Pamiętnikiem opiekuje się Vingag Do 17 lipca Pamiętnikiem opiekowała się The Halfblood Princess
XII. Dodał Lucius Malfoy Środa, 17 Września, 2008, 21:29
Tradycyjnie, do czego już was pewnie przyzwyczaiłam, prośba o komentarze.
Wspominałem już trochę o powrotach do domu. W moim życiu było ich wiele: powroty ze szkoły, z pracy, od kochanki, a teraz… ten zdecydowanie jest najgorszy. Moja żona nic nie wie o tym, że jej matka wypełniała ze mną misję. Nie wie nawet, że gdziekolwiek wychodziła. I to ja będę jej musiał o tym powiedzieć. A także o tym, że to było jej OSTATNIE wyjście z domu – ostatnie, bo bezpowrotne. Sam nie wiem, jak mam to zrobić.
Pociemniało mi w oczach, gdy stanąłem przed masywnymi drzwiami mojego domu, bojąc się wejść do środka. Stałem tak i chwiałem się na nogach, wciąż zbierając myśli i siląc się na odwagę, gdy drzwi otworzyły się, ukazując służącą Mary z wiadrem śmieci w dłoniach. Spojrzała na mnie jak na ducha, po czym rzuciła się, by mnie podeprzeć. W ostatnim momencie, bo właśnie straciłem grunt pod stopami, a przed oczyma zaczęły wirować mi czarne plamy.
-Panie Lucjuszu, co się… - wyjąkała, usiłując utrzymać mnie w pozycji jako tako pionowej.
-Mary… nic nie mów… Nar… - nie zdążyłem dokończyć, bo właśnie…
-Pani Narcyzo, pan Lucjusz wrócił!!! – rozległ się donośny głos Mary, mógłbym przysiąc, że słyszalny nawet w sąsiednim hrabstwie.
-Dobrze Mary, podaj mu… - to Narcyza schodziła po schodach, spokojna i opanowana jak zwykle. Przynajmniej opanowana do momentu, kiedy to nie ujrzała mnie słaniającego się na nogach. Złapała się za delikatnie zaokrąglenie swego brzucha i podbiegła do mnie drobnymi krokami.
-Co się stało… co się stało…? – szeptała, klękając obok mnie. Mary dała znak przybyłym służącym, aby zabrali moją żonę gdzieś, gdzie będzie mogła się uspokoić. Odeszła, raz po raz zerkając na mnie przez ramię. A ja odpłynąłem.
Obudziłem się, kiedy słońce przybierało ciemnopomarańczową barwę, chyląc się ku horyzontowi. Było mi tak rozkosznie ciepło, że nie miałem zamiaru otwierać oczu, by nie powracać, do tego, co zewsząd do mnie napływało – do koszmaru rzeczywistości, do tych gęstych cieni otaczających moje życie. Leżałem tak po prostu, wsłuchując się w rozmowę mojej żony z jakimś mężczyzną:
-Czy nic mu nie będzie? – pytała Narcyza głosem rzeczowym i dość suchym.
-Nie, jeśli będzie przestrzegał zaleceń i przez najbliższych kilka dni nie wstawał z łóżka. Musi solidnie odpocząć. Po tylu mocnych zaklęciach to nie przelewki. Ciekaw jestem, gdzie tak oberwał? – zapytał mężczyzna, jak się już zdążyłem domyślić, lekarz. Zaległa krótka cisza.
-On… chyba w pracy… - wyjąkała Narcyza, by po chwili dodać tonem już dużo cieplejszym:
-Sam pan wie, jakie są czasy, a mąż pracuje w Ministerstwie… - powiedziała poufale.
-Tak, tak, rozumiem. To ciężka praca, zwłaszcza teraz… - otworzyłem oczy, by zobaczyć, jak krępy mężczyzna kiwa ze zrozumieniem głową, przyjmuje pieniądze za wizytę i wychodzi. Narcyza odwróciła głowę w moją stronę.
-Obudziłeś się? – zapytała, cokolwiek ucieszona tym faktem. – Podeszła do stolika, wzięła jakąś tacę, na której smakowicie pachniała jakaś zupa i przyniosła ją w moją stronę. Po kliku kęsach napłynęło do mnie poranne wspomnienie i jedzenie zaczęło stawać mi w gardle. Przełknąłem jeszcze kilka łyżek, po czym odłożyłem łyżkę.
-Pyszne. – próbowałem się uśmiechnąć.
-Powiesz mi, co się stało dzisiaj rano? – spytała Narcyza, bacznie obserwując moją twarz, z której natychmiast spełzły jakiekolwiek oznaki uśmiechu.
-Nic, sama wiesz, jak jest… Odrobina nieuwagi… - próbowałem zbagatelizować sprawę, choć pieczenie w gardle i pod powiekami mówiło, że nie będzie to łatwe.
-Odrobina? – zapytała Narcyza, a jej idealnie wyskubane brwi podjechały do góry w wyrazie ironii – Odrobina, która mogła kosztować cię życie? – dokończyła drwiącym tonem, w którym wyczułem nutę zdenerwowania.
Odwróciłem się do ściany.
-Nie to nie. Nie chcesz, to nie mów. – obraziła się na mnie i wyszła zamaszystym krokiem, dumnie unosząc głowę.
Odetchnąłem z ulgą. Sprawa została zażegnana. A co będzie potem?
Nie wiem. I wiedzieć nie chcę.
Nie dane było mi długo cieszyć się spokojem. Komfortowo przespałem całą noc, nie przerywaną żadnymi nocnymi marami dzięki lekarstwu zapisanemu przez lekarza. Rano zbudziłem się dość wypoczęty, maść pod bandażami łagodnie koiła moje rany, a puchowa pościel przyjemnie otulała ciało. Prawie zdołałem uwierzyć, że życie może być piękne, a nawet jeśli nie piękne, to nawet całkiem, całkiem, gdy drzwi do pokoju otworzyły się z rozmachem, a w drzwiach stanęła moja żona, całkowicie ubrana, rozbudzona i, gwoli ścisłości, niesamowicie wzburzona. Włosy dookoła jej głowy tworzyły złotą aureolę, kiedy stanęła w drzwiach, trzęsąc się jak w febrze.
Nie wiedziałem, o co jej chodzi do momentu, kiedy to ujrzałem w jej dłoniach list. A już całkiem pewien byłem, kiedy do pokoju wpadła czarna sowa, należąca do teściów. Do teścia.
-Powiedz, że jej tam nie było… - Narcyza podeszła do mnie, łapiąc mnie za poły koszuli nocnej. Usiłowałem udawać głupka, by chociaż przez chwilę uratować się przed spazmami i histerią żony.
-Spokojnie, kochanie, ja nie wiem, o czym ty mówisz… Idź się lepiej poł…
-Ja ci się zaraz położę. Tato wysłał szybką sowę. Pisze, że mama nie wróciła do domu, a rano wyszła na… misję…. – Narcyza rozszlochała się na dobre, zdążyła już poznać niebezpieczeństwo owych misji. – Przysięgnij, obiecaj… że jej tam nie było. Że nie była z tobą…
-Chciałbym, skarbie, ale nie mogę… - pokręciłem smutno głową. – tego powiedzieć ci nie mogę… - chciałem ją przytulić, ale nie wiedziałem, jak mam to zrobić. Stałem tylko i patrzyłem jak łzy coraz mocniej spływają po jej twarzy, zalewając przód szaty. Zacisnęła pięści.
A potem jakby się obudziła. Pędem rzuciła się w stronę drzwi.
-Wracaj, kochanie! Gdzie pędzisz? – zapytałem, łapiąc ją w drzwiach.
-Jak to gdzie? Musimy jechać do Munga, Bóg wie, jakich mają tam lekarzy. Musimy wziąć jakiegoś naprawdę dobrego, ma… - zwiesiła smutno głowę i zawisła bezwładnie w moich objęciach. Po chwili popatrzyła na mnie smutno i powiedziała głosem cichym, ale pełnym goryczy:
-Ja… ja się tylko oszukuję Lucjuszu, prawda? – skinąłem tylko głową, na co moja żona poszła do siebie i zniknęła za drzwiami.
Jakieś pięć minut później czarna sowa wyfrunęła z okna jej pokoju, niosąc czarną, złowieszczą kopertę. Śledziłem jej lot wzrokiem do czasu, gdy usłyszałem skrzypienie drzwi sypialni żony.
Wyszła stamtąd, a raczej wytoczyła się, ze strasznym grymasem bólu na twarzy. Dopiero po chwili ujrzałem, że kurczowo trzyma się za brzuch. Rzuciłem się ku niej, ale byłem zbyt daleko. Jak przez mgłę patrzyłem, jak upada na pluszowy dywan.
XI. Dodał Lucius Malfoy Środa, 10 Września, 2008, 21:39
Stoję przed wejściem do Ministerstwa, a zimny wiatr skutecznie chłodzi moje rozognione policzki. Rozognione z przejęcia zadaniem, które czeka mnie tam, na dole ; rozognione przejęciem – z kim za chwilę stanę twarzą w twarz? Tyle, że ten ktoś najwyraźniej do punktualnych istot nie należy – umówiliśmy się w tym miejscu jakąś godzinę temu, a ja wciąż wpatruję się w róg ulicy, zza którego pewnie niedługo ta osoba wyjdzie. Spóźnienie to pozwala mi wierzyć, że jest to kobieta, a jakiś wewnętrzny głosik podpowiada, którą z nich chciałbym tu za chwilę ujrzeć. Tyle, że Monique nigdy się nie spóźnia, wręcz przesadnie dba o punktualność.
No, ale niedługo się przekonam. Jest początek stycznia i na dworze panuje cholerne zimno. Na kołnierzu mojej kurtki osiadają już drobne igiełki szronu, a na szybie budki telefonicznej mróz wymalował piękne lodowe arcydzieła. Podszedłem bliżej i zagłębiłem się w studiowanie tych fascynujących naturalnych obrazów. W pewnym momencie ktoś chwycił mnie mocno za ramię i sam ten dotyk upewnił mnie w przekonaniu, że nie jest to osoba, która ostatnio tak często pojawiała się w moich snach, toteż niezbyt chętnie odwróciłem się, aby spojrzeć jej w oczy. Bo tego, że była to kobieta, byłem pewny – powiedział mi to krótki, mocny, aczkolwiek delikatny uścisk za ramię. Wyczułem drobne palce i paznokcie wbijające się w moje barki. Ale to nie była Monique – dotyk jej dłoni znałem na pamięć, zbyt dużo mi dał, aby tak szybko o nim zapomnieć.
Aż zachłysnąłem się ze zdumienia, odwróciwszy głowę na tyle, aby dojrzeć fragment twarzy nowo przybyłej – z powodu zimna część twarzy okrywał gruby, wełniany szal. Ale to nie szal przykuł moją uwagę. Znad jego brzegu spojrzały bowiem oczy mojej żony. Tyle, że moja żona siedziała w tej chwili w domu i zajmowała się swoim coraz bardziej rosnącym brzuchem… Więc – co do licha ciężkiego?
Postać zaczęła powoli rozwijać brązowy szal, widziałem, że jest nie mniej ode mnie zaskoczona. Jej stalowoniebieskie oczy rozszerzyły się ze zdumienia, kiedy tylko ujrzała, kim jestem. Więc nie byłem jedynym zaskoczonym w tym towarzystwie. Kiedy szal został rozwinięty do końca, moim oczom ukazała się twarz którą tak dobrze znałem, i bynajmniej, nie należała ona do mojej żony, lecz do jej matki!
-Lucjusz?! – wykrztusiła, mrugając powiekami.
-Danielle??? – sam pewnie nie wyglądałem lepiej, stoją c na środku placu z otwartymi ze zdziwienia ustami, do których wpadały płatki coraz gęściej sypiącego się z nieba śniegu.
Po otrząśnięciu się z pierwszego szoku, zaczęliśmy planować szczegóły akcji. Nie wiedziałem, że moja teściowa mogłaby być śmierciożercą – nie znaczy to, że jest stara; wręcz przeciwnie, wciąż zachowała figurę dwudziestolatki i tylko delikatne kurze łapki wokół oczu mogłyby świadczyć o wieku . A także oczy, błyszczące i spoglądające na świat z delikatną kpiną i mądrością. Ale to… moja teściowa, na Boga! Jej mąż, owszem, przypuszczam, że on urodził się, aby pewnego dnia przywdziać czarną szatę, ale Danielle zawsze wydawała mi się bardziej delikatna, łagodniejsza. Myślałem, że nie do końca podziela zafascynowanie męża Czarnym Panem. A tu proszę, proszę… wspólne małżeńskie hobby.
Ruszamy.
Wszystko mieliśmy zaplanowane na blachę, nie rozumiem, co tu nie wyszło, nie rozumiem… Zaczęło się tak, jak miało się zacząć. Zjechaliśmy do Ministerstwa, oboje pod wpływem Eliksiru Wielosokowego. Mieliśmy wizytówki gości, które buchnęliśmy jakiemuś pracownikowi Departamentu Tajemnic, który właśnie szedł do pracy. W punkcie kontroli okazaliśmy kradzione różdżki, które miały służyć do rzucania zaklęć, a po akcji zostać wyrzucone. Wszystko poszło gładko. Dostaliśmy się do Biura Aurorów, gdzie wszystkie ściany zostały pokryte zdjęciami i wiadomościami o Sami-Wiecie-Kim. Zdjęć nie było za wiele, ale wycinki prasowe dosłownie wytapetowały pokój. Ze ścian krzyczały wielkie czarne tytuły o kolejnych mordach Czarnego Pana. Na miejscu galerii, gdzie zwykle wiesza się zdjęcia morderców i innych czarnoksiężników, wisiały zdjęcia aurorów poległych w walce z Czarnym Panem. Z satysfakcją dojrzałem, że niemało było tych ołtarzyków. W rogu każdej fotografii przepasane było czarne wstęgi, a ludzie przechodzący obok galerii delikatnie pochylali głowy. U nas nie ma takiego zwyczaju, w grupie śmierciożerców nie pamiętamy o śmierci naszych współwyznawców. Po prostu przechodzimy nad tym do porządku dziennego. Tyle tego jest, że nie sposób uczcić pamięć wszystkich. Zresztą, nawet nie wiemy, kogo mamy pamiętać – nie znamy nawet nazwisk poległych…
Jednego nie przewidzieliśmy w naszym doskonałym planie: że nie wszyscy aurorzy zostali oddelegowani do walki z Czarnym Panem: wciąż sporo z nich miotało się między biurkami, odbierając sowy i przesyłki wewnętrzne i pokrzykując do siebie gromkimi głosami. Panował tu rozgardiasz, niepodobna było przemknąć niezauważonymi do gabinetu szefa, złośliwie ulokowanego na końcu pokoju. Staliśmy i patrzyliśmy na te drzwi, jakby dzieliło nad od nich nie dziesięć metrów, ale kilometrów. Podskoczyliśmy, kiedy podszedł do nas jakiś Auror i podejrzliwie zapytał:
-Mają państwo do nas jakąś sprawę… czy…. – spojrzał na nas spod byka. A ja gorączkowo myślałem, co powiedzieć, gdy Danielle wypaliła:
-Widzeliśmy… ehm… Sam-Wiesz-Kogo. – to był cios z grubej rury i dość niecelny, bo Auror spojrzał na nas z politowaniem, zanim odrzekł:
-Wiecie, ile takich zgłoszeń dziennie otrzymujemy? Tylko dzisiaj około dwóch setek. Nie jesteśmy w stanie każdego sprawdzić. Wyjdźcie, proszę, mamy dużo pracy… - potarł zaczerwienione oczy i wskazał ręką za drzwi.
Nie mieliśmy wyjścia. Wyszliśmy na korytarz i usiedliśmy na najbliższej ławce, tępo wpatrując się w ścianę. Nagle rozległ się osty dźwięk dzwonka, a z biura aurorów wysypał się tłum ludzi.
-Przerwa śniadaniowa! – wykrzyknąłem, napierając na tłum ludzi, by jak najszybciej złapać szefa, zanim ten ruszy na przerwę. Ale on nigdzie się nawet nie wybierał; w dalszym ciągu siedział przy swoim biurku, mrucząc nad artykułem zatytułowanym: „Czarny Pan rośnie w siłę”. Co chwila pocierał łysinę w sposób świadczący o bezradności i zagubieniu . Zaczęliśmy działać. Ja dyskretnie czekałem pod drzwiami, kiedy Danielle, zamieniona w kuszącą rudowłosą wiedźmę, czarowała szefa w jego gabinecie, by uśpić jego cierpliwość. I dość dobrze jej to szło: kiedy zajrzałem do gabinetu, spojrzałem, ze ten najwyraźniej zapomniał o swoich zmartwieniach, a skupił się na przyjemności, która tak niespodziewanie zawitała do jego gabinetu. Ślinił się tak, że Danielle z trudem hamowała jego zapały.
-Pss…. – syknąłem, dając znak, by zaczęła wreszcie działać – sporo czasu straciliśmy, czekając na tym korytarzu. Już, już Danielle wydobyła różdżkę, kiedy włosy na jej głowie zaczęły przybierać blond barwę. Szef aurorów sojrzał na nią, a potem dojrzał różdżkę w jej dłoniach.
-Alarm ósmy! – krzyknął najmocniejszym głosem, na jaki było stać jego struny głosowe. W tym momencie do biura wsypali się aurorzy, pośpiesznie naciągnąłem na głowę zawczasu przygotowany kaptur i pociągnąłem Danielle za sobą, przepychając się przez tłum zdezorientowanych ludzi. Za mną rozbijały się różne zaklęcia, odłupujące kawałki ściany obok mnie; niektóre przelatywały cale od mojej głowy. W pewnym momencie dojrzałem, ze zielony promień trafia w rękę, która kurczowo trzymała moją, a nagle zwiotczała, zwalniając uścisk. Spojrzałem za siebie i ujrzałem bezwładne ciało Danielle na podłodze. Miałem wrócić, ale instynkt był silniejszy – jak szalony gnałem do strefy teleportacji, byleby uratować swoje życie. Poczułem, że jestem potrzebny. Może mojej żonie, może mojemu dziecku, może komukolwiek na mnie zależy. Ja nie chciałem umrzeć i nigdy nie czułem tego tak dobitnie, jak w chwili, kiedy pędziłem korytarzami Ministerstwa, miotając za siebie zaklęciami i unikając barwnych strumieni światła, z których wiele niosło śmierć. Wiedziałem, że Danielle nie maiła tego szczęścia i serce mi krwawiło, jednak byłem zaślepiony pierwotną żądzą przetrwania, nawet za wszelką cenę. Pierwszy raz spotkałem się ze śmiercią tak blisko i budziło to we mnie tak paniczny strach, że nie mogłem oddychać, a z moich płuc wydobywał się jedynie przeciągły świst.
Skoczyłem do przodu na oślep, by uniknąć zielonego strumienia, którego poblask ujrzałem w czarnej szybie. A potem znalazłem się w strefie, skąd mogłem się teleportować. I leciałem….
X. Dodał Lucius Malfoy Piątek, 05 Września, 2008, 15:35
Tak sobie siedzę i myślę, że już nadszedł czas, by znów pomęczyć was moją pisaniną. Pisanie samo w sobie sprawia mi dużo radości, nie wiem tylko, czy równą przyjemność odczuwacie podczas czytania moich wytworów. Oszałamiająca liczba komentarzy pod ostatnią notką (przypominam, DWA) każe mi w to wątpić… Autorom tych nielicznych, aczkolwiek bardzo miłych komentarzy, z całego serca dziękuję. To dla was jest ta notka:
Ktoś kiedyś powiedział, że w podróżach najlepsze są powroty do domów. Prosto w twarz mógłbym zarzucić mu kłamstwo. Ja śmiem twierdzić, że najlepsze są te podróże, które powrotu nie wymagają.
Może tylko ja mam do tej sprawy takie podejście, ale to ja mam życie złożone z samych problemów, nie ten, co aż tak kocha powroty do domu.
Dlatego też wzbraniałem się, jak tylko mogłem, przed powrotem do dworu i spędziłem u Monique kolejny tydzień. Dopiero niedziela okazała się być nagłym powrotem do realnego życia, bo na przekór własnym pragnieniom, postanowiłem wrócić do domu, do Narcyzy. Sama Monique mi to nakazała, gdy w sobotni wieczór siedzieliśmy w salonie. Spojrzała na mnie i ściszonym głosem powiedziała:
-Jest dobrze, Lucjuszu. Ale dalej tak nie może być. Nie pytaj skąd, ale wiem, że masz żonę, a wkrótce będziesz miał dziecko. Musisz wrócić… - popatrzyła wprost w moje oczy.
-Wiesz? Więc dlaczego…? – zacząłem nienaturalnie zachrypniętym głosem.
-Dlaczego z tobą byłam choć wiedziałam o twojej rodzinie? – jej oczy zaszkliły się, gdy milcząco pokiwałem głową. –A nie przyszło ci na myśl, że ja im zazdroszczę? Że choć przez chwilę chciałam zaznać tego, co oni mają na co dzień, a czego mi brakuje od wielu lat? Ja TEŻ potrzebuję miłości, Lucjuszu… Ale i w razie czego potrafię z niej zrezygnować. I właśnie to robię… - tej nocy spałem na kanapie, w pokoju gościnnym, a gdy tylko pierwsze promienie słońca rozjaśniły niebo, opuściłem jej dom, wiedząc, że już tu raczej nie wrócę.
Stałem chwilę przed domem, w milczeniu patrząc na drzwi, za którymi zaznałem momentów prawdziwego szczęścia. Bo wiem, że to było szczęściem, to co przeżyłem z Monique, nie ta nędzna imitacja domu, w którą bawimy się wraz z Narcyzą. Wiedziałem, że wraz z zamknięciem drzwi domu Monique, zamknęła się przede mną droga do prawdziwego życia. Ruszyłem w dół ulicy, chcąc znaleźć miejsce do dogodnej teleportacji, a gdy ostatni raz odwróciłem się, by rzucić ostatnie spojrzenie na dom, zobaczyłem, że w oknie na pierwszym piętrze niknie za firanką czarnowłosa postać.
Kiedy stanąłem przed kolejnymi drzwiami, tym razem mojego domu, przez chwilę rozmyślałem o tym, ze wcale nie chcę tu wracać, nie do żony, która niedługo zacznie przypominać pękaty kocioł na czterech nogach, nie do dziecka, które wkrótce rozniesie w pył mój dom, wrzeszcząc, tupiąc i płacząc na przemian. To nie jest moje życie.
Ale nic. Głęboko odetchnąłem i otworzyłem drzwi.
Już po chwili znalazłem się w samym środku oszałamiającego bałaganu, który wyglądał, jakby w rzeczy samej był efektem tornada. Usiłowałem dyskretnie się wycofać, gdy…
-Lucjusz, już jesteś? Chodź tu, tylko uważaj, aby nie iść po aksamicie! – To Narcyza, siedząca przy stoliku w końcu pokoju i zawzięcie wymachująca różdżką. Podszedłem do niej, lawirując między stertami materiału, omijając grupki domowych skrzatów i unikając potrącenia przez służbę biegającą w jedną i w drugą stronę.
-Co oni wszyscy tu robią? Dlaczego nie szykują obiadu? Coś ty znowu wymyśliła? – jęknąłem, łapiąc się za głowę.
Wkrótce też przekonałem się, co też mojej żonce znowu wpadło do głowy. Otóż, stwierdziła, że musi się czymś zająć, kiedy mnie nie ma, a że doszła do wniosku, że sklepowe wyprawki dla dziecka są zbyt dziecinne i słodkie, a ją samą denerwują te wszystkie misie, motyli i kokardki. I, po zakupieniu hurtowych ilości materiału, sama zabrała się do szycia tych wszystkich rożków, becików, kołderek i Bóg-wie-czego-jeszcze. Jej wytwory, a owszem, też ozdobione były kokardkami, ale czarnymi z aksamitu, a ponadto każdy z nich miał wyhaftowane inicjały D.M.
-D.M.? Niby co to ma oznaczać? – zapytałem marszcząc brwi.
-To chyba jasne. Twój ojciec ma na imię Darius, a moja matka Danielle. Sam rozumiesz, że dziecko musi nosić imię na literę D. Jeszcze się nad tym nie zastanawiałam.
-Wiesz… widzę, że jesteś zajęta i pójdę, mmm… przygotować sobie coś do zjedzenia, dobrze?
-Tak, tak, idź, idź…. – powiedziała, marszcząc brwi przy wyborze koronki do srebrnego rożka dla niemowlaka. Obok niej leżało już sześć gotowych rożków. Coraz częściej zastanawiam się, czy Narcyza ma zamiar urodzić stado dzieci? Tak się do tego bynajmniej przygotowuje…
Poszedłem do kuchni i naszykowałem sobie jakąś kanapkę i już miałem zamiar wbić w nią zęby, gdy poczułem straszne palenie Mrocznego Znaku. Z westchnieniem żalu odłożyłem posiłek na meble, i, czując straszliwe burczenie w brzuchu, biegiem ruszyłem do salonu.
-Narcyza! Muszę iść, pilne, sama wiesz, o co chodzi! – rzuciłem w stronę żony, starając się nie zauważać zdziwionych spojrzeń służby.
-Co? Przecież dopiero stamtąd wróciłeś? – rzuciła zdziwiona Narcyza, a ja już chwilę później byłem za drzwiami, gdzie pośpiesznie pozwoliłem, by Czarny Znak niósł mnie na miejsce. Nie wiedziałem, czy zostałem wezwany indywidualnie, czy chodziło o zebranie całej braci śmierciożerców. Ne miejscu spotkałem już sporą grupę zamaskowanych postaci w czarnych pelerynach, co utwierdziło mnie w przekonaniu , że nie tylko ja zostałem zaproszony do udziału w zebraniu.
Rozejrzałem się dookoła, wiedząc, że gdzieś tu musi być ona, że być może też rozgląda się w poszukiwaniu mnie. Starałem się skupić na postaci Czarnego Pana, lecz świadomość, że Monique być może stoi obok mnie, być może to ona w tej chwili dotyka mojego ramienia, a może to ona jest tą osobą, która w przeciwległym końcu sali wpatruje się w podłogę.
Czarny Pan począł rozdawać nowe zadania. Ja, jako, że poprawnie wywiązałem się z poprzedniego, a sprawy w Ameryce układają się jak najbardziej pomyślnie, zostałem przeznaczony do tego najbardziej odpowiedzialnego. Tym razem miałem nakłonić zaklęciem Imperiusa szefa Biura Aurorów do wypuszczenia na wolność kilku naszych ludzi, którzy ostatnio zostali zesłani do Azkabanu, a którzy w naszej małej społeczności byli bardzo przydatni. Zadanie może nie tyle trudne, co ryzykowne. Wiedziałem, co mogę stracić. Gdyby mnie złapali, na długie lata gniłbym w Azkabanie, więzieniu ciała i duszy, miejscu, gdzie w człowieku rodzą się myśli, o które nigdy by się nie podejrzewał, myśli, które w normalnych warunkach nigdy nie zostałyby wypowiedziane, a które dopiero nocą wyrywają się z udręczonych ust.
Dostałem wspólnika. Nie wiem, jak ma na imię, ale to w gronie śmierciożerców jest akurat normalne. Rzadko się zdarza, żebyśmy działali w parach, Czarny Pan preferuje zadania pojedyncze, bo w razie czego mniej ludzi wygrywa bilet do Azkabanu. Tyle, że to zadanie może być naprawdę trudne, bo związane jest z samym jądrem ministerstwa, dotyka tej grupy, której my, śmierciożercy, boimy się najbardziej – aurorów. Ale zadanie jest zadaniem i sam nie wiem, co byłoby gorsze – złapanie przez aurorów, czy odmówienie wykonania misji i trafienie w ręce Sami-Wiecie-Kogo. Nasuwa mi się myśl, że wolałbym stanąć twarzą a twarz z całym stadem rozwścieczonych aurorów, niż z lekko zdenerwowanym Czarnym Panem.
Oczywiście, nie mamy opracowanego planu, a co za tym idzie, musimy z moim wspólnikiem jakoś dojść do porozumienia. Niestety, trafiłem na jakiegoś dzikusa, bo gdy tylko zebranie się skończyło, do mojego ucha dobiegł cichy szept:
-W piątek, o jedenastej, przed wejściem do Ministerstwa. – gdy odwróciłem głowę, nie było koło mnie nikogo.
Chyba pierwszy raz w historii władzy Czarnego Pana, zdarza się, by śmierciożercy poznali nawzajem swoje tożsamości. To, ze zadanie trafiło w ręce dwojga ludzi, jest totalnym wyjątkiem i nie wiem, czym zasłużyłem sobie na takie zaufanie naszego Pana i Władcy...
IX. Dodał Lucius Malfoy Niedziela, 31 Sierpnia, 2008, 22:00
Była piękna, niesamowita i zjawiskowa… Była też moją pierwszą i , jak sobie czasami myślę, ostatnią miłością Zaczęliśmy ze sobą chodzić już w trzeciej klasie, nawet moi rodzice uważali, że trafiłem świetną partię. Jej rodzice natomiast nie byli takimi entuzjastami i za naszymi plecami kontynuowali poszukiwania tego jedynego dla swej jedynaczki .
Nie wiedzieliśmy o tych poszukiwaniach aż do szóstej klasy, kiedy to moi niedoszli teściowie przysłali nam kopertę ze zdjęciem młodego mężczyzny o głęboko osadzonych oczach, który, jak mówił dopisek na odwrocie fotografii, miał być nowym wybrankiem dla Monique. Ów dopisek mówił też, dość dosadnie zresztą, że od tej pory wszelkie wzajemne kontakty są dla nas, po prostu, niewskazane.
Po wielu okraszonych łzami listach i wielu błaganiach wyżebraliśmy przywilej nacieszenia się sobą aż do końca szkoły. Dalej w przyszłość nie wybiegaliśmy, nie wiem też, na co wtedy liczyliśmy. Że zmiękczymy twarde serca rodziców?
Nic z tego.
Ostatniego dnia szkoły rozjechaliśmy się do domów z nadzieją na szybkie ponowne spotkanie. Niestety, nawet to zostało nam odebrane. Nigdy już nie stanąłem z Monique twarzą w twarz,
Nigdy też już nie kochałem. Nie potrafię.
Ale kiedyś potrafiłem. I to potrafiłem z taką mocą, jak tylko pozwalało mi moje siedemnastoletnie serce – całym sobą.
Monique pochodziła z Francji. I to mnie w niej urzekło: francuski temperament, żywiołowość, energia i nieprzewidywalność. Całym sercem wielbiłem jej rozkołysany chód, czarne włosy i ironiczny uśmiech. Byliśmy pierwszą parą Hogwartu. A później…
Dostałem jej zdjęcie. Marzyłem o jej fotografii, by móc codziennie na nią chociaż popatrzeć, przywołać pod powiekami obraz jej drogiej, słodkiej twarzy. Owszem, było mi to dane, lecz zraniło moje serce na wskroś, na pewien czas wręcz złamało mi życie. Nie spodziewałem się zobaczyć Monique w lekkich obłokach ślubnej sukni. Tak pięknej nie widziałem jej jeszcze nigdy w życiu; nigdy nie była też tak dla mnie nieosiągalna.. Choć to tak bardzo bolało, postawiłem fotografię na nocnym stoliku i co noc składałem pocałunek na karminowych ustach, choć czułem się, jakbym popełniał swego rodzaju świętokradztwo – Monique już nie była moją kobietą. Czasami spoglądałem na zdjęcie i widziałem , jak z papierowych oczu panny młodej płyną strumienie łez. Odwracałem wzrok.
Jeszcze później, w gazecie „Nowinki szlacheckie”, w rubryce „WITAMY”, ujrzałem pierwsze dziecko Monique. Uśmiechała się, ale nie tym uśmiechem, z jakim tak często niegdyś spoglądała na mnie. Miałem wrażenie, jakby był to uśmiech wymuszony.
Mój wąż długo jeszcze świecił jasnym blaskiem, choć czasem miałem wrażenie, że w jasny płomień wtapiają się matowe plamy. Pocieszałem się wtedy, że to tylko złudzenie. Nie wiem, kiedy blask zgasł; wąż był już wtedy na strychu. Może i lepiej, że nie byłem tego świadkiem?
Nie wiem też, co mnie podkusiło, ale w ciągu jednej nocy podjąłem decyzję: odnajdę Monique. Po co?
Dla spokoju własnej duszy. Oddam jej ten amulet, oddam jej coś, co nie świadczy już o niczym, jest tylko bezwartościową błyskotką, bezużytecznym kawałkiem srebra.
Odnalezienie jej adresu nie sprawiło mi żadnego problemu. Może i dla przeciętnego maga byłby to problem , i to niemały, ale ja mam znajomych w biurze magicznej łączności i niecałe pół godziny zajęło mi uzyskanie wiadomości, że Monique mieszka w Campshire, przy Lake Street.
Powiedziałem Narcyzie, że tam, czeka na mnie zadanie od Czarnego Pana, spakowałem kilka manatków i wyruszyłem w drogę, podczas której przemyślałem swą decyzję i doszedłem do wniosku, że ta wizyta jest totalną głupotą.
Jeśli drzwi otworzy mi jej mąż? Albo synek? Co wtedy powiem?
No, ale skoro powiedziało się A, to wypadałoby powiedzieć i B.
Drzwi otworzyła mi Monique.
Poznałem ją od pierwszego wejrzenia. Zmieniła się. Dalej była piękną, czarnowłosą kobietą, ale trochę przytyła, co czyniło ją jeszcze bardziej kobiecą. Najbardziej uderzyły mnie jej oczy – dwie czarne studnie, w których kryły się niezgłębione pokłady smutku. Nigdy jej takiej nie widziałem.
Zanim spojrzała na mnie, rzuciła szybkie spojrzenie w górę i w dół ulicy. Kiedy jej wzrok spoczął na mojej twarzy, wzdrygnęła się.
-Czy ty… - zapytała, a jaj oczy rozszerzyły się ; sam nie wiem; ze strachu, czy ze zdumienia.
-Tak, Monique. To ja, Lucjusz, nie mylisz się. – powiedziałem spokojnie, patrząc prosto w te piękne oczy.
-Lucjusz… Lucjusz… - szeptała gorączkowo, a jej wzrok nerwowo błądził po mojej twarzy.
-Nie wpuścisz mnie?
-Miałabym cię nie wpuścić? Wejdź…. – nie umknęło mojej uwadze, że kiedy tylko przekroczyłem próg domu, Monique zamknęła drzwi serią bardzo mocnych zaklęć. Usiedliśmy na kanapie w salonie. Panowało krępujące milczenie. Przerwałem e, wskazując na ramkę z fotografią młodego mężczyzny.
-To twój mąż? Gdzie teraz jest? – zapytałem oficjalnym tonem. Monique głośno zaczerpnęła powietrza, podczas gdy ja dopiero wtedy zauważyłem czarną tasiemkę biegnącą przez róg fotografii.
-Sam widzisz. Nie żyje… - powiedziała Monique, spuszczając wzrok.
-Jak to się stało? – ująłem ją pod brodę i spojrzałem w oczy zasnute mgłą łez.
-Zginął… to jest…. Wypadek przy pracy. – uznałem, że temat jest zbyt bolesny, by go dalej drążyć. Postanowiłem go zmienić.
-Szczerze mówiąc, Monique, to przyjechałem tutaj, by ci coś oddać. Coś, co należy do ciebie. –powiedziałem, kładąc na jej na jej dłoni medalion i zamykając na nim jej palce.
-Po co mi to dajesz> Dlaczego teraz? – Monique zapytała chłodno, patrząc na węża z niedowierzaniem.
-Tak przy okazji… wiesz, byłem w okol….
-Nie byłeś. Mieszkasz na drugim końcu Anglii, Lucjuszu. Poczekaj. – wyszła z pokoju.
Po chwili powróciła ze swoim amuletem.
Wąż, co mnie zdziwiło, wciąż miał rozjarzone oczy. Czy można kogoś kochać, nawet o tym nie wiedząc?
-To zaklęcie nigdy się nie myli, Lucjuszu. Ty cały czas coś do mnie czułeś i chciałeś się przekonać, co. Oto masz dowód. A to… -rzuciła w moją stronę amulet – zawsze należało i należeć będzie do ciebie, Lucjuszu. I ty o tym wiesz. – kiwnąłem głową i posłusznie zawiesiłem medalion na szyi. Monique zrobiła to samo. Po chwili podeszła do mnie, była tak blisko, że widziałem krople łez na jej rzęsach.
-Chcę się przekonać… - szepnęła.
Czy to ja ją pocałowałem, czy też ona wyszła z inicjatywą, nie wiem. Mogę tylko powiedzieć, że smak jej ust nie zmienił się od czasów szkoły. Medaliony na naszych szyjach splotły się, ich oczy rozjarzyły się czerwonym blaskiem, a my całowaliśmy się w oślepiającej kaskadzie barw.
Jednak po chwili, kiedy Monique chciała zarzucić mi rękę na szyję, zauważyłem coś niepokojącego, coś, co kazało mi delikatnie się od niej odsunąć. Ona zauważyła moje spojrzenie , bo ostro powiedziała głosem, w którym jednak przebrzmiewały tony bólu:
-Wyjdź. Im szybciej, tym lepiej. Ty pracujesz w ministerstwie, a ja…
-Czy to… Mroczny Znak? – zapytałam zszokowany.
-Teraz już wiesz, kim jestem. Wyjdź. Mój mąż był tym, kim ja. Tyle, że on za to zapłacił – jej twarz ściągnęła się grymasem bólu.
-Monique, ja pytam, czy to Mroczny Znak???
-Nawet jeśli, to co?
-To TO, Monique. To to… - rzuciłem, odsłaniając przedramię, tak by ujrzała czerniejącego na nim węża.
Medalion na mojej szyi zalśnił oślepiającym blaskiem. Monique zbliżyła się do mnie i kontynuowała przerwany pocałunek.
-A więc jednak nie ma przeszkód… - wyszeptała między pocałunkami.
Przeszkody były, a owszem, ale w tej chwili zostały w domu i były tak daleko, że stały się nieważne.
Nie protestowałem.
Mam tak mało przyjemności w swoim życiu…
Coś mi się w końcu należy.
Jest jedna zła strona romantycznych wieczorów i upojnych nocy.
Kac-gigant.
Auć.
VIII. Dodał Lucius Malfoy Poniedziałek, 25 Sierpnia, 2008, 23:54
I cóż z tego, że powrót do domu dał szybko zapomnieć o przeżyciach moich amerykańskich wojaży, skoro już kilka dni pobytu we dworze dostarczyło mi sporo wstrząsających emocji. I przyznaję, że były to emocje zupełnie innej natury, lecz i tak zdołały solidnie mną zatrząść.
Narcyza już od kilku tygodni goniła mnie, bym „wreszcie zrobił porządek na tym zagraconym strychu”. Bo istotnie, poddasze przedstawiało zupełnie odmienny widok niż reszta domu, gdzie panuje ład jako taki. Nie, tam królują bałagan i najrozmaitsze graty, latami gromadzone przez moją rodzinę, do czasu, kiedy to moi rodzice postanowili na starość przenieść się do domu, w którym nie ma ani wilgoci, ani wiecznego chłodu. I stało się, że to my odziedziczyliśmy dom z całym tym bałaganem sięgającym początków szesnastego wieku.
Udałem się więc na strych w celu zaprowadzenia tam porządku absolutnego, jednakże już po kilku minutach siedziałem zatopiony w rodzinnych pamiątkach i wspomnieniach. Przez te wszystkie lata zdążyłem zapomnieć już o tym, że jako dziecko mogłem godzinami przesiadywać wśród wirujących drobinek kurzu i chłonąć atmosferę starego dworu. Usiadłem na starym aksamitnym fotelu i, zamknąwszy powieki, próbowałem powrócić do lat dzieciństwa, kiedy w mojej głowie nie było miejsca na żadne problemy, a w wyobraźni latałem na największych stadionach świata, będąc największym i najsłynniejszym graczem quidditcha, jaki kiedykolwiek istniał.
Po chwili ociężale podniosłem się z siedziska, chcąc jak najszybciej opuścić miejsce, z którym wiązało się tyle niespełnionych nadziei i dziecinnych mrzonek. Naszykowałem kartony. Zrobienie porządku w najstarszych rzeczach, niewiążących się bezpośrednio ze mną, przyszło mi bezproblemowo – po prostu zostawiałem tylko te, które mogły świadczyć o moim pochodzeniu.
Gorzej było z pamiątkami z mojej młodości. Pierwszy komplet szat quidditcha, który rozdarłem na małej wierzbie bijącej, która zawczasu rosła na dziedzińcu. Znalazłem moje magiczne zabawki, każda z emblematem węża inkrustowanym na spodzie, dziedziczone z pokolenia na pokolenie. Te naszykowałem do spalenia – moje dziecko będzie bawiło się normalnymi zabawkami, a nie wykwintnymi srebrnymi drobiazgami. Następnie moje pierwsze szkolne drobiazgi – podniszczona tiara, malutkie szaty, spękany kociołek i sterty magicznych, ciężkich, pokrytych zalegającym kurzem, ksiąg.
Postanowiłem pozbyć się tego wszystkiego i kiedy każdą po kolei książkę ciskałem do kartonu, spośród kartek ostatniej doszedł mnie brzęk metalu. Sięgnąłem ręką w kłębowisko papieru i wyłowiłem kopertę, w której coś chrzęściło. Sięgnąłem pamięcią do zamierzchłych czasów i już wiedziałem, o CO chodziło. O to jedno z nielicznych, ale pięknych wspomnień z mojego życia, z rodzaju tych, o których nigdy się nie zapomina i które powracają w czasie bezsennych nocy lub w dręczącego smutku.
Postanowiłem podelektować się to chwilą i zanim wyjąłem to, co zachęcająco brzęczało z czeluści pergaminowej koperty, wyłowiłem z niej pożółkłą, lekko zatartą kartkę papieru, na której, niczym zaklęcie, widniały nakreślone lekką ręką słowa: Pod srebrnym znakiem węża,
Na zawsze połączeni,
Spotkamy się po latach -wspólnotą- choć rozdzieleni.
Nie dla nas błękit czy złoto,
Nie chcemy żadnej czerwieni,
Bo razem wyznajemy srebrzysty odcień zieleni.
Misterny tułów węża,
Z głową w rubinu kwiatach,
Sprawi, że –zawsze i wszędzie – znajdziemy się po latach.
I chociaż czas bezlitosny
Naznaczy nas znakiem starości,
To nie ma dla nas przeszkód, bronimy naszej miłości.
I wiemy, że po latach
Historia się zaczyna,
Gdy znów się spotykamy w wezwaniu Slytherina.
I wtedy wąż wykuty,
Co miłość naszą zoczył,
Rozjarzy zielonkawo wąsko zmrużone oczy.
To będzie znak dla świata
Że teraz, po wielu latach,
Na nowo się zaczyna uczucie w znak Slytherina.
Nie dla nas są przeszkody,
Niczym są liczne trudności,
Ludzie spod znaku węża nie znają przeciwności.
Choć liczne rozstaje często
Drogi nam przecinają,
Nieważne dla nas będą, gdy dusze się spotkają,
Gdy ogon węża srebrnego
Splecie współ nasze dłonie
I wieniec chwały wiecznej włoży nam na skronie.
To wtedy razem z ochotą
Do służby się stawimy
I albo zwyciężymy, lub razem na tarczy wrócimy.
Ni śmierć, ni cierpienie
Strachu w nas nie stworzą,
Nagrodą dla nas będzie, gdy już nas w grobie złożą
W jednym grobowcu razem,
Przykrytych jednym kamieniem,
Ze światem pożegnani, na bakier z cierpieniem.Skończyłem czytać i musiałem kilkakrotnie otrzeć załzawione oczy, gdyż nie widziałem, co się wokół mnie dzieje. Drżącą ręką sięgnąłem ponownie do koperty, by wydobyć to, co musiałem wydobyć, coś, o czym już od pierwszej chwili wiedziałem, że tam jest i czeka.
Na mojej dłoni zalśnił talizman. Misternie rzeźbiony wąż, z fantazyjnie pozwijanym skręconym ogonem, z głową oplecioną aureolą z krwistoczerwonego rubinu imitującego kolczaste róże. Z tego samego rubinu wykonane były oczy węża, niegdyś gorejące blaskiem, teraz niestety martwe i matowe. Medalion zawieszony był na cienkim, delikatnym, lecz niezwykle mocnym łańcuszku. Bez chwili wahania zawiesiłem go na szyi, gdzie ściśle przyległ do mojej klatki piersiowej, dokładnie w miejscu, gdzie znajduje się serce.
Zgniotłem kopertę w sztywnych dłoniach, lecz ze zdziwieniem poczułem, że jest w niej coś jeszcze. Wytężyłem umysł i, przypomniawszy sobie, co, niczym szaleniec rzuciłem się z nią w kierunku szafki, gdzie wlałem do kamiennej misy zawartość flakonika uprzednio wyciągniętego z koperty.
Głęboko wciągnąłem powietrze i, niczym zawodowy nurek, rzuciłem się w gęste odmęty połyskliwej, szarej masy.
Podwórze. Dziedziniec Hogwartu. Dziewczyna i chłopak idą szybki krokiem, bez słowa, nie zatrzymując się. Podążam za nimi, aż dochodzą do rozłożystej wierzby, w cieniu której kryją się, tal, by nikt ich nie zauważył. Za baldachimem z liści nie dostrzeże ich nikt. Są poza światem, sami dla siebie.
Chwilę milczą, lecz po chwili rzucają się sobie w ramiona. Po dość czułym przywitaniu odsuwają się od siebie. Dziewczyna kryje spłonione policzki w chłodne wierzbowe witki. Chłopak odsuwa delikatną zieloną zasłonkę z jej twarzy, gładzi ją po policzku i patrząc prosto w zielone oczy pyta:
-Chciałaś się ze mną widzieć, Monique?
Dziewczyna nie odpowiada, tylko sięga do kieszeni, skąd wyciąga małe, zdobione szmaragdami puzderko. Wkłada je w ręce chłopca, który dość skrępowany, mówi:
-Co to jest? Moje urodziny już były, zresztą sam zabroniłem ci cokolwiek kupować, więc jeśli to jest prezent… - jest widocznie zagniewany, że coś poszło nie po jego myśli, że dziewczyna nie chce go słuchać. Ale ona kręci głową z poważnym wyrazem twarzy.
-To nie jest prezent… bynajmniej nie tylko dla ciebie… To jest… zresztą, sam zobacz…
Chłopak otwiera puzderko i z jego ust wydobywa się okrzyk zachwytu. Na jego bladej dłoni spoczywają dwa srebrne węże, inkrustowane szlachetnymi kamieniami, rozjarzonymi oczyma rozjaśniając mrok, który powoli zapada wśród gałęzi starej wierzby.
-To jest… Jeden jest dla ciebie, drugi dla mnie… - nie kończy, bo chłopiec zamyka jej usta pocałunkiem. Po chwili jednak przerywa i mówi poważnie:
-Nie powinnaś, Monique. To na pewno było bardzo drogie. – Jest zawstydzony, bo chociaż sam pochodzi z bardzo bogatej rodziny, to Monique dosłownie opływa w zbytki i jakikolwiek wydatek jest dla niej niczym.
-Było, nie było… Nieważne… - lekko rzuca dziewczyna. – Wymyśliłam coś o wiele lepszego. Te węże… są gwarancją naszej miłości. Rzuciłam na nie zaklęcie. Widzisz ich gorejące oczy? Zasila je miłość. Oczy mojego – twoja miłość do mnie. Oczy twojego – na odwrót. Nie jest to łatwe zaklęcie, ale te węże już same w sobie są potężnymi amuletami miłosnymi, że nie mogłam się powstrzymać… - rzuca lekko zażenowana, czekając na odpowiedź chłopca. Ten jednak nie wszystko widocznie rozumie, bo po chwili pyta:
-To znaczy, że ich oczy… będą świecić… dopóki… się wzajemnie kochamy.
-Dokładnie tak.
Jest spokój. Oczy obu węży delikatnie połyskują, młodzi nie mają się czego bać, mają gwarancję, mają to, czego brakuje innym parom tego świata – pewność drugiej osoby. Chwytają się za ręce, na piersiach obojga połyskują delikatne medaliony. Para po chwili ginie we mgle zalegającej na błoniach…
Ten chłopak to ja.
Niepotrzebnie to robiłem. Rozbudzanie wspomnień nie jest niczym dobrym, a już zwłaszcza takich wspomnień…
Oczy węża są matowe, co może oznaczać tylko jedno – Monique zapomniała.
VII. Dodał Lucius Malfoy Czwartek, 14 Sierpnia, 2008, 20:18
Pogodziliśmy się. Nie wiem, kto pierwszy wyciągnął rękę do zgody. Narcyza mówi, że ja, ja znów myślę, że Narcyza. Zresztą, to teraz nie jest ważne. Jakoś sobie radzimy. Ja jak zwykle chodzę do pracy, Narcyza zostaje w domu i z dnia na dzień coraz bardziej wczuwa się w rolę żony, gotując, piorąc i sprzątając (na współ ze służbą), a w wolnych chwilach zapełniając moją biblioteczkę podstawowymi kompendiami dotyczącymi macierzyństwa.
Nie mam zamiaru się temu sprzeciwiać i powtarzać horroru kłótni sprzed tygodnia. Ma zajęcie, to chociaż siedzi cicho i nie żebra o każdą chwilę, którą moglibyśmy spędzić razem. A zapowiada się, że takich chwil będzie coraz mniej, bo Czarny Pan przekazał mi nowe zadanie. Mam wyjechać do Blothdark, jakiegoś zapomnianego miasteczka w Ameryce Północnej, słynącego z najwyższego na świecie procenta adeptów Czarnej Magii skazanych za jej praktykowanie (najczęściej na Bogu ducha winnych mugolach).
Powiedziałem Narcyzie o wyjeździe i, szczerze mówiąc, spodziewałem się płaczów i wrzasków. Zareagowała jednak zupełnie odmiennie od tego, czego się spodziewałem. Podniosła głowę znad jakiejś mądrej książki i z roztargnieniem powiedziała:
-Ach… Tak, jedź… jedź, skoro musisz… - i powróciła do lektury. Nie żeby mi na tym zależało, ale mogła zareagować jakoś bardziej… żywiołowo.
W każdym razie jestem już spakowany i jutro ruszam w podróż. Wspomniałem, na czym miałoby polegać moje zadanie? Raczej nie. Więc mówię: Czarny Pan wysyła mnie do Blothdark, gdzie, jak już wspomniałem żyje wielu czarnoksiężników. Z tym, że Czarny Pan widzi w nich także potencjalnych śmierciożerców. I moim zadaniem jest, aby ci potencjalni śmierciożercy przekonali się, że żyją tylko i wyłącznie po to, by służyć Temu-Którego-Imienia-Nie-Wolno-Wymawiać. Zdaniem mojego Pana nie będzie to zadanie trudne, gdyż ci ludzie potrzebują tylko ukierunkowania na właściwą drogę, a waleczni i źli są z natury. Mam nadzieję, że to okaże się prawdą. Pozostaje mi po prostu wyjechać i zdać się na łaskę losu.
Dzień I
Jestem na miejscu, dotarcie tutaj sprawiło mi trochę kłopotu, zwłaszcza załatwienie urlopu w pracy. Musiałem powiedzieć, że Narcyza źle się miewa w błogosławionym stanie i chciałbym pobyć z nią w domu, póki jej samopoczucie się nie polepszy. Minister Magii łyknął tą wymówkę, zwłaszcza, że bardzo polubił Narcyzę na niedzielnej kolacji, toteż mogłem bez żadnych przeszkód spakować się i ruszyć w drogę, nie zapominając zabronić Narcyzie wychodzenia z domu. Jeszcze by się natknęła na kogoś z pracy, a jakoś nie mam ochoty na zbędne tłumaczenia.
Czuję, że jestem w miejscu, o którym zapomniała cywilizacja. Brud, smród i ubóstwo, a w moim pokoju biegają szczury. Zwróciłem na to uwagę szynkarzowi, który wzruszył ramionami i powiedział:
-Nic na to nie poradzę. Proszę ich nie denerwować, to nie będą gryźć. – i odszedł, kręcąc głową, jakby dziwił się, że komuś mogą przeszkadzać szczury. I najgorsze jest to, że wszystkie pokoje w tym plugawym mieście wyglądają tak samo, a nawet gorzej, więc za luksus mogłem uznać, że moja kwatera pozbawiona była prusaków i cukrówek, o czym z dumą poinformował mnie gospodarz, kiedy tylko wróciłem z obchodu po mieście.
Wielkie mi osiągnięcie. Pewnie zjadły je szczury.
Dzień II
Sam nie wiem, jak mam rozpocząć moje działania, ale muszę je zacząć, jeśli chcę powrócić do pracy za tydzień, jak obiecałem. Postanowiłem trochę dokładnie przyjrzeć się miastu. Niestety, w świetle dnia nie wyglądało ani trochę lepiej niż wieczorem. Uwidoczniło się tylko jego zaniedbanie i zacofanie. Aż dziw bierze, że mieszkają tu prawie sami czarodzieje i wcale nie kryją się przed nielicznymi pozostałymi tu mugolami. Większość mugolaków już dawno wyemigrowała w obawie przed strasznymi zjawiskami, ale część z braku wyboru pozostała i była to zaiste bardzo nieliczna grupka, stale dręczona przez społeczność czarodziejów, za dnia kryjąca się po swoich szarych i brudnych domach, a nocami strachliwie przemykająca ciemnymi zaułkami w obawie przed atakiem ze strony nieznanych mocy.
I to mnie właśnie cieszy. To, że czarodzieje nie muszą umykać strachliwie przed mugolakami, kryjąc swe moce, tak jak u nas, w Anglii. Jesteśmy grupą przeznaczoną do dominacji, właśnie dlatego zostaliśmy obdarzeni darem magii. Mugole są tzw. „klasą robotniczą”, my mamy stanowić o ich pozycji społecznej, oni sami nie wiedzą, co jest dla nich dobre, są zastraszająco słabi i zdani wyłącznie na łaskę techniki, która przecież jest zawodna.
*********************************************************************
Dzień III
Dość oceny sytuacji, czas na podjęcie działań. Zapytałem szynkarza, który z miejscowych pełni tu rolę przywódcy. Dowiedziałem się o niejakim Adamie Smith, który mieszka w obskurnej chacie na drugim końcu miasteczka. Na szczęście, jest ono małe, więc dojście spacerem nie powinno mi zabrać więcej niż dziesięć minut.
W drogę ruszyłem zaraz po obiedzie, który okazał się być szarą breją o bliżej nieokreślonym smaku. Po drodze mijałem sklepy, których zaiste nie powstydziłaby się nasza ulica Śmiertelnego Nokturnu – sklepy z zasuszonymi częściami ludzkich ciał, kramy z czarno magicznymi talizmanami, stoiska z upiornymi artefaktami. Przyznam, że sam ledwo co powstrzymałem się od zaglądnięcia do kilku z nich. Jak na miasteczko leżące na końcu świata, handel rozwijał się tu zadziwiająco dobrze – tylko ten czarno magiczny, oczywiście.
Pan Adam Smith zajmował chatę, którą ciężko byłoby określić mianem chaty. Była to raczej buda zlepiona z różnego rodzaju materiałów, posklejanych ze sobą za pomocą czarów. Całość sprawiała wrażenie, jakby za chwilę miała zawalić się człowiekowi na głowę.
Sam jej właściciel nie wyglądał zbytnio imponująco, zważając na to, że był uznawany za jednego z największych czarnoksiężników pozostających na wolności. Miał na sobie jakąś postrzępioną szatę, do tego dziwny kapelusz, składający się chyba z samych łat, dodatkowo w ustach trzymał źdźbło trawy, żując je z zapamiętaniem. Jego twarz zdobił kilkudniowy zarost, a kiedy otworzył usta, chcąc zadać jakieś pytanie, spostrzegłem, że brakuje mu kilku zębów, a i pozostałe nie są w najlepszym stanie. Postanowiłem milczeniem pominąć fakt, że sięga mi zaledwie do ramion, przy czym całe jego ciało sprawia wrażenie niebywale kruchego i delikatnego. Gdybym nie wiedział, kim jest, mógłbym uznać go za jakiegoś poczciwego farmera ze spokojnej angielskiej wioski. Nie mogłem uwierzyć, że przede mną stoi morderca, że ten niepozorny człowieczek ma na sumieniu życie setek ludzi.
Przygotowany byłem, że Smith nie będzie spodziewał się mojej wizyty, nie zdziwiłem się więc wcale, widząc w jego dłoniach przygotowaną zawczasu różdżkę. Spokojnie podciągnąłem rękaw mojej szaty i zapytałem chłodnym głosem:
-Znasz to? – Smith rozdziawił usta ze zdumienia, co odebrało mu znamiona resztek inteligencji. Poznał, z polecenia kogo przybywam i niechętnym gestem zaprosił mnie do domu. Wchodząc, dyskretnie zerknąłem na sufit, upewniając się, czy aby na pewno nie spadnie nam na głowy.
Po dwóch godzinach i kilku butelkach bursztynowej brandy ( z czego większość pochłonął Adam), uzyskałem przywilej mówienia mu po imieniu i zapewnienie, że z chęcią zdobędzie popleczników dla Czarnego Pana. Był bardzo spragniony szczegółów, wypytywał, jak utrzymujemy dyscyplinę w szeregach tak wielkiej armii śmierciożerców, w jaki sposób porozumiewamy się między sobą, nie wzbudzając podejrzeń reszty świata magicznego i wreszcie – jaki jest nasz Władca. Mojego opowiadania wysłuchał bardzo uważnie, niemalże spijając słowa z moich ust. Zauważyłem, że bardzo pochłonęła go wizja władzy nad światem i że z największą chęcią przejąłby funkcję Czarnego Pana. Na szczęście, w porę to zauważyłem i wybiłem mu to z głowy, opowiadając o reakcjach mojego Pana na zdradę. Zbladł, ale zdania nie zmienił. Zapewnił mnie, że mogę spokojnie wracać do domu, regularnie sprawdzając stan rzeczy w Blothdark. Z ulgą przyjąłem to stwierdzenie, bowiem marzyłem o ciepłym prysznicu i o wypoczynku w pokoju, gdzie nie towarzyszą mi szczury.
Dziwne, jak szybko człowiek przyzwyczaja się do luksusu. Kiedy byłem młody, życie w warunkach polowych ciekawiło mnie, wydawało się miłą doskocznią od monotonii codziennego bogactwa. Teraz już męczy mnie doba spędzona z dla od tych wszystkich zbytków.
Abo zgnuśniałem albo się starzeję.
Wolałbym jednak wierzyć, że po prostu, JA zostałem przeznaczony do życia w luksusie.
VI. Dodał Lucius Malfoy Czwartek, 07 Sierpnia, 2008, 18:48
Kolejne tygodnie upływały w miarę spokojnie, czasami przerywane misjami w imieniu Czarnego Pana.
Ten-Którego-Imienia-Nie-Wolno-Wymawiać był ze mnie zadowolony, gdy zameldowałem mu o pierwszym wykonanym zadaniu, toteż wyznaczył mi kilka kolejnych, nie tak ryzykownych i odbierających dobry nastrój. Zrozumiałem, że pierwsze zadanie było próbą odwagi, zimnej krwi i siły. Kiedy okazało się, że żadnego mi nie brakuje, dostawałem głównie misje polegające na rzucaniu zaklęć, dostarczaniu różnych przedmiotów, gdyż Czarny Pan nie mógł sobie pozwolić na utratę zaufanego śmierciożercy, jakim wkrótce się stałem.
I zgoda, może jestem słaby psychicznie i to, czym się teraz zajmuję, nie jest szczytem moich marzeń, pochlebia mi jednak to, że jako jeden z niewielu ludzi zostałem wybrany do noszenia Czarnej Peleryny i naznaczenia Mrocznym Znakiem. Za wszystko w życiu trzeba zapłacić, a moja cena jest bardzo wysoka – podwójnie ryzykuję życiem. W razie udanej misji mogą mnie zabić pracownicy MM; jeśliby mi się nie powiodło, jestem pewny śmierci z rąk Czarnego Pana. Szczerze mówiąc, jeśli miałbym wybierać, wybieram Ministerstwo. Najwyżej zamkną mnie w Azkabanie, ewentualnie czeka mnie HUMANITARNA śmierć, a z rąk Czarnego Pana nie mam szans na takową.
Dzisiaj miałem wyjątkowo ciężki dzień w pracy – miałem „małą” sprzeczkę z moim sekretarzem. Zwolniłem go, to przecież niedopuszczalne, żeby podwładny kłócił się ze swoim przełożonym. W Ministerstwie zwalniać może tylko Minister Magii, ale Haysworth mi to wybaczy. Na wszelki wypadek zaproszę go w niedzielę na obiad, potem może na jakiś mecz quidditcha, to się ułagodzi. I tak już kilkakrotnie robił aluzję do tego, że chętnie zwiedziłby mój dworek, będzie miał okazję. Zaraz wystosuję jakieś zaproszenie i wyślę przesyłką wewnętrzną, może go złapie, zanim wyjdzie do domu. A jak nie, to jak wrócę do domu, wyślę szybką sowę, powinna dojść.
Na brodę Merlina!!!
Dzisiaj przy obiedzie Narcyza rzuciła prawdziwą bombę.
Wątpię, a raczej wiem, że teraz to już wszystko będzie inaczej. To NAPRAWDĘ nie jest dobry moment. Tak szczerze, to gorszego nie mógłbym sobie wyobrazić. Nie teraz, kiedy nie jestem pewny jutra… Nie teraz, kiedy jeszcze tyle mógłbym osiągnąć… Nie teraz, kiedy jestem w takim stanie, że nie mogę wziąć odpowiedzialności za życie jeszcze jednej osoby.
Tyle, że… nie mam wyjścia. Zostałem postawiony przed faktem dokonanym i nie mogę zrobić nic innego, jak pogodzić się z tym, że….
Ugh… nie przejdzie mi to przez gardło….
Będę….
OJCEM!
Się wkopałem.
Wszystko miało wyglądać zupełnie inaczej. Jeśli dziecko, to z kobietą, którą bym kochał, a nie z zimną blondynką, którą znam mniej niż najbliższych sąsiadów.
Nie wiem, co lubi, jaki kolor podoba jej się najbardziej, jakie kwiaty chciałaby dostawać. Nie wiem nic, wiem tylko, że za jakieś siedem miesięcy zaistnieje jedna „rzecz” , która będzie nasz łączyła. ONA albo ON. Zawsze marzyłem o córeczce, ale ojciec zabije mnie, jeśli pierwszy nie urodzi się dziedzic.
A Narcyzę ogarnęła istna gorączka. Od niecałych dwudziestu czterech godzin wie o tym fakcie, a już zaczęła rozmyślać nad imieniem (Może…. Theodorus? To takie… arystokratyczne….), nad urządzeniem pokoju (Wiesz, ten dwór jest taki zimny, musimy jakoś ocieplić to wnętrze. Co powiesz na aksamit na ścianach?) i nad listą gości na chrzest (Nie wiem, jak z Ministrem Magii, wiesz, niby nie rodzina, a jednak….).
Oszaleć można. Nie wyobrażam sobie, że mój syn mógłby nazywać się Theodorus (jak się to zdrabnia???) i mieszkać w pokoju z niebieskim aksamitem na ścianach… Ale szczerze mówiąc, obecna Narcyza podoba mi się o wiele bardziej, niż ta poprzednia. Teraz zaczyna przypominać człowieka, a nie sztywną kukłę. Wydaje mi się nawet, że ona potrafi kochać. A czasem posyła mi uśmiechy, co prawda dość nieśmiałe i sztywne, ale cóż się dziwić… pewnie biedaczka zapomniała, jak to się robi…
Zaznaczyłem wielkie czerwone kółko w kalendarzu, na dacie porodu, której wyznaczył Narcyzie lekarz. To taki kalendarz, w którym zaznaczam wszystkie ważne wydarzenia. Ne jego okładce widnieje wielki zielony smok. Wydawało mi się, że nawet on spojrzał na mnie szyderczo, kiedy stałem przy kartce z datą 23 czerwca, zastanawiając się, co mam tam napisać. Nie znałem płci dziecka, więc „Mój syn” lub „Moja córka” odpadły w przedbiegach, a „Moje dziecko” brzmi jakoś tak… bezosobowo.
Więc nie napisałem nic. Wiem tylko, że to czerwone kółko stanie się symbolem zmian w moim życiu, a ilekroć na nie spojrzę, przypominam sobie, że dotychczas - to była sielanka. Teraz posmakuję prawdziwego życia. I nie sądzę, by mogło mi się to spodobać.
NIE SĄDZĘ???
Ja jestem tego pewien.
Pokłóciłem się z Narcyzą. Przez nasz dwór przeszła istna burza z piorunami. Wszystko zaczęło się już pod wieczór, kiedy to przyszedł do nas magiczny kurier z wielką paczką. Nie miałem głowy do interesów, więc zanim zastanowiłem się, co by to mogło być, odebrałem przesyłkę. Jakież było moje zdziwienie, kiedy spod zwojów sznurków i szarego papieru wyłoniło się wielkie pudło z istną powodzią dziecięcych ubranek. Żona zdecydowanie przesadziła. Szybko poszedłem do pokoju, gdzie Narcyza siedziała na fotelu, czytając książkę i głaszcząc się delikatnie po wklęsłym jeszcze brzuchu. Delikatnie podniosła głowę, kiedy stanąłem w drzwiach. Jej wzrok wyrażał zdumienie, ale skierowała wzrok na dwie pary śpioszków – jedne niebieskie, jedne różowe , które złapałem wybiegając z holu. Wyraźnie się ucieszyła.
-Już przyszły? Dlaczego nie powiedziałeś, przecież mogłam sama je otw….
-Przyszły, przyszły! Kobieto, co się z tobą dzieje? To dziecko ma jakiś jeden cal i te wszystkie pierdoły przydadzą mu się dopiero za jakieś siedem miesięcy!
-Tak, ale co to szkodzi, że sobie postoją w jakiejś szafie i spokojnie poczekają do czerwca? – Narcyza była wyraźnie obrażona. – Sam mówiłeś, że nie lubisz załatwiać na ostatnią chwilę, to myślałam…
-MYŚLAŁAŚ? Czy ty masz zamiar urodzić całe stado dzieci? Przecież To wszystko wystarczyłoby na ubranie wszystkich niemowląt w hrabstwie. Nawet nie wiesz, jakiej będzie płci….
-No właśnie…. – Narcyza rozpromieniła się i pokręciła głową z uśmiechem - przecież widzisz, że zamówiłam i niebieskie i różowe, na wszelki wypadek… Na pewno się nie zmarnują, ja zawsze marzyłam o dużej rodzi…
-Tak? A ja wręcz przeciwnie. Szkoda, że mnie w tych swoich planach najwyraźniej nie uwzględniłaś, ani o nie nie zapytałaś…
-Lucjusz, tyle, że ja sama sobie tego dziecka nie zrobiłam! Do tańca trzeba dwojga, kochanie. – popatrzyła na mnie z jadowitym uśmieszkiem i wtedy straciłem panowanie nad sobą.
Narcyza też. Ostatnie słowa, jakie wykrzyczała, zanim z płaczem wybiegła z domu, brzmiały:
-Nie przyszło ci do głowy, że to dziecko jest jedyną rzeczą, która może mnie przy tobie zatrzymać. Ciebie całymi dniami nie ma w domu, a jak już wracasz, zamykasz się w swoim gabinecie i twierdzisz, że bardzo ci przeszkadza moja obecność… Ja się duszę w tym dworze! Je nie mam do kogo otworzyć ust! Co mam po tych wielkich komnatach, kiedy nie ma w nich żywej duszy? Po cholerę mi te wszystkie rzeźby i obrazy, skoro ONE do mnie nie przemówią. Ty mógłbyś… - stwierdziła z żalem.
-Masz służbę… - próbowałem niemrawo sprostować.
-Która umyka po kątach, kiedy tylko mnie zobaczy na horyzoncie! Ja chcę tego dziecka, ja go potrzebuję! Ty też, tylko jeszcze o tym nie wiesz. Ale z czasem się przekonasz. A dopóki… -zawiesiła głos - …tego nie zrobisz, będę u mamy. Wyprowadzam się. – Z szafy wyciągnęła jakąś walizkę – już zapakowaną – i wybiegła.
Patrzyłem w ślad za nią. Nie wiem, co mnie podkusiło, ale kiedy była już przy bramie, krzyknąłem:
-I tak tu wrócisz! Jestem twoim mężem i tu jest twój dom! Zobaczysz! – kiedy przekonałem się, że moje słowa spływają po niej jak woda po kaczce, z westchnieniem wszedłem do holu.
Wróciła po dwóch godzinach, z tą samą walizką, z jaką tu przyszła. Obojętnie przeszła obok mnie, nawet nie zaszczycając spojrzeniem mojej osoby. Ja też nie miałem zamiaru odezwać się pierwszy. Poczekam, aż jej przejdzie. Była pierwsza w nocy, postanowiłem, że dzisiaj prześpię się na kanapie w gabinecie. Już zdążyłem sobie urządzić całkiem niezłe posłanie, kiedy usłyszałem pukanie w szybę. Po bliższych oględzinach okazało się, że to wielka, czarna sowa. Otworzyłem okno, a ta upuściła zwitek papieru na biurko i wyleciała, porywając orzeszka z miski stojącej na parapecie.
Rozwinąłem rulonik i zmroziło mnie. To był charakter pisma ojca Narcyzy. Tylko raz go widziałem, na weselu, ale zapadł mi w pamięć jako czarnowłosy, strasznie surowy mężczyzna, patrzący na wszystko z marsowym wyrazem twarzy. Toteż już widziałem siebie w roli jego ofiary, co miało być karą za to, że wyrzuciłem jego córeczkę z domu.
Przebiegłem pobieżnie wzrokiem list i odetchnąłem z ulgą:
Witaj Lucjuszu,
Nie wiem, co jej znowu strzeliło do głowy, żeby do nas wracać. Oczywiście, szybko jej to wyperswadowałem. Jej miejsce jest przy mężu, zwłaszcza teraz, kiedy nosi w sobie Twoje dziecko.
Nie wiń mnie, to nie moja wina, że jest taka. Moja żona zawsze ją rozpieszczała. Musisz trzymać ją krótko, jest kobietą i sama nie wie, co jest dla niej dobre. Ja postępowałem tak od początku naszego małżeństwa i widzisz? Jesteśmy ze sobą już trzydzieści sześć lat.
Postaraj się wszystkie te głupoty wcześnie wybić z głowy. Im wcześniej, tym lepiej, te jej fanaberie mogą źle odbić się na dziecku.
Thor.
Uff…. Więc jednak mowa obronna. Już zaczynałem się bać. Wziąłem ten list i wpadłem do pokoju Narcyzy. Leżała już w łóżku, ale nie spała. Chyba się ucieszyła.
-Wiedziałam, że przyjdz… - zaczęła mówić, wyciągając do mnie ramiona.
-Czytaj. – powiedziałem tylko i obserwowałem, jak jej źrenice stają się coraz szersze i szersze. Chyba nie była zadowolona, bo powiedziała, hamując łzy:
-Wyjdź.
V. Dodał Lucius Malfoy Poniedziałek, 04 Sierpnia, 2008, 01:31
Wiem, że zbyt szczegółowo rozpisuję ten dzień z życia Lucjusza, ale to jest przecież dzień najważniejszy – dzień pierwszego morderstwa, a także dzień, kiedy w Lucjuszu coś pękło.
``````````````````````````````````````````````````````````````````````
Wróciłem do pracy z nieprzeniknionym, jak zawsze, wyrazem twarzy. Przy wejściu nie skontrolowano mojej różdżki – zbyt dobrze mnie tu znano i zbyt wielkim zaufaniem darzono. ZBYT wielkim.
Ruszyłem do swojego gabinetu, mijając po drodze tą gnidę, tego Weasley’a. To dopiero człowiek! Pracuje w Ministerstwie nie wiadomo od kiedy, chyba dłużej ode mnie, a nie może do niczego dojść. Oprócz dzieci, oczywiście. O ile się nie mylę, to ma teraz czterech synów, ostatni urodzili się bliźniacy, mają teraz bodajże po dwa lata. Dzieci przybywa, a dochody stoją w miejscu od kilkunastu lat.
A przecież ja też zaczynałem na marnym stanowisku. Byłem sekretarzem sekretarza wicedyrektora Urzędu Kontroli Nad Nieletnimi. Ale rok po roku, szczebel po szczeblu, wspinałem się po drabinie kariery urzędnika i skończyłem tu, gdzie wyżej już zajść nie można, chyba, że na stanowisko Ministra Magii. Jestem kierownikiem Wydziału Nielegalnych Zaklęć, mam ciepłą posadę, rodzinę i… powinienem być szczęśliwy. I chyba jestem.
```````````````````````````````````````````````````````````````````````
Sztywno skinąłem głową Weasley’owi, żeby wiedział, że ze mną nie może się zbytnio spoufalać, a kiedy doczekałem się równie niechętnego gestu z jego strony, wszedłem do tej samej windy. Nie miałem zamiaru się odzywać, Artur także milczał. W końcu dojechaliśmy na moje piętro. Ruszyłem w kierunku swego gabinetu, jednak nie było mi dane tam dotrzeć. Zaczepił mnie Minister, Oswald Haysworth i gorączkowym głosem powiedział:
-Słyszałeś najnowsze nowiny? Zamordowali Stewa, chyba wiesz którego? Znaleźli jego ciało w jakiejś uliczce obok Ministerstwa. Tyle roboty… tyle roboty… Najgorsze, że odkryła to ta smarkata jędza Skeeter, także wiedzą już o tym wszyscy, a Rita nie omieszkała ich poinformować, że jej zdaniem, to sprawka Sam-Wiesz-Kogo… Pod samym Ministerstwem…. Pod moim nosem…. – zamruczał w roztargnieniu i pobiegł dalej ciemnym korytarzem.
Udałem się do mojego gabinetu i ciężko usiadłem przy biurku, a po chwili otrzymałem przesyłkę wewnętrzną. Jej treść brzmiała mniej więcej tak: Zapomniałem. Stew był pracownikiem Ministerstaw, należy mu się pogrzeb z honorami. Wysyłamy delegację, a Ciebie wybrałem do wygłoszenia mowy na pogrzebie.Nie musi być nic specjalnego, kilka zdań o żalu, itp., zresztą sam wiesz, o co chodzi. Jesteś taki spokojny, na pewno nie stracisz głowy.
Oswald Haysworth
Zamarłem. O zgrozo, jest tylu ludzi w Ministerstwie, więc dlaczego to ja muszę informować wszystkich o żalu, jaki odczuwam po śmierci Stewa? Gdybym im powiedział, jaki rodzaj żalu mnie trapi, wygrałbym szybki bilet do Azkabanu, a to nie jest mój cel, więc będę musiał sprzedać im łzawą gadkę, która poruszy serca zebranych. Cholera.
````````````````````````````````````````````````````````````````````
- Ekhm… Zebraliśmy się tu w celu pożegnania naszego drogiego przyjaciela, a także potępienia tej…. OHYDNEJ zbrodni, która wstrząsnęła całym naszym czarodziejskim światem. Żegamy Toma, którego zapamiętamy jako przykładnego ojca, męża, kolegę i, przede wszystkim, czarodzieja i człowieka. To straszne, jak łatwo można pozbawić świat człowieka, bez którego niewątpliwie stanie się on gorszym. Stojąc nad grobem naszego kolegi, przysięgam na spokój jego duszy , że takie zbrodnie nigdy nie pójdą w niepamięć, a my, pracownicy Ministerstwa, z naszej strony, będziemy walczyć z przejawami jakiegokolwiek terroru, który mógłby naruszyć podwaliny, na których tak pieczołowicie budowaliśmy nasz mały, czarodziejski świat, który wszyscy tak kochamy. Tom kochał magię tak mocno, jak mocno można kochać coś, czemu zawierzyło się całe życie. Okrucieństwo ludzkie nie zna granic, toteż zbyt wcześnie została mu odebrana możliwość ukazania tej miłości całemu światu. Wiemy, a raczej wierzymy, że Tom jest teraz tam, gdzie nie dosięgają go ziemskie strapienia, a skąd jednocześnie może roztaczać cichą opiekę nad tymi, których pozostawił na ziemi, a którzy w tym momencie najbardziej opieki potrzebują.
Z tego też miejsca całej rodzinie Toma składam płynące z najszczerszego serca kondolencje oraz wyrazy żalu. Płaczcie, bo płacz pomaga, ale nie zapominajcie, że i rozpacz ma swoje granice. Pomyślcie, jak wartościowe życie miał Tom i powinniście być z tego dumni i przy tym trwać w cichym bólu po jego odejściu. Jedyne, czego możemy żałować, to to, że życie Toma nie trwało dłużej, bo wtedy świat na pewno byłby lepszym.
Żegnaj Tom.Zszedłem z mównicy na trzęsących się nogach i powróciłem na swoje miejsce w kręgu pracowników ministerstwa. Tuż przy moim lewym uchu usłyszałem szept kolegi:
-Niezła mówka, Lucjuszu, tylko nie rozumiem, dlaczego tak się trzęsłeś, jakbyś to ty zabił Stewa. – roześmiał się cicho, a ja przywołałem na twarz blady grymas, który chyba tylko w założeniu miał być uśmiechem.
Nie poszedłem na przyjęcie po pogrzebie, chciałem jak najszybciej uciec od tej przygnębiającej atmosfery, od tych bladych, zapłakanych twarzy i od łez, z których każda paliła moją duszę jak stopione żelazo. Niemalże cieleśnie czułem straszliwy ból mojej duszy, przenikający mnie, ilekroć spojrzałem na sceny rozgrywające się przed moimi oczyma.
Poszedłem do domu, chociaż wiedziałem, że atmosfera panująca w naszym starym, wielkim dworze wcale nie będzie lepsza. Stałem już przed drzwiami, kiedy poczułem palenie Mrocznego Znaku. Bez wahania pośpieszyłem za wezwaniem mojego Pana. Bo czyż miałem inne wyjście?
Zdziwiłem się, gdyż stałem w zupełnie innym miejscu, niż tydzień temu. Tym razem zostałem wezwany do jakiegoś starego domu, który był w katastrofalnym stanie, jednak zdołał zachować resztkę swej dawnej świetności i majestatu. Co prawda, wszystko w zasięgu wzroku przykrywały pajęczyny i kurz, zdołałem jednak zauważyć misterne drewniane zdobienia i kolumienki, tu i ówdzie podpierające ciężki sufit, na którym wyryte były jakieś stare herby. Zgadywałem, że dwór był kiedyś siedzibą jakiegoś szlacheckiego rodu, z pewnością czarodziejskiego, gdyż nawet powietrze przesiąknięte było magią. Może za sprawą rodziny, która tu kiedyś mieszkała, może za sprawą obecności Czarnego Pana, nie wiem, w każdym razie miałem wrażenie, że wszystko dookoła mnie wibruje i już zaczął mnie ogarniać paraliżujący strach, kiedy usłyszałem cichy syk, który odczytałem jako pozwolenie wejścia do pomieszczenia znajdującego się przede mną.
Znalazłem się w ciemnym pomieszczeniu, tak ciemnym, że zdawało mi się, że tuż przede mną znajduje się nieprzenikalna ściana, gęsta i mroczna.
Z drugiego kąta pokoju usłyszałem zimny szept Czarnego Pana, jednak nie podszedłem bliżej, nie usłyszawszy żadnego przyzwolenia.
IV. Dodał Lucius Malfoy Poniedziałek, 28 Lipca, 2008, 14:02
Z góry uprzedzam, że notka dzisiaj jakaś taka nijaka Tak mi się przynajmniej wydaje. Ale to się okaże, to też zostawiam do oceny wam. Miłego czytania.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Zrobiłem to. Zabiłem człowieka.
Wyszedłem rano do pracy, jak zwykle, tylko trochę wcześniej. Jeszcze przed wyjściem usłyszałem syk Narcyzy:
-Dzisiaj…. I ani dnia później….
Dzisiaj… dzisiaj… DZISIAJ…
Stałem samotny na ulicy przed Ministerstwem. Targał mną lodowaty wiatr, a ja miałem wrażenie, że przenika mnie do głębi serca. Nie miałem żadnego planu, nic… nawet nie byłem pewien, że Stew chodzi do pracy właśnie tą drogą. Sam nie wiem, na co liczyłem, działając na oślep… Może miałem nadzieję, że Stew spokojnie przejdzie inną drogą? Czy też raczej chciałem jak najszybciej spełnić misję i mieć to za sobą? Teraz już nie wiem nic… Sceny sprzed kilku godzin zmieniają się przed moimi oczyma jak w kalejdoskopie, a w głowie tłucze się jedna, jedyna myśl: zabiłeś człowieka…
Szczęście w nieszczęściu, natknąłem się na Stewa, kiedy już prawie się poddałem i miałem wejść do Ministerstwa.
-Witaj Lucjuszu, widzę, że ty też dzisiaj spóźniony?
Chciałem się uśmiechnąć, ale czułem, że byłoby to nie na miejscu. To tak, jakby uśmiechać się nad trumną umarłego, bo przecież Stew już jedną nogą był w grobie. Więc zesztywniałymi ustami odpowiedziałem:
-Tak jakby… żona mnie nie obudziła… zresztą sam wiesz, jak jest…. Słuchaj… mam do ciebie… sprawę.
-Dobra, Lucjusz, porozmawiamy w Ministerstwie, ja już jestem poważnie spóźniony, Drawn będzie na mnie strasznie zły, już od jakiegoś czasu mnie ściga.
-NIE w Ministerstwie!!! – Stew spojrzał na mnie wyraźnie zdziwiony – to znaczy, wolałbym porozmawiać teraz. Załatwię to tak, by twój szef nie mógł mieć do ciebie żadnych pretensji. Mogę ci to obiecać. – tego byłem całkowicie pewny, że szef Stewa nie powie do niego już ani jednego słowa. Zresztą NIKT już tego nie zrobi.
-Skoro tak mówisz… - mruknął i oglądnąwszy się niespokojnie przez ramię, poszedł za mną na podwórze jakiegoś opuszczonego domu. Kiedy byliśmy sami, bez żadnego słowa podniosłem różdżkę. Uznałem, że tak będzie lepiej. Szybko i bezboleśnie. Rękaw mojej szaty podwinął się. W świetle poranka na moim przedramieniu czerniał Czarny Znak. Stew spojrzał na niego i w jednej chwili zrozumiał.
-Lucjuszu… błagam… - wyszeptał, a jego oczy rozszerzyły się z przerażenia.
-Przykro mi, Stew. Ty wybrałeś swoją drogę, ja wybrałem swoją. Okaże się, kto miał rację. – powiedziałem, i choć starałem się, by mój głos brzmiał twardo i stanowczo, słowa więzły mi w gardle.
-Żona… dzieci…. – szeptał gorączkowo. Ale ja byłem nieugięty. Musiałem.
-Avada Kedav-v-vra…- krzyknąłem, ale niezbyt zdecydowanie, tak, że Stew wrzasnął i upadł na ziemię. Podszedłem do niego, dokładnie wycelowałem prosto w jego twarz, ponownie wypowiedziałem zaklęcie. Tym razem podziałało i Stew w jednym momencie znieruchomiał, przestał się szamotać, a jego oczy nagle straciły blask.
To dziwne. Niby wiedziałem, że to, co zrobiłem, było złe, ale poczułem nagłe uderzenie euforii. Z jednej strony czułem żal , a z drugiej… to wspaniałe, czuć taką moc, wiedzieć, że życie człowieka zależy tylko od ciebie, że wystarczą dwa słowa, by przerwać tę cienką nić wiążącą go ze światem żywych. Stałem nad ciałem Stewa i ciężko oddychałem. Krew pulsowała mi w żyłach, a serce tłukło się tak, że nieomal wyskoczyło mi z piersi. Powoli się uspokajałem, uczucie radości przemijało, a zamiast niego pojawiało się coś w rodzaju żalu.
Stew wspomniał przecież o żonie, dzieciach…. Oni jeszcze nic nie wiedzą, ale na pewno będą się martwić, czekając na ojca, na męża, który już nigdy nie wróci. Ja sam nie mam dzieci, ale ojciec w końcu zacznie się dopominać o wnuka, by „nie przepadło chwalebne nazwisko Malfoy”. Czy chciałbym, aby mój syn wychowywał się bez ojca? Raczej nie…
Chociaż, w służbie u Czarnego Pana nic nie wiadomo, nikt nie może być pewny przyszłości, nie wiem, co będzie jutro, nie wiem, co będzie za rok, za dwa lata. Nie wiem, czy dane będzie mi żyć, nie wiem, czy warto będzie żyć. …
III Dodał Lucius Malfoy Środa, 23 Lipca, 2008, 21:13
Wróciłem do domu załamany. Po prostu – usiadłem w fotelu i ukryłem twarz w dłoniach. Nie wiedziałem co mam ze sobą zrobić. Zadanie, które mój Pan wyznaczył mi do zrobienia wydawało się nieosiągalnym celem. Siedziałem tak chyba dwie godziny, kiedy Narcyza weszła do pokoju.
-Nie wiedziałam, że wróciłeś. Ugotowałam obiad. – Nie miałem siły nawet na to, by wykrzesać z siebie jakąś odpowiedź. Popatrzyłem na nią niewidzącymi oczami, po czym znów usiadłem tak jak przedtem.
-Coś się stało, tak? Wzbudziłeś …jego… gniew ? – zapytała delikatnie, najwidoczniej próbując wejść w rolę troskliwej małżonki. – Bo jeśli tak… to… sam wiesz, jaki ON jest… zrób coś… musisz coś zrobić! – potrząsnęła mną jak marionetką. Spojrzałem na nią.
-Nic mu nie zrobiłem. Czarny Pan nadal przekonany jest o mojej wierności. Tylko nie wiem, jak długo to się utrzyma… Wiesz, co on mi kazał zrobić??? – wykrzyknąłem z rozpaczą. Kiedy tylko pomyślałem o wyznaczonym zadaniu, robiło mi się niedobrze. Narcyza patrzyła na mnie z wyczekiwaniem.
Opowiedziałem jej całą historię:
-Wiesz, w Ministerstwie pracuje niejaki Tom Stew. Wydział Kontroli nad czarnomagicznymi zaklęciami, bodajże. Kilka razy widziałem go na korytarzu, czasem rozmawialiśmy; wyłącznie służbowo. Ostatnio podpadł w czymś Czarnemu Panu, nie wiem dokładnie, o co chodziło. Wydaje mi się, że ma to związek z nową ustawą o zaklęciach zakazanych. Zresztą, Stew jest zagorzałym przeciwnikiem naszego Pana, prowadzi jakąś rubrykę w Proroku Codziennym, gdzie jawnie go ośmiesza, co strasznie irytuje Czarnego Pana. Stwierdził, że obecność Stewa nikomu nie jest potrzebna…. – urwałem.
-I? – zapytała niecierpliwie Narcyza
-Co? CO??? Wiesz, że jak ON coś postanowi, to nie ma zmiłuj się! On… kazał mi… zlikwidować Stewa! ZABIĆ! Zabić człowieka, rozumiesz?
Narcyza wstała. Rzuciła na mnie lodowate spojrzenie… Wyszła z pokoju, jeszcze w drzwiach zatrzymała się i rzuciła przez ramię:
-Myślałam, że chodzi o jakąś tragedię. Po prostu zrobisz to.
-Ale ja NIE MOGĘ.
-Zrobisz to. – I wyszła.
Co ja tu robią, do jasnej cholery? Co ja robię u boku kobiety, dla której ludzkie życie jest igraszką, którą można przerwać, kiedy się chce?
Muszę to zrobić, ale nie mogę. NIE MOGĘ, ale MUSZĘ. Ne chodzi o moje życie, ale o życie mojej rodziny. Są jacy są, ale to ludzie. To ludzie, mają prawo żyć, a ja nie mogę im tego odebrać. To moi rodzice, moja siostra, moja… żona.