Wyjścia praktycznie nie miałem. Początkowo sądziłem, że zupełnie obleję i że prawdopodobnie mnie wyrzucą, ale po ostatnich wydarzeniach ten problem wydał mi się błahy. O takiej szansie, jak ta, nawet nie marzyłem, toteż po raz pierwszy w życiu poczułem promyczek sympatii do dyrektorki naszej szkoły. A może była to wdzięczność...? Dość, że upiekło mi się, mówiąc potocznie, i że zostać w szkole mogłem. Nawet nie było mi żal tego, że zmarnują mi się wakacje- byłem zbyt wdzięczny losowi za to, że dał mi szansę, poza tym przeczuwałem, że gdzieś w kątach mrocznego zamku czyha na mnie jakaś wielka przygoda.
Nikt jeszcze przecież nie zgłębił bliżej tajemnic ponurego zamczyska, jakim był Durmstrang, więc możliwość spędzenia dwóch miesięcy na nauce, owszem, ale i na zwiedzaniu twierdzy zapowiadała się bardzo obiecująco, poza tym miałem gwarancję dobrej zabawy z kumplami, co bardzo doceniałem, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, iż były to moje ostatnie wakacje szkolne, potem już czekał mnie ostatni rok nauki w tym gmachu szkolnym. Było to też wspaniałą możliwością dlatego, że po śmierci ojca praktycznie nie miałem już wakacji- żeby utrzymać nas dwoje (a Durmstrang nie jest najtańszą szkołą) mama pracowała do późnego wieczoru nawet w wakacje i o jakimkolwiek wyjeździe nie mogło być mowy również z przyczyn finansowych. Poza tym w Durmstrangu miałem mieć darmowy, dwumiesięczny trening Quiddicha, którego nie mogłem się doczekać zwłaszcza dlatego, że podczas tego bogatego w straszne przygody roku nie było go najwięcej. Bałem się jedynie, że sprawię mamie przykrość swoją nieobecnością, jednakże po skontaktowaniu się z nią odzyskałem pewność, że wakacje w Durmstrangu, nawet spędzone na dodatkowej nauce, mają same plusy. Brakowało mi tylko jednego- Petera. Pocieszałem się myślą, że Peter i tak by ze mną tutaj nie był- za dobrze się uczył- ale mimo wszystko myśl, że obecność przyjaciela jest teraz już rzeczą niemożliwą przepełniała mnie ciągłym smutkiem, od którego nie mogłem uciec. Mimo to wierzyłem, że te wakacje będą fantastyczne i że spędzony czas wraz z przyjaciółmi będzie czasem bogatym w przygody i wrażenia.
Tymczasem szykował się koniec roku. Durmstrang lśnił od porządków, których zarządziła dyrektorka, każąc panu woźnemu przydzielić każdemu z naszej szkoły jakieś zadanie. Oczywiście, nasze protesty na nic się zdały, tylko dostaliśmy więcej do roboty i wieczorami wracaliśmy do dormitorium wściekli i zmęczeni. Jeśli ktokolwiek z nas myślał, że koniec roku będzie czasem luźniejszym, to grubo się mylił- ba, sądzę nawet, że robiliśmy jeszcze więcej niż w ciągu normalnych tygodni nauki, bo przygotowań do zakończenia było naprawdę mnóstwo. Nie dość, że trzeba było, nie wiadomo w sumie, po co, bo i tak prawie błyszczał, wysprzątać zamek, to jeszcze część z nas miała pomagać w kuchni, przygotowując, a raczej pomagając przygotować (co wcale nie jest mniejszą robotą) jedzenie na zakończenie. Z początku byliśmy totalnie zirytowani na kadrę, że kazano nam wykonywać nagle, bez żadnego uprzedzenia, dodatkowe prace, ale później domyśliliśmy się, o co chodzi. Stwierdziliśmy, że chcą w ten sposób zająć nas, nie pozwalając nam dzięki temu myśleć o tym, co zdarzyło się zaledwie trzy tygodnie temu- śmierci Petera. I choć zapomnienie było okupione niezłą pracą i sporym wysiłkiem, skutkowało.
Nic więc dziwnego, że kiedy nadszedł dzień zakończenia roku szkolnego, zamek lśnił, a jedzenie było wyśmienite. Męka się opłaciła, chociaż zmęczony byłem bardzo podczas uroczystości. Najsmutniejsze było chyba pożegnanie siódmych klas, z którymi musieliśmy się rozstać, a z którymi mocno się zżyliśmy, zwłaszcza dlatego, że byli od nas niewiele starsi i mieliśmy z nimi wiele zajęć i lekcji czy nawet meczów Quiddicha, choć mniej w tym roku. Natomiast z pozostałymi rocznikami żegnaliśmy się na wesoło, ponieważ z większością i tak mieliśmy spotkać się tu, w Dumstrangu, podczas wakacji ( najgorzej ze zdaniem egzaminów poszło piątym, czwartym i drugim klasom). Ludzie tak się cieszyli z zakończenia tego strasznego i intensywnego roku, że praktycznie nie słuchali, włącznie ze mną, przemowy dyrektorki. Ale nawet nauczyciele nie poświęcali jej zbytniej uwagi, gdyż, nawet jak na ich cierpliwość, przemawiała zbyt nużąco. Po rozdaniu różnorodnych nagród i dyplomów oraz świadectw nastąpiło szybkie przepakowanie się z zamku do latających pojazdów, którymi mieliśmy wrócić. Większość z nas została od razu w zamku, nie wracając już do domu, w tym i ja, chociaż niektórzy z tych, którzy wakacje mieli spędzić w Durmstrangu, wracali do domu na kilka dni, by chociaż tyle czasu pobyć w domu. Mnie to się nie opłacało- więcej bym podróżował, niż był w domu, więc bez zbytnich ceregieli zadecydowałem, że zostaję tu. Decyzji nie żałowałem, zwłaszcza, że przygoda dopadła nas już w pierwszych dniach wakacyjnego pobytu w szkole.
Pierwszego dnia, a był to słoneczny, upalny dzień, postanowiliśmy wyruszyć nad szkolne jezioro. Jest to stosunkowo mały, aczkolwiek czysty i zadbany naturalny polodowcowy zbiornik wodny- ulubione miejsce wszystkich uczniów naszej szkoły, tym bardziej, że wzdłuż niego rozciąga się szeroka, piaszczysta plaża, położona w cieniu rozłożystych dębów. Rok temu wybudowano nawet malutkie boisko do Quiddicha, pozwalające trenować sobie wypoczynkowo nawet wtedy, gdy jest się nad jeziorem, co dla nas oznaczało szczyt marzeń. Nic więc dziwnego, że już pierwszego dnia wybraliśmy się w to bajeczne miejsce, zwłaszcza, że chcieliśmy wykorzystać dzień, w którym jeszcze nie mieliśmy zaplanowanych zajęć.
Kiedy dotarliśmy na miejsce, miny nam zrzedły, ponieważ nad jeziorem zebrali się chyba wszyscy, którzy zostali w zamku- a więc jedna piąta szkoły. Żeby przejść przez przeludnioną plażę, by dotrzeć do zatłoczonego jeziora, trzeba by chyba chodzić na palcach, by nikogo nie nadepnąć. Po kilku minutach wpatrywania się w rozwrzeszczany tłum stwierdziliśmy, że nie ma sensu męczyć się w tym rozgardiaszu i postanowiliśmy znaleźć sobie jakieś spokojniejsze, a równie atrakcyjne miejsce. Biorąc pod uwagę fakt, iż połowa durmstrandzkiego parku to lodowce- trudno było takie wybrać. Prócz jeziora bowiem mamy jeszcze, nie licząc lodowców, rzecz jasna, duże i małe boisko Quiddicha, puszczę i karczmę, blisko też znajduje się Bagdol, mała, czarodziejska miejscowość, położona o milę drogi od zamku. Po krótkim namyśle i wymianie pomysłów postanowiliśmy w trójkę- tj. ja, Digel i John- że wybieramy ostatnią opcję, czyli wyruszamy na wycieczkę do Bagdolu.
Droga, i tak krótka, minęła nam niesamowicie szybko, a to dzięki świetnym humorom wszystkich trojga oraz przepięknej pogodzie, która wręcz zachęcała do śmiechu i żartów. Ani się obejrzeliśmy, a już byliśmy na miejscu i nadszedł czas, by podjąć decyzję, dokąd się udać. Wkrótce potem okazało się, że nikt z nas nie był jeszcze w karczmie „Bamberka”, która słynęła z niezwykłej popularności gry w karty oraz walki na pojedynki. Nie bacząc na to, że różnie się kończą wizyty w czarodziejskich pubach, żwawym krokiem ruszyliśmy w jej kierunku. Dotarliśmy w przeciągu pół godziny dzięki dobremu oznakowaniu Bagdolu. Gdy tylko weszliśmy do środka, poczuliśmy ostry zapach piwa kremowego, tak uwielbianego napoju zwłaszcza przez ludzi z naszej szkoły, choć słyszałem, że Hogwart również nie pogardzi dobrze uwarzonym piwem kremowym, tak popularnym w ich miasteczku, Hogsmeade. Co innego Beaxbatoms- oni piją tylko swoje tradycyjne napoje francuskie, poza tym to same dziewczyny, inaczej podchodzą do karczm i pubów z piwem kremowym.
W każdym bądź razie, po pierwszym szoku wywołanym tak silnym zapachem napoju, zwróciliśmy uwagę na pozostałe charakterystyczne cechy wnętrza pubu- ściany pomalowane na nieładny, bury kolor, brudne stoły, zakurzone komody, ledwie świecące magiczne lampy, wszechogarniająca ponurość karczmy i jej szarość oraz kiepskie oświetlenie wraz z depresyjną muzyką, puszczaną przez bułgarskie, magiczne radio, co tylko dodawało barowi mroczności. Z początku wszyscy troje się wzdrygnęliśmy, mimo to jednak nie opuściliśmy pomieszczenia. Próbując wziąć się w garść, weszliśmy do środka przepełnionej karczmy. Znajdowali się w niej przeróżni ludzie- od zwykłych czarodziei, przez zaniedbanych kanciarzy, po wiedźmy i tajemnicze wilkołaki. Większość z nich pojedynkowała się, część jedynie piła piwo kremowe i grała w karty. Szybko ogarnął nas strach, który przeszedł potem wręcz w paniczny lęk, jednak nie daliśmy po sobie tego poznać i wciąż pozornie śmiało kroczyliśmy przez pub. Nasze wejście nie zwróciło praktycznie niczyjej uwagi, co dodało nam odrobinę pewności siebie. Usiedliśmy w kącie pomieszczenia przy wyjątkowo zakurzonym stoliku z brudnymi kuflami położonymi na nim i powoli zaczęliśmy żałować tego, że tu przyszliśmy. Dopiero po chwili podszedł do nas niski, przysadzisty czarodziej z twarzą zakrytą ogromnym kapturem oraz z praktycznie większą od niego torbą. Kiedy go zauważyłem, serce podeszło mi do gardła- dosłownie!- ale mimo wszystko milczałem. Chłopacy wyglądali na nie mniej przerażonych, choć również starali się nie dać tego po sobie poznać. Przybysz jednak okazał się, przynajmniej na pierwszy rzut oka, porządnym i całkiem serdecznym człowiekiem. Jego twarz była miła w wyrazie, oczy jasno świeciły koleżeńskim blaskiem, a uśmiech był wciąż obecny. Miało się wrażenie, że ten człowiek nie potrafi się gniewać, co bardzo nas uspokoiło. Niestety, przedwcześnie.
On pierwszy nas zagadnął, patrząc na nas przyjacielsko i ufnie wyciągając rękę:
- Jestem Ted. Pojedynkujecie się?- błyskawicznie i bez zbędnych ceregieli zaproponował nam, nie bacząc na nasz wiek czy postawę.
Spojrzeliśmy po sobie zdziwieni, szczęki nam opadły. Nie wiedzieliśmy, co zrobić. Z jednej strony- nieznajomy, starszy, uzbrojony, acz wyglądający na porządnego, z drugiej- odmówić pojedynku? Nawet pierwszoklasistom w naszej szkole było wiadomo, że zrezygnować z walki na różdżki to prawie tak samo, jak całkowicie się poddać i okazać się najgorszym z możliwych tchórzem, a nie wchodziło to w rachubę. W sumie nie mieliśmy wyjścia. Pozostała tylko decyzja, kto pierwszy pójdzie. Padło na Jona. Zdawało się, że nie jest zbyt smutny z tego powodu, wręcz odwrotnie- nie mógł się doczekać, to on wpadł w końcu na pomysł, byśmy tutaj przyszli. Stanęli więc naprzeciwko siebie, z twarzami poważnymi, a różdżkami w gotowości. Ukłonili się sobie, nastąpiła chwila ciszy, potem odliczanie do trzech. Gdy tylko sędzia wymówił pierwszą literę liczebnika „trzy”, rozległ się głośny i przeciągły świst, który wydała różdżka przybysza oraz głośny krzyk:
- Drętwota!
Przerażeni, wrzasnęliśmy głośno i już mieliśmy podbiec do Johna, gdy
sędzia przypomniał, że w czasie pojedynku nie możemy podchodzić do pojedynkujących się. Musieliśmy więc ze zgrozą patrzeć, jak przyjaciel z trudem wstaje, zaciska zęby i powoli się prostuje, dumnie podnosząc podbródek. Wtem, ni stąd, ni zowąd, padło zaklęcie:
-Petryfikus Totalus!
Zamarliśmy. Czarodziej został zaatakowany z zaskoczenia- chyba nie spodziewał się, że tak szybko John weźmie się w garść.
Efekt zaklęcia był niesamowity- przybysza gwałtownie szarpnęło do tyłu, wzbił się mimowolnie do góry i z ciężkim jękiem opadł na ziemię. Milczeliśmy, nie wiedząc, jak zareagować. Nasz pojedynek obserwował już tłum, pomimo licznych innych, może nawet ciekawszych walk. Nikt jednak nic nie powiedział, kiedy czarodziej upadł, nikt nawet nie krzyknął współczująco. Zrobiło mi się go żal- wyglądało na to, że nie miał zbyt wielu przyjaciół. Jak już mówiłem- przedwcześnie.
Czekaliśmy więc, aż mężczyzna podniesie się z ziemi. Taki moment nie nastąpił. Dopiero gdy sędzia ogłosił koniec meczu, który wygrał John, podbiegliśmy do przysadzistego czarodzieja. Z trudem go podnieśliśmy, gdyż nie ważył najmniej, i podprowadziliśmy do stolika. Po kilku łykach piwa kremowego jego stan wrócił do normy. Milczał.
Odezwał się dopiero po kilku minutach, a jego głos był pełen pychy i wyższości:
- Tu twoja należność- rzucił ozięble, po czym z chłodnym wyrazem twarzy odszedł, szurając nogami. Spojrzeliśmy po sobie. Na stole leżał obszerny worek- ten, z którym był już od początku naszego spotkania. Bez słów się rozumiejąc, zgodnie go otworzyliśmy. Wrzask Johna ściągnął na niego więcej uwagi tłumu niż jego pojedynek, bowiem w worku leżału przeróżne gadżety magiczne i artykuły spożywcze zakazane w całej Bułgarii.