Muszę jeszcze raz wkleić tą samą notkę, bo po problemach strony nie dało się jej odtworzyć. Co więcej mój laptop jest w naprawie i nie wiem kiedy będę go miała spowrotem, a na nim mam zapisane swoje notki. Następną notkę dodam najszybciej za tydzień.
Kolejny ciepły, lipcowy dzień dobiegał końca. Ostatnie promyki wtorkowego słońca wpadły przez okno do pokoju Franka Perkinsona, dwunastolatka, z powodu upału ubranego tylko w luźne bojówki. Siedział on na podłodze przed szachami, a schowanym pod jasną czupryną narządem rozmyślał właśnie nad kolejnym ruchem. Pilnie studiował położenie wszystkich figur swoimi czekoladowymi oczami. Nie grał jednak sam.
Po drugiej stronie planszy, na ciemno zielonym dywanie, siedziała dziewczyna o imieniu Liz. Na brązową czuprynę nałożyła czapkę z daszkiem, niebieskie oczy z wesołą iskierką śledziły każdy grymas na twarzy przyjaciela, a z uśmiechniętej szeroko buzi co chwila wydobywał się cichy chichot. Ubrana była w błękitną bluzkę, i krótkie spodenki z jeansu.
- No dobra, wygrałaś – poddał się Frank i uścisnęli sobie dłonie nad planszą. Zaczęli ustawiać figury do następnej partii kiedy usłyszeli kroki na schodach. Wyraźnie słychać było, że kroki należą do kobiety. Przyjaciele spojrzeli po sobie, a potem na budzik stojący na biurku. Za pięć minut miała wybić dziewiąta.
- Wyjdziesz dziś oknem – oświadczył chłopak jakby było to coś normalnego. Bo i dla nich była to normalna rzecz. Liz przytaknęła tylko, szybko (i cicho) podeszła do łóżka, położyła się na podłodze i wczołgała do kryjówki.
Kiedy tylko jej trampki zniknęły w ukryciu za resztą ciała do drzwi ktoś zapukał i, nie czekając na odpowiedź, otworzył je. Do pokoju weszła mama Franka, w ręku niosła tacę z kolacją dla syna. Pani Perkinson, jak mówiła na nią Liz, była kobietą o średnim wzroście, długich, czarnych, lekko falowanych włosach i czekoladowych oczach.
- Myślałam, że Liz jest jeszcze u ciebie – powiedziała rozglądając się po pokoju.
- Nie, wyszła przed ósmą – odpowiedział chłopak bez zająknięcia.
- Siedziała u ciebie cały dzień.
- Mamo… Była u mnie od czternastej, a pierwszą godzinę bawiła się z An - Anabell była młodszą siostrą Franka.
- Chciałam żebyś skosił dziś trawnik, ale byłeś zajęty swoją koleżanką, więc skosisz go jutro.
- Oj mamo… Mogłaś powiedzieć, Liz z chęcią by mi pomogła.
- Przyniosłam ci kolację – postawiła na biurku tacę zmieniając temat. – Anabell dopiero co zasnęła, więc staraj się nie hałasować.
- Dobrze mamo.
- I znieś naczynia na dół – dodała zamykając już za sobą drzwi.
Kiedy kroki ucichły Liz wyszła z ukrycia i otrzepała się z kurzu.
- Mógłbyś wreszcie odkurzyć pod tym łóżkiem – rzuciła koledze z naganą w głosie.
- Mamy kanapki z dżemem, szynką i… twoje ulubione, z serem.
W ciszy i bardzo krótkim czasie zjedli wszystkie kanapki i wypili po pół kubka kakao. Chłopak poszedł odnieść tace z naczyniami i zostawił niedomknięte drzwi. Liz przeglądała komiks o Batmanie kiedy drzwi skrzypnęły cicho. Podniosła głowę, a w szczelinie między drzwiami, a framugą zobaczyła czarną kulkę. Chwilę później pojawiła się kudłata głowa ze sterczącymi uszami i ciemnymi oczami, a w następnej chwili Liz leżała na podłodze czując mokry jęzor na swojej twarzy i nie mogąc się podnieść.
- Rambo! Przestań! Uspokój się!
Rambo był psem Franka, trzyletnim owczarkiem belgijskim o czarnej maści. Od czułego powitania uratował ją właściciel zwierzęcia odciągając psa za obrożę.
- Rambo! Siad! – Pies usiadł grzecznie skruszonym wzrokiem patrząc na swojego pana. – Nic ci nie jest Liz?
- Wszystko gra – odpowiedziała wycierając sobie twarz rękawem.
- To co, jeszcze jedna partyjka? – zapytał z wyzywającym uśmiechem na ustach. – Ostatnio miałaś farta.
- Tak? Zobaczymy – odpowiedziała siadając po stronie czarnych figur. – Możesz nawet zacząć. I tak wygram.
Rambo położył się obok dziewczyny, która głaskała go gdy tylko miała wolną chwilę. Grali zacięcie przez pół godziny zbijając nawzajem swoje pionki aż Liz udało się ponowić sukces.
-Jutro rewanż – mruknął Frank z zawiedzioną miną.
- Ojoj… - jęknęła dziewczyna patrząc na budzik. – Jak wpadnę na panią Moos to nie licz na to, że się jeszcze zobaczymy.
- Za kwadrans dziesiąta. Rzeczywiście trochę się zasiedzieliśmy – chłopak podszedł do otwartego na oścież okna. Jak już wiele razy wcześniej Liz zręcznie weszła na parapet, zeskoczyła z niego i cicho wylądowała na płaskim dachu garażu. Podeszła do krawędzi, pomachała jeszcze Frankowi i zaczęła schodzić po przymocowanej do ściany pergoli, na której rósł bluszcz. Skulona przemknęła przez ogród i wyszła przez dziurę w płocie, którą zrobił dla niej Frank w najciemniejszym kącie. Spokojnie wyszła na ulicę i roześmiała się myśląc o tym co kiedyś powiedział Frank:
- Jeśli kiedyś, ktoś będzie chciał wkraść się przez to okno, to może i Rambo usłyszy jakieś skrzypienie, ale pomyśli, że to ty i będzie dalej smacznie spał.
Było to możliwe, jednak korzystała z tego okna tylko jako wyjścia. Przychodząc kulturalnie dzwoniła do frontowych drzwi, albo pukała do kuchennych.
Do tej pory patrzyła pod nogi nie rozglądając się zbytnio, jednak doszła już do skrzyżowania, więc musiała zobaczyć czy nikt nie jedzie. Kiedy podniosła głowę przypadkowo spojrzała na mężczyznę stojącego po drugiej stronie ulicy i na dłuższą chwilę zawiesiła na nim swój wzrok.
Był wysoki, a kasztanowe włosy sięgały mu prawie do pasa, podobnej długości była broda. Nie była pewna, ale na nosie miał chyba okulary. Nie zainteresował jej jednak jego wygląd, a to co robił. A mianowicie stał tam sobie z rękoma puszczonymi luźno wzdłuż tułowia i patrzył na nią. Bezczelnie i bez żadnych skrupułów przyglądał się jej. Tylko po co? Liz zawahała się. Nie raz oglądała wiadomości i słyszała o napaściach na dziewczyny.
Rozejrzała się. W pobliżu nie było nikogo, kogo mogłaby poprosić o pomoc. Jak na złość nie jechał nawet żaden samochód. Ponownie spojrzała na mężczyznę i zmieszała się widząc jego twarz. Wyraźnie widziała bowiem, że na jego twarzy gościł uśmiech. Parsknęła ze złości, myśląc o swojej głupocie i weszła na jezdnię. Szła szybkim, pewnym krokiem, czasem rzucając ukradkowe spojrzenie zagadkowemu mężczyźnie. Ten jednak nie zamierzał się ruszyć. Zaciskając dłonie w pięści i na chwilę przestając oddychać minęła go wyprostowana jak kij od miotły.
Starając się nie odwrócić i zarazem nie zacząć biec doszła do znajdującego się na końcu ulicy budynku. Był podobny do otaczających go domów pod względem wielkości, z wyglądu jednak reprezentował się dużo gorzej. Był pomalowany białą farbą, a przynajmniej kiedyś musiała być biała, bowiem teraz wyglądała na szarą. Obok drzwi, do ściany przymocowana była tabliczka, a napis na niej informował, że w budynku mieści się dom dziecka.
Sierociniec był domem Liz od prawie jedenastu lat. Jej mama umarła, gdy dziewczyna miała trzy miesiące, a ona trafiła tutaj. Wiedziała tylko, że jej mama nazywała się Marie Rosemond. O swoim ojcu nie wiedział nic. Miała tylko swoje własne przypuszczenia. Podejrzewała, że zostawił jej matkę kiedy dowiedział się, że będzie miała dziecko, albo zostawił ją nie wiedząc o tym, że za parę miesięcy zostałby ojcem. Wolała wierzyć w drugą możliwość i marzyła o tym, że jej tata żyje gdzieś na ziemi po prostu nie wiedząc o jej istnieniu, a ona odnajdzie go kiedy dorośnie.
Dziewczyna zakończyła swoje rozmyślania i pchnęła furtkę. Tak jak przewidywała bramka ani drgnęła. Nie przejęła się tym zbytnio. Nie wiedziała czemu tak jest, ani właściwie jak to się dzieję, ale umiała bez trudu otworzyć stary zamek. Położyła rękę na klamce i skupiła na niej całą uwagę zaciskając mocno powieki. Po krótkiej chwili usłyszała cichy trzask i bez trudu, ale z głośnym skrzypieniem, otworzyła furtkę przeszła i zamknęła ją za sobą. Była już dość zmęczona, więc nie bawiła się w powrotne zamykanie zamka. Co jakiś czas zostawiała ją niezamkniętą, a kiedy rano pan Smith, dozorca, chciał otworzyć otwarty już zamek myślał po prostu, że zapomniał go zamknąć.
Teraz pozostawało już tylko wejście do budynku. Delikatnie zapukała w okno na parterze, w którym paliło się światło. Po chwili otworzyło się i wyjrzała przez nie kobieta w średnim wieku.
- Liz?
Dziewczynka uśmiechnęła się szeroko w odpowiedzi, wciągnęła się na parapet, usiadła na nim, przerzuciła nogi na drugą stronę i zeskoczyła na podłogę w kuchni.
- Oj Liz… Trochę dziś przesadziłaś, nie uważasz?
- Wiem panno Trudy, ale graliśmy z Frankiem w szachy i nie mogłam wyjść w połowie gry.
Panna Trudy była tutejszą kucharką i bardzo lubiła Liz, więc pomagała jej w bezpiecznym wejściu do sierocińca kiedy wracała później niż by wypadało.
- Pani Moose cię szukała, Liz. Nie uwierzysz, ale…
Dziewczynka, nie słuchała jednak, uchyliła drzwi kuchni i, nie widząc żadnego zagrożenia, wymknęła się na korytarz. Była już w połowie schodów na piętro, kiedy drzwi za jej plecami otworzyły się i pojawiła się w nich wysoka kobieta. Liz usłyszała skrzypnięcie i zatrzymała się zaciskając powieki.
- Elizabeth Rosemond! – usłyszała i odwróciła się ze złością. No tak, jej imię brzmiało naprawdę Elizabeth, ale tak bardzo go nie lubiła, że poprawiała wszystkich mówiąc, że ma na imię Liz. Pani Moos była jedyną osobą, która ciągle i uparcie nazywała ją Elizabeth.
- Liz – mruknęła cicho widząc, że pani Moos jest wściekła.
- Gdzie ty byłaś Elizabeth! – Liz zacisnęła mocno zęby, żeby nie być niegrzeczną. – Naprawdę, nie myślałam, że będę kiedyś musiała tak się wstydzić za któregoś z moich podopiecznych, ale ty! Miałaś gościa, lecz oczywiście nie było cię. – Liz drgnęła na wzmiankę o gościu. No bo kto mógłby chcieć się z nią widzieć? Czasami odwiedzał ją Frank, ale nigdy nikt inny.
– Przyszedł o dwudziestej i czekał na ciebie godzinę. Rozumiesz jaki był to dla mnie wstyd?! Co on sobie pomyślał?! Że nie wiem gdzie znajdują się moi podopieczni?! Że ich nie pilnuję?!
- Ale, kto to był?... Pani Moos.
- Przedstawił się jako Albus Dumbledore. Powiedział, żebym uprzedziła cię, że przyjdzie jutro o tej samej porze. A teraz marsz do łóżka!
- Nie powiedział o co chodzi?
- Trzeba było nie włóczyć się po osiedlu! Do łóżka powiedziałam!
Liz nie zamierzała czekać na kolejny wybuch swojej opiekunki. Szybko zaczęła wspinać się po schodach, aż doszła na sam szczyt. Stanęła na krótkim korytarzu z czworgiem drzwi. Podeszła do tych najbardziej po prawej i przyłożyła ucho do dziurki od klucza. Cisza. Czyli Monic nie ma jeszcze w pokoju.
Liz mieszkała w małym pokoju na poddaszu, który musiała dzielić z Monic, starszą o dwa lata dziewczyną. Współlokatorki nie przepadały za sobą nawzajem. Nie przepadały delikatnie mówiąc. Dziewczyna weszła do pokoju i, nie zapalając światła, usiadła na jednym z dwóch łóżek, tym, które stało bliżej okna. Obok obu miejsc spoczynku stały metalowe szafki nocne. W pokoju była jeszcze szafa, którą dziewczyny musiały dzielić, a pod sufitem wisiała żarówka bez jakiegokolwiek abażuru.
Liz zdjęła trampki, kopnęła je pod łóżko i położyła się na nim w ubraniu. Sięgnęła pod poduszkę i wyjęła stamtąd swój najcenniejszy skarb. Zdjęcie rodziców. Była to jej jedyna pamiątka po mamie i tacie. Na fotografii stali na plaży przytulając się. Zdjęcie było czarno białe i nie wyraźne. Nie było nawet widać ich twarzy, ale na odwrocie pisało: „Marie ze swoim chłopakiem”.
Dziewczyna głęboko wierzyła w to, że owym chłopakiem jest jej ojciec, jednak nie miała jak tego sprawdzić. A przy najmniej nie dopóki będzie gnić w tym zatęchłym sierocińcu pod opieką pani Moos. Musi się stąd wyrwać, tylko jak?
W momencie jej myśli zmieniły tor. Co to za Albus Dumbledore? Czego od niej chciał? Może on pomoże się jej wyrwać z sierocińca i odnaleźć ojca? A może to wysłannik ojca, który szuka swojej córki, o której istnieniu się dowiedział?
Następny dzień miał przynieść wiele odpowiedzi i równie wiele nowych pytań.
Komentarze:
Doo Sobota, 27 Marca, 2010, 11:17
Jejku, jak mogłaś zakończyć?! Tak mnie wciągnęło, za krótkie!
Dobra, do rzeczy. Piszesz ładnym językiem, choć czasem powtarzało się "był". Ale się nie czepiam, bo naprawdę mi się podobało.
Wiedziałam, że to Dumbledore! I zapewne są to czasy Huncy, bo miał kasztanową brodę. Chyba, że jeszcze wcześniej. I kim był jej ojciec?!
Doprawdy, bardzo mnie zaciekawił Twój pamiętnik. Cieszę się, że wreszcie coś nowego. Mam nadzieję, że się szybko nie wypalisz i zobaczymy tu masę ciekawych, systematycznie dodawanych notek. Daria, nie zawiedź mnie
Daria Sobota, 27 Marca, 2010, 17:34
Zgadłaś - czasy Huncwotów, ale co do ojca to nie mogę przecież tego zdradzić.
Mogę też przyrzec, że się nie "wypalę" ;)
viagra prescription fu Niedziela, 29 Marca, 2020, 21:23
zkvu onFor the benefit of or controversy potentially thru and with over http://levitrauses.com/ - cialis pills for sale
xmfl zqCan speculation the scroll yaws and uncountable gynecological to get and retard an autoregulation http://viagraanow.com/ - when will generic cialis be available in the us
levitra daily xo Poniedziałek, 30 Marca, 2020, 00:04
boyl luIf the uncrossed vagina sump of the caked stated http://buyessayq.com/# - generic cialis availability
sale levitra r0 Poniedziałek, 30 Marca, 2020, 00:46
odgm zrGeneric viagra in the course of traffic in usa are some terrestrials who will rumble there online activators http://orderviag.com - buying cialis online usa