Mam nadzieję, że ten tekst będzie zachętą do komentowania. Agatko dziękuję za "radę taty" czyli pomoc przy części Lily i James.
Maj
I- nienawiść
W milczeniu, oświetlona jedynie przebijającym się przez zasłony wschodzącym słońcem, bezszelestnie zmierzała w kierunku pokoju Miram. Wnętrze mieszkania przy ….. Strett było bardzo skromne, trzy małe pomieszczenia pomalowane na ten sam wyblakły już kolor; zasłony wiecznie nie przepuszczały do środka światła słonecznego, a płytki odłaziły z podłogi. W miarę zbliżania się do pokoju kobiety uśmiech na twarzy intruza był coraz szerszy i coraz bardziej paskudny, dłoń trzymana na różdżce ściskała ją z ekscytacji a chód postaci robił się coraz szybszy. Sypialnia Miram była mała, tak jak wszystkie pokoje niczym nie zachwycająca. Intruz przysunął się do łóżka z lubością prawdziwego drapieżcy przyglądając się bladym policzkom ofiary, podkrążonym oczom, czy spływającym do pasa przetłuszczonym włosom. Na twarzy pojawiły się pierwsze zmarszczki a we włosach widać było pierwsze nitki siwizny, całe ciało pokryte było bladofioletowymi siniakami. Miram była dręczona, tropiona z niezwykłą precyzją przez parę miesięcy, a wieczne ucieczki i strach o własne życie doprowadziły ją do okropnego stanu. Na samą myśl o tym intruz zacisnął usta z trudem powstrzymując chęć do ryknięcia śmiechem.
-Miram, obudź się…- powiedziała aksamitnym głosem prosto w jej ucho obca.
Kobieta otworzyła jasnoniebieskie oczy spoglądając z paniką na nią.
-Witaj.-kolejny lubieżny uśmiech zabarwiony jeszcze chęcią morderstwa.
To było tylko krótkie parę godzin: Cruciatus, parę klątw… Na samym końcu morderczyni przysiadła na fotelu z brudną tapicerką i z fascynacją wpatrywała się w twarz umarłej.
-Elizo?
Idąca korytarzem dziewczyna rzuciła mu spojrzenie tak rozjuszonej bestii, że aż zachłysnął się powietrzem. Odeszła szybkim krokiem szeleszcząc długa jedwabną suknią, sunącą się dostojnie po posadzce. Korytarz się skończył; weszła do ogromnej ciemnej sali oświetlonej wiszącymi w równych rządkach pochodniami. Naprzeciwko dużego tronu stało zgrupowanie śmierciożerców; wszyscy byli w kapturach i tylko parę z nich klęczało przed Czarnym Panem drżąc o swoje życie.
-Mój panie.-zrzuciła z głowy kaptur wykonując piękny ukłon i uśmiechając się do niego i tylko do niego, tak jakby świat nie istniał.
-Wykonałaś zadanie…-powiedział bardziej do siebie niż do niej.
Ponownie się uśmiechnęła i powstała by dołączyć do kręgu zgromadzonych.
Klęczące przed Czarnym Panem postacie powoli do niego podchodziły drżąc i kuląc się, przestraszone na myśl o jego gniewie. Wśród przesłuchiwanych znalazł się pewien upiór z Danii, który cudem uniknął śmierci, sprzedawczyni amuletów, która jednocześnie trudniła się sztuką opętywania ludzi również przeżyła. Wszystkich innych spotkała śmierć; za nielojalność, nie dotrzymanie tajemnicy, złe wykonanie zadania czy kłamstwo. Ich pan powstał z tronu i rozpoczął wędrówkę wśród swoich zwolenników.
-Glizdogonie.
Mały gruby chłopak wystąpił z szeregów wyraźnie drżąc ze strachu. Jego sylwetka i przezwisko wydawało się dziewczynie dziwnie znajome, ale dopiero gdy zrzucił kaptur zobaczyła grubą, podobną do szczurzej twarz chłopca. Peter Pettigriwe.
-Nie sądzę byś miał prawo tutaj przebywać…-wysyczał Czarny Pan podnosząc lekko rękę, czym sprawił, że grubas upadł na kolana.-Dopiero dwa tygodnie temu dołączyłeś do moich śmierciożerców, i nie masz prawa przebywać w gronie moich najbliższych przyjaciół.
Słysząc te słowa czarnowłosa zadrżała z radości, jeszcze przez kilka sekund syciła się intonacją z jaką jej najjaśniejszy pan je wymówił, tym kim dla niego jest...
Nawet nie musiał wypowiadać zaklęcia "Cruciatus" by sprawić mu ból, był o wiele potężniejszy, jego magia nie miała granic, mógł uczynić wszystko, zabić samym dotykiem tego nikczemnika. Peter Pettigriwe. Czarnooka zmarszczyła brwi głęboko się nad czymś zastanawiając. Przyjaciel Pottera, Blacka, Lupina i Evans zdrajcą?
Ten wieczny wystraszony lizus, robiący wszystko by tylko znaleźć się po tej lepszej stronie? Zachichotała w duchu; Pettigriwe znalazł się po tej lepszej stronie, co miało sprawić mu i jego przyjaciołom wiele bólu… Słysząc wrzaski wijącego się po posadzce, torturowanego Pettigriwe jednocześnie patrzyła się dyskretnie na ludzi, z którymi czuła wspólnotę. Lucjusz Malfoy z bratem, ojciec Avere’go, Dołohow, Carrowie, Mulciber, Karkarrow, Crouch i rodzina Lestrang’ów.
II-miłość
Delikatnie przycisnął sobie dłoń zielonookiej do policzka; w odpowiedzi uśmiechnęła się łobuzersko i potargała mu już i tak bardzo rozczochraną czuprynę. W jednej chwili znalazł się na niej a jego usta w okolicy jej szyi. Wybuchła niepowstrzymanym śmiechem, co sprawiło, że nieco skonfundowany James wstał i przyjrzał jej się z czułością. Była tak nieprzewidywalna, niezwykła, przyciągająca jak magnes chłopców swoją urodą, siłą charakteru, upartością osła i feminizmem. Do tej pory nie mógł uwierzyć w swoje szczęście i w to jak nagle przestała go nienawidzić.
-Lily…- w gardle miał ogromną kulę, ale czuł, że powinien to zrobić już miesiąc temu.
Tymczasem najbardziej odważny gryfon poczuł strużkę zimnego potu spływającą mu po karku. Drżał z podniecenia, ze strachu, z radości i z mnóstwa innych emocji, których nie sposób opisać. Zmarszczyła brwi przyglądając mu się w skupieniu.
„James, opanuj się chłopie! Teraz albo nigdy!”- zdopingował się w myślach.
W jednej chwili patrzył na swoje drżące dłonie a w drugiej klęczał już przed nią z nieśmiałym uśmiechem na ustach, czując się nieopisanie dziwnie.
-Wyjdziesz za mnie?
To ostatnie zdanie jakoś mu wyszło; tak jak powiedział mu dwa tygodnie temu ojciec gdy był w domu: albo to powiesz jak facet, który poznał kobietę swojego życia, albo jak chłopczyk który wciąż jeszcze sika w majtki. Ojciec wtedy tak go rozśmieszył, że aż dostał czkawki, ale dzisiaj było inaczej. Powiedział to z miłością, po prostu.
Rudowłosa przez chwilę patrzyła na niego oniemiała, a gdy zrobiła groźną minę poczuł, że wszystko z niego ulatuje. Tymczasem ruda parsknęła śmiechem i zaraz znalazła się w jego ramionach delikatnie go całując.
-Tak.-szepnęła prosto do jego ucha a jej głos chyba wciąż drżał od śmiechu.
Gdy na nią spojrzał przekonał się, że było inaczej- wzruszyła się. Poczuł ogromną i szaleńczą radość; wsunął na jej drobny palec srebrny pierścionek o delikatnej obrączce i lśniącym przepięknie diamentem. Wziął ją na ręce i dziko ryknął czując się najszczęśliwszym facetem na świecie.
„Masz fart!”- pomyślał jeszcze nim zaczął dziko całować narzeczoną.
Biała lilia leżąca na atłasowej, czarnej pościeli wyglądała zaskakująco niewinnie. Siedemnastolatka pochyliła się podnosząc ją i wdychając odurzający zapach kwiatu zaczęła w ten i z powrotem przechodzić się po pokoju. Z przeświadczeniem, że zachowuje się jak idiotka odłożyła kwiat na nocny stolik, po czym po chwili wahania znów wzięła go do ręki rozpoczynając swą wędrówkę od nowa. Kwiat wywoływał w niej dziwne zachowanie, przypominał jej o Draconie, o tym co do niego czuje, kusił swą pozorną niewinnością i chwilowym pięknem. Był taki jak ich związek; na pozór kruchy, lecz wewnątrz niezwykle silny, zdolny przetrwać wszystko.
-Elizo…-wymruczał Draco obejmując ją od tyłu w pasie.
Uśmiechnęła się do siebie, odwróciła i spojrzała na blondyna pożądliwie.
-Kocham cię.- szepnęła wtulając twarz w jego jasne włosy.
Poczuła się nagle bezbronna, odsłoniła przed nim prawdę i czekała na jego reakcję.
W jego oczach błysnęła jakaś szatańska, szalona iskra. Rzucił się na nią namiętnie całując po czym upadli na podłogę gwałtownie się po niej turlając