Przepraszam was bardzo, że tak długo nic nie dodawałam, ale masa nauki w szkole uniemożliwiała mi napisanie czegokolwiek. To co dodaję, napisałam dziś (jutro czeka mnie dzień kucia), niema w tym zbyt wielu wątków - sorry, ale nie miałam lepszego pomysłu. Dwa i pół tygodnia, które dzielą nas od świąt też mam zapchane sprawdzianami, więc dodam coś właśnie w okresie świątecznym. I przepraszam za błędy, ale nie chce mi się sprawdzać.
Tego dnia przerwę na drugie śniadanie Liz spędziła w sowiarni. Od kilku dni próbowała napisać list do ojca Carmen. Chciała jakoś go przeprosić i wytłumaczyć swoje zachowanie, ale miała problem z ubraniem tego w słowa. Dziś już od śniadania myślała nad tym co powinna napisać, i wydawało jej się, że w końcu na coś wpadała, więc zamiast na drugie śniadanie pobiegła do sowiarni. Siedziała na parapecie trzymając w dłoni kawałek pergaminu i pióro i wpatrywała się w horyzont. Nakreśliła kilka słów i zaczęła ssać końcówkę pióra. Hekate wierciła się na jej ramieniu coraz wbijając pazury w skórę dziewczyny.
- Uspokój się Heki, jeszcze chwilę…
Chwila zaczęła się przedłużać, aż w końcu do uszu Liz dobiegł, ledwo słyszalny w sowiarni, dźwięk oznaczający koniec przerwy. Ze złością zacisnęła dłoń w pięść i wychyliła się by wyrzucić zmięty kawałek pergaminu. Patrzyła jak spada w dół, aż straciła go z wzroku gdy wpadł pomiędzy gęsto rosnące u stóp wieży krzaki. Z westchnieniem zeskoczyła z parapetu na podłogę sowiarni, spojrzała na Hekatę moszczącą się na jednej z belek pod sufitem, i wyszła przez ciężkie drewniane drzwi, by zbiec na sam dół stromych schodów. Ruszyła powoli korytarzem, próbując przypomnieć sobie na jakiej lekcji powinna właśnie być. I nagle ją oświeciło. Dziesięć minut temu zaczęła się lekcja Obrony z nowym nauczycielem.
- Po prostu świetnie… - mruknęła pod nosem zirytowana i przyspieszyła krok. Spóźnić się na pierwszą lekcje… Może powinna w ogóle nie iść… Powie, że źle się czuła… To tylko jedna lekcja… Ale z nowym nauczycielem…
Nie wiedziała nawet kto jest tym profesorem, bo przy stole prezydialnym nie pojawił się nikt nowy. Westchnęła ciężko.
- Iść czy zwiać? Oto jest pytanie…
Uśmiechnęła się do własnych myśli, szybkim krokiem przemierzając puste korytarze i przybliżając się do właściwej klasy. Minęła ostatni zakręt i zawahała się. Oparła się o kamienną ścianę obok drewnianych drzwi i wsłuchała w odgłosy dochodzące ze środka. Nie było słychać, żadnego gadania uczniów, czy śmiechów. Tylko spokojny dobrze słyszalny głos mężczyzny, który wydawał się jej znajomy. Gdyby chociaż wiedziała, która godzina. Spojrzała na pusty nadgarstek, na którym nigdy nie było zegarka i westchnęła.
Chwilę później podskoczyła gwałtownie. Drzwi, za którymi trwała lekcja otworzyły się powoli. W środku panowała cisza. Usłyszała ten dziwnie znajomy głos:
- Zapraszam do środka panno Rosemond.
Skąd on zna moje nazwisko?
Wzięła głęboki oddech po czym stanęła w progu. Twarzą w twarz z Albusem Dumbledorem.
-Dzień dobry, panie profesorze…. Ja… Przepraszam za spóźnienie…
-Dzień dobry. Staraj się nie spóźniać więcej. Proszę, zajmij miejsce. Mówimy dziś o zaklęciu tarczy – i z uśmiechem zaprosił ją do klasy.
Lekcja z dyrektorem była całkiem przyjemna, a zapowiedź uczenia się zaklęcia tarczy na następnej lekcji wzbudziła jeszcze większy entuzjazm. Liz opuszczała salę jako jedna z ostatnich i w progu obejrzała się jeszcze na profesora. Ze zdziwieniem zobaczyła, że przygląda się jej. Poruszył lekko ręką, więc odwróciła się i podeszła do katedry, przy której stał.
- Tak, profesorze? Naprawdę postaram się już nie spóźniać…
- Oh, nie o to chodzi panno Rosemond. Dostałem dziś rano list – powiedział dość poważnym głosem i utkwił w niej spojrzenie, jakby czekając na jakąś reakcję z jej strony.
- List? Zapewne jako dyrektor Hogwaru często dostaje pan listy, profesorze.
- Masz rację – rzekł i znowu umilkł, a dziewczyna nie wiedziała o co chodzi, ale zaczęło ją to intrygować.
- Więc… czym różnił się ten list od innych, profesorze?
- Tym, że dotyczył on pewnej uczennicy… a dokładniej ciebie, Liz.
- Mnie? Ale kto? Czy pani Moos… - najpierw pomyślała o swojej opiekunce, ale zaraz zrozumiała, że to niemożliwe i w jej głowie rozbłysła iskierka nadziei.
- Czy to… Kto napisał ten list? Panie profesorze… - dodała po chwili.
- Przykro mi, Liz ale nie wiem. Nie ma żadnego podpisu.
- Nie ma…? – iskierka zgasłą jakby wylano na nią kubeł wody. Jednak mały płomyczek powrócił do życia. Przecież ktoś musiał to napisać.
- Ale co było w tym liście, profesorze?
- Może chciałabyś sama go przeczytać? – zapytał mężczyzna i sięgnął do kieszeni swojej szaty. Położył na blacie katedry kawałek pergaminu zwinięty w rulonik i obwiązany zieloną tasiemką. Dziewczyna sięgnęła po niego drżącą ręką. Rozwiązała tasiemkę. Rozprostowała pergamin trzymając go w dwóch dłoniach. Poczuła krótkie ukłucie zawodu. Ładnym pismem nakreślonych zostało tylko kilka zdań. Jednak po przeczytaniu ich zrozumiała, że wcale nie jest to mało.
***
Sobotnie popołudnie było naprawdę ładne. Chociaż mróz nie zelżał na niebie nie było ani jednej chmurki. Słońce oświetlało wszystko, śnieg skrzył się zabawnie w jego promieniach. Pogoda wyciągnęła na błonia wielu uczniów, którzy szaleli na śniegu i zamarzniętym jeziorze.
Z sowiarni wyleciała sowa niosąca dwa listy. Liz patrzyła na nią dopóki nie zniknęła. Wspięła się na parapet w sowiarni. Podciągnęła nogi do góry siadając jakby równolegle do szyby, której nie było. Po chwili uśmiechnęła się do siebie i odwróciła jeszcze raz o kąt prosty. Zamachała nogami w powietrzu trzymając się krawędzi okna. Spojrzała w dół, na błonia i zaczęła wyszukiwać wzrokiem znajomych postaci, jednak nikogo nie zauważyła. Przyjemny choć mroźny wiatry muskał jej twarz. Słońce lekko oślepiało. Słyszała szum drzew w Zakazanym Lesie. Odetchnęła głęboko. Czułą się jakby nie miała żadnych zmartwień. No bo czy miała jakieś zmartwienia? Właśnie wysłała list z przeprosinami do ojca Carmen, a także list do Franka. Jej szlaban u Slughorna właśnie się skończył, a na eliksirach profesor usadził ją i dwóch Ślizgonów przy stole przed biurkiem, więc Black już tak jej nie dokuczał. No i ten list.
Na samo wspomnienie jego treści uśmiechnęła się szeroko. Pomyślała o kilku zdaniach, które dały jej tyle radości. Zapamiętała je od razu i ciągle powtarzała w myślach, a często także przyglądała się kawałkowi pergaminu, który Dumbledore pozwolił jej zabrać. Napisane ładnym pismem, właściwie wykaligrafowane. Zapewne damską ręką. Kim była ta tajemnicza osoba? Kim była osoba, która znała jej ojca? Kim był ten ktoś, który chciał jej to powiedzieć? No i kiedy on się ujawni? Kiedy zdradzi jej tą tajemnicę?
Dziewczyna wychyliła się do przodu pełna optymistycznych myśli. Jeszcze jakiś czas temu była bliska skoku w dół, jednak teraz…
Drzwi sowiarni otworzyły się głośno, a zaraz po tym do Liz doszedł czyjś przestraszony okrzyk:
- NA MERLINA!
Dziewczyna nie zdążyła się nawet odwrócić. Poczuła tylko jak silne ramię oplata ją w pasie i została gwałtownie ściągnięta z parapetu. Dzięki mocno trzymającej ją ręce zamiast wylądować brutalnie na kamiennej podłodze ledwo dotknęła nogami ziemi. Ktoś chciał odciągnąć ją jak najdalej od okna, jednak trochę przesadził. Próbowała wyrwać się ze stalowego uścisku, kiedy poczuła jak nieznana jej osoba (która była bardzo kreatywna w szeptanych pod nosem przekleństwach) dziwnie się zachwiała. Tym razem przekleństwo było świetnie słyszalne, a ona poczuła, że razem z tym kimś leci do tyłu. Z hukiem upadli na schody i stoczyli z nich jako kłębowisko odnóży.
Tajemnicza osoba zatrzymała się na pierwszym półpiętrze, ale Liz przeleciała nad nią i obijając się okropnie spadała dalej, do następnego półpiętra.
Usiadła powoli z cichym jękiem i ułożyła głowę na kolanach ignorując poobijane kolana, łokcie i całą resztę ciała. Usłyszała szybkie kroki i chwilę później pojawił się nad nią Lucas. Mimo, że on też był strasznie poobijany nie poczuła współczucia a tylko rozdrażnienie, którego nie umiała zagłuszyć.
- Co ty myślałeś rzucając się na te schody?
- Co ja myślałem? Co ja myślałem!! O czym ty do cholery myślałaś dziewczyno! Dlaczego chcesz się zabić?!- słysząc jego krzyki dziewczyna osłupiała, chciała mu wyjaśnić, że źle wszystko zrozumiał, ale nie dał jej dojść do słowa- Co ty sobie myślisz?! Że śmierć rozwiąże wszystkie problemy?! Jesteś taka naiwna?! Nigdy bym nie pomyślał, że akurat ty postanowisz ze sobą skończyć!!! Wydawało mi się, że jesteś mądrzejsza. Jak mogłaś?!
- Przestań! Uspokój się! – Liz spróbowała przekrzyczeć chłopaka, ale on zdenerwował się jeszcze bardziej. Złapał ją za ramiona i zaczął potrząsać.
- Jak mogłaś o czymś takim pomyśleć! Liz… Nawet jeśli masz problemy to życie jest lepsze od śmierci! Dziewczyno otrząśnij się!
- Przestań Luke! Zostaw!
- O nie Liz! Nie zostawię tak tego! Idziemy do McGonnagall! Musi się o tym dowiedzieć!
- Luke! Ja wcale nie chciałam się zabić! Nigdy o tym nie myślałam! Przecież to niedorzeczne! Daj mi spokój!
- Myślisz, że ci uwierzę? Zostawię cię a ty pójdziesz tam i skoczysz. Na merlina, gdybym nie przyszedł… - Gryfon przestał krzyczeć, ale jego poważny głos zabarwiony nutą zawodu był jeszcze gorszy.
- Lucas! Ja naprawdę nie zamierzałam się zabić! Chyba oszalałeś! I puść mnie! Przez ciebie jestem cała poobijana!
- Rzeczywiście… Nie powinienem cię tak szarpać, ale wolę żebyś była poobijana niż w ogóle nie żyła. Idziemy do McGonnagall.
- Nie chcę nigdzie iść Luke! Przecież to niedorzeczne! Myślisz, że chciałam się zabić?
- Myślałem, że… Ale widocznie się myliłem, bo wiem co widziałem.
- A co widziałeś? Że siedzę na parapecie z nogami na zewnątrz. I tyle.
- I tyle? Wyglądałaś jakbyś zaraz miała skoczyć. To nie było śmieszne. Wiesz jak się przestraszyłem? – w zamyśleniu pokręcił głową, po czym machnął różdżką wyjętą z kieszeni i zaczął schodzić po schodach.
- Skoro nie chciałaś się zabić to nie powinnaś mieć nic przeciwko odwiedzeniu McGonnagall.
- Nie zamierzam do niej iść. Nie ma potrzeby – kiedy to powiedziała stoją kilka stopni wyżej od Lucasa poczuła dziwną siłę, która popchnęła ją w dół po schodach. Luke uśmiechnął się smutno widząc jej zdziwienie.
- Skoro nie zamierzasz tam iść to muszę cię tam zabrać. Nie masz wyjścia Liz.
***
Przez całą drogę do gabinetu opiekunki Gryffindoru Liz wlokła się kilka metrów za chłopakiem wściekłą za to, że jej nie wierzy. Kiedy doszli pod drzwi z małą plakietką zobaczyła rozdrażnienie Luka, stanęła obok, wepchnęła ręce w kieszenie spodni i utkwiła wzrok w podłodze prawie wypalając w niej dziurę. Chłopak zastukał do drzwi, jednak w odpowiedzi nie usłyszeli głosu McGonnagall.
- O co chodzi? – rozejrzeli się w poszukiwaniu głosu, który nie pochodził zza drzwi, chociaż byli sami na korytarzu.
- Macie jakąś sprawę do profesor McGonnagall?
- Tak… -odpowiedział w przestrzeń Luke.
- Rzeczywiście spostrzegawczy ci Gryffoni. Tu jestem! Na obrazie!
Liz i Luke wydali z siebie zdumione westchnienie patrząc na przysadzistą kobietę w ramach obrazu po prawej stronie drzwi.
- Przepraszamy… Wiec, gdzie możemy znaleźć profesor McGonagall?
- Nie ma jej.
- To znaczy… gdzie ona jest?
- Wyjechała. Ma ważne sprawy do załatwienia. Wróci jutro wieczorem.
- Oh… Dziękujemy… To my.. Pójdziemy już…
Luke złapał Liz za nadgarstek i odciągnął do najbliższych schodów, na których przysiadł zamyślony. Dziewczyna myślała, że zaklęcie już nie działa. Powoli zaczęła wycofywać się za róg, jednak kilka metrów dalej znowu poczuła działanie tej dziwnej sił i zarazem usłyszała śmiech chłopaka. Wróciła do schodów z wściekłością patrząc na kolegę.
- I co? Zamierzasz pilnować mnie tak do jutrzejszego wieczoru? Daj spokój, to bezsensu. Puść mnie i już.
-Liz… Chciałbym… ale się boję. Jeśli kłamiesz i wrócisz tam? Albo wyskoczysz z najbliższego okna? Nie wybaczyłbym sobie tego. Zrozum mnie.
- To ty mnie zrozum Luke! Moja matka nie żyje! Wczoraj okazało się, że gdzieś żyje sobie osoba, która wie kto jest moim ojcem, kiedy ja nie mam o tym pojęcia! Myślisz, że to właśnie dlatego chcę się zabić? Bo wczoraj w końcu przybliżyłam się do poznania prawdy, której szukam od zawsze? Pomyśl o czym mówisz!
- Ty… Nie wie…
-Pewnie, że nie wiedziałeś. Skąd mogłeś wiedzieć? Moja matka nie żyje, a ojciec prawdopodobnie nie wie o moim istnieniu. A to, że lubię siedzieć na parapecie nie oznacza, że chcę się zabić! Uwolnij mnie! Daj mi spokój!
Chłopak wpatrywał się w nią chwilę z dziwnym uczuciem w oczach, po czym anulował zaklęcie. Dziewczyna bez słowa odwróciła się i szybkim krokiem ruszyła w stronę Wieży Gryffindoru.
***
Liz przekręciła się na drugi bok. Choć myślała, że jest zmęczona i szybko położyła się do łóżka to nie mogła zasnąć. Rozmyślała o dzisiejszych wydarzeniach. Cały czas miała w pamięci twarz Lucasa kiedy powiedziała mu, że nie zna swoich rodziców.
Znowu się przekręciła wywołując tym niezadowolone miauknięcie Zeusa, który zeskoczył z łóżka i poszedł pod drzwi. Wiedząc, że zaraz zacznie drapać i domagać się o wypuszczenie czym prędzej wyszła z łóżka i na boso przeszła przez pokój. Patrząc jak oburzony kot schodzi po schodach uznała, że skoro nie może spać ogrzać się przy kominku w Pokoju Wspólnym. Nie zawracając sobie głowy ubraniem szlafroka czy choćby butów wyszła na klatkę schodową i cicho przymknęła drzwi. Szła szybko na palcach by jak najmniej ochłodzić stopy na kamiennych stopniach i jak najszybciej znaleźć się przed ciepłym kominkiem.
Weszła cicho do pustego pomieszczenia. Na stolikach, parapetach, komodach a nawet podłodze leżały rzeczy pozostawione przez śpiących teraz uczniów. Ostrożnie przeszła między nimi w stronę kominka, jednak po chwili się zatrzymała. Na kanapie, która oddzielała ją od paleniska zauważyła oświetloną blaskiem płomieni postać. Luke okrył się kocem, ale jego gołe palce mimo to wystawały śmiesznie u szczytu sofy. Oparł głowę na założonych u góry rękach i patrzył nieprzytomnie w sufit. Nagle odwrócił wzrok i przez chwilę Liz i on patrzyli sobie prosto w oczy zanim speszona dziewczyna nie odwróciła wzroku.
-Hej –powiedziała nieśmiało patrząc w ogień.
- Hej… Też nie możesz spać?
Nie słysząc w jego głosie złości czy bólu odważyła się na niego spojrzeć. Uśmiechał się lekko, trochę przepraszająco. Na ten widok dziewczyna pomyślała o tym jak na niego nakrzyczała i poczuła się strasznie głupio.
- Wiesz… Sory, że… że tak się zachowywałam…
- Nie… To ja przepraszam, że pomyślałem, że chcesz się zabić…
Oboje roześmiali się na te zabawnie brzmiące słowa.
- Zimno ci? -Luke usiadł i zobaczył jak pociera jedną stopę o drugą. Dziewczyna poczuła, że nie ma już między nimi żadnych uraz i złości, więc uśmiechnęła się przekornie i usiadła na dywanie, opierając się o kanapę i wyciągając nogi w kierunku ognia. Luke zarzucił na nią nagrzany już koc, mówiąc, że jest mu ciepło i znów położył się na kanapie patrząc w sufit. Siedzieli tak chwilę w milczeniu, które nie było uciążliwe. Nie czuli potrzeby rozmowy. Każdy myślał o czym innym.
Po jakimś czasie Luke odchrząknął cicho po czym powoli zaczął mówić.
- Dziś… kiedy usłyszałem, że twoja mama nie żyje… Pomyślałem, że jesteśmy podobni, że może dlatego tak mnie… nie umiem inaczej tego ująć… ciągnie do ciebie… Dlatego, że poznałem inną osobę, która wychowywała się bez matczynej opieki… i tych wszystkich uczuć, które może czuć dziecko do matki …i którymi matka obdarza dziecko… A potem… dodałaś, że nie znasz swojego ojca… Że on może w ogóle nie wiedzieć, o twoim istnieniu… I poczułem się jak jakiś… Pierwszy raz zrozumiałem, że nie doceniam tego co mam… Użalałem się nad sobą, bo… moja matka zmarła gdy miałem 3 lata… i nie miałem czasu lepiej jej poznać… Teraz tak mi wstyd… Mam przecież wspaniałego ojca, który bardzo się starał bym wyrósł na ludzi i zawsze był blisko mnie… Tak mi głupio Liz… Przepraszam…
Dziewczyna odwróciła się zaskoczona. Chłopak nakrył oczy dłonią, ale łza, która spłynęła szybko po policzku i wsiąkła w kanapę nie została niezauważona. Liz nie wiedziała co ma powiedzieć. Lekko speszona i niepewna tego co chce zrobić, uniosła rękę i kierując ją za swoją głowę położyła dłoń na nodze chłopaka. Uścisnęła ją krótko przez piżamę. Luke uniósł rękę i spojrzał na nią, a ona speszona zabrała swoją dłoń z jego nogi i uśmiechnęła lekko starając się przekazać mu to co czuje. Docenił to odwzajemniając uśmiech, po czym tak jak ona usiadł na dywanie patrząc w ogień.
- Liz… nie zdziwiło cię kiedy powiedziałem, że coś mnie do ciebie ciągnie? Chciałbym ci to wytłumaczyć, tylko… Jesteśmy przyjaciółmi czy tam znajomymi, tak? Chodzi mi o to czy… to głupie, ale… nie jesteś we mnie zakochana czy coś, nie?
Liz prychnęła śmiesznie myśląc o takiej możliwości, po czym zreflektowała się, że mogło to urazić Luke.
- Wiesz, przepraszam, ale… nie żebym… yy… ale jesteś dość starszy ode mnie… nie jestem w tobie zakochana…
- Myślisz, że mnie uraziłaś tym pełnym rozbawienia prychnięciem? Cieszę się, że jesteśmy tylko znajomymi.
- Tak… tylko znajomymi… - właściwie chciała powiedzieć, że uważa go za przyjaciela.
- Więc… chciałem ci wyjaśnić to co do ciebie czuję… yh.. to głupio brzmi, ale zrozum mnie… Kiedy cię poznałem siedziałaś na tej kanapie w piżamie z moim kotem i przedstawiłaś się tym śmiesznym zdrobnieniem… Potem, po meczu… Widziałem jak wychodzisz z Pokoju Wspólnego… Słyszałem, że masz na pieńku ze Ślizgonami… Pomyślałem, że nie będą zadowoleni, że uzyskaliśmy taką przewagę nad Krukonami i jeśli się im napatoczysz to może nie być wesoło, więc poszedłem cię szukać i… sama wiesz… Ja jakoś tak… Wydaje mi się, że jesteś taka bezbronna, że powinienem cały czas cię chronić, chociaż ty potrafisz o siebie zadbać… Ale jednak… Sam nie wiem Liz… A kiedy dziś wszedłem do sowiarni i… zobaczyłem jak się wychylasz… To było okropne… Pomyślałem, że chyba skoczyłbym za tobą by próbować uratować ci życie…
Podkulił nogi, oparł czoło na kolanach i szarpnął rękoma swoje włosy. Liz przemyślała to co zamierza powiedzieć i zaczęła cicho:
- Może nie jesteśmy tylko znajomymi. Myślę, że to normalne uczucie wśród przyjaciół. Ja dla Franka zrobiłabym wszystko. To mój przyjaciel z Londynu, jest dla mnie jak brat. Masz jakiegoś prawdziwego przyjaciela? Pewnie czujesz do niego to samo.
- Zrobiłbym dla moich przyjaciół wszystko, ale… wydaje mi się… Hmm… Może rzeczywiście o to chodzi… Może podświadomie uznałem, że potrzebujesz opieki i postanowiłem być twoim starszym bratem? Co o tym myślisz? – Uśmiechnął się do nie nieśmiało.
- Przydałby mi się starszy brat – uśmiechnęła się – Frank jest prawie że w moim wieku, więc jesteśmy bardziej jak bliźniacy. Starszy brat… Tylko sobie nie myśl, że możesz mi z tego powodu rozkazywać czy coś... Bo odwołam twój dopiero co nadany tytuł – roześmiała się widząc, że Luka też bawi trochę ta sytuacja.
-No coś ty… Nie jestem jakimś… sam nie wiem kim… Ale wiesz… jest późno, idź już spać… – powiedział z mądrą miną.
- Ty wredny hipokryto! –powiedziała Liz, po czym zaczęła okładać go poduszką leżącą na kanapie.
- Nie! Przestań! Aaa! Pomocy!
Chłopak bronił się przez chwilę, po czym zaczął atakować. Bez najmniejszych problemów przerzucił Liz przez swoje ramie trzymając ją na wysokości kolan. Dziewczyna zaczęła okładać go pięściami po plecach i krzyczeć „hipokryta!”, kiedy ten zaczął biegać wkoło kanapy i łaskotać ją w bose stopy. Nie zważali na to, że przy swojej zabawie robią dość dużo hałasu i że jest druga w nocy. Niestety ktoś inny to zauważył i niezbyt mu się to podobało.
Z klatki schodowej prowadzącej do dormitoriów chłopców wypadł rozczochrany prefekt w na odwrót założonym szlafroku.
- Co tu się dzieje? Uspokójcie się! Co to ma znaczyć?
Słysząc surowy głos Luke postawił Liz na ziemi i uśmiechnął się do chłopaka.
- Cześć Tymothy. Co tam?
- Lucas? Myślałem, że to jakieś pierwszoroczniaki się wygłupiają, a zastaję ciebie? Co ty sobie myślisz budząc cały Gryffindor? Oszalałeś? – chociaż jego gniew skupił się na chłopaku to po chwili zobaczył Liz, która stała cicho z boku.
- Więc jednak pierwszoroczniacy, tak? Gdzie twoi znajomi? Nie mów, że wyszli z Wieży? Dziękuję, że próbowałeś ich uspokoić Lucasie. Muszę znaleźć resztę tych bachorów… - Luke i Liz wymienili rozbawione spojrzenia, po czym Luke wzruszył ramionami, głośno przełknął ślinę i zwrócił się do prefekta:
- Tymothy… Tu nie ma nikogo innego… - powiedział z udawaną skruchą i wlepił zawstydzone spojrzenie w dywan. Liz poszła za jego przykładem – Przepraszam cię za nasze zachowanie. Wiesz… Jakoś tak głupio wyszło… To się już nie powtórzy… Obiecujemy…
- Yy… No dobrze… dobrze… Idę spać, jeśli jeszcze raz was usłyszę to pożałujecie.
I odszedł z uniesioną do góry głową. Liz uśmiechnęła się do Luka, a on zaczął cicho chichotać, na co Liz zwinęła się w kłębek na dywanie by nie zacząć ryczeć za śmiechu.
- Tymothy jest świetny…
Komentarze:
bad credit loans online Wtorek, 30 Czerwca, 2020, 06:48
kamagra oral jelly wirkung frauen
<a href="http://kamagrabax.com/#">kamagra 100mg</a>
kamagra oral jelly india
<a href="http://kamagrabax.com/">kamagra oral jelly</a>
kamagra in usa kaufen dundee health
kamagra oral jelly india online http://kamagrabax.com/ - kamagra oral jelly in australia <a href="http://kamagrabax.com/">kamagra 100 mg</a> kamagra oral jelly deutschland
RobertTug Wtorek, 30 Czerwca, 2020, 17:25
kamagra forum 2015
<a href="http://kamagrabax.com/#">kamagra oral jelly</a>
kamagra oral jelly india
<a href="http://kamagrabax.com/">kamagra</a>
kamagra oral jelly