I wtedy czas jakby nagle się zatrzymał. Nie wiedziałem ile czasu minęło odkąd ja wpatrywałem się w oczy z przerażeniem, a one we mnie z nieukrywanym zainteresowaniem. Bałem się nawet mrugnąć.Gdy się wreszcie na to odważyłem i ponownie rzuciłem spojrzenie na lśniące, brązowe źrenice dostrzegłem, że nie patrzą one na mnie ze złością, czy nienawiścią, ale bardzo bystro obserwują Zyzka, który stał za mną chowany w poły mojej szaty. I właśnie w momencie, gdy zaczynałem się już zastanawiać jak rozstrzygnie się kwestia tajemniczego obserwatora usłyszałem ciche pyknięcie i przez sklepienie niczym przez mglistą, niewidzialną i przenikliwą substancję przeszła wielka ręka, która pochwyciła mnie i mojego małego podopiecznego i uniosła w górę. Dopiero wtedy spostrzegłem, że zarówno dłonie jak i oczy należały do skrzata i to nie byle jakiego. Do największego skrzata jakiego w życiu widziałem. W zasadzie nie wiedziałem, czy istotę tak wielkich nazwać można skrzatem. Skrzat ów unosił mnie, gdzieś w nieznane w mroku czerwcowej nocy. Ponieważ przez większą część podróży nie wydarzyło się nic, co zagrażałoby bezpośrednio mnie lub Zyzkowi znużony i wycieńczony objąłem mocniej skrzata i zasnąłem. Obudziły mnie promienie poranka. Spostrzegłem, że wraz z Zyzkiem leżymy w wielkim legowisku w przepięknej krainie, której nigdy wcześniej nie widziałem. Wszystko tam było zielone, piękne i pachnące. rosły różnobarwne kwiaty, latały motyle i egzotyczne ptactwo. Słońce świeciło na błękitnym niebie, a nieopodal szumiał strumień w którym wesoło pluskały się lśniącołuskie ryby. Jednak ta rajska kraina nie była bezludna, a w zasadzie nie była niezamieszkana. Była to kraina zamieszkana przez...tak...skrzaty. Och, jak wspaniały był to widok. Wszędzie tętniły życiem małe skupiska tych pięknych stworzeń. Gdy spostrzegły, że już nie śpię i je obserwuję zaległa cisza. Nawet rzeka zdawała się szumieć ciszej. Z lekkim niepokojem zobaczyłem, że zbliżają się ku mnie...