodzaju kulis. Black docisnął Jamesa do ściany, niby w groźbie. Widać jednak było, że mu wesoło.
- Zabiję cię, Potter! Co to za pomysły, żeby nam tu jakiś metal kazać śpiewać?!
Puścił jego koszulę, odsunął się na trzy kroki. James roześmiał się głośno, chwytając za brzuch.
- Szkoda, że nie widzieliście swoich min, kiedy usłyszeliście pierwsze dźwięki.... Zwłaszcza ty... Eee... Lupin?...
- Po prostu Remus.
Uścisnęliśmy sobie dłonie, dla zasady, Potter mruknął: "James". Przysiedliśmy na skrzyni, stojącej w korytarzu. Przez nią właśnie, musiałem skakać na wuefie. Kiedy nie mogłęm się na nią wdrapać, Black zarechotał tak, że słychać go na sali było na bank. Przegadaliśmy całe przedstawienie tych glutów.
Siedzieliśmy, patrząc z boku na rozgrywaną akcję, Potter, co chwila rzucał jakiś komentarz, na który Syriusz, raz po raz, parskał ironicznym śmiechem. Eh... Czyżby to byli ci, co mają mnie ukarać za brak wiary? Ironiczny Lucyfer, patrzący na wszystko z chłodną ironią to Black. A Belzebub, o diabolicznych pomysłach, to Potter. Nie no, odchyla mi. Oboje zaczęli mi opowiadać o swoich wyczynach w szkole. Patrzyłem na nich z nietęgą miną. No, nieźli mi się znajomi trafili... Do mojej świadomości dotarł melodyjny głos Helen:
- A teraz, zapraszam wszystkich uczestników akademii, na salę. Szybciutko, szybciutko!
Zsunęliśmy się z Blackiem z siedziska i ruszyliśmy na scenę. Stanęliśmy obok siebie, ja między Lilką i Syriuszem. Chwyciliśmy się wszyscy za ręce i zgodnie nabierając powietrza, zaśpiewaliśmy, przy delikatnym akompaniamencie dzwonków:
-Sto lat, sto lat niech żyją, żyją nam,
Sto lat, sto lat niech żyją, żyją nam!
Jeszcze raz, jeszcze raz,
Niech żyją, żyją nam, niech żyją nam.
Niechaj kochanym rodzicom zawsze słońce świeci,
zawsze słońce świeci,
I by zawsze się cieszyli ze swych mądrych dzieci,
I by zawsze się cieszyli ze swych mądrych dzieci!

Nauczycielka od muzyki, podeszła do nas z wielkim koszem pełnym kwiatów. Każdy wziął po dwa, dla każdego rodzica. Mnie trafiły się ulubione mej rodzicielki. Pięć minut później, kiedy rozdanie zielska się zakończyło, zacząłem się pilnie rozglądać. Mam mi gdzieś wsiąkła z ojcem... Z tulipanami w ręku, odszukałem mamę. Stanąłem przed nią i spojrzałem jej w oczy. Uśmiechnąłem się lekko i wspiąłem na palce, by objąć ją rękami za szyję. Ucałowała mnie w policzek.
- Wszyskiego najlepszego, mamo.
Mocniej mnie uścisnęła, w uchu usłyszałem jej cichy, lekko drżący, chyba od wzruszenia, szept:
- Kocham cię, syneczku...


Do napisania, moi drodzy czytelnicy.... :D

[ 4 komentarze ]


 
6. Wpis szósty.
Dodał Remus Lupin Czwartek, 14 Maja, 2009, 18:35

Witam, witam ponownie.
Kiedy nowa notka? Nie określę. Ale będę starała się opisać spotkanie tych bambarył jak najlepiej, co też czasu mi troszkę zajmie. :D
No co... Zapraszam do czytania, a jak... I komentów! A zwłaszcza ZKP, bo albo mi się wydaje, albo ZKP powinno sprawdzać inkubatoryjne wypociny! :-P :D



Dzisiaj do szkoły szedłem jak na ścięcie, lecz mimo to, na mej twarzy błąkał się szeroki uśmiech. Swoją drogą, musiałem dziwnie wyglądać - smutny, ale wyszczerzony jak szczerbaty do protezy uzębienia. Humor miałem świetny, wyśmienity. Wręcz wyborny, przez jeden skrawek kartki i kilkadziesiąt zgrabnych, zawijasowatych literek. Mimo dziecięcej radości, postanowiłem skupić się na mniej przyjemnej rzeczy. Moje myśli krążyły wokół pewnej drobnej osóbki, co na nazwisko po tatusiu ma Writer. Westchnąłem głęboko myśląc, jak zachowa się w stosunku do mnie, jak ja mam się zachować, co robić. Sprawiać wrażenie, że nic się nie stało i nie wiem o co się boczy, czy może grzecznie, ze spuszczoną głową podejść i przeprosić? Tylko jak? Kurdę, znając jej charakterek, to zaraz trzebaby całą mowę wyrażającą skruszenie przygotować. Że też akurat teraz nie mam do tego głowy... A ten cios? Dać jej do zrozumienia, że... E... No właśnie, co dać jej do zrozumienia? Że piekło?... Bolało?... Miałem czerwony ślad?...
"Klawo. Ciekawe co mam jej powiedzieć?! Wczoraj mnie z taką gracją spoliczkow..."
- Reeeemiii!!! Hej, Remus, zaczekaj no!
Drgnąłem słysząc jej pięciooktawowy głos. Mimo woli szedłem dalej, a moje receptory jednego ze zmysłów odbierały jej nawoływanie. Nie powiem, lekko się zdenerwowałem. A już miałem nadzieję, że będzie spokój! Kurczę, to jakaś głupia zmowa, czy jak? No nic, szkic monologu w mej głowie mogłem spokojnie wyrzucić do kosza, więc to też zrobiłem. Poczułem, jak wypadł mi uchem. Sapnąłem czując narastające zirytowanie, wypierające radość, która łagodnie osiadła na mojej duszy i sercu.
"Nieee!!! Ona się wcale nie gniewa! Dlaczego? Dlaczego?! Dlaczego ona nie jest na mnie zła?!?!"
Hmm... Może jak na nią nie zaczekam, to się obrazi?...
Zgodnie z podpowiedzią maleńkiego chochlika siedzącego mi w głowie, postanowiłem udawać, że jej nie słyszę. Nie zastanawiałem się nawet, czy dobrze robię, jedynie śmiało maszerowałem dalej. Słyszałem stukanie jej sandałków na betonowych płytkach. Nie rozglądając się zbyt dokładnie pokonałem dystans dzielący mnie od jednej strony ulicy do drugiej. Podrzuciłem plecak na plecach, żeby mi się wygodniej szło. A tak z innego kotła... Czemu ja się tak denerwuję wszystkim dzisiaj? Raptem dzień się zaczął, a ja już... Hmm... To na pewno zbliżająca się pełnia. No i pewnie też sprawka listu, który dzisiaj przyniosła śliczna sowa. Mama stwierdziła, że to płomykówka. Przepiszę treść kursywą, wklejał nie będę. A nóż - łyżka stołowa będzie mi potrzebny?...


Remusie!
Piszę do ciebie w sprawie Twej magicznej edukacji. Tydzień temu objąłem w Hogwrcie stanowisko dyrektora, bowiem profesor Dippet przeszedł na zasłużoną emeryturę. Przejdźmy jednak do rzeczy.
A więc, w marcu skończyłeś jedenaście lat, a co za tym idzie, już najwyższy czas, by pomyśleć o dalszej nauce. Wiem o Twoim wilkołactwie i z góry chiałbym zaznaczyć, że w niczym to nie przeszkadza, jeśli zostaną zachowanie odpowiednie srodki ostrożności. Wszelkie szczegóły tych że środków rad byłbym omówić u Ciebie w domu, w towarzystwie rodziców, rzecz jasna, dwudziestego czerwca tego roku, czyli bodajże za miesiąc. Jeśli ta data w jakiś sposób nie będzie Ci odpowiadała, bo rozumiem, że po pełni możesz się źle czuć, napisz do mnie z ewentualnym innym terminem spotkania.
Ufam, że zdrowie dopisuje.
Z poważniem -
Albus Dumbeldore.



W pierwszej chwili, gdy go odczytałem zrobiło mi się słabo. Wpatrywałem się w tę kartkę nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Rodzice nie wiedzieli, co zawierała treść tego listu, więc mama prawie dostała zawału kiedy raptem z tego... mhm... nie bójmy się tego słowa... z tego szoku ugięły się pode mną kolana. Kurna wasza opierzona mać! A ja już straciłem jaką kolwiek nadzieję, chciałem już uczyć się po mugolsku, a tu taka niespodzianka! Mama tak się ucieszyła, że myślałem, iż zaraz się popłacze. Ja sam osobiście byłem tego naprawdę bliski... Mam prawie mi pomiażdżyła żebra w niezwykle czułym uścisku. Chyba zaczynam rozumieć, co znaczy zwrot: "Miłość czasem boli". Takie uściski boa-dusiciela rzeczywiście przyjemne nie są...
Potem, kiedy dotarło do mnie to, co napisał Dumbeldore, wtórnie wróciły mi siły. Wstałem z krzesła, wcisnąłem zszokowanej matce list do ręki i rozejrzałem się wokół, czując rozpierającą mnie radość. No ale zaraz oczywiście przystopowałem - pardon, jeszcze nic nie wiadomo. Mimo to czułem rosnące mi w brzuchu szczęście. To było... Zupełnie jakby ktoś pompował mi w żołądku balon do wielkości koła od traktoru. Niesamowite uczucie. Nie pamiętałem, kiedy ostatnio tak się cieszyłem z drobiazgu. No bo cóż - kawałek pergaminu wielkości kartki od zeszytu dał mi tyle endorfiny, że się prawie popłakałem. Nawet nie musiałem już łykać proszku na ból głowy, czy pożerać dwóch tabliczek czekolady. W celu ukrycia łez uciekłem na górę, że niby po worek na kapcie. W rzeczywistości oparłem się o ścianę pokoju, starając się pohamować potok słonej wody z oczu. Kilka głębokich wdechów i było po wszystkim. Obmyłem jednak jeszcze twarz zimną wodą i zbiegłem na dół. Spojrzałem na zegarek i poczułem się, jakby ktoś był łaskaw popieścić mnie rozpalonym pogrzebaczek w okolicach, gdzie kończą się plecy.
Nie wiem po co złapałem list, oczywiście potrzebny mi plecak ze szkolnymi trampulami w środku, w biegu ucałowałem matkę i wypadłem na dwór. Byle jak zarzuciłem plecak na jedno ramię i biegłem do szkoły, do póki nie zniknąłem mamie z oczu. Później już mogłem przystopować. No, bo jak mnie nie widzi, to potem nie może narzekać, że wlokę się do szkoły...
Tak jak już poinformowałem, dopadła mnie Helen. Dobiegła bliżej, zrównała się ze mną. Tradycyjnie próbowała złapać mnie za rękę, lecz ja szybko zabrałem dłoń.
- Nie, ani mi się waż. - Czyżbym nagle poczuł złość?
- Co?
- To, co słyszałaś. Wiesz jak mnie wnerwia taka uwięź?
Popatrzyła na mnie ściągając brwi. A niech się obraża, jeju. Dobra, na początku się tym przejąłem. Ale co z tego? Kontakt i tak pewnie nam się urwie, ona i ja to są dwa, zupełnie różne teatry. Jej się wydaje, że chcę łazić z nią za rączkę itp, a ja wolę zamknąć się w mym świecie, spuścić głowę i siedzieć na korytarzu pod klasą biernie czekając na dzwonek. Oczywiście, jeśli chodzi o matmę, to wolałbym, by przerwy były jak najdłuższe... Teraz zaczęliśmy temat redukcji wyrazów podobnych. Nic z tego nie rozumiem, nic, nic, nic. Jestem z tego zielonym bananem.
Westchnąłem przeciągle widząc, że zbiera się jej na dąsy.
- Obrażaj się, jeśli chcesz.
- Remusie, czy ty jesteś na mnie o coś zły?
I... tak, nadeszła chwila prawdy. Zatrzymałem się na środku londyńskiej ulicy i popatrzyłem na nią. No ładnie, przed pełnią znów nerwy mi szybciej puszczają, wściekam się o byle co... Nabrałem powietrza i huknąłem:
- Czy jestem zły?! Jestem wściekły! Wiesz, jak działasz mi na nerwy tym ciągłym braniem mnie za rękę?! Ile razy mam ci powtarzać, Helen, że tego niecierpię?! Wkurzasz mnie jak wyjątkowo uparta wsza! Myślisz, że po kiego spleśniałego buta nie reagowałem, jak mnie wołałaś?! Chcę być sam, dociera?! Nie mam ochoty na towarzystwo, mam wielką, nieodpartą ochotę lubowania się swym żałosnym charakterem i złym samopoczuciem w samotności. ŻEGNAM!!!
Ludzie spieszący za swymi interesami rozejrzeli się z ciekawością szukając źródła wrzasku. Do oczu dziewczyny napłynęły łzy, zacisnęła drobne dłonie, oddech miała płytki i nierówny.
- A... Ja m-myślałam... Ż-że...
- Że co? Że jedyne o czym marzę, to wzięcie cię za żonę?! W jakim ty świecie żyjesz?! Zastanów się trochę, nie dla mnie takie zabawy w rodzinę!
Odkręciłem się na pięcie i ruszyłem żwawym krokiem w stronę szkoły. Helen wyminęła mnie rycząc jak głodna krowa. Grrrr... Dziewczyny... Stwierdzając, że nie mam ochoty jej dzisiaj już w ogóle widzieć, skręciłem kierując się w stronę pobliskiego parku. A niech, najwyżej ominie mnie francuzki.... Najpierw muszę się uspokoić. Póki co, mała zaczepka może zakończyć się eksplozją wściekłości z mojej strony. Heh, że też tak łatwo jest wyprowadzić mnie z równowagi...
Wpadłem do parku po kilku minutach marszu. Od razu ruszyłem do bujawek. No bo czy to moja wina, że je tak lubię? Usiadłem na drewnianej deseczce, objąłem łańcuch ramieniem i lekko odpychając się nogą, wlepiłem wzrok w ziemię. Po chwili namysłu sięgnąłem do plecaka i wyjąłem z niego mojeo kochanego walkmana. Założyłem słuchawki, sprzęt grający ukryłem za paskiem spodni i zrzuciłem torbę. Opadła bezwładnie koło drewnianego słupka. Nucąc grającą piosenkę - zespołu chyba nie muszę wymieniać? - podjąłem próby rozbujania się. Lubię huśtawki. A nie, pardon. Kocham huśtawki. Chwilę potem, świat miarowo kołysał mi się w oczach, wyżej - niżej, wyżej - niżej, wyżej - niżej...

Stałem przed panią woźną usiłując wmówić jej, że zaspałem. Jeju... Ten mój brak umiejętności kłamania tylko pogarsza sprawę. Albo to do niej nie dociera, że uczniowie są tylko dziećmi i mają prawo się zapomnieć. Jedno z dwóch... Oparłem się o blat jakby kontuaru, wychylając się do przodu.
- Proszę pani, jeśli nie raczy mnie pani przepuścić, to spóźnię się i na drugą lekcję.
Popatrzyła na mnie beznamiętnie, gromiąc wzrokiem mą postać, będącą uosobieniem niewinności. Patrzyłem jej uparcie w oczy, za wszelką cenę starając się nie myśleć, że to wszystko to przecież oczywiste kłamstwo. Sztyletowała mnie jeszcze kilka sekund spojrzeniem, po czym łaskawie wzięła moje buty. No ja cię, już myślałem że nigdy tego nie zrobi. Nerwowo potupując, zerknąłem na zegarek. Chwyciłem numerek, podziękowałem w biegu i dzida do sali przyrodniczej.
Ledwie stanąłem w drzwiach klasy, zostałem odesłany do gimnastycznej. Po co? Nie wiem. Grzecznie ruszyłem we wskazanym kierunku, no bo cóż innego mogłem mieć do roboty?
Lewa, prawa. Lewa, prawa. Lewa, prawa...
Gumowe podeszwy cichutko stukały na podłodze korytarza. Zastanawiając się, po co ja tam jestem potrzebny, biernie zmierzałem do celu. Ziewnąłem szeroko, położyłem dłoń na poręczy schodów, i stopień po stopniu, zszedłem do poziomu szatni.
"Sialalalaa..."
Jak widać, moje myśli były niesamowicie inteligentne. Zdjąłem słuchawki i wyraźnie usłyszałem muzykę dochodzącą zza podwójnych, drewianych drzwi. Oj... Czyżby mijała mnie próba? Przyspieszyłem tępa, kilka sekund dalej pchnąłem portal do sali i wśliznąłem się do środka.
- Remus, gdzie ty byłeś? Jutro przecież akademia, dzisiaj ostateczne próby i dekorowanie sali!
Kiwnąłem głową Jerry'emu, znajomemu z równoległej klasy. Bliskimi przyjaciółmi z tym blondynem nigdy nie byłem, ale cóż. Położyłem torbę w kącie, na kupie razem z innymi tobołami, po czym ruszyłem w stronę nauczycielki. Dyrygowała kilku dziewczynkom mówiąc im, w jaki sposób należy owijać ten stojak szarym papierem. Aha, więc to ma imitować drzewo. Rozumiem... Tylko gdzie liście? Bo nie sądzę, by w maju na gałęziach nie było tych zielonych skrawków. Pochrząkując dosyć wymownie za plecami opiekunki obecnej tu dzieciarni, straciłem pięć minut. W końcu zrezygnowany podniosłem rękę i popukałem kobietę w ramię.
- Przepraszam...
Odwróciła się do mnie, uśmiech rozciągnął jej twarz. Odwzajemniłem niepewnie gest - słyszałem, że z niej to niezła żyleta jest. Zachowasz się nie tak na lekcji - po zajęciach zostajesz w kozie. Obym tylko jej czymś nie podpadł...
- A co ty tutaj robisz tak późno, chłopcze?
- Zaspałem. - Żeby chociaż stłumić sumienie, powtórzyłem tej pani na przeciwko to, co nawciskałem Miotełce. - Przyszedłem na pięć minut przed początkiem drugiej lekcji, potem skierowano mnie tutaj...
- No cóż, chłopcze, egzystujemy tutaj od pierwszej godziny lekcyjnej.
Kiwnąłem jej głową czekając na reprymendę.
- A budzików to w domu nie masz?
- Mam...
- To jak to się stało, że zaspałeś?
- No... Normalnie, a jak miało się to stać? Po prostu zapomniałem nastawić...
Pokręciła z dezaprobatą głową. Zacisnęła w dłoniach długi, cienki kijek - pewnie do udzielania chłosty... - i obracając go w szczupłych palcach, nadziała mnie na widelec bystrego spojrzenia.
- Zajmiesz się tą tablicą.
Skinąłem jej głową i ruszyłem w stronę korkowej tablicy na kółkach. Zaraz, zaraz, że niby ja to mam udekorować, tak? Rozumiem... Popatrzyłem na plan leżący obok potrzebnych rzeczy.
Na środku banalny napis: "Kochamy nasze mamy!", wokół tego kilka serduszek i ładna ramka z kwiatów. Jak się okazało, muszę je najpierw narysować szkicem na kolorowych kartkach, wyciąć, sprawdzić czy pasują, poskładać i przyczepić. Chcąc, nie chcąc, zabrałem się za pracę. Jak skończyłem, dziwnym trafem pani C'ruella była zadowolona...
Ogólnie rzecz biorąc, w ozdabianie sali bawiliśmy się do długiej przerwy obiadowej. Część osób rozeszła się do domów by tam zjeść, inni przynieśli swoje jedzenie, a kolejni napełniali brzuchy na stołówce. Nic specjalnego. Nie należałem jednak do tej nienażartej zgrai, bowiem w tych godzinach nigdy głodny nie jestem. Wyciągnąłem z plecaka duże, zielone jabłko i wytarłem je o spodnie. Przyłożyłem do ust i zatopiłem w nim zęby, aż sok trysnął. Dobre, kwaśne.
Lubię kwaśne...

[ 5 komentarze ]


 
5. Wpis piąty.
Dodał Remus Lupin Poniedziałek, 04 Maja, 2009, 02:37

Cóż. Na wstępie powiem, że wymyśliłam dosyć abstrakcyjny sposób poznania się Luńka z Huncwotami. I od niego nie odstąpię, a co! :D Poznają sięę... W następnej, albo siódmej noci. To się jeszcze okaże.
Pozdrawiam i oczywiście zapraszam do czytania. I wybaczcie że tak późno, braki weny... :D
A dedykuję wszystkim czytającym. I hej noo, co tu tak mało komentów? Że o Księdze Huncwotów już nie wspomnę. :-P
A co do szóstej notki, to kawałek już właśnie zaczynam pisać. Cóż za poświęcenie... Dla was zarywam noce... :D



Czytałem po raz enty tekst piosenki. Nic specjalnego. Chwali mamę, mówi, jaka jest cudowna, i że bez niej wszystko byłoby o wiele ciężej. Oj, byłoby...
Nie chce mi się zbytnio opisywać próby. I tak opiszę, tylko już... W oryginale. W skrócie: Najpierw wyszedłem ja i Helen. Przeczytaliśmy jakiś tekst, zapowiedzieliśmy kogoś tam... Tych z innej szkoły. Znów my, Writer zarecytowała wiersz. Ja palnąłem kilka słów i zapowiedziałem kolejną grupę. Kolej na Lily Musiała powiedzieć długaśny fragment z jakiegoś sporego utworu pisanego prozą. Ładnie jej to wyszło, naprawdę. Potem ma być mieszanka, kilka występów z naszej szkoły, kilka ich. Pierwszaki od nas jakieś przedstawienie nam tu przećwiczyły, i tam ta da daam! Wielki moment, bo oto ja, wyję do mikrofonu! Ciekawe, że zachrypłem akurat teraz?... No cóż.
Próba była po wszystkich zajęciach lekcyjnych, więc gdy tylko dobiegła końca, to jak na grzecznego synka przystało, od razu ruszyłem do domu. Wracaliśmy z Lily, Helen, Andrew'em i Jackiem. Ci ostatni na nas czekali. Szliśmy niewielką grupką środkiem chodnika, humor nam dopisywał, śmialiśmy się w głos.
- Rem, naprawdę, masz talent.
- Jack! To nie talent! Tutaj ujawnia się me pokrewieństwo z ropuchą bagienną, słyszałeś, jak skrzeczałem?
- No ja bym nie słyszał? Przecież my na antresoli siedzieliśmy.
Klepnął Mendelejewa w środek pleców, okulary w grubych oprawkach zsunęły mu się na czubek nosa. Poprawił je palcem wzkazującym robiąc nadąsaną mię. No cóż, on naprawdę wygląda na kujona. Przygładził rudawe, lekko poskręcane włosy i westchnął ciężko.
- Coś się stało? Jesteś jakiś taki... Taki.
- Remusie, to że przez chwilę nie śmiałem się jak hiena, to nie znaczy, że coś się stało.
Nachmurzyłem się. No nie! Następny! Poprawiłem pasek plecaka przekręcając na bok daszek czapki. Wzmocniłem zawiązanie rękawów bluzy w pasie patrząc na niego, mrużyłem oczy w majowym słońcu.
- Kolejny? Ile razy mam wam wszystkim powtarzać, że hieny wcale się nie śmieją? To tylko taki dźwięk podobny!
- A to tylko przysłowie.
- Nie mające żadnych podstaw! Toż to chamstwo jest!
Znów się roześmialiśmy. Lily zaczęła wachlować się ręką. No tak, słońce nieźle przygrzewało. Przyłożyłem stuloną dłoń do czoła chroniąc wzrok przed natrętnym światłem. Helen nagle zatrzymała się patrząc na szyld sklepu zielarskiego. Złapała mnie za rękę - chyba zaczynam się przyzwyczajać... - i pociągnęła, bym również przystanął.
- Poczekacie? Miałam zajść do tego sklepu, kupić babci jakieś ziółka.
- Dobrze, ale postaraj się szybko. My pójdziemy na lody.
Kiwnęła głową i pociągnęła mnie za sobą. No nie, to moje zdanie się tutaj już nie liczy? Nie mając ochoty na dąsy dziewczyny, poszedłem za nią. Pchnęła drzwi, dzwoneczek obwieścił nasze wejście. Grzecznie stanęliśmy w niewielkiej kolejce. Zmarszczyłem nos, co Writer przywitała cichym śmiechem. No tak. Znów kojarzę jej się teraz ze świnką. Ale czy to moja wina, że jak tak robię to przypominam wieprza? Na domiar złego, ta ostra zapachowa mieszanka mocno drażniła mój i tak nienaturalnie wyczolony zmysł węchu. Zakasłałem, łzy napełniły mi oczy. Eh, nie cierpię tego. Helen popatrzyła na mnie ze zdziwieniem przestając się szczerzyć. Potrząsnąłem głową ocierając policzki.
- Wszystko dobrze, zbyt mocny zapach po prostu.
Uśmiechnąłem się do niej krzywo starając się nie myśleć o tym, jak ta woń bobruje mi nos. Założyłem bluzę i zakryłem nozdrza rękawem. Tak, teraz jest o wiele lepiej... Drzwi pononie się otworzyły i wszedł jakiś chłopak, mniej więcej miał około dwudziestu lat. Krok miał luźny, lekceważący, pierś zakrywała mu czarna koszulka z wizerunkiem Boba Marley'a, krok spodni luźno bujał się w kolanach. Długie włosy (normalnie dłuższe od moich!) zaplecione miał w niestarannie zrobione dredy. Wyminął kolejkę i oparł się niedbale o ladę.
- Jest zioło?
- Noo... Tu są różne zioła. - poważny mężczyzna, na oko lat pięćdziesiąt pięć, zmierzył chłopaczka czujnym wzrokiem.
- Ale czy jest "marycha"?
Sprzedawca nagle zbulwersował się strasznie. Nadął się jak pompowany balon, ściągnął brwi i łypnął na młodzika piorunującym spojrzeniem. Nabrał powietrza i huknął donośnym głosem:
- Od kiedy jesteś chłopcze, z moją żoną na "ty"?!
Zacząłem się śmiać. Starszy pan nie wiedział, że temu wyrostkowi nie chodziło o żadną kobietę, tylko po prostu, o marihuanę. A skąd ja to wiem? No cóż. Ma się swoje talenty... Z resztą po nim to widać, że on lubi sobie "przydymić". Spojrzał na mnie i skinął mi głową.
- Ty to młoda wiesz o co biega, no nie?
Zachichotałem patrząc na niego przez łzy. Teraz to również i śmiechu... Prócz tego poczułem zalewającą mnie nagle złość. Kolejny imbecyl, co mnie to pomylił z dziewczyną. Grrrr!... Nie cierpię tego!
- No... Domyślam się. I przepraszam: Nie młoda, lecz młody, jeśli już.
- Nie martw się piękna, nikomu nie wygadam twojego sekretu.
Puścił mi oczko szczerząc zęby. Zacisnąłem zęby, starając się powstrzymać od kąśliwego komentarza na jego temat. Obiegłem wzrokiem jego postać, po czym rzuciłem niezbyt uprzejmie:
- Posciągnij spodnie, menelu, bo wyglądasz, jakbyś tam co najmniej piętnaście kilogramów nosił.
Co młodsi z kolejki wybuchnęli śmiechem, facet od marychy zmrużył oczy i mamrocząc pod nosem wycofał się ze sklepu. Patrzyłem za nim wkurzony, ludzie się śmiali... Nawet nie zauważyłem, kiedy nadeszła kolej Helen. Wspięła się na palce i złożyła zamówienie w imieniu jej babki. No i co tu pisać? Kupiła co trzeba, złapała mnie za rękę i wyciągnęła za drzwi. Odetchnąłem świeżym powietrzem. Hm... Ale czy powietrze w mieście może być świeże?... Przeszliśmy na drugą stronę ulicy wypatrując Jacka i reszty. Kiedy znaleźliśmy się już bezpiecznie na chodniku, burknąłem coś niewyraźnie wyszarpując rękę z jej uścisku. Popatrzyła na mnie zaskoczona.
- Coś nie tak? - ponownie sięgnęła do mojej dłoni. Zacisnąłem usta chowając ręce do kieszeni.
- Helen, mnie to denerwuje.
- Co cię denerwuje? - patrzyła na mnie ze zdezorientowaną miną. Odgarnęła z twarzy niesforne loczki, które zwiał jej na buzię wiatr. Nie powiem, wyglądała teraz naprawdę ładnie. Uniosłem brwi z niedowierzaniem patrząc w jej niebieskie jak niebo nad nami, oczy.
- Kiedy do ciebie w końcu dotrze, że ani nie jestem twoim chłopcem, ani cię nie kocham, nie lubię być ściskany za rękę, nie lubię jak ktoś za mną łazi, nie lubię gdy udajesz idiotkę, mimo że dobrze wiesz, o co mi chodzi... I nienawidzę, jak dziewczyny przy mnie płaczą! - dodałem widząc, że łzy zaczęły toczyć się jej po policzkach. Staliśmy na środku chodnika, Helen bez skrępowania głośno płakała, przechodni się na nas oglądali, a ja jak ten ostatni debil gapiłem się na nią nie wiedząc w ogóle, co o tej sytuacji myśleć. (O kolejnym kroku do wykonania to już nie wspomnę!...) Po chwili wahania wyciągnąłem ramiona chcąc ją przytulić, w celu bezinteresownego pocieszenia. Owszem, dała mi się objąć, ale po chwili poczułem solidne uderzenie w policzek i... tyle ją widziałem.
- Helen! Przepraszam, nie chciałem... żebyś płakała... - dodałem już do siebie widząc, że wbiegła do pierwszej z brzegu kamienicy. Poderwało mnie, gdy usłyszałem głos Jacka w lewym uchu:
- Coś ty jej nagadał? Człowieku, teraz to z miesiąc będzie chodziła obrażona.
Popatrzyłem na Skreeg'a. Westchnąłem ciężko ponownie tego dnia obwiązując się bluzą w pasie.
- Co jej powiedziałem? Prawdę. Już seryjnie, doprowadzała mnie do nerwicy tym chodzeniem pod rączkę.
Roześmiał się klepiąc w ramię. Popatrzył na mnie z rozbawieniem i ruszył w dół ulicy. Chcąc nie chcąc, drobiłem za nim.
Kurczę, głupio się stało, że się popłakała. Nie chciałem, żeby tak wyszło. Ehh... dziewczyny. Dziwne to są stworzenia, no bez przesady... Żeby zaraz ryczeć jak głupia, gdy ktoś powie, żeby nie łapała go za dłonie? Emyyy... A może to ja zawiniłem? No w sumie fakt, mogłem powiedzieć jej to delikatniej, a nie zaraz tak naszczekać... Swoją drogą, Helen to naprawdę temperamentna dziewczyna... Nie zawsze wie czego chce, ale poza tym jest naprawdę bardzo fajna. Lubię ją...
"No nic." - pomyślałem przekręcając czapkę tak, że daszek chronił mi oczy. - "Co się stało, to się nie odstanie. A jeśli Jack ma rację... To przez miesiąc będę mógł odpocząć od tych tak zwanych 'czułych gestów'. No bo przepraszam, palce zaczynały mi się deformować. Chociaż może ja tak mam same z siebie te krzywe palce? No, bo obgryzanie paznokci..." - włożyłem kciuk do ust mieląc zębami to, co zwie się paznokciem. - "... z pewnością nie ma z tym nic wspólnego! To w ogóle nie ma takiej opcji nawet. No bo jak?"

[ 4 komentarze ]


 
4.Wpis czwarty.
Dodał Remus Lupin Sobota, 25 Kwietnia, 2009, 00:32

No i znów notka. Wybaczcie, że tak długo nie dodawałam. Sorrki, wena nawalała... Ale już jestem.
Uprzedzam i uświadamiam lojalnie, że niedługo zakończenie roku i muszę się przyłożyć do nauki. Więc tak jak już pisałam u Huncy, wpisy będą rzadziej. Postaram się teraz w wolnych chwilach napisać na zapas, potem będzie z górki. :D
Zapraszam do czytania, świeżutko co ją naskrobałam. :D A teraz lecę męczyć do Huncwotów... :D:D Pozdrawiam.
Ah, i dedykuję ją oczywiści Zielowi. :D I Lily, o.




Znooowu wf. Moja ulubiona lekcja.
...
Staliśmy na szkolnym boisku mrużąc oczy przed już majowym słońcem. Wiem, nie pisałem ze dwa tygodnie, ale nie bardzo miałem czas i chęć. Musiałem się przyłożyć do nauki, w końcu koniec roku za pasem... Chcę mieć dobrą średnią, bo zmieniam szkołę. Od września idę do gimnazjum. Pech chciał, że jest ono na zupełnie innym osiedlu, będę musiał dojeżdżać autobusem. No ale co za problem? Najwyżej będę wcześniej wstawał. I odizoluję się od dawnych znajomych, od tego czuba Mathewa i jego bandy, nie będę już musiał patrzeć na tego gbura od wuefu. Ględzenie fizyczki o tym, jaki to jestem niewychowany też mnie ominie. Jak się tak zastanowić, to mugolska szkoła nie jest taka zła. Uczy się tu ciekawych rzeczy i w ogóle... Przejrzałem w bibliotece książki od nowych przedmiotów, które mi dojdą w przyszłym roku. Ciekawe to jest, nie mogłem się oderwać właśnie od fizyki. Pierwsze tematy są dosyć... nudne, bo o materii i stanach skupienia substancji. Ale później robi się już ciekawie. Albo chemia. Również wciągające.
Żałuję tylko że nie będę mógł studiować magii. Podobno jeśli nie rozwija się swoich czarodziejskich umiejętności, to ta sztuka w człowieku zanika. Lub nawet wręcz przeciwnie, niekontrolowanie rośnie w siłę i wymyka się, nie można nad tym zapanować. Jeśli się zastanowić, to wolę chyba tę pierwszą opcję... No ale magii zawsze można uczyć się w domu. Mama mówiła, że jeszcze nic nie wiadomo, że jeszcze nie wszystko stracone. Mi jednak nie chce się już wierzyć, ani robić sobie nadziei. Wątpię, by znalazł się taki dyrektor, który chciałby sobie ściągać na głowę trzymanie w szkole wilkołaka. Bo a nuż będzie miał ochotę wymyślać sposoby by to nie wyszło na jaw, albo szukać bezpiecznego miejsca, bym mógł się przemienić?... Chyba tylko jakiś kaskader dokładałby sobie z własnej woli obowiązków. Pilnować, bym nikogo nie pogryzł... Przemiła perspektywa, nie ma co!
-Dzisiaj na ocenę, rozgrzewkę poprowadzi... - nauczyciel sunął palcem wzdłuż nazwisk po liście. - Skreeg. Proszę bardzo. Minimum siedem minut.
Jack westchnął i bez zastanowienia zaczął od standardowego biegania w kółko. Bez słowa ruszyłem za nim. Ajć, kurczę, te zakwasy... Dzwon ostatnio dał nam niezły wycisk, trzy dni praktycznie nie mogłem chodzić. A to ciekawe, że akurat w poniedziałek zrobił nam taką siłówkę?... A teraz bite dziesięć minut musiałem biegać w kółko, wymachiwać ramionami, robić jakieś dziwne skłony i skakać jak pajac. Głupie to jest... Nie lubię i koniec!
Facet ustawił nas w szeregu i kazał odliczać do dwóch. Od mojej prawej strony słyszałem coś na rodzaj szczekania: "Jeden! Dwa! Jeden! Dwa! Jeden-Jeden!" I potem wrzaski William'a Akavoo. Ma dziwne nazwisko... Nie wiem nawet, czy dobrze je zapisałem. No nic.
- ...To szkoła czy cyrk?! Was do japońskiej szkoły trzeba wysłać żebyście się nauczyli dyscypliny!
Przewróciłem znudzony oczami. Jak ma takie zamiłowanie do Kraju Kwitnącej Wiśni to niech tam jedzie, jeju... Czy na Japonię inaczej się mówi?...
- Lupin, jak się coś PANIENCE nie podoba, to niech panienka pójdzie do szkoły i poczeka na dzwonek!
- Z miłą chęcią bym to ZROBIŁ, proszę pana, ale nie.
- Śmiesz podważać mój autorytet?!
- A czy ja coś panu podważam? Uprzejmie zaprzeczam, nigdzie nie pójdę. Teraz mam wuef i moim zasra... Szkolnym obowiązkiem jest uczestniczyć w lekcji.
Popatrzył na mnie mrużąc oczy.
- Posłuchaj mnie. Nie życzę sobie pyskowania ani żadnych niesubordynacji na moich lekcjach. Jasno powiedziałem to wam wszystkim na naszych pierwszych, wspólnych zajęciach. Tak jak uprzedzałem wszystkich i każdego z osobna, teraz grzecznie będziesz biegał wokół boiska przez dwadzieścia minut.
Kiwnąłem mu głową i nie czekając, czy ma coś jeszcze do powiedzenia, zająłem się złem koniecznym. Na szczęście lubię biegać. Szkoda tylko, że nie przepadam za szybkim przebieraniem nogami z przymusu...
Pierwsze pięć kółek bez żadnego problemu. Do dziesiątego zacząłem lekko dyszeć. Przy dwunastym - kolka. No ładnie, ładnie... Automatycznie zacisnąłem palce na bolącym miejscu tuż pod żebrami. Jack pomachał do mnie wołając, żebym się tak nie trzymał. No fakt, będzie gorzej... Krzywiąc się biegłem dalej. Akavoo to cham, raptem mu się odwidziało i kazał mi robić pompki!
Później była religia. Da się znieść, ksiądz w sumie jest miły. Ja na jego lekcjach zawsze siedzę i rysuję, tematy mnie nie interesują. Rodzice nie chcą mnie wypisać z tego jakże pasjonującego przedmiotu. Bo co? Bo nieświadomie, z woli rodziców przyjąłem chrzest i wedle głupiej zasady jestem chrześcijaninem i teraz muszę się nudzić? Fajnie, tyle że ja jestem ateistą. To co wypisują w tej całej biblii to dla mnie jeden wielki stek bzdur. Taa, aha. A już bo wytrzymał na pustyni bez jedzenia i wody ponad miesiąc. Albo to zamienienie wody w wino. Ehh... Narzucili mi wiarę, to nie fair! Zasępiłem się brutalnie patrząc na księdza. Dyktował notatkę.
-...za wszelką cenę próbowano dowieść, że Jezus na krzyżu nie umarł lecz zemdlał. Później w grobie ocknął się, odsunął kamień, pobił straże i uciekł...
Wbrew sobie parsknąłem śmiechem wyobrażając sobie tę sytuację. Katecheta popatrzył na chichoczącego mnie. No tak. Nie umiem utrzymać radości na wodzy. Muszę nad tym popracować!
- Co cię tak śmieszy, synu?
Usiadłem tak, jak powinien siedzieć uczeń na lekcji. Powstrzymałem się od uwagi, że nie jestem jego dzieckiem. Chrząknąłem lekko kryjąc twarz w dłoniach. Wziąłem głębszy wdech i próbując opanować śmiech, spojrzałem na nauczyciela przez rozstawione palce.
- No bo... Bo to jest absurdalne.
- Dlaczego ci się tak wydaje?
- Ale jak to jest możliwe?... Przecież on na tym krzyżu wisiał przeszło trzy dni, chyba że coś kręcę... I tak po prostu wstał, odsunął ważący kilkaset kilogramów kamień i natłukł zdrowych na ciele kilku mężczyzn?
- Dziecko, nie masz w ogóle szacunku do Syna Bożego. Czeka cię za to kara! To był syn samego Pana Boga! Mógł wszystko!
- Tak? Zapoznam się z rogatym belzebubem o diabolicznych pomysłach? I może też chłodny, wyniosły Lucyfer, patrzący na wszystko z zimną ironią?
Ksiądz ściągnął brwi. Wyjął spod blatu biurka "palec boży", czyli przeszło dwu metrowy kij i machając nim lekko zaczął krążyć przed tablicą.
- Nie rozumiem skąd u dzieci tyle dystansu do Boga. Bóg jest dobry, kocha nas wszystkich, jesteśmy jego dziećmi. Ale wam się to wybacza. Rozumie, że dorastacie w różnym tępie wchodząc w przerwotny wiek. Synu, w co ty wierzysz?
- Na pewno nie w Boga.
- Dziecko, skoro tak usilnie próbujesz utrzymać, że masz inną orientację wiar...
- Prze księdza, to nie ja chodzę w sukience.
Iiiii.... Zadzwonił dzwonek. Idealnie, prawda? Spakowałem rzeczy i wyszedłem z klasy. Usłyszałem donośne skandowanie mojego imienia. Odwróciłem się wzrokiem napotykając drobną dziewczynę z mojej klasy. Miała rudo-brązowe loczki opadające jej do ramion. Niebieskie oczy mogły się kłócić z jej włosami i bladą cerą. Żeby jej "dowalić" matka natura uzbroiła ją jeszcze w masę piegów na buzi i wiecznie podrapane kolana. Nie ma to jak bieganie po drzewach i latanie z chłopakami za piłką. Uśmiechnąłem się do niej. Helen Meg Writer dopadła do mnie i oparła mi dłonie na barkach. Wyszczerzyła lekko powykrzywiane, splecione aparatem ortodontycznym zęby.
- Rem, to było bezbłędne.
Roześmiała się perliście odrzucając głowę do tyłu.
- "To nie ja chodzę w sukience"...
Zaniosła się śmiechem biorąc mnie za rękę. Gdy poczułem, że moja dłoń została zamknięta w uścisku jej ciepłych palców ściągnąłem brwi. No nie, ta znowu swoje... Myślałem, że jej już przeszło! Ah, pewnie nie wiadomo o co chodzi... No więc Helen wymyśliła sobie, że jestem w niej bez pamięci zakochany, i że jedyne o czym marzę, to bycie jej mężem i niańczenie stada naszych dzieci. Dziwne są dziewczyny... One to by tylko bawiły się w dom, udawały, że są na przyjęciu i piły herbatkę z lalkami, skakały przez skakankę i grały w klasy. Wyjątkiem jest oczywiście Writer... Jak Elize dała jej lalkę barbie to ta popatrzyła na nią i zapytała: "A po co mi taka maleńka kukiełka?" . Nie dla niej zabawa w dom, rodzenie dzieci itp... Ona wolała bawić się z nami w policjantów i złodziei, ganiać za piłką. Albo udawać wojnę na froncie w pobliskim lesie. Ah, tej akcji nigdy nie zapomnę... Helen była ze mną w drużynie, mieliśmy podkraść się do bazy wroga by odebrać radiostację. Pomińmy milczeniem, że tą radiostacją była moja książka od języka. Jacob zaczaił się na nas z góry, by nam w tym przeszkodzić.
O właśnie. Jacob to... Dziwny chłopak. Ma magnetyzujące spojrzenie i wiecznie rozwiane na wszystkie strony, czarne włosy poblisko za uszy. Wiecznie wygląda jak kopnięty prądem. W klasie jest najwyższy, spontanicznie ma też ciemną karnację i oczy tak czarne, że wyglądają jak dwa kawałki węgla. Totalny młot z matematyki i innych zajęć wymagających liczenia. Z przedmiotów humanistycznych nie ma sobie równych.
Tak jak już pisałem, zaczaił się na nas z góry. Zeskoczył z gałęzi z donośnym rykiem stada Indian i powalił akurat mnie. Zaczął coś nawijać po Japońsku, a Helen... Jejuu, takiej mi siary narobiła... Rzuciła się na Jacoba z pięściami, zepchnęła go do rowu z wodą, zaczęła go kopać, bić, gryźć, ciągnąć za włosy z "cichymi" wrzaskami: "Zostaw Remusa, jak śmiałeś tknąć mojego chłopca!". Uciekłem stamtąd czym prędzej. Później Jacob z podbitym okiem i wymownymi śladami zębów za szyi przynosił mi książkę do domu. Pogratulował mi niebywale wspaniałej dziewczyny i z głupim uśmiechem poszedł w swoją stronę.
Robiąc znudzoną minę udałem się z Helen za rękę pod klasę. Nie myślcie sobie, że nie próbowałem się wyrwać! Tylko ta ma taki ścisk... Posadziła mnie na ławeczce i usiadła obok. Z nadąsaną miną wpatrywałem się w przestrzeń. Kątem oka widziałem, że chciała coś powiedzieć. Zacisnąłem powieki.
- Remusku, mój...
- Nie jestem twoim chłopcem!!!
Zerwałem się wykorzystując fakt, że już mnie puściła. Rzuciłem się do ucieczki. Nagle ze zdumieniem stwierdziłem że przywaliłem z całej siły w ziemię.
- ...mój kolego, masz rozwiązene buty...
Leżąc na posadzce poczułem, że robi mi się zimno ze wstydu i po części złości. Helen pomogła mi wstać i z ciepłym uśmiechem zaprowadziła mnie do pielęgniarki. Przy tym brawurowym spotkaniu z panelami stłukłem sobie nadgarstek... Gdy siedziałem w jej gabineciku na krześle, spojrzałem na Writer.
- Przepraszam.
Wyszczerzyła aparat i machnęła lekceważąco ręką. Zamrugała jasnymi oczami patrząc na mnie.
- Nie szkodzi, mogłeś tak zareagować. Ale wiesz co? Żałuj, że nie widziałeś swojej miny jak leżałeś...
Oboje się roześmialiśmy. Raptem coś jej chyba odbiło w tej poczochranej główce, bo przysunęła się do mnie i dała mi soczystego całusa prosto w usta. Machinalnie się skrzywiłem i zacząłem wycierać z donośnym: "Błeeee...!" zupełnie zapominając, że ta, co mnie tak łaskawie ucałowała, stoi tuż przede mną. Zgięła się ze śmiechu i w podskokach wybiegła z pokoju. Naprawdę... Dziewczyny są głupie. Chyba nigdy nie skuszę się na jakiś związek...
Kiedy po lekcjach miałem wychodzić z szatni, zaczepiła mnie moja wychowawczyni. Grzecznie poszedłem za nią do "pustej" sali. Było tam też kilkoro innych uczniów. W tym moja dobrze wam znana dziewczyna wbrew mej skromnej i stłamszonej woli, Helen. Oczywiście, że usiadła obok mnie miażdząc mi swą dłonią palce.
Dowiedziałem się, że na Dzień Matki organizowana będzie szkolna akademia. Mam na niej wystąpić... Po pierwsze jako prowadzący, po drugie mam zaśpiewać. I niespodzianka, będziemy mieli gości z jakiejś innej szkoły. Oni również dołożą się do naszego występu. Skowyczeć do mikrofonu będę z jakimś innym chłopakiem. No, cudownie. Kolejna okazja do wyjścia na durnia.

[ 7 komentarze ]


 
3.Wpis trzeci.
Dodał Remus Lupin Piątek, 10 Kwietnia, 2009, 01:53

Sorrki, że nie pisałam blisko dwa tygodnie. Ale wiadomo, jak jest - szkoła, nauka, u mnie do dziesiątego maja wystawiają oceny... I moi kochani wenowie raczyli sobie wziąć urlop. Lenie patentowane!
Ale notka już jest, zapraszam do czytania.
Co do same treści, to jest to sytuacja z mojego życia wzięta! Piosenka i zespół - moje jedne z ulubionych. Ah, wkładam w swą twórczość siebie, piszę z z serduchem. Czy to nie jest romantyczne?



Niedziela. Uwielbiam ten dzień. Jedyny taki w tygodniu, w którym mogę spać do oporu. Nie dzisiaj... Ten weekend spędzam u babci. Od poniedziałku zaczynają się święta wielkanocne, więc przyjechaliśmy z rodzicami by pomóc jej w przygotowaniach.
Babcia mieszka na wsi. Typowe gospodarstwo, są tu krowy, konie, kury, kozy... A dziadek ma dosłownie hopla na punkcie gołębi. Usłyszałem bicie dzwonów kościelnych. Odczekałem aż skończą stwierdzając, że wybiła szósta. Ziewnąłem szeroko i usiadłem oplatając się kołdrą. Spuściłem nogi z łóżka rozglądając się sennie dookoła. Westchnąłem ciężko wstając. Skierowałem swe kroki w kierunku stołu, na którym położyłem wcześniej przygotowane ubranie.
Słońce nieźle grzało w palnik, mimo że ledwie dochodziła siódma. Ze szklanką mleka w dłoni wyszedłem na ganek stukając lekko sandałami w drewnianą podłogę. Otworzyłem trzwi, jasne promienie uderzyły mnie w twarz. Skrzywiłem się wychodząc na dwór. Ponownie ziewnąłem wolną ręką przecierając oczy, pchnąłem biodrem drzwi. Zamknęły się z trzaskiem. Nadal trąc ręką lewy narząd wzroku potknąłem się na schodach, uroniłem kilka kropli białego płynu. Czknąłem głośno i upiłem dwa łyki.
-Dzień dobry, dziadku.
Gregory Swang popatrzył na mnie, uśmiech wstąpił na jego twarz oplecioną pajęczyną starości. Mimo blisko siedemdziesięciu lat na karku naprawdę dobrze się trzyma. Odwzajemniłem gest przysiadając na dębowych schodkach. Oblizując się spojrzałem w górę. Daszek całkowicie drewnianego tarasu gęsto porastała pnąca winorośl. Hah, uwielbiam winogrona. Póki co, jest na nie jeszcze zbyt wcześnie, toż to kwiecień dopiero. Ojciec mojej mamy usiadł obok mnie rzucając na czarną, pozbawioną trawy ziemię garść ziarna. Niemal natychmiast z szumem skrzydeł i łagodnym pogruchiwaniem zleciało się blisko tuzin gołębi. Objąłem kubek drugą dłonią, łokcie oparłem na kolanach i zamoczyłem usta w produkcie w pełni naturalnym, wyprodukowanym przez Melanie. Tak ma na imię ma krówka, która dała to mleko. Westchnąłem wodząc wzrokiem po idealnie błękitnym sklepieniu. Lubię niebieski. Ma swój charakter, głębię i jednocześnie tę czułą nutkę delikatności. Ktoś położył mi dłoń na ramieniu. Odwróciłem się wzrokiem napotykając twarz rodzicielki mojej mamy.
-Remusie, chciałoby ci się przejść do sklepu?
Pokiwałem głową wstając. Otrzepałem spodnie i przeciągnąłem się niechcący wylewając zawartość kubka na Teofila. Teofil to kot moich dziadków, straszny snob. Ale... czy kot może być snobem?... Mrucząc coś do siebie pod nosem - o nie, to pierwsza oznaka wariactwa! - poszedłem za babcią do kuchni.
Twarde podeszwy butów chrzęściły na żwirze, czarne kamyki rozsypywały mi się pod stopami, niektóre wdzierały się między paski sandałów, przez co musiałem przystawać by się ich pozbyć. Nie jest zbyt miłe chodzenie z czymś ostrym w butach. I żeby pomyśleć, że jeszcze dwie godziny temu te skarpetki były białe... Do sklepu było pięć kilometrów, nie ma problemu. Lubię spacerować. Tylko że było tak strrasznie gorąco...
Otarłem dłonią wilgotne czoło i utkwiłem obojętny wzrok w ziemi. Przymknąłem lekko oczy wsłuchując się w śpiew ptaków. Ślicznie to brzmiało. Zagapiłem się w spód swoich powiek, więc siłą rzeczy nie zauważyłem leżącej na ziemi gałęzi. Co było do przewidzenia, wywróciłem się. Leżałem przez chwilę czując wżynające mi się w ciało kamyczki. Wstałem po upływie kilka minut i otrzepując się, ruszyłem w dalszą drogę.
Nie bardzo mam ochotę opisywać kupowanie takich bzdet jak olej do smażenia czy cukier, więc po prostu zrobiłem zakupy i skrótami przez las wróciłem do domu.
Usiadłem przy stole w kuchni opierając się łokciami o blat. Popatrzyłem na zegarek. Trzynasta. Jak ten czas leci... Wstałem przydeptując kotu ogon. Zawył, ale to naprawdę dosłownie, i czmychnął pod komodę. Popatrzyłem na niego z powątpiewaniem unosząc brwi. Potarłem dłonią policzek.
-Babciuuu...
-Słucham.
-Jaaa sobie pójdę.
-A gdzie ty dziecko chcesz iść?
Odwróciła się do mnie nadal zagniatając rękami ciasto. Przygryzłem wargę patrząc na tę żółtawą masę.
-Pospacerować.
Pokiwała głową szarpiąc się z tą mieszanką jajek, mąki i czegoś tam jeszcze.
-Tylko uważaj na siebie.
-Będę.
Zdjąłem z wieszaka swoją ukochaną, dresową bluzę. A nuż zrobi się chłodno?... Pozbyłem się już nie białych skarpetek i zapiąłem butki. Na ganku mama wcisnęła mi na głowę czapkę z daszkiem. Uśmiechnąłem się do niej i zeskakując ze schodków wepchnąłem ręce do kieszeni. Podśpiewując piosenkę mugolskiego zespołu Farben Lehre (nie gra on reggae, ale piosenka wpadła mi w ucho) zniknąłem dorosłym z oczu i ruszyłem biegiem w stronę pola. Kiedy już minąłem obręby działki dziadków, zwolniłem rozglądając się po zieleniejącej trawie. Wszystko skąpane było w słońcu, po niebie leniwie płynęły wielkie, puszyste obłoki. Hm... Jeden przypomina mi wieloryba... A ten po prawej zupełnie jak królik... Przystanąłem wlepiając wzrok w skupiska maleńkich kropelek pary wodnej. Mi się zdaje, czy tam jest kanapka z serem?
Uśmiechnąłem się lekko do siebie i spokojnym marszem dotarłem do jezdni. Rozejrzałem się skrupulatnie i przeszedłem na drugą stronę. Westchnąłem patrząc na pozalewane wodą z wylanego strumienia drogi. Ściągnąłem więc buty, podwinąłem nogawki i lekko się krzywiąc postawiłem stopę w tym bajorze. Całkiem miłe, nie za zimno, ale to błoto przełażące między palcami... Zatrzymałem się stojąc w tym po kostki. Nabrałem gwałtownie powietrza i kichnąłem donośnie, dziwnym fartem się nie obsmarkując. Ha haa, idzie ku lepszemu.
-Powietrze pachnie, jak malinowa mamba... Nikt nie przeklina, nikt nie mówi "karamba"...
Ruszyłem w podskokach do celu rozchlapując po drodze wodę. Uwielbiam ją. Przelewa się w dłoniach, chlupie i moczy. Lubię to. Podskoczyłem słysząc gwłatowne ujadanie. Odwróciłem się wzrokiem napotykając wścielke szczekającego, dużego owczarka niemieckiego. Uśmiechnąłem się lekko. Lubię pieski. Opanowując gwałtowny strach pogodnym krokiem ruszyłem dalej, pies za mną. Skakał pokół mnie, szczekał i warczał. Powstrzymałem gwałtowne drgnięcie gdy poczułem jego zęby wbijające mi się w spodnie na pośladkach. W sumie to nie ugryzł mnie mocno... Widząc, że nic sobie nie robię z jego obecności, poburkując wrócił na swoje podwórko. Przymknąłem oczy i z błogim uśmiechem dalej brodziłem zbliżając się do rzeki, do której tak zawzięcie zmierzałem. Dotarłem na jakieś pole. Wilgotna ziemia rozłaziła się pod moim ciężarem, zostawiałem za sobą odciski moich stóp. Małe są... Druga szosa. Tutaj jeździli jak wariaci. Rozejrzałem się skrupulatnie. Po prawej stronie pobłyskiwał most, po drugiej betonowa droga. Bujając się na piętach poczekałem, aż z pola widzenia znikną samochody. Jeden... Drugi... Oba czerwone. Ziuuu, z lewej błysnął jakiś zielony. Westchnąłem przekręcając czapkę na bok. No, wreszcie droga wolna.
Stanąłem na drodze i syknąłem. Gorące! Wyszczerzyłem zęby w uśmiechu i powoli, krok za krokiem zbliżałem się ku równoległej części ulicy. Z daleka coś szumi. Podniosłem głowę. Samochód jedzie... Przyspieszyłem tępa i znalazłem się po drugiej stronie. Teraz kawałek po kamieniach - ałć.. - i znów mięciutka trawka. Mmm... Łaskocze, heh. Idę, idę, idę... Jakieś sto metrów dalej poroztłukiwane cegły, stłuczona butelka po... Po czymś tam. Iii taak! Widzę kamienny most łączący ląd po obu stronach szeeerokiej rzeczki. Uśmiechnąłem się szeroko i ruszyłem ku niemu żwawym krokiem. Nagle zatrzymałem się jak wryty.
Na samiuśkim brzegu, tuż przy idealnie przezroczystej wodzie przyklęknął jakiś chłopiec, mniej więcej w moim wieku. Te adidasy wydają się wręcz podejrzanie znajome, lub te dłuższe ciemne włosy wymykające się zza uszu na twarz. Podniósł głowę i popatrzył na mnie. Jack!
-Jack?... A co ty tu robisz?
-To samo pytanie mógłbym zadać tobie.
Uśmiechnąłem się lekko i podszedłem do niego. Sandały rzuciłem w nieładzie obok nas, podwinąłem nogawki i zanurzyłem stopy w wodzie. Arrgh... Lodowato lodowa! Wykrzywiłem się w czymś, co zwie się uśmiechem do Jacka i wepchnąłem ręce do kieszeni.
-Co robisz w Last Road?
-A ty, Remusie?
-Nie odpowiada się pytaniem na pytanie, Skreeg.
Roześmiał się odgarniając włosy z oczu. Popatrzył na mnie mrużąc powieki w palącym słońcu. Co dopiero będzie w lipcu?
-Przyjechałem do ojca.
-Do ojca?
-Nie mówiłem ci wcześniej. Rodzice rozwiedli się jak miałem trzy lata. Szybko się rozstali, cztery lata po ślubie... Nie mogli się w ogóle dogadać, ciągle tylko na siebie wrzeszczeli, wyciągali do siebie ręce. Nie by je podać, oczywiście... - przechyliłem głowę sunąc palcami po tafli. Popatrzyłem na Jacka, który machinalnie obracał kawałek patyka w palcach. Złamał go raz, przełamał drugi i wrzucił do wody. Podniósł jakiś kamyk i zacisnął pięść. - W końcu ojciec podjął decycję o rozwodzie, prawnie podlegam matce.
Nie powiedziałem "przykro mi", choć sytuacja tego wymagała. Zawsze się to mówi, mimo wszystko. Pamiętam jak kiedyś powiedziałem Anthoniemu, dawnemu przyjacielowi z podwórka o swoim wilkołactwie. Też był z rodziny czarodziei. Pierwsze co rzekł to: "Aha. Przykro mi, to nie mogło być miłe...". A potem omijał mnie szerokim łukiem. Miał rację. Miłe to nie było... Zagryzłem wargę.
-Współczuję.
Kiwnął głową wstając. Popatrzył na mnie i uśmiechnął się ciepło.
-Ty wiecznie w tych szelkach.
Skinąłem mu z udawaną wyższością.
-A jak.
Ruszyłem w stronę mostu. W tamtym roku stała tutaj tama z sosnowych pni. Pomagałem ją robić. Mało w prawdzie mogłem zrobić, ale podawanie gwoździ też na coś się przydało... Poziom wody urósł mi z kostek do kolan.
-Trzy części zostały.
-A ile ich było?
-Ja wiem... Z piętnaście? Bądź co bądź, woda sięgała tutaj...
Wgramoliłem się na te sękate, okrągłe deski i podskoczyłem dotykając dłonią zaznaczonego lekko jaśniejszym kolorem miejsca. Pisnąłem, gdy nogi omsknęły mi się na śliskich pniach i władowałem się pod most. Wydarłem się najgłośniej jak umiałem. Raz że obtarłem sobie caluśką rękę, to ta woda mroziła krew w żyłach! Zerwałem się szybko i chwiejąc na niepewnym gruncie przelazłem spowrotem na tamtą stronę. Wyprostowałem się patrząc na Jacka, który był w stanie mieszanym szoku i niepohamowanej radości. Mokre, rozpuszczone włosy kleiły mi się do twarzy, ubranie do ciała. Uśmiechnąłem się sam nie wiedząc czemu i wzruszyłem ramionami przekrzywiając głowę.
-No co, fajnie było.
-Hehe, słyszałem właśnie.
Podskoczyłem radośnie i ruszyłem w górę rzeczki idąc pod prąd. Skreeg szedł równolegle ze mną, po brzegu.
-Nie wejdziesz do mnie?
-Chyba cię coś boli, Remusie. Jeszcze nie oszalałem.
Splunąłem ściągając glony z głowy.
-Jak chcesz. Teraz jest już naprawdę ciepło, kąpać się można.
Spojrzał na mnie unosząc z powątpiewaniem brwi. No i kto tu jest sztywniakiem? Podskoczyłem jakby mnie coś pomacało w miejscu, gdzie skończyły się plecy, i zaśpiewałem fragment piosenki "Smoking". Popatrzyłem na kusząco wyglądający pień przewalonej wierzby. Łatwoby było na niego wejść. Przymrużyłem oczy, idąc żwawym, lekko zahamowanym przez nurt krokiem. Kiedy znalazłem się naprawdę blisko, raptem zauważyłem, że piasek umyka mi spod nóg, przez co zapadałem się o kilka cali. Zignorowałem to dosyć oczywiste ryzyko i położyłem dłonie na chropowatej powierzchni kory. Nadal nucąc wcześniej wymienioną piosenkę ugiąłem nogi w kolanach kilka razy, za każdym coraz mocniej, i wyskoczyłem zahaczając spodniami o wystającą, złamaną gałąź. Obserwowany przez rozbawionego Jacka zacząłem się szarpać. Ha, puściło prując mi portki. Nie przejąłem się tym zbytnio, starczy jedno machnięcie różdżką i nie było problemu. Usiadłem okrakiem na grubaśnym pniu. Normalnie można sobie wyobrazić, że jeździ się konno. Wyprostowałem się i ze zdziwieniem stwierdziłem, że czuję rwący ból kręgosłupa. Ah, to pewnie od tej wywrotki. Wstałem przekrzywiając stopy dla lepszej równowagi. Rozłożyłem ręce unosząc głowę.
-Remusie, to nie równoważnia.
-Cichaj!
Uniosłem się na palcach i zdzierając sobie trochę naskórka odwróciłem się w stronę przeciwległą do kierunku, z którego tutaj przyszedłem. Popatrzyłem na widoczne dno. Uniosłem brwi wskazując na wodę ręką.
-Ja pamiętam, jakie tu syfy były ostatnio!
Westchnął kręcąc głową. Ugiąłem nogi w kolanach.
-Ty chyba nie zamierzasz tam skoczyć?...
-Nie, zamierzam polatać.
-Ale...
Nie zdążył skończyć, po odepchnąłem się nogami od drzewa wzbijając się na chwilę w powietrze, by po chwili wpaść do pływkiej wody jak kamień. Wydałem z siebie zduszone kwiknięcie, gdy zostałem "wessany" o jakieś cztery stopy. Czyli przeszło po pas. Jack parsknął wytrzeszczając na mnie oczy. Trochę się przestraszyłem, powoli zapadałem się coraz głębiej. Wierzgnąłem porządnie, jestem dwa cale niżej. Sapnąłem odpychając się dłońmi od zapadającego się dna. Kilka razy powtórzyłem tę czynność, z całej siły podniosłem nogę przesuwając umykający piach kolanem do góry. Zacisnąłem powieki i zęby usiłując się wydostać. Ha! Coś chlupnęło i nadal się zapadając, tym razem do połowy łydki, dotarłem do brzegu. Usiadłem na trawie prawie że płacząc ze śmiechu. Nie mam pojęcia, co mnie tak rozbawiło. Z trudem hamując piskliwy, dziewczęcy śmiech wskazałem palcem na zamoczoną w wodzie trawę.
-O... hehe... żabka... hehe!
-Gdzie?
Skreeg w dwóch susach doskoczył do mnie. Popatrzył we wskazywanym kierunku i wziął jedną do ręki. Lekko zacisnął dłoń, by mu nie uciekła i zaczął się jej z zainteresowaniem przyglądać.
-Pocałuj ją, może zmieni się w księcia.
Ryknąłem śmiechem na swoją własną uwagę. Jack popatrzył na mnie unosząc brew. Pokręcił głową wpuszczając ją do wody.
-Idź ty, ty, ty niegrzeczny chłopcze, ty jeden ty.
Zrobiłem nadąsaną minę wstając. Przelazłem naokoło pnia na drugą stronę. Ponownie władowałem się do rzeczki.
Hah, jak ja lubię wodę... W końcu jestem zodiakalną rybką. Potknąłem się lecąc na twarz. Niechcący nabrałem wody w usta. Podparłem się na rękach odchylając do tyłu. Wyplułem wodę uśmiechając się lekko. Wstałem zerkając w niebo. Nabrałem powietrza - no nie, znowu naszło mnie na śpiewanie... - i zawyłem:
-Parady, defilady czołgów kolumnady
Rano styrany
Mówisz nie ma na to rady!
Od nas jedna dobra rada
Każdy rząd w końcu upada
Kiedy uderzamy muzyki taranem w tyrana!

Co myślisz kiedy mówię wolność?
Pochody, apele, pokłonów zbyt wiele
Co czujesz kiedy słyszysz baczność?
Rundy honorowe, trybuny rządowe
W spalinach nikną czarne auta
Flagi łopoczą wysoko, za wysoko
I wszystko staje się jasne
To nie o to, nie o to, nie o to

Chodzi o serce, które bije w piersi
Chodzi o oczy wypłakane z łez
Ze strachu, zaciśnięte gardło
Nie może, nie, nie powiedzieć że

Bez wielkich słów, złotych rad
Chcemy czuć się wolni!
Chcemy czuć się wolni, wolni
Zwyczajnie tak jeszcze raz
Bez wielkich słów, złotych rad
Chcemy czuć się wolni zawsze wolni tak jak wiatr
Po prostu tak
Siłą nic nie można dać, zabrać można wiele
Cokolwiek masz
Bez złotych słów, kraju rad
Wszyscy chcemy kochać
Zwyczajnie tak

Ja pytam co to jest niewola
Łańcuchy, kajdany i kraty w oknach
Cenzura mieszka w telefonach
Rozmowa nagrywana, rozmowa nagrywana

Ja się Ciebie pytam co to tutaj jest niewola
Łańcuchy, kajdany i kraty w oknach
Cenzura, która mieszka w telefonach
Rozmowa nagrywana, rozmowa nagrywana
Ale największa z tych które znam
To niewola wewnątrz głowy i serca
Panuje wtedy kiedy blady strach
I tylko miłość może to przerwać!

Bez wielkich słów, złotych rad
Chcemy czuć się wolni!
Ja mówię Tobie, chcemy czuć się wolni
Zwyczajnie tak każdego dnia
Bez wielkich słów, złotych rad
Chcemy czuć się wolni a ja i Ty codziennie wolni
Po prostu tak
Siłą nic nie można dać, zabrać można wiele
Cokolwiek masz
Bez złotych słów, kraju rad
Wszyscy chcemy kochać
Zwyczajnie tak...!
Jack przewrócił oczami odgarniając włosy z twarzy i popatrzył na mnie. Widziałem to kątem oka, hie hie. W sumie to musiałem głupio wyglądać, bo kołysałem biodrami, przybierałem dziwne pozy i śpiewałem na całe gardło piosenkę mojego ukochanego zespołu. Tak. Ogłaszam wszem i wobec: Jestem nienormalny!
Na twarz skapnęło mi coś mokrego. Podniosłem głowę nadal podśpiewując. Niebo zaczęły powlekać ciemne chmury upuszczając coraz więcej kropli.
-Ups...
Wyszedłem z wody. Z głupim uśmieszkiem raptem stwierdziłem, że mógłbym się wyżymnąć. Popatrzyłem na Skreeg'a. Westchnął głęboko.
-Muszę lecieć.
-Taa... Ja również.
-Do zobaczenia.
-Ehem.

***

-Remusie, gdzieś ty był?! Jesteś cały mokry!
-Od deszczu, Reju.
Uśmiechnąłem się do dziadka, puścił mi oczko. Mama odgarnęła mi mokre, miodowe nitki z twarzy.
-Idź się przebrać, przeziębisz się.
Pokiwałem głową i bujając się w rytm grającej mi w duszy muzyki ruszyłem w stronę łazienki, by wpierw wziąć ciepły prysznic. Eh, te babcie i mamy...

[ 3 komentarze ]


 
2.Wpis drugi.
Dodał Remus Lupin Niedziela, 29 Marca, 2009, 22:12

Siedziałem w pierwszej ławce słuchając głosu nauczyciela od historii. Akurat mieliśmy temat o Wilhelmie Zdobywcy. Westchnąłem podpierając głowę prawą ręką, by móc pisać notatki. No tak, nie wspomniałem wcześniej... Więc napiszę teraz. Tam ta da daam... Jestem leworęczny!
-Wraz z normandzkim podbojem pojawił się w Anglii w pełni rozwinięty system feudalny. Całe terytorium kraju uznano za własność króla, który mógł nadawać ziemię swoim wasalom. Ścisła domena królewska obejmowała 1/7 terytorium kraju, głównie tereny najbardziej urodzajne. W domenie królewskiej lasy przekształcono w rezerwaty łowieckie, gdzie zabronione było polowanie pod groźbą wykłucia oczu. Wprowadzono odmienną niż na kontynencie zasadę, że "wasal mojego wasala jest moim wasalem". Wilhelm unikał również nadawania zwartych kompleksów lenn. Nadania ziemskie, choć liczne, były rozproszone po wielu hrabstwach (np. Robert de Mortain uzyskał 693 nadziały w 20 hrabstwach). Wyjątkami od tej zasady były hrabstwa pograniczne, takie jak Cheshire, Durham i Kent. Dwie ostatnie powierzono pieczy duchownych, Cheshire przekształcono w marchię wojskową.
Od dalszgo monologu pana Rogera uwolnił mnie dzwonek. Koniec ostatniej lekcji. Według planu, powinienem mieć jeszcze w-f. Ale z tego co nam we wtorek powiedziała pani wychowawczyni, ostatniej lekcji nie mamy. Wracamy więc do domu po historii. Zapisałem pracę domową i schowałem rzeczy do torby. Poczułem czyjąś dłoń na ramieniu. Odwróciłem się, by pojrzeć na tego ktosia. Pan Roger... Do mojej świadomości dotarł jego nużący głos.
-Remusie, mogę mieć do ciebie prośbę?
-Tak, proszę pana.
Uśmiechnął się szeroko unosząc zapadnięte policzki. Zamrugałem patrząc na niego z uprzejmym zainteresowaniem. Uniosłem brwi z zapytaniem w oczach.
-Ah tak... Przygotujesz referat o Joannnie D'arc. Na następną lekcję... Czyli na poniedziałek, tak?
Kiwnąłem głową przypominając sobie w myślach kolumnę planu zajęć. Tak, w poniedziałek również mam historię. Powstrzymałem się od wymownego jęknięcia niezadowolenia. Grzecznie przytaknąłem że owszem, zrobię ten konspekt. Westchnąłem ciężko zamykając za sobą drzwi od klasy. Dlaczego ja muszę wszystko pisać?... To nie fair...
Burcząc coś pod nosem udałem się w kierunku szatni. Po drodze wpadłem na panią od fizyki. Powtarzając raz po raz słowa przeprosin, kucnąłem, by pomóc jej zebrać rozsypane kartki. Bez reprymendy się nie obyło... Narzekała kilka minut.
-Co za niewychowana jest ta dzisiejsza młodzież! I czego tak na mnie się pan patrzy, panie Lupin?!
-Przecież przeprosiłem...
-Ale to nie szkodzi! WPADŁ pan na mnie!
-...Ja niechcący...
-Gdzie pan ma w ogóle oczy?
-Pod czołem?
-Cóż za bezczelność! Jeszcze dziś udam się do twojego wychowawcy, chłopcze!
-Tak jest.
-I jeszcze bezczelnie potakuje mi w twarz!
Wytrzeszczyłem z niedowierzaniem oczy. Nie wiem dlaczego, ale uśmiechnąłem się wbrew sobie. Czasami tak mam, że szczerzę się w najmniej odpowiednich momentach.
-I jeszcze ironicznie się śmieje! Co za brak kultury! Po weekendzie, chłopcze, stawisz się w szkole z rodzicami!
-Chętnie bym to zrobił, lecz są niedysponowani. Mama pracuje od szóstej do dwudziestej drugiej, a tata jest w delegacji. Przyprowadzić babcię?
-ZEJDŹ MI Z OCZU TY NIEWYCHOWANY...
-Do widzenia.
Odwróciłem się czując, że policzki mi płoną. Westchnąłem głęboko powoli schodząc po schodach. Przyłożyłem skuloną dłoń do czoła chroniąc narządy wzroku przed światłem wdzierającym się mi na twarz przez okna budynku szkoły podstawowej. Usłyszałem serię łomotów. Odwróciłem się i szybko odskoczyłem pod ścianę. Obok mnie przebiegła grupka chłopaków z klasy siódmej. Pokręciłem głową i podskoczyłem jak oparzony obracając się w powietrzu. Chwyciłem się za serce widząc znajome, rude loki Andrewa. Uśmiechnął się do mnie szeroko.
-Zmiana planu.
-Słucham?
-Jednak mamy ten wuef.
Jęknąłem głośno opierając się plecami o ścianę. Nie, nie, nie, i jeszcze raz NIE! Ukryłem twarz w dłoniach, uprzednio uderzając pięściami w mur, w któym znalazłem oparcie. Opanowałem nagłą złość i zadałem pierwsze w miarę sensowne pytanie, jakie przyszło mi do głowy.
-A cóż to się nagle stało, że jaśnie pani dyrektorka nakazała zrobić te nic nie warte zajęcia?.
-Dzwon się stawił.
Prychnąłem opuszczając ręce. Nie no, za to go nie cierpię! Kiedy już jest szansa, że lekcji nie będzie, on jak na złość przchodzi do pracy. Wydąłem wargi poprawiając pasek plecaka. Wsunąłem ręce do kieszeni kołysząc się na piętach. Przypomniał mi się dosyć istotny szczegół.
-Dostanę minusa.
-Bo?
-Nie mam stroju.
-Nie martw się, nikt nie ma. Chodź, za kilka minut dzwonek.
Kiwnąłem głową i krążąc myślami wokół łóżka w moim pokoju ruszyłem za Mendelejewem. Zacząłem się zastanawiać, czy jaśnie pan William każe nam się dusić w szkole czy łaskawie wypuści nas na dwór. Albo pewnie znów będziemy ćwiczyli tę skrzynię... Dzisiaj powinny być zaliczenia. Tyknąłem chłopaka idącego przede mną w plecy. Zrównałem się z nim robiąc unik przed lecącym piórnikiem.
-Ale jest jedna lekcja czy dwie?
-Myślisz, że nam odpuści? Remusie, w jakim ty świecie żyjesz?
-Swoim własnym.
-Zauważyłem. Albo chodzisz wiecznie zamyślony i nieraz zadajesz takie pytania, że pożal się żyzna glebo, albo w ogóle zero kontaktu.
Uśmiechnąłem się lekko kładąc dłoń na poręczy barierki. Powoli, schodek po schodku, zszedłem na parter. Gdy zeskakiwałem z ostatniego stopnia zabrzmiał dzwonek. Tam ta da daam... Szanowny pan Dzwon kościelny. Ustawił mnie w parze z Mathew'em. Straszny kretyn. Denewuje mnie jak nikt. Tatusiek burmistrz miasta, a jego synalek nie widzi nic poza czubkiem własnego nosa. Ma równutko ulizane brązowe włosy, długością podcięte idealnie za uszy. Rozumu za grosz, a oceny dobre. Jak ojczulek ma kasę, to szkołę można odpuścić... Popatrzył na mnie z zimnym uśmieszkiem.
-Jak tam po wypadku, Remusie?
-Proszę?
-No wiesz... Takiej zniekształconej ekhem, TWARZY, nie masz chyba od urodzenia?
Jego koleżcy roześmiali się słysząc tę niebywale zabawną uwagę. Pokręciłem z politowaniem głową mrużąc oczy. Przeniosłem ciężar ciała z jednej nogi na drugą. Nauczyciel otworzył drzwi od sali i poprowadził nas do kantorka. Ustawił rebiatę rzędem i zniknął w środku. Wynurzył się z naręczem strojów w reprezentacyjnych barwach naszej szkoły. Żółto-fioletowe. No pięknie. Będę wyglądał jak pajac! Nic nie mówiąc udałem się ku drzwiom przebieralni ściskając ubranie w dłoniach. Położyłem plecak na ławce i niezbyt chętnie zdjąłem koszulkę. Usłyszałem gwizdy i brawa. Nie ma to jak bycie nielubianym w klasie... Zignorowałem ich i bez pośpiechu się przebrałem. Wzmocniłem sznurowania trampek i zatrzymałem się w drzwiach gwałtownie chwycony za włosy. Rozsypały mi się luźno po ramionach. Jeju, o głupią gumkę do włosów bił się z nimi nie będę... Z głośnym westchnieniem przeszedłem przez korytarz i wszedłem do sali gimnastycznej. Oparłem się plecami o drabinki. Przymknąłem oczy zaciskając dłonie na beleczkach. Ktoś wszedł do pomieszczenia, jego kroki odbiły się echem od ścian i sufitu. O podłodze nie wspominając. Stanął obok mnie, czułem, że się na mnie patrzył. Ściągnąłem brwi będąc coraz bardziej zły. Jak ja nie cierpię takiej sowy wprost na mnie!
-Weź się odczep, co ja ci zrobiłem?! Znajdź sobie innego frajera do dręczenia!
-Remusie, spokojnie.
Otworzyłem oczy i popatrzyłem na Jacka. Zmieszałem się jak koktail.Uśmiechnąłem się przepraszająco pocierając ręką kark. Taki tik...
-Wybacz, Jack. Myślałem że to znowu oni...
-Domyśliłem się. - uśmiechnął się odgarniając długie, czarne włosy z twarzy. Podał mi moją gumeczkę. Wziąłem ją do ręki i związałem pióra.
-Dzięki.
-Nie było sprawy. - zlustrował mnie spojrzeniem ciemnych oczu. Przygryzłem wargę patrząc na niego pytająco.
-Co?
-Zastanawiam się, dlaczego nie możesz przeskoczyć przez tę skrzynię.
-Jest za wysoka.
Roześmiał się krzyżując ręce na piersi. Wykrzywiłem wargi w czymś uśmiechopodobnym. Wiem, może przesadzam... Ale ona dla mnie jest na prawdę zbyt wysoka! Powinna mi sięgać do poziomu mostka, a nie prawie pod szyję... A może to ja jestem taki karłowaty? Bąknąłem coś niezrozumiale odwracając się na dźwięk głosu nauczyciela.
-Zbiórka, lenie!
Oderwałem się od drewna i stanąłem na białej linii. Czubki butów idealnie zrównałem z brzegiem wyżej wymienionej krechy. Te wymagania... Skreeg stanął za mną. Z dwóch stron obok mnie, Andrew i ten kretyn Mathew. Zaczął mnie szturchać łokciem. Już naprawdę podenerwowany zacząłem żuć własny język, by mu nie odwinąć z pięści. Na dzień dzisiejszy mam wystarczająco zszargane nerwy. William musiał to zauważyć... Miał by zmarnowaną całą dobę, gdyby się do mnie o coś nie przyczepił. Wczoraj wyskoczył do mnie na korytarzu, żekomo za głośno oddychałem. Ale jak tu nie dyszeć, kiedy ledwo uciekłeś przed wsadzeniem głowy do kibla wbrew własnej woli?!
-Lupin, do kosza!
Szmer chichotów zagrał mi akompaniamentem do mej zdziwionej i jednocześnie przestraszonej miny. Ten facet zawsze budził we mnie strach. Nie wiem dlaczego, ale miałem do niego jakieś z góry założone uprzedzenie, można rzec, irracjonalny wstręt. Zamrugałem gwałtownie.
-Ale za co?
-Jak to za co?! Na moich lekcjach nie żuje się gum, ile razy mam to powtarzać?!
-Ale ja nie...
-ZAMILCZ!
Zacisnąłem usta by nie palnąć jakiejś głupoty. To jakaś zmowa, że wszyscy nauczyciele się mnie czepiają?! Zamknąłem oczy widząc, że to co widzę, zaczyna przybierać soczyście czerwonej barwy. Kiwnąłem grzecznie głową biorąc uspokajający oddech i podniosłem rękę. Mathew nagle przykucnął.
-Czego chcesz?
-Chciałem się zapytać, czy mogę "iść wypluć gumę".
-Nie.
-Ale przecież nie wolno mi jej żuć!
Łypnął na mnie wściekle tymi swoimi zielonymi oczami. Machnął ręką wykonując jakiś bliżej nieokreślony gest. Uznałem to za zgodę. Podniosłem nogę, Mathew się wyprostował chichocząc głupkowato. Zignorowałem to. Postawiłem krok do przodu. Drugiego nie było mi dane... Wywróciłem się uderzając twarzą w posadzkę. Zatamowałem gwałtownie cisnące mi się do oczu łzy. Pięknie. Mam popsuty nos! Zerknąłem na sznurówki trzymając się za poobtłukiwane łokcie. Za co mam cię łapać?! Za twarz, kolana, ręce?!... A co do sznurówek... Nie przypominam sobie, bym przywiązywał czerwoną do niebieskiej...
-Panienko, to lekcja dla chłopców. Nie wiem więc, co ty tu jeszcze robisz.
Popatrzyłem na nauczyciela i usiadłem, by rozplątać te nieszczęsne sznurki. No tak, jak komuś staną łzy w oczach, wywróci się, lub coś pójdzie mu nie tak, to zaraz panienka... Mój wygląd tylko jeszcze prowokuje, by mnie tak nazywać.
Dzięki zwinności palców szybko rozplątałem butki, więc wstałem. Pomińmy milczeniem, że z powodu tępego bólu w stawach wstawałem jak Pinokio z poucinanymi sznurkami. Popatrzyłem na mojego wroga od pierwszej klasy. Chichotał głupio.
-Bardzo zabawne. Normalnie boki zrywać.
-PANNO Lupin, proszę wyjść z zajęć. Na poniedziałek proszę przynieść wyprany strój.
-Tak jest.
Odesłał mnie do szatni. Nie chciało mi się przebierać. Naciągnąłem ubranie na strój i tamując krew chusteczką, zarzuciłem plecak na ramię i wyszedłem z sali. Przechodząc obok drzwi usłyszałem śmiechy chłopaków. Nie no, ja mam dość. Chcę się przenieść! Chociaż może nie będę tak panikował... Jest szansa, co prawda nikła, że pójdę uczyć się magii do jakiejś odpowiedniej szkoły. Swoje zdolności przejawiłem, kiedy niechcący dorobiłem pani od plastyki wielkie, pękające krosty, z których wylewała się okropna żółto-zielona ropa. Albo jak powiększyłem sobie ulubione ciastko z kremem. Kiedyś też skoczyłem z dachu, bo myślałem, że dzięki temu wyschnę. Wpadłem do baseniku, i byłem przez to cały mokry... Niejeden by się zabił, ale mnie zahamowało tuż nad ziemią. Mama to widziała, oraz mugolska sąsiadka. Potem było godzinne przekonywanie, że coś się jej przywidziało. Ostatecznie tato zredukował jej pamięć.
Zostawiłem u szkolnej miotełki moje buty do przebrania. Oddałem jej numerek i wyszedłem ze szkoły czując płynące mi po policzkach łzy.
Ojciec pewnie uzna, że przesadzam i demonizuję całą sprawę. Tak. Ale on nie wie, jaka klasa jest w stosunku do mnie. Westchnąłem głęboko sięgając do kieszeni po organki. Przyłożyłem je do ust nabierając powietrza. Dmuchnąłem lekko wygrywając jakąś smutną melodię. Mruknąłem coś odstawiając metal od twarzy. O, przestałem krwawić. To dobrze. Uśmiechnąłem się lekko i ponownie przystawiłem swój instrument do lekko rozchylonych warg. Zasmęciłem skoczną melodyjkę przechodząc przez skrzyżowanie.
Mama pewnie uzna, że ja to jeszcze bagatelizuję. Tak, nie podstawiają mi nóg na korytarzach. Bo mnie wszyscy uczniowie ganiają z widłami i pochodniami po szkole... Od razu mnie zapiszą do psychologa, bo mam tak zszarpaną psychikę że bez odpowiedniego leczenia nie wyżyję.
Grając dotarłem do domu. Ciekawe dlaczego ludzie się na mnie dziwnie patrzyli? Może to przez krew na buzi...? Podrzuciłem plecak na ramieniu i nacisnąłem klamkę. Oh jak miło, nikogo nie ma w domu. Uniosłem doniczkę, gdzie zawsze chowamy klucze. Nie było ich. Cudownie. Powstrzymując się, by nie zakopać w drzwi, nie bez trudu otworzyłem okno. Wrzuciłem tam swój "dobytek" i podjąłem nieudolne próby wspięcia się na parapet. Grrr... Jestem za niski!!!
Sapiąc głośno ze złości cofnąłem się o kilkanaśnie kroków. Wziąłem ten oto rozbieg i automatycznie naskoczyłem tak, jak na skrzynię. A cóż to się stało, że klęczałem na oknie? Wgramoliłem się do mieszkania zahaczając stopą o obramowanie okna. I oczywiście, ponownie się wywróciłem uderzając czołem w kant stolika. Kto go tu postawił?! Usiadłem na środku pokoju i nie wytrzymując wybuchłem głośnym płaczem. Otarłem łzy rękawem i moje spojrzenie przykuł kalendarz. Bliżej przyjrzałem się dacie.
Piątek trzynastego...
No po prostu bajecznie. Siedziałem przez chwilę bez ruchu, jakby pogrążony w jakimś transie. Wstałem, złapałem plecak za pasek i zaciągnąłem go do pokoju. Korzystając z samotności włączyłem najgłośniej jak się dało gramofon, nastawiając płytę "Vavamuffin". Tak, tego teraz było mi trzeba...

[ 3 komentarze ]


 
1.Wpis pierwszy.
Dodał Remus Lupin Wtorek, 24 Marca, 2009, 17:57

Kolejna darmozjadka przejmuje ten dział...
Jak widać, przejęłam ten pamiętnik. Łaaa... Teraz wiem, że warto walczyć o swoje :D Normalnie padam do nóżek ZKP :D :-P :D I baaardzo mnie to cieszy :D Oczywista to przejęcie, wąchanie komuś nóg nie jest takie miłe... No, jeśli myjecie, to zwracam honor.
Obraziliście się na mnie czy jak?... Chodzi o Księgę Huncwotów... Nie żeby mi specjalnie zależało, ale mi zależy na Waszych ocenach. No cóż... Jeśli chodzi o tę "pyskówkę", to pardon, ale musiałam to z siebie wyrzucić. Może nawet bezpodstawnie tak naskakiwałam, ale nikt idealny nie jest. Więc jeszcze raz przepraszam. :-P
Notki postaram się dodawać średnio raz na tydzień, tak jak i u Huncy. Mam nadzieję, że wam się spodoba moja twórczość w wersji pamiętnika. Ja nie proszę... Ja CHCĘ komentów i krytyki, aż się wióry posypią! :D Heh. Nie będę się obrażała, a skąd. :D:D Noo.... eee... To chyba tyle... Tak.
Więc zapraszam do czytania :D:-P


Postanowiłem kupić sobie ten pamiętnik. Ot, zwykły notes w kolorowej okładce. Spodobał mi się od razu, jak go tylko zobaczyłem w papierniczym. Moja mama uważa, że to dobry sposób na przelanie swych myśli, uczuć i trosk na papier. Wedle mojej tezy, jest to niezły sposób, by spojrzeć na różne sprawy z dystansu. Bo jak coś się napisze, a potem za kilka dni przeczyta, wszystko nabiera innego światła, barw i znaczenia. To jest ciekawe, naprawdę. Zupełnie jak matematyka... To był sarkazm, jakby co, pamiętniku... Tobie można się zwierzyć ze wszystkiego, bez obawy, że się komuś wygadasz. Z ludźmi różnie to bywa. Niby taki na śmierć i życie z tobą, ale gdy odwrócisz wzrok gotów jest wbić ci nóż w plecy. Przykładowo sytuacja, która niedawno miała miejsce: Rozmawiasz z kimś o tym, że nauczyciel od historii jest wredny i cała szkoła o tym wie, że się czepia, zadaje masy prac domowych i pały rozdaje jak ulotki. Następnego dnia przychodzisz na lekcję i facet zadaje ci takie pytania, na które nikt nie zna odpowiedzi. Potem dowiadujesz się, co sądzi o uczniach szemrzących za plecami "poczciwego, państwowego pracownika rzuconego na pastwę niewychowanej młodzieży" (to był cytat!), o tym, co myśli o dwulicości uczniów. A za tobą szyderczy śmiech "przyjaciela". Żebym chociaż to ja wieszał psy na tym brodatym kulfonie...
Ale nie sprawiłem sobie tych oprawionych kartek, by rozwodzić się nad takimi rzeczami, tylko po to, by móc uwiecznić chwile z mojego życia. Tego głupiego, podłego życia... Nie sądzę, bym przesadzał. No bo czy mogę być kiedykolwiek w życiu szczęśliwy? Założyć rodzinę, mieć żonę, dzieci... Ekhem, to nie dla mnie... Nie z mojej winy, jednakowoż...
Być może kiedyś znajdę - za kilka lat - ten pamiętnik i wrócę myślami do tych dziecięcych chwil, które spędzam w tym momencie praktycznie samotnie. Nie mam przyjaciół, bo kto by chciał się ze mną w ogóle zadawać? Dlaczego tak myślę? Jestem wilkołakiem - niebezpieczną, krwiożerczą bestią, której nie wolno kochać. Nie mam przyjaciół, ponieważ zawsze jak ktoś dowiedział się CZYM jestem, odwracał się ode mnie. Jedynie bliższych znajomych, którzy nie znają prawdy o mnie. Ciężko jest mi ich okłamywać, kiedy pytają się czemu chodze taki poobijany. Jak tak dalej pójdzie, wyjdzie na to, że ojciec mnie bije... Tak przecież nie jest! Zapomniałem się przedstawić. No cóż, skleroza podobno nie boli. A może to wczesne objawy aldschajmera?...
Nazywam się Remus John Lupin i mam 11 lat. Urodziłem się 10 marca 1960 roku. Teraz jest kwiecień 1971... Moi rodzice to Reja* i oczywiście John Lupin. Po nim jakby odziedziczyłem drugie imię w metryce. Jestem niską osobą. Mam długie do połowy łopatek miodowe włosy i duże bursztynowe oczy, a tak przynajmniej uważa moja mama. Może dlatego, że na jasnobrązowych tęczówkach widnieją mi złote, żółte i beżowe plamki?... Na moje nieszczęście mam też naprawdę dziewczęce rysy twarzy, przez co już kilka razy pomylono mnie z dziewczyną. I jeszcze te długie, gęste rzęsy... Mam nadzieję, że z wiekiem mój wygląd się nieco zmieni. Ubieram się całkowicie po swojemu, wbrew panującej powrzechnie mody. Przeważnie zakładam luźniejsze jeansy w ciemniejszym kolorze, białą koszulę i szelki. Stopy chowam w najzwyklejszych trampkach, wiążąc je dwiema różnymi sznurówkami. Nie rozstaję się z moją ukochaną czapką z daszkiem ani bluzą od dresu. Poszczególne części mej garderoby mogą się ze sobą kłócić, ale to już naprawdę nie jest mój problem. Spokój, opanowanie, nieśmiałość i chwilami również riposta - to moi przybrani rodzice. Lubię słuchać muzyki i rysować. Mi poszczęściła się umiejętność mangi. Co do muzyki, wolę spokojniejszą, ale jednocześnie rytmiczną. Od dwóch miesiący słucham reggae, wciągnęły mnie te dźwięki. Uwielbiam zespół "Vavamuffin". Jest świetny, naprawdę polecam.
Ojciec nabrał do mnie dystansu odkąd zostałem wilkołakiem. Miałem wtedy pięć lat. Opiszę to... Ale raczej nie dziś. Nie mam ochoty do tego wracać, choć i tak to zrobię dzisiejszej nocy. W snach... Niekiedy błądzę w przykrych wspomnieniach, by oderwać się od nich obudzony dźwiękiem dzwonka obwieszczającego koniec zajęć. Można rzec, że się wręcz babram w śmieciach własnego istnienia nie chcąc dać sobie szansy na jakiś promyk słońca, szczęścia czy nadziei. No... Nadzieja, to ponoć matka głupich. Mimo to zawsze warto ją mieć. Niektórym ludziom uratowała życie, gdy trwali tygodniami zasypani setkami kilogramów tynku i kamieni, bez jedzenia, picia. Mieli nadzieję że wytrwają, wierzyli, że przyjdzie ratunek. A ja nie potrafię po prostu uwierzyć w siebie. I gdzie tu doszukiwać się sprawiedliwości?...
Coś o tym, co na chwilę obecną robię w życiu:
Jestem uczniem mugolskiej szkoły podstawowej. Jednym z trójki najlepszych. Nie lubię się tym chwalić, ale nauczyciele pchają mnie na różne konkursy, na przykład historyczne, matematyczne, przyrodnicze... Jest to "trochę" nużące, ale nie chcę się sprzeciwiać. Trafiła mi się etykietka kujona, bo ciągle chodzę z nosem w książkach. Łatwo można z tego wywnioskować moje zamiłowanie do czytania...
Na trzydzieści sześć osób w klasie koleguję się z pięcioma. Z Lilyanne Evans, Katie Swang, Helen Meg Writer, Arniem Mendelejew i Jackiem Skreeg. Lily i Arnie są w tej "Trójce Wybranych Naczelnych Klasowych Lizusów". Tak na nas mówi reszta moich rówieśników.
Nie cierpię lekcji wychowania fizycznego. Nie żebym był jakąś specjalną ciapą, ale facet daje nam takie zadania... Ciekawe, dlaczego tylko ja mam z nimi problem?... Teraz przerabiamy skok przez skrzynię. Ooh, moja senna mara...
Skrzynia ta ma sześć poziomów. Gdy stanę obok niej, sięga mi do ramienia. Naprawdę mogę mieć więc kompleksy na punkcie mniejszości... W przeskoczeniu tej kupy drewna pomaga nam wyskocznia. Należy wziąć rozbieg, naskoczyć na środek "trampoliny" kładąc ręce równomiernie do szerokości ramion. Gdy wybiję się do góy, muszę przełożyć nogi między rękoma i spaść w pozycji wyprostowanej po drugiej stronie. Niby nic trudnego, ale ja zawsze coś sknocę... Głupie chichoty chłopaków i ich "miłe" uwagi wcale mi nie pomagają. Zawsze coś: albo odbiję się w złym miejscu i ześlizgnę na posadzkę, albo już dobrze skoczę i zahaczę stopą skrzynię i zlecę na twarz po drugiej stronie... Albo w ogóle boję się podejść do próby wyskoku.
Nie myśl sobie, że jestem taki marny z tego przedmiotu, pamiętniku. Jeżeli chodzi o dyscypliny sportowe jestem naprawdę dobry. W siatkówkę, mimo niskiego wzrostu, jestem najlepszy. Biegam najszybciej i "przoduję" w gimnastyce. Piłka nożna - nikt nie pobije mnie w faulowaniu. Zostawiam najtrwalsze odciski trampek na nogach. A przy koszykówce uwielbiam prześlizgiwać się innym między nogami. To takie pasjonujące...
Cóż, muszę już kończyć na dziś. Jutro czeka mnie sprawdzian z geometrii. Trzebaby powtórzyć wzory na pola figur... Nic bardziej zajmującego. Siedzenie i powtarzanie w kółko głupich tabelek. a x h, 1/2a x h... Żyć nie umierać. Szkoda, że nie mogę włączyć sobie muzyki. Według teorii mojej rodzicielki "przy muzyce nie ma nauki". Ciekawe dlaczego tak uważa? Mnie to tam pomaga się skupić...

*Imię jego matki zaczerpnęłam z mitu o powstaniu Rzymu. Z tego co wyczytałam, to w Pamiętniku Mery Ann Lupin, mamuśka Rema również ma na imię Reja. No cóż... Pozdrawiam autorkę wyżej wymienionego dzieła :D

[ 2 komentarze ]


« 1 2 3 4 5 6 7 8 »  

| Script by Alex

 





  
Kolonie Harry Potter:
Kolonie Travelkids
  
Konkursy-archiwum

  

ŻONGLER
KSIĘGA HOGWARTU

Nasza strona JK Rowling
Nowości na stronie JKR!

Związek Krytyków ...!
Pamiętnik Miesiąca!
Konkurs ZKP

PAMIĘTNIKI : KANON


Albus Severus Potter
Nowa Księga Huncwotów
Lily i James Potter
Nowa Księga Huncwotów
Pamiętnik W. Kruma!
Pamiętnik R. Lupina!
Pamiętnik N. Tonks!
Elizabeth Rosemond

Pamiętnik Bellatrix Black
Pamiętnik Freda i Georga
Pamiętnik Hannah Abbott
Pamiętnik Harrego!
James Potter Junior!
Pamiętnik Lily Potter!
Pamiętnik Voldemorta
Pamiętnik Malfoy'a!
Lucius Malfoy
Pamiętnik Luny!
Pamiętnik Padmy Patil
Pamiętnik Petunii Ewans!
Pamiętnik Hagrida!
Pamiętnik Romildy Vane
Syriusz Black'a!
Pamiętnik Toma Riddle'a
Pamiętnik Lavender

PAMIĘTNIKI : FIKCJA

Aurora Silverstone
Mary Ann Lupin!
Elizabeth Lastrange
Nowa Julia Darkness!

Joanne Carter (Black)
Pamiętnik Laury Diggory
Pamiętnik Marty Pears
Madeleine Halliwell
Roxanne Weasley
Pamiętnik Wiktorii Fynn
Pamiętnik Dorcas Burska
Natasha Potter
Pamiętnik Jasminy!

INKUBATOR
Alicja Spinnet!
Pamiętnik J. Pottera
Cedrik Diggory
Pamiętnik Sarah Potter
Valerie & Charlotte
Pamiętnik Leiry Sanford
Neville Longbottom
Pamiętnik Fleur
Pamiętnik Cho
Pamiętnik Rona!

Pamiętniki do przejęcia

Pamiętniki archiwalne

  

CIEKAWE DZIAŁY
(Niektóre do przejęcia!)
>>Księgi Magii<<
Bestiarium HP!
Biografie HP!
Madame Malkin
W.E.S.Z.
Wmigurok
OPCM
Artykuły o HP
Chatka Hagrida!
Plotki z kuchni Hogwartu
Lekcje transmutacji
Lekcje: eliksiry
Kącik Cedrica
Nasze Gadżety
Poznaj sw�j HOROSKOP!
Zakon Feniksa


  
Co sądzisz o o zakończeniu sagi?
Rewelacyjne, jestem zachwycony/a!
Dobre, ale bez zachwytu
Średnie, mogłoby być lepsze
Kiepskie, bez wyrazu
Beznadziejne- nie dało się czytać!
  

 
© General Informatics - Wszystkie prawa zastrzeżone
linki