Czysty, donośny, baaardzo głośny głos powiedział:
-Panno Parkinson, panie Malfoy...proszę ...odejść od drzwi. Natychmiast, zanim komuś stanie się krzywda!
Odwróciliśmy się posłusznie i podeszliśmy do...
-Profesor McGonnagall?- Pansy opadła szczęka. Ja również nie czułem się najlepiej. Tak wpaść i to jeszcze na najgorszą, najbardziej zasadniczą, najsurowszą nauczycielkę w tej szkole na pewno a nie wiem, czy i nie na świecie! Parszywie, to mało powiedziane. Odskoczyliśmy oboje od drzwi, McGonnagall podeszła spiesznie ku nam. Czułem, że mamy bardzo poważne kłopoty i jak na zawołanie usłyszałem potwierdzenie własnych myśli z ust nauczycielki transmutacji:
-Macie bardzo poważne tarapaty, doskonale o tym wiecie, nieprawdaż?- spojrzała na nas z ukosa i wskazała schody.- Proszę za mną. Idziemy do waszego opiekuna.
-Nie, pani profesor!- krzyknęliśmy jednocześnie. Pansy dorzuciła błagalnie, robiąc tę swoją minkę:
-Pani profesor, bardzo prosimy, przecież my nic złego nie zrobiliśmy, nie chcieliśmy absolutnie tam wejść, my...my tu jesteśmy...- czułem , że łamie się więc ją wsparłem:
-…przypadkiem.- wtrąciłem szybko, kiwając poważnie głową.- Staliśmy pod drzwiami, bo nam się zdawało, że ktoś wszedł do środka, ktoś z uczniów, właśnie mieliśmy zawiadomić któregoś z nauczycieli...prawda, Pansy?
-Oczywiście, to prawda!- Pansy kiwała gorliwie głową, ale po chwili przestała, zagryzając wargę i wlepiając oczy w nauczycielkę.
McGonnagall wysłuchała tego bez zmrużenia oka, z zasępioną miną. Kiedy ucichłem i ja, rzuciła lodowatym tonem, spoglądając na nas mocno z góry:
-Ciekawe...pan Potter i jego przyjaciele opowiedzieli mi inną historię...podobno spotkali się z wami na drugim piętrze tuż przy schodach na to piętro i pan Malfoy wpadł w szał, spowodowany tym, że Gryfoni przeszkadzają mu w odkryciu tajemnicy zakazanego korytarza...w efekcie pobił pan pana Weasleya i pana Pottera, którzy próbowali pana odwieść od tego pomysłu, ale bez skutku, jak się okazało...ma pan coś do dodania?
O, to był argument nie do przebicia. Poczułem, że grunt usuwa mi się spod nóg, duszności...……Głośno przełknąłem ślinę, wzrok mi się wyostrzył, ale język uwiązł w gardle. Bez słowa pokręciłem głową, choć najchętniej wrzasnąłbym ze złości. Co za szuja z tego Pottera, tak nałgać...! Nie mieściło mi się to w głowie! Powziąłem w duszy natychmiast zamiar zemsty i to tak srogiej, aby im trojgu w pięty poszło...
-Panno Parkinson?- McGonnagall tymczasem spojrzała wyczekująco na Pansy, ale co ona mogła tu mieć do dodania? Spuściła tylko głowę i odszepnęła:
-To...wszystko, pani profesor.
-Hm. W takim razie, proszę za mną.
Powiodła nas na dół. Szliśmy za nią w posępnym milczeniu, Pansy chyba się lekko podłamała więc żeby dodać jej otuchy, dotknąłem lekko jej ramienia i szepnąłem tak, by idąca przodem profesor nie słyszała:
-Nie martw się, jakoś z tego się wykaraskamy.
Rzuciła mi spojrzenie pełne boleści…ha, czyżbym jej nie doceniał? Odszepnęła:
-Masz jakiś pomysł? Kit z McGonnagall, ale Snape…Snape jeśli tylko poweźmie choć cień podejrzenia, to koniec z nami, leżymy i kwiczymy. On nas podejrzewał od samego początku, z nim zadrzemy podwójnie gorzej niż z nią-kiwnęła głową w stronę McGonnagall.- Musimy mieć dobre alibi, on musi nam uwierzyć, że byliśmy tam przypadkiem.
Zgodziłem się z nią i wziąłem głęboki oddech. Właśnie stanęliśmy przed drzwiami gabinetu naszego opiekuna.
-Proszę do środka, tylko bez żadnych głupstw, panie Malfoy, panno Parkinson. Niestety, nie mogę tam z wami wejść, zostawiłam klasę piszącą test z wiedzy…ale liczę na was. Nie jesteście z mojego domu, ale jesteście z tej samej szkoły.
Spojrzała na nas srogo. Pansy spojrzała na mnie porozumiewawczo. Zrozumiałem w mig i powoli położyłem dłoń na kieszeni. Pansy zrobiła zaskoczoną, a potem przerażoną minę i nagle wrzasnęła, jakby się paliło, wskazując na tył szaty nauczycielki:
-AAAAaaaa, pani psor, szczur pani łazi po nodze, szczur, taki wielki a jakie zęby ma!
McGonnagall obróciła się jak fryga podskakując i potrząsając szatą, żeby strząsnąć domniemanego szczura a to wystarczyło mi. Jeden ruch i zapadła całkowita ciemność, drugi ruch, a w powietrzu rozszedł się ohydny, duszący zapach. Szybko chwyciłem Pansy za rękę i pobiegliśmy w koniec korytarza a następnie raptownie skręciliśmy. Trzeba przyznać, że mieliśmy dużo szczęścia, zaledwie zdążyliśmy wpaść do salonu, gdy kątem oka zarejestrowaliśmy, iż świecie znowu płoną a cuchnąca woń systematycznie znika.
Padliśmy na fotele, dysząc, jak gdybyśmy przebiegli dystans maratoński, a nie ledwo kilkadziesiąt metrów korytarza. Pansy spojrzała na mnie, ja na nią i wybuchliśmy gwałtownym śmiechem, po którym długo nie mogliśmy się uspokoić.
Komentarze:
Arwena Eowina Black Piątek, 16 Lutego, 2007, 19:05
zastanawia mnie co im dała to ucieczka jutro dostanie im sie jeszcze bardziej...no ale coz fajnie piszesz daje W