Ministerstwo po południu w sobotę było nie do końca puste; wciąż kręciło się tam wielu czarodziejów, dopinających na ostatni guzik pracę przed niedzielnym odpoczynkiem . Czułam się nieco nieswojo, nie mając na sobie sukienki, ubieranej do sądu, ale szybko wmieszałam się między ludzi i stanęłam w kolejce do windy. Jeszcze krótka chwila i szłam pewnie eleganckim dywanem, położonym na korytarzu mojego piętra. Odpieczętowałam gabinet, zapaliłam światło i z ulgą usiadłam na fotelu. Papiery, oczywiście, leżały na biurku, wymieszane z innymi dokumentami. Starannie zebrałam wszystkie kartki razem i, korzystając z okazji, przejrzałam. Konspekt dotyczący Szwecji był intrygujący… już chciałam zagłębić się w niego, kiedy usłyszałam stukanie do gabinetu. Przestraszona, prawie upuściłam papiery.
W drzwiach stał Rod.
-Co pan tu robi... to jest, ty robisz?- zerwałam się zza biurka i szybko podniosłam plik kartek. Rod podszedł bliżej. Był trochę podenerwowany.
-Przechodziłem tędy… zobaczyłem, że pali się lampa… i zajrzałem, nie widziałem, że jeszcze jesteś… tutaj…- powiedział, zacinając się nieco.
-Śledzisz mnie?- spojrzałam na niego ostrzej. -Tak się składa, że wiem, o której kończysz dzisiaj pracę, powinieneś być od dwóch godzin w domu!
-Tak… to jest… ty także… i właśnie dlatego zajrzałem…- nerwowo załamał palce i uśmiechnął się przepraszająco. -Zdecydowałaś się co do wymiany?
-Jeszcze nie… chociaż… nie wiem.- nie mam pojęcia, dlaczego byłam taka zirytowana. Przecież dzisiejszego ranka widziałam się z nim i potraktowałam go nieledwie przyjaźnie, a teraz najchętniej wyprosiłabym go za drzwi. Dokończyłam szybko: –Przestraszyłeś mnie. Wróciłam po papiery, zostawiłam je niechcący.
-Cóż… tak… to… mogę cię odprowadzić?- zaproponował nieśmiało.
Prawdę powiedziawszy, zaskoczył mnie. Odetchnęłam głęboko, chwyciłam dokumenty i z teczką pod pachą podeszłam bliżej niego.
-Wiesz co, Rod… lepiej nie.
-Dzisiaj rano… pozwoliłaś…
Rozłożył bezradnie ręce, ale ja tylko go wyminęłam i rzuciłam przez ramię, chcąc już wrócić do domu:
-Rano było rano, teraz jest teraz, poza tym odprowadziłeś mnie tylko do gabinetu.- po czym dodałam w formie żartu: -No dalej, panie sekretarzu, proszę wyjść, chcę zamknąć gabinet.- odwróciłam się z uprzejmym uśmiechem i stanęłam nieoczekiwanie oko w oko z nim.
Jego przystojna skądinąd twarz była blada, a szczęki drgały nieznacznie. Był bardzo zdenerwowany.
-Proszę cię… błagam… ja już dłużej tego nie wytrzymam…
-Czego nie wytrzymasz?- odsunęłam się kawałek, bo poczułam lekki niepokój. Rod zdawał się być zdeterminowany, niemal zdesperowany a ja znałam go dotąd jako człowieka bardzo spokojnego i opanowanego. Gwałtownie zbliżył się do mnie i powiedział:
-Nadajesz sens mojemu życiu, przychodzę tu tylko dla ciebie, dniem myślę o tobie, a nocą nawiedzasz mnie w snach… proszę cię… pozwól mi… ja cię kocham!- szepnął i, osaczając mnie ramionami, spróbował mnie pocałować, ale odepchnęłam go stanowczo, tak, że prawie wpadł do mojego pokoju.
-Nie pozwalasz sobie przypadkiem na zbyt wiele?- syknęłam ze złością, mierząc go groźnym wzrokiem.
-Marta… ale… o co ci chodzi… przepraszam, ja nie wiedziałem, że ty tak… myślałem…
-To źle myślałeś!- w dalszym ciągu sycząc, wskazałam mu drzwi, a kiedy wyszedł na korytarz, mocno zdezorientowany i zbity z pantałyku, bez słowa zapieczętowałam gabinet i wyminęłam go gwałtownie. Stał w miejscu, kiedy opuszczałam go a gdy byłam na końcu korytarza, nadal nie zrobił ani kroku. Nagle przypomniałam sobie coś, więc odwróciłam się i zawołałam:
-Jeszcze jedno! „Pani mecenas”, nie :„Marto”.
Rod stał, kompletnie ogłupiały a potem odwrócił się i ruszył w swoją stronę. Nie wiem, dokąd poszedł, bo ja też byłam mocno wstrząśnięta. Ocknęłam się dopiero w windzie, nawet nie pamiętam, w którym momencie do niej wsiadłam. Wtedy też uświadomiłam sobie, że mogłabym od razu napisać z ministerialnej sowiarni w sprawie wymiany do pana Korneliusza Knota, cofnęłam się więc i udałam na inne piętro.
Sowiarnia w Ministerstwie, zwana też po prostu pocztą, jest obszernym pomieszczeniem, do którego wiedzie bardzo długi, wąski korytarz. Jest tam jasno i czysto, armia sprzątaczek na bieżąco dba o porządek i higienę „sowiarni”.
Sowy kursują tylko na zewnątrz Ministerstwa, do przesyłek wewnętrznych służą samolociki z magicznej bibułki. Zasady panują podobne jak w Hogwarcie: każdy znajdujący się w Ministerstwie interesant lub pracownik ma prawo wejść tu i użyć jakiejś sowy, do wysłania listu czy paczki poza rejon Ministerstwa. Można nawet nie mieć przy sobie żadnego papieru ani pióra- wszystko jest przygotowane przy rzędzie kilkudziesięciu stoliczków pod oknem, z małą lampką.
O tej porze było tu tylko kilka osób, ale zazwyczaj poczta cieszy się sporym zainteresowaniem. W sowiarni znajdują się dwa rodzaje okien: magiczne i prawdziwe. Magiczne są za rzędem stołów, pogoda w nich ustalana jest przez Służby Porządkowe, a przez prawdziwe wypuszcza się sowy. Często mi się mylą, ale po kilkunastu razach człowiek szybko się przyzwyczaja.
Odetchnęłam głęboko i , usiadłszy przy pierwszym z wolnych stolików, wzięłam sobie kawałek papieru oraz pióro i kałamarz.
Z reguły nie miewam problemów z pisaniem oficjalnych listów, ale teraz prawie piętnaście minut zajęło mi rozmyślanie nad formułą. W końcu, udało mi się napisać coś, co nie byłoby ckliwe i żałosne, a Ministrowi przedstawiałoby mocne argumenty. Przyznaję, z wahaniem w duszy wysyłałam list, czując, że nie zostanie on najlepiej przyjęty a moje notowania w gabinecie Ministra Magii spadną, ale czułabym się o wiele gorzej, postępując inaczej.
Powtarzając to sobie, opuściłam sowiarnię i błyskawicznie znalazłam się w obszernym holu budynku.
Nagle wpadł na mnie przez przypadek mężczyzna, wiozący dwa potężne kartony z papierami na wózku. Omal się nie przewróciłam, ale on przytrzymał mnie, przeprosił i odjechał, chociaż ja nie mogłam otrząsnąć się z lekkiego szoku i wypadły mi papiery. Kiedy je podniosłam i wyprostowałam się, usłyszałam, że ktoś zawołał:
-Marta!-
więc odwróciłam się i tu poczułam kolejny wstrząs, tym razem bardziej psychiczny niż fizyczny.
Zaledwie kilkanaście stóp ode mnie stał Draco Malfoy.