Byłoby wcześniej, gdyby nie mój Potworek wredny, który ciągle pisał na GG, uniemożliwiając mi skupienie się. Ale Potworkowi dziękuję, Potworek będzie wiedział, za co :*
Era Głupich Pomysłów Bellatriksi ^^ minęła, i, ku uciesze moich fanów (oj, no, zraz próżna! Żartuję sobie tylko ), wróciłam. Ale nie z nowymi pomysłami. Najpierw muszę zrealizować te stare.
A z okazji tego, że wróciłam, będzie dedykacja. ^^ No szok normalnie! A więc *ekhem*:
Kenay’i, (chylę czoła, nawet nie śmiem porównywać swoich tekstów do Twoich), Dorcas, (a, bo Cię lubię ^^ i Twoją bohaterkę. O. ), Aurorze (przepraszam, przepraszam, przepraszam, przepraszam, przepraszam! Nadrobię to, obiecuję ) oraz Nice1310, (za nowe forum ^^ Udane forum )
Osobno Potworkowi, mojemu Aniołowi Stróżowi.
Wszystkim ślę buziaki :***** i przekazuję nową notkę.
- Podoba ci się? – skinąłem potakująco głową – W takim razie chodźmy dalej, pokażę ci siebie samego.
Nie sposób opisać mieszaniny smutku, radości, rozżalenia i ciekawości, jakie poczułem, zmierzając w kierunku mojego domu. Chciałem to zobaczyć, jednak byłem świadomy tego, iż dopiero wtedy dostrzegę, co tak naprawdę straciłem. Jestem gotów dać się założyć o rękę (tę bez palca, zawsze jakoś tak łatwiej będzie się z nią rozstać ), że jeśli nie wybrałbym „kariery” śmierciożercy, moja mama nadal by żyła, Shirley wiodła by szczęśliwy żywot u mojego boku, a ten chłopczyk, biegnący do mamusi, nazywałby prawdziwego mnie swoim tatą. Zdecydowałem, wbrew początkowym zamierzeniom, że pójdę. Pójdę, zobaczę, i zacznę ryczeć. Albo i nie. Nie jestem pewien swojej przyszłej reakcji.
Na niewyraźną, i wypowiedzianą jakby ostatkiem sił prośbę Shirley, zatrzymałem się. Wraz ze mną ustał donośny stukot kół.
- To tu – wyszeptała towarzyszka mojej podróży łamiącym się głosem.
- Nie podejdziemy bliżej? Nie chcesz tego zobaczyć? – w sumie to było pytanie zadane z uprzejmości.
Obok lepszego mnie dostrzegłem drobną, lekko przygarbioną postać. Nie zdziwiło mnie to, iż siedziała na wózku inwalidzkim. Byłem zbyt daleko, by dostrzec twarz, jednak wiedziałem, kto to. Ta sama osoba przebywała również przy mnie w tej chwili. Przynajmniej tak mi się wydawało. Zrobiłem dwa kroki w przód, nadając widokowi życia, jakie powinienem teraz prowadzić, ostrości. „Lepsza” Shirley machała dłonią i zapewne uśmiechała się radośnie do małego chłopczyka, który bawił się z owczarkiem kaukaskim. Piszę zapewne, ponieważ nadal stałem za daleko, by twarze stały się wyraźne. Jednak nie chciałem podchodzić sam. Nie wiedząc dlaczego, zapragnąłem mieć przy sobie pannę Sasch. Ot, tak, serce nie pozwalało ruszyć nogami, póki nie oprę dłoni na poręczach wózka. Dopiero wtedy, z moją „pasażerką”, zbliżylibyśmy się do siebie. Ale nie, nie do siebie nawzajem, tylko do nas, tych z idealnego świata. By nie wyjść na egoistę, postanowiłem najpierw porozmawiać z Shirley. Zawsze istniała możliwość, że ona nie chce tego widzieć.
- Czy… Chcesz tam ze mną podejść? Ciekawość mnie zżera, ale nie mogę nigdzie iść bez ciebie. Ani bez twojej zgody. – zabrzmiało to zbyt entuzjastycznie. Chociaż miałem nadzieję, że ton mojego głosu przekona Shirley. – Panno Sasch, czy zechce panna poznać niezepsutego mnie? – dodałem żartobliwie, by choć odrobinę rozładować atmosferę.
- Dlaczego nazywasz mnie panną? Przecież ja mam syna! Skąd on mi się wziął?! No, jak myślisz?! Sama go sobie zrobiłam?!
Zaskoczył mnie ten nagły wybuch. Nie spodziewałem się, że głupim żartem aż tak ją zranię. Ale z drugiej strony, jak mogłem być taki naiwny? Naprawdę myślałem, że ona chce być ze mną, że przybyła do Hogwartu specjalnie dla mnie… Idiota! A jednak, moje miejsce jest u boku Czarnego Pana. Zabawne… Dorosły mężczyzna narobił sobie nadziei… I nadzieja mu umarła. Starał się ją cucić, przywrócić do życia, ale to nic nie dało. Sam jestem sobie winien.
Tymczasem Shirley chyba się uspokoiła. Po jej rumianych policzkach spływały pojedyncze łzy. Ogromne, ciężkie krople na chwilkę zatrzymywały się na brodzie, by opaść na jej kolana.
- Peter, przepraszam… Ja nie chciałam, uwierz. Miałam opowiedzieć Ci o tym już dawno, ale, sam wiesz, nie było okazji.
- Nie, to moja wina. Nie powinienem wyskakiwać tak z tą „panną”. A o czym chciałaś mi powiedzieć?
- O moim związku. I o tym. - wskazała dłonią na swoje nogi, po czym odsłoniła kawałek uda i przejechała po nim paznokciami, zostawiając czerwone ślady. – Nic nie czuję. Wiesz, zabawne. Sama to sobie zrobiłam, więc nawet nie mam kogo winić. No, ale było – minęło. Teraz, jeśli możesz, usiądź, a ja postaram się opowiedzieć o tym jak najszybciej, jednocześnie nie pomijając szczegółów. Jakieś pytania, skargi, zażalenia? – ostatnie zdanie wypowiedziała z filuternym uśmiechem, jednak w jej oczach nadal czaił się smutek.
- Absolutnie nie. Mów. Ale… Dlaczego tu? Dlaczego właśnie tutaj chcesz mnie zapoznać ze swoją historią?
- To proste. Nikt nam nie przeszkodzi. OK, to zaczynam. Gyles Howard. Niczego sobie Puchon. Jakoś tak wyszło, że zostaliśmy małżeństwem. Później urodził się Micach. Byliśmy szczęśliwym małżeństwem: Gyles zarabiał pieniądze na utrzymanie, ja zajmowałam się domem. Nie ma co kryć, dorobiliśmy się pokaźnego dworku. W tym roku, kiedy kupiliśmy nowy dom, postanowiliśmy razem z Gyles’em, że Boże Narodzenie dla całej rodziny zorganizujemy u nas. Parapetówka połączona ze zjazdem rodzinnym W czasie, gdy zajmowałam się przygotowaniami, Micach przebywał u mojej mamy. Troszkę by mi przeszkadzał, a koniecznie chciałam wyrobić się na czas. I tak, ku uciesze mojego synka, którego wysłałam na zimowe ferie do ukochanej babci, miałam wolną rękę. No, może nie całkiem… Prawa była zajęta, gdyż trzymałam w niej różdżkę, przygotowując wszelkie potrawy i ozdoby. W przeddzień Wigilii pojechaliśmy z Gyles’em po Micacha. Drogi były niesamowicie oblodzone, i, chociaż zachowywaliśmy wielką ostrożność, nie dojechaliśmy do mamy. Od dziecka bałam się lodu… – tu głos jej drgnął, lecz nie przerywała – Mniej więcej w połowie drogi spanikowałam. Jazda po lodzie i nieustanne wpatrywanie się w gładką, zdradliwą taflę było ponad moje siły. Gyles, chcąc mnie uspokoić, przez chwilę nie patrzył na drogę… Chwila wystarczyła, żebym zabiła swojego męża. Świadomość odzyskałam dopiero w mugolskim szpitalu, gdzie lekarze powiedzieli najpierw o moich nogach, a później o Gyles’ie. Nie pamiętam, co robiłam przez tamte wszystkie dni, kiedy wróciłam już do domu. Straciłam ukochaną osobę, i przez to zaczęłam źle traktować Micacha. Na każdym kroku przypominał mi o byłym mężu… Bo, wiesz, on jest strasznie podobny do swojego ojca. W końcu jednak zrozumiałam, że nie ma co się nad sobą użalać i rozpamiętywać przeszłości, wróciłam do normalnego życia. – ukradkiem otarła łzę, zanim ta zdążyła wypaść z pod powieki – Jestem wdową. Wydaje mi się, iż odpowiedniejsze byłoby nazywanie mnie „panią” niż „panną”.
- Gdybym wiedział… Tak mi przykro… - w rzeczywistości przykro mi nie było. Po prostu nie wiedziałem, co powiedzieć, a głupio było siedzieć cicho.
- Nie musisz udawać. Wiem, że nie jest ci przykro. Tylko, proszę: nie pytaj skąd. Wiem, i już. – a właśnie chciałem zapytać, skąd ona to wie. Jednak zgodnie z jej prośbą, nie wypowiedziałem pytania. Za cenę niemałego wysiłku udało mi się powstrzymać tych kilka słów, które niemal paliły wargi, pragnąc wydostać się na zewnątrz. Tak więc nie odzywałem się już wcale. To znaczy, nie mówiłem nic przez dłuższą chwilę. Starałem się pozbyć z twarzy rumieńca wstydu, wywołanego odpowiedzią Shirley na moje słowa otuchy. Na szczęście, pani, tak, już teraz pani Sasch zaproponowała, żebyśmy „zapoznali się” z naszymi lustrzanymi odbiciami. Stwierdziła, że już wystarczająco długo trzyma mnie w niepewności, a napięcie, jakie udało jej się zbudować, sięgnęło poziomu równego z wysokością Mount Everestu, więc czas najwyższy na zdjęcie opaski z moich oczu. Szczere mówiąc, pojęcia nie miałem, o co jej chodzi. Jeśli chodzi o mnie, byłem pewien co do widoku oraz twarzy, które za moment ujrzę. W oczach Shirley pojawił się ten sam smutek, co wcześniej. Tak bardzo nie pasował do radosnego wyrazu jej twarzy… Czułem, że coś jest nie tak. Ogarnęło mnie dziwne przeczucie, że za chwilę zostanę zaskoczony. Oczywiście, strach również otulił mnie swoim ramieniem. Mimowolnie zaciskałem dłonie na poręczach wózka coraz mocniej. Już tylko kilka kroków dzieli mnie od ujrzenia wszystkiego wyraźnie.
Już tylko kilka kroków dzieli mnie od nieuzasadnionego zaskoczenia.
Już tylko kilka kroków dzieli mnie od rzucenia się w otchłań rozpaczy.
Już tylko kilka kroków dzieli mnie od najpiękniejszego widoku w mym życiu.
Już tylko kilka kroków dzieli od spojrzenia w oczy samemu sobie.
Już tylko kilka kroków dzieli mnie od spojrzenia w oczy strachowi, który coraz ciaśniej mnie obejmuje…