Pamiętnikiem opiekuje się Selena Do 5 marca 2009 roku pamiętnikiem opiekowała się Mysia-Karolina
Wiem, że nic nie wiem. Dodał Nevill Środa, 02 Listopada, 1994, 19:26
Nie wiem dlaczego, ale bardzo zaciekawiła mnie sprawa Deana i tej dziewczyny. Długo o tym myślałem, zebrałem fakty w jedną całość i wyszło mi coś wyjątkowo zaskakującego. Czuję dziwną ochotę, aby podejść do Deana i spytać czy moje przypuszczenia są słuszne. Pewnie się nie uda - jestem tchórzem, ale tak mi za... Tfu! Tfu! To niemożliwe. Co się ze mną dzieje?!
Okey, zobaczymy jak spotkam Deana, może wstąpi we mnie trochę odwagi.
Miałem dzisiaj bardzo ciekawą rozmowę z Hermioną na równie interesujący temat, mianowicie chodziło o dziewczyny, konkretnie o ich psychikę (jeszcze raz powtarzam: co się ze mną dzieje?!). Dowiedziałem się, że czasami mówią coś bezpośrednio, ale trzeba uważać, bo zamierzony sens wypowiedzi może być zupełnie inny. Było też coś o czytaniu między wierszami. Hermiona wyciągnęła dużo pouczających wniosków. Szkoda tylko, że niewiele z tego zrozumiałem. Mój jedyny wniosek brzmi: "Nie nadaję się do tego". Zaproponowałem Hermionie, żeby napisała książkę o dziewczynach, a ona tylko się roześmiała i ułożyła z palców coś na kształt serca, pokazując to komuś za moimi plecami.
? ? ?
O, Idzie Dean! Jakiś głosik w mojej głowie krzyczał: "Neville, bądź odważny, zbierz się w sobie, nie bądź tchórzem". Jeszcze inny syczał zajadliwym szeptem: "Jesteś ofermą..."
Idę!
***
Porażka. Zrobiłem z siebie głupka. W sumie powinienem przywyknąć. Opiszę moją klęskę:
Wziąłem głęboki oddech i wstałem z mojego ulubionego fotela nieopodal kominka. Udałem się w stronę okna, gdzie Dean i Seamus byli pogrążeni w rozmowie.
Nagle usłyszałem, że z moich ust wydobywają się słowa:
- Dean, czujesz coś do Ginny?
Chłopcy dopiero co wyrwali się z rozmowy.
- Słucham? - zapytał Dean. Nie było w tym ironii, zwyczajnie mnie nie usłyszał.
Nagle poczułem, że robię się purpurowy. Seamus chichotał głupkowato, a Dean wyraźnie nie wiedział o co chodzi. Usłyszałem cichy dziewczęcy chichot, gdzieś koło mnie przemknęła burza płomiennorudych włosów. Gorzej już być nie mogło. Ona pewnie to usłyszała! Nawet jeśli jakimś cudem tak się nie stało, to Seamus jej powie.
- Eee... Ładna pogoda. To cześć!
I czmychnąłem do dormitorium. Teraz siedzę tutaj, osłonięty kotarami mojego łóżka. Nie wiem, czy kiedyś stąd wyjdę.
A co gdybym tak najadł się jakiegoś świństwa i zgłosił do skrzydła szpitalnego? Pani pomfrey przetrzyma mnie tam kilka dni i będę miał z głowy konfrontacje z Ginny i innymi. Ale na razie idę spać. Albo chociaż będę udawał.
Dobranoc.
Neville
------------------------------------------
OD AUTORKI:
Po pierwsze:
Notka może wydawać się nieco chaotyczna, ale chciałam przez to oddać stan Neville'a.
Po drugie (i najważniejsze): Życzę czytelnikom, redaktorom, komentującym, opiekującym się pamiętnikami i wszystkim współtworzącym stronę SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU!
Noc Duchów - C. D. Dodał Nevill Wtorek, 01 Listopada, 1994, 01:54
Szok. Nie wierzę. Ale... od począku! Uczta zapowiadała się ekscytująco. Wielka Sala była przystrojona jeszcze piękniej niż co roku w Noc Duchów. Założę się, że jest tak ze względu na naszych gości z innych szkół (dlaczego oni są ważniejsi od nas, co?!). W sali słychać było gwar podnieconych głosów. Usiadłem jak najbliżej Deana i Seamusa (może uda mi się usłyszeć coś więcej na temat tej dziewczyny?). Niestety Dean wyglądał na głęboko czymś urażonego i rzadko odzywał się do swojego najlepszego kolegi.
O czym to ja... Aha!
Więc ucztę rozpoczął jak zwykle Albus Dumbledore swoją przemową. W końcu nadszedł czas wyboru reprezentantów. Z czary wypadły trzy nazwiska: Fleur Delacour jako reprezentantka Beauxbatons, Wiktor Krum z Durmstrangu i Cedrik Digorry, przedstwiciel Hogwartu. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby po chwili Czara znowu nie zapłonęła ogniem i nie wyrzuciła kolejnego nazwiska. A był to... Harry Potter! Wszyscy zamarli. Nawet Dumbledore nie ukrywał zaskoczenia. Gdy wrócił z pomieszczenia dla reprezentantów, oświadczył tylko, że Harry musi wziąć udział w turnieju, bo wrzucenie nazwiska do Czary jest czymś w rodzaju magicznego kontraktu, czy coś w tym stylu. Nie pamiętam dokładnie. W każym razie Harry zarzeka się, że nie zgłosił się do turnieju. Wiele osób jest przekonanych, że użył jakiegoś podstępu, ale ja mu wierzę. W końcu przyjaciołom się ufa. Na szcęście większość Gryfonów zareagowała pozytywnie.
Mam jeszcze jedną nowinę dzisiejszego wieczoru. Przed chwilą słyszałem, jak Dean i Seamus szeptali coś w naszym dormitorium o tej dziewczynie. Z pokoju wspólnego dobiegały jeszcze dźwięki imprezy, więc usłyszałem tylko strzępki rozmowy. W każdym razie była mowa o tym, że Dean dzisiaj z nią rozmawiał i że była bardzo miła. Seamus powiedział jeszcze coś w stylu: "Ciekawe co na to jej bracia".
Hmm...
To już dziś! Noc duchów, a co za tym idzie, wybór reprezentantów. W Hogwarcie od rana panuje atmosfera pełna napięcia i oczekiwania. Nawet prof. McGonagall dała się ponieść emocjom i nie jest taka sztywna jak zwykle. Nie mogę się doczekać uczty. Mam jeszcze trochę czasu, więc opiszę, co usłyszałem (no dobra, podsłuchałem ) od Deana i Seamusa, gdy odrabiałem sobie cichutko wyjątkowo trudne zadanie z eliksirów. Dean był nieco przygnębiony, za to Seamus uśmiechał się głupkowato.
- Nie, to się nie uda, ledwo co ze sobą rozmawiamy - powiedział Dean.
- To daj sobie z nią spokój - odburknął Seamus zniecierpliwionym tonem.
- Już ci mówiłem, jak bardzo mi zależy. Wiem, że się nie uda, ale będę próbował. To jest silniejsze ode mnie.
- Frajer.
- Naiwniak.
Przez resztę dnia milczeli.
Hmm... Dean coś chce osiągnąć... Ma dać sobie z nią spokój... Czyżby chodziło o jakąś dziewczynę? Ale o kogo?!
Głowa mnie rozbolala, pomyślę o tym później. Idę czytać książkę, którą dostałem od Moody'ego (Śródziemnomorskie magiczne rosliny wodne i ich właściwości). Po uczcie jeszcze coś naskrobię.
Ginny i... Wielka Kałamarnica. - C. D. Dodał Nevill Środa, 05 Października, 1994, 23:46
- Irmo, pozwól, że sama wyznaczę karę dla Longbottoma... Widać, że bardzo się przejął zniszczeniem książki... - i znowu parsknęła śmiechem nie odrywając wzroku od moich stóp.
Przejęty i zdezorientowany nagle uświadomiłem sobie, że przybiegłem tu prosto znad jeziora... bez butów. Moja twarz oblała się szkarłatem, ale (jak na mnie) byłem dość spokojny, bo skoro McGonagall się uśmiecha, to nie jest zwykły dzień.
- Neville, możesz iść do Wieży Gryffindoru gdy już znajdziesz swoje buty... A, byłabym zapomniała... Przy najbliższej wizycie w Hogsmeade odkup wypożyczoną książkę. No, idź już - prof. McGonagall powiedziała to nienaturalnie-jak dla niej-łagodnym głosem i zaczęła rozmawiać z panią Pince, wyglądającą na niezwykle rozwścieczoną faktem, że profesorka nie wyznaczyła kary za tak okrutny czyn jak splugawienie książki.
Uradowany udałem się na błonia. Pozbierałem swoje rzeczy (buty, skarpetki i torbę) i poszedłem do Pokoju Wspólnego. Przy portrecie Grubej Damy spotkałem Ginny, tym razem samą.
- Udało Ci się znaleźć Hermionę? - spytałem szybko, żeby nie wyszło na jaw, że znów nie pamiętam hasła.
- Tak... bananowe naleśniki... była w bibliotece. Jak tam książka? Ojej, muszę lecieć, do zobaczenia.
I poszła rozmawiać z Deanem i Seamusem. Trudno.
Resztę wieczora przyglądałem się Harry'emu i Ronowi grającym w szachy czarodziejów. Sam nie lubię grać, jakoś mi to nie wychodzi. Dość wcześnie, bo jeszcze przed północą udałem się do dormitorium, żeby coś tu naskrobać... Kończę, bo idzie Dean, a jakoś nie chce mi się dzisiaj na niego patrzeć...
OD AUTORKI:
No i znowu przepraszam, że tak długo. Niestety najpierw miałam trojana w komputerze, więc i tak nic bym nie dodała, a później lekkiego doła... Aby notki wciąż miały optymistyczny klimat muszę być w dobrym nastroju. I dziękuję wszystkim, którzy wytrwale czytają i komentują moją marną "twórczość".
------------------------------------
Dzisiejszy dzień zapowiadał się dość spokojnie. Jak zwykle męczące lekcje (historia magii, eliksiry, transmutacja, obrona przed czarną magią i opieka nad magicznymi stworzeniami) wyczerpały mój poranny zasób dobrego humoru do granic możliwości. Po odrobieniu długiego, bo aż na sześć stóp pergaminu, zadania domowego z transmutacji na temat: "Skupienie i koncentracja podstawą dobrej transmutacji", postanowiłem się zrelaksować.
Udałem się więc do biblioteki i wypożyczyłem książkę "Uprawa magicznych roślin: sposób na życie, czy pasja?" . Włożyłem zakurzony wolumin do torby i poszedłem w kierunku szkolnych błoni, ponieważ było wyjątkowo ciepło i słonecznie jak na jesienny dzień. Usiadłem na brzegu jeziora i w przekonaniu, że nikt mnie nie widzi (schowałem się za gęstymi krzakami, żeby mieć spokój) zdjąłem skarpetki i zacząłem moczyć nogi. Było bardzo przyjemnie i - jak to mówią mugole - zapomniałem o Bożym świecie... Czytając, mruczałem pod nosem tekst, aby lepiej zrozumieć treść książki.
Byłem tak zajęty, że nie usłyszałem chichotów kilku trzecioklasistek przechadzających się nieopodal. Nagle tuż za moimi plecami rozległ się głos Ginny Weasley:
- Cześć Neville! Nie widziałeś Hermiony? A tak nawiasem mówiąc, to nie wiedziałam, że potrafisz rozmawiać z książkami...
Z wrażenia upuściłem moją lekturę na brzeg, gdzie dosięgła ją oślizgła macka Wielkiej Kałamarnicy. Przerażony (co ja powiem pani Pince?!) i zawstydzony bąknąłem:
- Eee... Nic... Ja tylko...
- Daj spokój, żartowałam. - przerwała Ginny, a w moim brzuchu coś dziwnie zabulgotało. - Więc widziałeś Hermionę?
- No... Tego... Yyy... Godzinę temu była w bibliotece.
- Dzięki! Do zobaczenia!
- P-p-p-pa!
I odeszła, a jej płomiennorude włosy falowały na wietrze jak ogień trzaskający wesoło w kominku (co się ze mną dzieje?!)...
Po chwili zapomniałem o tym incydencie (już się przyzwyczaiłem do tego, że wychodzę na głupka), bo nagle uświadomiłem sobie, że przecież muszę oddać książkę do biblioteki. A ona (książka, nie biblioteka) pewnie już spoczywa na dnie żołądka Wielkiej Kałamarnicy. Co ja zrobię?! Harry zawsze mi mówił, że grunt to odwaga. W miarę moich możliwości skorzystałem z tej rady. Nie było łatwo.
Udałem się do biblioteki i stanąłem przed biurkiem pani Pince.
- Hę? - burknęła niezbyt zachęcająco, wychylając się znad Proroka Wieczornego.
- Ja... Yyy... Eee... Kałamarnicazjadłamiksiążkę - powiedziałem zgodnie z zasadą: "Boisz się czegoś, więc zrób to szybko".
- Co proszę?!
- Kałamarnica z-z-z-zjadła m-m-mi k-książkę.
Nozdrza bibliotekarki zaczęły niebezpiecznie drgać, jednak nie powiedziała ani słowa. Wyszła z biblioteki. Miałem wielką ochotę po prostu zwiać, jednak nogi odmówiły mi posłuszeństwa (bo raczej nie był to przejaw odwagi). Po kwadransie rozwścieczona pani Pince wróciła z prof. McGonagall, która - ku mojemu zdziwieniu - stanęła spokojnie, otworzyła usta, ale zanim zdążyła coś powiedzieć 'zmierzyła' mnie z góry na dół i zaczęła się śmiać...
OD AUTORKI: Przepraszam, że tak długo nie było notki, ale jakoś nie miałam weny (problemy osobiste) i nie chciałam, żeby notka odzwierciedlała mój ponury nastrój.
Ten wpis jest dość zwykły, ale obiecuję, że w kolejnych notkach będzie więcej akcji.
*****
Znów zapomniałem hasła do wieży gryffindoru. Na szczęście miałem w torbie pamiętnik, więc pisanie umili mi długie (znając moje szczęście) oczekiwanie.
Dzisiejszy dzień był dla mnie bardzo długi i męczący. Może dlatego, że mieliśmy dwie godziny eliksirów (Aaa! Snape!), potem wróżbiarstwo (Jutro umrzesz!) i opiekę nad magicznymi stworzeniami (kto normalny lubi sklątki?! ). Na szczęście na koniec mogłem zrelaksować się (jeśli w ogóle można użyć tego słowa odnośnie lekcji) na zielarstwie . Ale od początku.
Na eliksirach Snape pobijał rekordy podłości. Mieliśmy przyrządzić eliksir... nawet nie pamiętam nazwy... W każdym razie powinien mieć kruczoczarną barwę już w czternastej minucie podgrzewania i taki miał zostać do końca. Dodałem chyba jednego żuka za dużo (przynajmniej tak twierdzi Hermiona), bo w moim kociołku bulgotało leniwie coś granatowego. Mimo to, byłem w miarę zadowolony, bo spodziewałem się koloru mniej podobnego do czerni. Gdy Snape zaczął robić obchód po klasie z pewną siebie miną mieszałem swój wywar. Widziałem, że Malfoy uważył zieloną maź, nad którą unosiła się czerwona poświata . Z trudem powstrzymywałem uśmiech.
Niestety Snape jest jaki jest. Zajrzał do kociołka swojego pupilka i poszedł dalej bez słowa. Snape jest znany z faworyzowania podopiecznych.
W końcu podszedł do mnie. Pewność siebie w jednej chwili mnie opuściła. Wiedziałem, że nie będzie miło. I miałem rację. Ten stary...(nie napiszę kto, bo jeszcze to zobaczy) jednym machnięciem różdżki opróżnił mój kociołek i powiedział:
- Najwidoczniej nie umiesz liczyć, Longbottom. Żuków miało być siedem, a nie osiem. Za taki eliksir mógłbym postawić najwyżej T - i parsknął obleśnym śmiechem - I tak nie naprawisz tego sam - tu spojrzał na Hermionę - więc ciesz się, bo przynajmniej masz wyczyszczony kociołek.
Wyszedłem z lochów z miną skrzywdzonego psa. Hermiona próbowała mnie pocieszyć, ale na niewiele się to zdało. Podczas wróżbiarstwa zbiłem ostatnią filiżankę prof. Trelawney, a na następnej lekcji poparzyła mnie sklątka tylnowybuchowa Hagrida.
Humor poprawił mi się dopiero po zielarstwie, na którym zdobyłem dwadzieścia punktów dla Gryffindoru za, jak to powiedziała prof. Sprout: "zaangażowanie i emocjonalne podejście do uprawy roślin". Bardzo się cieszę, że chociaż ta jedna lekcja sprawia mi przyjemność.
Później prosto po lekcjach udałem się do biblioteki wypożyczyć książkę pt. "Jak rozmawiać ze swoją rośliną?".
A teraz muszę tu tkwić i czekać aż ktoś przyjdzie i powie mi hasło. Spytam Hermiony, czy są jakieś eliksiry wspomagające pamięć.
Ojojoj, chyba idzie Filch! Udam, że właśnie wyszedłem z pokoju wspólnego, żeby się nie przyczepił.
Tylko gdzie ja pójdę?!
Szkoła Dodał Nevill Czwartek, 01 Września, 1994, 01:06
Dziś dzień wyjazdu do hogwartu. Obudziłem się bardzo wcześnie, bo wiedziałem, że przygotowania zajmą mi trochę czasu, chociaż spakowałem się już tydzień temu (miałem nadzieję, że tym sposobem niczego nie zapomnę, chociaż wiedziałem, że to niemożliwe). Nie myliłem się. Gdy przebrałem się w mugolskie ciuchy, musiałem włożyć piżamę do kufra. Samo włożenie nie sprawiłoby mi trudności, jednak spędziłem kwadrans siłując się z wiekiem od kufra, które w żaden sposób nie chciało się domknąć. W końcu babcia pomogła mi czarami.
Później, o dziwo, nie było już podobnie czasochłonnych sytuacji, więc babcia uśmiechnęła się (tak, moja babcia się uśmiechnęła! ) i powiedziała:
-No dosyć już, jedziemy - nie wiem czego dosyć, ale wołałem nie pytać...
Dostałem się na peron dziewięć i trzy czwarte bez większych przeszkód, pomijając fakt, że przenikając przez barierkę słyszałem jak jakiś mały mugol wykrzyknął: "Tatusiu, ten chlopcyk zniknął!". To i tak nic w porównaniu z poprzednim rokiem... Wtedy wpadłem na peron z takim impetem, że przewróciłem kilku pierwszoroczniaków powodując mały karambol, bo czarodzieje wpadali wprost na nas.
Tak więc szybko pożegnałem się z babcią i wtaszczyłem swój kufer do pociągu. Siedziałem w przedziale z Deanem Thomasem i Seamusem Finniganem. Było całkiem fajnie, ale oni ciągle nawijali o Mistrzostwach Świata. Szkoda, że nie mogłem ich obejrzeć na żywo... Mimo to cieszę się, bo wygrała Irlandia. Bardzo lubię ten sport, dopóki nie muszę w nim aktywnie uczestniczyć. Wolę zostać kibicem. Mam nadzieję, że w tym roku gryfoni zdobędą puchar.
Po kilku godzinach jazdy przysiedliśmy się do Harry'ego, Rona i Hermiony. Czas szybko mijał i zanim się obejrzeliśmy, trzeba było przebrać się w szkolne szaty.
Jak co roku ze stacji Hogsmade jechaliśmy do Hogwartu powozami. Większość uczniów myślała, że poruszają się same lub ciągnie je coś niewidzialnego. Ja widziałem. Tak naprawdę ciągnęły je testrale. Obserwowanie mieszanki skrzydlatego ślepego konia z jakimś oślizgłym gadem nie należało do moich ulubionych rozrywek.
W końcu nadszedł czas uczty. Dumbledore wstał i w Wielkiej Sali zapadła cisza. Wszyscy myśleli, że wygłosi zwykłą mowę powitalną. Mylili się. Najpierw oznajmił, że w tym roku rozgrywki o puchar quidditcha się nie odbędą. Salę wypełniła wrzawa wywołana przez protestujących uczniów. Gdy dyrektor uciszył wszystkich powiedział coś, co pozwoliło uczniom zapomnieć o quidditchu. Oznajmił, że w tym roku w Hogwarcie odbędzie się Turniej Trójmagiczny. Szybko rozległy się podniecone szepty. Dumbledore powiedział jednak, że udział w turnieju będą mogli brać tylko uczniowie, którzy ukończyli 17 lat. W pośpiechu objaśnił zasady turnieju i skwitował mowę jednym słowem: "Wsuwajcie!".
Całą ucztę rozmawiano tylko o turnieju i nowo wprowadzonych ograniczeniach wiekowych. Fred i George Weasley'owie chcą zażyć eliksir postarzający. Słyszałem, że inni też już coś kombinują. A ja się nawet cieszę, że nie będę mógł się zgłosić. Jedyne w czym jestem dobry to zielarstwo. Gdyby nie było ograniczenia wiekowego, to musiałbym się zgłosić ze względu na babcię i resztę rodziny, aby po raz kolejny nie udowodnić, że więcej we mnie charłaka, niż czarodzieja.
A tak, będę siedział sobie spokojnie na trybunach kibicując razem z innymi reprezentantowi Hogwartu. Co za ulga.
Kończę, bo wszyscy poszli spać, a moje pióro strasznie skrzypie.
Neville
PS Zapomniałem skarpetek.
PS2 Zapomniałem przypominajki, trzeba będzie napisać do babci...
PS3 Łaaa nie ma Teodory!
PS4 Była w poszewce od poduszki
Wczoraj, jak co roku dostałem list z Hogwartu. Ku wielkiej uciesze babci, potrzebna była tylko jedna nowa książka ("Standardowa księga zaklęć, 4 stopień"). Oczywiście jeden podręcznik to nie wszystko, czego potrzebuje czwartoklasista, więc udałem się z babcią na ulicę Pokątną. Jak się pewnie domyślacie, aby się tam dostać użyliśmy sieci fiuu.
Nie lubię tego sposobu podróżowania. Zawsze się poobijam. I tym razem nie było inaczej... Gdy krzyknąłem: "Pokątna!" popiół wleciał mi do ust, a lecąc w sieci kominków, próbując wypluć popiół zapomniałem trzymać łokcie przy sobie i nabiłem sobie trochę siniaków. No cóż. Mówi się trudno, w końcu to nie pierwszy (i pewnie nie ostatni) raz.
Babcia stwierdziła, że trzeba kupić mi nowe szaty (ta, którą ostatnio od niej dostałem będzie mi pewnie dobra dopiero za rok ) Gdy weszliśmy do sklepu Madame Malkin poczułem się jak na peronie dziewięć i trzy czwarte pierwszego września. Był tam straszny tłok. O dziwo, mało kto kupował szaty dzienne. Większość osób wybierała szaty wyjściowe. Jak dobrze, że mam już swoją (chociaż nie wiem jeszcze po co, ale na pewno się przyda).
Później poszliśmy do Eylopy, aby kupić trochę jedzenia dla Teodory, bo prezent od Ginny już dawno zjadła.
Uff... Czas kupić brakujące składniki na lekcję eliksirów ...
Wchodząc do apteki, minąłem profesora Snape'a dziwnie przyglądającego się owczym oczom pływającym w jakimś dziwnym płynie w przezroczystym słoiku (dwa sykle za jedno oko). Chciałem szybko się wycofać, ale babcia wepchnęła mnie do środka, chociaż doskonale wiedziała o moim strachu przed tym nauczycielem. W pośpiechu kupiłem płetwę skorpeny i esencję belladony, po czym dosłownie zwiałem z apteki. Musiałem jednak tam wrócić, bo zapomniałem wziąć reszty. Snape patrzył na mnie podejrzliwie. Wybąkałem tylko: "Dzień dobry, panie profesorze". Nie czekałem na odpowiedź. Szybko wymknąłem się z apteki, gdzie czekała na mnie babcia.
Jeszcze tylko zapasowe pergaminy, atrament i kilka piór do pisania. Gdy już mieliśmy udać się do Dziurawego Kotła, aby za pomocą proszku fiuu przenieść się do domu, babcia bez słowa pociągnęła mnie za sobą do Sklepu z Markowym Sprzętem do Quidditcha! Byłem nieźle zaskoczony. Dopiero po chwili przypomniałem sobie, że kiedyś grała w drużynie.
Ten sklep jest cudowny! Wszędzie miotły i różne inne ciekawe akcesoria. Jest też duży asortyment książek o lataniu. Babcia kupiła jedną z nich ("Quidditch przez wieki") i z uśmiechem na ustach wyszła ze sklepu.
Odkąd wyznała mi, że grała w drużynie jest nie do poznania. Przeważnie zachowuje się normalnie (czytaj: trochę, jakby miała w sobie coś z mugolskiej wiedźmy ), ale gdy tylko ktoś wspomni o Quidditchu jest dziwnie wesoła i pełna energii. Chciałbym, żeby tak było zawsze, ale jak powtarza babcia: "Nadzieja matką głupich"...
Wielkie bum! Dodał Nevill Wtorek, 02 Sierpnia, 1994, 18:54
(nadal 2 sierpnia)
Bardzo się ucieszyłem, gdy babcia powiedziała, że jest jakaś szansa, żebym obejrzał finał Mistrzostw Świata w Qutidditchu. Jednak moja radość, tak szybko jak mnie wypełniła, ustąpiła fali strachu, która ogarnęła mnie, gdy dowiedziałem się na czym ma polegać zadanie. Zacznijmy od początku.
Babcia poraz kolejny udowodniła, że jest bardzo wymagająca (według mnie za bardzo, ale ona twierdzi, że gdyby nie jej surowa postawa wobec mojej osoby, to po pierwszym roku wywaliliby mnie z Hogwartu).
- Nie będę cię dłużej trzymać w niepewności. Z racji, że chcesz iść na Mistrzostwa Świata w Qiudditchu, musisz wykonać zadanie związane z tym sportem. Jeśli zdasz test, kupię bilety jeszcze dzisiaj. Chodź ze mną do ogródka. - ostatnie zdanie babcia wypowiedziała z nieukrywaną satysfakcją.
Nie byłem w stanie wykrztusić słowa. Przypomniałem sobie, gdy ostatni raz wsiadłem na miotłę. Było to w pierwszej klasie. Skończyło się na upadku z duuużej wysokości i złamanym nadgarstku.
Gdy w końcu doszedłem do ogródka (a zajęło mi to trochę czsu, bo nogi miałem jak z waty) babcia już tam była. Trzymała w ręku swoją starą latającą miotłę (ja nie miałem własnej ze względów bezpieczeństwa) i -nie pytajcie skąd go wzięła-złotego znicza. Patrzyła na mnie przeszywającym wzrokiem, a w jej oczach-nie wiedzieć czemu-migotały radosne błyski.
- Jesteś pewien, że chcesz się podjąć tej próby, Neville?
- Eee... - odjęło mi mowę, ale babcia chyba uznała to za odpowiedż twierdzącą, bo dodała szybko:
- W takim razie zaczynamy! Najpierw zrób pięć okrążeń wokół ogrodu. Potem dwie "ósemki". Nie martw się, to już prawie wszystko. Pozostaje ci tylko jeszcze złapanie złotego znicza - powiedziała babcia spokojnym, ale zdecydowanym głosem pozbawionym emocji.
- CO?! - wykrzyknąłem zapominając o dobrych manierach.
Babcia chyba zrozumiała moje zdenerwowanie, bo powiedziała tylko:
- Wsiadaj na miotłę i zaczynamy!
Byłem tak zdeterminowany, że chęć obejrzenia meczu wygrała ze strachem. Niepewnie wsiadłem na miotłę. Co dziwne, lecialem bardzo wolno i dość spokojnie. Podejrzewam, że było to spowodowane wiekiem miotły. "Więc chociaż miotła jest po mojej stronie..."-Pomyślałem.
Początkowo szło mi całkiem nieżle (jak na mnie), chociaż leciałem "wężykiem", bo tylko co jakiś czas otwierałem oczy. Kurczowo trzymałem się miotły, więc miałem pewne trudności ze skręcaniem.
Zrobiłem pięć kółek wokół ogrodu (cud!) i dwie "ósemki" (podwójny cud!).
W końcu, nadszedł czas na znicza. Babcia wypuściła złotą piłeczkę i wtedy mnie sparaliżowało. Wisiałem nieruchomo w powietrzu. Cały się trzęsłem...
Nagle usłyszałem trzepotanie małych skrzydełek tuż koło mojego prawego ucha. Bałem się, ale nie mogłem przepuścić takiej okazji. Oderwałem jedną rękę od miotły, aby chwycić znicza i...
***
Obudziłem się w moim łóżku godzinę później, czując przeszywający ból w żebarach.
Moje marzenia o meczu legły w gruzach.
Postanowiłem, że już nigdy w życiu nie wsiądę na miotłę!
Lekko poturbowany
Neville
PS Pewnie zastanawiacie się, skąd ten błysk radości w oczach mojej babci... Dowiedziałem się, że gdy była młoda (ona w ogóle kiedyś była młoda?! ) należała do szkolnej drużyny Quiddditcha! Wciąż nie mogę w to uwierzyć!
Mistrzostwa Świata i wymagania babci Dodał Nevill Wtorek, 02 Sierpnia, 1994, 11:53
Dzisiaj postanowiłem spróbować namówić babcię, aby kupiła bilety na finał Mistrzostw Świata w Quidditchu. Oczywiście po długim czasie mieszkania z nią wiedziałem jak się przygotować do tej rozmowy.
Wstałem wcześnie rano, aby przygotować śniadanie (na szczęście udało mi się nie oblać się herbatą, ale przypaliłem jajka, więc musiałem zadowolić babcię tostami ). Starałem się jak mogłem. Wysprzątałem nawet mieszkanie, bo zostało mi jeszcze trochę czasu.
Gdy babcia weszła do kuchni od razu wiedziała co się święci:
-O, jak miło, śniadanie! Oczywiście zrobiłeś je zupełnie bezinteresownie? - ironia w jej głosie była tak wyraźnie słyszalna, że nawet ja zwróciłem na nią uwagę.
-Eee...-bąknąłem. Nie wiedziałem co odpowiedzieć, bo nie myślałem, że zorientuje się tak szybko.
-Rozumiem. O co chodzi, Neville? Za dobrze cię znam i wiem, że coś knujesz.
Nie miałem wyjścia-musiałem odpowiedzieć, bo oczy mojej babci już świdrowały mnie na wylot.
-No dobrze... Babciu, co byś powiedziała, żeby... żeby...
-Wciąż czekam na sensowną odpowiedź. Wiesz, że nie lubię, gdy tak przeciągasz rozmowy.-babcia wyglądała już na zdenerwowaną, więc aby uniknąć wybuchu odpowiedziałem:
-żebywybraćsięnafinałmistrzostwświatawquidditchu?-powiedziałem szybko na jednym tchu, bo usta babci zwęziły się niebezpiecznie.
-Co proszę?
-Co byś powiedziała, żeby wybrać się na finał Mistrzostw Świata w Quidditchu?
-Hmm... Dobrze, ale pod jednym warunkiem - nie mogłem uwierzyć we własne szczęście - przejdziesz mały test...