Pamietnik Remusa Lupina! Pamiętnikiem opiekuje się Syrcia Do 20 marca 2009r pamiętnikiem opiekowała się K@si@@@ Do 07.07.08 pamiętnik prowadził Nowicjusz Magii Do grudnia 2007 pamiętnik prowadziłą The Halfblood Princess
Alekso... odpowiem ci.
Więc.... Łapa i James również chodzi do szkoły przed Hogwartem, niby mugolska, ale uczą się tam czarodzieje przed pójściem do tej school magii. I jak widać było w notce, przyjechali "pomóc" w akademii. Bo się dyrektorowie jakoś zgadali i takie tam bla bla....
No nic. Chciałam, żeby się poznali jakoś inaczej, niż tylko w pociągu, na Pokątnej czy już dopiero w Hogwarcie...
I tak. W następnej, dziewiątej notce, Remus będzie rozmawiał z Dumbeldore'm, a w jedenastej pewnie wyprawi się na Pokątną. Pewnie i tak wszyscy właśnie na to czekali....
Ja to jestem porypana. W tej chwili, w której to piszę, TA notka nie jest jeszcze skończona, a piszę już następną... A w pisaniu tej oto ósmej pomaga mi Queen...
Ekhym ekhym. Zapraszam do czytania, komentów i Księgi Huncwotów.
Od akademii minęły dwa tygodnie. Oczywiście, za występ wszyscy dostali pochwały w zeszycie uwag naszej klasy i po piątce z języka. Dziś jest dziewiąty czerwca, siedzę u siebie w pokoju, za oknami okropny zaduch. Barwy świata są przydymione, jakby... zmęczone? Nie dziwię im się. Deszczu nie było od tej pamiętnej, majowej burzy. Pioruny tak siekały niebo, że błyskało różnorodnymi kolorami. Przepięknie to wyglądało, naprawdę... A moje drobne marzonko, co do kropli wody? Nadal niespełnione.
Westchnąłem, rozpłaszczając tyłek na drewianym parapecie w pokoju. Zwiesiłem luźno nogi po drugiej stronie okna, luźno dyndały mi się na dworzu. Zamachałem energicznie palcami u bosych stóp, patrząc z wielkim zainteresowaniem na czerwoną plamkę, którą dostrzegłem na jednym z liści rosnącego metr dalej bzu. Może to biedronka?.... Nie chciało mi się sprawdzać. Było mi smutno, sam nie wiem dlaczego. Czyżby dopadła mnie chandra?.... Westchnąłem ciężko i przekręciłem się w głąb domu. Wskoczyłem do pomieszczenia i wolnym, posuwistym krokiem ruszyłem w stronę salonu. Rozejrzałem się po dość przestronnym pokoju.
Ściany miał pomalowane na dwa odcienie oliwkowej zieleni. Całe większość na ten jaśniejszy, wnęki po obu stronach drzwi na ciemniejszy. Meble błyszczały ciemnym brązem, w kominku z ciosanych kamieni nie trzaskał wesoło ogień. Nie ma zimy, muszę poczekać... A ja tak lubię dawać się wciągać w tę grę płomieni... Na szafce pod ścianą, stał sobie spokojnie gramofon. Podszedłem bliżej. Zlustrowałem wzrokiem półkę niżej w poszukiwaniu pewnej płyty, z dość smutną ścieżką dźwiękową. O, jest. W czarno-krwistym opakowaniu, na pudełku wykaligrafowane: "Czarne róże na czerwone", Alany Grace i Melissy Etheridge. Mama to słucha... Po dwóch sekundach namysłu, uchyliłem wieko gramofonu i wyjąłem płytę. Włożyłem ją na szpikulec i nacisnąłem guzik, uprzednio wtykając wtyczkę do kontaktu. Czarny krążek zaczął się spokojnie obracać, chwyciłem igłę w dwa palce i ostrożnie nastawiłem ją mniej-więcej w połowie szerokości. Zatrzeszczało, po czym cały dom, w któym byłem tylko ja, napełniła melodyjna gra instrumentu, chyba pianina. Po chwili dołączył się słodkawy głos pani Grace.
Mogę Cię zapytać, prosząc o odpowiedź?
Obiecaj, że nie wyśmiejesz mnie.
Kochanie stoję tutaj,
Bojąc się że Cię zawiodłam.
Tak zakręcone jak się wydaje, lękam się o miłość jedynie w snach,
Więc pozwól rano światłu przyjść i pozwól odejść ciemności.
Czy możesz zamienić moje czarne róże na czerwone?
Czy możesz zamienić moje czarne róże na czerwone?
Zatopiona w swojej samotności,
Jak długo muszę wstrzymywać oddech?
Taka pusta w środku, można wypełnić mną najgłębsze morze.
Sięgam nieba, gdy księżyc się przygląda,
Jednego, poprzedniego roku, przyszedł i odszedł.
To jest czas by pozwolić Twojej miłości spłynąć na mnie...
Czy możesz zamienić moje czarne róże na czerwone?
Czy możesz zamienić moje czarne róże na czerwone?
Czy możesz zamienić moje czarne róże na czerwone?
Bo…
Czuję się jakbym winiła za to miłość (6x)
Czy możesz zamienić moje czarne róże na czerwone?
Czy możesz zamienić moje czarne róże na czerwone?
Czy możesz zamienić moje czarne róże na czerwone?
Bo czuję się jakbym winiła za to miłość
Czuję się jakbym winiła za to miłość…
Ah.... Prześliczna piosenka. Rzuciłem się na kanapę ze skórzanym obiciem. Przymknąłem oczy, pozwalając mi zatopić się w smętnych dźwiękach. Leżałem z rękoma założonymi za głową, nucąc. To było coś niesamowitego, zniknęło wszystko. Jakbym zatopił się w tym tekście zapominając o wszystkim co dzieje się wokół, jakbym znalazł się... hm.... w płycie?
Uchyliłem powieki, patrząc w niebo przez dobrze znane światu okno. Oh, czyżby zjawiła się nadzieja na deszcz? Ciemne chmury powoli zaczęły powlekać błękitne sklepienie. A ja? Zatapiam się w swej samotności i czuję się tak pusty w środku, że można by mie wypełnić najgłębszym morzem.... Tak, naprawdę mi źle.
Nawet nie zauważyłem kiedy łzy zaczęły mi płynąć z oczu. Westchnąłem ocierając policzki. No przecież nie będę płakał, nie mam powodu.... Chyba, że wilkołactwo jest powodem.
Ten problem mnie tak boli, tak hamuje i przytłacza... że chwilami to naprawdę mam ochotę po prostu ze sobą, skończyć, ale nie mam odwagi. Może to i lepiej?...
Wstałem i zbliżyłem się do gramofonu. Kurka, jeszcze się doprawiłem. Wtedy było mi tylko smutno, a teraz chce mi się wyć. Burcząc pod nosem, zdjąłem igłę i schowałem płytę do pudełka. Poszedłem do swojego pokoju. Stanąłem w drzwiach i rozejrzałem się wokół siebie.
Nie specjalnie wielki pokoik, sufit biały, na ścianach beżowa tapeta z ornamentem liści klonu, podłoga drewniana, dębowa, polakierowana.... Okiennice z tego samego tworzywa, zasłonki w jasnobrzoskwiniowej barwie, firanki delikatmie żółte, u dołu wyszywane gwiazdki. Meble również dębowe, lampka, stojąca na biurku z dwiema szufladami, taka sobie zwyczajna - podstawa to wyrzeźbione ciało aniołka, klosz jest szklany, kolorowa mozaika... Na regale stojącym na wprost od drzwi, są wszystkie moje książki. Na stojącej obok komódce, misternie zdobionej jakieś drobne ozdóbki - porcelanowy kotek, wyrzeźbiony przez dziadka kogucik... Ręcznie zrobiona na szydełku serwetka, budzik, pamiątkowy po prababci granatowo-złoty wazon z rysunkiem sztuki rzymskiej, z upojnie pachnącym bzem w środku i kilkanaście maskotek. Z drugiej strony komody, wysoka szafa na ubrania. A raczej koszule, spodnie, koszulki i tak dalej, mam w szufladach mebla, na którym stoją kwiaty. Po prawej stronie przy ścianie od drzwi - łóżko. Jednoosobowe, również z dębu. Pościel niczym się nie wyróżnia - biała w krowy. Narzuta wykonania mojego i babci, ze skrawków różnych materiałów. Znalazły się tam fragmenty moich starych, błękitnych śpioszek, czy wszyty na środku, dziecinny kocyk, którym zawsze opatulała mnie mama. Odkręciłem się w lewo, i co zobaczyłem? Biurko. Jak pisałem, dwie szuflady pod blatem, nogi nie są takie całkiem proste. Finezyjnie wykręcone, wygięte, uformowane w typowe dla porządku jońskiego ślimacznice. Na środku blatu, leży przezroczysty kawał szkła, lekko w odcieniu zieleni. Pod spodem, mam na kartkach różnie formułki i inne bzdety. Na wprost wzroku, jeśliby usiąść w wiklinowym fotelu (wygodny jest...), wisi korkowa tablica. Przypiąłem do niej plan lekcji, podobające mi się wiersze, kilka rysunków, które wręcz ociekają emocjami, które mną władnęły, gdy wychodziły spod mej ręki... Cytaty, jakieś ważniejsze daty, zdjęcie z Lily, Andrew'em, Helen i Jackiem... I drugie z rodzicami. Parapet zajmują kwiaty, w tym mój skrzydłokwiat Dexter. Na szybie w oknie jest mój projekt witrażu upadłego anioła. Na drzwiach - duży rysunek galopującego konia. Tydzień nad nim modelowałem, i muszę przyznać, że wyszedł mi całkiem nieźle.... Zbliżyłem się do łóżka i opadłem na nie bezwładnie. Bo miałem coś lepszego do roboty, niż gapienie się w sufit? Hm... Ulegnę pokusie i napiszę to, co sobie wtedy myślałem... Albo lepiej nie, bo w pewnym momencie zaczynały padać rozważania nad najszybszą i najmiej bolesną śmiercią...
Siedziałem tak pogrążony w smętnych rozmyślaniach, z których wyrwał mnie dźwięk dzwonka do drzwi. Westchnąłem ze zrezygnowaniem, zsuwając się z miękkiej pościeli. Powłóczystym chodem dotarłem do wejścia mojego domu i uchyliłem drewnianego kloca. Uniosłem brwi, widząc Jacka.
- Jackie?... Co cię tu sprowadza?
- Nic specjalnego. - uniósł rękę z moim zeszytem od przyrody. - Zapomniałem ci wczoraj oddać...
Kiwnąłem głową, odsuwając się z przejścia. Machnąłem ręką, zapraszając go do środka.
- Wejdź, po co będziesz tak stał w progu...
- Nie, Remi, ja tylko na chwilę.
- Właź, nie marudź.
Zamknąłem za nim drzwi i poprowadziłem gościa do kuchni. Wskazałem mu na krzesło, prosząc, by usiadł. Pobiegłem do pokoju, chcąc zostawić zeszyt. Wróciłem do Skreeg'a.
- Napijesz się czegoś?
Patrzyliśmy na siebie przez chwilę w milczeniu, które brutalnie przerwał Jack, swym impertynenckim chichotem. Zachmurzyłem się jeszcze bardziej.
- Co?
- Nic. Ty zawsze jesteś taki.... eeeum.... Oficjalno-uprzejmy?...
Ściągnąłem brwi patrząc na niego uważnie. Nalałem sobie soku do szklanki.
- Nie wiem, o co ci chodzi... Zawsze tak robię...
Uniósł obie ręce w obronnym geście.
- Noo... Nic mi do tego.
Uśmiechnęliśmy się do siebie pogodnie. Usiadłem na przeciwko Jacka i wlepiłem spojrzenie w jego ciemne oczy.
- To chcesz się czegoś napić?
- Tak. Jeśliś łaskaw, to herbaty poproszę.
Skinąłem mu dumnie głową, po czym wstałem i oficjalnymi ruchami wstawiłem wodę w czajniku. Wciągnąłem się na blat i utkwiłem w nim spojrzenie.
Pomijając te dosyć nieciekawe pół godziny oraz rozmowy dosłownie o niczym, zostawiłem na stole kartkę z wiadomością, że wyszedłem się przejść. Założyłem sandały na bose stopy, oczywiście czapkę z daszkiem. No i dresowej bluzy braknąć nie mogło.
Zamknąłem dom, przywiązując sobie klucze łańcuszkiem do szlówki w spodniach. Każdy w moim domu ma swój komplet kluczy i nie ma problemów, że ktoś musi dybać pod drzwiami aż inny domownik wróci.
Ruszyliśmy z Jackiem do pobliskiego lasu. O nie, nie wziąłem walkmana.... No nic. Jakoś będę musiał przetrwać bez muzyki....
Niczym zaprogramowani, od razu ruszyliśmy w stronę lasu. Sądząc po nieustającym: "bla bla bla bla bla bla bla....", Jack coś do mnie mówił. Nie słuchałem go uważnie, bowiem myślami znów odpłynąłem do krainy marzeń i fantazji, jednak nie wymyślałem jakichś niestworzonych historii, np. takich, że moją matematyczkę ze szczególnym okrucieństwem oślinił gumochłon. Nie, tym razem myślałem o czymś zupełnie bardziej przyziemnym.
W swoim liście, Dumbeldore mówił coś o zabezpieczeniach, które wprowadzi, bym mógł się bezpiecznie uczyć w Hogwarcie. Ciekawi mnie, co chciał przez to przekazać. ...Rad byłbym omówić... Jak rozumiem, chce to z nami przedyskutować, czy mi będzie to pasować. A żeby wiedział, że będzie... Choćbym miał się trzymać z dala od wszystkich, a podchodzić z dwumetrowym kijem - nie ma problemu. Mam jednak nadzieję, że tego wymagał ode mnie nie będzie... Na dłuższą metę chyba bym takiej izolacji nie znósł, choć mam duszę samotnika.
No i oczywiście, jaki jest Hogwart? Z opowieści ojca, bo mama uczyła się w Beuxbatons, z czego wynika moje zainteresowaniem francuzkim... No to ojciec opowiadał, że jest piękny. No to mnie poinformował, normalnie znam każdy zakątek! Piękny... no ba, tyle to i ja wiem... Który zamek nie jest piękny? Chociażby pod względem tradycji, sposobu zbudowania, całej konstrukcji czy nawet historii, która go przypieczętowała do swych kart.
No i oczywiście, jak chyba łatwo się domyśleć, jak mnie tam przyj...
BACH!
Leżałem na ściółce leśnej, moja noga nadal zahaczała o wystającą gałąź a Jack śmiał się na całe gardło. Tak, faktycznie zabawnie...
Wypluwając piach i igiełki z sosen, podniosłem się i otrzepałem spodnie. Pomijając milczeniem fakt, że mi również chciało się śmiać, to byłem poirytowany. No bo kto by nie był po nażarciu się podłoża?! Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło... Ponoć grunt to zdrowie.
Przywołałem na twarz obrażony wyraz i zadzierając nos ku niebu, ruszyłem dalej. Jack chichotał nadal, grzecznie za mną podążając. Zatrzymałem się tak nagle, że Jackie na mnie wpadł.
- A tak konkretniej, panie Skreeg... Dokąd to nas nogi mają ponieść?
Wyminął mnie, lustrując wzrokiem konary drzew.
- Może nieco wyżej?
- Może. Ale do tego potrzebne byłyby ręce.
- A co, Bozia ci ich nie dała?
Prychnąłem, wpychając dłonie do kieszeni.
- Skreeg, dobrze wiesz, że jestem ateistą! I proszę cię po raz kolejny: nie wspominaj przy mnie o tych bzdurach wyssanych z palca!
Wzruszył nieznacznie ramionami, ale nie oponował. Westchnął jedynie i podszed do najbliższedo dębu. Kopnął nogą w pień i wyciągnął kończyny do najniżej wiszącej gałęzi. Nabrał więcej powietrza i odskoczył od ziemi, obejmując konar ramionami. Zahaczył nogą o sęk w pniu, co ułatwiło mu wejście na ten długi i rozgałęziony odrost. Nadal wkurzony uwagą Jacka o tej durnej religii, chwyciłem jego siedzisko i zacząłem nim energicznie szarpać.
- Oszalałeś?! - wrzasnął, tuląc się do kory z pnia. Zgiąłem się w pół ze śmiechu, na jego widok.
- W-wyglądasz jak koala!
Upadłem na liście, które opuściły swych rodziców i zacząłem się trząść w radosnej agonii. Drzewo + siedzący na nim Jack okraszony uwagą o byciu koalą = mina Skreeg'a - bezcenna... Zerwałem się nagle jak oparzony.
- Żesz nieopierzona twoja mać! Dwa tygodnie suszy, a od siedzenia na ziemi zamoczyłem sobie spodnie na tyłku!
Skreeg zawył z radości. Mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa, puścił pień i zaczął się niebezpiecznie chwiać. Oburzenie na mym pyszczku ustąpiło przerażeniu, gdy Jack przechylił się do tyłu, rozkładając ręce w komicznym geście. Stęknąłem w próbie krzyknięcia, które niemal natychmiast zamarło mi w gardle. Po chwili jednak prychnąłem, udając złość, starając się nie roześmiać.
- Nie dość że koala, to jeszcze spokrewniony z nietoperzem.
- Niby w jaki sposób? - zapytał bujając się do góry nogami. Gałęzi trzymał się za pomocą zgiętych w kolanach nogach.
- A bo ja tam wiem... - podszedłem bliżej. - Oba ssaki.
W kilka sekund wdrapałem się do Jacka. Nucąc pewną skoczną piosenkę, której tytułu nie pamiętam, chwyciłem się umiejscowionej wyżej gałązeczki i wszedłem jeszcze wyżej. Mniej więcej dwie minuty gimnastykowałem się między konarami, nim mogłem usiąść na rozgałęzieniu dwóch odnóg i rozejrzeć się wokół. Uśmiechnąłem się do siebie.
Oczywiście, otaczał mnie las. Pomiędzy drobnymi krzewami podszytu dojrzałem mrowisko, zaraz obok polana jagód a jeszcze dalej - maleńkie górki i coś na rodzaj wąwoziku, a to wszystko pomiędzy pniami sosen i gdzieniegdzie buków, dębów i jarzębin. Gdy odwróciłem wzrok w prawo, ujrzałem polankę, na której pogodnie kołysała się trawa w rytm piosenki lekkiego wiatru. Na ziemi pobłyskiwały złociste promienie słońca, igrały radośnie między zielonymi źdźbłami, oświetlały kępy mchu i dodawały uroku sztywnym, prawie całkiem prostym pniom. Odkręciłem się w lewo. Żwirowa droga, rów otoczony krzaczorami, pomiędzy którymi przebłysnęły mi żółte kwiaty, kawałek trawy, kamienie, szyna, kamienie i drewno, szyna i po drugiej stronie to samo co wcześniej. I znów las...
Zamknąłem oczy, lekko odchylając głowę. Pozwoliłem, by szemrzący w liściach wiatr pieścił mnie po twarzy. Westchnąłem głęboko, rozkoszując się tą słodką, leśną wonią. Kocham las. Uspokaja mnie, pozwala spokojnie pomyśleć. Stwierdziłem z czymś na rodzaj zadowolenia, że nie żałuję braku muzyki - teraz, mą muzyką były radośnie świergające ptaki. Jeden zatoczył nade mną kółko, świadomie lub nie, pozwalając mi się mu przyjrzeć. Śliczny drozd... Taki szczęśliwy, taki beztroski... Taki... po prostu wolny... Zakwilił radośnie, wzbijając się w górę.
Niewiele się namyślając, wstałem i postawiłem stopy na niższej gałęzi. Szybko złapałem równowagę, rozłożyłem szeroko ramiona, zupełnie jak do lotu.
- Jack!... Nawet nie wiesz, jak ja bym teraz chciał wzbić się w powietrze i odlecieć!
Nie widziałem jego reakcji, bowiem wpatrywałem się w otaczającą mnie ciemność. Uchyliłem powieki, wpatrując się zauroczony w niebo.
- Zejdź stamtąd, Remusie! Jeszcze spadniesz, a ja cię do domu na plecach niósł nie będę!
- Nie będzie takiej potrzeby...
Westchnąłem podłamany. Nie umiem niestety latać, skrzydeł też wychodować sobie nie potrafię. A szkoda. Wielka szkoda... Z ciężkim sercem zszedłem na dół, ledwie moje sandały znów dotknęły ziemi, zamarłem w bezruchu. Machnąłem ręką w celu uciszenia buczącego coś pozbawionego melodii Skreeg'a.
- Jack... - szepnąłem. - Spójrz, tam! Między drzewami...!
Podążył wzrokiem we wskazanym kierunku, a tam? Rodzina saren! Odsłoniłem zęby w szerokim uśmiechu.
- Nie ruszaj się, może podejdą...
- Wierzysz w cuda?
- Tak, dlatego nie jestem realistą. - odszepnąłem marzycielskim tonem. - Ale pamiętaj, Jackie... Zawsze należy wierzyć w cuda, lecz nie ma po co na nie liczyć...
Zamarliśmy w bezruchu, z rosnącym napięciem obserwując wyjątkowo ładną sarenkę. Miała taki śmieszny, czarny nosek! A jak fajnie się na nas patrzyła, strzyżąc uszami...!
Drobiła chwilę w miejscu, po czym pochyliła głowę i postawiła kilka kroków w naszą stronę. Wyprostowała smukłą szyję mierząc nas czujnym wzrokiem. I znów kilka kroków do nas. Jack dyskretnie zaczął mnie szarpać w rękaw. Burknąłem podenerwowany jego chamstwem:
- Co chesz...?!
- Remus, ona się chyba wcale nas nie boi. Skąd wiesz, czy nie ma wścieklizny?...
Zmierzyłem go z powątpiewaniem wzrokiem.
- Histeryk... - mruknąłem. - Udowodnić ci, że nie ma?
Kiwnął głową. Co za cykor!... Klasnąłem w dłonie, sarna natychmiast czmychnęła w krzaki. Odwróciłem się do niego z triumfem wypisanym na zarumienionej od emocji twarzy.
- Mówiłem, że nie ma? Przestraszyła się i uciekła! Ha! - wytknąłem mu język, pokręcił z politowaniem głową.
Miałem rację, miałem rację... A ta sarenka była przepiękna!
Uśmiechnąłem się szeroko, wdychając świeże, leśne powietrze do płuc.
- Jack, śpiewaj ze mną!
Roześmiałem się, kręcąc w kółko. Rozłożyłem szeroko ramiona, patrząc w wirujące nade mną niebo i korony drzew. Zatrzymałem się nagle widząc, że sklepienie zaczynają powlekać granatowe chmury. Ściągnąłem brwi.
- Ooo... Będzie padać...
- Lepiej już wracajmy, Remusie.
Westchnąłem, spuszczając głowę. Podskoczyłem radośnie, na dźwięk donośnego grzmotu.
- Burza będzie!
Wyszczerzyłem się do Jacka w szerokim uśmiechu. Tak... humor miałem wręcz szampański. Zapląsałem radośnie wokół własnej osi.
- Jack, śpiewamy!
- Dobra, ale co?
- Głupio pytasz... Zaraz będzie padać, a to mówi samo za siebie!
Ze śpiewem na ustach, czym prędzej ruszyliśmy ku brzegowi lasu.
Wypadliśmy na polną drogę w tym samym momencie, wktórym z nieba zaczęły padać duże, zimne krople, mocząc ubranie, ciało i włosy. No, to ja lubię...
Komentarze:
Daria Poniedziałek, 15 Czerwca, 2009, 20:14
Po pierwsze: jestem pierwsza!
Po drugie: super notka!
Po trzecie: jestem ciekawa rozmowy z Dumbledorem
Zapraszam do Lily!
Zielak Piątek, 19 Czerwca, 2009, 12:49
Hymy... To ja może zacznę od opisów.
Bardzo ładne, naprawdę. Szczególnie podobał mi się opis otoczenia...
A nieustające "bla bla bla bla bla bla bla" jest bardzo w jackowym stylu. Koala już mniej.
Pozdrawiam ;]