Drogi pamiętniczku! Nie pisałam tu już chyba od dwóch tygodni! A to wszystko przez masę lekcji i zadań domowych. Wiem, że to banalne usprawiedliwienie, ale taka jest prawda. Trzeba ćwiczyć „praktykę”, pisać eseje, siedzieć czasami w bibliotece… Nie powiem żeby to była męczarnia, ale trochę czasu pochłania… Dobra, koniec tych wymówek!
Co do Filcha, to wpadł w upragniony przez nas szał! Wyglądało to komicznie, bo stał na środku Wielkiej Sali krzycząc, wrzeszcząc, tupiąc (wyglądało to jak tańce Masajów przed polowaniem) i próbując wyrwać sobie królikowate uszy, a dyrektorka zmuszała go do spokoju, sama na niego krzycząc. Nie pamiętam dokładnie wszystkiego, ale przebieg zdarzeń był mniej więcej taki:
- Czego się śmiejecie małolaty? – warknął czerwony ze wstydu i gniewu woźny. Wszyscy zamarli, po czym wybuchnęli nową salwą śmiechu.
- Eeee…. Panie Filch? Co się stało? Co to za maskarada?! Czy panu się w głowie pomieszało?! CO TO MA ZNACZYĆ?! – McGonagall zaczęła mówić spokojnie i niepewnie (nie była pewna czy rozmawia z Filchem), lecz ostatnie słowa wypowiedziała z wielkim naciskiem. Z wielkim naciskiem?! Co ja mówię! Wybuchnęła jak wulkan! Jej oczy zaczęły błyszczeć, a nozdrza niespokojnie drgać.
- Ja się już taki obudziłem – zaskrzeczał gniewnie - a pani myśli, że ja sobie z pani kpię?! – woźny wyraźnie przeholował. Dalej było jeszcze gorzej. – Niech pani wszystkich ukarze! Niech wszyscy mają za swoje! Jak tak można?! To niedorzeczne! To kompromitacja! Do lochów z nimi! Za ręce do żyrandola przywiesić! Kazać przejść po rozgrzanym do czerwoności żelazie! Związać sznurem i położyć na mrowisko! Zedrzeć ubranie, przywiązać za ręce i nogi do Wieży Astronomicznej i niech marzną w dzień i w nocy, przez trzy dni! Wpędzić do…..
- PANIE FILCH!!! NIECH SIĘ PAN USPOKOI!!! Pani Pomfrey zajmie się panem, chyba wiem co panu dolega, więc nie będzie trudności… To nic strasznego, niech pan mi wierzy. A my spróbujemy odnaleźć winowajcę, który NA PEWNO poniesie karę. Ale niech się pan uspokoi! – dodała, bo woźny już otwierał usta żeby coś powiedzieć.
Na całe szczęście, pani Pomfrey skończył się akurat eliksir, który działa jak antidotum na większość dolegliwości. Tak więc, Filch musiał chodzić w tym stanie przez 48 godzin, bo pielęgniarka nie zgodziła się trzymać „coś takiego” w Skrzydle Szpitalnym! Wszyscy się z niego śmiali, gdy go mijali. Gdy mył podłogę musiał patrzeć na swoje okropne oblicze w mokrej posadzce. Nawet jego ukochana kotka od niego uciekała! Sądzę, że go po prostu nie poznawała!
****************************
Ponieważ dzisiaj jest sobota, umówiliśmy się wszyscy, że całą grupą odrobimy lekcje. Tak więc, gdy przy śniadaniu zaczęłam pakować do torby maślane rogaliki, moi kumple wytrzeszczyli gały i pytającym wzrokiem spoglądali na mnie. Ja nie zważając na to, wepchnęłam do torby ze dwa tuziny krokiecików. Kątem oka zauważyłam, że Mikelowi robi się lekka zmarszczka na czole. Uśmiechnęłam się w duchu. Niebieskooki w końcu nie wytrzymał:
- Roxy, czy mogłabyś nam powiedzieć po co pakujesz to wszystko?
- Mike, czy widziałeś kiedyś piknik bez jedzenia? – odpowiedziałam, walcząc sama ze sobą, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Czy oni naprawdę niczego nie pojmują?! – zastanawiałam się. Widocznie jednak nie rozumieli o co mi chodzi, bo Jen przypomniała mi nieśmiało:
- Ale pamiętasz, że umówiliśmy się na wspólne odrabianie lekcji?
- Pamiętam, przecież przed sekundą odpowiedziałam na to pytanie Mikelowi. – Zmieszali się jeszcze bardziej.
- Ale….
- Oj, wy puste łepetyny! Widocznie owsianka uderzyła wam do głowy i teraz macie pozaklejane komórki mózgowe! Chyba, że ich nie macie w ogóle… Pomyślcie: ponieważ dzisiaj jest ciepło, możemy sobie urządzić piknik na którym odrobimy razem wszystkie zadania domowe! Dalej, pakujcie co się da!
- Ty to masz pomysły! Wspaniałe pomysły! I za to cię uwielbiam! – Jim był wniebowzięty.
- Wiem! – odpowiedziałam, szczerząc zęby i robiąc śmieszną minę. Spakowaliśmy DUŻO jedzenia. Dużo przez naprawdę ogromne „D”: rogaliki, krokieciki, naleśniki, kanapki, kiełbaski, gołębie skrzydełka, saletki-fretki, mangowe rumaki i kilka butelek dyniowego soku.
Dokładnie o 12:00 spotkaliśmy się koło Wielkiej Sali. Jen, Mike i ja nieśliśmy w torbach jedzenie, Angel i James podzielili między siebie wszystkie książki, pergaminy, pióra i atramenty, a Carmen wzięła kilka koców, serwetek i chusteczki.
Wyszliśmy na błonia. Był ciepły, słoneczny dzień. Ptaki śpiewały, pierwsze liście spadały z drzew. Pod stopami leżało dużo dziwnych owoców, kształtem podobnych do mugolskich kasztanów. Tylko, że były…. różowo-żółte! No cóż… Co magia, to nie mugolski świat, jak mówi moja babcia. Dużo osób było na dworze. Niektórzy moczyli nogi w jeziorze… Wiele par przechadzało się w tę i z powrotem, trzymając się za ręce i szepcząc coś sobie do ucha…
Znaleźliśmy ustronne miejsce, z dala od gwaru i hałasu. Było to na jednym z „zakrętów” jeziora. Przy jeziorze jaśniał złocisty, drobny piasek, koło którego zaczynała się krótko przycięta trawa. Nad naszymi głowami, kołysały się na wietrze gałęzie drzew, mieszając swój szum z szumem fal wody… Z tego miejsca roztaczał się piękny widok na tereny Hogwartu…
- Prawdziwa Jamajka! – wykrzyknęła Carmen, czego nikt nie skomentował.
Rozłożyliśmy koce pod drzewami. Ponieważ nikt nie był jeszcze głodny, zabraliśmy się do odrabiania zadań domowych. Mieliśmy tego sporo: transmutacja, zaklęcia, zielarstwo, obrona przed czarną magią i opieka nad magicznymi stworzeniami. Zaczęliśmy od zaklęć. Musieliśmy wybrać jedno z ćwiczonych od początku roku zaklęć o dokładnie je opisać. Ja wybrałam „Reparo” – zaklęcie naprawiające. Szybko to poszło, więc po 15 minutach przeszliśmy do zielarstwa. Profesor zaznaczył nam kilka rycin w książce na których były narysowane różne rośliny, które mieliśmy nazwać i powiedzieć do czego służą. Z transmutacji i obrony przed czarną magią mieliśmy tylko przećwiczyć to, czego nauczyliśmy się na lekcjach. Na zmianę rzucaliśmy w siebie zaklęcie rozbrajające i przemienialiśmy zwykłe patyki w srebrne widelce z pięknymi ornamentami. Po dobrych dwóch godzinach zgłodnieliśmy. Zjedliśmy prawie wszystko. Zostało tylko trochę dyniowego soku, kilka krokiecików i jeden naleśnik z chińszczyzną. Rozłożyliśmy się przyjemnie na trawie… Leżeliśmy i leżeliśmy, gdy nagle zawiał dosyć ostro wiatr i… zwiał kilka pergaminów, które nie zostały schowane do książki!
- O nie… Teraz będziemy musieli pisać wszystko na nowo…. – jęknęła Jen.
- Nie przesadzajcie. Accio praca domowa! – krzyknęłam. Do mojej ręki wleciało kilka pergaminów.
- Mówiłem ci już, że jesteś genialna? – spytał Mike i puścił do mnie oko.
- Porażka! Kompletna porażka! – Angel cały jęczała patrząc w niebo. Carmen mocno się zdziwiła:
- Angel, przecież już mamy pergaminy. Możesz już przestać jęczeć.
- Ale ja nie jęczę z powodu pracy domowej! Nie wzięłam żadnej kurtki! Żadnego swetra! Nie mam nic, tylko krótki rękawek! Nie sądziłam, że zrobi się tak zimno! – rozpaczała moja koleżanka z dormitorium. I wtedy stało się coś nieprzewidzianego. James wziął koc na którym siedział i owinął nim Angel. Wszyscy osłupieli. James? Ten James, którego znałam od tak dawna? Ten James, który wszystkim płata figle przy każdej okazji, zrobił coś takiego?!
- Eee… Jim? – Jen nie była w stanie nic więcej powiedzieć.
- No co? Przecież nie zniósłbym jej ciągłych jęków i marudzenia, nie? – Jim wyszczerzył zęby. Wszyscy odetchnęli z ulgą……
Niestety ta sielanka zadań domowych się skończyła, gdy przyszła kolej na opiekę nad magicznymi stworzeniami. Ponieważ hahenrogi okazały się jeszcze zbyt małe, żeby się nimi zajmować na lekcjach, Hagrid opowiadał nam na każdych zajęciach, o różnych innych zwierzętach i stworzeniach (my w tym czasie pisaliśmy notatki). I teraz kazał nam napisać wypracowanie o stworach które chcielibyśmy poznać. I tu nastąpił problem. Bo niby co mieliśmy mu napisać? Że nie chcemy niebezpiecznych zwierząt, które on uwielbia? Że chcemy poznać zwierzęta tak łagodne jak puszki pigmejskie? Długo myśleliśmy jak by mu to napisać, żeby go nie urazić, aż w końcu każdy naskrobał, że chciałby spotkać coś niezwykłego, niespotykanego, bezpiecznego, spokojnego i czułego.
Po skończonym zadaniu wszyscy zaczęli się zbierać, tylko ja nadal siedziałam na swoim miejscu.
- Roxy, kuzynko, nie idziesz? – spytał się Jim. Odpowiedziałam bardzo powoli i spokojnie:
- Nie… Chcę tu jeszcze trochę posiedzieć i pomyśleć… Tu jest tak pięknie…
Zostałam sama Wpatrywałam się w pomarszczoną od wiatru taflę ciemnego jeziora. Niedaleko usłyszałam stukanie dzięcioła. Myślałam o wszystkim i o niczym. Zasnęłam…
*******************
Szeroka polana, bardziej przypominająca wrzosowisko. Pełno wrzosów. Koło podmokłych terenów i bagien czerwienią się żurawiny, niedaleko rosną borówki. Pokazują swe kapelusze grzyby. Wiele, najrozmaitszych grzybów. Gdzieniegdzie rosną kępki dziurawców, powojników, astrów, chryzantem i dąbków. Naokoło wiele drzew. Lecz tylko jedno szerokie, płaczące: wierzba. Płacząca wierzba. A pod nią – kobieta. Młoda dziewczyna oparta plecami o pień drzewa spała. Jej wąskie usta były rozchylone. Powieki przymknięte, rzęsy opuszczone. Jej długie, czarne, kręcone włosy powiewały delikatnie na wietrze, co jakiś czas zakrywając jej twarz. Ubrana była w czerwoną, długą suknię, wyszywaną złotą nicią. Otworzyła oczy… Po jej delikatnej skórze zaczęły płynąć maleńkie jak kryształki łzy…
********************
Otworzyłam oczy. Padało. Wiało. Było zimno. Czym prędzej pobiegłam do zamku i wzięłam gorącą kąpiel.