Z dedykacją dla Doo i Syrci, z przeproszeniami za późne dodanie notki ; )
- Że co, proszę?- Zamarłem. Ręka sama powędrowała mi do ust, a brwi hen, ku górze. Słowem, patrzyłem na Knota jak na idiotę i chyba, niestety, to zauważył, bo prychnął lekceważąco, obruszając się:
- Musi mieć pan o sobie niezwykle wysokie mniemanie, panie Krum, skoro sądzi pan, że nie jestem w stanie podpatrzeć paru istotnych sytuacji.
-A co pana zaintrygowało najbardziej?- podchwytliwie rzucił Digel, mrugając do mnie. Odpowiedziałem wzniesionym nieznacznie kciukiem.
Knot zaś odparł entuzjastycznie, aż dziwnie, jak na niego:
- Wszystkie pojedynki były dobre, trzeba przyznać, ale ja kibico...- przerwał gwałtownie, oblewając się purpurą, a głowy wszystkich zgromadzonych ze zdziwieniem powędrowały ku niemu, sprawiając, że jego twarz czerwieniała z sekundy na sekundę. Wydał się.
Padło oczywiste pytanie:
- A co pan tam robił, panie ministrze?- z oburzeniem w głosie spytał czarodziej w szkarłatnej szacie z Wizengamotu.
- Ja...byłem tam w sprawach służbowych.
- Ach...Służbowych?- drwiąco spytał czarodziej.- Wolno wiedzieć, jakich?
Knot rozpaczliwie rozejrzał się, wyraźnie szukając wsparcia. Nikt jednak nie kwapił się zbytnio mu pomóc. Po chwili, nie wiedząc, co zrobić, rzucił, pogrążając się jeszcze bardziej:
- Sprawdzałem ilość czarodziei spędzającej czas na nielegalnych pojedynkach- wybąkał, poprawiając nerwowo melonik.
- I co, policzył pan też siebie?- pogardliwie prychnął czarodziej.
I tak się zaczęła dyskusja. Podniesione głosy domagały się dodatkowych wyjaśnień, wstając demonstracyjnie z miejsc, część Wizengamotu patrzyła zaś tylko z wyższością na zapędzonego w kozi róg ministra, a inni ostentacyjnie nie zwracali na niego uwagi, prowadząc głośne rozmowy z kolegami. Zapanował kompletny chaos i postanowiłem to wykorzystać. Po kilkunastu minutach wyczekiwania na dalszy ciąg rozprawy stwierdziłem ze zdziwieniem,, że nikt nie zwraca na nas uwagi w tym rozgardiaszu. Nie mamyślałem się dłużej niż pięć sekund. Syknąłem tylko do najbliżej siedzącego Digela, który znudzony liczył guziki we własnej szacie:
- Zmywamy się.
To krótkie stwierdzenie zadziałało na Digela jak porażenie prądem. Poderwał się z miejsca, przewracając przy okazji krzesło. Pobliscy stojący czarodzieje raptem przerwali rozmowę, ale widząc mojego przyjaciela udającego, że jedynie sznuruje sobie tenisówki, ze spokojem kontynuowali wymienianie uwag na Knota. Tymczasem chłopacy zorientowali się, o co chodzi, i nieco delikatniej niż Digel wstali, po czym po cichu wspólnie skierowaliśmy się ku drzwiom. Droga nie była daleka, bo nasze krzesła znajdowały się nie dalej niż kilkanaście stóp od wyjścia. Przeszliśmy niezauważeni koło setki ludzi, wykłócających się z Knotem, i delikatnie otworzyliśmy drzwi. Pech chciał, że były gorzej niż nie naoliwione, więc dosyć donośnie zaskrzypiały. Zamarliśmy, oczekując najgorszego, ale nikt nie zwrócił na nas, na szczęście, uwagi. Dopiero gdy podekscytowany bezpieczną ucieczką John zatrzasnął drzwi, rozległy się głosy:
- A gdzie są chłopcy? Gdzie się podziali winowajcy? Halo, ludzie, gdzie oni są?
Krew mnie zalała, gdy usłyszałem pierwsze określenie. Doprawdy, lepsze już drugie. Czyli najpierw zamyka się na godzinę w ciemnym, cuchnącym pleśnią pokoju, a potem pieszczotliwie nazywa się więźniów chłopcami? Wolałbym odwrotnie, szczerze mówiąc.
To było coś więcej niż telepatia- nie potrzebowaliśmy ani ułamka sekundy, by zrobić dokładnie to samo- zwiać ile sił w nogach. Ba, to był chyba zwyczajnie instynkt samozachowawczy, ale mniejsza z tym.
Mknęliśmy przez ogromne, demonstracyjne korytarze, z trudem łapiąc dech i potykając się co chwila. Wydawało mi się, jakbyśmy biegli przez kilkadziesiąt minut czy nawet godziny. I wciąż te same, chłodne miejsca, jakbyśmy zagubili się w labiryncie, z którego nie ma ucieczki. Za nami z krzykiem biegła połowa czarodziejów z Wizengamotu, a na samych końcu truchtał zdyszany Knot, wciąż poprawiający melonik i krzyczący żałośnie:
- Stać w imieniu prawa!
Gdzieniegdzie na podłogach leżały perskie dywany, puszyste niczym wyszczotkowane kocury. Potykaliśmy się o nie co każdy szybszy bieg podczas ucieczki, zwłaszcza John, który, gdy chwycą go nerwowe emocje, staje się czerwony i wszystko wypada mu z ręki lub staje w złym momencie na drodze. Zresztą, czułem się dokładnie tak samo. Nie wiem, ile biegliśmy naprawdę, ale wiem, że pod koniec drogi opadliśmy z sił. Nogi miałem jak z waty, włosy mokre, a twarze czerwone. Byłem praktycznie pewny, że zaraz nas złapią. Już nastawiłem się na definitywny koniec, a nawet zacząłem głowić się, co powiedzieć Aurorom Wizengamotowi. Wiedziałem aż za dobrze, że teraz, jeśli wpadniemy w ich ręce, nie ma ucieczki ani wyjaśnień. W sumie sam nie wiedziałem, czy postąpiłem dobrze. Gdyby nie ta klamka Johna...Zresztą, i tak w końcu by się zorientowali, i tak ich w sumie zgubiliśmy. Tyle że oni są na swoim terytorium i znają ministerstwo tysiąc razy lepiej niż my. Za każdym rogiem korytarza wyglądałem blady, czy czasem nie czają się tam czarodzieje. Chłopakom oczy błyszczały niezdrowo, a ja miałem ochotę zwymiotować i prawdopodobnie nastąpiłby ciąg dalszy obydwu rzeczy, gdybyśmy nie zobaczyli po widoku kilkunastu schodów, że wreszcie trafiliśmy na prawdziwe. Były równoległe do windy, z której jednak nie chcieliśmy skorzystać z obawy na to, że na każdym piętrze wystarczy nacisnąć guzik, by nas zatrzymać. Poza tym głos kobiety- robot był donośny, a winda szumiała- jako że rzadko w tych godzinach używana, mogła wzbudzić podejrzenia. Zbiegliśmy więc schodami, gdy nagle zobaczyliśmy tego ogromnego Aurora z trojgiem innych. Wpadliśmy, stwierdziłem z przerażeniem, myśląc gorączkowo, co zrobić. Nic nie przychodziło mi do głowy, dopóki gdy zobaczyłem, że jeden z Aurorów niezwykle nisko pochyla się, by podnieść papierek. Wtedy mnie olśniło. Wyrwałem (i tu, co ciekawe, po raz pierwszy popełniłem przestępstwo, o które mogliby mnie oskarżyć, no ale...) zgrabnie różdżkę Aurorowi i udałem, że wypada mi z rąk. Mężczyzna schylił się, a wtedy pozostali ryknęli i próbowali mnie chwycić, ale nie traciłem ani sekundy. Szturchnąłem chłopaków i jednym gestem przekazałem im mój plan. John zaczerwienił się swoim zwyczajem, ale błyskawicznie przygotował się do akcji, na oblicze Digela zaś wstąpił złośliwy i pełen satysfakcji uśmieszek.
Równocześnie poderwaliśmy się w górę i przeskoczyliśmy nad schylonym Aurorem, po drodze chwytając upuszczoną różdżkę. Bezmyślnie rzuciłem:
- Confunfus!
I wtedy wszystko potoczyło się jak lawina- oni stanęli jak wryci, po czym przybrali pełen niewiedzy wyraz twarzy, a my błyskawicznie wybiegliśmy przez barokowe drzwi wyjściowe. Kobieta- robot próbowała coś nam powiedzieć, ale po dziesięciu sekundach już nas nie było. Mijaliśmy czerwone autobusy, zatłoczone ulice i mnóstwo przechodniów, których, notabene, ciągle potrącaliśmy. Zręcznie wtopiliśmy się w kolorowy tłum. Spojrzałem przez ramię- tłum z ministerstwa z niedowierzaniem wpatrywał się w nasze plecy, a przynajmniej w plecy przechodniów, bo nie sądzę, by nas widzieli. Po chwili zorientowali się, że nas zgubili, i ze wściekłymi minami ruszyli z powrotem, udając, że nic się nie stało. Knot nawet wybuchnął na Bogu winnych pobliskich gapiów, śledzących z zainteresowaniem przebieg afery, wrzeszcząc jak opętany:
- Rozejść się, rozejść!
Dalej już nie wiem, bo skręciliśmy w pobliską uliczkę. Była praktycznie pusta, jedynie kilkoro przechodniów szło koło nas, zaś w rogu stała wysoka brunetka, czytająca ze znudzeniem "Proroka codziennego". Była ubrana w czarny, trochę poszarpany płaszcza, narzucony na szatę czarodziejską - a więc była czarodziejką- brązowe loki zaś spięła czerwoną wstążką, na głowie zaś miała ogromnym kapelusz. Spodnie- lekko pobrudzone dżinsy- rażąco kontrastowały z odblaskowo pomarańczowymi butami. Kiedy przechodziliśmy obok niej, zauważyłem, że z zainteresowaniem spojrzała na nasze plakietki z ministerstwa, świadczące o tym, że jesteśmy pod obserwacją. Jakby im ciemny pokój nie wystarczył! Widocznie musiała też znać aferę naszej ucieczki, bo rzuciła lekko:
- Na waszym miejscu nie włóczyłabym się pustymi uliczkami. Jeśli będą was szukać, to tylko tutaj.
Wzdrygnąłem się, słysząc jej głos. Był wysoki, lecz stonowany, chłodny, lecz wyluzowany. Taki...inny.
Kiwnąłem głową w podziękowaniu za radę, gdy nagle poczułem się tak, jakby w sekundę zamarzła mi krew w żyłach. Kiedy dziewczyna podnosiła rękę, by poprawić włosy, odsunął się rękaw. Na ręce miała wypalony mroczny znak.
Chłopacy stanęli jak wryci. Zdziwiła się, widząc naszą reakcję, ale gdy zobaczyła, na co patrzymy, szybkim ruchem zasłoniła rękę i obrzuciła nas wrogim spojrzeniem. Nie wiedziałem, co robić. Z jednej strony wydawała się miła, pomogła nam, z drugiej strony to śmierciożerczyni! Albo córka śmierciożerców, przemknęło mi przez głowę. Błyskawicznie oceniłem sytuację i już chciałem coś powiedzieć, gdy brunetka mnie wyprzedziła:
- Nie jestem tym, kim myślisz. Nie jestem po ICH stronie. Nie moja wina, że ONI są moimi rodzicami- wypaliła, schylając głowę.
Tak jak szybko poprzednio przeraziłem się, tak samo szybko poczułem ogromną litość. Wyciągnąłem rękę:
- Wiktor jestem, a to Digel i John.
Odwzajemniła uśmiech i rzekła dużo delikatniejszym głosem:
-Suzan.
Suzan, oceniłem w myślach. Ładne imię, choć niepasujące do takiej nietypowej dziewczyny.
Zapadła niezręczna cisza, którą przerwał odgłos radiowozów.