Dął zimny wiatr. Wrzosowisko przypominało ponure, groźne, spienione morze, poprzetykane tu i ówdzie smukłymi sylwetkami ogołoconych z liści drzew. Zaśnieżone zarośla sięgały mi do kolan i wcale nie poprawiały nastroju, ale nie myślałam o tym. Wiedziałam, że to, co czeka mnie za chwilę, jest minimum dwadzieścia razy gorsze od marznięcia w Miselltwaite. Czekałam pokornie, nie zamykając oczu i przygotowując się do zadania, jakie miałam wykonać. Prawdę powiedziawszy, „zadanie”, to niezbyt odpowiednie określenie; bardziej pasowałoby „rola” .
Od chwili, gdy do Zakonu dotarła wieść o porwaniu Roda Rolleycoata za szpiegostwo przez śmierciożerców, minęło czterdzieści osiem godzin. Nie chcieliśmy czekać tak długo, jednakże okoliczności i potrzeba wzbudzenia zaufania zmuszały nas do takiego opóźnienia.
Wykorzystaliśmy je- w większości ja- na przygotowanie jak najdokładniejszego planu i dopracowanie szczegółów mojej roli. Z każdą upływającą minutą czułam, że Dumbledore miał rację: tylko ja mogłam to dla niego zrobić, tylko ja miałam cień szansy na odzyskanie go i wybłaganie mu życia, bo, jak sądziłam, do tego zapewne miała się sprowadzić moja jakże bliska „rozmowa” z Czarnym Panem. Nie zaprzeczę, że chciałam pomóc Rodowi, chociaż zawiodłam wcześniej jego uczucia, ale nie mogłam postąpić inaczej wobec faktu, co dla mnie zrobił i czym przyszło mu za to zapłacić. Hermiona była bardzo przeciwna tej misji, twierdząc, że stan mojego zdrowia nie jest wystarczająco dobry, ale w końcu przekonało ją jednoznaczne milczenie moje, jej przyszłego męża i jego drużby. Poddała się, chociaż krzywym okiem nie przestała patrzeć ani tym bardziej- niepokoić się.
Wszystko działo się szybko i jednocześnie: z dużą pomocą prof. Snape’a znalazłam się właśnie tu, na wrzosowisku Misseltwaite, aby jako pokorna i przerażona (niedoszła) ukochana Roda wybłagać litość dla niego. Czy to nie najcięższe zadanie, jakie mi powierzono? , myślałam, schylając głowę dla osłony przed wiatrem. Czy udawanie miłości wobec kogoś, kto jest nam obojętny, ale o którego życie walczymy, nie jest najtrudniejsze, bo… nieszczere? Tak, nieszczerość jest trudna… i zgubna. Czy będzie tak także w przypadku Roda, miałam się tego dowiedzieć lada moment.
Uniosłam głowę, bo wydało mi się, że usłyszałam gdzieś w pobliżu jakieś kroki, choć równie dobrze mógł to być szum wiatru, który dzisiejszej nocy wyjątkowo zawodził i wył. Ujrzawszy jednak w odległości około czterystu jardów zbliżającą się postać w czerni, ani płynącą, ani idącą, zrozumiałam, że chwila właśnie nadeszła. Odetchnęłam głęboko i, nakazując sobie po raz ostatni spokój w duszy, czekałam na Lorda Voldemorta.
-Witaj, Panie.- powiedziałam, wykonując głęboki ukłon, gdy zatrzymał się przy mnie, nadal nie zrzucając kaptura.
-Wystarczy.- padła odpowiedź spod kaptura. Wyminął mnie i podążył w stronę kępy świerków, rosnących na końcu wrzosowiska, nie zatrzymując się ani nie oglądając za mną. Odczytałam to jako znak, abym udała się za nim i tak też zrobiłam. W głowie miałam pustkę a w duszy jeden zimny sopel. To tak jak normalne zebranie, nie panikuj, musisz myśleć tylko o Rodzie. , powiedziałam sobie w duchu i natychmiast wygoniłam tę myśl z głowy. Czysty umysł, to podstawa… myśl tylko o Rodzie, nie daj się złapać w pułapkę. , przypomniałam sobie słowa Kingsleya, kiedy opuszczałam Kwaterę przed dwoma godzinami i poczułam, że boję się już trochę mniej. Miejmy nadzieję, że to wystarczy.
Swoista polana, jaką tworzył krąg świerków, była o wiele bardziej zaciszna od reszty wrzosowiska. Grube, opatulone zmarzniętym śniegiem gałęzie skutecznie głuszyły wycie wiatru, a tym samym zmniejszały nieco zimno, chociaż niebo wciąż było chmurne. Odniosłam też wrażenie, że Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać zaczarował ją zaklęciem wyciszającym, bo poczułam się, jakbym znalazła się w próżni.
Stanęłam naprzeciw i skłoniłam głowę. Niech on pierwszy przemówi… nie zapominaj o dystansie: proszący - dobrodziej. On jednakże milczał, patrząc na mnie- czułam na sobie spojrzenie jego strasznych, czerwonych źrenic.
Tak upłynęło kilka minut, w czasie których starałam się trzymać w ryzach a w głowie widzieć tylko obraz swojego „ukochanego”. Kiedy doszłam do wniosku, że on nie zamierza przemówić, usłyszałam jego okrutny, zimny głos:
-Dlaczego?
Uniosłam nieco głowę, ale nie na tyle, by patrzeć mu prosto w oczy. Bez śmiałości. . Czarny Pan powtórzył:
-Dlaczego… dlaczego mam go uwolnić?
-Panie, daruj mu życie… on jest niewinny, nie wiedział, że to się tak skończy, chciał dobrze…
-Nie ma dobra i zła… a bynajmniej ja tych pojęć nie uznaję. Jest tylko potęga… potęga i magia. Dobro i zło nie istnieje.
-Tak jest.- niemalże szepnęłam. On ma zawsze rację… zawsze.
-Rolleycoat jest zerem, jest zwykłym, zadufanym w sobie śmieciem, który sądził, że potrafi mnie przechytrzyć i zdobyć cenne informacje. Życie kogoś takiego jest nic nie warte… czyżbym się mylił?
-Z przykrością muszę stwierdzić, że mylisz się, Panie.- odpowiedziałam drżącym głosem. Nagle zrozumiałam z przerażającą jasnością, czego chciał dowiedzieć się Rod: chciał poznać tożsamość m o r d e r c y Dracona… -Jego życie… on… bardzo dużo dla mnie znaczy… nie chcę go stracić… Panie, błagam, wybacz mu jego zuchwałość, nie wiedział, co czyni… to wszystko moja wina, chciał zrobić to dla mnie… błagam cię, nie zabijaj go! Uwierz mi, błagam, uwierz mi! , myślałam, teraz czując już niemalże łzy pod powiekami. Przed oczyma stanęła mi twarz Dracona, przypomniało mi się zebranie w Antrim i nie mogłam tego cofnąć. Płacząc, padłam na kolana na ziemię u jego stóp. Czarny Pan milczał, nie zważając na moje roztrzęsienie. Nie oczekiwałam czegoś innego.
-Panie mój… błagam cię… uwolnij go… daruj mu życie…- jęknęłam, zgięta w pół, szlochając już teraz bezgłośnie. -Jeśli już… jeśli już nie oszczędziłeś Dracona… to oszczędź Roda… Panie mój…
Uniosłam po chwili wzrok, przełykając łzy i ujrzałam przed sobą świerki i zaśnieżoną polanę. Wiatr wył gdzieś ponad ich koronami, zawiewając śniegiem nawet między ich gałęzie. Zaklęcie Wyciszenia przestało działać wraz z odejściem Czarnego Pana. Ukryłam twarz w dłoniach i usiadłam na śniegu, nie bacząc na zimno ani dreszcze. Wszystko na nic… odszedł… odszedł i z pewnością go zabije tak, jak zabił Dracona… to moja wina… nie potrafiłam ocalić żadnego z nich…
Nie pamiętam, jakim cudem udało mi się wrócić do Londynu; dość, że gdy drzwi swojego domu otworzyła mi Hermiona, zbladła potwornie i z trudem stłumiła krzyk. Nie pytała jednak o nic, tylko wpuściła mnie do środka, wołając szybko Rona i Harry’ego.
Posadzili mnie w kuchni i natychmiast przynieśli koc oraz gorącą herbatę z eliksirem rozgrzewającym. Płakałam, łzy płynęły po mojej zmarzniętej twarzy, ale nie ocierałam ich nawet. Ron poszedł dać znać przez sieć Fiuu Kingsleyowi, a Hermiona pobiegła przynieść mi ciepłe ciuchy na zmianę. W kuchni został ze mną tylko Harry i to do niego odezwałam się po raz pierwszy.
-Odszedł.
Harry patrzył na mnie pytająco. Powtórzyłam bezbarwnym głosem.
-Odszedł… po prostu zniknął, powiedziałam wszystko, błagałam… i kiedy podniosłam wzrok, jego już nie było. Nie wiem nawet, czy mnie wysłuchał… nie wiem, dlaczego tak się stało, Harry, nie rozumiem, dlaczego nie mogłam uratować żadnego z nich! Może mieli pecha, że trafili na mnie…
-Co ty opowiadasz?- zapytał ostro, siadając bliżej mnie. W jego oczach było tyle nieudawanej złości, iż okiem było widać, że oboje wiemy, o czym mówię. Powiedziałam cicho, przygryzając wargę:
-Draco zginął z mojego powodu… a teraz zginie także…
-Zamknij się.- warknął Harry. -Przestań pleść takie bzdury! Nikt nie zginął z twojego powodu, nie wolno ci tak myśleć. To, że Lord Voldemort zniknął, nie oznacza, że cię nie wysłuchał i że zabił Roda… nie przesądzaj sprawy, jeśli nie masz żadnych faktów.
-Nie przesądzam… gdyby chciał…- umilkłam nagle, bo usłyszałam dzwonek do drzwi i głosy w przedpokoju.
W chwilę później do salonu przyszedł Kingsley i młoda czarownica, którą spotkałam już w Boże Narodzenie na cmentarzu. Hermiona posadziła ich w kuchni i zaproponowała herbatę. Kingsley odmówił, ale jego podopieczna skusiła się.
Wyglądała dziwnie w naszym niezbyt wesołym towarzystwie: jej ciemnoniebieskie włosy i pociągła, leciutko piegowata twarz z drobnymi ustami, stworzonymi do bezustannego śmiechu budziły jednakże sympatię i jakieś rozczulenie. Mogła mieć najwyżej dwadzieścia parę lat, a wyglądała na siedemnaście.
Okazało się, że jest świeżo upieczonym aurorem (zdała egzamin w sierpniu) i ma na imię Nimfadora (ale, jak zastrzegła zaraz na początku, woli, by zwracano się do niej po nazwisku: Tonks).
-… no więc, co się stało?- Kingsley zwrócił się do mnie swoim głębokim, łagodnym tonem. Opowiedziałam mu przebieg całej rozmowy, a potem zapadła chwila ciężkiego milczenia. Przerwała je Tonks, mówiąc niepewnie:
-Wiesz, nie chcę się wymądrzać, ale sądzę, że to dobry znak… w końcu… w końcu mógł zrobić coś o wiele gorszego, mógł ci nie uwierzyć, a wtedy zrobiłby ci krzywdę.
-Sądzisz, że mi uwierzył?- zapytałam, przebijając się przez ironiczny śmiech Kingsleya („No wiesz, Tonks… to brzmi, jakbyś tłumaczyła dziecku, kim jest Sama - Wiesz - Kto!”) a Tonks pokiwała głową, przykładając z zamyśleniem palec do ust i ignorując komentarz swojego opiekuna.
-Myślę, że gdybyś go nie przekonała, okazałby ci to… nie puściłby ci tego płazem, w tym sensie mówię… a tak, skoro tylko znikł…
-Uważam, że musimy poczekać.- powiedział Kingsley, zerkając na Nimfadorę. -Niczego nie wiemy na pewno, dziwi mnie, że zwyczajnie sobie zniknął, do niego to niepodobne. Zgadzam się z Tonks, że raczej ci uwierzył… nie zakładajmy najgorszego scenariusza. Czas pokaże.
W jakiś czas potem okazało się, że Kingsley faktycznie miał rację: na dzień przed ślubem Hermiony i Rona dowiedzieliśmy się, że Rod Rolleycoat jest w szpitalu św. Munga na oddziale urazów pozaklęciowych. Podobno znaleziono go oszołomionego o świcie pod drzwiami budynku.
Wszyscy zaakceptowali to w milczeniu, jednakże ci, którzy znali prawdę- a przynajmniej jej część, jak np. ja, przyjęli to z o wiele bardziej wyraźną ulgą. Powiem szczerze: ja również byłam w pewnym sensie szczęśliwa, że sprawa Roda znalazła tak łagodne zakończenie, jednakże zaczęłam odczuwać pewne wahanie.
Z jednej strony: ulga, że mimo wszystko przyczyniłam się jakoś do uratowania człowieka, z drugiej strony: tym człowiekiem był Rod, dla którego byłam kimś więcej, niż zwykłą koleżanką z pracy, Rod, który naraził swoje życie, aby zdobyć dla mnie informacje o tym, który… nie, nie mogłam przejść nad tym do porządku dziennego ot, tak. To było zbyt nagłe i zaskakujące dla mnie. Najdziwniejsze w tym był fakt, że to utrudniało mi wyciągnięcie ręki, choć -paradoksalnie- powinno mi to ułatwić. Na razie odłożyłam decyzję do czasu, gdy moja najlepsza przyjaciółka wyjdzie za mąż i cały weselny rejwach zejdzie na drugi plan w moim życiu.
Cóż, choć to było jej wesele, ja, jako jej druhna, również miałam wiele do roboty, jednakże, należy to przyznać, wszyscy starali się nie naciskać na mnie zbytnio i nie wyróżniać ze względu na pełnioną rolę. Ja zaś z całych sił starałam się być uśmiechniętą i szczęśliwą druhną, by choć to Hermi miała z głowy, ale ona i tak wiedziała swoje.
Kiedy po raz ostatni przed wyjściem przeglądała się w lustrze, przyznam, że łzy wzruszenia ścisnęły mnie za gardło.
Miała na sobie białą, prostą sukienkę z łagodnym dekoltem, w pasie ozdobioną białą, rozszerzaną szarfą. Część włosów spięła z tyłu, odsłaniając wreszcie swoje piękne, wypukłe czoło. Welon, dopełniający całości, prezentował się naprawdę imponująco, a jak do tego dodać jej drżące lekko usta i błyszczące podejrzanie oczy, to trudno byłoby się nie wzruszyć.
-Jesteś śliczna, Hermiono, naprawdę.- powiedziałam prosto z serca, a ona odwróciła się w moją stronę i podała mi rękę. Uśmiechała się, ale i tak musiała otrzeć nieposłuszną łzę, która wymknęła się na jej policzek.
-Przepraszam… po prostu to wszystko… jest bardziej wzruszające i poruszające, niż zakładałam…- zaśmiała się cicho. -Nie sięgałam marzeniami do momentu, gdy stanę w końcu przed ołtarzem… gdy Ron i ja zostaniemy małżeństwem… wciąż nie mogę uwierzyć, że to prawda… dziękuję ci, że tu ze mną jesteś.
-Nie dziękuj.- uścisnęłam jej dłoń i uśmiechnęłam się z taką otuchą, na jaką tylko było mnie stać. Pomogło widać, a może to tylko jej sławetne opanowanie, bo już po chwili nie płakała; zaraz zresztą zawołał nas pan Walker, który miał poprowadzić ceremonię, więc wyszłyśmy z salki.
Hermiona i Ron chcieli się pobrać w Norze, ale byłby to dobry pomysł w lipcu, nie zaś w pierwszej dekadzie lutego, gdy mrozy i śniegi wciąż nie dawały o sobie zapomnieć; zdecydowali się więc na ślub w małym, drewnianym kościółku niedaleko Nory, w Filadough.
Kościół miał w sobie całą moc uroku starego, drewnianego zabytku, żyjącego własnym życiem. Wiśniowa barwa desek latem fantastycznie komponowała się z zielenią rosnących w pobliżu lip, jak twierdził proboszcz, jednakowoż nawet zimą wyczuć można było, że nie jest to pospolita świątynia. W środku było miejsce dla zaledwie kilkudziesięciu osób, lecz udało się otrzymać pozwolenie na powiększenie tak, by zmieściło się stu gości i teraz wnętrze kościółka całkiem nieźle przypominało wnętrze co najmniej Notre Dame, jak twierdził Ron, z którym udało mi się porozmawiać godzinę przed ceremonią, gdy teleportowałam się do jego domu po drugi krawat (swój pierwszy, czarny podobno zerwał mu wiatr, ale Harry wyjawił mi cichaczem, że Ron zalał go nalewką dębową, jaką poczęstowali go Charlie i Bill „na odwagę”).
Wreszcie ceremonia zaczęła się Pan Walker mówił pięknie i wzruszająco. Stałam obok Harry’ego w pobliżu młodej pary. Wszystkie ławy były zajęte przez gości; w pierwszym rzędzie siedzieli państwo Weasley (oboje bardzo wzruszeni, ale chyba szczęśliwi, mimo że pani Weasley wciąż popłakiwała) i państwo Granger (nieco sztywni i spięci z powodu tak dużej ilości czarodziejów lecz nie mniej wzruszeni od rodziców Rona). Kościół był przystrojony bukietami białych lilii, roztaczających wszędzie delikatny, słodki zapach. Młoda para wyglądała olśniewająco i było widać, że rozpiera ich wielka radość, zwłaszcza, gdy obrócili się twarzami do gości i ruszyli w stronę wyjścia w towarzystwie druhen (dwunastoletnich kuzynek Hermiony). Fred zrobił im wtedy najpiękniejsze, ślubne zdjęcie- młodzi obiecali, że na pewno powieszą je sobie na ścianie w domu.
Po uroczystości zaślubin przenieśliśmy się do Nory, w której- zgodnie z życzeniem nowożeńców- przygotowano wesele. Oczywiście, także i tu potrzebne były zaklęcia powiększające lecz opłaciło się, bowiem dom wyglądał fantastycznie i na wszystkich zrobił wrażenie, nawet na złośliwej, zgorzkniałej starszej damie o imieniu Muriel, która krytykowała wszystko i wszystkich (łącznie z młodą parą, o zgrozo!) a była, jak wyjaśnił mi szeptem George, ciotką. W pewnym momencie dorwała mnie- akurat podawałam gościom białe wino konwaliowe w karafkach i trudno mi było opanować nieprzyjemny dreszcz, gdy poczułam jej suchą, szorstką dłoń na swojej.
-Dlaczego podajesz białe wino konwaliowe? Jedno już tam stoi.- zaskrzeczała. Postawiłam spokojnie karafkę i spojrzałam na nią z uśmiechem ( Lepiej jej się nie narażaj! , usłyszałam w głowie słowa George’a).
-Wiem, ale państwo młodzi zażyczyli sobie, aby zawsze stały dwie karafki białego wina i jedna czerwonego.
-Tak się nie robiło za moich czasów.- odpowiedziała, lustrując mnie nieprzyjaznym wzrokiem. -I co to za druhna cała w czerni?
Akurat przechodziła koło mnie Ginny, młodsza siostra Rona, i usłyszała słowa ciotki Muriel. Rzuciła na mnie okiem i wtrąciła się do rozmowy miłym, ale ostrzegawczym tonem:
-Kochana ciociu, Marta jest w żałobie.
-Jak się jest w żałobie, to się nie przychodzi na wesele.- odparła staruszka, a ja zagryzłam wargi, przeprosiłam ją i, wyminąwszy, udałam się do piwnicy, aby przynieść jeszcze jedną butelkę wina.
Jak tylko znalazłam się w chłodnym podziemiu, odetchnęłam z ulgą, opierając się o ścianę. Tu było całkiem przyjemnie po dość dusznej, głośnej atmosferze weselnej.
W głowie słyszałam wciąż skrzek starej damy. Podejrzewam, że gdyby wiedziała, w jakiej jestem sytuacji, złagodziłaby trochę swój ton i powstrzymała się od tego typu uwag… cóż, czy mogłam się z nią nie zgodzić? Dziwnym było mieć druhnę, która nosi żałobę, ale Hermiona rozmawiała ze mną wcześniej na ten temat i dała mi wybór. Teraz przypomniałam sobie tę rozmowę.
-Marto, wiem, co czujesz i wiem, że przez to może być ci ciężko być… być moją druhną, więc jeśli nie chcesz, to powiedz, ja zrozumiem.
-Ależ, Hermiono…!
-Nie, mówię poważnie… oczywiście, jeśli nadal chcesz nią być, ja się bardzo będę cieszyć i zapewniam, że dopilnuję, byś dobrze się czuła na weselu, ale jeśli nie, to trudno, zrozumiem to i nikt nie będzie miał do ciebie o to żalu, w końcu…
-Hermiono, przestań pleść głupstwa. Oczywiście, że będę twoją druhną… niezależnie od tego, że… co prawda, druhna w czerni nie jest…
-Och, daj spokój. Druhna w czerni, to normalna sprawa, nie przejmuj się tym… dziękuję ci, że się zgadzasz.
-Jak mogłabym się nie zgodzić? Przecież jesteś moją przyjaciółką.
-A ty moją i dlatego uznałam za słuszne dać ci wybór.
-Dzięki.
Drgnęłam, bo drzwi od piwniczki otworzyły się i do spowitego w półmroku pomieszczenia napłynęła smuga ciepłego światła i dalekie odgłosy zabawy.
-Nie przejmuj się Muriel.- usłyszałam czyjś głos i poznałam, że to Ginny. Podeszłam do skrzynki z czerwonym winem, jaka stała pod ścianą po mojej prawej stronie i wyjęłam dwie butelki. -To okropna, złośliwa baba… przykro mi, że tak ci…
-Nie ma sprawy. W końcu to nie jest w zwyczaju, aby druhna panny młodej była spowita w czerń od stóp do głów.- odpowiedziałam pół żartem, pół serio. Ginny podeszła do mnie i wyjęła mi z dłoni jedną butelkę.
-Nie gniewaj się na nią… już jej wszystko wyjaśniłam, ale ona jest… nieprzewidywalna. Daj, pomogę ci z tym winem. Wbrew pozorom, czerwone lepiej wchodzi, niż białe.
-Tak, zauważyłam. Może faktycznie twoja ciocia ma rację, że za jej czasów wino było ustawiane w lepszy sposób?
-Byłoby to ze wszech miar dziwne, bo Muriel rzadko ma rację, chociaż ona oczywiście jest przekonana, że rację ma absolutnie zawsze.- na twarzy Ginny pojawiło się coś na kształt uśmieszku. -Chodź, wracajmy, zanim zacznie snuć przypuszczenia, gdzie się podziałyśmy.
Zabawa toczyła się normalnym trybem: dużo tańczono, a w przerwach delektowano się smakowitymi potrawami autorstwa pani Weasley i pani Granger, które włożyły wiele wysiłku i serca w przygotowanie wesela swoich dzieci. Kuzynki Hermiony dokazywały ciągle, przebiegając salonowy parkiet co i rusz i wybuchając cienkim śmiechem. Harry i ja uwijaliśmy się niezgorzej od teściowych przy obsługiwaniu gości, a bracia Rona odpowiadali za toasty. Panna młoda niemalże nie schodziła z parkietu, tańcząc to ze swoim mężem, to z innymi mężczyznami, jacy znaleźli się tego dnia w Norze. Muszę przyznać, że jeszcze nigdy nie widziałam tak roześmianej, wesołej Hermiony ani tak ogłupiałego ze szczęścia Rona.
-Zdaje mi się, że on chyba nadal nie wierzy, że Hermiona jest jego żoną.- zaśmiał się Harry, gdy wyszliśmy na chwilę na taras, aby ochłonąć.
-Tak, zdecydowanie.- uśmiechnęłam się. Harry spojrzał na mnie z boku i powiedział:
-Wiesz… może nie powinienem tego mówić, ale wyglądasz dziś naprawdę… bardzo ładnie.
-Dzięki.- odpowiedziałam cicho. Harry miał nieco zakłopotaną minę, ale na widok mojego lekkiego uśmiechu jego twarz rozjaśniła się.
Miałam na sobie czarną, satynową sukienkę, wiązaną w pasie wstęgą. Jedynym jasnym elementem była biała, dwucalowa wypustka przy wcięciu obok lewego rękawa. Nie był to idealny strój weselny, ale miło było usłyszeć, że wyglądam w nim wcale nie ponuro.
-Chodź.- podał mi rękę. Spojrzałam na niego nierozumiejąco.
-Tylko jeden.- odpowiedział, patrząc mi w oczy. Otworzyłam buzię, by zaprotestować, jednak było już za późno: Harry złapał moją dłoń i wprowadził mnie do salonu. Zespół zaczął właśnie grać jakąś liryczną, folkową balladę. Zanim się zorientowałam, Harry lewą dłonią ujął moją a prawą położył na mojej talii.
-Nie mogę, Harry…- szepnęłam, chcąc wysunąć się z jego ramion, ale on pokręcił lekko głową i odpowiedział cicho:
-Nie mów nic, to tylko jeden, wolny taniec. W końcu to ślub naszych przyjaciół.
Nie odpowiedziałam, z trudem przełykając ślinę. To, co zrobił, wprawiło mnie w konsternację, prawie nie słyszałam muzyki, chociaż to on prowadził. Nie mogłam nic zrobić, więc uległam, ale wszystko wewnątrz mnie drżało, niczym liść osiki na wietrze. Jak tylko zabrzmiała ostatnia nuta gitary, z ulgą odsunęłam się od niego. Patrzył na mnie uważnie. Odwróciłam się na pięcie i szybkim krokiem podeszłam do stołu, przy którym siedzieli rodzice państwa młodych. Harry został na parkiecie, gdzie pary z głośnymi piskami zaczynały właśnie tańczyć skocznego fokstrota.