19. "Pierwsze spotkanie z Łapą, co wywołało jeden szczególny błąd"
Ok... Witaj Doo, cieszę się, że zagościłaś w moich skromnych progach, ja również pojawię się u ciebie i to już za nie długo. Przeraziłaś mnie. NIE!! Opowiadanie nie powstało na podstawie zmierzchu!! Dużo, dużo wcześniej, jeszcze nim coś takiego było w Polsce, a później ja je opuściłam - musiałam troszkę dojrzeć, no i w między czasie powstał jeden, jedyny rozdział zafascymowany zmierzchem, którą to książkę czytałam, a na którą obecnie mogę spojrzeć z wielkiego dystansu. Ten rozdział wspominał o powiązaniu chłopaka Elizabeth - Draco Amadeusza Malfoya (brat Lucjusza) z wilkołakami. Ogółem kicz lał się strumieniami. W każdym razie opuściłam stronę na dość długi okres i wróciłam w pełni sił umysłowych i wenowych .
_________________
Scena z Syriuszem we wspomnieniach była trudna, wybaczcie mi proszę jeśli coś poszło nie tak. Chciałam skupić się na uczuciach, a nie wiem czy przez tą dziwną plątaninę jaką stanowi to wspomnienie udało mi się je wydobyć.
Wspomnienia
-Hej, człowieczku. Jak tam leci dzień?
Lily zwaliła się na kanapę prawie do góry nogami, uśmiechając się na pół wesoło, na pół smutno. Jego brwi zadrgały nieco, na wyraz jej twarzy.
-Znowu Severus Smarkerus, czy tym razem James?
-Ten pierwszy. Ale jak mu coś zrobisz to własnoręcznie wyrwę ci wszystkie włosy z…
-Oho, brzmi groźnie. No ciekaw jestem do czego by tam panna Evans chciała zaglądać, skoro jest oficjalną narzeczoną Jamesa Pottera! – mruknął to ostatnie już przeciągając długo i głośnym głosem. Zaśmiał się, cicho, gardłowo, gdy w odniesieniu do jego słów kilka głów należących do przedstawicielek płci pięknej zwróciło się ku Lily z wyrazem czystej nienawiści na twarzach, a ta zanurkowała jeszcze niżej wciąż zwrócona nogami do góry, opartymi o kanapę, z twarzą zalaną rumieńcem.
-Łapa, spokój.
-Już do mnie mówisz jak do psa. – kolejny wybuch śmiechu diabelnie przystojnego młodego mężczyzny ze smutnym błyskiem w oczach, pochylonego nad kwarteczką ognistej whisky, przyciągnął zazdrosne i „kochające” spojrzenia młodych, napalonych dziewic.- Pozwól o pani, że zostanę twym pieseczkiem. – wyciągnął dłonie przed siebie udając psa.
Lily zaśmiała się cicho, po czym klepnęła go mocno w kolano, gdy pił kolejną szklaneczkę alkoholu. Sprawiła tym, że omal nie rozlał więc zerknął na nią ze zmarszczonymi brwiami i lekkim grymasem złości na ustach. Ruda zupełnie nie przejęła się zachowaniem przyjaciela, natomiast wpatrywała się w niego tymi zielonymi, wielkimi oczami, na których określenie James Potter znajdował tysiące przymiotników i wciąż wymyślał nowe. Ale TO akurat spojrzenie znaczyło tylko kłopoty.
-Co się dzieje?
-Nic. – zupełnie banalna odpowiedź, każdego innego by zniechęciła, tylko nie ją.
-Przecież widzę, że u ciebie też coś jest nie tak. Zwierz się, poczujesz się lepiej. – zapewniła z łagodnym uśmiechem zmieniając pozycję na siedzącą już w normalnej kolejności (głowa na górze na oparciu, nogi podkurczone pod siebie). Pozycję według niej zachęcającą do zwierzeń. Tfe.
-Nic. Taki banał. – dodał, kiedy już otwierała usta zirytowana jego drugim nic.
-Taki banał? To może okazać się ważną rzeczą w twoim życiu! – zapewniła ściągając znów na nich uwagę kilku osób.
-Dobra. – westchnął w końcu. – Popatrz na mnie i powiedz mi co jest ze mną nie tak, że każda z nich chciałaby ze mną chodzić, każda chciałaby mnie mieć na własność, każda chciałaby mnie kochać, a ja żadnej nie potrafię? Mogę się całować i coś więcej, ale… reszta nie przechodzi. I tyle. Gówniany problem. Przecież lubię być sam. I tak miłości nie ma, a wy jesteście jakimś cholernym wyjęciem z tej reguły. – wymamrotał, po czym nim Lily zdołała zanalizować jego słowa i dać mu jakąś radę, on już wstał trzymając w jeden ręce karafkę, a drugiej kieliszek. – Nie mam ochoty tego słuchać, Lily. Branoc.
-Dobranoc.
Teraźniejszość
Podtrzymywana przez wysokiego, a mimo wszystko niższego od niej o dwa cale młodzieńca, po schodach wykładanych drewnem, z połyskującą poręczą schodziła szczupła, wyniszczona dziewczyna – w ciemnym pomiętym ubraniu, z przetłuszczonymi a mimo wszystko sterczącymi na wszystkie strony od bezustannych w końcu przewróceń po podłodze salki przesłuchań, z twarzą tak bladą jakiej jeszcze nie miała nigdy. Wydawała się tak krucha, jakby można ją było złamać w jednej chwili – biel wystających policzków, niesamowita przeźroczystość rysów. Po raz pierwszy na tle mrocznego, i ponurego lokum jakie obrał sobie zakon feniksa, ona wyglądała posępnie i nie dobrze, jakby nie pasowała do tej przecież, przedtem jeszcze tak jej codziennej i rutynowej scenerii.
-Wszystko w porządku? – szybkie spojrzenie chłopaka i jego dłoń, która nagle złapała ją za zbyt wysunięte do przodu ramię, gdy już omal nie spadła z ostatniego schodka, zostały zmrożone chłodnym, niejasnym spojrzeniem na co Diggory odpowiedział jej nieodgadnionym wzrokiem. Dalej Elizabeth ruszyła już sama podtrzymywana tylko lekko za ramię przez chłopaka, ruszając długim wykładanym ciemnym aksamitem korytarzem powoli zbliżając się do celu. Z daleka dobiegły ją już głosy – przyciszone, rozmawiające o czymś i znieruchomiała nagle jak otępiała zdając sobie sprawę z tego dopiero w momencie, gdy Arthur mocniej uchwycił ją za dłoń i z łagodnym, aczkolwiek lekko pogardliwym uśmiechem, który wywołał w niej rumieńce wstydu, pociągnął w stronę kuchni.
-Cześć! – drzwi rozwarły się, pierwsze wszedł Arthur skutecznie zasłaniając jej ramieniem dalszy widok kuchni. Gdyby w tej chwili nie myślała tak do reszty o sobie, zrozumiałaby, że stara się ją ochronić, ale nawet wtedy, by tego nie doceniła. – To Elizabeth Lestrange, moja szkolna koleżanka. – zabrzmiało to jakoś tak zwyczajnie, po prostu. Bez ukrytych drwin, bez aluzji, które miałyby służyć do jej ośmieszenia, do których tak już się przyzwyczaiła po dwudniowym obcowaniu z Moody’m. A jednak, gdy objął ją za jej szczupłe ramię wystawiając na widok publiczny, poczuła jak na jej policzkach pojawiają się rumieńce. Do drwin Moody’ego była już przyzwyczajona, do uprzejmego zachowania Arthura… nie.
W niewielkiej pomalowanej na żółty kolor w kuchni, w której wręcz skrzyły się stare białe szafki o przeszklonych drzwiczkach znajdowały się cztery osoby, na widok których Eliza zacisnęła wargi, przygryzając je z irytacją.
Pierwsza, siedząca przy stole z jakimiś papierami rozwalonymi wokół jej rąk spowitych w waniliowe tiule bluzki, które szybko zaczęła składać i chować przed czujnym wzrokiem dziewczyny, była szlama. Nic się w niej nie zmieniło od czasu, gdy Eliza widziała ją po zakończeniu przesłuchania i przed nim, teraz jednak dostrzegła, że jej spojrzenie jest pełne ogłupiającego uczucia szczęścia i błyskawicznie odwróciła wzrok zirytowana. I tu jednak nie było lepiej. Czarnowłosy wysoki chłopak, o wysportowanej sylwetce, z orzechowymi oczami skrytymi za szkłami okularów również wyrażał jakąś dziwną miłość do rudowłosej – trzymał dłoń na jej ramieniu, jakby chciał ją uchronić przed Elizabeth, a wzrokiem mierzył samą podejrzaną, z ostrożnością, odwagą i brakiem szacunku.
I tu szybko odwróciła wzrok. Następny… Siedzący przy stole obok szlamy mężczyzna o patykowatych nogach i rękach, rozwalonych na stole i pod stołem, tak jakby dokładnie nie wiedział co z nimi zrobić. Czarne włosy, ciemne oczy, krucze brwi, ziemista, żółta cera.
Severus Snape… Wargi Elizabeth wygięły się w uśmiechu. Szpieg Voldemorta. Więcej nie trzeba było mówić. Poczuła jak robi jej się słabo i wraca wspomnienie wizji. Zaraz, zaraz… a czwarta osoba? Rozkojarzonym spojrzeniem zerknęła na nich i nagle znikąd przy kominku zmaterializował się wysoki mężczyzna o opalonej, przypominającej karmel cerze, wysoki i wysportowany, z półdługimi spadającymi na twarz włosami barwie ciemnego brązu i z tego samego prawie koloru oczami patrzący na nią dziwnie zza rozigranych szyderczo brwi.
Zarumieniła się mimowolnie i poczuła dotyk palców na ramieniu. Odwróciła się zaraz i wszystko jej umknęło w huku zaklęć, odrzucanej różdżki. Zdołała tylko dostrzec rękę rudowłosej jeszcze przed chwilą spoczywającą na jej ramieniu, wyciągniętą różdżkę Pottera i Arthura oraz unoszącą się wokół nich chmarę pyłu. Diggory wepchnął ją za swoje plecy – cały dygotał będąc najwyraźniej rozwścieczony. Do skołowanego umysłu Elizabeth z trudem przesączały się coraz gwałtowniejsze odgłosy, aż wreszcie chmara pyłu zmyła się zupełnie i w polu widzenia pojawiła się szlama. Jej twarz była pełna wypieków, oczy rzucały wściekły błysk – mimo jej niewielkiej postury, James pod atakiem jej zarzutów, które do zmęczonego umysłu i ciała Elizabeth dobiegały jak brzęczenie muchy, zaczął się cofać.
-Co ty sobie myślałeś…?! Czy ty nie widzisz jak ona wygląda?! Troska, troską, ale… Na miłość boską James, co ty…?! – strzępy gwałtownych rozmów i to chyba wszystko… wszystko z jej powodu… Znów wywołała zamieszanie…
Z tą myślą odpłynęła w sen.
-Elizabeth!! Do jasnej cholery, James! Ukatrupię cię jak ona się nie obudzi!! Dobrze wiesz jakie metody przyjmuje Moody!! Ty…!!
Odgłosy kłótni dochodziły do niej jakby z drugiego planu. W teraźniejszości pojawiło się niemiłe, mocne poklepywanie po dłoniach, tak bolesne, że za którymś razem wzdrygnęła się.
-Co…? – jęknęła otwierając oczy. Powitał ją widok jakiegoś dywanu, na którym została złożona i na prawo majaczącej w mroku kuchni.
-Lily, jakby ci coś zrobiła to by nie było już tak fajnie! Co ty sobie myślisz? Że można tak łatwo zaufać śmierciożercom? Znając ciebie zaufałbyś nawet Voldemortowi.
- Nie jestem małą dziewczynką, abyś mnie miał na każdym kroku chronić, James. A co do Elizabeth… daruj sobie ze swoimi wykładami odnośnie zaufania. Jeśli już ma ktokolwiek komu ufać to porozmawiaj wreszcie ze swoim ojcem! – na to ostatnie stwierdzenie wybuchła między nimi prawdziwa wrzawa.
-Szszsz… Uspokójcie się. Obawiam się, że panna Lestrange już od dawna was wysłuchuje i kto wie co powie śmierciożercom jak od nas zwieje. – rozbawiony, iskrzący wręcz drobinkami śmiechu głos sprawił, że na chwilę ostry, przenikliwy sopran i baryton ucichli, ale tylko na chwilę. Natomiast do czarnowłosej doleciało znaczenie tego co powiedział mężczyzna i wzdrygnęła się gwałtownie szeroko otwierając oczy.
Naprzeciwko dojrzała, wpatrzone w nią – lekko rozbawione i iskrzące piwno złote tęczówki należące nie do kogo innego jak do Syriusza Blacka, powszechnie zwanego Łapą, szkolnego łamacza dziewiczych serc, znanego jednak powszechnie jako ten, dla którego żadna nie była odpowiednia. Krótko mówiąc skończył bez dziewczyny.
Zmarszczyła brwi jednak nie miała sił odpowiedzieć. Podtrzymywana jednym ramieniem przez Arthura, który jedynym krótkim spojrzeniem jak jej się zdawało uciszył Blacka podniosła się do pozycji siedzącej i właśnie wtedy w całym domu rozbrzmiał stukot uderzającej o podłogę drewnianej laski i ostry chropowaty głos przemieszany z jasnym, męskim głosem.
-Alastor… - powiedział zaciskając wargi Diggory, na co ona poczuła jak na jej czoło wstępują kropelki potu. Nie chciała znowu tego widzieć, oglądać bezczeszczenia jej rodziny… Coś w jej myśli załamało się i nie umiała podjąć już przerwanego wewnętrznego monologu, dziwny żal ścisnął wszystkie jej członki zmrażając żyły. Zdawała sobie sprawę, że wszystko co widziała było prawdą. Zdawała, ale… Przygryzła dolną wargę czując ogarniającą ją coraz bardziej słabość, której poświęciła wszystkie swe siły, namiętnie ją zwalczając, nie pozwalając swojemu wyczerpanemu psychicznie jak i fizycznie, wygłodzonemu i spragnionemu organizmowi na kolejne zemdlenie. Drzwi do pokoju, w którym się znajdowali, przedtem uchylone, teraz rozwarły się na boki, a w nich stanął potężny choć niezbyt wysoki mężczyzna, z którego całej sylwetki emanowało jakieś niebezpieczeństwo. Świdrujące niebieskie oko spoczęło na Elizabeth, która wzdrygnęła się mimowolnie odwracając wzrok. Tuż obok niego stał wysoki, chudy chłopak w rozwleczonej szarej szacie i jakimś starym ubraniu, z długimi miodowo wydawałoby się srebrzystymi włosami rozrzuconymi wokół twarzy i z oczami patrzącymi na nią poważnie brązowymi tęczówkami. Nie zdając sobie z tego sprawy, tak jak wtedy podczas przyjmowania Mary do kręgu śmierciożerców, teraz z jakiegoś niewyjaśnionego powodu zacisnęła dłoń na ramieniu znajdującego się najbliżej Arthura wbijając w nie paznokcie. Nie dostrzegła nieodgadnionego wzroku chłopaka, który zdawał się ją całą przewiercać spojrzeniem, nie dostrzegła tego jak wyraźnie ją badał, sama zamglonymi oczami wpatrując się w przestrzeń przed sobą.
-Moody! – krzyk Arthura, siła zaklęcia, przyparcie starszego czarodzieja do drzwi.- Jeszcze raz spróbujesz ją tknąć to cię zabiję własnoręcznie, choćbym miał trafić do Azkabanu. Nie pomyślałeś, że są łagodniejsze sposoby przekazania jej, jaka jest jej rodzina? W jakim obraca się środowisku?
Reszta osób przysłuchiwała się tej scenie w głuchej ciszy wpatrując się w dwoje mężczyzn skoncentrowanych tylko na sobie i siedzącej na ziemi kilka kroków od nich, dziewczyny.
-No dość, już dość chłopcze. Jeszcze ta czarna żmija się czegoś domyśli. – gdyby Elizabeth choć trochę znała Moody’ego wiedziałaby, że zdołała przekonać do siebie szalonookiego. Co prawda nie na tyle, aby jej zaufał, ale na tyle, aby pozwolił jej żyć i ujść cało z tym życiem, co rzadko robił odnośnie śmierciożerców. – Gdyby dowiedziała się w inny sposób to nigdy by tak nie zareagowała. Jest ulepiona z tego środowiska. Czułe słówka jakie ty, Diggory byś jej wyśpiewał, nie zadziałyby na nią w najmniejszym stopniu.
-Ma się to więcej nie powtórzyć, rozumiesz? – zapytał Arthur teraz tak cicho, że tylko Elizabeth, Moody i ten młody człowiek przy nim, którego dziewczyna widywała kręcącego się wraz z Potterem i Blackiem, usłyszeli jego słowa. Szalonooki spojrzał na niego świdrującym wzrokiem, po czym odwrócił się na pięcie odchodząc szybko, w progu drzwi zatrzymując się jeszcze na chwilę.
-Spotkanie tam gdzie zawsze, o tej samej godzinie co zawsze. – mruknął po czym zniknął w zaułkach ciemnego domu. A ledwie znikł już czyjeś ramię wyciągnęło się w stronę siedzącej na podłodze, nieruchomej Elizabeth. Ramię to należało to złotowłosego mężczyzny, o tak poważnym mimo młodego wieku wyrazie twarzy.
-Nazywam się Remus Lupin, chyba nie mieliśmy okazji się poznać. – podźwignęła się jego ramienia, bo nie miała innej opcji. Uśmiech, który rzucał jej mężczyzna – spokojny, miły znad jednak poważnych i ostrożnie badających każdy jej krok, oczu, był niepokojący. Ten mężczyzna miał na nią zły wpływ.
-Elizabeth … Lestrange.
-Elizo, zjesz mam nadzieję z nami kolację. – powiedziała Lily nie czekając na jej odpowiedź tylko już włączając różdżką ogień pod garnkami stojącymi na piecyku i grzejąc jedzenie. – I ani się waż cokolwiek złego powiedzieć, James. Bo będziesz spał dzisiaj na kanapie. – syknęła głośnym szeptem, co jednak nie uległo uwagi Blacka. Zaśmiał się głośnym, przypominającym szczekanie psa śmiechem waląc Pottera, który miał rumieńce na twarzy, w plecy.
-Czego się nie zrobi dla odrobiny seksu. Nawet wejdzie się pod pantofel, nie James? Coś o tym wiesz, nie? – przekomarzał się z nim zaśmiewając się głośno.
-Ja ci dam pantofel ty, huncwocie! – zawołał targając przyjaciela za czuprynę i chowając jego głowę pod swoim łokciem. - Co ty możesz o tym wiedzieć skoro w dalszym ciągu nie wiemy czy jesteś hetero czy homo?
-A ty wiesz, że ani jedno ani drugie nie wyklucza … baraszkowania? – głośny ochrypły śmiech Syriusza, połączył się ze śmiechem Jamesa, który jednak odsunął się od niego na krok.
-Boże święty, przez siedem lat mieszkałem w jednej sypialni z gejem. Coś ty mi robił w nocy?
-No cóż… kochanie, róóóóóżne rzeczy. – powiedział przeciągle Syriusz.
-To tłumaczy dlaczego czasami krzyczysz przez sen „Łapa, Łapa, szybciej!”. – wtrąciła z lekko ironicznym uśmieszkiem rudowłosa, na co Syriusz i Remus wybuchli takim śmiechem, że musieli się chwycić szafek, a Potter zalał się rumieńcem, jednak po chwili rozpromienił się podchodząc do żony. Pocałował ją w czubek głowy, obejmując ramionami i uśmiechając się lekko, gdy ten drobny gest wywołał na jej twarzy rumieńce.
-Ach, Jamessss! Nie uciekniesz ode mnie Jimmy! – wymamrotał z świetnie zagraną czułością Black, odciągając Pottera od żony i przyciskając się do niego ramionami. Na jego twarzy widniał tak szeroki uśmiech, że ta twarz nieomal by pękła.
Teraz scence przypatrywali się już wszyscy – Lily z drewnianą łyżką w ręku, uśmiechająca się w stronę męża oraz Lupin zaśmiewający się cicho, z poważnymi, ale jednak pełnymi szczęścia oczami, Arthur strzegący Lestrange jak jej własny cień i wreszcie Elizabeth, która nie zdawała sobie sprawy, że się uśmiecha, dopóki Black nie zwrócił na nią zdumionego spojrzenia swoich wielkich brązowych oczu.
-Podobamy się śmierciożerczuni? – zapytał Jamesa z przekornym uśmieszkiem na ustach, zupełnie jak mały chłopiec zadowolony z figla, który spłatał. Lupin znalazł się nagle przy Elizabeth, wciąż się uśmiechając, Lily zacisnęła mocniej ręce na łyżce, a Arthur otoczył ją magiczną osłoną tarczy, ale i tak nikt nie przewidział co zrobi Elizabeth.
Parsknęła bowiem najczystszym, najprawdziwszym od wielu miesięcy śmiechem, śmiejąc się tak jakby śmiała się po raz pierwszy w życiu. I poniekąd było to prawdą – po raz pierwszy śmiała się z czegoś co było DOBRE. A od tego wieczoru zaczęła się jej długa znajomość z Syriuszem Blackiem.
* * *
Krople deszczu spływały po jej policzkach jak łzy. Były grube, kleiste, gęste i częste, podobne do tych, które jej zdarzało się tak rzadko wypuścić z oczu. Ale teraz właśnie nadeszła ta chwila. Teraz płakała ocierając łzy długim rękawem czarnej szaty. Rzeczy, które robiła były niedozwolone, były złe. Zadawanie się ze zdrajcami krwi, nie współpracowanie z czarnym panem, opuszczenie go na kilka miesięcy. Przyśpieszyła gwałtownie kroku – wyschły jej łzy, w klatce piersiowej odezwało się uczucie duszności, ale nie zwolniła tempa marszu, tylko jeszcze bardziej przyśpieszyła, aż wreszcie rzuciła się przed siebie biegiem – prosto po brukowanej, kamiennej uliczce, co sprawiło, że ciemny kaptur spadł z jej głowy.
-Matt, Matt! – rzuciła w ciemność przecznicy tuż blisko niej.
W ciemności rozbłysło krótkie światło, w którego stronę ruszyła z nadzieją rosnącą w sercu. I z rozpaczą.
-Nott… Chciałabym, abyś przekazał Czarnemu Panu pewne informacje.
__________________________________________
Dobrze, i tutaj, w tym momencie znajdzie się coś co ja sama potocznie nazwałam „Psychiką mordercy”. Dlaczego Elizabeth spotkała się z Nottem? Dlatego, że wciąż walczy z samą sobą, choć o tym nie wie. Była wychowywana w ściśle określony sposób i LATA przyniosą zmianę jej charakterowi, lub jakieś wyjątkowo traumatyczne wydarzenia. He, He niczego tu przy okazji nie zdradzając oczywiście ;).
Komentarze:
Syrcia Poniedziałek, 29 Listopada, 2010, 21:39
Ha! W końcu się śmiałam! Oczywiście, Huńćwoczki
Notka dobra, naprawdę bardzo, bardzo mi się spodobała. Błędów nie dostrzegłam. I dobrze.
Przepraszam, więcej nie napiszę, bo na ostatnie czterdzieści osiem godzin spałam zaledwie trzy i jestem troszkę nieprzytomna...
Zapraszam do siebie...
Sweet_lady_xB Wtorek, 30 Listopada, 2010, 13:30
Notka bombowa.
Doo;) Czwartek, 02 Grudnia, 2010, 00:16
Syriusz, James i Remus!!! Kocham ich!!!
Ale Syri miał szare oczy, chyba, że to celowe i wolisz, żeby miał brązowe. To się nie czepiam ^^.
Bardzo mi się podobał ten moment, jak Diggory ją osłaniał a Hunce się wygłupiali. Zrobiło mi się tak ciepło na sercu i myślę, że Elizabeth musiała być nieco zdziwiona tą inną rzeczywistością, z jaką się zetknęła. Ładnie opisane, język, brak błędów... Dobra robota .
A jeśli chodzi o mojego Syriusza... W poprzednich wpisach wyjaśniłam, dlaczego był taki (chwilowo) grzeczny i sztywny i zgodził się na to wszystko. Miałaś prawo nie wiedzieć.
Dzięki za konstruktywny komentarz u mnie i zapraszam do poprzednich ^^. Mam nadzieję, że coś dodasz wkrótce.
Syrcia Sobota, 04 Grudnia, 2010, 21:31
Zapraaaaszam do huuuncy...
I do Remusa, o!
Syrcia Poniedziałek, 06 Grudnia, 2010, 13:37
Spokojnie! Tu nie zamierzam wprowadzać yaoi, to po prostu takie żarty ^ ^ Uwielbiam je, choć chwilami, jako nieuleczalna yaoistka tejże pary, wsadzam to nieświadomie
Odnośnie części z Jen i brakiem przerwy - właśnie o to mi chodziło, napisałam to tak celowo, o.
Indrawidi Niedziela, 01 Lipca, 2012, 00:30
Great DT cards and a fab challenge thank you. hugs Teresa xxP.S. I want to bceome a follower but blogger has made them disappear so I will pop back later and try again, so glad I found your blog. xx