Wiele dni później dowiedziałam się, co tak naprawdę się ze mną działo. Miałam wysoką gorączkę, często dręczyły mnie halucynacje i duszności. Ogólnie mój stan nie pogarszał się, ale też nie polepszał, choć pielęgniarka, która się mną zajmowała, robiła wszystko, co w jej mocy, by przywrócić mnie do zdrowia.
Przez pierwszych parę dni pozostawałam w swoim domu, pod opieką przyjaciół i pani Polly; później zdecydowano o przeniesieniu mnie do szpitala św. Munga, by tam zajęli się mną profesjonalni uzdrowiciele.
Miewałam krótkie okresy przytomności, w czasie których słyszałam głosy przebywających w sali osób i wyłapywałam urywki rozmów; nie byłam jednak dość silna, by skupić na nich uwagę dłużej. Raz czy dwa odniosłam wrażenie, że widzę koło siebie Hermionę, Rona, a nawet prof. Snape’a, lecz nie wiem, czy był to wytwór mojej wyobraźni, czy rzeczywistość.
Najgorsze do zniesienia były noce, gdyż często nawiedzały mnie wtedy realistyczne koszmary senne, z których budziłam się z krzykiem lub płaczem. Temat na ogół był ten sam: śmierć Dracona, lecz postaci w niej przedstawione były o wiele groźniejsze i o wiele bardziej przerażające, niż naprawdę. Nie widziałam wyraźnie twarzy Dracona, dopiero na samym końcu, gdy pojawiało się jego ciało, sztywne i bezwładne, jego oczy, które już nigdy miały na mnie nie spojrzeć, jego usta, zazwyczaj tak uśmiechnięte, gdy na mnie patrzył.
Z reguły wtedy przychodziła pielęgniarka albo dyżurny uzdrowiciel i po podanych przez nich środkach zasypiałam kamiennym snem, przypominającym czarną czeluść bez cienia koloru.
Pierwszą rozmowę od czasu, gdy straciłam przytomność tamtej potwornej nocy, przeprowadziłam w niecałe dwa tygodnie później. Był to wtorek, szesnastego grudnia.
Tego dnia obudziłam się dość normalnie, zupełnie tak, jak po trochę długiej nocy; czułam, że mam ciężką głowę, ale poza tym nic mi nie dolegało i moje zmysły wyraźnie wróciły do siebie.
Zastanawiałam się, gdzie jestem, bo wnętrze było mi obce: biały, czysty sufit, kremowe ściany oraz okno, zasłonięte jasnożółtą zasłoną. Jedna połówka była odsłonięta i dzięki temu zobaczyłam, że na zewnątrz pada śnieg.
Do sali wszedł jakiś mężczyzna, ubrany w biały kitel. Prawdę mówiąc, wyglądał, jak lekarz i pewnie dlatego odważyłam się spytać:
-Przepraszam, czy ja jestem w szpitalu?
Mężczyzna uniósł zdziwiony wzrok znad czegoś, co przypominało kartę chorobową i natychmiast się uśmiechnął.
-Dzień dobry, pani Marto.- powiedział wesoło. - Tak, jest pani teraz w Klinice Magicznych Chorób i Urazów Szpitala św. Munga na oddziale zatruć eliksiralnych i roślinnych, a ja jestem pani uzdrowicielem i nazywam się Herakliusz Porter.
Klinika św. Munga? Herakliusz Porter? To wszystko brzmiało tak dziwnie… poczułam się nieco oszołomiona lecz zebrałam się w sobie i spróbowałam przypomnieć, co tu robię. Mgliste obrazy, przypominające do złudzenia kadry z jakiegoś okropnego filmu, wyświetliły się w mojej głowie, niczym na kinowym ekranie i ujrzałam człowieka, padającego na ziemię oraz błysk jasnozielonego światła. W jednej chwili zrozumiałam, że to nie żaden film, tylko wspomnienie… wspomnienie, które nawiedzało mnie tak często. Myślę, że na mojej twarzy musiał pojawić się jakiś cień albo grymas, bo uzdrowiciel podszedł do mnie, położył mi dłoń na ramieniu i powiedział łagodnie, ale stanowczo:
-Niech pani o tym nie myśli… jeszcze za wcześnie na rozpamiętywanie, nie jest pani zupełnie zdrowa.
-Jak długo tu jestem?- zapytałam głucho. -Co mi się stało? Ostatnie, co pamiętam, to rozmowa z profesorem Snapem w moim domu.
-Profesor Snape uratował panią przed popełnieniem samobójstwa. Przeżyła pani jednak ciężki szok po wcześniejszym zdarzeniu i po czterech dniach przeniesiono panią tutaj. Na moim oddziale jest pani od tygodnia. Mamy dzisiaj szesnastego grudnia, wtorek. - z tymi słowy przyłożył na chwilę swoją dłoń do mojego czoła, a potem ujął mój nadgarstek i przez chwilę badał tętno. Wynik musiał być zadowalający, bowiem pokiwał z zadowoleniem głową i powiedział:
- Puls się poprawił, gorączka spadła. To dobrze, to nawet bardzo dobrze. Czy odczuwa pani jakieś dolegliwości? Proszę niczego nie pomijać, każdy szczegół może być ważny.
-Wszystko chyba w porządku, tylko mam taką… ciężką głowę.
-To zrozumiałe, tego się spodziewaliśmy… zaraz pielęgniarka przyniesie pani śniadanie i porcję eliksiru wzmacniającego, to powinno pomóc. Potem przyjdzie do pani psycholog, to bardzo dobry, sympatyczny człowiek, na pewno nie zajmie pani wiele czasu.- z tymi słowy Herakliusz Porter ukłonił się na pożegnanie i opuścił salę.
Nim zdążyłam ochłonąć, do sali weszła uśmiechnięta, jasnowłosa pielęgniarka w średnim wieku z zastawioną tacą w ręku i powiedziała:
-Dzień dobry, miło mi słyszeć, że czuje się pani już lepiej. Pan Herakliusz prosił mnie, abym przyniosła pani śniadanie, mam nadzieję, że jest pani głodna?
-Tak… tak, trochę.- odpowiedziałam niepewnie, nie chcąc jej robić przykrości, bo tak naprawdę wcale nie czułam głodu. Chciałam się podnieść i usiąść, ale ona potrząsnęła przecząco głową, postawiła tacę na stoliku obok wezgłowia i kazała mi się z powrotem położyć.
-Nie, niech pani nie wstaje, podam pani tacę do łóżka… może pani tylko usiąść trochę wyżej, podniosę pani poduszki… o, już lepiej. Tu jest herbata, a tu kilka kanapek. Uprzedzam, że herbata może być trochę gorzka, bo jest w niej eliksir wzmacniający, ale poczuje się pani po tym lepiej.
-Dziękuję.
Herbata faktycznie była gorzka, wypiłam ją jednak, wiedząc, że to przyniesie mi ulgę. Po paru minutach głowa ciążyła mi już o wiele mniej, a i smaczne śniadanie pokrzepiło mnie na tyle, by przywrócić mi pełną jasność umysłu i nieco więcej sił.
Szesnastego grudnia… a więc od tamtego czasu minęło jedenaście dni… jedenaście dni, które zdają się mi być wiekiem, a jednocześnie to wciąż jest takie bliskie… tak wyraźne. Tego ranka, popijając zaprawioną eliksirem herbatę na szpitalnym oddziale zrozumiałam, że zakończył się jeden etap mojego życia, zatrzasnęły się drzwi, których już nigdy nie będę mogła otworzyć, a jeśli nawet, to za nimi nie ujrzę już osoby, z którą chciałam spędzić resztę życia, osoby, która była jedną z pierwszych mi życzliwych w magicznym świecie i która pierwsza ten świat opuściła.
To nie tak miało być, pomyślałam, zaciskając zęby, wszystko nie tak…
Na jakiś głośniejszy stuk obcasa siostry, która krzątała się po sali z różdżką, sprzątając pobieżnie, otrząsnęłam się i otarłam ukradkiem łzę, która wymknęła mi się na policzek. Rozejrzałam się uważniej po sali, starając się zapomnieć chociaż na chwilę o tym, dlaczego tu jestem i dopiero teraz zauważyłam jeszcze jeden element wystroju: szklany, błękitny wazon z bukietem róż, stojący na stoliczku nieopodal.
-Od kogo są te kwiaty?- zapytałam. Pielęgniarka odwróciła się, spojrzała na bukiet i odpowiedziała:
-To od pani przyjaciół. Przychodzili tu codziennie. Był też pan dyrektor z Hogwartu i jeszcze jeden pan, ale nie wchodził do środka. Zresztą, pewnie niedługo się zjawią, dochodzi dziesiąta, a o tej porze zazwyczaj tu przychodziło któreś z nich.
Oparłam się bardziej o wysoko ułożone poduszki i chciałam znowu zagłębić w rozmyślania, gdy do sali wszedł Herakliusz Porter wraz z innym mężczyzną, ubranym w biały kitel z naszywką. Mężczyzna ten był w średnim wieku, miał zarost i nosił okulary. W dłoni trzymał czerwoną teczkę i sprawiał wrażenie przyjaznej osoby.
-To jest profesor Gillis, psycholog.- przedstawił gościa Porter. -To pacjentka, o której panu mówiłem. Profesor Gillis porozmawia z panią małą chwilę, dobrze?
-Dobrze.- zgodziłam się, chociaż byłam niespokojna. Dlaczego wezwali do mnie psychologa? Z powodu mojej próby samobójczej…?
Tymczasem prof. Gillis przysunął sobie bliżej mnie biały, metalowy taboret, usiadł na nim, położył na kołdrze u moich stóp teczkę a sam podał mi rękę, mówiąc z uśmiechem:
-Dzień dobry, nazywam się Arnold Gillis. Zapewniam panią, że nie zajmę pani wiele czasu.
-Dzień dobry. Marta Pears.- odpowiedziałam równie uprzejmie, ściskając krótko jego dłoń. Gillis otworzył teczkę a potem rozpoczął mały wywiad.
-Czy pamięta pani, dlaczego się pani znalazła na tym oddziale?
-Pamiętam.
-Słyszałem, że miewała pani tutaj koszmary senne, w których powracały przykre wspomnienia…- zerknął do notatek. -… a także halucynacje… wzywała pani w nich bliską pani osobę, która…
-Tak.- ucięłam, nie chcąc, by kończył zdanie. Mimo że nie było to zbyt grzeczne, on ciągnął dalej niezrażony, zręcznie przechodząc od kwestii do kwestii.
-A czy dolegało pani poza tym coś jeszcze? Nie mówię tu o gorączce i atakach, bo tego, naturalnie, pani nie była świadoma, chodzi mi o jakieś inne wizje, przeżycia, które mogły panią dręczyć?
-Nie wiem. -odpowiedziałam zgodnie z prawdą. Ataki? O czym on, u licha, mówi? Ja nigdy nie miewam ataków! -Chyba nie.
-No dobrze… a jak pani czuje się teraz?
-Dobrze.- wzruszyłam ramionami. -Nic mnie nie boli, mam trochę ciężką głowę, ale już przechodzi, dano mi eliksir wzmacniający. Czuję się dobrze.
Gillis spojrzał na mnie krótko, potem zamknął teczkę i odłożył ją na bok. Zdjął okulary i , czyszcząc je rogiem kitla, zaczął łagodnie:
-Panno Pears… w życiu zdarzają się różne wypadki… dobrze pani o tym wie. Zdarza się i tak, że ginie ktoś, kto znaczył dla nas bardzo wiele, ktoś, bez kogo, jak sądzimy, nie potrafimy żyć… ale świat się na tym nie kończy. Może pani mi nie wierzyć, ale wiem, jak pani się teraz czuje. Pięć lat temu straciłem córeczkę. Miała na imię Agnes, była ślicznym, zdolnym, pięcioletnim dzieckiem, które nie powinno było zginąć tak szybko. Niestety, los był nieubłagany.-
Spojrzałam na niego spod oka. Prawda, czy zwykła bajeczka, wymyślona na użytek pacjentów? On sprawiał jednak wrażenie, jakby wszystko to, co mówił, było prawdą i jakby szczerze w to wierzył. Mimo woli, zaczęłam słuchać go uważniej.
- Wracaliśmy dość późno z przesłuchania do szkoły tańca… lecz niecałą godzinę po zapadnięciu zmroku. Wszędzie było pusto, ponuro, ale Agnes zdawała się tego nie widzieć, szczęśliwa i rozweselona. Musieliśmy przejść przez przedmieścia Londynu… zapewne pani kojarzy… to było na krańcu ulicy Śmiertelnego Nokturnu, bardzo nieuczęszczana dzielnica, nawiasem mówiąc…
Poczułam, że przechodzą mnie ciarki na dźwięk jego słów. Na krańcu Śmiertelnego Nokturnu… Wzięłam głęboki oddech i zmusiłam się do skupienia na słowach psychologa.
-Wieczorami często dzieją się tam burdy, wszczynane przez ludzi o … powiedzmy, mieszanej reputacji. Tej nocy też tak było, grupa kilku młodzieńców, zachowywali się głośno i nieobliczalnie, postanowiliśmy ich ominąć, ale nie zdążyliśmy wejść w boczną uliczkę, gdy jeden z nich zauważył nas, musiał być w bardzo nietrzeźwym stanie albo był zły do szpiku kości, bo bez powodu podniósł różdżkę i z ostrym, gardłowym śmiechem wycelował ją w nas… i rzucił Zaklęcie Niewybaczalne.
Spojrzałam na niego bez tchu. Byłam wstrząśnięta tym, co właśnie usłyszałam.
Dlatego powiedziałem, że rozumiem, jak pani się czuje, bo też straciłem osobę, którą bardzo kochałem i cierpiałem podobnie, jak pani… nieraz chciałem skończyć sam ze sobą albo z mordercą mojej córki…
-Odnalazł go pan?- zapytałam, nim zdążyłam ugryźć się w język. Potrząsnął przecząco głową.
-Nie, nie odnalazłem… ale wiem z zaufanego źródła, że mężczyzna ten został uwięziony w Azkabanie za zabójstwo kilkunastu mugoli w rok po mojej tragedii.- odchrząknął i nałożył okulary pewnym ruchem. -Panno Pears… to teoretycznie stara opowieść, choć dla mnie, oczywiście, wciąż żywa, ale chciałem przez to powiedzieć pani coś innego: że nie poddałem się, nie wolno nam się poddawać, nawet jeśli sądzimy, że życie nie ma sensu, że nie mamy siły na nic więcej. Życie ma sens zawsze a lekkomyślne targnięcie się na nie może mieć o wiele gorsze skutki i być o wiele bardziej bolesne, niż dalsza egzystencja z przykrym wspomnieniem w duszy. Ja też byłem załamany, zszokowany i bezgranicznie zrozpaczony po śmierci Agnes. Długo nie mogłem się pozbierać psychicznie, tylko krok dzielił mnie od przemienienia się we wrak człowieka… ale dziś dziękuję Bogu za to, że wstrzymał mnie przed tym krokiem.- urwał na chwilę i spojrzał na mnie przenikliwym wzrokiem. -Panno Pears… pani narzeczony oddał za panią życie nie po to, żeby pani rozpaczała do końca życia, żeby pogrążyła się pani w apatii i bezradności… zrobił to, bo panią bardzo kochał i z pewnością chciałby, żeby pani żyła dalej, starając się być szczęśliwą, dążącą do spełnienia marzeń kobietą.
Odwróciłam wzrok i zacisnęłam wargi. Nie wyobrażałam sobie, że mogłabym być jeszcze kiedykolwiek w życiu szczęśliwa bez Dracona… spuściłam wzrok na swoją lewą dłoń, na której zamigotał niewielki diament.
--Wiem, że teraz jest pani trudno pogodzić się z tym, co się stało, pewnie pani myśli, że łatwo mi mówić i że jestem głupcem… ale proszę mi wierzyć, nie mówiłbym tego, gdybym nie pamiętał siebie w takim samym położeniu, w jakim jest pani. Prędzej czy później zrozumie pani, że miałem rację, proszę tylko mocno w to wierzyć.- z tymi słowy na jego ustach pojawiło się coś na kształt bladego uśmiechu, przysunął bliżej dokumenty i zapisawszy w nich coś wydobytym z kieszonki kitla ołówkiem, powiedział już bardziej urzędowym tonem:
-Panno Pears, jestem mile zaskoczony poprawą pani stanu w tak krótkim czasie, ale żeby tego nie zmarnować, musi pani bardzo na siebie uważać. Przeżyła pani ciężki szok i to, że teraz udało się go trochę zaćmić nie oznacza, że uda to się raz jeszcze. Dla pewności zapiszę pani specjalne pigułki, które będzie pani brać dwa razy dziennie. Pomogą pani wrócić do pełni sił, a także wyciszyć się oraz uspokoić po ciężkich przeżyciach. Wskazane by było także, aby przez najbliższe, hm… powiedzmy, dwa miesiące nie mieszkała pani sama. Jeśli to możliwe, niech przeniesie się pani do rodziny, przyjaciół, wszystko jedno, byle by był przy pani ktoś bliski. Potrzebuje pani przez pewien czas opieki i obecności osób trzecich.
-A poza tym mogę żyć normalnie?
-Tak, jak najbardziej. Może pani pracować, ale bez przemęczania się, proszę cały czas pamiętać o tym, że jest pani osłabiona i to nie zmieni się w ciągu paru dni.- to mówiąc, wyrwał kartkę z teczki i podał mi. -Tu jest recepta na środki, o których wspomniałem. Proszę je wykupić, jak wyjdzie pani ze szpitala i brać regularnie. Na początek: trzy miesiące. Jeśli nastąpi poprawa, będzie mogła je pani odstawić.
-Dobrze. Czyli mam się skonsultować z lek… uzdrowicielem po tych trzech miesiącach?
-Tak, dokładnie i najlepiej byłoby, ażeby zgłosiła się pani do pana Portera, jako że on panią prowadził, zresztą, porozmawiam z nim za chwilę i wszystko mu przekażę.- uśmiechnął się. -Z mojej strony to wszystko, nie widzę powodu, by dłużej panią męczyć rozmową, wiem, że to nieczęsto pomaga a pani najwyraźniej jest silną osobą.
-Ja silną osobą?- byłam zaskoczona jego słowami, na co on serdecznie się roześmiał i powtórzył:
-Tak, jest pani naprawdę silna. Pewnie pani powie, że chciała pani popełnić samobójstwo i że to wcale nie jest objaw siły?- uśmiechnął się domyślnie a widząc na mej twarzy potwierdzenie swoich słów, kontynuował: -Nie zgodzę się z panią. Można powiedzieć, że znalazła się pani na dnie, a przynajmniej pani tak to odczuwała, ale odbiła się pani od niego, pani organizm naprawdę walczył o przetrwanie w ciągu tych ostatnich kilku, kilkunastu dni. Nie wiem, co panią bardziej wyniszczało, czy trucizna, czy śmierć ukochanego mężczyzny, ale nie ulega wątpliwości, że pani powoli umierała. Opieka, jaką zapewniano pani przez pierwszych kilka dni, zapewniłaby pani w normalnych okolicznościach powrót do zdrowia lecz w obliczu zdarzeń, jakich pani była świadkiem i ich ogromnego wpływu na pani mózg, niewielkie na to były szanse. Powiem pani nieoficjalnie, że zastanawiano się nawet nad neutralizacją wspomnienia.
-Neutralizacją?
-Tak. To złożony proces, w wyniku którego udałoby się złagodzić o kilka procent wpływ wspomnienia na pani mózg, ale na szczęście, pani się nie poddała i w niepojęty, prawdę mówiąc, sposób zaczęła pani wracać do sił. Dobrze, nie będę pani dłużej zamęczać, zwłaszcza że, jak widzę…- tu zrobił nieokreślony gest w stronę przeszklonych drzwi do mojej sali, za którymi dostrzegłam roztrzepane loki Hermiony oraz rudą czuprynę Rona -ktoś chce się z panią zobaczyć. Jestem zadowolony z tej wizyty i mam nadzieję, że szybko pani wydobrzeje. Do widzenia.- uśmiechnął się przyjaźnie, uścisnął mi pożegnalnie dłoń i opuścił salę, mijając na progu moich przyjaciół, ubranych w jasne fartuchy.
-Cześć! Jak się czujesz? Uzdrowiciel nam powiedział, że się ocknęłaś i że wszystko zmierza ku dobremu, nawet nie wiesz, jak się cieszymy!- zarzucili mnie chórem radosnych okrzyków. Wyściskałam ich po kolei i ze wzruszeniem przyjęłam kolejny bukiet, tym razem herbacianych róż. Kiedy już się uspokoili i zajęli dwa taborety, przyjrzałam im się bliżej i zobaczyłam na ich twarzach ślady minionych dni: Hermiona miała podkrążone oczy i dzielnie ukrywała, że jej uśmiech jest nieco wymuszony, a Ron stracił trochę dawnej wesołkowatości i pogody ducha. Rzecz jasna, oboje starali się udawać radosnych przede mną lecz za długo się znaliśmy, bym dała się na to nabrać.
-Hej… proszę was, nie martwcie się.- powiedziałam cicho po paru minutach zdawkowej rozmowy, patrząc na nich stanowczo. -Wystarczy, że ja… że ja… niech to pozostanie tylko moje, dobrze? Nie chcę, żeby moje zmartwienia odbijały się na was.
-Marta, przestań opowiadać głupstwa, dobrze?- odparł Ron z udaną irytacją. -To chyba jasne, że twoje problemy są naszymi i nic tego nie zmieni, jesteśmy przyjaciółmi! Chyba nie sądzisz poważnie, że przejdziemy do porządku dziennego nad tym, co się stało?
-Ron ma rację.- wtrąciła Hermiona. -Nie możesz nas o to prosić… wiemy, jak ci ciężko i wiemy, że to, iż my… iż nam też jest żal, że to niczego nie zmieni… wszyscy go znaliśmy, poza tym wy mieliście… - urwała, patrząc na mnie niepewnie. Tak, wiedziałam, o czym mówi, wiedziałam, że mówi o naszych zaręczynach, które nie trwały nawet dwie doby… a właściwie, trwały nadal, tylko czy można mówić w pełni o trwaniu, gdy jedna z osób jest daleko, daleko stąd, w świecie, z którego nie ma powrotu?
-Dobrze, ale widzę, jak oboje wyglądacie.- wróciłam do właściwego tematu, uznając, że tak będzie bezpieczniej. -Ten uzdrowiciel, Porter, twierdzi, że nastąpiła poprawa, psycholog też był zadowolony.
-Tak, mówił, że twój stan się poprawia.- przytaknęła Hermiona, chyba z ulgą witając zmianę tematu. -Jeśli tak dalej pójdzie, to może na święta będziesz już w domu.
Na święta będziesz już w domu… jak to dziwnie, pusto brzmi… święta… Boże Narodzenie lada moment i ja będę z powrotem w domu… tylko gdzie jest teraz mój dom? Moi rodzice nie żyli, Draco…
-Ja nie mam domu.- powiedziałam nieoczekiwanie na głos to, co pomyślałam. Hermiona i Ron patrzyli na mnie z zaskoczeniem. Opanowałam drżenie głosu, które nagle mnie nawiedziło i dodałam, biorąc głęboki oddech. -Mój dom… skończył się, zanim się zaczął…
-Nie mów tak, to nieprawda.- Hermiona złapała mnie za rękę. Jej głos także się załamał. Szybkim ruchem otarła rękawem fartucha łzę, jaka spłynęła po jej policzku. -Twój dom cały czas jest przy nas, nigdy…
-Hermiono, to bardzo miłe, co mówisz, ale niestety, tak się składa, że niedługo waszym domem, twoim i Rona, będzie Nora, a ja…
-To, że staniemy się małżeństwem, nie oznacza, że przeniesiemy się do Nory.- wtrącił stanowczo Ron.
-Tak, ale…
-Daj spokój, dobrze? Ty i Harry zawsze będziecie dla nas jak rodzina i nic tego nie zmieni, rozumiesz? Nic!- Ron tym razem nie dał się przegadać. Spojrzał na mnie surowo i złagodniał. Usiadł na brzegu mojego łóżka, niepewnie dotknął mojej dłoni i pogładził ją, mówiąc spokojnie:
-Marta, przepraszam… wiem, ile on dla ciebie znaczył, ale my zawsze będziemy przy tobie, choćby nie wiem co. Zawsze możesz na nas liczyć, a szczególnie teraz.
-Dzięki, Ron.- spojrzałam na niego z wdzięcznością, przełykając ślinę i ściskając jego dłoń. -Wiem o tym.
-No, to może porozmawiajmy o czymś innym?- zaproponowała wciąż trochę drżącym głosem Hermiona, patrząc na nas wilgotnymi oczyma.
-Dobrze, ale najpierw powiedzcie mi, co się ze mną działo przez ten czas. Psycholog wspominał o atakach, ja sama przypominam sobie tylko koszmary senne i halucynacje.
Więc opowiedzieli, w skrócie, niechętnie i wahając się przy niektórych fragmentach, ale w końcu dowiedziałam się, jak naprawdę było ze mną przez ostatnie dziesięć dni. Potem rozmawialiśmy o moim powrocie, pozdrowieniach od przyjaciół oraz znajomych, a także innych błahych sprawach. Około jedenastej Hermiona i Ron pożegnali się ze mną i poszli do pracy, a ja zostałam sama ze sobą w jasnej, przestronnej sali, na zewnątrz której padał śnieg a dzieci skakały z radością, że będą mogły pójść na sanki.
Leżąc tak i słuchając codziennych odgłosów szpitalnych, przetykanych czasem głośniejszym wyciem wiatru, przypomniałam sobie pewien letni wieczór w domu na Gotta Howna 34, kiedy Draco przyszedł do mnie z bukietem róż od Yoanny po scysji w Ministerstwie. Wtedy myślałam, że wszelkie burze, które nas czekają, ominą nas albo uda nam się je zwalczyć wspólnie siłą tego, co mnie łączyło z Draconem; teraz zrozumiałam, że są burze, które zwycięstwa nie oddają tak łatwo, a jeśli już, to za straszną cenę. Mimo że przyszłość cały czas nie nabrała jeszcze tak jasnego koloru, liczyło się dla nas wyłącznie teraz, a przynajmniej- w ciągu tej nocy. Tak, tak… drzwi są zamknięte. Na próżno dobijasz się i szarpiesz za klamkę. Tak będzie do końca świata.