teraz już jestem w miarę wolna... Nowa może za dwa tygodnie i już niedługo przeczytam o Lily i Molly, tylko niech miną następne trzy okropne dni...
A, i witaj Annie Cieszę się, że Ci się podoba
Sara opadła gładko na ziemię, jakby jej noga była z pianki. Gloucester Park był zupełnie inny, niż zwykle. Dopiero po zeskoczeniu z czubka olbrzymiego dębu zobaczyła, że murawa jest nierówna i wyboista. Miała też jakiś szmaragdowy, nieziemski kolor. Spojrzała przed siebie. Tworzyło się tam jakieś wzniesienie, pozornie do zdobycia w piętnaście minut, ale Sara zrozumiała, że nigdy nie dojdzie na szczyt pagórka, bo to zwyczajnie zbyt wysoko, niewiarygodnie wręcz. Teraz w parku nie było drzew, tylko ta poskręcana i pofalowana wręcz powierzchnia szmaragdowej trawy. Dziewczynka wbiła oczy w nieogarnięte wzniesienie przed nią, zupełnie bezdrzewne, a niebo nad tym wszystkim było fioletowo-pomarańczowe, opalizowało jakimiś cieniami. Z tamtej strony wiał wiatr, długie, szmaragdowe źdźbła trawy kładły się na ziemi, falując. Wiatr był silny, porywisty, ale przyjemny, niczym woda w chłodnym jeziorze. Niby bliskie, niby dalekie wzniesienie przykuło jej uwagę, zafascynowana obserwowała falujące szmaragdy i opalizujące nieziemskimi kolorami niebo, w przypływie chęci okazania czci skurczona nisko przy ziemi. Wtedy, niesiona nagłym bodźcem, odwróciła się i zbiegła w dół ze wniesienia, na którym stała. Biegła przed siebie o wiele szybciej, niż kiedykolwiek, wiatr, wiejący od strony pozaziemskiego pagórka dął w plecy, sprawiając, że jej pęd był niewyobrażalny. Czuła nieznaną euforię, pędząc tak szybko w dół, że z trudem utrzymywała głowę w pozycji pionowej.
Czekało ją przebycie kilku kolorowych pól i ścieżek, ale tu wyczuwała zagrożenie, jakby coś obserwowało ją lub wręcz goniło. Ogarnął ją strach i poczuła, że musi pędzić w kierunku domu. Dopadła do niego wreszcie, chociaż stał zupełnie gdzie indziej, niż zwykle: na szmaragdowym polu, zupełnie sam. Rozejrzała się. Wiatr prawie uginał niskie drzewka, rosnące wszędzie dookoła. Dom wyglądał na opuszczony, kamień zwietrzał, zarósł jakimiś pnącymi, bezlistnymi roślinami, które wręcz weszły już do środka przez puste okna bez szyb. Z wnętrza ziała ciemna czeluść, jakby wewnątrz został spalony.
Ale przecież to nie był jej dom, tylko Bettie Portland… Może jest tu gdzieś?
Z domu wydostały się nagle jakieś dziwne, jaskrawozielone opary i popełzły w kierunku Sary. No tak, trucizna… Dziewczynkę przeraziło to trochę i cofnęła się.
– Bettie!
Bettie stała na skraju jednego pola i drugiego, przy niskiej jabłonce, kilkanaście kroków od Sary. Patrzyła na nią beznamiętnie czarnymi oczyma, ubrana, jak zwykle, w długą, białą koszulę nocną. Otworzyła usta, z których wymsknęła się smużka zielonkawego dymu, takiego samego, jaki był przed domem, lecz teraz zniknął. Sara rozejrzała się z niepokojem, po czym krzyknęła z trudem:
– Co tu się stało? Gdzie jest studnia?
– Koło placu zabaw.
– Tu nie ma placu zabaw! Aha… W domu!
Bettie kiwnęła, po czym parsknęła nieco spazmatycznie, jakby drwiąco:
– Ojczym! Ale dobrze mi się z tobą bawiło. Masz fajne lalki.
– Wiem! – Sara poczuła się bardzo przyjemnie po tym komplemencie. – Od mamy, wujka…
Wtedy się zorientowała, że Bettie nie ma, że mówiła do tamtej jabłonki. Rozszerzyły jej się ze strachu oczy, gdy zauważyła, że wszystkie jabłka są pokryte czarnymi, niezdrowymi plamami, jaskrawozielone, skurczone, nasycone jakimś ohydztwem, chore… Właściwie, to wszystkie jabłka w sadzie były chore. Sara poczuła, że i ona jest chora, że ktoś straszny stoi za nią, osunęła się na ziemię, brudną i nasączoną dziwną, niepokojącą wilgocią…
Wtedy zorientowała się, że od dłuższego czasu miała otwarte oczy i wpatrywała się we własne biurko, leżąc w ciepłym łóżeczku. Krzesło było trochę odsunięte, jakby ktoś przy biurku siedział. Sara usiadła, czując coś bardzo dziwnego. Wpierw zarejestrowała, że nie wydaje jej się, by była w pomieszczeniu sama. Może to tylko urojenia… Potem wyczuła, że jej sen zostawił w niej coś paskudnego, jakiś strach. Ale o czym był? Pamiętała dosłownie przebłyski… Szmaragdowa trawa, silny wiatr i dom na pustkowiu. Jakaś dziewczynka… Sara mogłaby przysiąc, że we śnie znała jej imię i nazwisko. W sumie, to przypominała tego duszka, który się parę razy jej ukazał, ale od dawna nie przychodził do niej, by się bawić. W tym momencie krzesło przysunęło się z powrotem do biurka.
Snape uniósł brwi, ale nie dał po sobie niczego poznać. Nicholas zrobił kwaśną minę i spuścił zrezygnowany wzrok na zielska, wystające smętnie z jego stulonych dłoni.
– Mówisz, że dla mnie ta trawa, Black – szepnął Snape grobowym tonem.
– Eee… Jużci – powiedział niewinnie Nicholas, bo nic mu innego nie przyszło mu do głowy, gdy patrzył na nauczyciela wyniośle. – Takie mi intencje nakładziono do głowy, ech…
Cieszył się jak skrzat domowy na ubranie, że są w lochach ze Snapem sami. Gdyby ktokolwiek zauważył Nicholasa, wręczającego tę badyle nauczycielowi eliksirów, to by chyba przez miesiąc chodził po szkole ze swym kociołkiem na głowie.
– To miał być bukiet kwiatów na przeprosiny – objaśnił Nicholas prostodusznie. – Podobno.
– A z jakiej to okazji ten zaszczyt na mnie spływa? – zadrwił Snape.
– Chciałem przeprosić za to, że mnie często nie ma – trzynastolatek wykrzywił się nieznacznie. Pokora, mój uczniu, pomyślał. – Miałem pana udobruchać i przeprosić. No to jestem z tymi, teoretycznie, kwiatkami.
– Kwiaty, powiadasz… – Snape wykrzywił wargi szyderczo i pozezował na bukiet. – W styczniu.
– No właśnie, były problemy… – speszył się Nicholas.
– Wiesz, Black… – wycedził powoli nauczyciel. – Jakby ci to powiedzieć, ponoć jesteś czarodziejem. Łatwiej chyba wyczarować coś, niż szukać bezowocnie pod warstwą śniegu jakiegoś zeschłego trawska. Bycie absolutem, takim jak ty, zobowiązuje do myślenia.
Nicholas poczuł się ciężko obrażony, bo Snape wzgardził jego bukietem. Może i nie wyglądał pięknie, ale chłopak przecież się postarał i przeprosił. Wiele go kosztowało, by zwędzić ten zeschły bukiet z wazonu na grobie jego braciszka podczas ostatniej wizyty na cmentarzu! Postanowił jednak Snape’owi tego nie mówić. Czuł w jakiś sposób, że chyba nie jest to informacja dla jego uszu.
– Czasem mi po prostu coś nie przyjdzie do głowy! – bronił się Nicholas.
– Zapewne – powiedział prawie łagodnie Snape. – Mam jednak często wrażenie, że nic ci do niej nie przychodzi, nic nie wchodzi… Jesteś wyjątkowo odporny na wszelką treść z zewnątrz…
– To chyba dobrze? To bym dopiero miał śmietnik we łbie… – odparł niewinnie Nicholas.
– Zaiste… Miałbyś śmietnik, a tak to nie masz nic, lub nawet mniej… – Snape świdrował go nieprzyjemnym spojrzeniem. – Zdradź mi, Black, jak to jest chodzić z głową wydrążoną od środka i tak lekką, jak bombka choinkowa? Myślałeś, że się nie zorientuję, że coś jest nie tak? Na brak tych twoich trzech przygłupich kolegów zwróciłem uwagę, a co dopiero na tak wybitną i oryginalną jednostkę?
– Dziękuję – uśmiechnął się sarkastycznie i skłonił się Nicholas wdzięcznie, ale wciąż śmiertelnie obrażony o bombkę choinkową. – To miłe, że tak pan uważa. Prawie się zarumieniłem.
Snape wykrzywił nieznacznie wargi w jakimś grymasie.
– Przychodząc tutaj, pragnąłem przeprosić pokornie za swe zachowanie, powiedzieć, że już nie będę i wręczyć pojednawczy rekwizyt w formie kilku niepotrzebnych już bratu łodyg…
Snape uniósł brwi nieznacznie.
– … a pan jest dla mnie niemiły i się ze mnie śmieje. Ładnie to tak?
Wpatrywał się wielkimi, zdziwionymi oczyma w kolorze stalowej szarości w Snape’a.
– Szlaban, Black – stwierdził nauczyciel spokojnie. Nicholas jęknął. – Nauczę cię, że za błędy się płaci. I to słono. Doceniam jednak gest. Nawet, jeśli z cmentarza. Tym razem nie odejmę ci punktów.
I odwrócił się na pięcie, odchodząc. Nicholas osłupiał, zachodząc w głowę, skąd u licha Snape wiedział, skąd on ma ten bukiet?…
Gwiżdżąc, Cosmo przemierzał zimny korytarz lochów. Cierpiał bardzo z powodu, że para wydostawała się z jego ust. Oczywiście, nie mógł dostać się gdzie indziej, tylko do tego zielonkawego, śmierdzącego, syczącego Slytherinu. Smród, syczenie i zielonkawość swego domu by jeszcze zniósł, ale tak naprawdę chodziło o te arktyczne temperatury. Zresztą, nie lubił gadów.
Chociaż szkoła już opustoszała wieczorową porą i uczniowie pochowali się po kątach, czyli swoich domach, podkulając pokornie ogonki, młody Black nie czuł zagrożenia. Co tam, antyczny potwór wujka Salazara, swego swój nie ruszy, chyba… A jak nie zreflektuje, że to Cosmo, nie szlama i połknie młodą nadzieję rodu Blacków w całości?
– Krewniaków się nie leje, staruszku! – zawołał na wszelki wypadek w głąb korytarza. – Uprzedzam, zbliża się Jego Magnificencja Cosmo Black! Żadnego czajenia się za węgłem i wystawiania kawałka ciasta na końcu ogona, jeśli masz! Chwila… Nie powinienem mówić per krewniaku, tylko „ziomuś”. Jestem ziomem pradawnego zła! Fajnie i git – ucieszył się wyraźnie i już w podskokach ruszył ku domowi. – Wolę być ziomem niż bratem jakiegoś szkaradzieństwa.
Może jednak pobyt w Slytherinie ma swoje zalety, przynajmniej jest w jakimś sensie nietykalny. Pewnym siebie krokiem ruszył w kierunku salonu Ślizgonów z pełną świadomością immunitetu.
ŁUP!
– AAAA!!! – pisnął wysoko, nakrywając się prawie gnatami ze strachu i kuląc na dywanie.
W drzwiach, które właśnie mijał, stała ładna, blondwłosa piątoklasistka z jego domu. Patrzyła na kulącego się na ziemi Cosmo z zaskoczeniem i złością. Po chwili jej czarne oczy rozszerzyły się gwałtownie.
– Och! Czyżbym cię uderzyła? – dramatycznie stuliła dłonie. – A może coś ci się innego stało?
– Żyję! – wyszczerzył zębiska Cosmo, w ciągu sekundy podrywając się i prostując jak drut. – Przestraszył mnie szczęk zamka, myślałem, że to potwór z Komnaty Tajemnic.
Dziewczyna podeszła do niego, na co zmarszczył brwi. Zaległa podejrzana cisza, w trakcie której świdrowała go spojrzeniem głębi swych ciemnych oczu. Cosmo wykazał pewne zaniepokojenie, mimowolnie wyginając się do tyłu i ze złością stwierdził, że mu gorąco.
Wtedy… piątoklasistka chwyciła w obie dłonie jego głowę. Cosmo zamarł, śmiertelnie przerażony. Dziewczyna, uśmiechając się chytro, poczęła sprawdzać, czy jego czaszka jest cała, poprzez delikatne obmacywanie jej owłosionej powierzchni. Dwunastolatek ni pisnął, zastanawiając się, jak długo istota ludzka może wytrzymać z zamarłym sercem.
Po macankowych oględzinach piętnastolatka uśmiechnęła się doń podejrzanie filuternie i puściła jego głowę, ale wciąż stała przed nim na długość jego bezowej, trzynastocalowej różdżki, a Cosmo miał nieodparte wrażenie, że się wręcz jeszcze przybliża. Pomijając fakt, że była nieco wyższa i nie umiał nawet się zmusić do lekkiego uniesienia głowy, by spojrzeć w jej denerwująco głębokie oczy, jej zbyt bliska obecność wręcz bolała. Cosmo zaczął żałować, że to nie potwór Slytherina, jak pierwotnie założył. Dziewczyna przemówiła aksamitnie:
– Nic ci nie jest, wszystko jest w porządku… A tak w ogóle, to jestem Villain…
– Eeeyyy… – Cosmo usiłował sobie uzmysłowić własne imię. – Jak to było…
– Wiem, że masz na imię Cosmo… – prawie szepnęła, pomagając mu. – Większość wie… I większość też wie, że za miesiąc walentynki… Jakbyśmy się razem do Hogsmeade wybrali, to nie musiałabym tego dnia spędzać na samotnej próbie ogrzania się przed kominkiem… Pomożesz mi?
– A co to Hogsmeade? – zapytał tępo Cosmo, czując, jak jego mózg przetransmutował w żelka.
Dziewczyna nieco osłupiała, ale szybko odzyskała rezon i zaśmiała się perliście:
– Och, przepraszam! Myślałam, ze jesteś z czwartej klasy, chociaż nieco cherlawy z ciebie czternastolatek! Czyli jeszcze nie byłeś w Hogsmeade? Masz dwanaście lat, co?
– Ehe – bąknął Cosmo, przeszczęśliwy, że Villain się odczepi. Ku jego przerażeniu stwierdziła:
– To nic nie szkodzi, kręci mnie taka duża różnica wieku… I tak jesteś boski…
Po czym przysunęła się bliżej, zasłaniając mu pole widzenia dość obfitym dwugarbem z przodu klatki piersiowej. Cosmo poczuł przerażenie i uderzenia gorąca, ale i dziwne, przyjemne dreszcze…
– Możemy się przecież ogrzać przy kominku w pokoju wspólnym, gdy nikogo tam nie będzie… – zamruczała dziewczyna, wciąż hipnotyzując go spojrzeniem.
– Właśnie sobie przypomniałem, że nie wyłączyłem piekarnika… – wybełkotał Cosmo, otumaniony wieloma różnymi doznaniami, cofając się i puścił pędem do domu, wyjąc – JEZU!!!
Wydyszał hasło do ściany, przerażony śmiertelnie i wleciał do salonu Slytherinu, bojąc się, że Villain go dogoni i zaciągnie w mrocznych i nikczemnych celach do jakiejś opuszczonej klasy.
– DRACO!
Jego kuzyn siedział na wspaniałym łożu i bawił się jakimś dziwnym wahadłem, mrucząc coś pod nosem. Podskoczył na dźwięk swego imienia i popatrzył na niego z przerażeniem.
– Co się stało? Wyglądasz, jakbyś spotkał potwora z Komnaty Tajemnic!
– Błogosławiłbym losowi, gdyby tak właśnie było! – załkał Cosmo i skulił ze strachu na łóżku obok Dracona. Ten patrzył na roztrzęsiony kłębek, który łypał na niego jednym wielkim, struchlałym okiem o orzechowym zabarwieniu.
– Draco… Osaczyła mnie na korytarzu… Przed chwilą… Boże, jakie to straszne… – popiskiwał.
– Co jest? Co cię osaczyło? – zmarszczył brwi blondyn.
– Dzieeeewczyyyynaaaa… – żałośnie zalamentował młody Black.
Draco najpierw otaksował go krytycznie, po czym… ryknął śmiechem.
– Widzę, że cię to śmieszy! – zdenerwował się Cosmo.
– Myślałem, że cię jakaś tragedia spotkała… Swoją drogą, to która to była i po co cię osaczyła?
– Tragedia to była, nie umniejszaj mojej krzywdy! – chlipnął spłoszony dwunastolatek. – Taka z piątej klasy od nas, Villain bodajże… Chciała się ze mną umówić, czaisz?!
– Villain? – Draco spojrzał w sufit, by przypomnieć sobie coś. – A. Ładna jest bardzo, ale chyba trochę… stara, jak dla ciebie, co kuzynku?
– Przecież to stara krowa! I zbyt rozwinięta krowa… Swoją drogą, ciekawe, czemu tak bardzo nie mogłem oderwać oczu od tego czegoś z przodu, co mają dziewczyny, a czego my, nie wiem czemu, nie mamy… EJ! Czego się cieszysz ze mnie, słoniu w karafce?!
Draco opanował szyderczy chichot, który wstrząsał jego drobnym ciałem. Cosmo zezłościł się, usiadł na kolanach na posłaniu blondyna i uraczył go kuksańcem.
– Czego mnie bijesz! – ofuknął go Draco, wciąż chichocząc. – Bawi mnie to, że masz ledwo dwanaście lat, a już lecą na ciebie te dziewczyny… Trzeba było nie afiszować się z kurtką.
– Jakie dziewczyny! Tylko jedna! I moja ociekająca testosteronem kurtka jest Bogu ducha winna!
– Jakbyś nie zauważył, wiele jest takich, zwłaszcza pierwszaków, co się ślinią na twój widok. I dlaczego się po prostu nie umówisz z tą swoją dziewczyną?
– TO NIE JEST MOJA DZIEWCZYNA! – zagrzmiał dwunastolatek. – Może i jest ładna… Ale co z tego?! Wyglądałbym z nią jak liliput, poza tym, drogi kuzynie, była bardzo agresywna i nachalna! Nie podobało mi się to, nawet przez moment stwierdziłem, że zaraz mnie tam pożre w opakowaniu…
Cosmo opadł na plecy, wpatrując się w baldachim Dracona, który ponownie wrócił do wahadła.
– Myślisz, że będę miał kiedyś dziewczynę? – zagadnął Cosmo w zamyśleniu, zakładając ręce za głowę. – W końcu za trzy miesiące skończę trzynastkę…
– Wydaje ci się, że rozmyślam na takie tematy?
– To chyba całkiem przyjemne… – rzekł jakby do siebie Cosmo, ignorując Dracona. – Czułem dzisiaj przyjemność, jakby… fizycznie, wiesz? Jej bliskość była przyjemna i jakaś odurzająca, ale… To chyba nie wystarcza, bo cała moja reszta czuła się niczym słodki, różowy króliczek w pułapce…
– Wiesz, co to jest?
Cosmo oderwał spojrzenie od baldachimu i przeniósł je na wahadło.
– Coś przedpotopowego? – uniósł ciemne brwi.
– To jest taki rodzaj wehikułu czasu… – uśmiechnął się chytrze Draco, udając, że nie słyszał. – Dostałem na urodziny w czerwcu i czasem się nim bawię… Można go używać tylko wtedy, gdy sam będzie chciał. Wtedy podobno lekko wibruje. Ale… Jeszcze to nie miało miejsca…
– Czyli kupowanie na ryneczku się nie opłaca…
– Nie kupiłem go na żadnym rynku! – obraził się Draco. – To droga i stara zabawka! Należała do mojej rodziny już długo, ojciec dał mi ją dopiero niedawno, ale widać, że pokolenia go używały! Podobno potrafi cię przenieść w jakieś miejsce i zdarzenie, które sam zarejestrował, bo, dla przykładu, leżał w konkretnym pomieszczeniu. Na niego „nagrywa się” to, co dzieje się naokoło, ty tylko mówisz datę i już możesz pooglądać, co tam się działo wtedy… Kiedyś będziemy mogli…
– Coś czuję, że u kobiet powinny podobać mi się ciemne włosy… Dlaczego tak jest? – powiedział do siebie Cosmo, drapiąc za uchem Włóczykija, który właśnie się przypałętał, i zatapiając się w rozmyślaniach, ignorując nadawanie Dracona.
W lochu Snape’a panowała przyjemna cisza. Przyjemna, oznaczało w tym wypadku, że żaden zgorzkniały i pozornie nekromancki typek nie wyzłośliwia się nad głową Nicholasa, przy okazji nawilżając troskliwie jego łepetynę garściami śliny. Tak, profesora Snape’a tu dziś nie było, co Nicholas przyjął z wielką ulgą. Nie chciał powtórzyć szlabanów z ostatnich lat, podczas których Snape obrażał go nieustannie i drwił z jego poziomu intelektu. Poza tym, mył włosy trzy dni wcześniej, jeszcze były w miarę czyste.
– Mówiłem, że to nie był dobry pomysł, by zwiewać! – zauważył Eddie, krojąc winniczka. – To było do przewidzenia, że Snape się wkurzy i nas złapie na takie ciężkie roboty…
– Ja się świetnie bawię… – wzruszył ramionami Nicholas, wydłubując martwej ropusze oczy.
Nie usłyszał odpowiedzi, zajęty swą twórczą pracą. Zaległa cisza, dość napięta. Koledzy wrócili do pracy pokornie. Trzynastoletni Black stwierdził, że wszyscy zasłużyli na to. Wagarowanie w Hogwarcie było niedopuszczalne i gdyby nie pomoc Cho, w ogóle by nie wiedział, co się działo na zajęciach… Powrócił do błogich rozmyślań nad Chinką i tym, jak ją złapał za regałem w bibliotece, mocno i konkretnie, za ten mięciutki pasek od torby… Cóż za cudeńko, pięć minut tylko z Cho, jąkając się i głupkowato śmiejąc, aż w końcu zrozumiała z jakimś zagubieniem na twarzy, że on próbuje się dowiedzieć, co było na lekcjach… Może i niezbyt to romantycznie wyglądało, ale przecież podszedł, porozmawiał, a raczej usiłował sklecać logiczne i właściwe zdania i nie wyjść na przygłupa. To już było coś nowego.
– Nick, coś tak przygasł?
Nicholas zorientował się, że od dłuższego czasu dziabie nożem bezmyślnie czaszkę ropuchy, tworząc z niej ropuszy, szwajcarski ser i uśmiecha się jak ostatni kretyn.
– Eee… Myślę sobie o takich tam… – zerknął na Marcusa, który zmrużył oczy.
– Czyżbyś znowu coś kombinował z tymi eliksirami?
– Może być i to… – młody Black wziął martwą ropuchę i bez zastanowienia począł udawać, że zwierzątko stepuje, pociągając za nieruchome, tylne nogi. W końcu odrzucił stepujące zwłoki na jakąś kupkę i zagadnął. – Jak myślicie, czy Snape wcisnąłby się w baletki, jakbym mu przyszył pajączki?
Jego trójka kolegów nieco się zdziwiła na to pytanie i wymienili przerażone spojrzenia.
– Wiesz, eee… Nie wiem, czy Snape by się wcisnął w baletki z pajączkami, ale, skoro jesteśmy już w temacie… – zaczął Eddie. – Wpadliśmy z Paulem i Marcusem ostatnio na taki pomysł, by zrobić jakiś fajny eliksir i wypróbować na Ślizgonie…
– Snape wasze wnętrzności rozniesie po pobliskich pagórkach, a głowy wrzuci do klepsydry punktów dla Slytherinu – stwierdził bez ogródek Nicholas.
– No dobra, ale skoro oni są bezpieczni, bo dziedzic ich nie atakuje, to my też możemy! Chcieliśmy zrobić taki eliksir, który sprawia, że krew wrze…
– Ajć! – syknął Nicholas, krzywiąc się. – Przecież gościa zabijecie! Krew mu gotować?!
– Nie, posłuchaj! – wtrącił się Marcus, zniżając głos. – To tylko eliksir, w przepisie jest napisane, że nic się nie stanie. Jest wrażenie, że krew wrze, ale to tylko wrażenie… W sensie, gdy go poskłada pielęgniarka, to facet będzie cały! No i wygląd nie jest fajny, podobno cały się wydyma i pulsuje…
– Jakbyś nam taki eliksir sporządził, Nick… – poprosił Eddie.
– Nie ma mowy, to jakiś obłęd! – zawołał Nicholas, zamaszyście katapultując oko ropuchy tak, że wylądowało na czubku kredensu ze słojami. – Nie będę odpowiadał za takie praktyki! Gdzieżeście znaleźli ten przepis, na pewno nie w naszej książce do lekcji!
– To tajemnica… – Marcus wpatrzył się w niego niechętnym wzrokiem. – Nie chcesz się zemścić za to, że Ślizgoni są twoją główną zmorą?
Nicholas zamilkł, wpatrując się z rozpaczą w trzy twarze kolegów. Chętnie by czymś takim jakiegoś Ślizgona potraktował, ale tylko w obronie, nie miał ochoty się mścić za cokolwiek. Ale może warto taki eliksir sporządzić na wszelki wypadek. Chęć dokopania kapitanowi drużyny, Marcusowi Flintowi, była przeogromna. Ten dryblas wielokrotnie się nad nim znęcał, no i Ślizgoni byli jedną z przyczyn, dla których Nicholas kiedyś, w pierwszej klasie uciekł ze szkoły.
– No dobra… – westchnął. – Mogę się tym zająć w wolnej chwili.
Trzej chłopcy się wyraźnie ucieszyli, po czym Paul flegmatycznie stwierdził:
– Jest jeszcze jeden problem. Mamy na liście składnik, którego nie ma w naszym kredensie: włosy szyszymory. Powinieneś zdobyć ten składnik z kredensu Snape’a.
– O nie. Co to, to nie! Nie tknę niczego z jego świętego kredensu! – stanowczo zaprzeczył chłopak.
– Nicholas! Przecież on ci nic nie zrobi, będziemy cię osłaniać, obiecujemy!
– Znowu będzie na mnie! Oskarżył mnie o kradzież, nie mogę teraz dać mu satysfakcji!
– Nick, to było w grudniu, przed świętami, teraz mamy końcówkę stycznia! Snape już na pewno dawno zapomniał o tym, że coś się działo! Przecież cię więcej nie oskarżał! Pomóż nam, proszę!
Nicholas, czując się przyparty do muru, obserwował swych kolegów, wpatrujących się w niego wyczekująco. Jęknął do siebie cicho i westchnął po chwili:
– No dobra…
***
Upiłam łyk herbaty. Za oknem było już ciemno, jak to w lutym.
Zmierzyłam wzrokiem siedzącą naprzeciwko mnie Agathę Route. Ubrana w nieskazitelną i nowoczesną sukienkę i szpilki, założyła nogę na nogę i elegancko piła ze swojej filiżanki. Przypominała mi z funkcji jedną osobę z dawnych lat - Sandrę. Sandra nie była moją przyjaciółką, ale jedyną istotą w szkole, z którą mogłam porozmawiać. Agatha pełniła tę samą rolę - byłyśmy inne, zupełnie inne. Różne historie, charaktery, problemy, marzenia i dążenia… Ale tak sympatycznie było dziś siedzieć w jej salonie i pić herbatę. Być u kogoś i móc porozmawiać tego lutowego wieczora. Nawet o głupotach.
– Mówię ci, Mary Ann – zwróciła się do mnie lekko. – Powinnaś coś zrobić z tymi włosami! Masz takie śliczne loki, ale może byś je ścięła krótko i przefarbowała, na czarno na przykład, rude kobiety widuję wszędzie i już to jest nudne…
– Nie myślę o takich rzeczach. – uśmiechnęłam się pod nosem.
– Ja tylko mówię, co byłoby korzystniejsze dla twojego wyglądu! Chodzisz ciągle w tych samych, kraciastych koszulach i dżinsach, a masz taką ładną figurę! Drobne zakupy, na które możemy wyskoczyć razem, nowe włosy i każdy facet twój!
– Mojemu mężowi się podobały moje włosy… – mruknęłam cicho.
– A tak, zapomniałam spytać… Twój mąż nie żyje, prawda? – zagadnęła dość sucho.
– Tak. Ze dwanaście lat już będzie na jesień…
– Och, tak mi przykro – zrobiła dość smutną minę. – Mam nadzieję że się nie obrazisz, ale ja bym czasem chciała, żeby i mojego starego coś trafiło…
Rozejrzała się po salonie, jakby z obawą, że jej mąż nas podsłuchuje. Po tej uwadze obserwowałam ją chłodno, myśląc nad tym, jak bardzo się różnimy. Kolosalnie wręcz.
– Wierz mi, nie chciałabyś – skomentowałam lodowato, ale w tym momencie Agatha obróciła się w kierunku drzwi do salonu, które otworzył Stanley, taszcząc za sobą torbę szkolną. Miał kwaśną minę i zaróżowioną z zimna twarz.
– Już wróciłeś ze szkoły? – zapytała Agatha ze zdziwieniem.
– Nie, wciąż tam jestem – burknął z przekąsem Stanley. – Dzień dobry, pani Black.
– Jak było?
– Do kitu. Idę do Sary.
– A lekcje?
Ale nastolatek już wyszedł. Ku mojemu zdziwieniu Agatha z chytrą miną obróciła się ku mnie, unosząc brewki.
– Ten mój syn… – wyśpiewała. – Nie irytuje cię, że tak u ciebie przesiaduje?
– Nie, Stanley jest bardzo grzeczny.
– Ech, no tak. Szczerze mówiąc, mam wrażenie, że jest w Sarze zakochany!
– No co ty! – zaśmiałam się. – Przecież Sara to jeszcze dziecko, dziesięcioletnie! A Stanley ma prawie piętnaście lat! Nie przesadziłaś?
– No może trochę… – Agatha zmierzyła mnie niepewnym wzrokiem. – Ale za to na pewno będą ze sobą za parę lat! Stanley uwielbia Sarę, zapewniam cię, dziewczynka jest jego małym kurczątkiem, dosłownie!
Zaśmiała się perliście. Mimo woli się uśmiechnęłam. Tak, Stan miał słabość do Sary, ale… taką, jakby była jego małą, kochaną siostrzyczką. Nigdy nie nadinterpretowałam ich relacji jako przyszłej pary - po prostu się lubili. Sara była jego małym kurczakiem, on był jej Nicholasem, za którym tęskniła.
– Ale wiesz, Sara będzie naprawdę śliczną dziewczyną, zresztą te twoje dzieci są takie urocze! – Agatha wdzięcznie machnęła ręką. – Zupełnie inne…
– Po tatusiu… – mruknęłam, prawie do siebie.
– Nie obraziłabym się, gdyby Stanley i Sara wzięli ślub! – uśmiechnęła się Agatha znacząco. – Stan to dobry chłopak, wierz mi!
– Pozwólmy zdecydować dzieciom – parsknęłam.
– Wiem… Ale i tak fajnie byłoby je swatać, nie sądzisz? Może tak zrobimy? To będzie świetna zabawa!
Popatrzyłam uważnie na Agathę, rozentuzjazmowaną i podnieconą całym przedsięwzięciem. W sumie… Sara była taka mała, ale ja też zostałam swatana z Syriuszem i to był bardzo dobry pomysł. Tylko, że ona może jeszcze tylu fajnych czarodziejów poznać w szkole… Czy to na pewno dobrze, odbierać jej już teraz prawo wyboru? Lubiła Stanleya…
– Co ty na to? Ja spytam Stana…
– Tylko, że on ma dopiero czternaście lat, czy go nie wystraszysz?
– Zrobię to delikatnie! – żachnęła się Agatha. – A ty pogadasz z Sarą. Co ty na to? Jak się nie zgodzą, to zobaczymy, ale może by im się podobał ten pomysł?
Obserwowałam Agathę uważnie. Czy przed moim przyjściem coś piła? Nie wiedziałam na pewno, ale nie wydała mi się w pełni świadoma. No bo jak mogła mieć w planach zmuszanie do ślubu dziesięciolatkę z czternastolatkiem i to do tego jej synem? Ja byłam doskonałym przykładem tego, że ustalony odgórnie ślub był dobrym pomysłem, ale Sara i Stanley wydali mi się tacy maleńcy, młodzi, niewinni i bezbronni… Wiele już się nie odzywałam, trawiąc ten pomysł w sobie. Agatha chyba nie żartowała. Swoją drogą, co za idiotyczny pomysł...
Po Hogsmeade kręciło się mnóstwo par. Nie dziwota - dziś były walentynki. Nicholas prychnął do siebie. Nigdy nie świętował walentynek, bo i z kim. Cho by i tak z nim nigdzie nie poszła, a innej opcji nie widział. Włóczył się więc po Hogsmeade bez celu, u boku Tamary. Swoją drogą, to ciekawe, czemu jego przyjaciółka, tak przecież popularna z racji swej sympatycznej i przyjacielskiej natury, nie miała żadnej randki.
– Tamara… – zagadnął. – Dlaczego właściwie się z nikim nie umówiłaś?
– A po co? – odparła bez zainteresowania.
Znowu zapanowała cisza, podczas której wpakowali się do Trzech Mioteł, ich ulubionego miejsca, ale niestety, nie tylko ich. Każdy uczeń od trzeciej klasy wzwyż, poszedł dziś do Hogsmeade. Nicholas zastanawiał się, co jest przyczyną: czy walentynki, czy strach, bo przecież w murach było niebezpiecznie. Kilka ataków, które do tej pory miały miejsce, napawały wszystkich mocnym przerażeniem. On jeszcze czuł się względnie bezpieczny, ale coraz częściej bał się o Tamarę. Jeżeli uczniowie urodzeni w rodzinie mugoli są zagrożeni, to Tamara jest w niebezpieczeństwie…
Spalił cegłę, gdy odkrył, że para siedząca obok nich, przy sąsiednim stoliku, namiętnie się całuje. Właściwie to wszyscy naokoło to robili, a jak dostrzegł jakiś wyjątek od reguły, to raczej gdzieś dalej, za murem obcałowujących się mas. Nicholas położył po sobie uszy wilka i spuścił ze wstydem wzrok. Bardzo chciał siedzieć gdzieś indziej, byleby nie być epicentrum tych warstw całujących się dookoła.
Upijając łyk piwa kremowego, zamyślił się nad swym eliksirem, którego warzył pod czujnym okiem chłopaków w domu. Miał on wywoływać wrzenie krwi, a włosy szyszymory udało mu się łatwo zwędzić Snape’owi. Niby wszystko dobrze, ale chłopaki chciały, żeby tam wrócił i przyniósł im więcej. Chcieli mieć koniecznie dwa kociołki tego eliksiru, tak na wszelki wypadek.
– Wyprawiasz swoje urodziny? – zagadnęła Tamara po długiej ciszy. – To za trzy dni!
– Nie. – Nicholas wzruszył ramionami. – Ta data nigdy mnie specjalnie nie obchodziła.
– Ale wiesz… Czternaście lat kończy się tylko raz w roku!
Jej kiepska próba nawiązania dialogu spaliła na panewce. Nicholas zasępił się, rozmyślając nad własną śmiercią. Tak szczerze, to dlaczego akurat miałby umrzeć dokładnie za dziesięć lat? Skąd uzdrowiciel wiedział? A może to nadejdzie już za pięć lat? Albo za dwa? Albo dziś wieczorem…
– Chandra – powiedział spokojnie, bo ku zdumieniu Tamary na ich stole wylądowała jego sowa z listem od mamy. Uśmiechnął się do niej i odwiązał liścik, po czym pogłaskał po mięciutkich piórach swą sowę. Dotyk jej piór był zawsze bardzo przyjemny. Zagłębił się w lekturze listu od mamy.
– Och, oni piszą, że dostałem rower na urodziny! – ucieszył się Nicholas, gdy już doczytał list do końca. To była najlepsza wiadomość od dawna.
– Rower? – Tamara uśmiechnęła się na widok jego radości. – To taki pospolity prezent… Myślałam, że czarodzieje dostają jakieś magiczne rzeczy.
– Ja chciałem rower… – Nicholas podrapał się za uchem. – Chcę go podrasować, by latał. Chciałbym kiedyś polatać na takim rowerze. Tak w stronę słońca.
Tamara uśmiechnęła się szerzej, obserwując Nicholasa bardzo uważnie.
– Wiesz co, bardzo lubię twój sposób bycia – rzekła nagle.
– Ale… Co ja takiego powiedziałem? – zdziwił się.
– Nic, ale to, co wyrażają twoje oczy w takiej chwili, zaraża mnie czymś pozaziemskim… – tajemniczo się uśmiechnęła i kwaśno dodała po chwili – Tylko po jakie licho się zadajesz z Belbym i tą głupią gromadą… Ja im chyba napiorę po buźkach, jak się nie odwalą.
– Tamara! – zganił ją Nicholas. – Przecież to moja sprawa!
– Nie do końca. Rzadziej się spotykamy i widzę, że nie jest wszystko w porządku. To nie jest twoja sprawa, przecież jestem twoją przyjaciółką i się martwię!
– Chciałem trochę pobyć z chłopakami. Mam czternaście lat, za trzy dni i byłoby fajnie, jakby się ze mnie nie śmiali, że jestem jakiś dziwny, bo się zadaję tylko z dziewczynami!
– To dla ciebie aż tak ważne? – zapytała głucho Tamara. – Boisz się obciachu z mojej winy?
Nicholas skulił się w sobie. Wiedział, że zabrzmiało to okropnie i niewdzięcznie. Czuł, że nie powinien się tak zachowywać i mówić, ale już było za późno. Widział, że Tamarę tym zranił.
W ciszy dopili resztkę kremowego piwa i wstali od stołu.
– Idziemy do szkoły? – zapytała chłodno Tamara, zarzucając torbę na ramię.
– Nie! Tam są serduszka Lockharta i jego krasnoludy przebrane w pieluchy! – jęknął Nicholas, w myśli opracowując szybko jakąś bezpieczną trasę, by jak najszybciej dostać się do dormitorium. Niestety, trzeba było wykonać manewr w kierunku tej nielubianej puszki Pandory, gdzie czaił się Snape, potwór z Komnaty Tajemnic, krasnoludy, niedokończony esej z transmutacji i serduszka.
Wyszli w milczeniu na lutowe zimno. Nicholas czuł boleśnie na skórze, że powinien coś powiedzieć, przeprosić, ale tak bardzo nie wiedział, co ma zrobić. Przestać się zadawać z chłopakami? Musiałby się przyznać przed całym światem do błędu, tu chodzi o jego męski, czternastoletni honor, poza tym, jego trud włożony w kradzież składników byłby nadaremny, a nie po to leżał dwie godziny pod tamtą szafką na czatach, udając chyba tylko kurz i czekając, aż Snape sobie wreszcie pójdzie do swej sypialni. Co jest złego w przebywaniu z chłopakami? Czyżby Tamara była zazdrosna?
Zapatrzył się w tłum, ale nie był tak interesujący, jak pojedyncze kropki niebieskości, wyłaniające się zza warstwy chmur na niebie. Był dopiero luty, ale Nicholas tęsknił bardzo za bezchmurnym niebem. Miało w sobie coś niesamowicie lirycznego i troszkę zaprawionego smutkiem, spowodowanym tęsknotą za czymś nieuchwytnym.
Wtem dostrzegł dziwny obraz: na tle tego nieba, odrobinkę niebieskiego, na dachu, stała jakaś postać. Miała na sobie piękną, jaskrawoczerwoną suknię z ciężkiego materiału, szytą na dawną modłę, oraz niesamowicie długie i gęste pukle ciemnobrązowych, nieco pofalowanych włosów. Była bardzo blada. Nicholas przystanął i zapatrzył się z zafascynowaniem w obraz tej smukłej, nieziemskiej postaci, której włosy i czerwień ubrania rozwiewał wiatr, na tle biało-niebieskiego nieba tworząc z nich piękne, baśniowe smugi. Co za niezwykły widok!… Wtedy ze zdziwieniem odkrył, że postać wpatruje się w niego mrocznym i tajemniczym spojrzeniem.
– Idziesz? – Tamara obróciła się, gdy zobaczyła, że przystanął. Przeniósł na nią z trudem wzrok, po czym znów zerknął na dach, lecz postaci tam nie było. – Nicholas?
Tamara podeszła do chłopaka, patrząc na niego czujnie. Ten tylko otrząsnął się z oczarowania.
– Już idę – mruknął do niej i niechętnie oderwał but od warstwy skrzącego śniegu.
O tej godzinie niewiele osób przesiadywało w sowiarni. Cosmo zawsze szukał tu jakiegoś spokoju, gdy czuł się źle, gdy coś go uwierało, męczyło. Teraz nie było inaczej. Przyzwyczajony do ultra niskich temperatur, ignorował lutowy mróz, chociaż wciąż nad tym odrobinkę ubolewał.
Bezwiednie zajął się przekręcaniem sygnetu z wężem, jego wielkiego i niezdobytego łupu wojennego. Na drugiej ręce miał dziwny, prosty pierścionek z niebieskim oczkiem. Nie potrafił po prostu się przestawić na myśl, że jest w Slytherinie. Niby fajnie, bo nikt go nie męczy, nie ściga, miał naprawdę łatwiejsze życie. No i Slytherin ociekał arystokracją, tym, czego mu zawsze brakowało. Ale nie potrafił się do końca przekonać do swojego domu. Po prostu tego nie umiał.
– Nareszcie jesteś – rzekł z powagą, gdy za sobą usłyszał kroki i raptowne zatrzymanie się. Obrócił się nieco niepewnie za siebie i zlustrował czujnie przybysza.
Rosemary łypała na niego enigmatycznie. Napięcie wprawiało w ruch powietrze dookoła. Stali w pewnej odległości, Ślizgon i Gryfonka, dawniej identyczni, teraz różniło ich mnóstwo. Czaili się, jakby oceniając siły wroga.
– Chciałeś się ze mną widzieć – stwierdziła Rosemary. – Taki liścik otrzymałam wczoraj na eliksirach. Czy to jakaś pułapka?
– Nie. Pragnę porozmawiać – odparł sucho Cosmo. – Z tobą.
– O czym?
– O pewnych wstydliwych sprawach…
Para dwunastolatków usiadła bez słowa obok siebie na niewielkim schodku. Nie patrzyli na siebie, czując uwierający, zielono-czerwony spór na karkach.
– Chodzi mi o to, że… Może pomyślisz, że jestem jakiś nienormalny… – zaczął Cosmo. – W końcu jesteś moją bliźniaczką i chyba zrozumiesz mnie najlepiej. Ostatnio dręczą mnie pewne dziwne spostrzeżenia…
– Chodzi o coś związanego z Komnatą Tajemnic? – zagadnęła natychmiast Rosemary.
– Nie, nie o to chodzi… – Cosmo speszył się. – Więc… czy myślisz, że jestem atrakcyjny?
Nie spodziewał się wzroku, jakim obdarzyła go Rosemary. Wyglądało na to, że zbiera jej się na śmiech. Chyba tylko z grzeczności nie ryknęła rubasznie.
– Nie śmiej się ze mnie! – zaatakował z żałosnym miauknięciem w głosie.
– Nie śmieję się przecież! Atrakcyjny? Jak dla mnie jesteś jak dzieciak!
– Ale dla dziewczyn w ogóle… – Cosmo się speszył i zaczął żałować, że zaprosił Rosemary na taką rozmowę. – Chodzi o to, że moje koleżanki z domu, zwłaszcza młodsze, jakoś dziwnie się na mój widok zachowują…
– Może się rzadko myjesz i boją się zatruć…
– Rosemary! – Cosmo spalił cegłę ze wstydu. – Wiesz, że nie o to mi chodzi! Te dziewczyny… cały czas o mnie mówią, widzę ich wzrok i słyszę szepty…
– Ty nie przesadzasz? – zdziwiła się jego bliźniaczka. – Serio, ja jakoś nigdy nie zauważyłam, żeby ktokolwiek mdlał na twój widok…
– Bo jesteś w Gryffindorze! – zirytował się Cosmo, choć sam nie wiedział, dlaczego. – U mnie w Slytherinie trochę inaczej to wygląda…
– Czego oczekujesz?
– Sam nie wiem… Czuję się dość zagubiony… Te wszystkie dziewczyny mnie przerażają. Może potrzebowałem rady, lub czegoś, a może po prostu chciałbym się komuś zwierzyć, Draco jakoś nie ma ochoty tego słuchać, ale ja dostrzegam coś dziwnego naokoło… Dlaczego dziewczyny się tak na mój widok zachowują? O co chodzi?
– Może dlatego, że jesteś przystojny? – odparła ze znudzeniem Rosemary.
– Przystojny? – nadstawił ucha Cosmo. – A co to dla ciebie oznacza?
– No nie wiem… Nie pytaj mnie o takie rzeczy! Nie umiem ci na to odpowiedzieć!
– Myślisz, że kiedyś będę miał dziewczynę? – zmarkotniał Cosmo.
– No, jak będziesz chciał…
– Ale ja się ich jakoś… Żadna mi się nie podoba, nie rozumiem, nie mam ochoty, wiesz, przebywać z żadną. PRZEBYWAĆ, jak z przyjacielem! I tu jest problem, nie widzę sensu przebywania z jakąkolwiek z tych wszystkich dziewczyn, Draco jakoś mi wystarcza…
Rosemary gwałtownie odsunęła się od niego z przerażeniem na twarzy.
– O co ci chodzi? – zdziwił się Cosmo, zupełnie nierozumiejący, co tak nagle Rosemary przeraziło. – Mówię tylko, co czuje. Jestem jakiś przerażony!
– Widzę… – Rosemary przysunęła się powrotem do Cosmo. – Wiesz… Miło, że mnie tu wezwałeś na pogawędkę, ale… Powiem szczerze, że nieco wyolbrzymiłeś własne, wewnętrzne rozterki.
Cosmo uśmiechnął się pod nosem, zapatrzony w sygnet. To był chyba błąd, że Rosemary zaprosił na taką rozmowę. Co mogłaby ona mu dać, jeżeli sam nie wiedział, co czuł i myślał?
– Nie zrobię ci krzywdy… Tylko idź do studni.
Sara czuła, że leży na łóżku i wierci się niemiłosiernie. Jednak sen, męczący i ciężki, nie opuszczał jej. Nie potrafiła wyplątać się z jego lepkich i duszących splotów.
Bettie siedziała przy biurku, chociaż Sara tego nie widziała, zajęta wybudzaniem samej siebie. Bardziej wyczuwała jej obecność. Wiedziała, że Bettie czegoś chce i jest to coś bardzo ważnego, ale bała jej się słuchać. Czuła lęk na myśl, że mogłaby się do niej zbliżyć.
– Nie martw się, trucizna już jest nieszkodliwa, nie zarazisz się… – usłyszała.
– Czy muszę? – wydyszała Sara. – Koniecznie?
– Tak, to ważne. Nie spocznę.
– Dlaczego akurat mnie wybrałaś?
– Bo jesteś najmłodsza w okolicy i jesteśmy sąsiadkami! Nikt inny nie chciałby mnie słuchać! A ja naprawdę potrzebuję pomocy! Pokażę ci to, chodź…
Sara, jak wystrzelona z armaty, usiadła gwałtownie na łóżku, zupełnie rozbudzona. Chwilę jeszcze wytrzymała w bezdechu, a potem głęboko i z ulgą wypuściła całą zawartość płuc. Mimo lutego i mroźnych nocy, była zupełnie spocona.
Oddychała łapczywie jeszcze parę chwil, dopóki serce nie powróciło do siebie. Czuła, jak zimny pot oblepia jej plecy i tors wespół z koszulą nocną. To tylko sen…
Z westchnięciem opadła na wznak na posłanie, czując, jak na zetknięcie zimnych pleców z wychłodzoną, mokrą od niego poduszką reaguje dreszczami. Co za ulga, tak się ochłodzić…
Co to za sny ją tak ostatnio męczą? Zazwyczaj ich nie pamiętała, ale ten był dość wyrazisty i na tyle mocny, że mogła sobie wiele szczegółów przypomnieć.
W tym momencie podskoczyła na posłaniu, czując bolesne kołatanie serca, śmiertelnie przestraszonego, bowiem po jej pokoju, gdzieś pod stropem, rozlał się dziecięcy głosik, mówiący coś niezrozumiale. Niewyraźne słowa przetoczyły się za ścianami i sufitem od drzwi po okno, które nagle otworzyło się gwałtownie. Sądząc, że mama i wujek na pewno już się obudzili po takim huku, Sara niepewnie usiadła, nasłuchując czujnie. Odpowiedziała jej cisza.
Tknięta nagłym przeczuciem, podbiegła do otwartego na oścież okna, posyłającego do pokoiku całe tsunami lutowego mrozu, ale nie dbała o to. Wychyliła się na czarną, śnieżną noc.
Widmo małej, może dziewięcioletniej dziewczynki, stało na trawniku u sąsiada, z którym mama często darła koty o pożądaną nieskazitelność jego murawy. Zjawa znajdowała się przy placu zabaw, na którym bawiły się kiedyś, rok temu z Sarą, dokładnie pod kilkuletnią, niską jabłonką. Duch wpatrywał się wyczekująco prosto w najmłodszą latorośl Blacków. Czyżby znowu był żądny zabawy? Swoją drogą wydało się to nagle Sarze dziwne, że sąsiad posiadał placyk zabaw, a dzieci wcale nie…
Rozszerzyła w zdumieniu i przerażeniu stalowoszare oczy. Bettie Portland!
Wybiegła na korytarz, czując na plecach ciarki od mrozu i makabrycznych podejrzeń, a także od jej sennych wizji, przedstawiających jabłonki z jadowicie zielonymi, zmurszałymi owocami.
Ale… Co powie mama? Przecież śpi, wypoczywa po całym dniu pracy… Trzeba jej to przedłożyć logicznie i bez wrzasku, ale nie teraz, ona i wujek będą źli. Sara postanowiła zająć się sprawą rano.
– Wydajesz się być zamyślona. Co się dzieje, Meg?
Zignorowałam Remusa, wlepiając wzrok w beżową fontannę kawy z mlekiem, której cienki strumyczek, lekko wygięty w łuk, wlewałam do filiżanki brata. Zerknęłam w kierunku okna. Śnieg wciąż leżał na dachach i chodniku, milczący i znieczulający cały świat za oknem, ale w tym znieczuleniu nie było ulgi i ukojenia.
Szczerze mówiąc, Remus miał rację. Ale nie tonęłam w rozmyślaniach nad jego problemami ze znalezieniem dobrej pracy. Nawet nie myślałam tak wiele nad moją przeszłością i tragediami, które miały miejsce, ale wciąż zastanawiałam się nad dziwacznym liścikiem, którego otrzymałam w listopadzie. Do tej pory nikt się nie pojawił. Co mogło to oznaczać? Remus często pytał, czemu jestem taka czujna i zalękniona, dlaczego tak często zerkam w okno i się czaję. Nie mogłam się jednak pozbyć wrażenia, że ktoś mnie obserwuje i to ktoś, kogo nie mogę namierzyć, zlokalizować. To okropne przeświadczenie sprawiło, że siedząc w domu często przybierałam postać kota, czując się wtedy nieco bezpieczniej. Niestety, łapki kotów jeszcze nie zostały przystosowane do gotowania i trzymania różdżki, więc nie mogłam zbyt długo siedzieć w tej bezpiecznej formie.
Do pokoju weszła Sara, już ubrana i gotowa do śniadania.
– O, jesteś, kochanie – uśmiechnęłam się na jej widok, po czym zmarszczyłam brwi. – Co jest, Saro? Czemu masz taką zaciętą minę?
– Nie… – odparła enigmatycznie i usiadła do stołu. Remus, siedzący obok, obserwował ją bardzo uważnie, po czym zapytał:
– Co się dzieje? Wyglądasz na nieco przestraszoną.
Sara niepewnie odgarnęła z buzi czarno-rude kosmyki, po czym zapytała nieśmiało:
– Czy nasz sąsiad ma dzieci? Pan Portland?
– Dzieci? – Remus uniósł brwi w szczerym zdumieniu. – Czy bawienie ze Stanleyem ci nie wystarcza? O to chodzi, tak?
– Nie… Pytam, czy on ma dzieci. Czy kiedykolwiek miał…
– Z tego co pamiętam, chyba nie…
– Miał – wtrąciłam po namyśle. – Miał, Remusie. Kiedy się wprowadziliśmy, na placu zabaw bawiła się dziewczynka w wieku szkolnym. Często zastanawiałeś się, patrząc przez okno, czy nie wybudować dla naszych placu zabaw.
– Zdumiewające, jakie rzeczy zapamiętują kobiety – uśmiechnął się pod nosem Remus. – Ale tak, teraz sobie przypominam. Jakoś mi tak znikła z pola widzenia…
– Przypuszczam, że wysłali ją do szkoły z internatem – skupiłam wzrok na naleśniku, który ostrożnie nałożyłam na talerz Sarze. – Agatha Route wciąż się zastanawia nad wysłaniem Wandy gdzieś na północ, by się dobrze wykształciła…
– Mamo… Wujku… – zaczęła Sara, czymś dogłębnie poruszona. – Błagam, wysłuchajcie mnie! I nie krzyczcie… Chodzi mi o to, że w zeszłym roku do mojego pokoju przychodził duch małej dziewczynki, mniej więcej dziewięcioletniej… I się ze mną bawił…
– Co ci przychodziło do pokoju?! – fuknęłam automatycznie. – Jaki…!
– Cicho! – zganił mnie Remus, jakby zaniepokojony. – Daj jej powiedzieć.
– I nie było w tym nic dziwnego. – mruknęła Sara. – Potem przestał przychodzić. Ale ostatnio znowu wrócił i powiedział mi coś bardzo ważnego. To dotyczyło jej śmierci.
Wymieniłam z Remusem dość napięte spojrzenia.
– Chodziło o to, z tego co zrozumiałam… – Sara spaliła cegłę. – Bettie jest pochowana pod jabłonką, w zalanej betonem studni, przy jabłonce na placu zabaw. Ojczym ją otruł. Tu, obok naszego domu, w domu obok.
Przez chwilę żadne z nas się nie odzywało, dopiero potem Remus spytał:
– Ależ… Skąd ty to wiesz? Przecież pan Portland to nasz sąsiad, niezbyt może przyjemny, ale żeby otruć dziecko i wrzucić do studni… To na pewno był duch córki Portlanda?
– Przedstawiła się jako Bettie Portland… Nie wiem, tak mi się wydaje… – Sara mocno się zaniepokoiła. – A ten Portland był jej ojczymem, nie ojcem! Chciała być tylko pochowana normalnie, dlatego do mnie przyszła…
– Nie sądzę, żeby to miało być… – zaczęłam.
– Wujku, uwierz mi… – przerwała Sara, patrząc błagalnie na Remusa.
– Wiesz… – westchnął, trąc dłońmi twarz. – Myślę, że nie oszukujesz, ale jeśli masz rację, to po prostu… Jestem zszokowany, Saro…
– Ja też, wyobraź sobie… – spuściła głowę na dłonie. – Chciałam wam o tym powiedzieć, bo prosiła mnie o pomoc. Pomóżmy jej, wydobądźmy jej ciało z tej studni, proszę, wujku!
Remus, ku mojemu przerażeniu, położył dłoń na jej ramieniu i uśmiechnął się smutno.
– Zajmę się tym, obiecuję. Pójdziemy na policję, popytamy… Jeśli będzie problem, to może coś uda mi się wskórać czarami, tak dyplomatycznie, żeby Minister się nie rzucał…
– Dziękuję! – uśmiechnęła się Sara. – I Bettie też pewnie się ucieszy!
***
Nicholas rozejrzał się nerwowo. Była pierwsza nad ranem, a on przycupnął za zbroją w lochach. W LOCHACH, O PIERWSZEJ NAD RANEM. Starając się nie myśleć nad tą kombinacją słów i ich znaczeniem, podkradł się bliżej jaskini smoka, jaką był osobisty składzik Snape’a. Nicholas wiedział, że umie wykraść Snape’owi parę drobiazgów. Ale tym razem tak mocno nie wierzył w powodzenie tej misji, że aż sam się sobie dziwił, że w ogóle tu przylazł.
Eliksir był już dawno uwarzony i rozlany do butelek. Chłopaki dostały, co chciały, ale i tak Nicholas musiał iść po nowy funt kłaków.
Dobra, trudno. Nic nie szkodzi, taki eliksir się zawsze przyda, na wszelki wypadek.
Rozejrzał się nerwowo. Oddech zamieniał się w parę, mimo, iż od jakiegoś czasu był marzec. Nie wiedział, czy to z zimna, czy strachu, szczęka latała mu jak żywa, na wszystkie strony.
Upewnił się, że nikt nie idzie i szybko podbiegł ku drzwiom prowadzącym do spiżarki. Zamknął za sobą drzwi, bardzo cicho i dokładnie, po czym odetchnął.
– Lumos – mruknął do siebie, a jego wiązowa różdżka zapłonęła, wskazując mu parę włosów w jednym z opakowań. Łapczywie i nerwowo pochwycił ich garść, po czym sięgnął do klamki… która sama się przekręciła i w drzwiach stanął profesor Snape, lustrując go od stóp do głów.
– Black – powiedział jedynie Snape bez żadnej oznaki zaskoczenia.
Czternastolatek poczuł okropną falę gorąca, zalewającą jego kark i wypływającą na twarz. Stał wciąż z lekko uniesioną ręką, którą chwilę temu z ulgą miał przekręcić klamkę i zmiatać z lochów jak najdalej. Dlaczego akurat teraz?
Cisza, która panowała w maleńkiej spiżarence, była potworna. Snape świdrował go czarnymi oczyma, a Nicholas czuł się tak bezbronny i okrutnie upokorzony…
– Wyjmij to, co schowałeś do kieszeni – rozkazał Snape cicho i tonem nieznoszącym sprzeciwu. Nicholas natychmiast posłuchał, czując taki wstyd i rozpacz naraz, jakich nie czuł nigdy. Co za upokorzenie… Czy Snape go wywali za kradzież?
– Odłóż włosy tam, skąd wziąłeś – wycedził Snape, zezując na włosy szyszymory. Chłopak bez słowa to uczynił, ledwo mogąc oddychać przez okropną gulę w gardle. – Mówiłeś, zdaje się, że nic nie kradłeś. Cóż, to następny dowód na to, Black, że za krzty nie posiadasz honoru, nie jesteś wart zaufania, ale za to cwaniactwo masz wrodzone, o czym zresztą wiedziałem już przed tym żałosnym dniem, kiedy to przyszedłeś na ten świat.
Nicholas nic nie odpowiedział. Patrzył tępo w buty profesora, czując pustkę.
– Jak śmiałeś cokolwiek zabierać z mych prywatnych zapasów? – szepnął groźnie Snape. – Jak śmiałeś kłamać w żywe oczy, że nic nie ukradłeś, gdy właśnie…
– Ależ ja nic nie ukradłem, wtedy to było…! – zaczął wysokim tonem Nicholas.
– MILCZ! – Snape złapał go za ramię i wyciągnął siłą ze spiżarki. Ruszył szybkim krokiem w kierunku wyjścia z lochów. Nicholas się nie opierał, zbyt przestraszony. – Dostajesz szlaban, Black. Szlaban, który skończysz dopiero za dwa miesiące. Może to cię oduczy kłamstw i kradzieży. Marsz do łóżka, psi pomiocie!
Nicholas czuł, bardzo wyraźnie, że błędem było wyjście dziś z dormitorium. Błędem było to, że nie zamienił się w wilka, bo zaczął nad przemianą panować. Dlaczego polazł do lochów w swojej kulejącej, znienawidzonej postaci? Dlaczego chłopcy nigdy mu nie pomogli, skoro to w ich interesie?
– Wibruje!
Draco uśmiechnął się tryumfalnie i chwycił wehikuł czasu. Cosmo posłał mu jakieś obrażone spojrzenie, bo właśnie opowiadał coś Draconowi, ale ten go nie wysłuchał. Myślał, że będzie mógł się przed nim wygadać o tym, jak Dafne Greengrass dziś się do niego podejrzanie uśmiechnęła, ale niestety, wehikuł, jak na złość zaczął wibrować dziś.
Chłopcy skupili się przy sobie i Draco zapytał:
– Jaką datę podać?
– Wybierz coś antycznego! – podniecił się Cosmo. – Dawaj, tysiąc dziewięćset dwudziesty piąty!
I wyszczerzył zęby do Dracona, ale ten nie zdążył zareagować, bowiem otoczenie się rozmyło i pojawili się w jakimś salonie, chociaż wciąż czuli, że siedzą na łożu. Cosmo zerknął w dół. Siedział na niewidzialnym łóżku.
– Cóż za hańba! – krzyknął ktoś przed nimi. Salon i osoby w nim się znajdujące ociekały arystokracją czarodziejską, ale Cosmo i Draco od razu dostrzegli, że te osoby - kobieta i mężczyzna, podchodzący pod czterdziestkę - są przybite i wzburzone i za nic mają ich czarodziejską arystokrację.
– Cygnusie! – lamentowała kobieta. – Toż to hańba! Cóż teraz uczynimy, Cygnusie?
– Trzeba będzie te dzieci tu przywieźć i ślub wyprawić! Potomka wychowamy sami!
– Ależ Cygnusie!… Nie chcę tu tego bękarta!
– Nie przesadzaj, Violetto! – warknął mężczyzna. – Nasz Pollux i panna Crabbe i tak mieli wziąć ślub! Byli sobie obiecani…
– Ależ mężu, dopiero za parę lat! – jęczała kobieta. – Cóż za hańba… Co powiedzą ludzie, przecież nasz syn ma dopiero trzynaście lat! A ta dziewczyna piętnaście! Co my zrobimy, cóż za upokorzenie, nieślubne dziecko i to w Hogwarcie…
Cosmo i Draco wymienili rozentuzjazmowane spojrzenia. Uhu, nieślubne dziecko, w szkole…
– Zaraz, ten chłopak miał trzynaście lat! – syknął do Dracona Cosmo, czując wypieki. – To ja mam tyle za miesiąc! Draco, czy mógłbym być ojcem? I skąd się biorą dzieci? Z dziewczyny i chłopaka, wiem, ale jak to jest, o co chodzi, wytłumacz mi, bo nie rozumiem…
– Dobra, dość już tej żenady! – prychnął Draco, jakby nie słysząc. – Teraz… tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty!
Cosmo jęknął, nieco zawiedziony, iż się nie dowie. Błyskawicznie się rozmazało, ukazując ten sam salon, który wiele się nie zmienił. Oświetlenie było inne, panowała jasność dnia, no i osób było więcej. Przy stole siedziały cztery dorosłe osoby i pięć młodych. Za oknem prószył śnieg, w kącie stała pyszna choinka.
– Jak w szkole, Bellatriks? – zagadnął jeden z mężczyzn.
Młoda dziewczyna, siedząca najbliżej Cosmo i Dracona, uśmiechnęła się z wyższością. Miała burzę czarnych włosów i dość ambiwalentną minę.
– Tam siedzi moja mama… – powiedział Draco, wskazując na jedną z dziewczyn.
– AUU!!! – zawył najmłodszy, chłopczyk.
– Regulusie? – zapytała natychmiast jedna z kobiet. – Czemu krzyczysz?
– On mnie kopnął! – wskazał na starszego chłopaka o buńczucznej minie.
– Na mojego starego, ten bachor jest do ciebie podobny kropka w kropkę! – parsknął Draco do Cosmo, ale dwunastolatkowi nie trzeba było tego uświadamiać, bo to podobieństwo było uderzające. – A teraz data moich narodzin! Tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty, piąty czerwca!
Cosmo poczuł złość, że Draco się nie przygląda tym wspomnieniom dokładniej. Najpierw to nieślubne dziecko, teraz ten chłopiec… Bardzo chciał wiedzieć, co jest dalej, szczególnie, że miał wrażenie, zanim wspomnienie się rozmazało, że kobieta krzyknęła z oburzeniem:
– Syriuszu!
Tym razem siedzieli w salonie, tyle że już zupełnie innym. Przed nimi spoczywała na fotelu kobieta, jakby wypoczywająca, trzymała małe zawiniątko z różowym bobasem.
– Mój dwór! – objaśnił z wyższością Draco. – I moja matka. Ze mną.
– Ale byłeś słodziutki! Słodziutki, różowy bąbel! – zarechotał Cosmo. – Czy mogę podejść i wytargać cię za twoje różowe policzuszki? Błagam!
Draco dał mu kuksańca w żebra, najwyraźniej speszony. Wtem do pokoju wszedł jakiś facet.
– Narcyzo! – obdarzył ją chłodnym spojrzeniem. – Jak tam mój syn?
– Dobrze, Lucjuszu… – kobieta uśmiechnęła się słabo.
– Rośnie nowy, wspaniały potomek mej czystej krwi. Czarny Pan wyraził swą aprobatę…
Na twarzy kobiety wykwitło przerażenie i odruchowo przycisnęła Dracona do piersi.
– Nie, Lucjuszu, nie Draco…
Wtedy wszystko się rozmazało i znaleźli się powrotem w sypialni. Draco opadł na plecy, Cosmo obok niego, zapatrzeni w baldachim i przetrawiający ich krótką podróż.
– Ale fajny sprzęt, nie? – zagadnął Draco. – Ciekawe, kiedy znów będzie wibrował…
Cosmo nie odparł, zakopany w rozmyślaniach nad relacjami damsko-męskimi. Skąd się wziął? Jak to się stało, że mama i tata go stworzyli?…
Nicholas westchnął, znudzony do ostatnich granic. Czyszczenie sali od lekcji eliksirów bez pomocy czarów było bardzo smutnym i nużącym zajęciem. Szorowanie podłogi i ławek, czyszczenie wszelkich pomocy naukowych, wycieranie kurzów ze wszystkich flaszek i słojów…
Snape’a na szczęście nie było, a to oznaczało trochę spokoju i ciszy. Była ona w tej komnacie, tajemniczej i ciemnej, tą dodającą smaku przyprawą. Chociaż był koniec marca, za oknami panowała miła ciemność, a w klasie świeciło jedynie parę świec. Dość niesamowite i straszne.
Nicholas był zmęczony szlabanem od Snape’a. Miał go wykonywać przez dwa miesiące, a nie mógł z tego tytułu zająć się zaległościami i pracami domowymi na bieżąco. Jednak sprzątanie klasy eliksirów w ciemności i ciszy, przy świecach było tym momentem, w którym mógł wreszcie pobyć w samotności i nikt, czy to uczeń czy nauczyciel, nie ciosał mu na głowie kołków.
Wskoczył pod jedną z ławek, zeskrobując z posadzki atrament, który nie miał chyba zamiaru zejść. Nicholas westchnął i wyprostował kark, uderzając potylicą w spód blatu od ławki. Klnąc pod nosem, zapatrzył się tęsknie w kierunku małego okienka przy stropie. Przez chwilę wydało mu się, że widzi coś czerwonego, ale to było tylko przywidzenie, bowiem więcej już tego nie dostrzegł. Dziwne, takie przywidzenia zdarzały mu się już wcześniej. Może to oko, które za czymś nie nadąża? Przecież mógł mieć coś z oczyma, był już dość zdeformowany i nie zdziwiłby się, gdyby i oczy miał popsute.
Wrócił do atramentu, mając wrażenie, że czarna plama wsiąka jeszcze głębiej we wrodzonej złośliwości, ilekroć próbował ją usunąć. Cóż za…
TRZASK!
Nicholas poderwał się, przerażony nagłym brzękiem, godząc potylicą w blat tak mocno, że widział wszystkie gwiazdy. Zdołał wyczołgać się spod ławki na czworaka i namierzyć w przerażeniu smukłą postać, stojącą za rzędem ławek. Na ziemi u jej stóp leżały resztki szkła z okienka.
Kobieta miała długie, ciemne włosy i czerwoną suknię. Była tą samą istotą, którą Nicholas widział ponad miesiąc temu na dachu budynku w Hogsmeade. Patrzyła na kulącego się pomiędzy ławkami Nicholasa tak strasznym wzrokiem, że przeszły go ciarki. Jej urok ulotnej istoty prysł, była nieznanym agresorem, nie wiadomo czemu polującym na niego.
Czternastolatek bez słowa wypadł z sali, pędząc przed siebie. Kulenie go z pewnością spowalniało, ale adrenalina nie pozwoliła, by czuł ból. Ruszył więc w te pędy długim korytarzem, oświetlonym zielonkawym światłem, obracając się za siebie. Kobieta leciała za nim, przypominając pocisk, wyciągając ku niemu dłoń…
Strach go sparaliżował i spróbował przyspieszyć, ale nie potrafił. Wtem poczuł znajome mrowienie i… zrobił niezgrabnego fikołka, przeturlał się przez własny kark, po czym zerwał się z tylnych łap, na których wylądował. Tak, pęd na czterech zdrowych łapach był znacznie skuteczniejszy, tylko dlaczego zamienił się w wilka? Była dopiero ósma wieczorem, do przemiany zostały cztery godziny. Póki co postanowił na ten temat nie rozmyślać i po prostu rzucił się przed siebie, nie wiedząc, jak się pozbyć nieznanej agresorki.
Drzwi gdzieś tam się otworzyły, co nieco rozproszyło Nicholasa. Chwilę potem rozległ się poważny wybuch, który odrzucił go do przodu. Pozbierał się z włochatego brzucha w ciężkim szoku.
Młoda, ciemnowłosa kobieta, leżała na ziemi, daleko przed nim, nad nią stał Snape z różdżką, zerkający to na nią, to na Nicholasa. Po chwili namyślił się i podszedł do małego wilczka.
– Black. – Snape wiedział, że Nicholas zamienia się w wilka. – Co tu się dzieje? Co tu robi ten wampir?
Nicholas nie mógł odpowiedzieć, bo zupełnie nie wiedział, jak się odczarować. Snape zaklął, gdy wilczek położył uszy po sobie, bezradny, po czym obrócił się w kierunku wampira…
Ale wampira już nie było.
Cudo!Warto było czekać na tę notkę.Rozwalasz mnie głównie w relacjach Snape-Nicholas<33
Widzę ,że Cosmo buzują hormonki ja się boję co to będzie jak ten dzieciak będzie nastolatkiem.Ciekawa historia z tą Bettie,trochę przerażająca.Aha no i przepraszam za błędy,jestem dyslektykiem
Uwaga,uwaga oto narodził się geniusz!Wielkie brawa Doo,jesteś niesamowita.
Annie Wtorek, 02 Lipca, 2013, 12:10
Super! Świetna notka! A już myślałam, że się nie doczekam Właściwie to zgadzam się z Niniel, relacje Snape-Nicholas są genialne i ten Cosmo I ten wątek z wampirem też mnie ciekawi bardzo. Czekam na ciąg dalszy!
Weszłam na bloga po dość długiej nieobecności (ah ten brak internetu) i przez chwile nie umiałam szczęki z podłogi pozbierać, na widok ilości komentarzy oczekujących! Baardzo Ci dziekujęmy, Doo! A teraz postaram się odpowiedzieć na wszystko, jednak niektóre wątki to specjalność Metallum i to od niej musisz domagać się odpowiedzi, bo ja tam nie wiem, co ona planuje itd. ;)
Na początku był właśnie problem, że po przekopiowaniu tekstu z Worda do bloga słowa zlepiały się... Ale odkąd Onet zmienił wygląd itd. to już się to nie dzieje, na szczęście.
Jak spojrzałam na tą scenę w sowiarnii z Twojej perspektywy to rzeczywiście mogło to być trochę dziwne, że on ją od razu przytulał, ale wtedy nie widziałam w tym nic dziwnego XD
Galerie zawdzięczamy Metallum, ma dziewczyna nosa do znajdywania idealnych zdjęć ;D I zgadzamy się z Tobą, bo pierwszy raz widzimy tak idealnego Jamesa.
Tam, gdzie jest za dużo dialogów to zawsze moja notka ;p Opisy sprawiają mi straszną trudność, ale pracuję nad tym
Musiałam podzielić o.O
Tam, gdzie błędy ortograficzne to ja, a problemy z interpunkcją to Metallum Staramy sprawdzać się nawzajem, ale czasem nie wychodzi.
Jeśli chodzi o scenkę z Lucasem to musiałam wtedy gdzieś przelać moją złość na osoby z klasy, a mianowicie na chłopaka, który jest gejem i jego bff, tak poza tym to nic nie mam do osób homoseksualnych, ale wtedy byłam na nich wyjątkowo zła, no i tak powstał Carl i Natt ;p
Haha łapiesz nas na tym, na czym same się ostatnio złapałyśmy W naszym magicznym notesiku na stronie z pomysłami już pojawiło się to, że musimy jakoś wplątać Voldka, no i ciągle robimy jakieś romanse, to trzeba też zmienić.
Cieszę się, że Ci się podoba wątek Lily i Sev'a, chociaż ja nie potrafię go znieść i nienawidzę za to Metallum W moim wyobrażeniu Lily jest tylko z Jimem.
Baaardzo się cieszymy, że Ci się podoba i że czytasz, jak tylko Metallum wróci to na pewno pojawi się coś nowego.
A co do Twojej notki to genialna!!! Strasznie mi się podoba to, że powróciły wampiry, ale słabo to pamiętam, więc muszę się cofnąć do tamtych notek. Zastanawiam się, czy ten liścik, który dostała Meg jest od nich. I ta Bettie :o Trochę się bałam! I szkoda mi Nicka, że ci jego koledzy go tak traktują, biedny daje się wykorzystywać. A Cosmo jest genialny! Ciągle nie mogę się pogodzić, że jest Ślizgonem. No a najbardziej to czekam na Syriusza!(Piszę to w każdym komentarzu XD) Życzę weny!
Syrcia Poniedziałek, 15 Lipca, 2013, 08:09
Och. Cóż, przeczytałam tę notkę niemal od razu po dodaniu, ale jakoś zapomniałam skomentować. To takoe upierdliwe...
Duchy wszędzie. Wszędzie. Sara musiała czuć się dziwnie. Ja bym się czuła. Poza tym już widzę dzielnego Remusa schodzącego na dno studni by wydobyć z niej dziewczynkę... Prawie jak w "The Ring". Trololo.
Znooowu te wampiry... poza tym nie wiem czemu, ale odniosłam dziwne wrażenie, że ten list do Meg miał z nimi coś wspólnego. A odnośnie samej Mary Ann... Biedna, nie może gotować jako kot. Jaka ta ewolucja jest wredna! Kotom też na pewno przydałby się przeciwstawny kciuk.
No i zapraszam do siebie, świeżutka notka.
yXXJGqUeD Środa, 27 Sierpnia, 2014, 02:11
<a href=http://om4men.com/cfm/>see here</a> order adderall xr generic - adderall 25mg side effects