jubileuszowa notka Cóż, w oryginale ma ponad trzydzieści stron, więc ją przełamałam.
Dziękuję za miłe komenty i za te sto notek, które przeczytaliście A nowa pojawi się po uzyskaniu stosownej liczby komentarzy
Nadszedł październik. Wciąż było w miarę ciepło, ale Sara wieczorami musiała już wkładać grubsze ubrania. Dni robiły się krótsze, a dziewczynka spędzała je na pilnej nauce i czytaniu. W zasadzie poruszała się po szkole sama, czasem w towarzystwie koleżanek z domu. Niezbyt jednak potrzebowała ich obecności, ponieważ dobrze się czuła samotnie, pożytkując czas na naukę. Miała też w sobie jakąś blokadę spowodowaną świadomością, że jest półwampirem. Wieczorami ukradkiem łykała eliksir przeciwko łaknieniu krwi, mając nadzieję, że nikt nic nie widzi. Na szczęście, wszyscy byli tak zaabsorbowani nauką, sprawami i plotkami oraz zbiegłym mordercą, że niewiele zwracali uwagi na jej potajemne skradanie się w stronę toalety z flakonikiem w ręku. Sara zresztą sama była zajęta takimi sprawami jak nauka, plotek szkolnych dość chętnie mimochodem słuchała, a zbieg ją przerażał. Martwiła się o mamę, a to, jak cała szkoła to przeżywała, było tylko dowodem na to, iż temat więźnia Azkabanu jest istotny.
Z rodzeństwem się nie widziała wiele. Rosemary była jeszcze najbardziej dostępna. Często siedziała w pokoju wspólnym Gryfonów, zajęta swą trójką przyjaciół. Nicholasa i Cosmo Sara natomiast prawie wcale nie widywała. Czasem mignął jej przed oczami w tłumie młodszy, czarnowłosy brat, ale zawsze w gromadzie Ślizgonów, w centrum zainteresowania, lub w mniejszej, czteroosobowej gromadzie. Nicholas i Tamara czasem spacerowali po błoniach, a Sara obserwowała ich z okien klas lub dormitorium z jakąś zazdrością.
– Panno Black!
Sara podskoczyła. Flitwick stał przed nią z dziwną miną na twarzy, na której widziała… troskę?
– Przepraszam, zamyśliłam się…
– Na lekcjach uważamy. Czy mogłabyś powtórzyć inkantację zaklęcia, które omawiamy?
– Wingardium Leviosa.
– Dobrze. Zatem… – Flitwick podszedł do pudła, gdzie było dużo piór. – Myślę, że na zajęciach za tydzień będziemy już mogli podnosić piórka bez problemów. Niestety, w piątek w tym tygodniu mnie nie będzie, zatem chcę, byście ćwiczyli do następnego tygodnia. A teraz…
Drzwi sali się otworzyły. Wszedł… Snape. Był zły.
– Profesorze. – rozszerzył dziurki od nosa.
– Co się stało, bo już się martwię…
– Black… – wycedził Snape.
– Syriusz Black?! – wrzasnęli prawie wszyscy z Flitwickiem na czele.
– Nie! – zaperzył się Snape. – Ten kulejący… wytwór.
Sara poczuła, że zalewa ją fala wściekłości. Wszyscy zerknęli na nią, bo każdy wiedział, że chłopak z wilczymi uszami z Ravenclawu jest jej bratem.
– Severusie! – oburzył się Flitwick. – Co zrobił pan Black?
– Wylał z premedytacją jakieś okropne świństwo na twarz kapitana drużyny Ślizgonów!
Gryfoni nie umieli ukryć radości.
– Cisza! – warknął Snape. – Bo wam zrobię na eliksirach sprawdzian na poziomie sumów.
Wszyscy zamilkli w trybie natychmiastowym.
– Co mu wylał na twarz? – spytał Flitwick z troską.
– Nie wiem – wycedził Snape. – Skonstruował jakiś eliksir obronny. Jeszcze nie doszedłem do tego, co to jest za świństwo. Prawdopodobnie na pograniczu czarnej magii…
– Severusie, nie przesadzaj! – pisnął Flitwick. – Zresztą, sam powiedziałeś, że to był eliksir obronny! Coś mi tu nie gra! Czyżby mój czternastoletni podopieczny bronił się przed dorosłym, siedemnastoletnim Marcusem Flintem? Na to wygląda, że to nie Nicholas zaczął.
– To nie ma znaczenia! – warknął Snape. – Fakt faktem pozostaje, że Black zaatakował paskudnym rodzajem magii Flinta i to teraz ja się muszę użerać z obijającym o ściany uczniakiem o zdeformowanej twarzy.
– Co mu się stało?
– Najpierw twarz miał pokrytą bąblami z pomarańczową ropą i krwią, a chwilę temu przekształciła mu się w… tylną część tygrysa – dodał niechętnie.
Klasa zatrzęsła się od uciechy Gryfonów.
– Sprawdzian na poziomie owutemów… – zgrzytnął Snape. – W każdym razie Flint nic nie widzi, bo nie ma oczu, usta przetransmutowały mu się w odbyt, a nos w ogon, o który się potyka. Oddycha i słyszy uszami tygrysa, które też wyrosły na jego skrzywdzonej twarzy! Black jest nienormalny. Stworzył hybrydę ze swego kolegi za pomocą jakichś okrutnych…
– Dobrze – westchnął Flitwick. – Chodźmy więc. Mam nadzieję, że Flintem zajęła się już pielęgniarka. Dzieci, posiedźcie tu i nie hałasujcie zanadto… A co z karmieniem Flinta? Może sondą?
Gdy tylko opuścili klasę, Greengrass krzyknął:
– Na cześć brata Sary!
Rozległy się oklaski i wiwaty, a Sara puszyła się tym, że Nicholas jest właśnie Nicholasem.
– Hej, co robimy? – zagadnął Greengrass.
Thaddeus Clarke wstał i bez słowa wskoczył w pudło z puchem.
– ŁIII!!! – pisnął. – O, ouuu…
Pudło przewróciło się z Thaddeusem w środku, puch począł fruwać. Greengrass zaśmiał się, przeskoczył swoją ławkę, podszedł do kokoszącego się w puchu Thaddeusa. Zdjął szatę po namyśle, zawiązał rękawy, zrobił tobołek, napełnił pierzem i z całej pety przyrżnął w twarz Thaddeusa.
– Chyba nie! Żal mi cię! – Thaddeus wyskoczył z pudła, sam zrobił sobie „poduszkę” z szaty i pierza. – Na mój honor, Artemis, nie dożyjesz października!
– Już jest październik, ciapo! – Greengrass zdzielił oszołomionego i ogarniającego ripostę Thaddeusa przez łeb tak, że ten wykonał niezamierzony piruet. Po chwili rzucił niespodziewanie tobołkiem w Sarę, która w ostatnim momencie się uchyliła.
– Przestańcie! – krzyknęła Charlotte. – Puch jest wszędzie! Kręci mnie w nosie!
Sara zaśmiała się i sama zrobiła tobołek, po chwili cała trójka naparzała się poduszkami z szat. Dołączyła do nich jeszcze Melisa Flaxenfield; ona i Sara ze śmiechem uderzały się poduszkami, ale to było nic przy Artemisie i Thaddeusie, którzy prowadzili istną batalię, nie oszczędzając się wcale. Puch z ich tobołków rozpaczliwie uciekał, gdzie mógł. W pewnym momencie usłyszeli dźwięk, który mógł oznaczać jedynie, że Thaddeus rozpruł sobie gdzieś szatę, ale ten nie przejął się tym wcale, za to rozochocił do tego stopnia, że wskoczył na ławkę i zdzielił Feliksa prosto w nos. Upiornie blady blondyn wytrzeszczył oczy, po czym krzyknął, trzymając się za nos. Thaddeus trochę się przestraszył, że coś mu zrobił, ale Felix wykorzystał jego słabość i podciął mu nogi tak, że płomiennorudy rąbnął na drewnianą ławę obok niego, robiąc w niej z hałasem dziurę, oraz w dwóch równoległych blatach, jakby ważył z tonę.
– EJ! Cóżeś narobił?! – zdenerwował się Al Atrash, bo jedna z przedziurawionych ław była jego. – Ciul!
Gdy Artemis zgiął się ze śmiechu, Melisa i Sara powaliły go zgodnie na ziemię, zakopały w puchu, przyklepały i przykryły rozwalonym pudłem.
– Jeeest! – Melisa przybiła piątkę z Sarą.
– Koniec czarów. – Artemis wygrzebał się spod piór i strzępków własnej szaty. – Sprzątamy!
– Chyba żeś się zaraził zanikiem mózgu! Chodź, Romilda!
Charlotte i Romilda opuściły klasę z godnością, gdyż rozległ się dzwonek. Al Atrash też tak zrobił, klnąc pod nosem. Felix pomógł Thaddeusowi wygrzebać się z drzazg i szczątków ławek i dojść do siebie jakoś, bo chyba trochę nie ogarniał. Artemis, Melisa i Sara posprzątali razem, ale Artemis po jakimś czasie rzekł, im, że to jego wina i mogą już iść.
– Posprzątam sam, nie martwcie się! – wyszczerzył się.
– O stary, ale odlot… – wyrzęził nagle Thaddeus, trzymając się za potylicę, którą kilka minut wcześniej przeciął ławkę Al Atrasha na pół.
Dziewczynki opuściły klasę w dobrych humorach, zostawiając trzech chłopców wewnątrz.
– Jesteś głodna? – zagadnęła Sara.
– Umieram z głodu! Może pójdziemy razem na lunch?
– No dobrze! – uśmiechnęła się Sara. – Zaklęcia były super!
Melisa wyszczerzyła zęby, po czym charknęła i wypluła ze zdziwieniem białe piórko.
– Biedny Harry – mruknęła Rosemary.
Ona, Ron i Hermiona szli główną ulicą wioski Hogsmeade. Nigdy jeszcze tu nie byli, ale atmosfera od razu im się spodobała. Po zasłanej liśćmi brukowanej ulicy spacerowali uczniowie Hogwartu oraz w mniejszej ilości mieszkańcy. Pomimo wesołego gwaru i kolorowych wnętrz budynków, z zewnątrz było szaro: sklepy i domy prezentowały się ponuro, wył jesienny wiatr, zamiatając martwymi liśćmi na tle pędziły ciemnoszare, groźne chmury, a z każdej wystawy i zaułka patrzył na nią on. Jej ojciec.
Syriusz Black łypał ponuro na każdego przechodnia, niebezpieczny, mroczny, kryjący się gdzieś w cieniu i napiętnowany.
Rosemary przełknęła ślinę i odwróciła wzrok od mijanych portretów wraku człowieka. Całe życie nie miała ojca, nie istniał. Teraz miało miejsce przeładowanie i każdy skrawek pola widzenia przypominał jej o nim, tylko trochę nie tak, jakby chciała.
Podeszła bezwiednie do jednego z plakatów i zerwała go, po czym przyjrzała się, mu, marszcząc brwi. Wzrok Blacka był trochę jak Cosmo, kiedy jej bliźniak się złościł. Włosy matowe i brudne oraz splątane, zapadnięta twarz, na której Rosemary dostrzegła powagę i coś takiego, jakby widział samą śmierć i cudem jej uciekł.
– Rosemary, co ty robisz? – usłyszała gdzieś przez mgłę ostry głos Hermiony.
– Eee… Nic, chciałam się tylko przyjrzeć zbiegowi i zapamiętać, może kiedyś się mi to przyda…
– Chodźmy stąd. – Ron nerwowo rozejrzał się naokoło. – Wolę wejść do jakiegoś ciekawego miejsca i się ogrzać.
– To znaczy?
– Miodowe Królestwo… Fred i George nie zalewali… – powiedział Ron tonem, jakby nawdychał się jakiegoś halucynogenu i z prawie wywieszonym językiem i powłócząc nogami ruszył w kierunku sklepu ze słodyczami. Hermiona i Rosemary wymieniły spojrzenia i poszły za nim. Rosemary ukradkiem schowała zerwany plakat do kieszeni płaszcza.
Wewnątrz panował wesoły gwar i nęcący zapach. Dekoracje przypominały, że dziś po powrocie do Hogwartu czeka ich uczta z okazji Nocy Duchów. Rosemary zupełnie zapomniała o ojcu, rozglądając się po sklepie. Niewiele miała pieniędzy, w końcu ich rodzina nie była zbyt bogata, więc poczuła smutek na myśl, że nie będzie mogła spróbować wszystkiego po trochu.
– Hej!
Fred i George wpadli na nich w tłumie, szczerząc się wesoło.
– Nie radzimy. Straszne świństwo. George rzygał po tym tydzień! – zawołał Fred do Hermiony, która sięgała po mały słoiczek jakiejś czerwonej mazi.
– Och! – wydała zduszony okrzyk i automatycznie cofnęła dłoń. – Ależ tu jest napisane…
– Wiem – przytaknął z powagą Fred. – Najlepszej jakości mus truskawkowy.
– Ale to kłamstwo. Wierutne wręcz – dodał George.
– Tak naprawdę to zmielone palce krasnoludów, które pomagały wytwarzać te słodycze…
– … bo czasem któremuś palec wlazł w noże…
– … no i nie mieli co zrobić z tym paskudztwem i do słoików wsadzili!
– A potem my, niewinni obywatele, musimy to wtranżalać, co za życie!…
Po czym obaj złapali z siedem lub osiem takich słoiczków z musem.
– Hermiono, bądź bardziej podejrzliwa… – Rosemary wyrwała ostatni słoik Fredowi, powodując na jego twarzy grymas. – To przecież Fred i George Weasleyowie.
Hermiona zmierzyła obrażonym spojrzeniem bliźniaków, Ron zachichotał.
– Co to za spina, Rozmarynku? – uśmiechnął się kąśliwie Fred, zerkając na słoiczek, który Rosemary oddała Hermionie. – I jeszcze mi słoik zabrałaś…
– Słoik był Hermiony – objaśniła ze znużeniem Rosemary. – I wiesz, że nie cierpię tej ksywy.
– O, wiem! – Fred zmrużył oczy. – Możesz być pewna, że użyłem jej z premedytacją.
– Nie miałam złudzeń. Ale dziś nie mam ochoty się z tobą kłócić – oznajmiła z pogardą Rosemary. – Szkoda mi czasu i pięści… Więc usuń mi się z drogi, dziś ciężko mi znieść twoją piegowatą gębę.
– Eee… Rosemary… PATRZ! – Ron na siłę odciągnął ją od Freda, który już próbował puścić w obieg jakąś nieprzyjemną uwagę. – O ja cie, mniam! To są dopiero lizaki, nie? Chcesz czachę?
Rosemary obdarzyła go ponurym, powątpiewającym spojrzeniem, gdy szczerzył się z zakłopotaniem. George cmoknął niechętnie, lustrując lizaki w kształcie czaszek. Mruknął:
– To takie przereklamowane… Nudne, jak ślimaki-gumiaki nieświeże od dziesięciu wieków.
– Jest Noc Duchów – zauważyła Hermiona. – Czaszki to chyba związany z tym temat, prawda?
– Oj tam… Może by im podsunąć jakiś inny, aktualny, ciekawy motyw?
– Już wiem, co ci po głowie chodzi, bracie… – uśmiechnął się Fred.
– SYRIUSZ BLACK – zawołali obydwaj naraz.
– Lizaki w kształcie głowy Syriusza Blacka! – ucieszył się George.
– Trochę zalatuje komercją, ale jakie kokosy by z tego poszły! Tyle różnych wzorów lizaków mi przychodzi do głowy! – rozmarzył się Fred. – Syriusz Black dłubiący w nosie…
– I ziewający…
– Może ze smoczkiem w ustach? Mówiący „Mama”?
– Lepszy byłby taki z truskawką wytatuowaną na czole, śpiewający słodziutką piosenkę z Azji!
– Możemy zrobić wszystko: obsypać brokatem, ogolić gościa, strzelić mu monobrew, opaskę z króliczymi uszami, wsadzić hydrant do ucha, sprezentować wystające z nosa dredy, umieścić dupę misia na czole…
– Wszystko naraz! Genialnie, genialnie! I po autograf trzeba się kopsnąć, żeby na opakowaniu był. To podniesie sprzedaż, mówię ci, stary.
Rosemary popatrzyła na bliźniaków, podekscytowanych światłą wizją zmieniania świata pod kątem ich wizji i stwierdziła, że zbiera jej się na niekontrolowany wybuch. Już, do jasnej, na lizaki nie można spojrzeć, żeby ojciec nie pomachał z daleka ręką i złośliwie syknął: „Jestem! Żyję!”.
– Możemy już pójść? – zapytała głośno nieco zaskoczoną konwersacją Hermionę i zniesmaczonego Rona. – Niedobrze mi się robi na myśl o lizaniu łba tego mordercy.
W rezultacie ona, Ron i Hermiona kupili mnóstwo słodyczy i wyszli na zimny dwór, taszcząc torby i paczuszki. Gdy odchodzili, Rosemary mogłaby przysiąc, że bliźniacy planowali wypuszczenie w dalekiej przyszłości także innych części ciała Syriusza Blacka w postaci lizaków, być może nawet naturalnej wielkości.
– Mmm… MMM! – mruczał Ron, jedząc gałę czekoladową. – Ne wierzę, że to się dzieje…
– Zostaw coś dla Harry’ego! – przypomniała mu Hermiona. – Obiecaliśmy mu przecież, że coś przyniesiemy!
– Hermiono, za kogo ty mnie masz?!
– Za hedonistycznego żarłoka – odparła Rosemary z drwiącym uśmieszkiem.
Ron z najwyższą godnością przełknął za duży kawał gały z musem i zamrugał, by pozbyć się łez.
– Ooo! Derwisz i Banges! – zawołał chwilę potem. – Włazimy!
Wewnątrz, wśród wszystkich urządzeń godnych wybryków Freda i George’a Rosemary poczuła się dziwnie: jak ryba w wodzie. Z drugiej strony miała świadomość plakatu ojca w klapie płaszcza. Ten przedmiot palił ją, jakby trzymała go pod skórą. Wszyscy szukają jej ojca, cały kraj jest przetrząsany, Syriusz Black na ustach całej Wielkiej Brytanii, a jej przyjaciele nawet nie wiedzą, że oto przed sobą mają żywe, chodzące i oddychające przedłużenie genów tego zwyrodnialca. Gdzie teraz on jest?
– Rosemary!
Rudowłosa wzdrygnęła się. Ron stał obok z oburzoną miną.
– No?
– Mówię do ciebie od minuty! – syknął przyjaciel.
– Przepraszam…
– Pytałem, jeśli cię to interesuje, co moglibyśmy kupić Harry’emu.
– Eee…
– Rosemary, wszystko gra? – Hermiona podeszła do nich, odchodząc od sterty gryzących kapci. – Jesteś dziś zupełnie obok nas!
– Nie… – trzynastolatka odgarnęła rude loczki z oczu. – Może chce mi się spać…
Ron i Hermiona patrzyli na nią z troską. Rosemary, chcąc uniknąć ich wzroku, udała, że bardzo interesuje ją proszek na czyraki. W rzeczywistości czuła w gardle wielką gulę. Już od dawna zastanawiała się, co powiedzieć przyjaciołom. Na samą myśl o tym, że jeszcze z nimi nie rozmawiała, było jej coraz bardziej niedobrze. Kiedyś trzeba im to powiedzieć. Już sobie to wyobrażała: Hermiona z przerażoną, współczującą miną i szeroko otwartymi ustami zakrytymi dłonią, Ron, niedowierzający i z trudem ogarniający i Harry, patrzący na Rosemary z zimną krwią i udający, że wszystko gra…
– Chcesz już iść do domu? – spytała Hermiona z troską.
– Nie – uśmiechnęła się blado Rosemary, czując nagły spadek nastroju. – Nie chcę wam psuć wyjścia… Może chcecie sobie tu sami pochodzić? Ja mogę wrócić… Nie za dobrze się czuję…
Pożegnali się i Rosemary wyszła na ulicę, słysząc za plecami, jak Hermiona skarży się Ronowi, że ona, Rosemary, nigdy się tak nie zachowywała i to jest podejrzane.
Wepchnęła dłonie w kieszenie płaszcza. A rano był taki dobry nastrój! Kto przewidział, że po wyjściu na ulicę, na której trzynastolatkę dopadło widmo ojca mordercy i zdrajcy w postaci miliona plakatów dookoła, będzie czuła się tak podle? Teraz świadomość, że najbardziej poszukiwany zbrodniarz w kraju jest jej nigdy nie poznanym rodzicem, wywołała u niej niekontrolowany ścisk żołądka. Czuła nienawiść i niechęć do człowieka, który zostawił ją, mamę i resztę dzieciaków. Mama była całe życie taka smutna i tak się męczyła… Teraz Rosemary wiedziała, dlaczego. Zagadka się wyjaśniła. I ten właśnie parszywcy zwyrodnialec był tego przyczyną, krzywdząc jej rodzinę na każdej płaszczyźnie: materialnej, psychicznej, społecznej…
Rosemary kopnęła ze złością kamień, czując pieczenie oczu. Łzy, rzadkie zjawisko, skapywały na bruk tak, by inni uczniowie tego nie zauważyli: zajęci żartami, głupimi rozmowami o uczcie, Hogwarcie, lekcjach, a nawet o tym człowieku, który spowodował te ukryte przed światem łzy. Teraz Rosemary czuła się jakaś napiętnowana, jakby powstała z gorszego, przegniłego materiału genetycznego. Gdzie mama miała oczy, wychodząc za takiego śmiecia?! Za kogoś, kto w gazetach jest porównywalny do samego Voldemorta? A Rosemary ma to wszystko we krwi… Mord i zdradę.
Zapuściła się już na tereny Hogwartu, wspinając miarowo pod górę. Nie, na razie nie ma potrzeby mówić Ronowi, Harry’emu i Hermionie tego wszystkiego. Póki co, Black pozostaje nieuchwytny i nikt nie wie, gdzie jest. Może zdechł w jakimś śmietniku, albo w ogóle wyemigrował? Jest jeszcze czas, by o tym porozmawiać. Może lada dzień go złapią. Póki co, pozostawał daleko.
Sara nałożyła trochę wybornego placka z kurczakiem i poczęła zajadać. Wciąż nie mogła się nadziwić płonącym serpentynom, które latały nad głowami uczniów. Niesamowite widoki i zjawiska, jakie widziała na tej uczcie tylko jeszcze bardziej utwierdziły ją w przekonaniu, że Hogwart jest niezwykły. W domu z okazji Nocy Duchów nigdy nie działo się nic szczególnego: mama piekła dyniowy placek, wujek wręczył im parę słodyczy z Pokątnej, jakiś dzieciak, zapewne wierzący, że w prześcieradle wygląda jak duch, pukał do drzwi i prosił o słodycze. Dla Sary ten dzień nigdy nie miał szczególnego znaczenia, jednak uczta w Hogwarcie była niesamowicie klimatyczna i po prostu wspaniała.
– Więc mówisz, że jesteś jedynaczką? – zagadnęła Melisę, bo właśnie rozmawiały o swych rodzinnych domach.
– Taa… – Sara z podziwem lustrowała swą nową koleżankę. Z wyglądu bardzo się różniły: czarno-ruda szopa prostych kosmyków kontra intensywnie brązowe, bujne fale, blada cera przeciw śniadej, no i oczy: u Sary duże i szare, Melisa zaś miała soczyście zielone i migdałowe. Piegi były jakimś elementem wspólnym, bo obydwie miały ich mnóstwo, jednak Sary piegi były rude, Melisy - kawowe. A jednak… coś sprawiło, że od jakiegoś czasu odnajdywały się w swoim towarzystwie. Jakaś rzecz je połączyła, sprawiła, że były podobne. Sara bardzo się tym ekscytowała, bowiem nigdy nie miała przyjaciółki. Był tylko Stanley.
– A ty, Saro? Wiem, że twoją siostrą jest ta ruda, która tam siedzi przy naszym stole…
– Rosemary. No i Nicholas, jego pewnie też kojarzysz.
– Tak. – Melisa zachichotała. – To wszystko?
– Nie. Jest jeszcze bliźniak Rosemary…
– O. Ale jego nie kojarzę… – Melisa rozejrzała się po stole Gryfonów. – Czy to ten rudy?
– Nie, to jej przyjaciel… – mruknęła Sara. – Cosmo jest w Slytherinie…
– Slytherin?! – Melisa przeraziła się. – Ale…
– Nie wiem, nie pytaj. To ten czarnowłosy. Przyjaźni się z Malfoyem.
Melisa zerknęła z popłochem na stół Ślizgonów.
– Cóż… – chrząknęła. – A… masz jeszcze jakieś rodzeństwo?
– Nie… – Sara spuściła głowę, myśląc o Syriuszu. Chwilę potem na jej talerzu wylądowała nadgryziona żelka w kształcie pająka. Jedenastolatka wzdrygnęła się z obrzydzeniem i odwróciła ze złością twarz w kierunku Thaddeusa Clarke'a i jego kumpla, Feliksa Hectora. Felix, zazwyczaj spokojny i pilny uczeń, krztusił się jakimiś słodyczami ze śmiechu, natomiast Thaddeus… zniknął z pola widzenia. Melisa uniosła brwi.
– Który to… – zaczęła Sara, ale krzyknęła zduszonym głosem, gdy wściekle czerwone włosy na sztorc wykwitły jej przed nosem. Odchyliła się automatycznie ze wstrętem, bo ogarnęło ją przerażenie na widok dzikiej twarzy Thaddeusa i jego oszołomionego spojrzenia, które znikąd pojawiło się trzy cale przed jej twarzą. Artemis, siedzący obok Feliksa, ryknął śmiechem, a Sara spłonęła rumieńcem wstydu, gdyż okazało się, że Thaddeus wlazł pod stół i uraczył ją wizytą, wyglądając spod blatu na klęczkach pomiędzy jej nogami.
– Eee… oddasz mi Daisy? – zapytał, dziko wytrzeszczając oczy.
– D-daisy?
– Moją żelkę. Ten pacan Felix nadgryzł Daisy i wysłał w podróż powietrzną…
– Masz… – Melisa czym prędzej wręczyła żelkę Sarze. Thaddeus otworzył szeroko usta w oczekiwaniu na włożenie mu do nich jego Daisy. Na ten widok Artemis i Felix przewrócili kubełek lizaków, pokładając się ze śmiechu. Sara wpakowała mu bezceremonialnie pająka do otworu gębowego z najwyższą odrazą. Chłopiec obdarzył ją wiernym uśmiechem, a jedna noga Daisy wystawała spomiędzy stulonych warg sentymentalnie.
Thaddeus wycofał się z Daisy w ustach spomiędzy nóg speszonej Sary. Uczta dobiegła końca.
Zielona, czerwona, żółta, niebieska masa ruszyła do domów, opchana do ostatnich granic.
– Ty jesteś z czarodziejów, prawda? – zagadnęła Melisa, a potem sama odparła sobie na pytanie. – No tak, Musisz być, bo twój brat jest w Slytherinie.
– Tak, ale moja rodzina mieszka w Basildon, zwyczajnym mieście pod Londynem. – wzruszyła ramionami Sara. – Niewiele różnimy się od mugoli, moja mama i wujek jakoś nie upodobnili domu do tych wszystkich domów czarodziejskich, owszem, nie mamy lodówki, telewizji, takich tam… Ale jakoś nie zauważyłam specjalnie różnicy.
– Ja jestem z mugoli. Trochę się przestraszyłam, gdy dostałam list, myślałam, że to żarty, ale potem przyszedł urzędnik z Ministerstwa… rodzice byli bardzo przerażeni, chyba tylko dla świętego spokoju się zgodzili…
– Hmm… Ja o Hogwarcie wiem już długo, ale mama i wujek jakoś nigdy nie lubili się na ten temat rozwodzić, zwłaszcza wujek.
– To niesamowite, że twój wujek tu uczy! – uśmiechnęła się Melisa. – Mieć w szkole prawie całą rodzinę…
– No i chrzestnego ojca. – Sara wyszczerzyła zęby. – Który swym wzrostem odstraszy jakiegoś dementora, mam nadzieję…
– Często mówisz „mama i wujek” – zauważyła Melisa. – A gdzie twój tata?
– Nie żyje – odparła Sara obojętnie. – Co to?
Stanęły w korku do portretu Grubej Damy. Wyglądało na to, że Gryfoni mieli problem z wejściem. Sara stanęła na palcach, ale starsi i wyżsi uczniowie skutecznie zasłonili widok. Słychać było tylko jakieś przerażone szepty i miny ludzi nie były spokojne i błogie, jak przed chwilą.
– Może jakiś wypadek? – zainteresowała się Melisa z powagą.
– Nie wiem, ale wewnątrz jest Zezolek, chcę go stamtąd zabrać – szepnęła Sara, ale w tym momencie Gryfoni stłoczyli się przy ścianach, oddzielając Sarę i Melisę, bo pojawił się Dumbledore. Sara wyciągała szyję, ale nic nie było widać. Po chwili przybiegł wujek Remus, McGonagall i Snape. Wujek zerknął na Sarę czujnie, po czym wpatrzył się nieruchomym wzrokiem w to, co wszystkich przeraziło tak bardzo.
– Musimy ją odnaleźć – rzekł Dumbledore. – Profesor McGonagall, proszę iść zaraz do Filcha i powiedzieć mu, żeby przeszukał wszystkie obrazy w zamku.
Obrazy w zamku?… Sara zmarszczyła brwi.
– Powodzenie murowane!
– Co masz na myśli, Irytku?
Rzeczywiście, poltergeist zawisł sobie nad ich głowami, rechocząc złośliwie.
– Jest zawstydzona, wasza dyrektorska mość. Nie chce, by ją ktokolwiek zobaczył. Jest w okropnym stanie. Zobaczyłem ją, jak przebiegała przez landszaft na czwartym piętrze, chowając się wśród drzew. Wykrzykiwała coś okropnego. Biedaczka…
O co chodzi?! Do Sary dotarło, że chyba chodzi o Grubą Damę, ale pewności nie było…
– Mówiła, kto to zrobił? – spytał Dumbledore.
– Och tak, wasza profesorsko-dyrektorska mość. Bardzo się rozzłościł, kiedy nie pozwoliła mu wejść.
Wreszcie Sara dostrzegła fragment obrazu. Był pocięty. Gruba Dama zniknęła. Jedenastolatkę przeszył zimny dreszcz.
– Ale się wściekł ten Syriusz Black – zaskrzeczał Irytek.
Na korytarzu zawrzało po kilkusekundowej, martwej ciszy. Sara i Melisa wymieniły przerażone spojrzenia. Młoda panna Black czuła żołądek gdzieś w okolicy jelit. Morderca dostał się do zamku… Uchwyciła w tłumie wujka Remusa. Był blady i bardzo poważny. Jeśli on się boi, to jest to niezwykle poważna sprawa.
Sarze udało się dostać do Melisy i razem z resztą Gryfonów ruszyli do Wielkiej Sali, jak im dyrektor nakazał. Panował gwar, aż czuć było strach od uczniów.
– Ten morderca jest w szkole… – szepnęła Melisa z popłochem.
Skuliły się przy sobie. Sara zaczęła martwić się o swoje rodzeństwo i wujka, ale odetchnęła na myśl, że przynajmniej mama była bezpieczna…
– Bardzo cię boli, prawda?
Cosmo pokręcił głową z politowaniem i parsknął do siebie.
– Auu! Draco! – zezłościł się zaraz – Nie bij mnie tą swoją poszkodowaną, niewinną rączyną!
– Cicho! – syknął Draco, tak, by Pansy Parkinson nie słyszała – Wszystko mi psujesz!
– Ja rozumiem, że chcesz zrobić na niej wrażenie, ale nie musisz ostentacyjnie dawać mi kuksańców obandażowanym dowodem winy gajowego!
– Jak będziesz tak wrzeszczał, Black, to od razu się wszyscy zorientują, że… nieco PRZESADZIŁEM z tą ręką… – szepnął blondyn.
– Po prostu mnie to śmieszy i już! – mruknął Cosmo – Każdy wie, że pani Pomfrey od razu by cię wyleczyła, a i tak się wszyscy nabrali na ten epokowy kit…
– No i tak ma pozostać!…
Draco, Cosmo, Vincent, Gregory oraz grupa Ślizgonów szła długim korytarzem, zmierzając, obżarta do ostatnich granic, do Pokoju Wspólnego. Cosmo obracał bezmyślnie sygnet z wężem na palcu, w momencie, gdy Draco złapał go pod rękę i przybliżył usta do jego ucha.
– Ja CHCĘ, by Hagrida wylali – syknął jadowicie – A jak JA chcę, to ma tak BYĆ.
– Biedny chłopcze, gdzie cię tak skrzywdzili… – parsknął Cosmo.
Draco nie odpowiedział, ale zmierzył go pogardliwym spojrzeniem i puścił jego ramię. Cosmo uniósł brwi, zdenerwowany tą dziwną reakcją. Wyglądało na to, że Dracona tym jakoś uraził.
– Draco, ja nie… – zaczął zakłopotany, ale w tym momencie wpadł na stojącą przed nim Dafne Greengrass, koleżankę Pansy z dormitorium. Coś ją zatrzymało tak nagle, że Cosmo nie zauważył.
– Hej! Nadepnąłeś mi na stopę! – jęknęła czarnowłosa Dafne ze złością.
– Przepraszam… – Cosmo obrócił się – Co się dzieje? Czemu wszyscy przed nami stanęli?
Nie był wybitnie wysoki ze względu na jedyne trzynaście lat na karku, ale zauważył, że cała kawalkada Ślizgonów przed nimi po prostu się zatrzymała, panował chaos. Draco i Cosmo wymienili wymowne spojrzenia, blondyn ściągnął brwi, a czarnowłosy je uniósł, obaj skonfundowani.
Potem ktoś z końca krzyknął do tych z przodu, kotłujących się w zamieszaniu:
– Hej! Mamy wracać do Wielkiej Sali! Ludzie, wracamy!
– Ten obraz tu mówi, że chce gadać z prefektem w imieniu dyrektora! – odwrzasnął ktoś z przodu – I że mamy nie iść do Pokoju Wspólnego!
– No tak, właśnie dlatego mamy wszyscy wracać! Prefekt już wie! Ślizgoni, wracamy! Słyszycie?!
– Hej! Spokój!!!
Zrobiło się zamieszanie i Ślizgoni zaczęli nadawać do siebie, jeden przez drugiego, wszyscy bardzo poruszeni. Szepty, zaskoczenie i niepokój wypełniły duży korytarz w lochach, mętnie oświetlony zimnym, zielonkawym światłem.
– Dlaczego nie możemy iść do domu? – usłyszał Cosmo zirytowaną Pansy – Co się tam dzieje?
Trzecioklasiści wyciągali szyje, gniecieni pomiędzy wszystkimi sześcioma pozostałymi klasami.
– CISZA!
Wszyscy natychmiast umilkli. To głos Snape’a, magicznie zwielokrotniony, rozdźwięczał w kamiennym korytarzu bez okien. Cosmo struchlał. Jak Snape po nich przylazł, to już to nie żarty…
– Za mną. Idziemy do Wielkiej Sali. Tylko żwawo. Jeżeli ktokolwiek postanowi nie iść za mną, zrobi to na własne ryzyko, a to znaczy, że skaże się na śmierć.
Jego słowa perfekcyjnie zagęściły atmosferę, ale Ślizgoni tak zesztywnieli, gdy je usłyszeli, że tylko nieliczni raczyli się odezwać, cała reszta, mocno wystraszona, po prostu ruszyła automatycznie w kierunku Wielkiej Sali.
Wymaszerowali z lochów bardzo sprawnie, głośno i tłumnie wyrażając zaskoczenie, podniecenie i snując mnóstwo domysłów. Cosmo czuł się bardzo zaniepokojony. Czujnie rozglądał się po wszystkim i wszystkich, ale jego część w sumie doskonale się bawiła. Coś się działo!
W pewnym momencie dołączyli do nich Puchoni z profesor Sprout na czele. A więc cały Hogwart migruje do Wielkiej Sali. Sprawa była poważna.
Cosmo już zaczął się zastanawiać, czy potwór z Komnaty Tajemnic nie zmartwychwstał i nie opuścił swych mrocznych i piekielnych pieleszy (co dla nich, Ślizgonów, nie byłoby takie złe), gdy nagle ktoś w tłumie syknął z przerażeniem:
– Syriusz Black jest w szkole.
Sąsiedzi tej osoby powtórzyli na głos tę informację, a później ich sąsiedzi i coraz głośniej brzmiąca wiadomość rozchodziła się w tłumie niczym fale na tafli, którą ktoś zmącił. Szepty stały się nieznośne, powtarzane w kółko, budząc strach i przerażenie na obliczach tych, którzy je słyszeli.
Cosmo poczuł najpierw jakiś bolesny skurcz w brzuchu, potem owy skurcz spłynął w dół i wyraźnie złapał go za podeszwy stóp, kąsając natrętnie. Chwilę potem w mózgu zabrakło mu tlenu, więc zachwiał się nieznacznie, widząc wszystkie gwiazdy. W jego wnętrzu szalały wprost emocje. Miliony emocji. Nigdy nie miał ich aż tyle.
Przede wszystkim na pierwszy plan przepychała się świadomość, że ojciec jest tak blisko. Być może piętro wyżej, albo tuż za tą zbroją… Do tej pory go nie było, Cosmo nigdy nie miał ojca. W jego świadomości miał raczej pozycję mitu, bajki, legendy. Czegoś, co może kiedyś miało miejsce, ale teraz już nie istnieje. Lecz właśnie w tym momencie czuł bardzo wyraźne tatę. Każde włókienko jego skóry boleśnie to odczuwało, jakby ojciec stał dwie stopy dalej i topił go spojrzeniem. Świadomość, że jest tak niedaleko, na wyciągnięcie ręki, doprowadzała go do szaleństwa. Miał ochotę oderwać się od korowodu i po prostu pędzić przed siebie, wrzeszcząc „Tato?! Gdzie jesteś, TATO!!!”. O palmę pierwszeństwa walczył strach. Cosmo przeraźliwie bał się o to, że ojca złapią. Iż jego cały trud, jaki włożył w ucieczkę, okaże się płonny. I że on, jego własny synek, nie będzie miał okazji z nim przed śmiercią porozmawiać. Choćby i przez pięć minut. A przecież nigdy nie miał okazji.
Te dwie emocje, podekscytowanie i strach, kipiały w nim, sprawiały, że nie mógł wytrzymać we własnej skórze, bo nie było zwyczajnie dla niego miejsca. Rozpierały go od środka. Jakby tego było mało, gdzieś tam plasowało się też podejrzenie, że to nieprawda, że ktoś rozpuścił wstrętną plotkę, a tak naprawdę chodzi o coś innego. Miotała nim również tęsknota i przemożna chęć zwykłego porozmawiania z tatą. Zobaczenia go. Radość, że nic mu nie jest, jak do tej pory. Duma, spowodowana faktem, iż dostał się sprytnie do szkoły i pozostał nieuchwytny, pomimo całego plutonu dementorów. Jakieś nieznane wzruszenie na myśl o mamie i tacie. O nich razem. O tym, że przecież kiedyś się w sobie zakochali i pobrali, że rozdzielił ich okrutny los i śmierć, a teraz tata walczy z przeciwnościami, niczym statek na morzu podczas sztormu, by nareszcie móc spędzić czas z wytęsknioną rodziną. Przede wszystkim z nią, mamą. Wszystkie te emocje, a także kilka mniejszych, nienazwanych, prawie go przewróciły na ziemię.
Draco zerkał ukradkiem na Cosmo. Trzynastoletni Black to widział, ale nie reagował. Teraz nie chciał, by ktokolwiek wpychał się buciorami do jego myśli, które poświęcał ojcu. Teraz byli tylko oni, Cosmo i Syriusz Blackowie, skupieni nareszcie razem.
W Wielkiej Sali zgromadzili się wszyscy. Panował gwar, podniecenie, duża ilość strachu, przejęcia i miliony malutkich debat, rozprawiających o tym, co się stało i jakim sposobem. Wszyscy mówili o jednym: salon Gryfonów zaatakował Syriusz Black. Normalnie Cosmo czułby się nieswojo, myśląc o swoich siostrach, do których salonu przecież próbował wejść i był poważnym zagrożeniem, ale on akurat zwyczajnie nie wierzył, by jego ojciec kogokolwiek zabił. Czuł się obrażony takim zamieszaniem i oskarżeniem przez całą szkołę.
– Ale twój stary dał czadu - uśmiechnął się drwiąco Draco – Tak wszystkich wystraszyć…
Cosmo nie spojrzał na niego. Cały czas gapił się w zamyśleniu we własne dłonie. Na ile były podobne do tych ojcowych?
Za nimi rozległ się trzask zamykanych drzwi. W Wielkiej Sali byli już wszyscy, bezpieczni.
– Ja i nauczyciele musimy gruntownie przeszukać cały zamek – odezwał się Dumbledore spod drzwi. – Obawiam się, że dla własnego bezpieczeństwa będziecie musieli spędzić tutaj noc. Niech prefekci domów staną na straży przy wejściach do sali. Po naszym wyjściu za wszystko odpowiadają prefekci naczelni. Proszę mnie natychmiast zawiadomić, gdyby coś się wydarzyło. Przyślijcie mi wiadomość przez jednego z duchów. Ach, tak, będą wam potrzebne…
Po jego machnięciu różdżką wreszcie zrobiło się luźniej, bo stoły podjechały pod ścianę, robiąc miejsce dla kilkuset śpiworów. Draco jęknął.
– I nie będzie dziś spania na aksamitach, kuzynie… – mruknął posępnie Cosmo i poszukał wzrokiem swego rodzeństwa w tym całym podnieconym tłumie. Wśród gromady Krukonów, nieco na uboczu, dostrzegł Nicholasa. Starszy brat buntowniczo, spode łba wpatrywał się w przestrzeń, wpychając głęboko ręce w kieszenie spodni od szaty i strzygł uszami wilka z irytacją. Widać było, że coś go bardzo zdenerwowało i poruszyło. Jego przyjaciółka obok zerkała na niego z troską i strachem.
Cosmo obrócił spojrzenie w kierunku Gryfonów. Sara i pierwszoklasiści zbili się w jedną grupkę i ze strachem i przejęciem o czymś rozprawiali. Cosmo z ubolewaniem stwierdził, że zmartwienie i niepokój na jej twarzy to wciąż tylko uczucia zagrożonej osoby, nie córki agresora. Rosemary natomiast była wstrząśnięta i razem z przyjaciółmi zerkała co jakiś czas na Harry’ego Pottera.
– Wszyscy do swoich śpiworów! – krzyknął prefekt naczelny. – Kończyć rozmowy! Gaszę światło za dziesięć minut!
Cosmo, Draco, Vincent i Gregory znaleźli sobie jakieś śpiwory, po czym wskoczyli do nich w otoczeniu innych Ślizgonów. Draco miał wściekłą minę oraz rozglądał się niepewnie naokoło, jakby upewniając, że bariera z leżących Ślizgonów jest na tyle nieprzepuszczalna, że żaden paskudny Gryfon nie zaatakuje we śnie jego osoby. Położyli się do miękkich, czerwonych śpiworów, nie rozmawiając wiele. Draco co jakiś czas zerkał na Cosmo, a on udawał, że tego nie widzi. W końcu położył się na plecach, zakładając ręce za głowę.
– Dobranoc, Cosmo – rzekł jedynie Draco niepewnie, po czym spytał – Czy uważasz, że te drzwi są na tyle mocne, że nikt niepożądany nie wejdzie?
– Niestety, są na tyle mocne – warknął Cosmo i zapatrzył się niewidzącym wzrokiem w gwiaździste niebo na stropie. Czuł piekącą gorycz w gardle, prawie się nią dławił. Miał przemożną chęć wypaść z Wielkiej Sali i poszukać taty. Los mu zabronił dorastać u jego boku, a teraz nawet nie może go na żywo zobaczyć! Miał wrażenie, że jest jakimś więźniem, uziemionym w głupim, żałosnym śpiworze. A do tego trawił go paniczny strach, że ojca mogą złapać. Wiedział, że nie uśnie tej nocy. To nie było możliwe.
Po raz pięćdziesiąty któryś zerknęłam ze zdenerwowaniem na ulicę za oknem. Był poniedziałek, pierwszy dzień listopada, dzień wolny od pracy w Ministerstwie. Dokładnie dwanaście lat temu, w Noc Duchów, zginęli moi najbliżsi przyjaciele, a Syriusz został zabrany na siłę i mnie i dzieciakom. Dokładnie dwanaście lat temu, o tej samej porze, biegałam bez ładu i składu po domu, nie wiedząc, dlaczego Syriusz nie wrócił na noc do domu. I wtedy też była taka pogoda, jak dziś, szaro i pochmurno…
Westchnęłam. Obecne wydarzenia, jak nic innego, przybliżyły mi tragedię sprzed tuzina lat. Wydawało mi się, jakby upłynęło zaledwie parę dni, parę bolesnych i iście tragicznych dni. Lily i James nie żyli już od dwunastu lat, od dwunastu lat nie przytuliłam mojego męża, nie poczułam jego zapachu, dotyku, nie usłyszałam głosu… A on się gdzieś włóczył, zaabsorbowany tak ucieczką, że nie mógł nawet się do mnie dostać, przekopać przez ten rój dementorów i aurorów. Przecież w mojej pracy wszyscy żyli tylko tą ucieczką! Wszędzie wisiały plakaty z twarzą Syriusza, ale nigdy, przenigdy jej się nie przyjrzałam, zawsze przechodząc dumnie obok, bojąc się, że puszczą mi nerwy, i tak nadszarpane. Szczerze mówiąc, nie chciałam wiedzieć, jak wygląda. Wolałabym go zobaczyć na żywo.
Nabrałam manii wyglądania co pięć minut chyba na ulicę. Bardzo chciałam go tam zobaczyć, czekającego na mnie, ale wiedziałam, że to niemożliwe. Za to już kilkakrotnie po ulicy przeszedł jakiś podejrzanie wyglądający człowieczek, który najwyraźniej zajmował się inwigilacją. To było do przewidzenia, nikt mi oczywiście tego nie powiedział wprost, ale podejrzewałam, że obserwują mój dom, żeby przekonać się, czy zbieg nie kosi trawy lub idzie po bułki do sklepu. Krótko mówiąc, czy morderca nie zatęsknił za rolą pana domu.
Takie nerwicowe łypanie za okno doprowadzało mnie do granic wytrzymałości. Jeżeli występowało tak często, a zawsze przynosiło rozczarowanie i zniecierpliwienie, to chyba zrozumiałe. Za którymś razem jednak zobaczyłam coś ciekawego, mianowicie sowę. Była to szkolna, ładna sówka. Otworzyłam jej i odebrałam list, jak się okazało, od Cosmo. Dziwne… Mój młodszy syn zawsze brał Ataraksję, czyżby pokłócił się z Rosemary, jej właścicielką?
Odpakowałam niecierpliwie list.
Mamo!
Mam dla Ciebie rewelację! Ale taką, że po prostu ja sam się zaraz posikam!!! Wytrzymaj, wdech i wydech… Wyobraź sobie, że tata włamał się wczoraj do Hogwartu! Tak, był w szkole! Ale niestety go nie widziałem, tylko poharatał jakiś obraz, za którym mają swój salon Gryfoni. Więc wszyscy żeśmy spali w Wielkiej Sali dziś w nocy, ale był wypas normalnie Ci mówię, a nauczyciele szukali po całej szkole taty! Wszyscy gadali tylko o nim, a teraz to już w ogóle, jeszcze bardziej o nim gadają! Ci mówię, co tu się wyrabia w tej szkole…
Nie jestem, o dziwo, w żaden sposób dyskryminowany. Przeciwnie, Draco się trochę ze mnie śmieje, że mój stary wymiata i w ogóle niezły z niego hardkor. Że mam fajnie, bo wszyscy trzęsą portkami na myśl o moim tatusiu i to jest takie niby super. Chyba Ślizgoni, a przynajmniej część, się połapali, że zbieżność nazwisk i te sprawy… Nie wiem, jak mają Nicholas, Rosemary i Sara, ale ja na wyeliminowanie mnie z towarzystwa nie narzekam. Raczej sobie wszyscy żartują, że mam chody u najgroźniejszego mordercy i wszystko jest bardzo zabawne, dopiero, jak tata się na horyzoncie pojawił, to Ślizgoni zatrzęśli portkami tak mocno, że im prawie spadły, hehe.
Nie wiem, gdzie tato jest, bo go nie znaleźli. Na mój rozum, to on się ukrywa w Zakazanym Lesie. No bo w szkole by już chyba go znaleźli. Może bym się tak do niego wybrał? Niby wiem, że zabił czy nie, tych kilkunastu ludzi, ale może własnego bachora nie zatłucze… Jestem pewien, że nie! I bardzo chciałbym go poznać i zobaczyć!
A z innych, ciekawych rzeczy? Draco wciąż umiera na rękę, Hagrida jeszcze nie wylali, robi się zimniej… Ale już przywykłem do tego, że jestem Ślizgonem. Naprawdę, dopiero teraz przestałem żałować, iż Tiara mnie tak przydzieliła! Wszystko zmierza ku lepszemu!
Twój szlachetnie urodzony i przydzielony Cosmo Remus Black
Poczułam delikatne ukłucie zawodu. Nie ma co wyglądać za okno, skoro Syriusz siedzi na północy, przy Hogwarcie. Tutaj jednak jestem sama. Ciekawe, czemu wybrał właśnie tamte rejony? Dlaczego nie chciał najpierw spotkać mnie? Może po prostu nie potrafił znaleźć naszego obecnego miejsca zamieszkania? A może…
Dwie opcje: chciał się spotkać z dziećmi, o których wiedział, że prawdopodobnie są w Szkole Magii i Czarodziejstwa, lub… chciał widzieć się z Harrym. I tu też dwie opcje. Chciał zobaczyć, czy z synem chrzestnym wszystko gra, lub… dokończyć dzieła. W końcu rozharatał Grubą Damę, a to za nią krył się nasz salon! Więc może rzeczywiście chciał Harry’ego zabić… Nie! Mógł też szukać dzieci, przecież Syriusz nie posiadał żadnych informacji o tym, w jakim domu się znajdują, pewnie Gryffindor wydał mu się najbardziej prawdopodobny…
Pokręciłam przecząco głową. Nie dajmy się zwariować propagandzie, przecież Syriusz jest niewinny. Myślę, że jedynym wyjściem dla niego było właśnie udać się na północ, bo nie wiedział, gdzie ja się znajduję. Czułam niepokój. Przecież, skoro wszyscy wiedzą, że jest w okolicy Hogwartu, to będzie jak na patelni. Tyle, że wciąż pozostał nieuchwytny. Dlaczego?
Kotek na mojej szyi mruczał żywo. Żywiej, niż przez ostatnie lata.
***
– Lipa… Lipa i beeeez… – westchnął Cosmo, gapiąc się z rezygnacją na strop. Listopadowe niebo nie przedstawiało się najlepiej. Na zewnątrz musiało być strasznie zimno i deszczowo. To zapowiadało, że w lochach będzie zimniej. JESZCZE zimniej.
Trzynastolatek bez entuzjazmu posmarował tost dżemem.
– Malfoy – zwrócił się do swego kuzyna. – Nigdy nie mogę tego pojąć… Dlaczego ty KROISZ purée?
– Pytałeś mnie już o to. Kroję i już! – odparł z najwyższą powagą Draco. – Mam taki nawyk.
– Jak rączunia?
Jego kuzyn nie odpowiedział, zgasił go za to spojrzeniem. Cosmo westchnął i wsparł głowę na jednej dłoni. Przeczesał nonszalancko czarne owłosienie drugą, po czym ze znudzeniem godnym grona paniczyków, w którym się znajdował, zlustrował Wielką Salę. Ślizgoni mieli raczej ponure miny. Obserwował przez jakiś czas Dafne, Pansy i Millicentę, obgadujące jakieś dzieci przy sąsiednim stole Puchonów. Robiły to tak ostentacyjnie, że Cosmo aż parsknął do siebie „Baby!”, i zerknął na stół Hufflepuffu. Tu wszyscy zawsze mieli wybitnie poczciwe i zarazem nudne miny. Nie ma co patrzeć… Przy dalszym stole Cosmo natychmiast dostrzegł swoją bliźniaczkę i jej przyjaciół. Rozprawiali o czymś z przejęciem. Trzynastolatek zmarszczył brwi, ale nie mógł z ruchu warg odczytać, o czym rozprawiają, znudzony zatem bezowocnym podsłuchiwaniem, poleciał po stole Gryfonów dalej, aż znalazł Sarę. Jego siostra była łatwo rozpoznawalna przez proste, czarno-rude włosy. Mówiła coś do jakiejś ciemnowłosej dziewczynki obok, po czym wróciła do śniadania. Jej koleżanka najpierw spojrzała w stół, po czym utkwiła wzrok centralnie w Cosmo. Spojrzenie było nacechowane czymś tak dziwnym, że chłopak aż się zachłysnął śliną, dostał ataku kaszlu i natychmiast przeniósł wzrok na Krukonów, których stół stał za stołem Gryffindoru, udając, że nie patrzył w jej stronę. Poczuł się speszony i począł automatycznie obserwować swojego starszego brata. Aż zdumiał się, że Nicholas potrafi tak szybko wchłaniać jedzenie. Nawet Cosmo tak nie umiał.
– Coś się stało? – zapytał Draco. – Skąd ten atak kaszlu? Pomóc ci?
– Nie, ale dziękuję, że się o mnie troszczysz, kochanie! – wdzięcznie uśmiechnął się przez łzy.
– Nie. Po prostu charkasz na jedzenie.
– Dzięki, Draco… – burknął Cosmo i popisowo wciągnął do gardła zawartość jamy nosowej poprzez głośne charczenie i chrumkanie, po czym ostentacyjnie połknął. Draco skrzywił się.
– Już mi lepiej, jakbyś pytał – objaśnił, szczerząc zęby.
– Jak się czujesz z myślą, że twój stary tu jest i jeszcze go nie złapali? – zapytał chytrze Draco.
– Rajcuje mnie to – zarechotał Cosmo. – Szczerze? Chciałbym z nim pogadać.
– Jesteś szalony.
– Oczywiście, że tak – wyprostował się młody Black. – Znasz mnie tyle i dopiero teraz żeś zreflektował? Zresztą… Pragnę coś zrobić. Mam nawet plan.
– Jaki plan? – Draco pochylił się ku niemu, by Vincent i Gregory nie słyszeli, i tak zajęci czymś ważniejszym, czyli jedzeniem. – Zdradź mi!
– By go znaleźć samemu… Ale cicho masz być i mnie nie wydać!
Draco popatrzył na niego ze zdumieniem.
– Mogę liczyć na to, że nic nikomu nie powiesz? – zapytał Cosmo wojowniczo.
– Daj spokój, przecież on cię wykończy! – syknął zaniepokojony Draco.
– Przysięgam ci, że nic mi tatuś nie zrobi! Słowo Cosmo Remusa Blacka! – położył na sercu dłoń i zrobił świętą minę. – Tylko nie mam pojęcia, jak go znaleźć, jak tam pełno tych ciemnych typów w kapturach… By się, menele, zajęli czymś pożytecznym, a nie mojego tatusia straszą…
Draco pokręcił głową z niedowierzaniem.
– A co, jeśli on cię jednak rozkwasi gdzieś w lesie? – szepnął.
– To będę rozkwaszony. To nowe doświadczenie otworzy przede mną szereg niewyobrażalnych możliwości i wreszcie przysłużę się społeczeństwu jako pełnowartościowy posiłek dla mieszkańców lasu! Przynajmniej oni skorzystają… Tak na serio, to jestem pewien, że ojciec mnie nie skrzywdzi.
I zamyślił się głęboko.
– Na poniedziałek chciałbym, aby każdy z was, na koniec nauki o Zaklęciach Niewybaczalnych, napisał mi, które z nich wydaje się wam najbardziej szkodliwe, na podstawie wydarzeń, o których rozmawialiśmy. Chciałbym też prosić o sensowne argumenty i zastanowienie się nad tym, dlaczego te zaklęcia są tak nazwane. Nie chcę, żeby było to wypracowanie, może być notatka, ale proszę was, Krukoni, o to, by w poniedziałek na moim biurku, znalazło się dziewięć rolek z głębokimi przemyśleniami nad tym, do czego może doprowadzić głupota ludzka, chęć władzy i sławy. Bez nacisku i fałszywej egzaltacji, wasze własne refleksje.
Krukoni pozbierali swe rzeczy i ruszyli do wyjścia, gawędząc wesoło. Praca zadana przez wujka Remusa była niczym przy rolce pergaminu dla Snape’a. Na szczęście, Nicholas gwizdał na wypracowanie dla Snape’a, bo eliksiry nie sprawiały mu najmniejszych problemów. Ostatnio nawet Snape odjął mu pięć punktów, bo przyniósł rolkę, nie pół, jak było zadane.
– Jak tam, wujku? – podszedł do swego ojca chrzestnego, wypakowującego z szafki podręczniki dla klasy trzeciej, która właśnie miała mieć lekcję. Wujek Remus uśmiechnął się do niego przyjaźnie.
– Już mi lepiej – odparł uprzejmie. – Jak widzisz, znów mogę prowadzić lekcje… Witajcie, Gryfoni! Tak, możecie się rozłożyć na ławkach! Nie dosłownie, Seamus!
Wujek Remus przeniósł wzrok na Nicholasa, przyglądając mu się badawczo.
– I co, jak się czujesz po tym, co wydarzyło się tydzień temu? – zagadnął ostrożnie.
Nicholas wzruszył ramionami z zaciętą miną. W tym momencie podeszła do nich Rosemary, ciekawa, o czym rozmawiają. Nicholas przywitał siostrę kiwnięciem głowy.
– Cóż, nikt się, na szczęście nie zorientował, że mam z nim coś wspólnego, dopiero miałbym problem… – mruknął. – Trochę jest mi ciężko, szczerze mówiąc, ze świadomością, że ojciec jest tak blisko, jak nie był od ponad dekady, ale staram się, żeby spływało to po mnie, jak po kaczce.
– Rosemary, a ty? – wujek Remus przyjrzał jej się z troską.
– Mnie jest przede wszystkim ciężko przed Harrym, Ronem i Hermioną – szepnęła ze smutkiem. – Muszę ich oszukiwać, a naprawdę dużo mówimy o zbiegu. Czasem wolałabym wierzyć, że jest niewinny, tak chyba byłoby mi prościej, ech…
– Niestety, wasz ojciec nie jest niewinny – wujek Remus z jakąś tęsknotą spojrzał za okno. – Chciałbym i ja sam, by tak było, ale tak nie jest. I nie dajcie sobie wmówić tego przez mamę! Ona nie do końca racjonalnie myśli w tym temacie, oddaje się emocjom…
– Ja nie mam zamiaru wierzyć, że on jest niewinny – Nicholas z zacięciem ściągnął wargi. – Nigdy go nie było, jakoś żyjemy. Nie jest nam potrzebny. Zresztą, byli świadkowie, ofiary… Może mama jest w niego zapatrzona, jak w obrazek, ale to tylko dowodzi, że jest stronnicza i nielogiczna. Nie lubię, gdy druga osoba jest nielogiczna. Snape jest nielogiczny.
I Nicholas położył po sobie swoje wilcze uszy, po czym wzdrygnął się na samą myśl. Rosemary obejrzała się przez ramię na brać Gryfonów, trzecioklasistów, po czym zniżyła głos:
– Ja wiem, ile Harry wycierpiał. Przez co przeszedł. Mdleje, gdy obok jest dementor, bo za nim jest tyle smutnych chwil i tak mało chwil miłych. A to dlatego, że nasz ojciec pozbawił go rodziny i sam nigdy nas nie wychowywał – zrobiła bardzo buntowniczą minę, a rude loki zdawały się elektryzować energią i wściekłością. – Nigdy mu nie wybaczę. Przez niego Harry cierpi. Przez niego cierpiała tyle lat mama, bo dał się wciągnąć w służenie Sami–Wiecie–Komu! Nie chcę mieć takiego ojca i nie będzie mi żal, gdy go złapią!
Nicholas gorliwie przytaknął na słowa siostry. Wujek Remus westchnął z dziwną miną.
– To dobrze, że pamiętacie o tym, by nie chować wobec kogoś takiego afektu – mruknął, po czym dodał – Powinniśmy, jeżeli byłaby taka możliwość, móc pomóc Ministerstwu go schwytać. Gdybym stanął z nim oko w oko na korytarzu… Niechętnie, bo był to mój przyjaciel, ale wydałbym go dementorom. Tak sobie myślę, że on mógłby pomóc Voldemortowi w powrocie. Pamiętajcie, NIE WOLNO dopuścić, by najwierniejszy sługa złączył się ze swoim panem, bo efekty będą opłakane…
– No ja myślę, przecież nie chcemy, żeby powrócił, to chyba jasne! – napuszył się Nicholas.
– Wujku… Dlaczego nazywasz ojca najwierniejszym sługą? Naprawdę nim jest?
– Bo tylko Black potrafił rozwalić tylu ludzi naraz i uciec z Azkabanu – stwierdził po namyśle wujek Remus. – To by sugerowało, że zna więcej sztuki czarnomagicznej, niż nawet najczarniejsi z popleczników. A pogłoski o pojawieniu się Voldemorta mogły go zmotywować do tego, by Black uciekł i był tym, który pomoże wrócić swojemu panu. Dlatego jest to tak niebezpieczny człowiek, on może stanowić poważne zagrożenie, bo będzie powodem, dla którego powróci cały terror i śmierć na porządku dziennym. Dzieci, musicie pamiętać, że dla niego nie ma litości, niebezpieczne jest, że siedzi na wolności! Dlatego nie słuchajcie zawodzeń mamy podczas ferii za niecałe dwa miesiące, jaki to wasz ojciec cudowny nie był, pamiętajcie, że to obecnie najniebezpieczniejszy człowiek świata. Gorszy, niż sam Voldemort, bezbronny i nic nie mogący wskórać bez waszego ojca. No, Rosemary, siadaj już, zaraz zaczynamy. Głowa do góry, Nicholas, będzie dobrze!
Jego ojciec chrzestny obdarzył go sympatycznym uśmiechem zmęczonego człowieka. Nicholas skrzywił usta w parodii uśmieszku i wyszedł z sali, kulejąc i zachodząc w głowę, jakie ma teraz lekcje, bo zupełnie nie ogarniał.
Wujek miał rację. Ojciec stwarza potworne niebezpieczeństwo, do Nicholasa dopiero teraz dotarła powaga sytuacji. Rzeczywiście, on może być powodem powrotu Voldemorta! Bez względu na wszystko, trzeba go złapać! To był obcy człowiek, zbrodniarz, który nie miał nic wspólnego z Nicholasem i czternastolatek nie miał zamiaru żywić do niego żadnych wyższych uczuć.
Jesień zmuszała Cosmo do refleksji. Lubił patrzeć, jak liście na błoniach opadają, chmury deszczowe pędzą przed siebie, groźne i majestatyczne, zimny wiatr maluje za pomocą gałęzi swe własne kompozycje… Właśnie jednego takiego dnia w połowie listopada, trzynastolatek udał się na spacer. Przemierzając błonia obserwował z zaciekawieniem szary i smutny świat. Coś go do takiej stylistyki ciągnęło. Uwielbiał słońce i upał, ale czuł się jakoś bardziej domowo, gdy naokoło miał taką ponurą, jesienną pogodę. Jakby wychował się w takiej stylistyce.
Wcisnął dłonie głęboko w kieszenie skórzanej kurtki ojca i szurał w liściach w skupieniu, sam ze swymi myślami, wtulając twarz w okręcający mu szyję srebrno-zielony szalik w pasy, właściwy Ślizgonom.
Gdzie był tata? Jak blisko? Czy kiedykolwiek z nim porozmawia? Czy wróci jeszcze do szkoły?
Niestety, pytania bez odpowiedzi się przed nim piętrzyły, a on nie umiał ich od siebie odgonić. Gdyby był tu jego brat bliźniak, na pewno zarządziłby wyprawę po ojca i nie pękał… Ale on? Draco niemiłosiernie nabijał się z Pottera, że ten mdleje przy dementorach, ale ani Potter, ani Cosmo, ani już na pewno nie Draco, nie wytrzymałby starcia z całą armią dementorów gdzieś w ciemnym zaułku błoni. Cosmo bardzo się bał tych okropnych stworzeń, bo nie umiał się przed nimi bronić. Miał nadzieję, że chociaż ojciec umie i sobie poradzi…
Powoli udał się w kierunku zamku, rozmyślając nad tym, że już za miesiąc będzie powrót do domu na ferie. A może by tak zostać i wykorzystać, że tak mało ludzi będzie i udać się na taką wyprawę, nie będąc zauważonym? W ferie nie ma lekcji, nikt by nie zauważył jego ucieczki. Ciekawe, czy tata lubi pudding bożonarodzeniowy z Hogwartu. Chociaż może by wolał indyka, w końcu mięso dla wojownika musi być… Ale nie ma problemu, Cosmo mógłby wziąć dla niego i indyka i pudding.
– Gdzieś ty się szlajał?!
Cosmo podskoczył o dobre parę cali w górę i popatrzył ze złością na Dracona, przyczajonego w sali wejściowej. Towarzyszyli mu Vincent i Gregory, którzy łypali na drzwi do Wielkiej Sali.
– Byłem na samotnym spacerze! Wybitnym jednostkom jest czasem potrzebna ulga i odpoczynek od tego całego motłochu, zaniżającego średnią mojej inteligencji! – oświadczył Cosmo z wyższością.
– Jesteśmy głodni! Czekaliśmy na ciebie! Myślałem, że cię jakiś dementor zjadł! – fuknął Draco.
– Zjadł mnie? Niby jak?! Przecież one nie mają gąb!
Weszli w czwórkę do Wielkiej Sali, chętnie zmierzając na lunch. Rozchodził się zapach potrawki.
– Na pewno mają! Nawet gumochłony mają! – zaprzeczył Draco.
– Nieprawda! Słyszałem, że dementorzy wysysają! – ekscytował się Cosmo.
– No ale muszą mieć czym ssać!
– Może nie mają, trzeba im pożyczać rurki do koktajli… – zawołał trzynastolatek w przypływie olśnienia. – Myślisz, że by się obrazili, gdybym im dał takie z kolorowymi palemkami?
– Patrz, ten dzieciak się na nas gapi! – syknął Draco, ignorując go.
– No żesz, nie! – parsknął sarkastycznie i wywalił gały na wierzch młody Black. – Który to ośmielił się unieść oblicze na nasz boski majestat?!
– Ta szmatka z Gryffindoru… Przy twojej młodszej siostrze…
Cosmo i Draco zatrzymali się jednomyślnie. Draco piorunował spojrzeniem jakieś biedne dziecko z pierwszej klasy, sprawcę jego niepokojów, a Cosmo stwierdził, że to brązowowłosa przyjaciółka jego siostry, przez którą opluł nie tak dawno bardzo smakowitą porcję kiełbasek z serem, co było dobrym posunięciem, bo nikt już nie chciał ich tknąć i mógł wszamać wszystkie dziesięć. Patrzyła na nich uważnie i badawczo, jakby coś analizując.
– Ty, ona się gapi na ciebie – parsknął szyderczo Draco.
– Za bardzo się rzucam w oczy chyba… – mruknął Cosmo.
– Że się rzucasz, to nie ma najmniejszych wątpliwości!
– Poczekaj… – parsknął do siebie młody Black.
Zrobił poważną minę, nieco okraszoną jakimś tajemniczym smutkiem. Złapał za poły swej skórzanej kurtki i mimochodem ruszył w kierunku stołu Gryfonów. Stanął naprzeciw siedzących przy stole Sary i dziewczyny o kasztanowych puklach. Te obserwowały go w napięciu, bo gapił się prosto na nie wciąż tym samym poważnym i dojrzałym spojrzeniem. Milcząc, wpatrywał się spokojnie w duże, rajskozielone oczy dziewczyny, zupełnie ignorując siostrę. Dzielnie wytrzymywała to spojrzenie, ale pod brązowymi piegami pojawił się powoli rumieniec…
Cosmo gapił się tak głęboko i bez słowa w jej oczy dobrych parędziesiąt sekund, a potem… niespodziewanie podskoczył nieco i opadł na ugięte kolana, jednocześnie rozkładając ręce w prostej linii po bokach, wytrzeszczając oczy i wywalając na brodę cały język, obrawszy tępy wyraz twarzy i zeza.
Od strony Dracona, Vincenta i Gregory’ego usłyszał ryk śmiechu. Paru nieodpornych psychicznie Gryfonów parskało w niekontrolowany sposób, inni patrzyli nań z politowaniem. Sara i jej koleżanka natychmiast otrząsnęły się z letargu i kontemplowania jego poważnego jeszcze chwilę temu spojrzenia, zrobiły obrażone, zezłoszczone miny, ale Cosmo ryknął na to śmiechem, odginając się do tyłu, po czym, kręcąc głową i wciąż zaśmiewając się szyderczo z koleżanki Sary, która zdążyła już zaczerwienić się ze wstydu, upokorzenia i złości, wrócił do Dracona, bardzo z siebie zadowolony.
Zasiedli do posiłku przy stole Ślizgonów, rozkoszując się potrawką z królika. Cosmo szybko zatopił się w myślach na temat swego taty i tego, co on będzie porabiał w święta. Czy w tym Azkabanie dostał chociaż jeden, marny prezent? Jak to jest obchodzić święta po raz pierwszy od kilkunastu lat? Czy następne święta spędzi z nimi, czy go złapią, a może za rok wciąż pozostanie nieuchwytny i nieobecny w ich życiu?
Cosmo poczuł coś na kształt ekscytacji. Uświadomił sobie, że może za rok święta będą obchodzone w pełnym składzie! O ile ojciec chce ich w ogóle znać i nie zostanie złapany… Myśl o wspólnym mieszkaniu, choćby na okres świąt czy wakacji, bardzo go pokrzepiła.
Nawet nie zauważyłam, że już skończyłam czytać! Szkoda, że takie krótkie, mogłabym czytać Twoje opowiadanie cały czas, haha. W ogóle strasznie ubolewam, że nie masz założonego swojego bloga na blogspocie albo na innym popularnym portalu, bo jestem pewna, że miałabyś dziesiątki komentarzy i całą rzeszę fanów!
Co do rozdziału, jak ja się cieszę, że jesteśmy coraz bliżej Syriusza, ach! Biedna Mary Ann, cały czas na niego czeka... pewnie on też by się chciał już z nią spotkać, ale wiadomo - środki bezpieczeństwa muszą być. Strasznie irytuje mnie podejście Remusa! No nie mogę czytać tych bzdur, które mówi, przy okazji nastawiając negatywnie Rosemary i Nicholasa na własnego ojca. Zdaję sobie sprawę, że myślę tak tylko dlatego bo wiem jaka jest prawda, ale on powinien mieć chociaż cząstkę zaufania w sobie do starego przyjaciela...
Wstrętna Romilka i Charlotte! Biedna Sara... spodziewał się, że w taki sposób może się dowiedzieć o Syriuszu, pewnie w najbliższym czasie porozmawia z rodzeństwem albo dowie się z innego źródła, biedactwo.
Uwielbiam parę Cosmo + Draco, hahaha, za każdym razem jak o nich czytam, odruchowo parskach śmiechem. Połączenie idealne!
Komentujcie ludzie, bo chcę się dowiedieć co dalej !
Pozdrowienia Doo )
I'd like to transfer some money to this account <a href=" http://nwgnetwork.org/cialis-mexico-pharmacy/ ">Buy Cialis Echeck</a> o Clinical Practice: Family Medicine (inpatient and ambulatory care) Kacy Schulman, PharmD
Maria Poniedziałek, 26 Maja, 2014, 04:28
I'd like to transfer some money to this account <a href=" http://nwgnetwork.org/cialis-mexico-pharmacy/ ">Buy Cialis Echeck</a> o Clinical Practice: Family Medicine (inpatient and ambulatory care) Kacy Schulman, PharmD
Incorrect PIN <a href=" http://devetname.com/cheapmobic/ ">meloxicam 7.5</a> any published TELUS Health Solutions Pharmacy Updates. In turn, the insurance carriers contractually obligate TELUS Health
infest Poniedziałek, 26 Maja, 2014, 05:05
Incorrect PIN <a href=" http://devetname.com/cheapmobic/ ">meloxicam 7.5</a> any published TELUS Health Solutions Pharmacy Updates. In turn, the insurance carriers contractually obligate TELUS Health
I've been made redundant <a href=" http://devetname.com/cheapmobic/ ">mobic mg</a> (17) Bettinger P, Takesue B. A residentâÂÂs perspective of a hospital rotation in Kenya,
Gabrielle Poniedziałek, 26 Maja, 2014, 05:05
I've been made redundant <a href=" http://devetname.com/cheapmobic/ ">mobic mg</a> (17) Bettinger P, Takesue B. A residentĂ¢ĂÂĂÂs perspective of a hospital rotation in Kenya,
Jason Poniedziałek, 26 Maja, 2014, 05:05
Have you got a telephone directory? <a href=" http://devetname.com/cheapmobic/ ">meloxicam 15</a> Must Be Greater Than 0 will be returned.