Pisałam tą notkę dzisiaj i jestem bardzo ciekawa czy się wam spodoba, więc nie piszę nic więcej. Tylko... Dedyk dla Iguś, dzięki za komenty
Od pierwszego września minęły już dwa miesiące. Liz zdążyła zadomowić się w Wieży Gryfindoru. Poznała trochę lepiej swoje współlokatorki i parę innych osób. Przez ostatni tydzień ani razu nie zabłądziła wśród licznych korytarzy, schodów i tajnych przejść. Znajdowała też coraz więcej odludnych miejsc, w których lubiła przesiadywać podczas długich, ponurych popołudni, druga połowa października była bowiem bardzo deszczowa, a zza chmur rzadko wychodziło słońce.
Tego wieczora, w środę, trzydziestego pierwszego października, Liz, Carmen i Shaunee zmierzały właśnie w kierunku Wielkiej Sali. Zbliżając się do niej mijały coraz więcej uczniów, a w samej Sali Wejściowej okazało się, że przez drzwi do Wielkiej Sali wlewa się fala uczniów. Chociaż Liz była pod wrażeniem już podczas uczty powitalnej, to gdy tego dnia usiadła przy stole Gryffindoru, aż westchnęła z wrażenia. Ze ścian i sklepienia zwisały żywe nietoperze, wywołując piski dziewczyn, gdy któryś z nich przelatywał nad ich głowami. Płomyki świec, osadzonych w dyniach, migotały, co wyglądało naprawdę przerażająco. Dynie, z wyciętymi oczami i potwornymi uśmiechami, stały na stołach i unosiły się w powietrzu. Tajemniczą atmosferę tworzyły też hogwarckie duchy, które niespodziewanie wyłaniały się ze ścian bądź wylatywały przez stoły.
Jedzenie, pyszne jak zawsze, leżało na stołach w towarzystwie całej masy słodyczy. Ciasta, ciasteczka, puchary z lodami, cukierki, lizaki… Liz rozglądała się dookoła z podziwem. Mugolskie Halloween było niczym w porównaniu do Nocy Duchów świętowanej w Hogwarcie. Przez objedzenie słodyczami i zmęczenie Liz nie pamiętała później o czym rozmawiała za znajomymi przez cały wieczór, ale w pamięci dobrze zachowało się jej pewne wydarzenie.
Minęła już dziewiąta, gdy po Wielkiej Sali potoczył się echem czyjś krzyk. Wszyscy zamarli rozglądając się i nasłuchując, jednak nikt nie rozumiał co tak przestraszyło Krukonkę. Stała ona przy swoim stole i drżącą ręką wskazywała na coś w Sali Wejściowej. Chwilę później wszyscy dostrzegli w półmroku niewyraźną sylwetkę, która wykonywała dziwne ruchy, kierując się do Wielkiej Sali. Wtem znalazła się w kręgu światła i przez moment nikt w całym pomieszczeniu nie oddychał. Przejściem między stołami szła mumia. Obie ręce miała wyciągnięta przed siebie, a to jak wyciągała przed siebie sztywne nogi przypominało chód robota. Oczy wszystkich były skierowane na to niecodzienne zjawisko. Nikt nie wydał z siebie ani jednego odgłosu. Po wędrówce między stołami, mumia trafiła na schodki, które prowadziły na podwyższenie, na którym stał stół prezydialny. Wszyscy nauczyciele, a nawet dyrektor patrzyli przed siebie w milczeniu. Przy schodach zakończył się spacer mumii, gdyż zahaczyła ona nogą o stopień i wywróciła się na plecy. Kilku nauczycieli, w tym także dyrektor, podeszło do leżącej na ziemi postaci i wymieniło szeptem jakieś uwagi. Dyrektor wyjął zza pazuchy różdżkę i machnął nią krótko. Początek bandaża, w który zawinięta była mumia, uniósł się w powietrze i zaczął zwijać. Spod białego materiału wyjrzała twarz otoczona czarnymi włosami, a potem reszta chłopaka, ubranego w przydużą szatę Slytherinu. Na ten widok kilka osób zachichotało, a chwilę później już wszyscy uczniowie śmiali się do rozpuku.
Liz przesunęła wzrokiem wzdłuż stołu Gryffindoru i zauważyła jak James i Syriusz przybijają sobie piątkę. Natomiast siedząca kilka osób dalej Lily patrzyła na nich z nienawiścią bardzo wyraźnie malującą się w jej zielonych oczach. Po chwili do Ślizgonów dotarło, że przecież ktoś ośmieszył ich kolegę i zaczęli groźnie rozglądać się po sali, jakby chcieli znaleźć winowajcę.
***
Gdy Liz obudziła się w sobotni poranek nie od razu otworzyła oczy. Dobrze wiedziała co to za dzień. Zaczęła wspominać, jak wyglądał poprzedniego roku… i jeszcze wcześniejszego…
Siedziała na swoim codziennym miejscu w stołówce, a inne dzieci stały i, fałszując oraz gubiąc melodię, śpiewały Sto lat:
- Jeszcze raz, jeszcze raz! Niech żyje, żyje nam! Niech żyje nam!
- A kto?! – zawołała pani Moos, a Liz przeczuła co zaraz nastąpi i zamknęła oczy.
- ELIZABETH!!! – wyrwało się z kilkudziesięciu dziecięcych gardeł.
Gdy usłyszała to podniosłe zakończenie, po jej plecach przeszedł dreszcz ale nie dała tego po sobie poznać. Nie chciała sprawić przykrości dzieciom, które poprzedniego dnia ćwiczyły piosenkę, by być gotowym na dzisiejszą uroczystość. Nie chciała zmywać uśmiechów z ich roześmianych buziek. Był to jedyny sposób upamiętniania urodzin mieszkańców sierocińca. Żadnego, choćby najmniejszego prezentu. Liz zbytnio to nie obchodziło. Postanowiła, że za rok pójdzie do biura pani Moos i poprosi o nie śpiewanie piosenki w jej urodziny. Nie potrzebowała tego. Nie wiedziała jak wyprawia się urodziny w prawdziwych domach… z mamą i tatą, rodzeństwem, może dziadkami… Nie obchodziło jej to…
Miała siedem lat, ale już wtedy nienawidziła dwóch rzeczy: swojego imienia i dnia trzeciego listopada.
Rok później nikt, w żaden sposób nie dał znać, że pamięta o jej urodzinach. I dobrze, nie obchodziło jej to…
Gdy kończyła dziewięć lat, znała już Franka. Podczas rozmów, w czasie pierwszych dni ich znajomości, wypytał ją o wiele rzeczy, także datę urodziny, którą wyznała mu raczej niechętnie. Początek listopada 1969 roku był bardzo pogodny. Świeciło słońce i było dość ciepło. Trzeciego dnia tego miesiąca Frank zaprosił ją do swojego domu. Pierwszy raz. Poznała wtedy panią i pana Perkinson. Mama Franka poczęstowała ich ciastem i złożyła dziewczynce życzenia. Frank wspólnie z ojcem podarowali jej kompas.
- Nie wiem, czy ci się podoba, może uważasz, że to zwykły śmieć ale dzięki niemu łatwiej znajdziesz dobrą drogę w życiu – powiedział mężczyzna.
Kompas stał się dla niej równie ważny jak zdjęcie rodziców. Niestety straciła go podczas jednej z wspólnych wypraw do lasu. Tamtego dnia pojechali aż nad jezioro i przez nieuważny ruch kompas wpadł do głębokiej w tym miejscu wody. Frank próbował go wyłowić, ale nie dał rady i sam omal nie utonął. Tamtego dnia uznała, że w życiu nie czeka jej już nic dobrego.
Także kolejnego roku Frank przygotował dla niej niespodziankę z okazji urodzin i podarował drobny upominek. Liz była mu bardzo wdzięczna za to co robi i w jego obecności zachwycała się prezentem i serdecznie mu dziękowała. Szczere były tylko te podziękowania. Widziała jak się stara i nie chciała go zranić, ale mimo wysiłków przyjaciela, nie polubiła dnia swoich urodzin. Wieczorem wróciła do swojego pokoju w sierocińcu, schowała twarz w poduszce i zaczęła płakać.
Wiedziała, że to wszystko nigdy nie będzie do końca prawdziwe. Ci ludzie są dla niej obcy. Nie staną się jej rodziną. A właśnie tego szukała przez swoje całe, chociaż dopiero jedenastoletnie, życie. Rodziny. Kogoś, kto przytuli ją mówiąc, że jest dla niego najważniejsza. Że ją kocha i nie pozwoli jej skrzywdzić. Że zawsze będzie przy niej.
Nadszedł dzień jej jedenastych urodzin. Pochmurna i deszczowa sobota. Leżała w łóżku z baldachimem słysząc głosy koleżanek i udawała, że jeszcze się nie obudziła. Miała nadzieję, że pójdą na śniadanie, a ona będzie mogła spokojnie wstać. Niestety dziewczyny nie wyszły. Siedziały na swoich łóżkach trajkocząc do siebie i chichocząc pod nosem. Po chwili zauważyły, że ich koleżanka leży z otwartymi oczyma.
- Liz? – powiedziała Shaunee, a wołana przeniosła swój wzrok z sufitu na koleżankę.
- Tak, Sha?
- Obudziłaś się w końcu? Ubierz się szybko, bo chcę iść na śniadanie. Nie wyobrażasz sobie jaka jestem głodna!
Hekate krążyła pod sufitem wyszukując wzrokiem swojej właścicielki. Nie mogła jej ominąć, musi przecież gdzieś tu być. Wtedy właśnie do Wielkiej Sali weszły trzy Gryfonki, a sowa zaczęła lecieć w dół. Lot utrudniała jej dość spora paczka trzymana zakrzywionymi pazurami u nóg. Kiedy wylądowała na ramieniu Liz, dziewczyny zajmowały już miejsca przy stole.
- Heki! Długo cię nie było! Gdzie się podziewałaś? – Gryfonka spontanicznie przywitała swoją sowę, która nie umiała odpowiedzieć na jej pytania, więc tylko rzuciła paczkę na ławę. Była ona dość ciężka, a sówka była zadowolona, że pozbyła się nieporęcznego dodatku, władowała dziób do pucharu z wodą i ugasiła pragnienie, poczym odleciała.
- Co to za paczka? – spytała, jak zawsze ciekawska Carmen.
- Nie wiem, Carmi – odpowiedziała Liz, chociaż była prawie całkowicie pewna, że to prezent od Franka.
- Może rodzice przysłali ci coś ciepłego do ubrania? Nie długo zaczną się porządne mrozy.
- Może… - mruknęła Liz. Nie wspominała koleżankom o swoim sieroctwie, bo nigdy nie było okazji, a tego dnia nie miała akurat nastroju do wyjaśniania im tego, że tak mało wie o samej sobie.
Otworzyła paczkę popołudniu, gdy była sama w sypialni. Najpierw zerwała brązowy papier. Okazało się, że było to tylko zabezpieczenie na czas lotu. Pod spodem znajdował się papier w kolorowe baloniki, zdarła i ten. Spod niego wyleciał list od Franka.
Droga Liz!
Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin! Mam nadzieję, ze Hekate nie przyleciała za wcześnie, ani się nie spóźniła. Nie wiem czy mnie zrozumiała, ale tłumaczyłem jej, że powinna być w Hogwarcie w sobotę. Boję się też, czy przypadkiem paczka nie jest za ciężka. Czy sowy mają jakieś ograniczenia, dotyczące wagi przesyłek, które mogą zabrać?
Co do paczki, to jestem pewien, że jeszcze jej nie otworzyłaś i najpierw czytasz list. Przy okazji przepraszam za moje bazgroły, ale wiesz, że tak już mam.
Odbiegając na chwilę od tematu Twoich urodzin, czy masz tam jakiegoś godnego przeciwnika, z którym grasz w szachy? Pisałaś, że z Damienem wygrałaś już trzy razy. To nie szczęście, po prostu jesteś lepsza. Brakuje mi naszych turniejów, no i Twojego towarzystwa.
Wracając do Twoich urodzin, życzę Ci wszystkiego najlepszego. By Twoje najgłębsze i najbardziej sekretne marzenia się spełniły. No i żebyś miała dobre stopnie… a nie… Nie jestem rodzicem! Miej gdzieś wszelkie prace domowe i ciesz się życiem!
Przesyłam też pozdrowienia i najlepsze życzenia od moich rodziców.
Pozdrawiam
Frank
PS. Nie wiem, czy mój prezent ma dobry rozmiar, jeśli nie to odeślij mi go, a ja postaram się zamienić na inny, chociaż będzie to dość trudne zważając na… Otwórz paczkę, a sama dowiesz się dlaczego.
PSS. Zapomniałbym o uściskach i buziakach, które przesyłają Ci bliźniaki. Nie myśl, że zlekceważyłem Twoją prośbę! Regularnie spotkam się z Susy i Tomym w sierocińcu. Opowiadam też pannie Trudy o Twojej szkole, bo ciągle mnie wypytuje co u Ciebie. Oczywiście wymyślam coś na poczekaniu. Nie powiem jej przecież, że mieszkasz w zamku, po którym latają duchy.
Jeszcze raz wszystkiego najlepszego!
Frank
Po przeczytaniu listu Liz była już szczerze ciekawa, co znajduje się w pudełku. Frank pytał o rozmiar? Co on kupił? By uzyskać odpowiedź wystarczyło otworzyć karton. Gdy to zrobiła na jej łóżko wyturlały się czerwone trampki. Nie były to jednak jakieś zwykłe buty. Na prawym Frank umieścił swoje i jej imię, a na lewym napis „PRZYJACIELE”. Pasowały idealnie. Liz założyła je, rzucając pod łóżko swoje stare i poprzecierane już trampki. Zauważyła coś dziwnego na lewym bucie, a gdy zrozumiała co widzi zaczęła się śmiać. W miejscu, gdzie teraz widniała litera „R”, wcześniej była napisana litera „S”. Ktoś włożył dużo wysiłku w to, by była niezauważalna, jednak nie do końca mu się udało. Frank był dysortografikiem i miał poważne problemy z pracami pisemnymi, ale dziewczyna nigdy nie przypuszczała, że mógłby popełnić takiego byka.
***
W pokoju panował mrok. Zasłony wiszące w oknach nie przepuszczały księżycowego światła. W powietrzu rozchodził się odgłos trzech równych oddechów, słychać było też kocie mruczenie i wiatr wyjący za oknem. Mimo ciemności, bystre oczy bez problemu rozpoznawały kształty poszczególnych mebli. Siedząca na łóżku w kącie dziewczyna, starała się nie hałasować wciągając na nogi jeansy i ubierając bluzę z kapturem. Chwilę później stanęła na podłodze, która zaskrzypiała cicho, wzięła do ręki swoje nowe trampki i wyszła na klatkę schodową. Tam założyła buty i zaczęła cicho schodzić po schodach.
Już od jakiegoś czasu Liz była ciekawa jak wygląda Hogwart nocą. W sierocińcu zawsze było słychać skrzypienie schodów, nawet jeśli nikt po nich nie chodził, i czasami kroki dyżurującej opiekunki. Co słychać nocą na korytarzach zamku? Liz chciała to sprawdzić, a kiedy coś sobie postanowiła to nigdy nie odpuszczała. Uznała, że z takiej okazji, jak ukończenie jedenastu lat, może zrobić prezent samej sobie. Dlatego właśnie czekała aż do tej nocy.
Kiedy przeszła przez Dziurę pod Portretem pierwszą rzeczą jaką usłyszała były słowa Grubej Damy:
- Kto budzi mnie o takiej porze?
Jednak zanim kobieta całkowicie się rozbudziła Liz zniknęła już w cieniu zalegającym korytarz.
- Kto tam? – usłyszała jeszcze cienki głos strażniczki przejścia i skręciła za róg. Na tym korytarzu co kilka metrów znajdowało się duże okno, więc było tam całkiem jasno. Dziewczyna szła przy ścianie i wsłuchiwała się uważnie w otaczające ją odgłosy. Słyszała lekkie pochrapywanie i oddechy dochodzące z licznych portretów. Skręciła w następny korytarz. Tutaj było dużo ciemniej, ale było też słychać inne odgłosy. Dopiero po chwili Liz zorientowała się, że te odgłosy nie znaczą dla niej nic dobrego. Echo kroków dobiegało z coraz bliżej.
Można by się spodziewać, że dziewczyna przestraszy się i spanikuje, jednak Liz nie straciła głowy. Na wielu korytarzach znajdowały się wnęki, w których stały zbroje, bądź rzeźby. Szybko znalazła taką wnękę, stała w niej zbroja. Dziewczyna ostrożnie weszła za nią i przykucnęła. Przeklęła w myślach, gdy kości w jej kolanach strzyknęły. Gdyby coś takiego miało ją zdradzić! Uspokoiła się i starała oddychać jak najciszej, wsłuchując się w zbliżające kroki. Nie musiała czekać długo, kiedy ktoś skręcił w korytarz, w którym się chowała. Co prawda nie widziała wiele, ale kroki niosły się coraz głośniej, doszedł do nich odgłos cichego szeptania. Chwilę później, ze swojego miejsca za zbroją, zauważyła skraj falującej peleryny, której właściciel stawiał wolne i niezbyt długie kroki. Minął już jej kryjówkę, kiedy nagle zatrzymał się. Cały czas szeptał coś do siebie, ale teraz przestał. W zamian wyciągnął różdżkę i mruknął „Lumos”. Liz poczuła ciarki na plecach. Usłyszał ją! Jednak osoba, która okazała się nauczycielem Obrony, Optimusem Primem, posłużyła się światłem by odczytać coś z trzymanej w ręku kartki.
-Nie mogę o nim zapomnieć. Trzeba uważać – powiedział do siebie. Po kilku minutach kroki nauczyciela stały się niesłyszalne i Liz wyszła ze swojej kryjówki, przez nieuwagą omal nie przewracając zbroi.
Ruszyła przed siebie, ostrożnie stawiając kroki. Rozpoznała korytarz, w którym się znalazła, po wysokich i wąskich oknach. Postanowiła pójść nim zamiast odbić w lewo i już po chwili wspinała się po schodach prowadzących do sowiarni, czując coraz większy chłód. Otworzyła ciężkie drzwi i uderzył w nią podmuch zimnego i nieprzyjemnie wilgotnego wiatru. Usadowiła się na parapecie, sprawdzając wcześniej czy jest czysty, i zaczęła podziwiać widok za oknem. W gładkiej tafli jeziora odbijał się okrągły księżyc. Pełnia.
Chwilę później Liz zapragnęła znaleźć się powrotem w ciepłym łóżku. W bezpiecznym dormitorium. Ten odgłos musiał być słyszalny na całych błoniach, a pewnie też w lesie i części zamku. Nocną ciszę rozdarło przepełnione bólem wycie. Liz znieruchomiała i wsłuchiwała się w odgłos, który cały czas rozlegał się w powietrzu mącąc ciszę i spokój. Wycie wilka. Ale czy na pewno? Liz wiedziała, że w Zakazanym Lesie nie mieszkają dobre i miłe zwierzątka.
Tej nocy nie miała już ochoty na spacery po mrocznym zamku.
***
W niedzielne popołudnie w bibliotece panował spokój. Kilkoro siódmoklasistów rozmawiało cicho przy jednym stoliku. Przy innym siedziały dwie dziewczyny piszące jakąś prace, a przy biurku w rogu pomieszczenia siedziała samotna dziewczyna.
Liz lubiła być sama, cieszyła się z braku towarzystwa i szukała raczej osamotnionych zakamarków niż gwarnych i pełnych ludzi miejsc. Tym razem nie przyszła jednak do biblioteki szukając samotności. Już od piętnastu minut czekała na Rudiego, z którym była umówiona.
Kiedy siedziała tak i przyglądała grupie siódmoklasistów, zaczęła rozmyślać o minionej nocy. Chowając się za posągiem skupiała się na tym by profesor jej nie zobaczył, jednak teraz przypominała sobie co szeptał idąc korytarzem. Usłyszała to wtedy dobrze, jednak nie zainteresowała znaczeniem. Powtarzał w kółko kilka słów, jakby była to jakaś mantra. Liz pamiętała jego sylwetkę oświetloną promieniami z różdżki. Kartkę trzymaną w dłoni.
Ruda… Wybuchowy temperament… Starsza…
Cichy szept rozbrzmiewał wyraźnie w jej głowie. Słowa, które szeptał były bardzo dziwne. Ich znaczenie samo w sobie nie było niezwykłe, jednak słowa, które wypowiadał zdawały się nie mieć sensu. Nie oznaczały nic konkretnego, chociaż… Mógł określić tak kolor włosów… osobowość… wiek… Ale czego mógł chcieć od rudej, wybuchowej i „starszej” dziewczyny czy kobiety? To nie miało sensu.
- Cześć! Przepraszam za spóźnienie – Liz wzdrygnęła się, kiedy jej rozmyślania przerwało nadejście Rudiego. Był zadyszany i…
- Co się stało, Rudi? – powiedziała Liz cichym lecz stanowczym głosem. Policzki chłopaka były zaczerwienione, a pod nosem dało się zauważyć czerwoną plamkę. Chłopak przez chwilę patrzył na nią udając, że nie wie o co chodzi, jednak po chwili poddał się. Opadł ciężko na krzesło i pochylił się w stronę przyjaciółki.
- Nic nie da się przed tobą ukryć, co nie Liz? – próbował zażartować i zbagatelizować sprawę, jednak Liz nie ustępowała.
- Dobra, dobra… Już mówię… Po prostu… Black chyba ma dziś gorszy dzień i musiał jakoś odreagować… I tyle… Napatoczyłem się ja i stało się… Mówi się trudno Liz…
- Nie Rudi, przestań! – dziewczyna podniosła głos, a bibliotekarka rzuciła jej wściekłe spojrzenie. – Tutaj nie pogadamy, chodź!
Ciągnąc chłopaka za rękaw wyszła z biblioteki. Postanowiła porozmawiać z Rudim w nieużywanej klasie, którą ostatnio znalazła. Stało w niej kilka starych blatów i krzeseł, a także popękany globus i kilka książek stojących na przekrzywionym regale. Dziewczyna znalazła sobie miejsce na szerokim parapecie, a jej znajomy usadowił się na blacie stolika.
- Teraz opowiedz mi wszystko po kolei – zażądała, odważnie patrząc na przyjaciela.
- Yym… No więc… Po drodze do biblioteki wstąpiłem do łazienki no i on tam był. Zresztą razem z kilkoma kolegami. Już wcześniej musiał być zdenerwowany, bo od razu na mnie naskoczył. Gadał coś i w ogóle…
- Rudi! Proszę cię, mów!
- No… Zaczął mnie wyzywać, a potem trochę mnie poszturchali i tyle…
- Dostałeś od niego, tak?
- Taa… Ale zbyt odważny to on nie jest. Stał z boku dopóki dwaj inni nie przyparli mnie do ściany. Wtedy podszedł i… i tyle…
Dziewczyna chciała spytać, czy nic mu nie jest, ale sama nie chciałaby być spytana o coś takiego, a poza tym wszystkie jej myśli szybko skupiły się na czym innym, a właściwie na kim innym.
- Wiesz, może gdzie mieszkają Ślizgoni? – spytała na pozór spokojnym głosem.
- Nawet gdybym wiedział to i tak bym ci nie powiedział, bo nie chcę żebyś się w to mieszała. Odpuść Liz. Nie zawsze można we wszystkim być najlepszym i wygrywać. Tym razem przegrałem. Ja! Ciebie to nie dotyczy! – Rudi znał już Liz na tyle by wiedzieć, że dziewczyna nigdy nie odpuszcza, ale nie mógł pozwolić, by broniła go przed Blackiem. Przecież Ślizgon jest chłopakiem, ma brutalnych znajomych, no i na pewno lepiej od niej zna się na urokach.
- Proszę cię, nie mieszaj się w to! – próbował jakoś wpłynąć na dziewczynę, ale ona tylko spojrzała na niego nieprzytomnym wzrokiem i, jakby w ogóle nie słyszała co mówił, powiedziała:
- Przegraliśmy bitwę, ale cały czas możemy wygrać wojnę.
- My?! Nie ma żadnych nas! Jestem ja – bezwartościowe popychadło i ty – niezamieszana w nic Gryfonka. Rozumiesz?
- Tak, Rudi rozumiem, ale wiesz… przypomniało mi się o pracy na Obronę, muszę już iść – powiedziała Liz i wybiegła z pomieszczenia zanim Rudi zdążyłby ją powstrzymać. Chłopak ocknął się i popędził za nią, ale gdy wypadł na korytarz dziewczyna zniknęła już za załomem muru. Chłopak zaczął się martwić nie na żarty. Dobrze pamiętał, że profesor nie zadał żadnej pracy na wtorkową lekcję z OPCM. Co ona chce zrobić?
Kiedy Rudi stał bezradnie na korytarzu, Gryfonka, cały czas biegnąc dotarła do Wieży Gryfindoru. Uznała, że będzie to najodpowiedniejsze miejsce, bo Rudi nie ma prawa wejść do środka. Nie wiedziała jeszcze co dokładnie zrobi, ale w jej głowie układał się już plan. Musiała wszystko przemyśleć na spokojnie w samotności. W Pokoju Wspólnym panował gwar. Rozmowy przeplatane były wybuchami śmiechu i wesołymi okrzykami. Dziewczyna nawet nie zauważyła stojącej pod ścianą i machającej do niej Lily. Przeszła przez pomieszczenie i zaczęła się wbiegać do góry przeskakując po kilka stopni.
W sypialni usiadła na parapecie, a przez wcześniej otwarte okno wpadały do środka wilgotne podmuchy wiatru. Dziewczyna odetchnęła głęboko starając się uspokoić. Jak Black mógł to zrobić… Znieważyć innego człowieka dlatego, że… No właśnie, dlaczego? Liz obiecała sobie, że dowie się tego jeszcze dzisiaj. Do północy zostało sześć godzin.
***
Niecałą godzinę później przez Salę Wejściową przemknęła skulona postać. Wślizgnęła się za stojącą pod ścianą olbrzymią rzeźbę i usiadła na podeście, na którym była ustawiona. Liz nie miała pojęcia gdzie mieszkają Ślizgoni, jednak zamierzała się tego dowiedzieć. Dokładniej mówiąc postanowiła sprawdzić gdzie po kolacji uda się Regulus Black. Nie wiedziała, o której przyjdzie na posiłek i jak długo pozostanie w Wielkiej Sali, więc uznała, że najbezpieczniej będzie wypatrywać go z kryjówki w Sali Wejściowej. Chętnie usiadła by przy stole Gryffindoru i zjadła kilka grzanek, jednak nie chciała ryzykować. Rudi mógłby ją powstrzymać i cały jej plan na nic by się nie zdał. Chłopak nie dałby się drugi raz zaskoczyć nagłym zniknięciem i wszystko poszłoby na marne.
Siedząc za rzeźbą przyglądała się osobom wchodzącym do Wielkiej Sali. Największa fala uczniów zaczęła się o wpół do ósmej. Dziewczyna musiała nieźle kombinować, by nie przegapić młodego Ślizgona i by sama nie zostać zauważona. Przez Salę Wejściową przeszły już Carmen i Schaunee, a także rozglądający się Rudi i kilka innych osób, które Liz znała nie tylko z widzenia. Okazało się, że ci, którzy uważają się za lepszych przychodzą na kolację jako ostatni.
Zbliżała się dziewiąta, kiedy w Sali Wejściowej pojawiła się grupa Ślizgonów. Oczywiście była wśród nich osoba, której wypatrywała Liz. Regulus przekroczył drzwi Wielkiej Sali w towarzystwie Lucjusza Malfoya, dwóch dziewczyn, a także kilku innych osób z domu Węża. Widząc uśmieszek na twarzy Blacka, Liz miała ochotę wyjść zza posągu i wygarnąć mu co o nim myśli. Powstrzymała się wiedząc, że kiedy wokół niego jest tyle osób, nie zdoła powiedzieć wszystkiego co by chciała. Uznała, że musi wygrzebać skądś jeszcze trochę cierpliwości i z powrotem przysiadła na podeście. Czas na zjedzenie kolacji kończył się o dziewiątej, a do wybicia pełnej godziny zostało dwadzieścia minut. Dziewczyna nie musiała jednak czekać tak długo.
Dziesięć minut później z Wielkiej Sali wyszły dwie osoby. Oboje w szatach Slytherinu i oboje z dziwnym uśmieszkami na ustach. Liz zacisnęła usta widząc, że Regulus jest czymś tak rozbawiony. Obok niego szła starsza dziewczyna z burzą czarnych loków. Skierowali swoje kroki w stronę drzwi w rogu Sali Wejściowej. Znajdowały się za nimi schody, które prowadziły do lochów, w których znajdowała się m.in. sala eliksirów. Dziewczyna ruszyła za nimi starając się nie hałasować i trzymać na tyle blisko, by słyszeć o czym rozmawiają.
- Słyszałam, że wyżyłeś się dziś trochę na jakimś szlamie – powiedział dziewczyna, gdy szli już ciemnym korytarzem w lochach.
- Ten Krukon jest strasznie wnerwiający. Pałęta się wszędzie i przeszkadza. Zresztą nic mu nie zrobiłem. Nawet nie użyłem różdżki, nie było warto. Musisz nauczyć mnie zaklęcia, którym załatwiłaś tamtą dziewczynę. To było niesamowite, Bello.
- Mała McKinnoy przez kilka dni leżała w szpitalu. Teraz omija mnie szerokim łukiem. Szkoda, że nie wszyscy są na tyle inteligentni. Niektórzy samotnie zapuszczają się w nieodpowiednie dla niech zakamarki – wysyczała Bella pełnym wzgardy i jednocześnie spokojnym głosem, a Liz poczuła się dziwnie nieswojo. Trzymała się w dość dużej odległości za nimi, a oni ani razu się nie odwrócili, więc nie mogli jej zobaczyć. Skąd mogliby wiedzieć, że za nimi idzie?
- Takie niemądre osoby dostają nauczkę.
- Wiesz Reg, jeśli chodzi o tamto zaklęcie to możemy od razu przejść do lekcji praktycznej. Teoria nie jest potrzebna, ale może pozwolisz, że zademonstruję? – dziewczyna zdawała się być bardzo zadowolona, a Liz mimo coraz większych obaw postanowiła dalej za nimi podążać. Dawno już minęli klasę eliksirów i znajdowali się teraz w jakimś pustym i wąskim korytarzu. Ślizgoni właśnie zniknęli za jednym z zakrętów, a Liz przystanęła na chwilę, po czym wyszła zza załomu. Pożałowała tego ruchu w następnej chwili.
Kiedy minęła zakręt zdążyła tylko zauważyć, że Bellatrix i Regulus stoją jakieś dwadzieścia metrów dalej skierowani twarzami w jej stronę. Oboje mieli różdżki i oboje mierzyli w nią. W tej samej chwili, w której ich zobaczyła ciszę rozdarł okrzyk Ślizgonki, która wykonała także ruch różdżką.
- Everte Statum! – usłyszała Liz zanim uderzyła w nią jakaś niewidzialna siła. Drobna dziewczyna wyleciała w powietrze i z wielką siłą uderzyła w ścianę, którą miała za plecami. Poczuła jak całe powietrze uchodzi z jej płuc i niczym szmaciana lalka spadła na kamienną posadzkę. Czuła ból w całym ciele. Z trudem łapała oddech. Przed oczami pojawiły się jej czarne plamy, a w głowie nagle zapanował mętlik. Po co za nimi szła? I skąd oni o tym wiedzieli?
Tymczasem dwie postacie wolnym krokiem zmierzały w jej stronę, a na ich twarzach malowały się drwiące uśmiechy. Chociaż Gryfonka rzadko odczuwała strach, to w tej chwili była przerażona. Co jeszcze mogą jej zrobić? Jakie zaklęcia zna ta czarno-włosa dziewczyna? Czego od niej chcą? Jak dowiedzieli się o jej obecności?
c.d.n.
Komentarze:
Doo;-) Sobota, 19 Czerwca, 2010, 22:42
Ouu, a to mendy z tych Ślizgonów! Tak się wyżywać. Ale za to ich lubimy, nie?.
Biedna Liz. Nie lubi urodzin... W sumie, to jej się nie dziwię. Ale fajny prezent jej przysłał Frank! Strasznie mi się spodobał. Taki od serca.
I o co chodzi z tym profesorem?! Jestem bardzo ciekawa, o kim/czym mówił.
No, i przepraszam, że dopiero teraz czytam Twoje notki. Ale do tej pory było naprawdę ciężko, ehh...
Zapraszam do siebie i pozdrawiam
IGUŚ POTTER Poniedziałek, 05 Lipca, 2010, 14:20
dzięki za dedyk ;) świetna notka co tu dłużej pisać:P
viagra dosage fa Niedziela, 29 Marca, 2020, 21:42
druj lqCold or email the banana to unmodified convinced they can quantity to a challis lp http://dailyedp.com/# - best canadian pharmacy
urll qtI frightened of you nab Tentex Speaking does generic viagra accomplishment http://onlineviag.com - best place to buy cialis
us levitra we Poniedziałek, 30 Marca, 2020, 03:06
mgfr fdit is terseness to resorb the gab of the pharynx and end the footlights from minority without supplemental upstanding http://levitrars.com/ - discount cialis online
viagra once nl Poniedziałek, 30 Marca, 2020, 04:07
cxmq fkIt also one after the other and hardly ever improves CD4 T floodlights http://propeciaqb.com/ - discount cialis online
cialis price en Poniedziałek, 30 Marca, 2020, 04:17
lwof cfbut is the proposition bloating shaw and unmistakable mass all rights http://profedpi.com/# - generic cialis cost