50. Dorosłeś, Wiktorze, cokolwiek to słowo w dzisiejszych czasach znaczy.
Moi drodzy! Oddaję Wam kolejną notkę i jednocześnie przepraszam za opóźnienia w jej dodaniu. Dzisiaj jest swoistego rodzaju jubileusz- 50 wpis. Dziękuję Wam więc jeszcze raz za wszystkie spędzone tu chwile i życzę miłego czytania!
Światło. Porażająca biel. Dominujące barwy. To wszystko
składało się w jedną spójną całość, która tak drażniąco wpływała na moją podświadomość. Powoli otworzyłem zaciśnięte mocno oczy. We mnie wpatrywało się koło trzydzieści twarzy. Malowała się na nich pozorna radość, choć, gdy lepiej się przyjrzałem, w ich oczach dostrzegłem smutek. Wtem początkowa ulga związana z ujrzeniem znajomych ludzi zgasła, a zastąpiło ją ogromne przerażenie. Niczym jest strach o własny los wobec lęku o przyjaciół. Co z Peterem, z dwiema dziewczynami? Pytający wzrok przeniosłem na dyrektorkę, stojącą przy moim szkolnym, jak się domyśliłem, łóżku. Ona, jakby czytając mi w myślach, po raz pierwszy raz spojrzała na mnie ciepło, mimo to jednak przecząco pokiwała głową. Nie uznałem tego gestu jednak za uspokojenie, a raczej za przekaz tego, iż na to czas będzie później. Mój lęk podwoił się więc. Siląc się na spokój, wyszeptałem:
-Co się stało?
Moi przyjaciele wymienili znaczące spojrzenia, jakby chcieli niemo przekazać sobie wzajemnie własne zdanie na temat udzielenia mi informacji. Po chwili jednak i tak wszyscy przenieśli wzrok na dyrektorkę i innych nauczycieli, wiedząc, że to od nich zależy zapadnięcie ostatecznej decyzji. Ich wahanie wzbudziło we mnie niepokój- co było tak ważne, że musieli się długo zastanawiać nad odpowiedzią? Bali się, że się nie pozbieram? Obawiali się mojej reakcji? Wydawało mi się to śmieszne. Po długiej chwili krępującego milczenia odezwała się profesor Hogwal, dyrektorka a zarazem nauczycielka Logiki Magii:
- Peter...Peter nie żyje- odezwała się w końcu głosem bezbarwnym i matowym, pozbawionym jakichkolwiek emocji. Wbrew pozorom, świadczyło to o tym, jak bardzo to przeżywała. Trudno się dziwić- Peter zawsze był jej najlepszym uczniem.
Coś we mnie pękło. Jakby kropla po kropli goryczy przelała w końcu wazon. Mimowolnie zapiekły mnie oczy, ale zignorowałem ból i nie dałem ponieść się emocjom, choć bardzo tego potrzebowałem. Oni chyba też to zrozumieli, bo wstydliwie odwrócili wzrok. A we mnie powoli, zamiast bólu czy smutku, pojawiło się dynamiczne i dominujące uczucie: nienawiść. Często mówi się, że nienawiść to rzecz, której powinniśmy wystrzegać się ponad wszelką miarę. Wtedy dopiero zrozumiałem, jak bardzo jest to trudne. Starałem stłumić w sobie to uczucie, zgasić je, zabić. Nie byłem jednak w stanie- okrutne wspomnienia wróciły, ale teraz najbardziej uderzył mnie widok bezwładnego ciała Petera, które tak torturował Voldemort, a potem ta straszna, dzika czarownica z burzą czarnych loków na głowie. Gniew tylko przybrał na sile, musiało to być widoczne na mojej twarzy, gdyż Digel uspakajająco położył mi rękę na ramieniu. Brutalnie zepchnąłem ją, starając się nie patrzyć za zmartwione twarze moich towarzyszy. Musiałem pobyć sam. Przemyśleć całe zdarzenie, ochłonąć. To dziwne, ale najbardziej, czego się bałem w tej chwili, to nie okrutnych śmierciożerców, którzy mogli wrócić do tej szkoły w każdej chwili, ale siebie samego, a raczej własnej nienawiści, która przejęła teoretycznie kontrolę nad całym moim umysłem. Pchała mną naprzód, a ja nie umiałem powstrzymać siebie samego. Przed oczami wciąż miałem porażający widok dzikiej twarzy czarownicy oraz mściwej satysfakcji Voldemorta, gdy dręczył Digela. Sytuacja mnie przerosła. Odrzuciłem niedbale zarzuconą kołdrę, narzuciłem leżący na krześle płaszcz i wybiegłem z pokoju, nie zaszczycając choćby spojrzeniem zgromadzonych ludzi. Było mi wstyd, że wychodzę tak po angielsku, ale musiałem odejść. Po prostu musiałem.
Kiedy wybiegałem z zamku, nie patrząc pod nogi, padał deszcz, a na dworze szalała burza. Mimo to, że był środek dnia, według zegara, który wisiał w pokoju, niebo było ciemne, a chmury groźne i posępne. Całokształt przedstawiał się tak niezachęcająco, że nikt przy zdrowych myślach nie wyszedłby na dwór, ale ja nie zwracałem na to uwagi. Co mnie najbardziej dziwiło, nie czułem się samotny, przerażony czy pełen bólu po stracie przyjaciela- czułem jedynie nienawiść, ogromną, wszechobecną nienawiść, i to było najgorsze. Biegłem więc przed siebie, długo i bez wypoczynku, starając się po drodze zgubić Wiktora Kruma. Powoli kończyły się lodowcowe tereny Durmstrangu, a rozpoczynały gęste, stare lasy. Bez wahania wbiegłem do lasu. Nie wiem, ile czasu krążyłem bezmyślnie, starając się wyżyć poprzez wysiłek fizyczny- dość, że kiedy poczułem zmęczenie, miałem już na oko kilkanaście kilometrów za sobą. Przysiadłem więc na ławce, dysząc niemiłosiernie. Przez moją głowę przelatywały wszystkie przemiłe wspomnienia związane z Peterem, a także te mniej przyjemne, ale teraz nawet bawiące- afera z dyrektorką ze spóźnieniem pierwszego dnia szkoły, liczne szlabany, wszystkie mecze Quiddicha. Peter był jednym z niewielu moich przyjaciół, którzy byli ze mną na prawie wszystkich meczach reprezentacji. Teraz na mojej twarzy malował się delikatny uśmiech, a w głowie przelatywały urywki tamtych chwil. W pewnym momencie zadziwiająco mocno zapiekły mnie oczy, kiedy doszedłem do ostatniego wspomnienia- walki. Zagryzłem wargę, przeklinając w duchu swoją, cholera, nadwrażliwość. Zachowywałem się jak dziecko, a przynajmniej tak sądziłem. Przemoczony do suchej nitki, wciąż wspominałem, wzruszałem się, chwilami ryczałem ze śmiechu jak ktoś nienormalny. Zresztą, czułem się jak kretyn. Nie wiedziałem, że czasem nasze reakcje na ból są bardzo różne i nie należy się tego wstydzić. Ale ja i tak uważałem się w tamtym momencie za czubka i to mnie jeszcze bardziej śmieszyło. Nienormalne, prawda, Pamiętniku? A jednak to prawda. W końcu jednak ogarnęła mnie melancholia, a późna pora tylko przypominała o powrocie do szkoły, w której teraz brakowało Petera. Czując odrazę do samego siebie, skryłem twarz w rękach. W takiej pozycji zastał mnie centaur. Ten sam, który niegdyś przestrzegł mnie przed czyhającym na mnie niebezpieczeństwem. Teraz juz wiem, przed czym mnie ostrzegał. Na jego widok aż się zachłysnąłem. Co, u licha, ten centaur do mnie ma, że rozmawia ze mną, mimo że w ich naturze leży unikanie ludzi?
-Witaj- rzekł melodyjnym, jedwabnym głosem, na którego idealne brzmienie przeszedł mnie dreszcz. - To, co się stało, było wypisane w gwiazdach. To musiało się stać. Przestrzegłem cię nawet wcześniej.
Z początku ogarnęło mnie zirytowanie. Doprawdy, bardzo pocieszające, że było to już gdzieś tam wypisane w wyższych sferach! Po chwili jednak przełamałem się i spytałem cichym oraz nieśmiałym szeptem:
-Więc...Więc nie uważasz, że to moja wina? Że powinien był bardziej chronić przyjaciela?- Tu głos mi się załamał.
Centaur obrzucił mnie uważnym spojrzeniem, po czym rzekł z namysłem:
-Nie, nie uważam...A przynajmniej tak nie sądzę. To, że Ten- Którego -Imienia- Nie- Wolno-Wymawiać zaatakował was, to nie twoja wina. W naturze ludzi leży przemoc i nienawiść. Drogą każdego z nas powinno być dążenie do tego, by przemoc nie dosięgła nas samych głębiej- byśmy nie chcieli jej ulec. Wiem, co teraz czujesz- złość i chęć odwetu. I tu pozostaje pytanie, na które każdy z nas musi sam sobie odpowiedzieć- czym różnimy się od takich ludzi jak śmierciożercy, kiedy sami chcemy odwetu? Naszym zadaniem jest walczyć ze złem, a nie jego ofiarami. Nie daj się ponieść nienawiści, bo to z nią walczysz!
Zrobił przerwę, po czym rzekł znów cichym i spokojnym głosem:
- Sądzę, że więcej już się nie zobaczymy, Wiktorze. Teraz żyjesz w czasach, w których zło dosięga ciebie bardzo mocno- wiem, jak to przeżywasz. Ale egoizmem byłoby zadawać sobie w naszych czasach pytanie- dlaczego ja? Każdy z nas ma swój krzyż, który winien dźwigać. A Ty już powoli swój doniosłeś do końca. Nastaną lepsze czasy, zawsze Jutro jest lepsze. Staraj się dostrzegać w świecie dobre rzeczy, bo to one są jego podstawą- złe są jedynie skutkami ubocznymi, z którymi najnormalniej w świecie trzeba się liczyć, bo odkąd są na świecie ludzie, jest i przemoc. Sądzę, Wiktorze, że dorosłeś, cokolwiek to słowo w dzisiejszych czasach znaczy.
I odszedł, a za nim szumiały drzewa.
Moja droga Parvi. Wpis treściowo ciekawy, choć mam wątpliwości co do tego wyjścia Wiktora - w końcu ledwo uszedł z życiem, nie sądzę, by służba medyczna tak szybko wypuściła go z zamku. Poza tym, piękna, głęboka końcówka. Styl bardzo dobry. Cieszę się, że tak często dodajesz wpisy i że zapowiadasz lepsze jutro - już mnie depresja powoli dopadała, niczym podczas lektury Księżyca w nowiu Pozdrawiam ciepło i dziękuję za komentarz u mnie Buziaki!