Pamietnik Remusa Lupina! Pamiętnikiem opiekuje się Syrcia Do 20 marca 2009r pamiętnikiem opiekowała się K@si@@@ Do 07.07.08 pamiętnik prowadził Nowicjusz Magii Do grudnia 2007 pamiętnik prowadziłą The Halfblood Princess
Jak widać, ostro wyrżnęłam do przodu Nie zamierzam porzucać tego pamiętnika tylko przez to, że nie mam pomysłów, o nie. Będę pisać! ^ ^
A i ten. Nie wiem, kiedy następna… Pewnie będę jeszcze tak skakać, nie wykluczam, ale dzięki temu notki pewnie będą częściej.
Proszę bardzo - dziesięć stron Worda dla was Z dedykacją dla wszystkich, którzy czekali.
Uniosłem delikatnie brwi, nie mogąc powstrzymać uśmiechu. Te "motylki"…
- Po nocy? - zdziwiłem się.
James żachnął się na to gwałtownie.
- A coś myślał? Po nocy lepiej! Ten dreszczyk emocji i w ogóle!
Uniosłem dłonie w obronnym geście.
- Okej, okej!... Tylko gdzie?
Wzruszył ramionami.
- Po ulicach.
- Brzmi fascynująco - mruknął Black, tłumiąc ziewnięcie.
- Nie ziewaj, bo mi też zachciewa się spać! - fuknąłem na niego.
Uśmiechnął się złośliwie, po czym przymrużył oczy, przykładając dłoń do ust. Wydał z siebie coś pośredniego między jękiem a pomrukiem, przeciągając się.
Poczułem w gardle dość wymowną gulę, a powieki same mi opadły. Ziewnąłem cicho.
- Głupek - wyrknąłem w jego stronę.
Zachichotał.
A następnie ziewnął James.
Niby nic takiego, ale wystarczyło, byśmy ryknęli śmiechem.
Łaziliśmy więc bez celu blisko dwie godziny, zahaczając o kolejne londyńskie place zabaw i parki. Potter nawet skąpał się w fontannie. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie panowie w mundurach, którzy zainteresowali się trójką chłopców szwendającą się po nocy.
- Chłopaki... - zacząłem niepewnie, widząc dwójkę panów wyraźnie zmierzających w naszą stronę.
- No? – Black popatrzył na mnie ze znikomym zainteresowaniem znad paczki mugolskich chipsów kukurydzianych.
- Chyba mamy problem… - mruknąłem.
Odwrócili się obaj w tym kierunku, na który wskazałem lekkim ruchem głowy.
- Cholera – syknął Czarny, podnosząc się z huśtawki.
- Co wy tu robicie o tej porze, dzieciaczki? – zapytał przesadnie uprzejmie jeden z nich. Miał okrągłą twarz z nieco głupkowatym wyrazem, który zapewne nadał jej wymuszony, „ojcowski” uśmiech.
Zrobiło mi się gorąco ze strachu, a ręce zaczęły mi niekontrolowanie drżeć.
Policja.
- Widzisz tu jakieś dzieci? – najeżył się Potter.
Wymienili spojrzenia.
- Wybaczcie, panowie – sprostował z lekką dozą złośliwości drugi. – Dlaczego panowie są tu sami o tak później godzinie?
- Wcale nie jesteśmy sami – mruknął obojętnie Syriusz. – Jesteśmy tu razem, całą trójką.
Wzrok tak zwanych stróżów prawa spoczął na mnie. Pokręcili głowami, jeden z nich zacmokał.
- Nie ładnie ciągać ze sobą po nocy koleżanki…
Wydąłem wargi.
- Nie jestem dziewczyną! – obruszyłem się, zaciskając trzęsące ręce w kieszeniach bojówek.
- Dziwne, bo wyglądasz jakbyś nią była…
Nim zdążyłem mu się jakoś w miarę sensownie odgryźć, wtrącił się beztroski głos Jamesa:
- Tak tu ciemno….
- …nie dziwne, że się pan pomylił… Jednak wypadałoby przeprosić – upomniał chłodno Syriusz.
Policjant wycelował w niego gumową pałkę.
- Nie pyskuj, młody – powiedział typowym tonem człowieka dorosłego, który upomina małe, niegrzeczne dziecko.
Syriusz przyłożył dłonie do piersi.
- Czy ja pyskuję? Przypominam o manierach jedynie.
- Właśnie to są pyskówki, chłopcze – burknął opryskliwie.
- No jasne – westchnąłem. – Dorosłych nie można upominać nawet jeśli się mylą, bo przecież wtedy się pyskuje.
Grubszy z panów policjantów poprawił skórzany pas, sapiąc z irytacją.
- No dobra, PANOWIE – zaznaczył, zerkając na mnie wymownie. – Pokażcie, co macie w kieszeniach.
Bez choćby grama zdenerwowania, zacząłem wywlekać na lewą stronę kieszenie spodni. Niby czego miałem się bać, skoro nie miałem w nich niczego niewłaściwego? No, poza…
- A te patyki wam, to po co? – zaśmiał się wyższy, będący jednocześnie tym szczuplejszym. – W wojnę się bawicie?
- Nie widzę powodu bawienia się w coś, przez co giną miliony ludzi… - mruknąłem, mając na myśli skończoną przed prawie trzydziestoma laty wojnę.
- Więc po co one wam? – drążył.
- A co, nie możemy sobie nosić patyków w kieszeni? – zapytał z uprzejmym zdziwieniem James.
- Polakierowane, rzeźbione? – w głosie grubszego pana policjanta dosłyszałem nutkę cynizmu.
- Lubię ładne rzeczy – mruknął Syriusz, po czym wyrwał mu z ręki swoją różdżkę. Schował ją ponownie do kieszeni spodni.
- Oj, coś kręcicie, chłopcy…
Wymieniliśmy spojrzenia. Wyczuwałem kłopoty.
- Chyba jesteśmy zmuszeni zabrać was na posterunek i powiadomić rodziców, bo nie sądzę, by wiedzieli o waszej nocnej wycieczce.
- Nie wydaje mi się, żeby była taka konieczność – zaprzeczył ostrożny, uprzejmy głos Syriusza.
- Nazwiska? – spytał funkcjonariusz.
- Pańskie? Nie znam - odparłem.
- He, he, he, bardzo zabawne – prychnął. – Wasze nazwiska.
Ponownie wymieniliśmy z chłopakami spojrzenia. James wskazał podbródkiem na różdżki, a potem za siebie. Zagryzłem wargę. No tak, trzeba wiać…
- Mowę wam odjęło? – warknął wyższy. – Nazwiska!
Nasze oczy znów na chwilę się spotkały. Syriusz skinął nieznacznie głową.
Jednogłośnie doskoczyliśmy z Jamesem do grubego, wyrywając mu różdżki z dłoni.
- Hej! – zawołał ze złością.
- CHODU!!! – ryknął dziko Potter, wytrzeszczając trwożnie gały.
Odwróciliśmy się na pięcie, zaczynając uciekać. Panowie, oczywiście, ruszyli za nami.
Serce miałem tuż pod gardłem; łomotało głucho, utrudniając mi złapanie oddechu. Czysta adrenalina krążyła mi w żyłach.
- Chodu, chodu, chodu, chodu!... – powtarzał do siebie okularnik, biegnąc w dość komiczny sposób.
Odwróciłem od niego głowę, by nie zacząć się śmiać – nie mógłbym wtedy dalej uciekać tak efektywnie, jak teraz.
Wypadliśmy z parku na ulicę. Black zatrzasnął jeszcze szybko bramę.
- Ty w lewo, my w prawo! – nakazał Potterowi Czarny.
- Widzimy się później! – syknął Jamie, po czym puścił się w długą po oświetlonej latarniami ulicy. Głośne kroki odbijały się echem od murowanych ścian piętrzących się zewsząd kamienic.
Syriusz złapał mnie za rękę i pociągnął w drugą stronę.
Za sobą słyszałem krzyki tych dwóch kolesi – również się rozdzielili. Wyższy, oraz jak się szybko okazało naprawdę szybki, pobiegł za nami.
- Rzesz w mordę jeża! – warknął Black.
Przyspieszyłem, pomagając sobie nieco ukrytym we mnie wilczkiem, tak więc już nie mnie ciągnął szarooki, ale ja jego. Zerknąłem przez ramię. Black ledwo nadążał przebierać nogami.
Pędziliśmy na złamanie karku przed siebie, wypadając na skrzyżowanie, prawie tym samym ładując się pod przejeżdżający samochód. Głośny klakson, mój zaskoczony krzyk, przekleństwo Blacka zlewające się z bluzgiem kierowcy i pisk opon przerwały nocną ciszę na spółkę ze stukotem podeszw naszych butów. Na tym jednak się skończyło, bo dysząc ciężko biegliśmy dalej.
Sapnąłem z zaskoczeniem, kiedy Czarny pociągnął mnie nagle mocno w bok, wciągając do jakiegoś baru.
W środku nie było nikogo, krzesła były pozakładane na stół. Ciężko dysząc, rozejrzałem się w czymś na rodzaj paniki.
- Schowajmy się gdzieś, zaraz tu wleci!...
Pochylił się, opierając dłonie na ugiętych kolanach.
- Nie… Wejdzie do… Dziurawe-ego Kotła…
Zapowietrzyłem się z zaskoczenia, po czym ponownie obiegłem wzrokiem pomieszczenie, już na spokojnie.
- Rzeczywiście…
- Coś podać? – zapytał niespodziewanie uprzejmy głos barmana, niemal przyprawiając mnie tym samym o zawał. Chwyciłem się za serce.
Czarny zaczął się śmiać, widząc moją reakcję.
- Może dwa razy sok dyniowy – wysapał. – Tylko z lodem!
Skinął głową, wkładając ręce pod blat baru.
- W ogóle co tu robicie o tej godzinie? – zapytał dobrze wszystkim znany Tom.
- Uciekamy przed policją – odparł śmiertelnie poważny, pomiętolony Syriusz.
Roześmiałem się, już całkowicie rozluźniony.
Mężczyzna skinął głową, lekko unosząc brew. Wyglądał na zaskoczonego tą odpowiedzią, ale nie zadawał więcej pytań, tylko dał nam nasz sok - jak to ujął: „Na koszt firmy”.
Nocowałem też raz u Atzego. Przyznam szczerze, że się nie wyspałem... Z lekka utrudniały mi to jego ręce. Ostatecznie, kiedy prośby i groźby nie pomagały, nazwałem go głupkiem, odwróciłem się tyłem i postanowiłem próbować spać. Nie będę się rozwodzić nad tym, co robiliśmy... Co bądź, po prostu kładł rączki trochę nie tam, gdzie trzeba. Nie miałem nic do tego, żeby biegały mi po plecach, szyi, ramionach czy brzuchu, ale o irytację przyprawiało mnie to, że "gubiły drogę", pakując mi się nieco poniżej pasa.
Dopiero jak go ugryzłem w ramię, to przestał...
Matka przeprowadziła ze mną poważną rozmowę na temat mej "drugiej połówki". Dosłownie w cudzysłowie. Mówiła, że ogólnie się trochę zawiodła i nie spodziewała tego po mnie - swym jedynym synu, chlip. Przyprowadziłem ją niemal o palpitację, kiedy jej powiedziałem, że mam już za sobą ten pierwszy raz. Z Atze, oczywiście... W tę noc, kiedy spaliśmy razem. Zbladła i opadła na krzesło, a ja z niewinną minką wierciłem stopą dziurę w podłodze, po czym spytałem słodziutko: "To chyba nic złego?...".
Huehehee... Jestem kwintesencją zUa. Tak bezczelnie zmyślać!
Ponad to przyznam szczerze, że przyjemnie jest mieć w nocy u boku kogoś bliskiego. Jeszcze jak jest większy od ciebie...
Poza tego typu rewelacjami z matką, która nawet miała okazję poznać swojego zięcia, to w moim życiu nie działo się w te wakacje nic ciekawego. Druga, sierpniowa pełnia nie była jakoś szczególnie ciężka. Zniosłem ją całkiem dobrze, nawet nie poobijałem się zbytnio...
Nie brakło również spotkań z chłopakami. Naturalnie, za każdym razem robiliśmy sobie jakieś jaja.
Poza tym, wakacje mijały szybko i spokojnie. Ani się obejrzałem, a ponownie otrzymałem list z Hogwartu z listą podręczników, następnego dnia buszowałem z chłopakami chyba z osiem godzin po Pokątnej (np. nadzialiśmy się na drogie panienki Hudgens, Evans albo nawet na Snapea. James szarżował za nim aż na Nokturn, wymachując buchniętym na chwilę ze sklepu tłuczkiem. To był jeden z tych momentów mojego życia, których nigdy nie zapomnę, khehe), a tydzień później siedziałem już w jednym z przedziałów ekspresu Londyn-Hogwart, grając z chłopakami w Eksplodującego Durnia i zasypując się wzajemnie w szóstkę coraz to kolejnymi żartami.
Z początku w szkole nie działo się nic ciekawego. Typowa monotonia – sprawy organizacyjne, przypomnienie regulaminu, ponowne wdrażanie się do szkolnego rytmu.
Zakochałem się w zachodach słońca, rzucającymi długie, złote liźnięcia na taflę jeziora i grubo ciosane mury zamku. Ten wieczorny spokój, ciepłe promienie i lekko chłodny wiatr…
Już w drugim tygodniu władowaliśmy się w trzy szlabany. Dwa przez Jamesa – znowu uganialiśmy się przez tego debila za Smarkerusem – a trzeci przez Pettigrew, bo nas wsypał. Frajer… Byłyby cztery, ale z jednego wybronił nas przyjaciel Atzego, prefekt, a z drugiego ja.
Niemal wszystkie wieczory września upływały nam więc na szorowaniu kibli i zbroi, a w tych niewielu pozostałych wolnych chwilach odrabialiśmy prace domowe, włóczyliśmy się po zamku albo naparzaliśmy na poduszki. Nie wiem, jak to zrobiliśmy, ale któregoś ranka jedna wojna zakończyła się dopiero w wielkiej sali, kiedy rzuciliśmy się na Blacka, wpieprzając go do wazy z flaczkami chyba.
Z rozpędu, zamiast McGonagall, rozjuszony Black wywrzeszczał w dzikiej furii, że mamy szlaban (prawie pękliśmy przez to ze śmiechu, nawet przez twarz psorki przebiegł cień rozbawienia), więc w pierwszym tygodniu października też nie mogliśmy narzekać na braki wieczornych zajęć.
Spodobało mi się to. Po prostu polubiłem ten ciągły szum i zamieszanie, wieczną akcję, intrygi, włóczęgi, ucieczki i maleńkie wojny. Stało się to nieodłączną częścią mojego życia.
Peter wpadł na – nie powiem, całkiem niezły – pomysł, byśmy jakoś naszą paczkę nazwali.
Postanowiłem więc przekopać kilka książek w poszukiwaniu jakieś dobrej, nie tak znowu banalnej nazwy, pod którą kryłoby się to, co sobą reprezentujemy.
No i znalazłem, po dwóch dniach poszukiwań, wszak nie ma to jak słowniki. Tu zarządził przypadek – zwyczajnie dostałem tą książką przez banię od Evans, celującą w Pottera. Jakoś tak się złożyło, że książka padła na ziemię na literze „h”. Nim zacząłem się wydzierać o dewastacji cennego księgozbioru szkoły, w oczy rzucił mi się pewien uroczy wyraz. Ochrzciliśmy się więc na Huncwotów, co zostało ogłoszone całej szkole przy jednej z kolacji, jakoś samo tak wyszło. Taka trochę jedność myśli;
Szkoła już nawet nie zwracała jakoś szczególnie uwagi na wywód profesora. Wyraźnie zaczynali się przyzwyczajać, że często się na nas piłowali.
My zresztą też…
- Banda bezmózgich debili!!! Co wy sobie w ogóle wyobrażacie?! Szaleju żeście się nażarli?! – darł się facet od klubu pojedynkowego. Aaach, nie wspomniałem – no, jest klub pojedynków w tym roku w szkole.
- Skąd! Jedynie pasztecików dyniowych…
- …czekoladowych żab…
- …musów-świstusów…
- …fasolek wszystkich smaków…
- CIIIIIIIIIIIISZAAAAAAAAAAAAA!!! – zagrzmiał, aż echo poszło po korytarzu. Dysząc lekko, patrzył na nas ze złością przez chwilę. – Kim wy w ogóle według was jesteście?
Wypinając dumnie pierś, zagrzmieliśmy:
- Huncwotami!
Chwycił się pod boki kręcąc głową.
- Toście sobie piękną nazwę nadali, Huncwoci!
…chwila kojącej ciszy i to magiczne słowo:…
- SZLABAN!!!
Tak więc zaczęła się seria kolejnych, romantycznych wieczorów nad kiblami.
No i tak już zostało, nawet na lekcjach, gdy profesorowie czegoś od nas chcieli, zwracali się do nas per: Huncwoci. Było nam to bardzo na rękę. Zresztą, nie tylko nauczyciele nas identyfikowali tym słowem. Nie trzeba było wiele czasu, byśmy stali się nimi dla całej szkolnej społeczności
Syriusz wysłał sowę do swojego ojca chrzestnego z pewną małą, na kilka dni tajną prośbą. Po owych kilku dniach wręczył nam w dormitorium nieśmiertelniki z wygrawerowaną literą „H”.
- Bajer – parsknął Peter.
- Tak, dla podkreślenia. – Uśmiechnął się dziarsko Czarny.
Przewiesiłem swój przez szyję. Chłód metalu podrażnił mi pierś pod koszulką. Zachichotałem, czując to.
- No więc, panowie Huncwoci… - zaczął wesoło James, wyciągając rękę.
Stanęliśmy w kółeczku, łącząc dłonie.
- Jako, że teraz wszyscy teraz wiedzą, kim jesteśmy, trzeba będzie zadbać o małą klauzulę w kartach historii dla potomnych.
- Niby jak chcesz to zrobić? – spytał nieco sceptycznie Pettigrew.
- Czynami! Zapiszemy się choćby w kartotece woźnego!
Fala śmiechu przebiegła po dormitorium.
- Da się załatwić – rzucił z błyskiem w oku Black.
Rozpoczęliśmy więc żmudne działania na celu wyrycia się jakoś w dziejach tej szkoły. Nie chcieliśmy być jednostkami w szarej masie przelewających się przez te mury uczniów. Chcieliśmy się wyróżniać…
Uchyliłem się szybko przed lecącą w moją stronę śnieżką.
- GIŃ! – zawyłem, odpowiadając dwiema.
Pach, pach!
Pettigrew udał agonię, po czym legł w bezruchu w śniegu.
- Miło było, panowie – zaczął z uśmiechem Syriusz, otrzepując płaszcz z białych śnieżynek. – Ale za pół godziny zaczynamy szlaban w lochach, wypadałoby się powoli zbierać… Nie mam ochoty siedzieć w podziemiu parę godzin w przemoczonych ciuchach.
- Narzeeekasz – parsknął Potter.
Pociągnąłem nosem.
- Nie, ja też nie chcę… Jeszcze się przeziębię i co będzie?
- Wpierd…
- Black! – ryknął głos prefekta.
Parsknąłem śmiechem, chowając się za plecami Jamesa.
- Co to za słownictwo?!
-…dziel będzie! – zapiał na koniec nienaturalnie wysoko, wznosząc oczy do nieba.
Kocham po prostu…
Zamlaskałem, odstawiając kubek z porażająco słodką herbatą z dodatkiem malinowego soku na biurko. Zakręciłem pióro w drugiej dłoni, obserwując, jak chłopaki usiłują zmusić swoje piórniki do posłuszeństwa. Mianowicie jeden miał zagryzać drugiego… Na twarzy czułem przyjemny dotyk ciepła bijącego od wieczornego ognia w kominku.
Pokręciłem głową z rozbawieniem, chowając się za grubym podręcznikiem od historii magii.
Właśnie tak… Jak wyżej. Jedno, a zaraz potem drugie. Właśnie tak mijają mi dni.
Nie wiadomo, kiedy kończy się jedno, a zaczyna drugie. Niby ledwo zaczął się dzień, a nim się obejrzę, już jest pora kolacji…
Jeszcze nigdy tak słodko nie upływał mi czas.
Spojrzałem w bok, na Lily. Cóż… Przyjaźń się nam urwała. Ja poszedłem w swoją stronę, ona w swoją. Nie zmienia to faktu, że zawsze druga strona jest na miejscu, gdy ta pierwsza czegoś potrzebuje.
A Jack… No cóż. Z nim to zupełnie co innego. Nie mam najzieleńszego pojęcia, co mu odbiło, że postanowił opuścić Hogwart i kontynuować mugolsku edukację.
No debil. Debil do kwadratu.
Nie mogłem powstrzymać chichotu, kiedy Atze prowadził mnie gdzieś, idąc za mną i trzymając mnie za ramiona. Miałem opaskę na oczach, więc nie widziałem, gdzie idę.
- No dokąd mnie ciągniesz? – spytałem przez śmiech.
- Cii… Już późno, nikt nie powinien nas usłyszeć. Chciałem ci coś pokazać.
- No, to już mówiłeś…
- Uwaga, schody…
Potknąłem się na pierwszym stopniu. Kilkadziesiąt kroków wyżej podprowadził mnie do barierki.
- Patrz – powiedział miękkim głosem, ściągając mi chustkę z oczu.
Zachłysnąłem się powietrzem, widząc idealną, przenikającą do głębi czerń nieba, na której poprzetykane było miliony gwiazd.
- O jaaa… - Wyciągnąłem ręce w górę. – Ma się wrażenie, że wystarczy po nie sięgnąć…
- Wiedziałem, że ci się spodoba.
Odwróciłem się po chwili, by z impetem przywalić mu twarzą w brzuch. Znaczy, wtulić się…
Zainteresowaliśmy się z Huncwotami bardzo zaklęciami bez użycia różdżek. Ja wiem… Jakieś pole ciepła, płomyki na ręku, nawet lewitacja. Pożeramy dosłownie książki o tym.
W czasie jednej z wielu zwiadowczych wycieczek po szkole, przypadkowo trafiliśmy na pralnię. Kiedy weszliśmy do środka i zobaczyliśmy stertę świeżo upranych i wyprasowanych, czekających tylko na wysłanie do dormitoriów damskich mundurków, byłem niemal pewny, że jednogłośnie pomyśleliśmy o tym samym.
Powciskaliśmy się w te kiecki, podkolanówki i staniki, ledwo mogąc ustać na nogach od nieustannie nas zalewającej fali śmiechów-chichów. Zgarnęliśmy również obecne tam wstążki, by Potter i Pettigrew zrobili mnie i Blackowi urocze kucyki po bokach głowy. James zaplótł mi dodatkowo warkocze.
Wyszliśmy na korytarz, przewieszając sobie nasze torby przez ramię i dziarskim krokiem ruszyliśmy w stronę bardziej używanej części szkoły.
Właściwie to chyba nas nawet nie poznali zbytnio… Bynajmniej natknęliśmy się na raczej starsze roczniki, więc nie groziło nam prędkie zdemaskowanie.
Przeszliśmy w tłumie, kręcąc biodrami. Policzki wyły mi z bólu od nieustannego chichotu i ciągłego banana na ustach.
Wkręciliśmy się w tłum, podbijając do grupki piątoklasistów. Nie przeszkadzało im nasze towarzystwo, może dlatego, że zachowywaliśmy się trochę jak tzw. podlotki. W życiu nie zapomnę miny Syriusza, kiedy jeden z tych kolesi objął go w pasie, wyraźnie zdradzając zainteresowanie dużo bliższego poznania. Uprzejmy uśmiech i mordercza iskra w szarych oczach Syriego powaliła nas na kolana. Podpuszczaliśmy tego kolesia na większą śmiałość, a Syriusz niezręcznie starał się wykręcić, raz po raz zabierając ręce ze swoich pośladków wyżej, na plecy. Po jakimś kwadransie, w akcie skrajnej desperacji wręcz, wziął zamach i strzelił go z liścia, odchodząc z nosem zadartym ku sufitowi. Po tym zdarzeniu przez pół godziny ocieraliśmy z Jamesem i Peterem łzy śmiechu z bolących policzków.
- Ale masz rwanie, Syri! – parsknąłem, nie mogąc się powstrzymać. Zgięło mnie w pół za zbroją, za którą się skitraliśmy.
- Zamknij się – warknął, purpurowy ze złości.
- „No, maleńka… Może spotkamy się dzisiaj wieczorem, żeby się nieco bliżej… Poznać…”? – zapytał James zgrubiając sobie głos, jednocześnie obejmując zbroję i gładząc ją po przyłbicy.
Zakrztusiłem się ze śmiechu.
Głuche tąpnięcie i rozbawione stęknięcie powiedziało nam, że Potter zarobił kopniaka.
Koniec roku siedemdziesiątego drugiego przywitaliśmy w gronie uczniów, którzy pozostali w zamku. Od ilości wypitego przeze mnie szampana oraz piwa kremowego miałem lekkie trudności w chodzeniu prosto, tak jak i w zrozumiałym tworzeniu zdań, co jednak nie przeszkadzało mi w zdzieraniu parkietu z Martiną do rana. Setki fajerwerków wykwitły na czarnym, styczniowym już niebie.
Rano wkurzało mnie nawet jak bahanka łaziła po stole… Biedna zginęła pod ciśniętym przeze mnie podręczniku.
Nie brakło również lekkiego dokuczania Severusowi. Zabieraliśmy mu torbę, przez co musiał uganiać się za nami po całej szkole. Wysyłaliśmy mu głupie liściki na lekcjach, raz nawet pokusiliśmy się o list miłosny. Ukryci pod niewidką obserwowaliśmy go, gdy go czytał. Peter nie wytrzymał napięcia i zwyczajnie popuścił ze śmiechu, czemu i ja sam byłem bardzo bliski. Błyszczące oczy i efektowne rumieńce Ślizgona dały nam powód do śmiechów na następne dwa tygodnie. Bawiliśmy się tak ponad miesiąc, wkręcając w to jakąś trollicę z trzeciego roku. Dziewczę po prostu obrzydliwe – trądzik, tłuste włosy, okrągłe okulary i spora tusza. Pisaliśmy do nich wzajemnie w ich imionach (nie zdradzając nazwisk), by w końcu obustronnie zaproponować spotkanie. Oczywiście również pod naszą obserwacją.
Gdy Snape tylko ją zobaczył, wykonał niekontrolowany tik brania nóg za pas. Powstrzymał się jednak, przywołując na twarz uśmiech człowieka dręczonego szczękościskiem.
- To TY?!... – skrzywiła się Betty. Do złudzenia przypominała wtedy Jęczącą Martę.
- Też jestem mile zaskoczony…
Milczeli przez chwilę, po czym Snape odchrząknął, niemal rwąc w pałąkowatych palcach rękawy szaty.
- Skoro… Khym… Skoro już tu oboje jesteśmy, to może się przejdziemy?...
Wymieniliśmy zachwycone spojrzenia z chłopakami, po czym rozbawiony Syriusz dał znak, byśmy się wycofali. Na wstecznym pokonaliśmy kilka metrów, dopóki nie ukryliśmy się za rogiem.
- Dobra, żarty żartami, ale trochę prywatności moglibyśmy im dać…
Wróciliśmy więc do dormitorium.
- Uuuhuhu! Lochy Hogwartu zapłoną od gorącego płomienia miłości! Konwoje Amorów nadchodząąąą!!! – zawył Pettigrew, rzucając się w piruet, by wypieprzyć się o kufer Jamesa. Roześmiałem się głośno, siadając na swoim łóżku.
- Ej… A jeśli oni serio zaczną się ze sobą spotykać? – parsknął Potter, poprawiając swój dobytek, skopując uprzednio z niego tyłek Petera.
- No to co? – Wzruszyłem ramionami.
- Jak to co? Mamy go dręczyć, a nie znajdować miłość życia!
Syriusz zakrztusił się kandyzowanymi ananasami, które głośno ciamkając wyżerał z puszki.
Profesor Slughorn ma tę samą słabość, khehe.
- Jego tak – potwierdziłem. – Ale ona nie ma nic do tego.
- Bettyy… - zanucił namiętnie Czarny. – Och, Betty… Uwielbiam wyciskać ci pryszcze z czoła… Mmmh… A twój słodki zapach spoconych pach doprowadza mnie do ekstazy… Ach… Pozwól mi je polizać…
- Błeee!... – krzyknął Potter, krzywiąc się malowniczo. Nie on jeden zresztą.
- Jesteś obrzydliwy i zachowujesz się obscenicznie! – parsknąłem.
- No dobra – rzucił władczo Peter. – Zobaczymy, jak dalej to się potoczy.
Rozwój sytuacji przekroczył nasze najśmielsze marzenia, oraz granice wyobraźni.
Zaczęli ze sobą chodzić! Atak śmiechu, który mnie dopadł gdy zobaczyłem jak Betty miażdży go w swych serdelkowatych ramionach pod ścianą w walentynki sprawił, że przez dwa kolejne dni piekący ból sprawiało mi choćby przełykanie śliny. Nie, ja się nie śmiałem leżąc bezwładnie pod ścianą. Ja ryczałem, bo śmiechem tego nazwać się nie da. Pierwszy raz w życiu widziałem zalewającego się łzami śmiechu Czarnego. Zwyczajnie płakał jak dziecko, choć dźwięki aż nazbyt jasno wskazywały na to, że się rechotał.
Śmierć i przerażenie, wręcz jawne błaganie o pomoc w oczach Snapea, kiedy Betty oderwała się na chwilę od niego, by złapać oddech dobiła nas ostatecznie.
James i Peter nie mieli szczęścia zobaczyć tego na żywo. Szybko też się nie dowiedzieli o co chodzi, bo w ogóle nie mogliśmy przestać się śmiać.
Najgorsze były lekcje. Pech chciał, że na eliksirach przez nieustający chichot wywaliłem swój kociołek, na zaklęciach nie byłem w stanie zrobić nic, to samo z zielarstwem. Ale dzika salwa, która mi się wyrwała na transmutacji przelała czarę, przez co obaj wylądowaliśmy u dyrektora.
- Możecie mi to wyjaśnić, chłopcy? – poprosił Dumbledore, kiedy oburzona profesorka skończyła swą skargę.
Te kilka sekund zdołaliśmy zachować powagę, ale gdy przyszło nam zabrać głos, znów pękaliśmy w szwach.
Profesorka zabrała nas do skrzydła szpitalnego, gdzie dostaliśmy eliksiry na uspokojenie. Inaczej się nie dało z nami rozmawiać…
Wtedy nadeszła kolej na repertuar radości Pottera i Pettigrew, przez co pielęgniarka zużyła kolejne dwie dawki leku.
Nawet Lily śmiała się razem z nami, choć ona bardziej… Serdecznie i po przyjacielsku. My mieliśmy po prostu z tego zwykłe jaja.
James skombinował skądś gazetkę z gołymi paniami. Najpierw dokładnie ją obejrzeliśmy wieczorem w dormitorium najbardziej skupiając się na obrazkach, by dopiero później wyrywać pojedyncze kartki, żeby z premedytacją wsadzać je pomiędzy stronice podręczników Smarka, w wypracowania i do kieszeni ubrań. Kilka razy podwędziliśmy gacie Betty, po czym używaliśmy ich w tym samym celu, co gazetkę. Jego mina, gdy wyciągał je z torby na lekcji była przepiękna, a śmiechy wszystkich wokół przeurocze.
Dlaczego Smark?
Cóż…
Na jednej z lekcji transmutacji – wbrew pozorom to właśnie u profesor McGonagall dzieje się najwięcej śmiesznych rzeczy – Syriusz został usadzony z Severusem. To było w listopadzie, kiedy połowa szkoły chodziła zasmarkana i zakatarzona.
Sev był jednym z nich.
Zaczęli się w głębokiej zawiści szturchać, zabierać i strącać z ławki rzeczy. McGonagall w końcu nie wytrzymała i przyczaiła się za nimi, by z rozmachu przygrzać Snapeowi grubą księgą w tył głowy.
Snapea przygięło nieco w przód, jednocześnie wyciskając mu zaskoczone sapnięcie przez zatkany nos. Siła wydechu była na tyle silna, by z obu dziurek nosa wyfrunęły mu dwie zielonkawe świece, które lśniącymi kolumnami przykleiły się do kawałeczka kartki. Wciągnął jeszcze je szybko, przyciągając sobie do twarzy ten pergamin. Jeszcze przełknął coś wyjątkowo głośno i wyraźnie, po czym wykrzywił lekko usta.
Syriusz prawie umarł w tej ławce ze śmiechu – spadł z krzesła, przewrócił ławkę i miotał się na posadzce, nie wiedząc co ze sobą zrobić, podobnie jak i ja, bo wszystko widziałem jakby w zwolnionym tempie.
Całą naszą trójkę profesorka wykopała z sali. Snape, oszołomiony, nawet się na nas nie wkurzał, tylko nieobecnym wzrokiem wpatrywał się w okno.
Wkrótce wiedziała o tej wpadce cała szkoła, więc Sev ogólnie jest znany jako Smarkerus.
Za każdym razem kiedy go widzieliśmy, albo udawaliśmy, że obłapiają nas grube łapska Betty, albo że zasmarkujemy się w wyjątkowo widowiskowy sposób.
Wracając do Betty – Snape chyba specjalnie z nią chodzi, albo byśmy dali sobie spokój i zajęli czymś innym, albo żebyśmy mieli więcej zabawy.
Obstawiamy to drugie.
Syriusz nie oszczędzał również swojego młodszego brata. Wpychał go w zaspy i w nich zakopywał, zrzucał z górki, przez co kotłował się w śniegu, dopóki nie stoczył się na sam dół, a gdy przyszedł marzec, przynosząc ze sobą ulewne deszcze, zamykał go za zewnątrz zamku i z wrednym uśmieszkiem wsłuchiwał się, jak wystawiony na deszcze i burze Reg dobija się do wrót. Innym razem zarzucił mu kaptur na głowę i przyciskając go do twarzy, wytargał na zewnątrz i przywiązał do drzewa. To było już pod wieczór, a ten kretyn, zamiast kogoś zawołać, spędził uwiązany na dworze całą noc. Czarny jeszcze bardzo lubi pobiegać doniego, chwytać go za spodnie i podciągać mocno w górę. Młodszy Black wydaje wtedy z siebie idealnie czysty, wysoki skowyt. Nie bawi mnie to jakoś szczególnie, ponieważ znam ten ból. James kilkakrotnie mi tak zrobił, nic przyjemnego, naprawdę.
Poza tym, że Syriusz dręczył swojego brata, to jednak spędzał z nim trochę czasu w inny sposób. Rozmawiali, czy tam mu czasem coś tłumaczył w lekcjach…
No cóż. Raz po raz spokój śniadania przerywają wrzaski wyjców, które dostajemy z chłopakami.
- HAŃBA! CO BY NA TO POWIEDZIELI TWOI PRZODKOWIE?! TY BEZMÓZGI GÓWNIARZU!...
- NIE PO TO JESTEŚ W SZKOLE, ŻEBY SIĘ WYDURNIAĆ! MASZ SIĘ UCZYĆ, A NIE ROBIĆ Z SIEBIE POŚMIEWISKO!...
- …WRÓĆ TYLKO DO DOMU TO POGADAMY…
- …NIE TAK CIĘ WYCHOWYWALIŚMY Z OJCEM!...
I tym podobne teksty sypią się z wrzeszczących, szkarłatnych kopert.
Potem, nie wiadomo kiedy, nadszedł maj. I więcej nie trzeba tu mówić – wiadomo, jak to w maju. Słońce, ciepły wiatr, woń kwiatów wirująca w głowie. Przez cały dotychczasowy czas nauczyciele już przestali nam zwracać uwagę, kiedy biegliśmy na złamanie karku po korytarzu, bo wiadomo było, że i tak się nie zatrzymamy. Woźny Filch, gdy tylko nas widział, od razu przybierał pozycję obronną, ściskając mopa i łypał na nas podejrzliwie małymi oczkami, wykrzywiając groźnie twarz. Za każdym razem, kiedy nas na czymś przyłapał, to krzyczał, tupał i machał rękami, przez co zamiast choćby próbować udawać skruszonych, dalej robiliśmy sobie z niego żarty, przedrzeźniając go i wydając z siebie okrzyki plemion Indian.
Właśnie, odnośnie Indian… Poprzebieraliśmy się któregoś dnia za czerwonoskórych i popylaliśmy tak po szkole z toporkami, wymalowanymi twarzami i pióropuszami na głowach. Samoistnie rozwiązała się tym samym zagadka, dlaczego tyle piór poznikało uczniom. Stwierdziliśmy, że nic nam nie mogą udowodnić, bo ich pióra były białe, szare lub w innych typowych kolorach, a nasze były soczyście czerwone, żółte, zielone czy niebieskie.
Więc obyło się bez kary.
Tyle razy byliśmy już w gabinecie McGonagall, że z pamięci mogliśmy opisywać, co gdzie stoi i jak wygląda. Trafilibyśmy do niego nawet z zamkniętymi oczami.
Jednak, co wcale nie dziwne, w naszej paczce bez zgrzytów się nie obyło. Pokłóciłem się z nimi na cały ostatni miesiąc szkoły, a pogodziliśmy się dopiero wtedy, gdy wracaliśmy już pociągiem do Londynu.
Mianowicie, ci idioci postanowili zostać animagami. Gdy mi to powiedzieli, myślałem, że im zaraz łby pourywam i zagram sobie w Quidditcha. Nawet już byli w trakcie ćwiczeń, kiedy mi o tym powiedzieli. Że niby dla mojego dobra… Żebym nie był wtedy sam. Bo jakby nie było, obecność innych wilkołaków lub zwierząt wpływa na konkretnego mieszańca w czasie pełni w pewien kojący sposób. Nie wiem, jak to działa, ale tak rzeczywiście jest.
Nigdy chyba nie byłem tak wściekły, jak wtedy. Nadarłem się na nich za wszystkie czasy, ponownie w tym roku zdzierając sobie gardło.
Mówili, żebym się nie martwił i nie denerwował. Że dadzą sobie radę, bo dużo o tym czytali i bardzo się starają.
Jakoś mnie nie przekonali. Przecież to cholernie trudna sztuka, tego się uczy latami, pod okiem instruktorów, ma się z tego egzaminy… A za bycie niezarejestrowanym animagiem trafia się do Azkabanu. A oni nie zamierzają się rejestrować…
A ja… Ja nauczyłem się wyczarowywać sobie płomyki na dłoni. Ten ogień właściwie mnie nawet nie parzy, muska jedynie przyjemnym ciepełkiem. Miłe uczucie, nawet bardzo.
Najlepsze w tym jest to, że mogę nadal to trenować, mimo, że są już wakacje. Takie czary są dozwolone poza szkołą. Ciemności już nie są mi więc tak straszne.
Aaa! Bym zapomniał... Khym. Mam już trzynaście lat, hue, hue!