W dniu, kiedy miał się odbyć ostatecznie rozstrzygający mecz o Puchar Quiddicha,
obudziłem się bardzo wcześnie rano.
Byłem strasznie zdenerwowanym meczem. Przecież chodziło tu nie tylko o wygraną
(chociaż przede wszystkim :P), ale również o honor, bo w tym meczu zagra też Jordan, mój największy wróg szkolny. Przewracałem się z boku na bok, mimo to nadal nie mogłem powtórnie zasnąć.
W końcu postanowiłem wreszcie ruszyć się z łóżka i zrobiłem to, choć bardzo leniwie.
Ubrałem się i powoli zeszedłem na śniadanie. Przywitały mnie wiwaty, ale wcale nie poprawiły mi samopoczucia, wręcz odwrotnie- perspektywa przegranej przerażała mnie jeszcze bardziej niż poprzednio. Oklaski szybko ucichły, gdy ludzie zobaczyli moją
ponurą minę. Ze zrozumieniem spojrzeli na siebie i zaczęli jeść jedzenie, udając całkowite pochłonięcie nim. Ja tymczasem usiadłem przy stole i smętnie wpatrywałem się w talerz...Wiedząc, że i tak nic nie zjem, ruszyłem w kierunku szatni z miotłami. Idąc po
dumstranckim lodowcu, przypomniałem sobie list od Hermiony, a właściwie
jego treść. Pamiętam jej dopisek:
„PS. Pamiętaj, byś na meczu nie zapomniał o tym, co najważniejsze”.
Domyśliłem się, że chodziło jej o dobrą zabawę. Poczułem się trochę lepiej. Już śmielej
dobiegłem do szatni i przebrałem się w szatę z napisem „KRUM GÓRĄ”
Nagle wpadłem na pewien pomysł...
Wziąłem moją miotłę i postanowiłem sobie trochę polatać. Wybiłem się w górę
i zrobiłem parę porządnych kółek wokoło boiska. Nagle zobaczyłem jakąś osobę, z góry widoczną bardzo kiepsko, i w końcu ją rozpoznałem-był to nie kto inny niż Jordan...
Poleciałem trochę niżej i zobaczyłem jego twarz-patrzył na mnie drwiąco.
-Och, Wiki ma tremę, ćwiczy sobie, by przegrać z godnością?- zadrwił.-Co się stało ze sławnym Krumem, ALA mistrzem?
Rzuciłem mu spojrzenie w stylu „zamknij się, idioto” ( głupek aż się zaczerwienił ze złości), wystrzeliłem w górę niby od niechcenia zrobiłem na miotle kilka sztuczek.
Ha! Patrzył na mnie z wytrzeszczonymi oczami.
Nagle spojrzałem w dół i zrobiło mi się gorąco: trybuny zaczęły się zapełniać.
Pierwszoroczniacy mieli trudności z wejściem na nie, ponieważ my, w Dumstrangu, mamy
trybuny latające powoli w górę i w dół, by widzowie mieli lepszą możliwość oglądania meczu i śledzenia ruchów zawodników.
Nagle wielkie zegar, wiszący pięćdziesiąt stóp nad ziemią w powietrzu, wybił 10:00, co oznaczało, że mecz się już zaczyna. Jordan zobaczył tremę, odbijającą się na mojej twarzy, i spojrzał na mnie z politowaniem, ja zaś oddałem mu to spojrzenie, patrząc na jego miotłę. Zaczerwienił się po uszy po raz kolejny. Ha, 2:1 dla mnie! :P.
Wtem rozległ się gwizdek i wszyscy zawodnicy ostro ruszyli w górę, w tym ja także.
Znicza nigdzie nie widziałem, a mój ukochany kolega (ehem!) też rozglądał się pytającym wzrokiem po całym boisku (on również jest szukającym, choć, cóż za skromność, gorszym ode mnie).
Minęło wiele minut, a ja wciąż latałem po boisku i byłem coraz bardziej zdenerwowany,
bo, po pierwsze, znicza jak nie było, tak nie ma, a po drugie, przeciwna drużyna prowadziła pięćdziesiąt do dziesięciu. Powtarzając sobie, że cztery gole łatwo się nadrobi, latałem pełen tremy po boisku, omiatając je wzrokiem.
Widziałem Jordana, który również nie mógł odnaleźć znicza, bo minę miał nietęgą. To dziwne, bo jeszcze nigdy nie było tak, a już długo rywalizuję z nim, żeby żaden z nas nie mógł znaleźć znicza po tak długim czasie od rozpoczęcia meczu.
Nagle mnie olśniło...
Ostro szarpnąłem miotłę w dół i leciałem szybko w dół. Słyszałem krzyki:
-Rozbije się! Mówię wam, na bank się rozbije!
Ale ja panowałem nad sytuacją. Niestety Jordan poleciał za mną...
Nagle przyszedł mi kolejny pomysł do głowy...Ten idiota znowu dał się nabrać, myśląc, że widzę znicz...Ale w takim razie musiałem polecieć w innym kierunku, niż tam, gdzie domyślałem się, że jest znicz...
Mój niezbyt inteligentny, nawiasem mówiąc, wróg, poleciał za mną. Oczywiście wystarczył jeden krótki ruch, by poderwać miotłę do góry, a w ten sposób on przeorał ziemię nogami.
Zwód Wrońskiego...Co to był za inteligentny człowiek...
Ale postanowiłem grać trochę bardziej fair i zrobiłem zwód delikatnie, bo nie zależało mi w tym momencie na przerwie w grze, a na możliwości polecenia samemu w tym kierunku, do którego chciałem polecieć.
Upewniwszy się, że nikt za mną nie leci, ruszyłem w kierunku....skrzynki z piłkami!
Gdy ją otworzyłem, okazało się, że miałem rację-sędzia zapomniał wypuścić znicza!
Żeby było sprawiedliwie, wypuściłem znicz, a 10 metrów od skrzynki go złapałem.
Widownia ryknęła z radością (oczywiście ta połowa, która mi kibicowała), a moja drużyna podleciała do mnie i zaniosła na rękach do szatni, krzycząc:
-Wygraliśmy, przegrać nie mogliśmy!
Sędzia nawet sprawdził w regulaminie-zrobiłem wszystko uczciwie.
W pokoju była balanga, ale za długo się na niej nie bawiłem, bo byłem strasznie zmęczony.
Po godzinie i tak bardzo wyczerpującej, rzuciłem się na łóżko i po prostu zasnąłem.
Fajna akcja ze zniczem, coraz bardzieij podobają mi sie twoje notki
pozdrawiam
Marta/Meg z Lochów/ Sobota, 08 Marca, 2008, 19:29
No, no... czytałam z zainteresowaniem, a pomysł z trybunami to już zwyczajnie mistrzostwo świata! Genialnie, serio Poza tym podobało mi się, ciekawie wprowadzasz akcję i element zwodu, chociaż przypominało to pewien mecz, opisany przez Rowling Dzisiaj daję Ci zasłużone P. Brawo! Czekam na następną notkę a tymczasem zapraszam do siebie: Myślodsiewnia Snape'a i pamiętnik Dracona stoją otworem;)
Marietta Egdecombe Wtorek, 11 Marca, 2008, 13:15
Jestem pod wrażeniem, bardo ciekawie piszesz, pod koniec noci nawet się wciągnęłam i rozczarowałam, żę już koniec. Czekam z niecierpliwością na kolejną.