"Pamiętnik Marty Pears " Pamiętnikiem opiekuje się Margot
Część 48. Dodała Marta Pears
Wtorek, 03 Lutego, 2009, 09:45
Cześć! Dziękuję za wszystkie komentarze, podnoszą mnie na duchu i motywują do dalszej pracy nad pamiętnikiem. Oto nowy wpis, który dedykuję M. . Zaczyna się tu najpiękniejsze wspomnienie, jakie udało mi się napisać i będzie ono jeszcze kontynuowane do pięćdziesiątego włącznie. Mam nadzieję, że się spodoba, bo też specjalnie dla Was jest w tym wspomnieniu malutki, perwersyjny fragmencik mrau , jak to zwykła określać moja przyjaciółka. Miałam wiele radości i uciechy z pisania tego wpisu, więc będę wielce usatysfakcjonowana, gdy Wam będzie się go czytać lekko i miło Pozdrawiam serdecznie wszystkich, buziaki!
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
-To wszystko, panie Lafarre?
-Tak, to wszystko, dziękuję… a, nie, jeszcze jedno. Chciałbym…- oparł się o ladę.
-… powiedzieć Mattisonowi, że wychodzi za tydzień? Tak, dostaliśmy już sowę.
-Nie chodzi o Mattisona.- Lafarre spojrzał na niego ostro. Nie cierpiał ludzi podchwytujących jego słowa. -Chciałbym zobaczyć się z Martą Pears, czy to możliwe? Prosił mnie o to jej adwokat.- dorzucił dla lepszego wrażenia, choć strażnik i tak miał obowiązek wykonać jego polecenie. Legitymacja śledczego robiła swoje i po raz kolejny był z tego wielce rad. Już po chwili został wprowadzony do obskurnej salki, sąsiadującej ze strażnicą, a w chwilę później przyprowadzono tam więźniarkę.
Prawdę mówiąc, Lafarre aż podniósł się z krzesła, gdy ujrzał ją w progu sali. Wyglądała- niestety, wszelka delikatność będzie tu zawodna- bardzo źle. Niewiarygodne, jak mogła tak się zmienić przez czternaście dni (około trzysta dwadzieścia godzin!): przedtem szczupła, teraz chuda niemal do samych kości, o wydłużonej, bladej twarzy, zmierzwionych włosach i drżących dłoniach. Więzienny kaftan wisiał na niej nieestetycznie a drobne usta wydawały się być wyschnięte. Gdyby nie oczy, jaśniejące niezdrowym, niepokojącym blaskiem, Lafarre przeraziłby się do cna.
-Panno Pears…- odchrząknął. Usiadła w sposób naturalny i elegancki, co sprawiło mu ulgę. A więc zostało w niej coś z dawnego życia. -…jak się pani miewa?
-A jak może miewać się osoba trzymana w takim miejscu pod strażą dementorów?- skinęła głową i spróbowała się uśmiechnąć. Jej głos był schrypnięty lecz nie szorstki. Obejrzała się i widząc, że dementorzy pilnują wejścia bez ruchu a patronus Lafarre’a - pies o sympatycznym wyglądzie i kosmatych uszach - oddziela ich od strefy straży, pochyliła się nieco do przodu i spojrzała mu w oczy. -Panie Lafarre, po co pan tu przyszedł?
-Musiałem.- odpowiedział po paru sekundach lustrowania jej wzrokiem. Doszukiwał się oznak pomieszania zmysłów i niemal bez tchu, z niewyobrażalną ulgą przekonywał się z każdą sekundą, że jakkolwiek fatalnie by nie wyglądała, to jednak z całą pewnością jej umysł zachował sprawność i siłę. Wpływ dementorów i więzienia był już dostrzegalny - z zewnątrz, ale zdawała się w niej tlić jakaś iskierka. Postanowił ją podtrzymać. -Panno Pears, czy pamięta pani swoje zeznania? Powiedziała pani, że przypomina sobie pani różne sceny, że nie jest pani pewna niektórych fragmentów… chciałbym to wyjaśnić.
-Jak to dobrze, że pan przyszedł.- spojrzała na niego uważnie a jej oczy zalśniły radośniej, jeśli można było mówić o radości w tamtym miejscu. -Jak dobrze!
*
-Harry, nie powinieneś tak się przejmować.- usłyszał i poczuł dotyk małej, ciepłej dłoni na lewym barku. -Nic nie możemy zrobić, zeznawaliśmy na jej korzyść, ale sąd to zignorował.
-Nie wierzę, że mogli tak zrobić.- powiedział, zaciskając zęby i nie patrząc na nią. -Przecież istnieją jakieś elementarne zasady przyzwoitości i moralności, do diabła!
-Wiem, ale oni mieli luz dowodowy, rozmawiałam z adwokatem Marty.- odpowiedziała łagodnie, zupełnie nie przejmując się jego agresywnym tonem. -Nie mogli podjąć jednoznacznej decyzji na podstawie tych dowodów, które mieli, więc podjęli taką, za którą przemawiało najwięcej argumentów.
-Jakie najwięcej?- teraz spojrzał na nią piorunująco. Nie ulękła się. -Ginny, pięć osób zeznało, że ona nie mogła tego zrobić!
-Najmocniejsze argumenty.- poprawiła się. -Najmocniejsze, Harry. Inkantacja, jej wspomnienia. Poza tym, pięć osób zeznało, że była w stanie popełnić to morderstwo. Sax i Lestrange, do tego ludzie z Ministerstwa… dobrze, że Malfoy się zawahał.
-Zawahał się przed obarczeniem jej winą, ale nie zawahał się przed zrobieniem z niej wariatki.- mruknął z goryczą i pochylił głowę, bo słońce raziło go w oczy. Ginny przesunęła dłonią po jego karku uspokajającym ruchem i szepnęła z otuchą:
-Hej, wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Adwokat może jeszcze wnieść apelację.
-A zrobi to? Sama widziałaś, jak niechętnie jej bronił, tchórz jeden. Bał się, że go posądzą o konszachty z nią, wszyscy się od niej odwrócili. Nie rozumiem, jak to mogło się stać, że w ciągu paru tygodni nikt nie odważył się postawić tej zgrai idiotów, którzy siedzą w kieszeni Lucjusza i boją się powiedzieć, co tak naprawdę myślą. Marta tego nie zrobiła!- to mówiąc, wbił buntowniczo dłonie w kieszenie i ruszył na skos przez ogród, w kierunku majaczącej na końcu furtki. Ginny westchnęła i oparła się o framugę.
-Nie potrafi się z tym pogodzić, że ją oskarżyli.- powiedziała cicho Hermiona, stając obok. Ginny obejrzała się na nią.
-A ty potrafisz?
-Oczywiście, że nie. Rozumiem go.
-Ja też, tylko nie mogę patrzeć, jak się zadręcza. Do głowy by mi nie przyszło na miejscu tych sędziów podjąć taką decyzję.
-Jeśli adwokat nie wniesie apelacji, to naprawdę nic nie da się zrobić. Nikt nam nie uwierzy.
-Tylko nie mów tego przy nim- Ginny kiwnęła głową w stronę chłopaka, widocznego w oddali na polnej drodze.
-Myślisz, że o tym nie wie?
-Nie wiem.
Milczały chwilę. Słońce oświetlało płatki surfinii, kwitnących w wielkiej, ceramicznej donicy tuż przy ganku. Ich żywy kolor wyraźnie odcinał się od zieleni reszty ogrodu.
Kiedy pan Lafarre oznajmił, że chce ze mną porozmawiać o moich wątpliwościach, poczułam wielką ulgę i coś, co miesiąc temu nazwałabym radością, a dziś - nadzieją. On mi uwierzy , szeptał w mej głowie jakiś głosik, gdy patrzyłam na jego twarz i słuchałam, co do mnie mówił. Opowiedziałam mu wszystkie moje sny i odczucia z nimi związane, nie zataiłam niczego pewna, że to jedyna słuszna droga, choć rozsądek z drugiej strony podpowiadał, że śledczy nic nie może zrobić bez adwokata.
-Pani adwokat jest do niczego.- oświadczył bez ogródek Lafarre, gdy go o to zapytałam. Wyjął z marynarki małe urządzenie i stuknął w nie różdżką. Zrozumiałam, że nagrał naszą rozmowę. -Próbowałem skontaktować się z nim wczoraj, ale nie dał znaku życia. Jego wspólnik z kancelarii powiedział mi, że pan Higgs wyjechał dwa dni temu w pilnej sprawie do Rzymu i nie wróci przed połową czerwca.
-Ach, tak.- uśmiechnęłam się blado. Wiedziałam, co miał na myśli. -Więc pan go niejako zastępuje, tak?
-Jestem profesjonalistą, który nie lubi mieć wątpliwości i od zawsze miłował paremie.- odpowiedział, patrząc na mnie w sposób, jaki przypomniał mi natychmiast Severusa Snape’a. Odwróciłam na chwilę wzrok. - In dubio pro reo* , zna to pani.
-Znam, ale nie wiem, jaki może być z tego użytek. Nie mam adwokata, nie będzie apelacji, fakty świadczą przeciwko mnie.
-To, co pani powiedziała, w połączeniu z analizą badania zapisu pamięciowego w pani mózgu ze szpitala św. Munga powinno zostać uznane przez Wizengamot za dowód przeciwieństwa.-powiedział, chowając dyktafon z powrotem do kieszeni i spoglądając na wejście. -Proszę pamiętać, że zostały jeszcze dwa tygodnie. Postaram się załatwić wniosek i skierowanie do odpowiedniego uzdrowiciela.
-To nie oznacza, że mogę być dobrej myśli?- zapytałam, odwracając się do niego, bowiem właśnie wstał i skierował się w stronę drzwi.
-Zrobię, co w mojej mocy, żeby dostała pani drugą szansę na powiedzenie prawdy.- spojrzał na mnie i położył mi dłoń na ramieniu. -Niech pani na siebie uważa, oni- wskazał wzrokiem dementorów- są bardziej bezwzględni, niż Wizengamot w połączeniu z oskarżycielem.
-Dziękuję, panie Lafarre.
-Jeszcze nie ma mi pani za co dziękować.- odmruknął i zapiął guzik marynarki. Dementorzy natychmiast ruszyli w naszą stronę. Lafarre mruknął coś niepochlebnego pod nosem, machnął różdżką, unicestwiając psa - patronusa i wyszedł z sali; ja zaś zostałam odprowadzona do celi i choć trzęsłam się z zimna, na duszy było mi cieplej i lżej, niż dotąd. Nigdy nie sądziłam, że czyjeś zaufanie może być tak wielkim szczęściem.
Dwudziestego siódmego maja, w środę, zostałam przewieziona do szpitala św. Munga pod eskortą najlepszych aurorów z Ministerstwa. Poddano mnie trwającemu dobę zabiegowi odczytywania pamięci, który wykazał, że w moim mózgu zostały dokonane niewątpliwe zmiany zapisu pamięciowego w korze. Podjęto próbę odtworzenia zapisu sprzed ingerencji zaklęcia Zaniku Pamięci lecz była to próba żmudna, długa i nie dała efektu stuprocentowego.
-Tego rodzaju zabiegi wykonujemy rzadko, gdyż są bardzo ryzykowne dla pacjentów i prawie nigdy nie dają spodziewanego, pierwszorzędnego efektu.- powiedział uzdrowiciel, nadzorujący moje badania. -Zrobiliśmy, co w naszej mocy, żeby odtworzyć zapis jak najwierniej, ale osiągnęliśmy jakość sześćdziesięciu siedmiu procent, w porywach siedemdziesięciu.
-To mało?
-Niestety, tak, w porównaniu ze stuprocentową wiernością.
-Czyli niepotrzebnie poddałam się badaniu, bo i tak nic to nie dało?- zapytałam drżącym głosem, czując, że coś dławi mnie w gardle. Dopiero teraz zdałam sobie w pełni sprawę z tego, jak bardzo liczyłam na wynik tego zabiegu. Wszystko poszło na marne…
-Proszę się nie poddawać od razu, wyniki zostały poddane analizie czytelności, biegli nad nimi pracują i lada dzień powinna być opinia.
-Którego dzisiaj mamy?
-Drugiego czerwca.
Drugiego czerwca. Opadłam na poduszki, zagryzając wargi. Drugiego czerwca dwa tysiące czwartego roku. Moje dwudzieste czwarte urodziny. Ostatnie, jakie pamiętałam, bo obchodziłam, były siedem lat temu.
-Hej, obudź się.
-Cooo?- mruknęłam niewyraźnie, otwierając jedno oko i zezując na zegarek. Stojąca nade mną Pansy miała zniecierpliwioną minę. -Pansy, jest dopiero wpół… wpół do jedenastej!- w jednej chwili otrzeźwiałam i zerwałam się z łóżka. -Rany boskie, miałam iść do McGonnagall o ósmej!
-Uspokój się, Draco już u niej był.- odpowiedziała mi niechętnie Pansy, przyglądając mi się spod oka. -Prosił, żebym cię obudziła i sprawdziła, czy wszystko w porządku.- wypowiedzenie tych słów sprawiło jej pewną trudność, ale sięgnęła w nich wyżyn ironii i tym sposobem zachowała swoją maskę.
Stała przede mną z założonymi rękoma i patrzyła na mnie zupełnie, jak na jakiegoś przedszkolaka. Tak, dokładnie tak się przy niej czułam: jak przedszkolak wobec starszej, mądrzejszej, piękniejszej koleżanki… a jednak to ja zostałam wybrana, to ja byłam dziewczyną chłopaka, o którego względy ona tak długo zabiegała. Takich rzeczy się nie zapomina w przeciągu trzech lat, wiedziałam o tym, chociaż za każdym razem było mi przykro, gdy Pansy traktowała mnie tak pobłażliwie i lekceważąco. Na szczęście, takich momentów było niewiele.
-OK.- powiedziałam i usiadłam na łóżku, spokojniej rozglądając się po podłodze w promieniu kilku stóp. Sięgnęłam do kufra po ciuchy i ruszyłam w stronę łazienki, przeczesując dłonią włosy i myślami przebiegając plan dnia. Byłam już w progu naszego przybytku higieny, gdy dobiegł mnie sztucznie uprzejmy głos Pansy:
-Aha, i wszystkiego najlepszego z okazji siedemnastych urodzin.
-Dzięki, Pansy.- odpowiedziałam, odwracając się do niej z zaskoczeniem. Bądź co bądź, to było miłe, że…
-Wcale nie pamiętałam o twoich urodzinach. Draco mi powiedział.- powiedziała, patrząc na mnie z góry. Jej słowa były miażdżące, a przynajmniej, takie miały być w jej zamierzeniu. Oparłam się o framugę z westchnieniem i spojrzałam jej w oczy. Na jej twarzy malowała się złość, w jej oczach błyszczały iskierki nieprzyjaźni a buta w jej głosie raniła lepiej od ostrza szpady.
-Dlaczego tak ci zależy na tym, żebym była twoim wrogiem?- zapytałam. -Za każdym razem, gdy masz okazję, starasz się mi dopiec i mnie urazić. Powiedziałam ci kiedyś, rozumiem, dlaczego tak mnie traktujesz, ale to nie sprawi, że nie będę cię lubić. Mieszkamy w jednym pokoju,- zatoczyłam dłonią krąg po naszym wspólnym dormitorium. -jesteśmy w jednym domu i jednej grupie, a ty ciągle starasz się mnie sprowokować do tego, bym potraktowała cię równie obraźliwie, jak ty mnie. Pansy, ja już spróbowałam zejść ci z drogi i pozwoliłam wam być razem.- podeszłam do niej bliżej, zniżając głos. Milczała, patrząc na mnie, ale sposób, w jaki zaciskała wargi, dawał mi jasno do zrozumienia, co się z nią dzieje. -To Draco wybrał, a ty z żalu do niego wykułaś sobie oręż przeciwko mnie.
-Po co mi to mówisz?- zapytała gwałtownie, a jej oczy zalśniły podejrzanie. -Nigdy cię nie polubię, choćbym miała spać z tobą na jednym materacu i mieszkać do końca życia w jednym pokoju!- zawołała z wściekłością i wyszła, głośno trzaskając drzwiami. Zamknęłam oczy i pokręciłam głową.
-I takie są uroki mieszkania w dwuosobowym dormitorium na siódmym roku.- mruknęłam pod nosem i weszłam do łazienki, starając się zapomnieć o łzach w oczach Pansy.
W chwilę później zeszłam do PW i prawie od razu wpadłam na Dracona.
-O, cześć.
-Witaj, kochanie.- powiedział, biorąc mnie w ramiona i uśmiechając się do mnie łobuzersko. -Wszystkiego, wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, słoneczko…- zbliżył twarz do mojej i resztę życzeń wyszeptał mi do ucha. Zaśmiałam się cicho i, oplatając jego szyję ramionami, spojrzałam w jego wesołe oczy.
-Dziękuję.- szepnęłam i zaczęliśmy się całować, ku uciesze pierwszorocznych Ślizgonów, którzy właśnie weszli do salonu. Draco spojrzał na nich z niechęcią i złapał mnie za rękę.
-Chodźmy stąd, chwili spokoju…- mruknął i poszliśmy do małego pokoju z regałami, gdzie pośrodku znajdowała się sztuczna fontanna.
Usiedliśmy na jej zrębie. Draco kazał mi zamknąć oczy, a gdy je otworzyłam, na moich kolanach leżało zapakowane w pastelowy papier pudełko przewiązane srebrno - zieloną wstążką. Spojrzałam na niego i zobaczyłam, że się uśmiecha z zakłopotaniem. Rozwinęłam delikatnie wstążkę, potem papier i wyjęłam pokryte czerwonym aksamitem pudełko. Widząc, że się waham, Draco powiedział cicho:
-No, dalej, otwórz je.
Otworzyłam więc i ujrzałam piękną bransoletkę, wysadzaną małymi ametystami. Była śliczna, śliczna, ale z pewnością…
-Nieważne, ile kosztowała, ważne, czy ci się podoba?- jak zwykle, bezbłędnie mnie wyczuł. Uniosłam głowę i napotkałam jego pytający, pełen nadziei wzrok. Przysunęłam się bliżej niego, położyłam dłoń na jego policzku i patrzyłam z bliska w jego oczy. Od kiedy pamiętam, ich barwa i błyszczące w nich iskierki zawsze dawały mi poczucie bezpieczeństwa i bezgranicznego szczęścia. Teraz też tak było.
-Kocham cię, Draco. To najcudowniejsza bransoletka, jaką kiedykolwiek dostałam.- przytuliłam się do niego mocno. Pocałował mnie w czubek głowy i ujął mój przegub.
-Cieszę się, że ci się podoba, nie znam się za bardzo na biżuterii… daj.
Wyjął bransoletkę z etui i zapiął ją na moim lewym nadgarstku. Blask słońca, wpadającego do środka przez małe, okrągłe okienko u szczytu sali rozświetlił ametysty. Miałam wrażenie, że kamienie zaczęły żyć własnym życiem, a w mojej duszy rozbłysło małe słoneczko.
Pamiętam tę bransoletkę. To jedna z najpiękniejszych, jakie mam. Schowałam ją w kuferku na biżuterię.
Zbliżyłam twarz do jego twarzy i musnęłam jego wargi swoimi. Odwzajemnił pocałunek, przyciągając mnie do siebie.
-Sorry, że wam przeszkadzam, ale Snape czegoś od was chce.- nosowy głos Millicenty przerwał magiczną chwilę.
Z trudem wróciliśmy do rzeczywistości, odsuwając się od siebie. W drzwiach stała niewysoka blondynka o kwadratowej twarzy, którą złośliwi porównywali do końskiej szczęki.
-Tak, już idziemy.- odpowiedziałam, uśmiechając się do niej, a ona odmruknęła coś i wyszła.
-Wiesz, że wyglądałaś tak, jakbyś miała na końcu języka słowo przepraszam?- Draco parsknął śmiechem. Zatkało mnie w pierwszej chwili a w drugiej pchnęłam go tak, że wpadłby do fontanny, gdyby się mocno nie przytrzymał i zawołałam z udanym oburzeniem:
-Jesteś złośliwy!
-Skądże!- śmiał się dalej, zeskakując z murku i podbiegając do mnie. -Żartowałem przecież, ale naprawdę odniosłem wrażenie, że chcesz przeprosić Millicentę… no widzisz, zaczerwieniłaś się!
-Nie od dzisiaj wiem, że jesteś daltonistą.- spojrzałam na niego z rozbawieniem i ruszyliśmy do drzwi…
[cdn.]
_ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _
*IN DUBIO PRO REO- <łac.> w razie wątpliwości (należy rozstrzygnąć sprawę) na korzyść oskarżonego;
Część 47. Dodała Marta Pears
Środa, 28 Stycznia;, 2009, 19:23
Kiedy zginęli moi rodzice a profesor Dumbledore zasugerował, że odpowiedzialni za to mogą być śmierciożercy, byłam wstrząśnięta i czułam, że ziemia usuwa mi się spod nóg. Było to niczym w porównaniu z tym, co czułam, gdy na moich oczach zginął Draco - a przynajmniej, tak myślałam przez pewien czas - lecz dziesiątego maja o godzinie jedenastej uświadomiłam sobie, że bywają takie chwile, gdy człowiek dosięga dna i z całą pewnością nie ma siły ani możliwości, by się od niego odbić. Jedenastego maja o godzinie jedenastej, w piękne, pogodne przedpołudnie sędzia Wizengamotu na podstawie dowodów, przesłuchań oraz mów adwokata i prokuratora ogłosił wyrok. Sąd uznał mnie za winną zabójstwu Narcyzy Malfoy i skazał mnie na dożywotnie więzienie w Azkabanie.
Wbrew wszystkiemu, przyjęłam wyrok z kamienną twarzą. Nie rozpłakałam się ani nie błagałam o litość lecz gdy wychodziłam i w korytarzu natknęłam się na Lucjusza Malfoya, coś kujnęło mnie w sercu. Przez ułamek sekundy patrzył mi w oczy a potem odwrócił wzrok. Strażnik zaś ujął mnie mocniej pod ramię i poprowadził dalej.
Około godziny czwartej po południu zostałam wprowadzona do celi z numerem 3421. Dostałam coś, co nazwane zostało obiadem lecz nie byłam w stanie tego przełknąć nawet wtedy, gdyby pachniało nieco przyjemniej, niż psie odchody. Usiadłam w kącie, nie bacząc na to, że podłoga jest zimna oraz wilgotna, nie widząc drugiej jakości siennika, rozłożonego parę stóp dalej i założyłam ręce, by trochę się ogrzać. Chciałam zasnąć i już nigdy się nie obudzić, nie mogłam jednak, bo wstrząsały mną dreszcze a w głowie szalały rozrzucone myśli. Dożywocie… to było tak nierealne, że gdyby nie nieprzyjemny kamień, sztywne, pachnące pleśnią odzienie i numer, naszyty na lewym rękawie, nie uwierzyłabym. Dożywocie w Azkabanie… za coś, czego nie zrobiłam… to koniec, koniec wszystkiego, już nigdy stąd nie wyjdę… a zresztą, czy miałabym do czego wracać? Odebrano mi wszystko i nikt mi już tego nie zwróci, więc może lepiej tu umrzeć albo poddać się przy pierwszej okazji pocałunkowi de mentora? Koło mojej celi jest ich tylko dwóch, a co najmniej dziesięć razy tyle na całym korytarzu… Oparłam głowę o twardy, rozłupany miejscami mur i zamknęłam oczy. Wyraźnie czułam, że dementorzy tylko na mnie czekają… oddam się wam, ale jeszcze nie teraz… jeszcze jedną chwilę… pozwólcie mi umrzeć z godnością, przypomnieć sobie najlepsze chwile w życiu…
Za oknem szarzało i ptaki rozpoczynały poranne harce. Siedział przy pustym kominku, otoczony regałami poukładanych starannie książek i nie potrafił sobie z niczym poradzić. W głowie miał tylko jedną myśl: „Narcyza nie żyje” i tylko o tym mógł myśleć.
Od sprawy minęło dobrych kilkanaście godzin, a on jeszcze nie mógł pozbyć się tego dreszczu, który poczuł, widząc wyprowadzaną przez strażników zabójczynię. Nie, nie wierzył, że mogła to zrobić, a z chwilą, gdy spojrzał jej w oczy, upewnił się tak granitowo, że gdyby nie okoliczności, wszedłby na salę i rozkazałby sędziom uwolnić ją. „Jak to możliwe”, zastanawiał się, nie zabijając zziębniętych rąk i patrząc niewidzącym wzrokiem w wypolerowany blat jego biurka, „jak to się stało, że nienawidziłem jej przez tyle lat a teraz myślę, że jest niewinna? Nie zabiła Narcyzy, nie… ale co mnie to w końcu obchodzi? Przecież nie ja będę jej bronić, ma…” jego myśli ucichły spłoszone. Uświadomił sobie, że nie miała już nikogo, kto mógłby ją uniewinnić i wyrwać z więzienia. Nikt nie mógł udowodnić, że to nie ona jest winna śmierci jego żony a on tego nie chciał… błędne koło zamykało się.
-Stworku, przynieś mi whisky.- polecił i sam nie poznał swojego głosu.
*
Sam nawet nie zdawał sobie z tego sprawy, że stuka ołówkiem o blat stołu. Dopiero Douglas spojrzał na niego tak wymownie, że wrócił myślami do rzeczywistości.
-Ze zmęczenia fiksujesz, bracie.- powiedział, klepiąc go po ramieniu i patrząc na niego pobłażliwie. -No, ale teraz już będzie lżej, naszą niewiarygodną zbrodniarkę mamy z głowy. Na pewno nie masz ochoty skoczyć na drinka? Tu niedaleko podobno jest świetny bar.
-Na pewno nie.- odmruknął, nie zadając sobie nawet tyle fatygi, by obejrzeć się na niego. Douglas wzruszył ramionami i przerzucił sobie młodzieńczym ruchem płaszcz przez ramię.
-Jak chcesz, ale nie siedź do późna, sprzątaczka też powinna mieć trochę uciechy z tego, że kolejny przestępca wylądował w pace. - tym żartem zakończył swoją pracę na ten dzień i, pogwizdując lekko temat z jakiejś włoskiej operetki, których jego żona była miłośniczką, wyszedł z biura z werwą dwudziestolatka.
„Nie mogę mieć mu tego za złe”, pomyślał Lafarre, zdejmując okulary i przecierając oczy. „W końcu to jego śledztwo, tak naprawdę i to on dostanie pochwałę… ja jestem tylko panem przesłuchującym…” Instynkt nie był zadowolony i to on kazał mu siedzieć w biurze. Co jednak mógł jeszcze zrobić? Czytanie po raz setny akt mijało się z jego siłami.
„Wszystko jest tak, jak być powinno”, powiedział sobie, wstał, pogasił świece i wyszedł z biura wprost na ruchliwą ulicę. W pięć minut później wchodził do hallu jednego z elegantszych hoteli w mieście.
Wziął od młodej, zgrabnej recepcjonistki klucz i podszedł do windy. W momencie, gdy miał do niej wsiąść, zdawało mu się, że ktoś na niego patrzy. Obejrzał się lecz nie widząc żadnej znajomej bądź zwyczajnie zwracającej uwagę twarzy, spokojnie wszedł do kabiny i nacisnął guzik z piątką. Winda ruszyła w górę.
Kiedy się jest w takim miejscu, jak Azkaban, czas przestaje płynąć. Oczywiście, niektórzy odmierzają godziny, dni, tygodnie, miesiące a nawet lata lecz mnie w ogóle do tego nie ciągnęło. Nie zauważałam prawie tego, że pod drzwiami mojej celi jest już trzech dementorów, całymi dniami siedząc w kącie lub na sienniku i przypominając sobie to, co mogłam sobie przypomnieć. Dementorzy wysysają szczęście lecz czyż wspomnienia z ostatnich lat nauki w Hogwarcie, wszelakie wspomnienia związane z Draconem mogły być szczęśliwe dla mnie w tamtym momencie? Nie były, nie były lecz doprowadzały mnie do coraz większej utraty poczucia realności. Przyjmowałam posiłki i często oddawałam pełne naczynia.
Było mi wszystko jedno, co robię i gdzie, nic już się dla mnie nie liczyło. Zapomniałam - albo chciałam zapomnieć - że gdzieś tam, kilkaset mil stąd istnieje inny świat, którego byłam częścią lecz wyrzucona zostałam poza jego nawias. Wiedziałam tylko, kim byłam dawno, dawno temu i nie mogłam powstrzymać przepływającego przez moją głowę nurtu wspomnień i twarzy. Wśród tych ostatnich zbyt często przewijała się twarz Dracona i jego matki…
Któregoś dnia - albo nocy - zmorzył mnie sen, bardzo ciężki i męczący. Śniło mi się, że idę żwirowaną drogą pod górę, wśród starych, rosochatych wierzb, pod którymi rozpościerały się marmurowe i granitowe nagrobki. Na końcu ścieżki ujrzałam postać w białej szacie… potem obraz znikł, by pojawić się za chwilę w innej wersji: tym razem to ja stałam na górze, przy jakimś nagrobku, a ku mnie szła postać, w czarnej sukni z blond włosami. Narcyza Malfoy…
Obudziłam się nagle i poczułam, że jest mi gorąco. To było tak realne… zupełnie nie jak sen… leżałam potem bez zmrużenia oka, aż do celi wsunięto mi miskę z pożywieniem. Nawet nie spojrzałam, choć pachniało lepiej, niż pierwszego dnia.
Następnej nocy (przyjmijmy…) spałam spokojnie; dopiero nad ranem dziwny sen powtórzył się. Tym razem była to scena z cmentarza, podczas której Narcyza prosiła mnie o coś, a ja nie mogłam tej prośby spełnić. Nagle bardzo wyraźnie usłyszałam swój głos:
-Pani Malfoy, proszę posłuchać mnie uważnie. Niech pani mnie posłucha i spojrzy na mnie!- potrząsnęłam nią lekko, co trochę ją otrzeźwiło. Spojrzała na mnie przytomniej. -Nie mogę pani pomóc… sama jestem w takiej sytuacji, że… nic nie mogę zrobić. Nikt mi nie uwierzy ani tym bardziej pani, nie wiem, skąd pani wie, że pani mąż brał udział…
-Rozmawiał o tym… rozmawiali o tym, on i Bella… myśleli, że nie słyszę… ona jest też zabójczynią Dracona!
Tym razem obudziłam się nie tylko zgrzana ale i mokra od potu. Byłam już pewna, że to nie jest zwykły sen… znałam te słowa, pamiętałam to. Usiłowałam zasnąć, żeby przypomnieć sobie, co było dalej lecz bez skutku. Wystraszona i z mocno bijącym sercem, leżałam na mokrym sienniku, niewidzącym wzrokiem wpatrując się w popękane sklepienie mojej celi. To nie jest sen , myślałam, rozcierając sobie ramiona, bo teraz na odmianę zrobiło mi się zimno, to się zdarzyło naprawdę . Jeszcze nie wiedziałam do końca, co to oznacza, ale widziałam w tym jedyne światełko w mroku, w jaki zaczęłam się powoli zapadać z musu i bez protestu.
Lafarre leżał na twardym, dobrym dla kręgosłupa materacu i patrzył w biały sufit hotelowego pokoju. Chociaż okrył się tylko lekką, letnią kołdrą, czuł, że w pokoju jest za gorąco. Nie mógł zasnąć nie tylko od gorąca, co prawda: dręczyło go także sumienie.
W ciągu swoich kilkudziesięciu lat pracy nauczył się dostrzegać nieuchwytne dla niewyszkolonego oka różnice w psychice przesłuchiwanych osób. Oskarżeni o zabójstwo - bo tacy głównie przewijali się przez jego ręce - byli nie mniej zróżnicowani, niż gatunki róż w samej tylko Anglii. Byli tacy, którzy zabijali z premedytacją i bez skruchy, ale byli też tacy, którzy stawali się mordercami niejako wbrew własnej woli.
Teraz czuł wyraźniej to, co nurtowało go podczas sprawy Pears i po ogłoszeniu sententiam condemnatoria: ona nie zachowywała się jak zabójczyni i wcale nie było to zwodzenie starszego urzędnika: co jak co, ale zwieść się nie dał nigdy i bardzo się tym szczycił, umiarkowanie, oczywiście.
Twierdziła, że nie zabiła tej kobiety, miała problemy z pamięcią, chociaż w pierwszej chwili powiedziała, że przypomina sobie moment zabójstwa i siebie z różdżką w dłoni. Potem zaczęła gubić się w zeznaniach i w efekcie zyskała sobie nieprzychylność sądu oraz urzędników, zajmujących się jej sprawą.
Świadczyła przeciwko niej nie tylko inkantacja zaklęcia z jej różdżki, ale także Bellatrix Lestrange, która twierdziła, że Pears nienawidziła w głębi duszy pani Malfoy przez to, że odcięto się od niej po śmierci ich syna, który zaręczył się z Pears wbrew woli rodziny. Sprawa była nie dość, że zawikłana i nieprzyjemna, to jeszcze niezbyt korzystna dla obu stron. „Przecież Lestrange była śmierciożerczynią, choć teraz wyrok uległ przedawnieniu… a jednak uwierzono jej i Malfoyowi…”. Zganił się w duchu, bo na samą myśl o Malfoyu poczuł obrzydzenie.
Kiedy zobaczył Malfoya po raz pierwszy na sali sądowej, wyraźnie uświadomił sobie, że ten człowiek jest bardzo pewny siebie i bardzo zarozumiały. „Ciekawe, czy rządziłby się tak samo, nie mając tylu pieniędzy i takiego nazwiska”, zastanowił się mimochodem. Okazało się, że jest równie wyniosły, gdy zaczyna mówić.
Sąd przesłuchiwał go dość krótko lecz z każdego jego słowa wyzierała nienawiść wobec ludzi mniej bogatych i gorzej ustawionych od niego - Lafarre poczuł to bardzo mocno.
„A jednak, kiedy zapytano go, jakie stosunki miała oskarżona z jego żoną, zawahał się”, przypomniał sobie i zdecydowanie usiadł w pościeli, przecierając dłonią oczy. „Nie powiedział ze zdecydowaniem, jak jego szwagierka, że nienawidziły się… przychylał się do wersji państwa Weasley, którzy wyraźnie podkreślali, że byłaby ostatnią osobą, która posunęłaby się do zabicia tej kobiety” Wstał i podszedł do toaletki, na której stała karafka z wodą oraz wysoka, zwężona u góry szklanka ze znakiem firmowym hotelu. Nalał sobie wody i wypił parę łyków, a resztę wylał sobie na szyję, czując, jak płyn chłodzi mile skórę. „Skazano ją na podstawie poszlak, chociaż tylko połowa osób twierdziła, że była w stanie zabić Narcyzę Malfoy…” Spojrzał sobie w twarz i odetchnął głęboko. „A może jednak jej nie zabiła? Czy morderca wahałby się w przypominaniu sobie szczegółów? Czy mógłby mieć problemy z pamięcią?”
Minęło trochę czasu: nie wiem dokładnie, ile, ale na pewno miałam wtedy pięć snów i każdy z nich odsłaniał przede mną coraz bardziej wspomnienie, które szybko przestało być dla mnie tylko majakiem sennym. Cały czas jednak nie widziałam twarzy tej drugiej osoby, która pojawiła się w trakcie mojej rozmowy z Narcyzą. Próbowałam za wszelką cenę zmusić umysł do pracy lecz bez skutku: twarz nadal była dla mnie nieznana.
Zastanawiałam się, czy powinnam komuś powiedzieć o tym powracającym wspomnieniu. Czy ktoś mi uwierzy? , myślałam podczas bezsennych godzin, zwinięta na sienniku, który już dawno przestał trącić mi zapachem potu, wilgoci i pleśni. Nie dostrzegałam prawie spartańskich warunków, w jakich „żyłam” a także nie dostrzegałam tego, że większość dementorów pilnuje mnie niczym tygrys młodą antylopę, niewinnie skubiącą trawę na sawannie.
Owszem, były noce, gdy powracały koszmary z nocy śmierci Dracona, ale nie doprowadzały mnie do utraty zmysłów. Fakt, że zaczynałam przypominać sobie coś, co przedtem było wyraźnie zablokowane dla percepcji moich zmysłów, sprawiał, że lżej znosiłam to, co każdą osobą w moim stanie doprowadziłoby już dawno do choroby psychicznej.
W tej chwili moim jedynym celem było przypomnienie sobie wszystkiego, odkrycie prawdy. Przestałam pragnąć pocałunku dementora, zapomniałam, że nawet jeśli ktoś mi uwierzy, to i tak nie będę potrafiła prawdopodobnie odnaleźć się w świecie, w którym wyrok sądowy równał się z potępieniem społecznym: łaknęłam prawdy niczym każdy więzień pragnie wolności.
To, co czuł, z pewnością nie było rozpaczą męża po śmierci ukochanej żony, nie… ale wraz ze zniknięciem Narcyzy z jego życia poczuł, że brakuje mu jej. Ostatecznie, była filarem wygodnego i - nie bądźmy skromni - łatwego życia, jakie wiódł; była filarem tego, co zbudował w myśl wszystkich swoich życiowych zasad… tylko że teraz wydawało mu się, że to wszystko straciło sens i rację bytu, ba, więcej - że było to sztuczne, jak esperanto.
Brzydził się tym i było to dla niego tak nowe i dziwne, jak myśli, których nie dopuściłby do siebie jeszcze przed tygodniem, a które teraz zawładnęły jego umysłem. „Zabawne, że jeszcze tydzień temu życie tej dziewczyny obchodziłoby mnie nie więcej, niż życie jakiegoś karalucha w rynsztoku… dlaczego wszystko się zmieniło?”, pytał sam siebie, chodząc po swym eleganckim, wymuskanym i nieprzytulnym (nowa myśl) salonie. „Dlaczego dziś myślę, że popełniłem błąd co do niej?” Dziwne to były myśli, tym bardziej dziwne, że nagle wydały mu się jak najbardziej uzasadnione.
Stracił syna a teraz stracił żonę… i pomyślał, że nie chce tracić nikogo więcej.
Część 46. Dodała Marta Pears
Niedziela, 25 Stycznia;, 2009, 15:10
Dzięki za komentarze! Iko, faktycznie masz rację, dziękuję, że zwróciłaś uwagę na ten błąd Miłej lektury!
Chciałam jeszcze bardzo gorąco podziękować całemu gronu ZKP za przemiłą ngrodę w postaci przyznania pamiętnikowi Dracona tytułu Pamiętnika Roku 2008 a pamiętnikowi Marty Pears tytułu Inkubatora Roku 2008! Dopiero teraz odczytałam wiadomość od jednej z członkiń - wybaczcie, nie ma to jak przygotowywanie się do sesji w izolacji od laptopa - i szczerze dziękuję za to ogromne wyróżnienie! To wielki zaszczyt dla mnie oraz przyjemność, cieszę się, że doceniacie to, co piszę Myślę też, że nie jest hańbą pisanie często i -jak twierdzą obiektywne osoby, np. członkowie ZKP - dobrze jakościowo. Jeszcze raz dziękuję za podwójne wyróżnienie i zapraszam do lektury obu pamiętników! Buziaki od studentki!
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
-Czy spotkała się pani tamtego dnia z Narcyzą Malfoy?
-Tak.
-W jakiej sprawie?
-Chciała ze mną się zobaczyć, napisała do mnie list, żebym przyszła o szóstej na cmentarz. Nie wiedziałam, po co chce się tam ze mną spotkać. Powiedziała, że chce złożyć zeznania, że mam jej pomóc.
-Napisała do pani list i nie podała w nim powodu spotkania?
-Nie.
-Dlaczego wysłała list a nie przyszła do pani mieszkania lub pracy?
-Nie wiedziałam, wydało mi się to dziwne, ale uznałam, że widać miała powód. Potem powiedziała, że tak było najbezpieczniej.
-Najbezpieczniej, takiego zwrotu użyła?
-Tak.
-A więc przyszła pani na to spotkanie, wysłuchała jej prośby i co wtedy?
-Odmówiłam, powiedziałam, że nie mogę tego zrobić… prosiłam, żeby się uspokoiła.
-Czyli pani Malfoy była niezadowolona z powodu pani odmowy?
-Nie, była zdenerwowana… miało to związek z jej… sytuacją rodzinną.
-A jak zareagowała na pani odmowę?
-Prosiła mnie jeszcze parę razy, żebym jej pomogła, że to ważne dla mnie i dla niej.
-A pani dalej odmawiała?
-Tak.
-Co było potem?
-Potem… wyprowadziła mnie z równowagi… nie, nie… tam ktoś jeszcze był… różdżka, zaklęcie… nie pamiętam.
-Nie pamięta pani?- wysoki mężczyzna w czarnej szacie z bordowymi wykończeniami spojrzał na mnie znad okularów. -Czy nie chce pani pamiętać?
-Pamiętam… tylko jakieś urywki zdarzeń… bez powiązania… nie jestem pewna.
-Zróbmy przerwę.- skinął na dwóch strażników, stojących obok mnie a oni wyszli z sali, zostawiając nas samych. Gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi, odchyliłam się na oparcie niewygodnego, drewnianego krzesła i założyłam ręce.
-Zimno pani?- zapytał, patrząc na mnie uważnie.
-Nie, nie.
Sala przesłuchań była niewielka: mogła mieć najwyżej dziesięć stóp na dziesięć stóp. Jasnożółte ściany, popękany sufit, plastikowe okna, stół oraz krzesło ustawione na podłodze z kiepskim parkietem: tak wyglądało pomieszczenie, w jakim spędziłam większość swojego czasu od czterech dni, nie licząc tych paru godzin, jakie spędzałam w areszcie, równie nędznie wyposażonym.
Mężczyzna siedzący naprzeciwko mnie nazywał się Robert Lafarre i był odpowiedzialny za przesłuchania osób podejrzanych o najcięższe przestępstwa. Miał spore doświadczenie i był niesłychanie precyzyjny i profesjonalny w tym, co robił. To on maglował mnie pytaniami, robiąc krótkie, konieczne przerwy i nie przestając myśleć nawet, gdy przesłuchanie przeciągało się do późnej nocy.
-Proszę zrozumieć, że im bardziej pani się opiera, tym gorsza jest pani sytuacja.- powiedział teraz, odkładając pióro i patrząc na mnie wzrokiem o procent łagodniejszym, niż dotąd. -Zdaje sobie pani z tego sprawę, że tylko szczegóły mogą pani pomóc ewentualnie. Ukrywa pani podstawowe informacje, a gdy już uda nam się nakłonić panią do powiedzenia czegoś, to za każdym razem mówi pani coś innego.
-Nie zabiłam jej.- powiedziałam machinalnie, bo w istocie było to zdanie, które powtarzałam najczęściej w ostatnich dniach. -Nie zabiłam jej, naprawdę.
-Ale z pani różdżki rzucono śmiertelne zaklęcie. Według pani wcześniejszych zeznań, byłyście tam panie tylko we dwie, więc jeśli Narcyza Malfoy nie żyje, jasnym jest, kto ją zabił.
-Nie jestem pewna, czy byłyśmy same… czasem wydaje mi się, że… że był jeszcze ktoś… nie mogłam jej zabić, nie zrobiłabym tego, przecież była dla mnie prawie, jak matka… - spojrzałam na Lafarre’a i uświadomiłam sobie, że w oczach mam łzy. Wiedziałam, że nic dla niego się nie liczy, prócz faktów, ale nie wytrzymałam. Tyle godzin sam na sam w celi, myśli i te niejasne wspomnienia…
-Mówiła już pani i jesteśmy w trakcie przesłuchiwania osób, które pani stosunek do pani Malfoy mogą opisać w sposób obiektywny. Jeśli świadkowie potwierdzą, że istotnie była między panią a tą kobietą taka zażyłość, być może zostanie to potraktowane przez sąd jako okoliczność łagodząca.- odpowiedział, przeglądając swoje notatki. -Będziemy kontynuować za chwilę, zostawię panią samą.- ułożył papiery równo i wyszedł z sali. Gdy zamknął za sobą drzwi, przetarłam twarz dłonią i zagryzłam wargi. W co ja się wpakowałam?
-No i co o tym myślisz, Lafarre?- młody, przystojny brunet spojrzał na niego z zaciekawieniem. -Chyba wyraźnie zmierza do zrobienia z siebie wariatki, to, co opowiada o tych pourywanych wspomnieniach, o tej niepewności, ta cała rozbieżność…
-Myślisz, że chce wykorzystać taką linię obrończą?- Lafarre zmarszczył brwi. -Moim zdaniem, to by było zbyt proste i banalne… ona jest prawniczką, Douglas i na pewno zdaje sobie sprawę z tego…
-…że to doskonały chwyt na sędziów?
-…z tego, że to wyjście jest idealne dla osoby zdesperowanej, której nie zostało już absolutnie nic.
-A co jej zostało?- Douglas zaśmiał się nieprzyjemnie. -W moim mniemaniu, ma pełne podstawy do poczucia desperacji… zanadto ją przeceniasz, Lafarre.
-Obyś się nie mylił.- odparł sucho, mierząc bruneta swoim sławnym, chłodnym spojrzeniem. Intuicja mówiła mu, że Pears nie dostała pomieszania zmysłów, a intuicja nie zawiodła go nigdy w sprawach zawodowych, co częstokroć było podkreślane.
*
Bellatrix śmiało mogła powiedzieć, że jest z siebie dumna. Nie tylko udało jej się wykonać wszystko sprawnie, ale też z bardzo dobrym efektem. Żaden inny zresztą nie wchodził w rachubę… robić coś albo dobrze, albo wcale: taka była jej dewiza, której ściśle się trzymała.
Kiedy weszła do domu swojej siostry, Lucjusz wyszedł jej naprzeciw, zupełnie, jakby spodziewał się jej przyjścia. Z drwiącym śmiechem w duszy zobaczyła, że na jego twarzy malował się cień niepokoju.
-Gdzie jest Narcyza?- zapytał. W jego głosie drgnęła jakaś nuta. „Aha, zdradził się. Jakież to słodkie…”
-Jakież to słodkie…- pozwoliła sobie na kpinę. -Lucjuszu, nie podejrzewałam cię o troskę o najbliższych.
-Bella, czy mogłabyś darować sobie te kpiny choć na chwilę?- spojrzał na nią z góry i silił się na chłodny ton. „Chłodny nie zawsze znaczy zjadliwy…” -I odpowiedz, proszę, na moje pytanie. Gdzie jest Narcyza?
-Oczywiście, że mogłabym sobie darować… a co do twojej żony… przykro mi, nie żyje.
Obserwowała go spod półprzymkniętych powiek, gotowa na wszystko.
-Co?- wydusił z siebie po krótkiej chwili i złapał się krawędzi komody, w której trzymano buty.
-To, co słyszałeś.- powiedziała z najdoskonalszą obojętnością w świecie i podeszła do niego o krok, by uważniej przyjrzeć się jego bladej, operlonej kroplami potu na czole twarzy, w której malowało się wszystko, tylko nie to, co powinno się malować w tej chwili. Powolnym ruchem dotknęła palcem jego ramienia i powiedziała cicho: -Twoja żona chciała cię wydać Ministerstwu i prosiła o pomoc tę szlamę, twoją niedoszłą synową. Żebyś widział, jak się zdenerwowała… zawsze mówiłam, że to tchórz… wyjęła różdżkę i tak po prostu… Narcyza prosiła ją o pomoc, błagała na kolanach, wpadła w histerię, a ona była coraz bardziej wściekła i przerażona, że ktoś ją zobaczy… podniosła różdżkę i…
-Nie wierzę ci.- powiedział przez zaciśnięte szczęki. Spojrzała mu w oczy i zobaczyła w nich, że naprawdę tak myśli. Uśmiechnęła się lekko, rozpłaszczyła dłoń na szorstkim, ciemnym materiale i przesunęła ją leniwie aż do kołnierzyka tuż przy jego szyi. Nie wytrzymał tego i odsunął ją gwałtownie, łapiąc za nadgarstki.: -Nie wierzę, że ona to zrobiła… nie mogła tego zrobić. Bellatrix, powiedz mi prawdę!
-Nie denerwuj się tak, bo podskoczy ci ciśnienie.- poradziła mu, zdejmując dłoń wreszcie z jego ramienia i prostując się. Spojrzała na niego uważnie. W jego oczach był ten dziki błysk, który pojawiał się tak rzadko, w chwilach największego uniesienia.
-Zabiłaś ją.- spojrzał nagle prosto w jej oczy i potrząsnął nią. -Ty to zrobiłaś, tak?!
-Lucjuszu, uspokój się. Ja to tylko widziałam… to ona ją zabiła, ta Pears, czy jak jej tam.- odpowiedziała znużonym głosem i wyrwała dłonie (z łatwością…) z jego uścisku. „Och, co za żałosny człowiek…”
-Nie mogła tego zrobić, wiem to na pewno. Ona…- odwrócił się tyłem do Bellatrix i oparł się dłonią o futrynę. -…ona jest ostatnią osobą, która zabiłaby Narcyzę. Mówisz, że chciała mnie wydać?- przypomniał sobie i spojrzał na nią tak złamanym wzrokiem, że przeszła jej cała satysfakcja.
-Chciała wydać ciebie i mnie ministerstwu, szkalowała zwolenników Czarnego Pana i chciała, żeby Pears jej pomogła. Widziałam, spotkały się na cmentarzu.
-Na cmentarzu? Kiedy?- zapytał, biorąc do ręki płaszcz. Wzruszyła ramionami i spojrzała na niego wymownie.
-Przed chwilą. Nie rób głupstw, Lucjuszu… już tam są na pewno ludzie z Ministerstwa, zajmą się tą szmatą. „Właściwie, można teraz to określenie rozszerzyć także na nią…”
*
-Ale ja naprawdę nie rozumiem, jak mogło do tego dojść! Nie wierzę, że Marta ją zabiła, sami wiecie, że prędzej Lucjusz by na nią podniósł rękę, niż ona!- Ron z rozdrażnieniem uderzył kubkiem o stół. Hermiona nawet go nie upomniała, skulona na krześle przy szafce z talerzami od ślubnego serwisu.
-Mówiłaś, że przyznała się do wszystkiego?- spojrzała na młodą dziewczynę, siedzącą obok jej szwagierki, Ginny, przy zlewie, o który opierał się Harry. Dziewczyna odpowiedziała, gryząc wargi:
-Generalnie ma problem z pamięcią. Pamięta siebie, pamięta moment rzucania zaklęcia, ale ma przebłyski świadomości, że nie była tam sama, że ktoś jeszcze tam był.
-Jak ci się udało to wydobyć, Tonks?- Ginny mimowolnie uniosła brwi.
-Ten młody asystent Lafarre’a jest bardzo łasy na drapieżną urodę dziennikarek.- odpowiedziała bez cienia uśmiechu i podrapała się długim paznokciem po głowie. -Na kły druzgotka, co tam się stało, u licha?
-Nie wierzę, że ją zabiła.- odezwał się nagle Harry i wszyscy na niego spojrzeli. Minę miał tak zaciętą, że Ginny położyła mu dłoń na ramieniu uspokajającym gestem. Zdawał się tego nie widzieć. -Nie Marta. Ktoś ją wrobił i dowiem się, kto, choćbym musiał poćwiartować wszystkich śmierciożerców w okolicy.
-Tak, jak już mówiłem, może pani liczyć tylko na nadzwyczajną łagodność sędziów oraz sprawność adwokata. Nie daję pani jednak więcej, niż trzydzieści procent szans.
-Co mi grozi, jeśli wszystko pójdzie po myśli oskarżyciela?
-Dożywocie, w najlepszym wypadku dziesięć lat.
Część 45. Dodała Marta Pears
Czwartek, 22 Stycznia;, 2009, 16:18
Co do pocałunku, pomyślimy, nie obiecuję^^ Mam nadzieję, że nie oberwę Niewybaczalnym za ten wpis... :P
* * * * *
Kiedy pchnęłam bramę Highgate, uświadomiłam sobie, że najprawdopodobniej jestem jedyną osobą, która o tej porze odwiedza cmentarz, pomijając już fakt, że moja ostatnia wizyta miała miejsce wczoraj i w związku z tym mogło to wyglądać nieco dziwnie. No, trudno, nawet jeśli ktoś mnie widział wczoraj i dzisiaj, najwyżej pomyśli, że wyjątkowo przeżywam utratę kogoś bliskiego , pomyślałam, rozglądając się. Było tu pusto, cicho i spokojnie. Wieczór zapowiadał się ciepły i pogodny, całe szczęście.
Ruszyłam wolnym krokiem alejką, nie tracąc ani cala czujności. Mimo wszystko, miejsce, naznaczone przez Narcyzę, nie było typowe i nasuwało mi tylko jeden konkretny wniosek: miała powód, by spotkać się ze mną poza domem, a to nie oznaczało niczego dobrego ani dla mnie ani dla niej - tak przynajmniej podejrzewałam. Nie przeszło mi przez myśl, że to mogła być pułapka: raczej zastanawiałam się, jak tajną sprawę chce ze mną załatwić, spotykając się ze mną przy grobie swojego syna a mojego narzeczonego.
Dokładnie z wybiciem odległego zegara na kościelnej wieży godziny siódmej po południu na głównej ścieżce ukazała się jasnowłosa kobieta w czarnej szacie. Poznałam z daleka panią Malfoy, ale nie wyszłam jej naprzeciw - instynkt podszepnął mi, że wszelkie szafowanie uczuciami może być w tej chwili niewskazane. Udałam, że nie zauważyłam jej (co, przyznam szczerze, nie było łatwe, bowiem była jedyną osobą, która przyszła na cmentarz od chwili mojego pojawienia się) i stałam spokojnie przy nagrobku.
Gdy podeszła, odegrałam wielkie zdziwienie; Narcyza podchwyciła to i również zachowywała się, jakby moja obecność była dla niej zaskoczeniem. Ze spojrzeń, jakie rzucała na boki, domyśliłam się, że obawiała się osób niepożądanych. Uspokoiłam ją nieznacznym kiwnięciem głowy. Obejrzała się raz jeszcze i stanęła twarzą do tablicy.
-Nie mogłam się spotkać z tobą w inny sposób i nie miałam czasu do stracenia.- powiedziała tak cicho, że mimowolnie przysunęłam się nieco bliżej niej. -Nie będę zagłębiać się w szczegóły: powiem tylko, że ostatnio dużo myślałam o tym, co się stało… i zrozumiałam, że nie mogę tego tak zostawić.
Chociaż mówiła nieco enigmatycznie, nie przerywałam jej, słuchając z napięciem.
-Kilka dni temu dowiedziałam się, że mój mąż wydał was śmierciożercom. To dlatego złapali was tak szybko, gdyż zaraz po waszym wyjściu z Wiltshire porozumiał się z nimi.
Mówiła głosem pozornie niedbałym i obojętnym lecz sposób, w jaki mięła mankiety swojej szaty dawał mi do zrozumienia, w jakim jest stanie. Ja również byłam wstrząśnięta: jej słowa były w pewnym sensie straszne dla mnie.
-Nie mogę żyć dłużej z człowiekiem, który nie zawaha się przed wydaniem własnego syna mordercom. Chcę z tym skończyć… i chciałam prosić cię o pomoc.
-Co… mam zrobić?- wykrztusiłam, bo gardło miałam zaschnięte od emocji. Narcyza spojrzała na mnie po raz pierwszy i powiedziała:
-Chcę… chcę, żeby prawda o śmierci Dracona ujrzała światło dzienne. Powiem ci wszystko, jesteś prawnikiem, będziesz wiedziała, co z tym zrobić. Wiem, kto był w to zamieszany i chcę się wreszcie uwolnić od tego jarzma. Nigdy nie byłam szczęśliwa w tym domu, otoczona ludźmi o takich przekonaniach… nie zrozum mnie źle, nie chcę zdradzić swojego męża ani skazać go na śmierć…- mówiła coraz bardziej chaotycznie, nerwy, dotąd trzymane na wodzy, zaczynały odmawiać jej posłuszeństwa. -…nie mogę sama cierpieć, on wydał na śmierć naszego jedynego syna!
-Pani Malfoy, proszę się uspokoić…- rozejrzałam się, bo wydało mi się, że słyszałam jakiś szelest w pobliżu i złapałam ją za ramiona. Drżała, niczym bezbronny ptak. -Jest pani rozgorączkowana, nie myśli pani racjonalnie…
-Mój mąż wydał go na śmierć… mój mąż…- szeptała pobielałymi wargami. Zdenerwowałam się, bo Narcyza wyraźnie zaczęła tracić zmysły i świadomość.
-Pani Malfoy, proszę posłuchać mnie uważnie. Niech pani mnie posłucha i spojrzy na mnie!- potrząsnęłam nią lekko, co trochę ją otrzeźwiło. Spojrzała na mnie przytomniej. -Nie mogę pani pomóc… sama jestem w takiej sytuacji, że… nic nie mogę zrobić. Nikt mi nie uwierzy ani tym bardziej pani, nie wiem, skąd pani wie, że pani mąż brał udział…
-Rozmawiał o tym… rozmawiali o tym, on i Bella… myśleli, że nie słyszę… ona jest też zabójczynią Dracona!
-Pani Malfoy, proszę… proszę, niech się pani uspokoi, to nieprawda…
-Doprawdy, Narcyzo, przeszłaś moje najśmielsze oczekiwania.- do naszej rozmowy wmieszał się trzeci głos, chrypliwy i grubszy lecz bez wątpienia kobiecy. Drgnęłam i z przerażeniem ujrzałam, jak z sąsiedniego rzędu schodzi ku nam Bellatrix Lestrange, z domu Malfoy.
-Bellatrix!- oczy Narcyzy zalśniły niepokojąco. Widok siostry chyba przywrócił jej siły, bo zdjęła moje dłonie ze swych ramion i chwiejnym krokiem postąpiła ku czarnowłosej kobiecie. Stałam bez ruchu, zesztywniała z nagłego lęku, jaki wzbudziła we mnie ta postać. Choć nigdy nie znałam jej osobiście, słyszałam o niej wystarczająco dużo, by na sam jej widok odczuwać nieokreślony niepokój. Wiedziałam, że ta kobieta była zdolna do wszystkiego, słyszałam od Harry’ego, że to ona doprowadziła torturami do obłędu rodziców jednego z jego kolegów, Neville’a Longbottoma. -Po co przyszłaś? Po co tu przyszłaś?
-Żeby uchronić cię od popełnienia potwornego głupstwa, naturalnie.- odpowiedziała beztrosko Bellatrix i zeszła niżej. Instynkt kazał mi wyjąć różdżkę lecz zaraz przypomniałam sobie, że nie mogę tego zrobić: w końcu nadal występowałam jako zwolenniczka Czarnego Pana, bynajmniej na użytek siostry Narcyzy. -Kryłaś się z wysyłaniem listu jak i z przyjściem tutaj, zresztą już nawet Lucjusz był zaniepokojony twoim dziwnym zachowaniem i oziębłością. Nieładnie, Cyziu, tak oszukiwać bliskich.
-Oszukiwać?- powtórzyła Narcyza a jej oczy zalśniły. -I ty to mówisz, ty, która razem z Lucjuszem zresztą oszukiwałaś mnie tak długo? Śmiesz mi mówić, że nieładnie jest oszukiwać bliskich?- doprawdy, aż trudno było orzec, w którym z jej ostatnich słów brzmiała większa wzgarda.
-Och, dobrze wiesz, że to było konieczne.- żachnęła się jej siostra. -Poza tym, chyba nie będziesz się ze mną kłócić na temat tego, czy twój syn powinien ponieść karę za zdradę, czy nie. Wiesz przecież, że każdy, kto ośmieli się zdradzić Czarnego Pana musi ją ponieść.
-Nie będę.- zgodziła się Narcyza, oddychając powoli. -Ale nie zamierzam postępować wedle twoich reguł, Bellatrix. Skończyłam z tym.
-Skończyłaś z czym?- w ciemnych oczach kobiety, w uniesionych lekko, niewydepilowanych brwiach i wygięciu ust widać było najdoskonalsze zdumienie. -Wyjaśnij mi to, Cyziu.
-Mam dość życia w zakłamaniu i fałszu. Nie zamierzam dłużej marnować swojego życia… zbyt długo żyłam w niezgodzie z samą sobą.
-Marnować na życie w przekonaniach, z którymi nigdy się nie zgadzałaś, to chcesz powiedzieć?- tym razem jej oczy pozostały chłodne, patrzyła na siostrę wzrokiem tygrysa, szykującego się do ataku na bezbronną antylopę.
-Zaskakujące, jak dobrze mnie rozumiesz.- wycedziła żona Lucjusza, patrząc na siostrę dumnie.
-Och, przecież jestem twoją siostrą.- zaśmiała się z satysfakcją Bellatrix. Jej śmiech był gardłowy i przyprawiał mnie o dreszcze. -Ale, przyznaję, czuję się nieco zaskoczona, chociaż od dawna podejrzewałam, że jesteś inna, niż sądziłam… dlaczego tak późno, Narcyzo? Dopiero śmierć twojego pożal się Boże synalka sprawiła, że zaczęłaś myśleć o buncie? O proteście przeciwko temu, co nieuniknione i słuszne?
-Nic nie jest słuszne według tego, czemu jesteś wierna. Nie ma słuszności tam, gdzie głównym narzędziem jest strach, poniżenie i mordowanie setek niewinnych ludzi.
-Przesadzasz, moja droga… z całą pewnością nie zabijamy niewinnych ludzi a już na pewno nie setki. My po prostu uzdrawiamy świat, rozumiesz?- mówiła teraz niemal łagodnie, z fanatycznym błyskiem w oku. -Usuwamy tych, którzy przeszkadzają nam w wielkim dziele oczyszczenia świata i uwolnienia go od zarazy i skaz.
-Jakim prawem uważacie się za mogących decydować o życiu i śmierci ludzi, którzy nigdy w życiu nie zrobili wam żadnej krzywdy?- zapytała, oddychając gwałtowniej. Podeszła bliżej siostry i spojrzała na nią w uniesieniu. -Nikt i nic nie daje wam prawa, by zabijać… nic!
-Cel uświęca środki, -odpowiedziała spokojnie, z lekkim skrzywieniem warg jej siostra, wyjmując różdżkę -cel uświęca środki, moja droga. Jaka szkoda, że tego nie rozumiesz.
-Nigdy nie będę rozumieć ideologii, która daje prawo do zabicia drugiej osoby tylko dlatego, że nie ma odpowiedniego herbu rodzinnego bądź koneksji.
W jej tonie słyszałam wyraźną pogardę i dumę. Och, wyglądała z pewnością fascynująco, gdy tak stała w zapadającym półmroku naprzeciwko siostry i mówiła te piękne i szczere w jej ustach słowa. W ułamku sekundy poczułam coś na kształt dumy i dotknęłam dłonią kieszeni szaty.
-Masz rację, nigdy.- zgodziła się żona Rudolfa Lestrange’a, patrząc tym razem na mnie. Jej wzrok zmroził mnie: cofnęłam dłoń niczym zahipnotyzowana i spojrzałam na nią, myśląc: Nie rób tego, nie rób . -Narcyzo, bardzo mi przykro, ale rozczarowałaś mnie, a wiesz, jak krótka u mnie droga od rozczarowania do gniewu, a od gniewu: do kary.
-Chcesz mnie zabić?- roześmiała się strasznie matka Dracona. W słabym świetle resztek dnia dostrzegłam, że wyprostowała się mimochodem lecz jej barki zadrżały nieznacznie. -No, to dalej, zabij własną siostrę… ciekawa jestem, czy potrafisz być aż tak bezwzględna i okrutna.
-Powiedziałam już, że bardzo mi przykro. Jako że jesteś moją siostrą, dam ci jeszcze chwilę na zastanowienie się: na pewno nie zamierzasz cofnąć swoich słów? Jeszcze wszystko da się zmienić, Narcyzo, jeszcze możesz odkupić swój błąd.
-Nie żałuję niczego, co powiedziałam w przeciągu ostatnich paru chwil.
-Rozumiem.- Bellatrix zmierzyła ją wzrokiem, jakim zapewne koneserki sztuki mierzą nieciekawy posąg w galerii sztuki gdzieś na Zachodzie. Nagle zrozumiałam, że Bellatrix zrobi to, co zaplanowała sobie przed kilkoma minutami i wyciągnęłam różdżkę, nie bardzo wiedząc, co robię. Rozległ się krzyk huk. Różdżka wyleciała mi z dłoni a moc zaklęcia odrzuciła mnie tak, że upadając, uderzyłam głową o kant nagrobka i straciłam przytomność. Gdy się ocknęłam, nade mną stało bardzo wiele osób a kilka innych robiło coś obok. Zamrugałam mocniej i przysłoniłam dłonią oczy, bo światło z czyjejś różdżki oślepiło mnie.
-Nie ruszaj się!- usłyszałam czyjś rozkaz. -Jeśli zrobisz jeden ruch, natychmiast zostaniesz oszołomiona.
-Ale…- zaczęłam cicho, próbując się podnieść, gdy ktoś przygwoździł mnie do ziemi i dotknął różdżką mojej szyi. To cholerne światło oślepiało mnie tak, że nie widziałam twarzy. Potem ktoś silnym ruchem wyrwał moją różdżkę, którą cały czas - nie wiedzieć czemu - ściskałam w dłoni i zawołał:
- Priori Incantatem!
Ponad łuną ujrzałam na tle ciemnych gałęzi wyraźny, zielony rozbłysk.
-Co…- zaczęłam znowu, nie wiedząc, co się dzieje. Nade wszystko też nie mogłam sobie przypomnieć ostatnich minut: gdzie ja w ogóle jestem?
-To ona…- szepnął ktoś i dopiero wtedy uświadomiłam sobie, jak cicho było od chwili wywołania inkantacji zaklęcia.
-Jest pani zatrzymana przez Ministerstwo Magii i oskarżona o zabójstwo Narcyzy Malfoy za pomocą Zaklęcia Niewybaczalnego.
Część 44. Dodała Marta Pears
Poniedziałek, 19 Stycznia;, 2009, 09:33
Witajcie! Taktyka dodawania notek 'na weekend' sprawdza się, jak widać Dziękuję wszystkim i każdemu z osobna za wsparcie i komentarze. Mercy , miło widzieć Cię ponownie a do Ceda już zajrzałam. Ann , Tobie już odpisałam na forum. Gorgie , gdybym dodawała po pięć notek jednocześnie, nie byłoby takiej frajdy z oczekiwania i snucia domysłów :P. Nutrio i Parvi , dziękuję Wam. Muszę powiedzieć, że zaskoczyłyście mnie swoimi wizjami: myślę, że to dlatego oczekiwałyście pocałunku, bo napięcie w tej scenie sięgało zenitu i było graniczne, wszystko mogło się wtedy zdarzyć. Nie obiecuję pocałunku z Severusem, ale i nie zarzekam się, że o czymś takim nie napiszę (przyznam się cichaczem, że myślałam o takiej jednej scenie, ale to wiele, wiele dni później, może nawet i rok, dwa). Parvati, dziękuję Ci też za recenzję - niezwykle wzruszająca, odpiszę Ci na nią jeszcze dziś, jak wrócę z zajęć.
Tyle mojego długawego wstępu, zapraszam do czytania tu i u Dracona
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
-Wiesz, zastanawiam się, jak to jest, że zawsze byłam taka spokojna i zrównoważona, nie pakowałam się w kłopoty, a teraz w ciągu kilku tygodni moje życie stanęło do góry nogami. No, właściwie w przeciągu paru miesięcy, ale chodzi mi o to, co zdarzyło się ostatnio - ta cała afera z Saxem a potem z profesorem Snapem… ja nigdy nie miałam takich problemów, no, poza tą jedną akcją na koniec roku… nie wiem, co się ze mną dzieje… już było tak dobrze… chyba po prostu moje życie toczy się zbyt szybko i zbyt gwałtownie. Nie wiem, jak ty byłeś przy mnie, to wszystko miało jakiś swój sens, porządek, nie miałam takiego wrażenia, jakie mam teraz, że świat jest do góry nogami. Znowu zgubiłam drogę, wiesz…
Hm, zapewne wiedział… patrzyłam na nagrobek i próbowałam sobie wyobrazić, że zamiast niego jest tu Draco, siedzi na ławeczce i słucha mnie z tym swoim lekko kpiącym uśmiechem. Och, Draco, Draco… dlaczego akurat na nas musiało paść? Nie wyobrażasz sobie, jakie to trudne…
Postawiłam mały, czerwony znicz na grobie i, po krótkiej chwili, ruszyłam w stronę wyjścia z cmentarza. W bramie zderzyłam się z wysoką kobietą w czarnym płaszczu i czarnym kapeluszu. Kobietą tą była Helen Rolleycoat, ale nie poznałam jej na początku przez czarny woal.
-O, Marta, miło cię widzieć… wychodzisz?- zapytała z żalem w głosie, patrząc na mnie spoza woalki. -Przepraszam.- dodała szybko, odsłaniając twarz. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Prawdę mówiąc, byłam zdezorientowana i najchętniej udałabym, że nie rozumiem po angielsku lecz tak, rzecz jasna, nie mogłam postąpić. Zamiast tego więc zmusiłam się do uprzejmości i stwierdziłam, że mam jeszcze chwilę czasu.
-To może odprowadzisz mnie?- zapytała. -Wiem, wiem, nie chce ci się dwa razy chodzić w to samo miejsce…
Oniemiałam w głębi ducha. Ona najwyraźniej w świecie myślała, że byłam na grobie jej syna, podczas gdy… w jednej chwili poczułam się zniesmaczona i podła zarazem. Odetchnęłam głęboko i powiedziałam:
-Dobrze, pójdę razem z panią.
-Bardzo ci dziękuję.
W milczeniu przeszłyśmy żwirowaną ścieżką pod górę, a potem skręciłyśmy w jedną z alejek po prawej stronie.
Wyrzucałam sobie w głębi ducha, że przystałam na jej prośbę, bo już czułam, na co się zanosi. Nie omyliłam się, gdyż Helen w chwilę później nawiązała do sprawy, do której ja wolałabym już nie wracać ani razu.
-Myślałaś może o mojej propozycji? Nie chciałabym do niczego cię zmuszać, ale… moim zdaniem, to naprawdę świetny pomysł. Czuję, że śmierć mojego syna bardzo nas do siebie zbliżyła i myślę, że on by tego chciał.
-Żebym się wprowadziła do pani mieszkania?- powiedziałam na głos to, co pomyślałam.
-Tak, o tym właśnie mówię.- przytaknęła i przystanęła, by odsapnąć chwilę. -Więc, co o tym myślisz?- spojrzała na mnie z wyczekiwaniem.
-Przepraszam, ale myślę, że to zły pomysł.- powiedziałam spokojnie, patrząc na nią i powstrzymując się od grymasu. Pomysłowość matki Roda przerażała mnie z każdą chwilą coraz bardziej. -Po pierwsze, ja już mam mieszkanie i nie chcę się z niego wyprowadzać, po drugie, to…
-Rozumiem, że chodzi ci o mieszkanie, apartamenty w twojej dzielnicy nie należą do tanich, ale ja zobowiązuję się pokryć wszystkie opłaty związane z opuszczeniem mieszkania.
-Nie o to chodzi…- próbowałam wtrącić lecz kobieta nie dała mi dojść do słowa. Rozejrzała się ukradkiem i złapała mnie za dłoń, mówiąc do mnie szeptem:
-Marta, byłaś najważniejszą osobą w życiu mojego syna i chciałabym spełnić jego wolę.
-Wolę? Rod nie miał żadnej woli, co do mnie.
-Mam na myśli, że… jesteś dla mnie, jak córka. Zrozum, - w jej oczach pojawiły się łzy. Poczułam niemiły dotyk chłodnego srebra pierścionka na jej palcu, gdy potrząsnęła moją dłonią rozpaczliwie. -śmierć mojego syna bardzo nas do siebie zbliżyła, nie czujesz tego? Ty byłaś osobą, z którą najwięcej spędzał czasu i ty wiesz o nim najwięcej… chciałabym… chciałabym móc mieć go przy sobie, brakuje mi go, ale on nie wróci… gdybym miała cię przy sobie, byłoby mi lżej.
Spojrzałam na nią z nieukrywanym zdumieniem i oszołomieniem. Nie no, ta kobieta jest cokolwiek nienormalna! , pomyślałam z paniką, patrząc na jej skrzywioną bólem twarz. Gra, czy naprawdę jej zależy na zachowaniu syna w pamięci ? Nie wiedziałam tego, byłam zbyt ogłuszona jej słowami.
-Pani Rolleycoat… ja bardzo chętnie będę panią odwiedzać, jeśli pani sobie tego zażyczy,- skłamałam naprędce, usiłując brzmieć prawdopodobnie. -ale nie mogę zgodzić się na to, co mi pani proponuje. To po prostu niemożliwe i nie chcę dłużej o tym rozmawiać.
-On cię kochał!- załkała cicho, patrząc na mnie żarliwie. Miałam jej już dość, dość jej zachowania, wylewności i tępoty. Z trudem powstrzymałam się od mocniejszych słów.
-Tak, wiem o tym, ale ja nie kochałam jego.- powiedziałam stanowczo. Wypadło to chyba jeszcze dobitniej, niż chciałam, bowiem nagle na jej twarz pojawiło się niewiarygodne zdumienie i niedowierzanie.
-Wiem, że straciłaś narzeczonego, ale Rod tyle dla ciebie zrobił, naraził dla ciebie…
-Pamiętam, co zrobił dla mnie Rod.- odpowiedziałam równie stanowczo. Może i ją ranię , pomyślałam ale najwyraźniej to jedyna droga, która przemawia do jej rozumu. -Pamiętam i, proszę mi wierzyć, nigdy o tym nie zapomnę, jednakże to nie zmienia faktu, że…- urwałam nagle, bo dobiegł mnie skrzyp bramy cmentarza i w sekundę później zobaczyłam w niej dwie kobiety. Jedna z nich była niewysoka i drobna, miała jasne, długie włosy, spięte z tyłu głowy. Druga miała bardziej rozbudowaną figurę i bujniejsze, czarne, kręcone włosy, opadające kaskadą na jej plecy. Obie milczały, nie patrząc na siebie.
-…przepraszam, muszę iść, zapomniałam…- powiedziałam nieuważnie do matki Roda, obserwując, jak Narcyza Malfoy i Bellatrix Lestrange idą aleją. Grób Dracona był kilka rzędów niżej od grobu Roda, ale wiedziałam, że jeśli stąd nie zniknę lada moment, spotkam się z nimi, a tego nie chciałam.
Odwróciłam się na pięcie i szybko ruszyłam przed siebie, wzdłuż nagrobków, nie bacząc na zdziwione wołania Helen. Kiedy w pięć minut później znalazłam się na ulicy i cofnęłam się ostrożnie pod główną bramę, zobaczyłam prześwitujące zza kamiennych tablic i drzew postacie matki i ciotki Dracona. Ciężko oddychałam a w głowie miałam chaos myśli. Dłonią ściskałam list, jaki miałam w kieszeni płaszcza.
*
A więc marzyła o miłości… a nade wszystko marzyła o miłości odwzajemnionej, dlatego też z chwilą rozpoczęcia piątego roku nauki w Hogwarcie w jej sercu zakwitła nadzieja, że to marzenie się spełni.
Lucjusz zaczął ją zauważać. Już nie było tego obojętnego spojrzenia, prześlizgującego się po niej przy każdej możliwej okazji, nie było dystansu i chłodu: zamiast nich pojawiła się jakaś dziwna bliskość, dziwne zabieganie o jej względy. Czuła się kochaną i trzymała się tego poczucia, jak ostatniej deski ratunku, kompletnie zapominając o tym, że Lucjusz minąłby ją bez słowa jeszcze parę miesięcy temu. Deska okazała się być zbutwiała w lipcu 1976 r.
-Ależ, Cyziu, co ty wyprawiasz? Otwórz, proszę!- Bella dobijała się do drzwi.
-Zostaw mnie!- zawołała przez łzy, po raz pierwszy chyba unosząc głos na starszą siostrę. -Daj mi spokój, chociaż przez chwilę odczepcie się ode mnie!
-Narcyza, przestań robić sceny i otwórz te drzwi!
-Zostaw mnie!
-Narcyza! Ostrzegam cię, że jeśli tego nie zrobisz, powiem matce, jak się…
-No to jej powiedz!- uniosła na chwilę głowę znad poduszki i spojrzała na drzwi z nienawiścią. -Idź i powiedz jej, że to jest najgorsza chwila w moim życiu i że to wszystko jej wina!
„Wszystko jej wina”, krzyczała, ale tak nie było- i doskonale wiedziała o tym. Bardziej to była wina Lucjusz chyba aniżeli jej rodziny…
„Myślałem, że jeśli ci powiem, że nasi rodzice planują nasze małżeństwo, przestaniesz się do mnie odzywać. Nie chciałem psuć tego, co udało się nam osiągnąć.”
„Tylko co nam udało się osiągnąć?”, zastanowiła się, zasuwając kotarę. „Jedno, jedyne kłamstwo, śmierć mojej nadziei… to wyrachowanie tkwiło w jego zmianie stosunku wobec mnie, tylko próbował mi wmówić, że okłamywał mnie z miłości.” Uświadomiła sobie, że zawsze postępował ostrożnie i planowo. „Zawsze był wyrachowany, co nie przeszkadzało mi go kochać.”
Tak, to była prawda: chociaż czuła się tak okrutnie zawiedziona, chociaż jej wszystkie dziewczęce marzenia legły w gruzach z etykietą farsy rzeczywistości, przemogła się i zgodziła się zostać żoną Lucjusza. „Zresztą, ta zgoda była fikcyjna, żebym nie buntowała się, że nie pozwolono mi samej udzielić odpowiedzi na najpiękniejsze pytanie dla każdej kobiety… pytanie, które dla mnie zostało splugawione przez instytucję swatania i milczenie Lucjusza”
Zwyciężyła w niej miłość do Lucjusza, ale z każdym mijającym rokiem ich małżeństwa czuła, że ta miłość robi się coraz bardziej rozpaczliwa i desperacka, staje się coraz bardziej tylko jej udziałem. Lucjusz, tak niemalże czuły przez pierwszych parę dni, bardzo szybko zaczął zachowywać się tak, jak dawniej. Sądziła, że powinna być z niego dumna, że on w końcu jest głową rodziny, jaką stworzyli lecz poniewczasie zrozumiała, że to było samooszukiwanie się. Jeśli można powiedzieć, że ona go kochała miłością bezwarunkową i starała się w każdej chwili odnajdywać dumę i szacunek wobec męża, to z całą pewnością można powiedzieć, że tenże mąż nie odwdzięczał się jej takim samym traktowaniem. „Byłam dla niego kochanką, powiernicą, służącą i ozdobą posiadłości. Kolejność epitetów zmieniała się w zależności od okoliczności oraz jego nastroju… nigdy nie byłam dla niego żoną. Nigdy.”
„A może on właśnie tak pojmował mnie, jako swoją małżonkę?”, pomyślała, pragnąc nagle uciec od poprzedniej myśli. „Przecież kochał mnie na swój sposób, bluźnierstwem byłoby zaprzeczać jego uczuciom dla mnie… opiekował się mną, zawsze dbał o to, by niczego mi nie zbrakło… ale w tej dbałości świadomie lub nie zapomniał o uzupełnieniu jednej najważniejszej rzeczy: o miłości, przejawiającej się czułością, troskliwością i drobnymi, codziennymi gestami a nie tylko kwiatami na urodziny i drogimi prezentami z okazji i bez.”
Ucieszyła się, kiedy dowiedziała się, że jest w ciąży. Wierzyła mocno to, że dziecko zespoli ich bardziej i wypełni to puste miejsce w życiu każdej kobiety i każdej rodziny. Wierzyła- i znów była odosobniona w tej wierze.
Znów Lucjusz był kochającym, dbającym o wszelkie potrzeby pierwszego rzędu mężem, ale nigdy w czasie tych szczególnych dziewięciu miesięcy nie usłyszała, by użył cieplejszych słów wobec niej, nie mówiąc już o dziecku.
Owszem, częściej, niż zwykle, pytał o jej samopoczucie i dbał o to, by ciąża przebiegała zgodnie z medycznym punktem widzenia, ale nie było w nim emocjonalnego zaangażowania się. Paradoksalnie, choć był w zasięgu jej ręki bardziej, niż dotąd, nie czuła się bardziej samotną, niż wtedy, gdy długie godziny spędzał w Ministerstwie.
„Nie, był czas, gdy byłam bardziej samotna.”, pomyślała po chwili. Spuściła wzrok na postrzępione rogi dywanu.
Bardzo kochała Dracona i radowało ją to, jak bardzo jest podobny do ojca, nie tylko fizycznie. Zdarzały się też tak błogie chwile, gdy razem, w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia, razem z Lucjuszem przemierzali parkowe aleje, trzymając za ręce ślizgającego się, roześmianego, kilkuletniego syna.
Z czasem tych chwil było coraz mniej. Miewała wrażenie, że Draco oddala się od niej, przyciągany jakby odwieczną siłą jednoczącą ojców z synami a matki z córkami. „To jest naturalna kolej rzeczy”, mówiła sobie, ale musiała zaciskać zęby, by powstrzymać się od pełnych goryczy komentarzy, gdy obserwowała, jak jej syn po powrocie z wakacji przez pierwszych parę lat w Hogwarcie używa słów obelżywych i miesza z błotem wszystkich urodzonych gorzej od niego.
„Boże, przecież to jeszcze dziecko”, szeptała zmartwiałymi z przestrachu wargami w nocy, gdy Lucjusz spał spokojnie a ona wciąż leżała, dręczona niepokojem, że Draco zechce iść kiedyś w ślady ojca. Co więcej, zdawała się być jedyną osobą widzącą w swoim synu następcę swojego męża - i jedyną, która nie widziała w tym powodu do radości.
-Przecież to cudowna rzecz, mieć syna i móc go oddać na służbę Czarnemu Panu!- powiedziała Bellatrix, gdy któregoś dnia Narcyzie wyrwało się parę szczerych słów spod serca. -Powinnaś go do tego zachęcać, a nie się bać, że coś mu się stanie. Jeśli nawet zginie, to z honorem, jak prawdziwy syn Blackówny i Malfoya!
Sama Bellatrix nie miała dziecka, choć była już od paru miesięcy żoną Rudolfa Lestrange’a. Kiedy Narcyza kiedyś o to zapytała, Bellatrix powiedziała wzgardliwie: „Nie interesują mnie dzieci.” chociaż tak bardzo kłóciło się to z tym, co mówiła odnośnie służby u Czarnego Pana. Dopiero po jakimś czasie wyszło na jaw (ale bardzo kameralny jaw), że Bellatrix nie może mieć dziecka wskutek wady genetycznej. Nikt z rodziny jednak nie zamierzał tego komentować ani dłużej się nad tym rozwodzić: nie mogła, to nie mogła, szkoda, co prawda, bo przepada jedna okazja do utrzymania rodowej ciągłości, ale to nie powód do rozpaczy! Prawdziwym powodem do histerii mógłby być bowiem tylko upadek Czarnego Pana albo coś równie strasznego, a niemożliwość zasmakowania macierzyństwa? Cóż za bzdura!
I tak żyła sobie do czasu, gdy Draco skończył szkołę. Już od wakacji po piątej klasie zauważyła w nim wyraźną zmianę. Przestał mówić, że chce być dumnym synem rodziny (co mówił głównie na użytek ojca i ciotki, bo tak naprawdę jego matka nie widziała w nim materiału na bezwzględnego, okrutnego śmierciożercę) za to zaczął więcej przebąkiwać o tolerancji. Narcyza nie mogła się temu nadziwić, chociaż z drugiej strony, była szczęśliwa wiedząc, że jej syn nie spisze się na stracenie pod presją klanu. Niestety, kiedy Lucjusz powiedział do niego kiedyś: „Jesteś bardziej podobny do swej matki, niż przypuszczałem”, wcale nie była z tego dumna, widząc jego spuszczoną głowę i rumieniec wstydu. „A czego się wstydził?”, pomyślała gorzko, „Tego, że pokochał dziewczynę, którą jeszcze przed rokiem nazwałby szlamą… tego, że nareszcie miał szansę na bycie szczęśliwym, wolnym od bezwzględnych i krzywdzących ideologii, w których nie było miejsca na sprawę tak prywatną, jak uczucia.” Czy miłość może być kiedykolwiek powodem do hańby?
Widziała ją któregoś dnia, przed sześciu laty, gdy Draco wrócił do domu z dyplomem ukończenia Hogwartu i zaczął przygotowywać się do wyjazdu na studia. Już wcześniej wspominał, że chce iść na prawo, co Lucjusz nawet pochwalił, dość oszczędnie, ale jednak. Draco czuł z tego powodu zbyt widoczną ulgę, by czujne serce matki mogło to zlekceważyć.
Wiedziała, oczywiście, że Draco wbrew woli Lucjusza nie zerwał kontaktów ze swoją dziewczyną i że nadal się z nią spotyka. Widząc jego roześmiane, radosne oczy, nie mogła nie czuć ulgi i satysfakcji. Jako matka pragnęła tylko tego, by jej dziecko było szczęśliwe i teraz oto, na własne oczy mogła obserwować, jak to szczęście pęcznieje z każdym dniem i z każdym tygodniem. Nie wypytywała go, rzecz jasna, ale sam jej kiedyś o niej opowiadał i z tajoną ulgą musiała przyznać sama przed sobą, że jej syn wybrał najzwyczajniejszą w świecie, normalną, mądrą, miłą dziewczynę, która nie miała tak poprzewracane w głowie, jak córka Dolley Parkinson.
Tego dnia rozwieszała w kuchni czyste ściereczki. Przez otwarte okno napływał do kuchni świeży zapach koszonej w posesji naprzeciwko trawy oraz słodki zapach rozsianych pod oknem kwiatów. Draco wszedł do kuchni i uśmiechnął się do niej wesoło, zapinając koszulę.
-Dobrze, że wziąłeś sweter, po południu miało padać.- powiedziała, odwracając się w jego stronę i uśmiechając się nieznacznie. Musiała przyznać, że jej syn zdecydowanie wyprzystojniał, przestał też być tym prowadzonym za rączkę, niesamodzielnym, trochę rozpieszczonym i wydoroślałym przez wysłuchiwanie ojcowskich kazań chłopcem, któremu się zdało, że rządzi światem. „To chyba naprawdę bardzo duża zasługa tej Marty”, doszła do wniosku, poprawiając mu zagięty róg kołnierzyka.
-Wyglądasz świetnie.- pochwaliła, bo wiedziała, że zrobi mu tym przyjemność. Uśmiechnął się szerzej i spuścił na chwilę wzrok. Wiedziała, że idzie na spotkanie z nią.
-Mam nadzieję, że Marta też tak pomyśli.- zaśmiał się niefrasobliwie. Widziała, że wyraźnie się rozpromienił na samą wzmiankę o niej i poczuła wzruszenie. Żeby to ukryć, chwyciła za nierozłożone jeszcze ściereczki i wrzuciła je do szuflady.
-Mamo… chciałbym ci jeszcze o czymś powiedzieć.- usłyszała jego głos koło siebie, więc szybko zamknęła szufladę i odwróciła się do niego, pokrywając uśmiechem fakt, że miała wilgotne oczy.
-Słucham, synku.
-Mówiłem ci już, że chciałbym studiować prawo na uniwerku w Dublinie, pamiętasz?- zaczął spokojnie, nie przestając się uśmiechać.
-Tak, pamiętam.
-No… bo jest jeszcze jedna rzecz… widzisz, Marta też tam będzie studiowała. Oboje dostaliśmy się na wydział, jak dobrze pójdzie, to może nawet będziemy w tej samej grupie…
Od pierwszego zdania domyśliła się, o co mu chodzi. Przełknęła ślinę i zapytała, zniżając głos i rzucając kontrolne spojrzenie na wejście do kuchni:
-Chcecie zamieszkać razem?
-Tak… skąd wiedziałaś?- spojrzał na nią początkowo ze zdumieniem, a potem lekkim zmieszaniem. Znowu spuścił na chwilę wzrok a gdy go podniósł, w oczach miał takie błaganie, że nie przeszłyby jej przez gardło jakiekolwiek inne słowa.
-Ja nie mam nic przeciwko.- powiedziała cicho, gładząc go po ramieniu. -Jesteś już dorosły, Draco i sam ponosisz odpowiedzialność za swoje decyzje. Wiem, że mogę ci ufać… a Marta jest naprawdę wyjątkowa.
-Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że to mówisz.- za ten uśmiech była gotowa wyrazić zgodę nawet na ich ślub, gdyby o to ją poproszono. -Marta jest… naprawdę niezwykła. Ciepła, mądra, wrażliwa, zabawna… z nią wszystko staje się lepsze i ciekawsze.
-To akurat wiem, bo każdy zakochany młody człowiek tak mówi!- roześmiała się. Wzruszenie znowu zadławiło ją w gardle. -Draco, ja chciałabym tylko, żebyś był szczęśliwy, ale…
-I jestem, wierz mi.- przerwał jej w pół słowa. Wiedział chyba, że chce przypomnieć mu o Lucjuszu, przez jego twarz przemknął lekki cień.
-Idź już, nie każ jej na siebie czekać.- szepnęła drżącymi wargami. Draco uśmiechnął się weselej, pocałował ją w policzek i znikł w mgnieniu oka. Zobaczyła go w chwilę później na chodniku, jak szedł, wysoki, przystojny i mądry. Jej syn. Czyż jest większy powód do dumy?
„Wszystko przez to, że Lucjusz nigdy nie potrafił wyjść z ram ideologii, w którą wierzył, a którą Draco uelastycznił. Lucjusz nie uznawał wyjątków, Draco - wręcz przeciwnie. O ile Marta była dla niego całym życiem i wszystkim, czemu podporządkowywał swoje dalsze plany, o tyle dla jego ojca punktem zaczepienia były jego przekonania o wyższości czystej krwi. Nie dało się pogodzić tych dwu spraw nigdy, nawet wtedy, gdy chodziło o sprawę tak ważną dla nich obu: o szczęście.”
Od początku czuła, że Lucjusz nie zaakceptuje związku Dracona z Martą, ale miała głęboką nadzieję, że gdy zobaczy, jak jego syn jest szczęśliwy, to wtedy może ustąpi. Nie doceniała go. Potrafił wykląć własnego syna, gdy ten przyszedł prosić go o błogosławieństwo dla swojego małżeństwa, tak dalece był zatwardziały.
O ile z tym pogodziła się - choć z wielkim bólem - o tyle nie potrafiła nijak się pogodzić z tym, że ta zatwardziałość popchnęła go jeszcze dalej: do wydania własnego, jedynego syna na śmierć.
Tego nie mogła mu zapomnieć i wiedziała, że nigdy nie zapomni. To był pierwszy tak poważny wyłom na dotąd nieskazitelnej płaszczyźnie ich małżeństwa. Z chwilą, gdy stanęła w obliczu potwornej prawdy, z chwilą, gdy dotarło do niej, że Lucjusz świadomie wydał Dracona na śmierć, tym samym podnosząc dłoń na jedyne prawdziwe i ważne sacrum ich związku, zrozumiała, że Lucjusz nie zawaha się przed niczym.
Ujrzała go nagle takim, jakim widziała go po części i bardzo krótko przed dwudziestoma siedmioma laty i to sprawiło, że coś w niej pękło.
Mogła wybaczyć - i wybaczała wiele: chłód, obojętność, zdrady, kłamstwa, zniszczenie jej własnych nadziei, ale nie mogła wybaczyć tej jednej sprawy. „Draco był tym, co trzymało mnie przy życiu w tym domu, którego nigdy szczerze nie nazywałam swoim, był tym, co trzymało mnie przy Lucjuszu.”, uświadomiła sobie nagle z niewiarygodnym spokojem.
Co więcej, było to prawdą: czuła to całą sobą. Dziwne lecz dopiero wtedy poczuła się całkowicie wolna, jakby ta myśl zerwała wszelkie więzy i obręcze, które przyjęła przez miłość dla rodziny i miłość dla męża. „Kochałam naprawdę i swoją matkę, i swoje siostry, i swojego męża. Każde z nich mnie zawiodło i odebrało coś, co było dla mnie najważniejsze. Gdzieś jest granica bierności.”
Puściły okowy i wraz z nimi nadeszły godziny czarnej pustki i obłędnej samotności. Chwilami pragnęła sięgnąć tylko po flakonik z lekami uspokajającymi i zapomnieć o tym koszmarze, którego imię było „moje życie” i którego jedynym słońcem był syn. Były też chwile, gdy rodziła się w jej duszy straszliwa myśl o zemście, myśl, jaka nie zagościłaby w niej, gdyby Lucjusz utrzymał w tajemnicy przed nią fakt przyłożenia ręki za zabójstwa ich syna. W głębi duszy wiedziała jednak, że nie byłaby w stanie zrealizować swoich planów, nawet gdyby targała nią najsłuszniejsza furia i nienawiść. Uświadomiła sobie też, że nie tylko ona została pokrzywdzona: była jeszcze Marta, Marta, którą pozbawiono w krótkim czasie rodziny oraz narzeczonego.
„Zostałam tylko ja i ona, nie mogę tego tak zostawić, przez wzgląd na Dracona”, myślała ze spokojem w duszy, właściwym podejmowaniu decyzji, od której nie ma odwrotu. Wiedziała, na co się naraża, ale wiedząc, że robi dobrze, zapomniała o ryzyku i przyszłości.
-Narcyza? Jak się czujesz?- usłyszała wtem drażliwy głos swojej starszej siostry. Wystraszona jej bezszelestnym wejściem, obróciła się gwałtownie od okna i postarała się zapomnieć o swoim postanowieniu.
Bellatrix stała na progu pokoju, w czarnej, znoszonej szacie, która wyglądała na niej zupełnie nie jak na kobiecie. Gdyby nie czarne, gęste, kręcone włosy, które łagodziły ostre rysy jej twarzy, wygięte złośliwie wargi i ciężkie powieki, z trudnością można byłoby odróżnić ją od mężczyzny.
Z upływem lat na służbie wśród śmierciożerców, zaślepieniu czystością krwi i żądzą przejęcia władzy nad światem Bellatrix zatraciła swoją kobiecość i wdzięk. Jej chód był energiczny lecz groźny, jej głos brzmiał drapieżnie a spojrzenie mogło wystraszyć najdzielniejszego. Zresztą, ona nigdy nie była dziewczęca w pełnym tego słowa znaczeniu.
„Urodziła się i zaczęła nienawidzić”, pomyślała Narcyza, schodząc wraz z nią do salonu. Jednocześnie w jej głowie pęczniała Myśl o natychmiastowym wykonaniu powziętego zamiaru, tylko jak to zrobić bez zwracania uwagi męża i siostry?
Za oknem zachodziło właśnie słońce. Jego promienie oświetlały park za domem i ławki, na których siedzieli ostatni spacerowicze. Śmiech dzieci, korzystających z przejaśnienia i biegających między drzewami dobiegał mnie aż tu, choć okno było zaledwie uchylone. Gipiurowa firana wisiała ciężko. Nie było w niej grama lekkości kretonu, a mimo to miałam do niej pewien sentyment.
Siedziałam przy oknie i nie robiłam nic szczególnego. Mimo że nie zdawałam sobie z tego sprawy, mój wzrok spoczywał na murze, przy którym spotkałam się tamtej nocy z Severusem Snapem. Moje myśli były jednak daleko od tego tematu: w głowie miałam tylko treść krótkiego listu od mojej niedoszłej teściowej a w mej duszy kłębiły się tysiące domysłów, związanych z jej nieoczekiwaną prośbą. Co takiego mogło się zdarzyć, że Narcyza chce się ze mną spotkać wieczorem na cmentarzu? Jeśli ma do mnie sprawę, dlaczego nie przyjdzie tu, jak to zrobiła przedtem? Po co ta cała konspiracja, dziwaczny list… czyżby sprawy zaszły aż tak daleko, że… no właśnie i po tym „że” następował szereg mglistych wyobrażeń, niejednokroć pozostających ze sobą wzajem w sprzeczności. Nie miałam po prostu zielonego pojęcia, o co chodziło Narcyzie Malfoy i wszystko wskazywało na to, że dowiem się tego tylko wtedy, jeśli stawię się na spotkaniu, o które prosiła. Spojrzałam na zegarek: za dziesięć szósta. Jeszcze godzina.
Część 43. Dodała Marta Pears
Środa, 14 Stycznia;, 2009, 18:26
Dyrektor był bardzo mile zaskoczony naszą wizytą, zwłaszcza chyba moją obecnością. Ponieważ Tonks miała mu do przekazania jakieś wiadomości z Kwatery Aurorów na temat rzekomej sekretarki Roda Rolleycoata (udało jej się wyrwać spod ziemi jakieś dokumenty potwierdzające fikcyjność tożsamości Ruth Daniels), dyrektor doszedł do wniosku, że - powiedzmy kolokwialnie - będę się nudzić, więc w ramach zapewnienia mi rozrywki poprosił mnie o pójście do lochów.
-Do lochów? Ale… po co?- zapytałam, czując niemiły dreszcz na plecach. Dyrektor uśmiechnął się z rozbawieniem i powiedział:
-Chciałbym, żebyś oddała Severusowi to - podał mi plik jakichś papierów - i żebyś przyszła z nim tutaj. Będą mi potrzebne pewne informacje od niego, a to wymaga rozmowy. Możesz to dla mnie zrobić?
-Tak… tak, oczywiście, już idę.- odpowiedziałam, kryjąc niezadowolenie z tej przysługi i podniosłam się z krzesła.
-Cudownie, a my w tym czasie załatwimy nasze sprawy jak najsprawniej.- odpowiedział z satysfakcją, a ja wyszłam z okrągłego gabinetu i skierowałam się na dół, do lochów. Jednocześnie zaś miałam ochotę zrobić wszystko, by uniknąć spełnienia prośby Dumbledore’a. Szlag by to trafił, akurat ja muszę tam iść? , zrzędziłam w duchu, czując, jak z każdym stopniem zbliżającym mnie do gabinetu Mistrza Eliksirów znika moja odwaga a nadchodzi stan zbliżony do mieszanki złości, odrazy i ponurości. Na nieszczęście, nie było żadnego Ślizgona, którego mogłabym obarczyć (z czystym sumieniem!) swoim zadaniem, więc, rada nie rada, doszłam do drzwi i z niechęcią zapukałam do nich, mając za ostatnią deskę ratunku rozpaczliwą nadzieję niezastania Snape’a. Los był jednak przeciwko mnie…
Nigdy nie lubił papierkowej roboty, ale, mając do wyboru czysto urzędniczą biurokrację i korektę równań reakcji chemicznych, trudno było nie wybrać drugiej opcji. Przynajmniej mógł dać swobodę swoim myślom i nie musiał uważać na precyzyjne nieścisłości - one poprawiały się bowiem same, niemalże machinalnie. Mówiąc mniej skromnie - sprawdzanie równań było na etapie jego wiedzy formalnością, umożliwiającą psychiczne odciążenie umysłu i przemyślenie wielu ważnych spraw, a myśleć miał o czym aż zanadto w ostatnich dniach.
Aktualnie jego głowę zaprzątała w sposób nieunikniony i nieodwołalny jego była uczennica, Marta Pears, która, na nieszczęście, w okolicznościach najgorszych z możliwych poznała prawdę o zabójstwie swojego narzeczonego, Dracona Malfoya. Prawdę mówiąc, czegokolwiek by nie zrobił, by odegnać nieprzyjemne myśli, zaraz pojawiały się wspomnienia i obrazy ze spotkania śmierciożerców, na którym został poniekąd zdemaskowany przez Martę… a do tego jeszcze ten Rolleycoat… pewnie, że jej na nim nie zależało, nawiasem mówiąc, strasznie naiwny, kąpany w gorącej wodzie idealista był z niego, ale przecież próbował jej jakoś pomóc, dowiedzieć się, kto zabił… ‘Snape, daj sobie z tym święty spokój’, nakazał sobie surowo, odprostowując się w krześle i oceniając rzutem oka poprawione równania. ‘Dowiedziała się, no i trudno, nic już tego nie zmieni.’ Właśnie chyba ta zmiana najbardziej go gryzła…
-Myśli pan, że dała się na to złapać?- zapytała Tonks, patrząc na siedzącego naprzeciwko dyrektora uważnie. -Nie powiem, żeby była zachwycona pańską prośbą… co, jeśli poprosi jakiegoś ucznia o oddanie tych papierów i wezwanie profesora Snape’a? Widziałam ją tamtej nocy, proszę mi wierzyć, że nie wyglądali na zaprzyjaźnionych; nie zdziwiłabym się, gdyby tak zrobiła.
-Nie bądźmy pesymistami, Tonks.- Dumbledore upił z wyraźną rozkoszą łyk aromatycznej herbaty lipowej ze swojej białej filiżanki. -Mam tylko nadzieję, że umożliwi Severusowi dojście do głosu…
-Proszę.- usłyszałam spokojny ton mojego byłego wychowawcy i, z kujnięciem w sercu, otworzyłam drzwi. Kiedy weszłam do jego gabinetu, zobaczyłam, że jego twarz stężała a jego szczęki drgnęły nieznacznie. W jednej chwili poczułam się tak, jakby zamknięto mnie w katakumbach.
-Dzień dobry.- powiedziałam, siląc się na zdawkowość, ale nie za dobrze mi to wyszło - głos zadrżał mi nieznacznie. Zamknęłam za sobą drzwi i, starając się nie patrzeć na niego, podeszłam do biurka, trzymając w wyciągniętej dłoni dokumenty. -Dyrektor prosił, żebym to panu oddała, a także, żeby pan przyszedł do jego gabinetu.- powiedziałam jednym tchem i odwróciłam się, żeby odejść, kiedy poczułam, że przygwoździł moją dłoń do blatu. Odwróciłam głowę i spojrzałam na jego dłoń, jakbym przebijała ją sztyletem. Ze wszystkich sił nie chciałam na niego patrzeć, ale on zmusił mnie do tego. Wargi miał zaciśnięte i oddychał ciężko, nierówno. Z nieokreślonego bliżej powodu poczułam ucisk w gardle i łzy w kącikach oczu. Nie odwróciłam jednak głowy.
-Nie wybaczysz mi tego nigdy?- zapytał cicho, rwącym się głosem. Bez słowa patrzyłam na niego i zagryzałam wargi, żeby się nie rozpłakać. Nie byłam w stanie udzielić mu odpowiedzi.
-Nie mogłem nic zrobić, żeby temu zapobiec. Nic, rozumiesz? To jest mechanizm, na który nie ma wpływu: on mi zlecił zadanie, a ja musiałem je wykonać i nie było od tego innej drogi, żadnego odstępstwa.
-Nieprawda!- przełknęłam ślinę i zmuszałam się, by patrzyć na niego, nie opuszczając głowy. -Zawsze jest inna droga, zawsze można coś zrobić!
-Więc miałem dać się zabić, tak, o to ci chodzi?- zapytał gwałtowniej. -Miałem wydać Zakon za cenę życia dwóch osób, tak?
-Jednej.- odpowiedziałam twardo. Głos drżał mi coraz bardziej, ale trzymałam się jeszcze. Snape patrzył na mnie z kamienną twarzą, choć nie można było tego powiedzieć o jego oczach.
-Dwóch.- poprawił mnie z naciskiem. Prychnęłam cicho i spojrzałam obojętnie na regał z kolbami. Patrzenie na tego człowieka przez dłuższy czas było zadaniem ponad moje siły. Jedna łza wymknęła się na policzek; nie dbałam o to. Snape mówił dalej, nie spuszczając ze mnie wzroku - czułam to. -Zrozum, gdybym ci powiedział, nic by to nie dało, zginęlibyście oboje!
-No to zginęlibyśmy!- podniosłam głos i wyrwałam swoją dłoń z pułapki jego. -A zresztą, wcale nie czuję się lepiej z tym, że ja jestem tu i nie ma go przy mnie!- otarłam wierzchem dłoni policzek i spojrzałam na swojego byłego opiekuna niemalże z furią. -Dziwne, że Harry Potter żyje nadal, a Dracona nie udało się ocalić przez jeden głupi miesiąc! A może pan już wcześniej wiedział o tym, że on zginie, co? Może wiedział pan przez cały miesiąc?!
-Nie wiedziałem.- odpowiedział cicho, opierając dłonie o biurko i wpatrując się w blat niewidzącym wzrokiem. -Uwierz mi, że dowiedziałem się w ostatniej chwili, że to ja mam to zrobić.
-Nawet nie potrafi pan powiedzieć tego słowa!- zawołałam łzawo, patrząc na niego z wściekłością. Jego pozorny spokój i ton wyprowadzały mnie z równowagi. -Z a b i ł pan Dracona!
-Tak, zabiłem go!- teraz on też podniósł głos i zwrócił na mnie wzrok. Podszedł bliżej mnie i zapytał cichym, wzgardliwym (tak przynajmniej to odczułam) głosem, oddychając z trudem. -No i co? Pomogło ci coś, że to powiedziałem na głos? Robi ci to jakąś różnicę? On nie żyje, to prawda - dodał, kiedy ja nie zareagowałam. - i prawdą jest, że ja go zabiłem, ale to nie zmienia faktu, że inaczej nie mogło się stać.
-Skąd pan wie?- pozwoliłam sobie także na ironię. -Gdyby pan mi powiedział o tym ataku, może teraz Draco żyłby!
-Tak, i ukrywalibyście się gdzieś na końcu świata, co noc zmieniając miejsce i żylibyście, jak wyjęci spod prawa.- prychnął. -Doprawdy, godna pożałowania perspektywa! Posłuchaj, mi też nie jest łatwo, bo nie chciałem tego, ale to najlepsze, co mogło go spotkać za to, co zrobił. Gdyby na moim miejscu znalazłby się inny śmierciożerca, ba, nawet jego własny ojciec, nie cackałby się z nim tak, jak ja.
-Aha, czyli w pewnym sensie to była łaska niebios, że akurat pan go zabił, tak?- zadrwiłam, ale podszyciem tej drwiny był skrywany od tygodnia żal.
-Tak.- odpowiedział, znowu podnosząc na mnie wzrok.
-Jeszcze niech mi pan powie, że powinnam się cieszyć z tego!- szłam na całość, chociaż żal i poczucie beznadziei wzmagało się w dwójnasób. Przetarłam machinalnie mokre oczy i patrzyłam na niego, oczekując sama nie wiem, czego. On chyba też tego nie wiedział - a może wiedział, że nie może mi tego dać? W każdym razie, zrobił krok w moją stronę, na co ja automatycznie cofnęłam się o stopę do tyłu. Uniósł nieznacznie brwi.
Aha, więc jesteś jedną z najlepszych osób w Zakonie, ale niczego się dotąd nie nauczyłaś? Zamierzasz udawać sama przed sobą, że nie wiesz, jak to jest, że nie mam racji, że poinformowanie ciebie i Dracona o ataku mogłoby coś zmienić na lepsze?
-Nawet pan nie spróbował!
-Bo to nie miało sensu!- przetarł dłonią twarz i powiedział zniecierpliwionym głosem: -Czy ty naprawdę nie rozumiesz, czy tylko nie chcesz zrozumieć, że tak musiało być? Jesteś zdolna i inteligentna, a czasem trzeba ci tłumaczyć takie elementarne sprawy, że zastanawiam się, czy dobrze zrobiłaś, wstępując do Zakonu!
-To nie ma nic do rzeczy, czy zrobiłam dobrze, czy źle!- zawołałam, uderzając z wściekłością pięścią w jego biurko i podeszłam do mojego byłego wychowawcy, nie panując nad sobą. -Nie dał pan ani mnie ani Draconowi szansy, a to też jest złamanie podstawowej zasady! Tyle mi pan mówił o zaufaniu, lojalności i wierności, a sam pan jest doskonałym przykładem na to, że to tylko fikcja, bajka!
-Nie złamałem żadnej z podstawowych reguł, obowiązujących mnie jako członka Zakonu.- powiedział spokojnie. -Jeśli kogoś zawiodłem, to tylko ciebie. Przykro mi, jednakże mam czyste sumienie.
-Czyste sumienie?- prychnęłam, patrząc na niego z niedowierzaniem pomieszanym z irytacją. -Jeszcze nie spotkałam mordercy o czystym sumieniu!
-Jesteś zdenerwowana i zaczynasz wszystko wyolbrzymiać. Może napijesz się wody?
-Nie chcę pańskiej wody!- odpowiedziałam, wytrącając mu z ręki szklankę. Naczynie rozbiło się z brzękiem na kamiennej podłodze a woda chlapnęła na biurko i rozłożone na nim papiery, w tym dokumenty od dyrektora. Nie interesowało mnie to. - Niczego już od pana nie chcę… ufałam panu!
Na jego twarzy pojawił się jakiś grymas.
-A ja jestem lojalny wobec Zakonu.- odpowiedział z naciskiem na ostatnie dwa słowa.
-Draco też był w Zakonie.- odparłam buntowniczo. Zawładnęło mną głupie pragnienie, by za wszelką cenę nie przyznać mu racji. Nie przyjmowałam do wiadomości, że to samo mówił mi Harry, dzień po owym zebraniu śmierciożerców.
-Widzę, że nic do ciebie nie dociera.- powiedział, patrząc na mnie, jak na szczególnie tępą Gryfonkę. -Możesz mieć do mnie żal, ale, jak powtarzam, to naprawdę było jedyne rozsądne i w pewnym sensie korzystne wyjście z sytuacji.
-Chyba dla pana korzystne. W końcu zasłużył się pan u niego.- odpowiedziałam, nie bardzo myśląc nad tym, co mówię. Kiedy usłyszałam sama siebie i spojrzałam na stężałą twarz nauczyciela, pojęłam, że zrobiłam coś… okrutnego, ale słowo ‘przepraszam’ nie mogło przejść mi przez gardło. Patrzyliśmy na siebie bez słowa- ja z zakrytymi dłonią ustami, on ze spokojną z pozoru twarzą i nieznacznie drgającym mięśniem koło ust, a pomiędzy nami była sfera nie do przebycia, pełna napięcia, niedomówień i żalu. Nie umiałam zrobić kroku naprzód, nie wiem, dlaczego. Nagle poczułam, że znikło gdzieś moje dawne, swoiste przywiązanie do profesora Snape’a, znikły wszelkie zobowiązania, zaufanie i pewien sentyment, a pozostała czarna, bezgraniczna pustka, która ziała niczym największa, najbardziej zdradliwa przepaść. Kilka słów, które zrujnowały cały dotychczasowy stosunek między nami…
Nie mogąc wydusić z siebie ani słowa, wyszłam z jego gabinetu, a jak tylko znalazłam się na korytarzu, szybkim krokiem udałam się w stronę wyjścia z zamku. Jeśli zaraz stąd nie wyjdę gdzieś, gdzie będę sama, oszaleję… , myślałam, ślepo podążając w stronę połyskującego w dali jeziora. W powietrzu wisiał podeszczowy chłód.
*
Narcyza stała w oknie swojej sypialni i niewidzącym wzrokiem wpatrywała się w świat za oknem. Jedna połówka kryształowej szyby zasłonięta była rdzawą kotarą, spiętą ciężkim, złotym klipsem. Zza drugiej do urządzonego z wykwintnym przepychem pokoju wpadało przytłumione, szare światło, tak charakterystyczne dla dni pod władzą deszczu.
„Maj, a wygląda, jak listopad”, pomyślała bez jakiegokolwiek smutku czy radości. Nie było w niej żadnych uczuć, czuła się zupełnie tak, jakby ktoś wydrążył z niej duszę i zabrał ją gdzieś daleko. Choć wydawało jej się, że nic nie czuje, w rzeczywistości przeżyła ostatnio tak duży wstrząs, że teraz była niczym otępiała, lecąca do światła ćma.
Straciła rozeznanie w swoim życiu, straciła rozeznanie między dotychczasowymi priorytetami w życiu swoim i męża i teraz próbowała się w tym wszystkim odnaleźć. Od paru dni żyła, jak we śnie. Schodziła na dół na posiłki, raz była na spacerze w mieście, cały pozostały czas spędzając w domu. „Domu… jak to dziwnie brzmi…”, zastanowiła się nagle. „To nie jest mój dom… nic mnie z tym miejscem nie łączy… już nie…”
Nigdy nie czuła się dobrze w swojej rodzinie. Matka i siostry - poza jedną Andromedą, która zachowała neutralność i trzeźwość umysłu aż do końca… „Tak, jej końcem stała się kochająca rodzina, wspaniała córka i spokojne życie w domu nad rzeką… czyli coś, o czym zawsze ja marzyłam” - nie odstępowały od swojego uwielbienia dla Czarnego Pana w żadnej sytuacji.
Tylko to się dla nich liczyło i wszystko sprowadzały do jednego, wspólnego mianownika - ideologii. Nikt, kto choć trochę wyłamywał się z fascynacji prymatem potęgi magii (czytaj: czarnej magii) nie zasługiwał na ich szacunek. „To chyba właśnie dlatego tak ponure wydaje mi się moje dzieciństwo…” Naraz przypomniała sobie zdziwienie w głosie Belli, gdy mówiła: „Ależ, Cyziu, co ty opowiadasz! Jedni wychowują potomstwo w wierze katolickiej, my zaś mamy swoją własną wiarę, wiarę w moc, jakiej nie znał dotąd świat!” Tak, tylko czy naprawdę można porównać wiarę religijną do wyznawania ideologii Czystej Krwi? „To nie wiara, to fanatyzm.”, pomyślała, przełykając ślinę i czując ukłucie w sercu. Tak, jak dobrze to pamiętała…
Zawsze w głębi duszy marzyła tylko o jednym: o tym, żeby być szczęśliwą lecz szczęście miało dla niej inne imię, niż dla siostry czy matki; jej wizja szczęścia zawsze była bliższa wizji Andromedy. „Mieć drewniany, niezbyt wystawny lecz przytulny dom z kominkiem, kochającego męża i gromadkę dzieci… żyć w spokoju, radości, gdzieś w otoczeniu natury… być szczęśliwą…” Z lękiem uświadomiła sobie, że w jej sercu rodzi się gorycz, a przed oczyma staje upiorny rozdźwięk między marzeniami a rzeczywistością. Nigdy nikomu nie zwierzyła się ze swoich pragnień, zachowała je tylko dla siebie…
„Czy dlatego, że byłam na pozór taka, jacy byli wszyscy Blackowie, z wyłączeniem Syriusza i Dromedy? Czy to dlatego teraz tak muszę cierpieć?”
Tak, jak każda (stereotypowa) młoda dziewczyna, marzyła o domu i rodzinie. Podświadomie też czekała na prawdziwe, szczere uczucie, które pozwoliłoby jej zrzucić z siebie jarzmo Blacków, stać się wreszcie sobą i oddać się miłości. Marzyła, że prawdziwa, wielka miłość pozwoli jej oderwać się od ponurego domu, wiecznie gderającej, zadufanej w sobie matki, pozwoli jej poznać smak życia.
„Wielka miłość…” . Zwątpiła w jej istnienie dwadzieścia siedem lat temu.
Na początku myślała, że on jej nie zauważa i z pewnością tak też było, ale łudziła się, że może kiedyś ujrzy w niej kogoś więcej, niż koleżankę z klasy, niż Blackównę. Była szczęśliwa, mogąc mu odpowiedzieć na pytanie lub w czymś pomóc; była szczęśliwa, gdy przyczyniała się do jego uśmieszku, pełnego zadowolenia, do tego, że zimny blask w jego oczach leciutko się ocieplał… a może to też było złudzenie. „Zbyt pragnęłam uczucia, by móc dostrzegać fakty.”
Część 42. Dodała Marta Pears
Niedziela, 11 Stycznia;, 2009, 16:15
Od rana lał deszcz. Zanosiło się na burzę, ale miała nadzieję, że jeszcze trochę czasu minie „w spokoju”. Na razie miała dosyć burz jakichkolwiek - tych życiowych i atmosferycznych, chociaż prawdę mówiąc, tych pierwszych było w jej życiu ostatnio o wiele więcej.
Stukanie do drzwi. Podniosła głowę z poduszki i nasłuchiwała czujnie. Kroki Lucjusza… skrzypnięcie… co, co on mówi? Bezszelestnie zsunęła się z łóżka i podeszła do uchylonych drzwi sypialni.
-Przyszłam zobaczyć się z moją siostrą, chyba mam do tego prawo?- usłyszała czyjś przemądrzały, donośny głos a potem słowa, wypowiedziane dużo ciszej: -On prosił, żebym ci przekazała tę wiadomość. Ona dalej utrudnia nam wszystko. Musimy się jej pozbyć.
Cichy skrzyp podłogi. Narcyza zaklęła w duchu i cofnęła się o pół kroku do pokoju. „Przeklęty próg, do dzisiaj nikt się tym nie zajął!” Stojący na dole jej mąż oraz siostra najwyraźniej jednak nie usłyszeli tego, bowiem rozmawiali dalej.
-Bello, mówiłem, że nie mogę tego zrobić, nie chcę się już więcej narażać, siebie ani Narcyzy.
-Siebie i Narcyzy? A to dobre!- kobieta zaśmiała się ze wzgardą. -Jakoś nie myślałeś o niej, gdy dawałeś mi znać, że t w ó j syn wraz z t w o j ą niedoszłą synową wychodzą z t w o j e g o domu.
-Proszę cię, przestań.
-Nawiasem mówiąc, chyba uodporniła się już na śmierć. Podczas zebrania nawet nie kiwnęła palcem, gdy nasz kochany przyjaciel znęcał się nad jej kochankiem. A, bynajmniej ty tak twierdziłeś na początku, zanim spotkała twojego syna po tej jakże długiej rozłące.
-Myślę, że bardziej wstrząsnęło nią to, co wyszło na jaw przy okazji.- odpowiedział Lucjusz, kładąc nacisk na dwa ostatnie słowa. -Wracając do tematu, nie chcę przeprowadzać takiej akcji po raz drugi, nie kosztem mojej rodziny i mojego domu. Narcyza nie da się drugi raz nabrać. Lepiej stąd wyjdź, zanim usłyszy. Zdawało mi się, że skrzypnęła podłoga na górze.
-Zrobisz, jak zechcesz, ale pamiętaj, że przyjdzie ci słono za to zapłacić.
-Nie tak słono, biorąc pod uwagę fakt, że pięć miesięcy temu umożliwiłem mu zlikwidowanie zdrajcy, mimo że był nim mój własny syn.
-Jakież to szlachetne, Lucjuszu.- zdawało się, że w jej głosie brzmiał sarkastyczny śmiech. -Doprawdy, nie poznaję cię. Zwroty „kosztem mojej rodziny” i to chełpienie się z zabójstwa własnego syna nadaje ci szczególnych rysów charakterologicznych. Szkoda, że nie jesteś młodszy… może wtedy zaintrygowało by to jakąś naiwną kobietkę pokroju twojej niedoszłej synowej… ale mnie nie zwiedziesz.- tu Bellatrix powiedziała coś najwyraźniej szeptem, a potem jeszcze raz rozległ się jej złowieszczy śmiech.
W chwilę później trzask drzwi obwieścił Narcyzie, że rozmowa dobiegła końca. Nie mogła się jednak ruszyć. Cała drżała, opierając się o poręcz na piętrze i niewidzącym wzrokiem wpatrywała się w przedsionek, z którego wyszedł właśnie jej mąż.
Uniósł wzrok akurat w momencie, gdy ona patrzyła na niego, a jej dusza przesiąknięta była nowym, nieznanym uczuciem, jakże dalekim od miłości. Stłumiła je jednak w sobie i przybrała na twarz wyraz najdoskonalszej obojętności, zaprawionej nutą zainteresowania.
-Ktoś przyszedł?- zapytała, starając się mówić bez drżenia głosu. Lucjusz podszedł do schodów i spojrzał jej w oczy przenikliwie. Wytrzymała tę próbę bez drgnięcia ani jednego mięśnia. Czekała na odpowiedź, a w jej duszy gromadziło się coś palącego i okropnie władczego. Miała ochotę krzyczeć, drapać, bić i gryźć, miała ochotę dać ujście emocjom, jakie nią targały, ale siłą woli poskromiła je.
-Pomyłka.- odpowiedział Lucjusz spokojnie, niemal burkliwie. Zbyt dobrze go jednak znała, widziała coś w jego źrenicach i kącikach ust, co sprawiało, że upewniała się w swej racji. Lucjusz wydał Dracona śmierciożercom… zabił ich własnego, jedynego syna… w jednej chwili poczuła, jakby Lucjusz, schody, podłoga, cały ten dom obrócił się gwałtownie do góry nogami. Zemdliło ją i zobaczyła mroczki przed oczyma, ale przełknęła ślinę, wzięła głęboki oddech i z całych sił złapała się balustrady. Lucjusz coś do niej mówił lecz nie zrozumiała tego.
-Co?- zapytała gniewnie, zmuszając się do spojrzenia swojemu mężowi w twarz. Jej wzrok musiał być chyba wyjątkowo wymowny dla Malfoya (zgnębionego wyrzutami sumienia, ha!), bo szczęki mu drgnęły a na czole pojawiła się lekka zmarszczka.
-Dobrze się czujesz?- zapytał, wchodząc na schody. Narcyza instynktownie odsunęła się w głąb. Spojrzał na nią nierozumiejąco.
-Wszystko w porządku.- odpowiedziała, czując na przemian lodowaty chłód i ogień buchający z wulkanu, który lada moment wybuchnie. -Pójdę się położyć.-- powiedziała i, nie czekając na jego reakcję, z trudem powstrzymując się od biegu, poszła do swojego pokoju. Zamknąwszy drzwi, oparła się o nie i zagryzła wargi, żeby się nie rozpłakać. „Jeszcze nie teraz… wytrzymaj jeszcze chwilę, aż sobie pójdzie…”
-Naprawdę nie rozumiem, dlaczego tak się wstydzisz tego zdjęcia, Ron, wyglądacie oboje fantastycznie!- powiedziałam przekonująco, śmiejąc się do męża Hermiony. –Wyglądasz naprawdę…
-Powiesimy sobie to zdjęcie w pokoju, żebyś mógł zawsze sobie przypominać, jak to ja ciebie wyciągałam z tej jaskini po ataku klaustrofobii.- powiedziała z serdeczną kpiną Hermiona i roześmiała się na widok miny Rona.
-Słuchaj, stary, powinieneś się cieszyć, że udało ci się w ogóle stamtąd wyjść, Hermiona na pewno miała z tobą niełatwo.- dopomógł jej Harry, również złośliwie. –W zeszłym roku dziewczyna mojego kolegi z pracy zostawiła go w podobnej jaskini, bo nie chciał jej powiedzieć, czy się z nią ożeni. Zamknęła drzwi a one się zatrzasnęły. Chłopak dostał takiego ataku klaustrofobii, że stracił przytomność i w dodatku nieźle się poturbował, bo miotał się w panice. Jaskinia była nieczynna, bo remontowali umocnienia, ale dziewczyna – speleolog i przewodniczka, wprowadziła go tam na chwilę wieczorem, po zakończeniu prac, żeby pokazać mu fascynujące stalaktyty. Tylko dzięki temu, że dziewczynie dość szybko udało się sprowadzić pomoc i ślusarza, uratowali go.
-Ściemniasz.- Ron spojrzał na niego podejrzliwie.
-Przysięgam ci, że nie!- Harry zrobił świętoszkowatą minę, ale dłużej już nie wytrzymał i wybuchł śmiechem, a my – to jest, Hermi i ja – razem z nim. Kiedy Ron zorientował się, że jest ofiarą naszego niewybrednego dowcipu, wstał ze złością od stołu i oświadczył, że idzie zmywać, bo nie ma zamiaru dłużej słuchać naszych głupich kawałów. Hermiona ucieszyła się i powiedziała, że w takim razie mógłby od razu zobaczyć, co jest nie tak z kranem, bo cieknie ostatnio, Ron się nieziemsko naburmuszył a my już wprost nie mogliśmy usiedzieć ze śmiechu, nie mówiąc o staniu.
-To był jeden z sympatyczniejszych obiadów, nie sądzisz?- Harry jeszcze uśmiechał się szeroko, choć wyszliśmy z Gotta Howna już dobre dziesięć minut temu.
-Zdecydowanie tak.- odpowiedziałam. –Ron jest taki pocieszny… uwielbiam słuchać jego przekomarzań z Hermioną, to nastraja człowieka pozytywnie.
-Racja. Słuchaj, nareszcie się przejaśniło, może pójdziemy się przejść? Westminster jest taki żywy po deszczu.- zaproponował Harry, gdy stanęliśmy na skrzyżowaniu dwu głównych arterii.
-Dzięki, ale obiecałam Tonks, że wpadniemy razem do szkoły, umówiłam się z nią za pół godziny na Triathlon Avenue.
-Do szkoły?
-Tak, ona dostała właśnie jakiś tam dyplom za coś i chce się pochwalić, zapytała, czy nie chciałabym wpaść tam razem z nią.- powiedziałam i dodałam, spoglądając na niego wymownie.- No wiesz, ma jakieś ważne informacje dla dyrektora, prosto z Kwatery… ja mam jej służyć za asekurację no i przy okazji, powiadomię go, że do końca wakacji mam nieograniczony czas wolny.
-Nie powinnaś tym się przejmować, Knot postąpił…- zaczął, widząc grymas na mojej twarzy, ale przerwałam mu ruchem głowy. Jednocześnie przeszliśmy na drugą stronę i tam, w cieniu klonu koło kościoła św. Józefa zatrzymaliśmy się, żeby dokończyć naszą rozmowę i się pożegnać.
-Nie, Harry, tego mu nie możesz zarzucić: jak na moją sytuację, zachował się przyzwoicie, spójrz, jaką mi dał odprawę, jak po cichu to wszystko załatwił.
-Nie udawaj przynajmniej przede mną, że tak myślisz.- prychnął. -Knot robi to, co mu każą, bo za bardzo dba o swój stołek, ot, tyle. Nie, nie kłóć się ze mną, dobrze?- uniósł dłoń, widząc, że już otwieram buzię, by coś powiedzieć. -Chociaż w jednym przyznaj mi rację: to była decyzja bardzo polityczna i bardzo subiektywna.
-Dla świętego spokoju, mogę ci przyznać rację.- zgodziłam się, bo co innego mogłam zrobić? Poza tym, w jego słowach było wiele prawdy, nie dało się tego ukryć. -I dziękuję przy okazji, że nie zdradziłeś tego Hermionie i Ronowi. Wystarczy im to, co wiedzą.
-Nie ma sprawy, jeśli o mnie chodzi, mogę do końca świata trzymać ich w nieświadomości faktu, że dostałaś urlop o charakterze zwolnienia.- spojrzał na mnie tym razem ze współczuciem. -Tylko wiesz… i tak się sami dowiedzą prawdy za jakiś czas, ktoś im coś powie w pracy i już.
-Mam nadzieję, że do tego czasu uda mi się wrócić do pracy.- powiedziałam i, aby odejść od niezbyt przyjemnego tematu, dodałam żartobliwie: -A jeśli nie, założę własną kancelarię i wreszcie pójdę na swoje.
-Tak i wtedy zagrasz Knotowi na nosie.- roześmiał się Harry. Kościelny dzwon zaczął właśnie wybijać piątą po południu. -Skoro umówiłaś się z Tonks na Triathlon Avenue, nie będę cię dłużej zatrzymywał. Masz stąd ładny kawałek, akurat zleci ci te pół godziny.- powiedział, spoglądając na zegar i uśmiechnął się do mnie. -No, na razie, trzymaj się.- pocałował mnie lekko w policzek i ruszył w dół deptakiem. Ja zaś okręciłam się o dziewięćdziesiąt stopni i skierowałam w małą, cichą uliczkę przy kościele. Harry miał rację: miałam do przejścia prawie tysiąc jardów.
Prawdę mówiąc, „wycieczka” do Hogwartu była efektem kompletnie irracjonalnej decyzji. Któregoś dnia spotkałam w mieście Tonks, ona zapytała, czy nie chciałabym z nią się wybrać, a ja, niewiele myśląc, zgodziłam się. W sumie i tak nie miałam zbyt wiele do roboty, cierpiałam na nadmiar wolnego czasu. W końcu nie wszystko w moim życiu musi być uporządkowane i przemyślane, myślałam, idąc obok wysokiej, rudowłosej dziewczyny parkową aleją na terenie Hogwartu (gajowy, sympatyczny Hagrid odprowadzał właśnie uczniów na stację w Hogsmeade, skąd mieli iść sami do wioski; ponieważ spotkałyśmy go przed bramą, pozwolił nam wejść bez konieczności wzywania kogoś ze szkoły). Zwłaszcza, że jak dotąd wszelkie ważne plany legły w gruzach… może życie bez rozsądku opłaci mi się bardziej? Nie odpowiedziałam sobie na to pytanie, bo właśnie doszłyśmy do kamiennych stopni i Nimfadora pchnęła wielkie, drewniane drzwi, uśmiechając się wesoło i puszczając do mnie oko.
Część 41. Dodała Marta Pears
Czwartek, 08 Stycznia;, 2009, 17:57
Hej! Strona jak widać działa już i bardzo dobrze, prawie zapomniałam, jak ten pamiętnik wygląda heh, żarcik... zapraszam do czytania i dziękuję za komentarze;*
- - -
Myślę, że największym szokiem dla mnie było, że to właśnie profesor Snape - mój, a właściwie nasz były opiekun, człowiek, którego darzyłam bezgranicznym zaufaniem jako jednego z niewielu, człowiek, z którym pracowałam dla Zakonu zabił Dracona. To był dla mnie wstrząs. Jak on mógł , myślałam w kółko. jak on mógł nas zdradzić? Zaczęły powracać wspomnienia z ataku śmierciożerców i zabójstwa Dracona, ułamki sekund przesuwały się przed moimi oczyma, niczym na ekranie telewizora. Zrozumiałam, dlaczego w ogóle się nie odzywał podczas ataku, dlaczego jego głos wydawał mi się po trosze znajomy i dlaczego -tak, właśnie! - dlaczego to on pojawił się wtedy na ulicy. Wówczas nie zastanawiałam się nad tym bardziej, zbyt byłam bowiem roztrzęsiona, ale teraz - tak, teraz wszystko zaczęło układać się w logiczną całość.
Kiedy ocknęłam się przed domem Hermiony i Rona, byłam zziębnięta i wstrząsały mną dreszcze, choć nie tylko zimno było za nie odpowiedzialne. Niebo pojaśniało, ale wciąż panował półmrok. Podniosłam się z chodnika i poczułam, że boli mnie każdy mięsień i każda kość. Zupełnie, jakby ktoś wyturlał mnie mocno po wyboistym lodowcu , przyszło mi do głowy dziwne porównanie.
W oknach Hermiony i Rona było ciemno. Raptem przypomniałam sobie, że przecież oni są w Szwajcarii, w czwartek mieli jechać do Scuol. Jak mogłam o tym zapomnieć? Przecież jeszcze w środę wieczorem minęłam się z Hermi na korytarzu i życzyłam jej udanej podróży. No, nic , powiedziałam sobie w duchu, rozcierając ramiona i rozglądając się mimochodem. Było pusto i cicho. Weź się w garść i zapomnij na chwilę o tym, co się stało. Kierunek: dom. Jeszcze raz rozejrzałam się dla pewności i ruszyłam w stronę wylotu ulicy a paręnaście minut później byłam już na Florence Alley. Wzięłam gorącą kąpiel i położyłam się spać.
Następnego dnia obudziłam się przed jedenastą. Wciąż miałam dreszcze, więc zrobiłam sobie gorącej herbaty z cytryną i miodem, a potem zawinęłam się w pled i chciałam wrócić do łóżka lecz nie mogłam już zasnąć. Usiadłam więc w fotelu i, parząc sobie wargi gorącym napojem, pozwoliłam myślom płynąć bez ustanku.
Zdawałam sobie sprawę z tego, jak koszmarny był wczorajszy dzień. Zarazem obelżywe artykuły, jakie ukazały się w prasie wydawały mi się sprawą niezmiernie odwieczną i przytłumioną przez nocne spotkanie śmierciożerców. Co ja mam teraz zrobić? W pracy mogę się pojawić jedynie po to, by złożyć rezygnację, nie mam siły na myślenie o Zakonie, Rod nie żyje…
Z całą mocą powróciło do mnie wspomnienie jego ciała, a właściwie – jego zwłok. Nagle uświadomiłam sobie jasno i wyraźnie, że on nie żyje i dlaczego zginął. Rod nie żyje… , powtarzałam otępiale. Stanęły mi przed oczyma wszystkie nasze ostatnie rozmowy.
Poczułam coś, co można przyrównać z mniejszym lub większym prawdopodobieństwem do bólu po stracie przyjaciela… a potem zobaczyłam las gdzieś na wybrzeżu, polanę śród smukłych drzew i usłyszałam dźwięk zaklęcia, wypowiadanego przez Mistrza Eliksirów. Podwójny morderca… mało brakowałoby, a byłby potrójny… , szeptał w głowie ohydny, zimny głosik, a jego szept odbijał się w mej głowie potwornym echem.
Odstawiłam raptownie herbatę, bo przestała mi smakować. W mojej duszy czułam ogień, a na krzyżu - chłód. Odrzuciłam pled i wstałam.
Zaczęłam chodzić po pokoju, całkowicie bez sensu podchodząc to do okna, to do szafy… myśli goniły mnie z kąta w kąt. Rod nie żyje… zabił go… nie żyje. Snape zabił jego i Dracona… zabił ich…
Zatrzymałam się i ucisnęłam czubkami palców skronie. To szaleństwo! , powiedziałam sobie w duchu. Zwariuję tu sam na sam z tymi myślami… Wyszłam z mieszkania, łapiąc w dłoń tylko wiosenny płaszcz. Ulica skąpana była w jasnym świetle słonecznym, które raziło mnie w oczy. Zasłaniając się więc, skręciłam w boczną uliczkę, wiodącą nad brzeg Tamizy.
Siedział w jasnym, okrągłym gabinecie i bez słowa, niewidzącym wzrokiem wpatrywał się w portret dyrektora, wiszący obok biurka. Zegar tykał cicho, ale on nie słyszał tego, ogłuszony myślami i obrazami, jakich miał pełno w głowie.
Naraz drgnął na dźwięk otwieranych drzwi. Z ulgą zobaczył w nich Dumbledore’a.
-Wybacz mi, Severusie, że kazałem na siebie czekać, ale minister nie miał później dla mnie czasu.
-Nic nie szkodzi.- odpowiedział obojętnym tonem. Dyrektor usiadł w fotelu naprzeciwko i spojrzał na niego przenikliwie.
-Wiem już od Nimfadory Tonks, co się stało podczas wczorajszego zebrania.
-Wie pan o wszystkim?- zapytał, zmuszając się do odwzajemnienia spojrzenia. Dumbledore skinął głową.
-O wszystkim.
Poprawił się w krześle i zacisnął pięści a potem je rozprostował. Dumbledore nie spuszczał z niego wzroku.
-Severusie, to minie. Zrozumiałe, że w pierwszej chwili była wstrząśnięta, bo niewątpliwie darzyła cię zaufaniem, ale z czasem…
-Nic się nie zmieni.- odparł Snape z nutą ledwo zauważalnego rozdrażnienia. -Nie widział pan jej po tym… po tym, jak deportowaliśmy się do Londynu. Jeszcze nigdy nie widziałem i nie słyszałem takiej nienawiści.
-Przesadzasz, Severusie.- Dumbledore jak zwykle starał się być łagodnym optymistą. „Optymistą przeklętym”. -Może w istocie zareagowała trochę zbyt… ale jak trochę ochłonie, uspokoi się i na pewno okaże się, że żałuje tego, co ci powiedziała.
-Trudno byłoby to nazwać rozmową.- odpowiedział, krzywiąc wargi. „Wykrzyczała mi w twarz, że jestem mordercą… a ja nie mogłem zaprzeczyć…”
Choć było jeszcze dość wczesne sobotnie przedpołudnie, zastukałam do drzwi apartamentu na czwartym piętrze przy Victoria Embankment. W duchu liczyłam na to, że jego właściciel będzie już na nogach i nie przeliczyłam się: Harry otworzył mi prawie natychmiast.
-O, cześć!- ucieszył się na mój widok. -Wejdź, proszę! Co tu robisz? Przyszłaś specjalnie?
-Tak, specjalnie. Chcę z tobą porozmawiać.- potwierdziłam, zsuwając z ramion płaszcz. Harry zamknął drzwi i odwiesił go a potem spojrzał na mnie radośnie. Widząc jednak, że nie podzielam jego uczuć, przestał się uśmiechać i poprosił mnie do kuchni.
-Zrobię ci herbaty i pogadamy, o czym będziesz chciała.- powiedział i tak też się stało: przy herbacie opowiedziałam mu wszystko o nagonce prasowej i tym, co zdarzyło się ubiegłej nocy nad morzem. Harry słuchał w milczeniu, tylko brwi coraz bardziej mu się zsuwały a wyraz ust był coraz bardziej zacięty.
Kiedy skończyłam, przetarł twarz dłonią, wstał i podszedł do okna. Był zdenerwowany, widziałam to, ale nie wiedziałam, co robić dalej. Byłam znużona i wbrew moim oczekiwaniom, wylanie z siebie wszystkich uczuć i gryzących wspomnień niewiele mi pomogło.
-Rozmawiałaś ze Snapem od tamtego czasu, próbował się z tobą jakoś skontaktować?- zapytał, odwracając się ku mnie. Potrząsnęłam przecząco głową.
-A z Dumbledorem?
-Nie.
Znowu przetarł sobie dłonią twarz i zbliżył się do kanapy, na której siedziałam. Nie zareagowałam, kiedy ukucnął przede mną i położył dłonie na moich kolanach.
-A powinnaś.- powiedział cicho, patrząc mi w oczy.
-Tonks przecież widziała mnie wczoraj na placu, wie, że nic mi się nie stało.- obruszyłam się, ale on pokręcił głową na znak, że nie o to mu chodziło.
-Martuś… musisz z nim porozmawiać.
-Ze Snapem?!
-Tak… albo z Dumbledorem, na początek. On już na pewno wie, co się stało i czego się dowiedziałaś. Pomijam już oczywistą kwestię zabójstwa Roda… mówię o tym, że to Snape’owi zlecono zabicie Dracona w grudniu. On na pewno nie zrobił tego z przyjemnością, nie chciał tego, rozumiesz?
-Tak, rozumiem.- znowu poczułam łzy dławiące mnie w gardle. Wstałam z kanapy i podeszłam do oszklonej biblioteczki. Zagryzłam wargi a potem mówiłam dalej. -Wiem, że tego nie chciał… ale przecież można było temu zapobiec! Można było uratować Dracona… na pewno był jakiś sposób, gdyby tylko mi powiedział…
-Gdyby ci powiedział, niczego by to nie zmieniło.- dokończył za mnie Harry. W jego wzroku widać było współczucie, ale mówił głosem stanowczym. Uniosłam brwi i otworzyłam buzię, gotowa do riposty lecz on nie dał mi sobie przerwać. -Marta, pomyśl przez chwilę rozsądnie: dowiedziałabyś się od Snape’a, że dostał rozkaz zabicia Dracona i co? Przeraziłabyś się i chciałabyś temu zapobiec, pewnie próbowałabyś wyjechać razem z nim, a to nie tylko nie polepszyłoby waszej sytuacji lecz ją wręcz pogorszyło. Voldemort byłby wściekły, że mu zwialiście i wysłałby śmierciożerców wszędzie tam, gdzie postałaby wasza noga. Do końca życia musielibyście się ukrywać, żyć na walizkach i w ciągłym strachu, że w każdej chwili mogą was dopaść… to nie byłoby życie! Nie mówię już o tym, że stracilibyśmy jednego z najlepszych szpiegów w osobie Snape’a, choć to też byłoby istotne.
W tym, co mówił, było jakieś ziarno racji, ale ja tak bardzo pragnęłam się z nim nie zgodzić, kłócić się, że się myli, że nie byłoby tak… Jednakowoż z każdą sekundą jego słowa coraz bardziej do mnie przemawiały. Wyobraziłam sobie nasze życie po ucieczce z Londynu i faktycznie przed oczyma stanęła mi wieczna tułaczka z kamieniem u szyi. Czy to byłoby wartościowsze od tego, że Draco zginął mimo wszystko w humanitarny sposób i że nie dosięgnął go najwyższy gniew Czarnego Pana? Mogło go spotkać to samo, co spotkało Roda… Czy nie lepiej, że…
Nie, ani trochę nie lepiej! - krzyczał w głowie drugi głos. Gdyby Snape był ze mną szczery, może i żylibyśmy poza cywilizowanym światem, ale bylibyśmy r a z e m, żywi i szczęśliwi…
Tylko zastanów się, czy Draco chciałby dla ciebie takiego szczęścia… on wiedział, że zginie, wiedział, że tak się może stać i był na to przygotowany… oddał za ciebie życie, oddał, żebyś ty nie musiała nigdy już z nim uciekać i kryć się.
Tak, ale… , nie wytrzymałam tej dyskusji w swojej głowie. Usiadłam z powrotem na kanapie i zwiesiłam głowę, czując w kącikach oczu łzy. Harry usiadł obok mnie i objął mnie ramieniem.
Wiem, jak się czujesz.- szepnął. -Myślisz, że on cię zdradził, czujesz się zawiedziona… ale w głębi duszy wiesz, że nie mogło stać się inaczej. Ja też wolałbym, żeby on żył, ale skoro już miał zginąć, to chyba lepiej, że zginął z ręki Snape’a, niż, dajmy na to, takiego Greybacka?- spojrzał na mnie. Widząc, że słucham go bez słowa, otarł dłonią łzy z moich policzków i mówił dalej uspokajającym tonem, przytulając mnie do siebie. -Jestem pewien, że zlecenie jego morderstwa właśnie Snape’owi było najlepszym, co mogło mu się w tej sytuacji przytrafić, co mogło przytrafić się wam obojgu zresztą. Ty wiesz, że Snape nie mógł nic więcej dla niego zrobić, więc chociaż sprawił, by nie cierpiał długo… pamiętasz, jak celował różdżką w ciebie? No, właśnie. Nie mógł zachować się inaczej, dla nich wciąż jest śmierciożercą, ale mimo, że wykonywał swoje zadanie w imię Czarnego Pana i misji Zakonu, cały czas pamiętał o tym, kogo miał przed sobą. Gdyby to zależało tylko od niego, z pewnością wasze losy potoczyłyby się inaczej, ale nic od niego nie zależało, rozumiesz? No, nie płacz już, proszę cię. Martuś…- pocałował mnie w czubek głowy i przygarnął do siebie mocniej.
Od czasu śmierci Roda minęło siedem dni. Nastał maj i długi, pogodny weekend. Wszystkie rodziny z dziećmi oraz zakochane pary korzystały z pięknej pogody i wyjeżdżały z miasta w celu uszczknięcia choćby jednej, krótkiej chwili odpoczynku na łonie natury. Byłam chyba jedyną osobą na swojej ulicy, która pozostała w Londynie na czas majówki, ale niespecjalnie mi to przeszkadzało.
Siedem dni minęło, jak z bicza strzelił. W prasie pojawiały się różne plotki i domysły na temat zniknięcia sekretarza generalnego (a także, przy okazji, jego nowej sekretarki), które ucięły podobno dopiero informacje o odnalezieniu jego ciała na wybrzeżu- nie wiem, od momentu publikacji wyjątkowo sarkastycznego materiału z domniemanym powodem absencji Roda zirytowałam się tak bardzo, że przestałam w ogóle kupować gazety. Poza tym, miałam co robić w Ministerstwie.
Dwudziestego siódmego kwietnia w południe Minister wezwał mnie do siebie. Miał mi do przekazania jakieś wiadomości na temat sprawy, którą właśnie prowadziłam, ale przy okazji spodziewałam się nawiązania do przesłuchania, do którego podchodziłam teraz z kompletną znieczulicą. Tylko czy naprawdę trzeba aż iść na spotkanie śmierciożerców i na własne oczy być świadkiem śmiertelnych tortur przyjaciela, żeby znieczulić się na kłopoty w pracy? , myślałam ponuro, wchodząc do gabinetu ministra Knota.
-Dzień dobry, panno Pears, proszę siadać.- powiedział, uśmiechając się do mnie grzecznościowo zza płachty Proroka , którego właśnie czytał. Usiadłam bez szemrania, obdarzając go w duchu spojrzeniem pełnym lekceważenia. W kraju dzieje się tyle rzeczy, ginie sekretarz generalny, a on czyta gazetę! -Wybaczy pani, że nie powiadomił pani sekretarz, ale, niestety, niestety, jak pewno pani wie już z prasy…
-Tak, wiem.- odpowiedziałam szybko, nie chcąc wysłuchiwać jego udawanego żalu. W tym był zawsze dobry.
-No właśnie… słowem, ale nie o tym chciałem…- odłożył nieuważnie gazetę i, odchrząknąwszy, spojrzał na mnie. -Panno Pears, tutaj ma pani nowe dane o tej rodzinie z Canford, proszę, wczoraj przyszło - przesunął do mnie czerwoną teczkę, którą wyjął dopiero co spod biurka i zapytał zupełnie z innej beczki: - Czy może mi pani wytłumaczyć, o co chodziło z tym przesłuchaniem w sprawie przecieku informacji odnośnie dobówki do prasy? Dostałem poufny list od dyrektora Międzynarodowego Urzędu Prawa Czarodziejów i powiem szczerze, jestem trochę zaniepokojony.- spojrzał na mnie uważnie. -List jest co prawda poufny, ale zainteresował mnie na tyle, że postanowiłem z panią na ten temat pomówić
-Cóż mogę dodać. Jest mi przykro, że pan Sax musiał fatygować się tak bardzo, by napisać do pana, ale nie żałuję ani jednego słowa, jakie powiedziałam, zwłaszcza po tym, co mieliśmy okazję czytać w gazetach w zeszłym tygodniu.- odpowiedziałam z obcą mi twardością w głosie. Złośliwy głosik zachichotał mściwie na widok udatnie zamartwionej twarzy Knota.
-A więc nadal uważa pani, że pan Sax nie postępował obiektywnie, a co za tym idzie, kompetentnie? O, rany… od tej odpowiedzi zależy moja dalsza egzystencja…!
-Odniosłam takie wrażenie, a artykuły z Proroka utwierdziły mnie w tym. Pan Sax nie potraktował mnie w taki sam sposób, w jaki potraktował pana Malfoya, nadto, przejawiał wrażenie, jakby usiłował zakończyć sprawę na siłę, nie dbając zbytnio o sprawiedliwość.
-Jak to: artykuły? O czym pani mówi? Czytałem je i…
-A zatem wie pan, że nie dostarczyłam panu zwolnienia od psychiatry, tylko od psychologa i że nie jestem chora psychicznie.- mówiłam odrobinę zaczepnie. -Nie zrobiłam niczego złego poza wystąpieniem przeciwko subiektywizmowi pana Saxa, to wszystko.
-Widzi pani, ja nie mogę podejść do tego tak prosto.- uśmiechnął się teraz jakby przepraszająco. Wiedziałam, że taki uśmiech u niego oznaczał zazwyczaj zdenerwowanie i utwierdzenie się we własnej racji; wiedziałam już, że przepraszał nie za prawne zawiłości lecz za to, co za chwilę powie, a co będzie na moją niekorzyść. -Pan Sax skłania się do podejrzewania pani. Rozumie pani, że podejrzenia szefa Międzynarodowego Urzędu Prawa Czarodziejów nie są czymś, co mogę zlekceważyć, zwłaszcza że są wysoce niepokojące. Pani słowo o jego subiektywizmie przeciwko jego słowu. „Wysoce niepokojące”, „pani słowo przeciwko jego słowu”… a więc nigdy w takiej sytuacji nie będę miała szans.
-Rozumiem.- przytaknęłam. Miałam ochotę uśmiechnąć się pogardliwie: nie wiedziałam, co mną zawładnęło.
-Panno Pears, proszę mnie źle nie zrozumieć: chcę dla pani jak najlepiej i szanuję panią, ale to, co przeczytałem i to, co mi pani mówi oraz wydarzenia, jakie zaszły w przeciągu ostatniego półrocza każą mi stawiać pod znakiem zapytania pani dalszą karierę zawodową. Doskonale pani wie, że jako Minister Magii nie mogę stawać po pani stronie, gdy drugą ze stron jest Międzynarodowy Urząd Prawa, poza tym zarzuty niesubordynacji dyscyplinarnej zaliczają się do kategorii poważnych. Nie powinien pan stawać w ogóle po żadnej ze stron jako mediator, ale co to kogo obchodzi, prawda?
-Zwalnia mnie pan dyscyplinarnie?- zapytałam nieswoim głosem. Nagle zapragnęłam, żeby powiedział, co ma do powiedzenia i pozwolił mi wyjść. Marzyłam o szklance wody. Czułam się dziwnie.
-Tego nie powiedziałem.- odpowiedział, uśmiechając się nerwowo. -Tego nie powiedziałem… w żadnym wypadku… niemniej, byłoby dobrze, gdyby… rozumie pani, stanowisko Ministra… gdyby przez pewien czas odsunęła się pani na drugi plan. Sama pani chyba zresztą widzi, co się dzieje. Dwukrotnie była pani w przeciągu ostatnich sześciu miesięcy na zwolnieniu lekarskim, w pani życiu nastąpiło wiele zawirowań… może czas pomyśleć o zasłużonym, dłuższym urlopie?- uśmiechnął się ojcowsko i źle zinterpretował moją minę. -Nie, nie, proszę się nie martwić o zastępstwo, z tym nie będzie najmniejszego problemu, znajdziemy kogoś na pani miejsce, kto przejmie sprawy, jakimi się pani zajmowała, a kiedy już pani wróci, to… słowem,- wyjął kolejną teczkę, a z niej arkusz. Podpisał go szybko wytrawnym ruchem i podsunął mi. - wystarczy, że pani złoży jeden podpis i ma pani wszystko z głowy.
Przełykając ślinę, opuściłam wolno wzrok na kartkę. Widniał na niej elegancki napis: „PROŚBA O TYMCZASOWY URLOP NA CZAS NIEOKREŚLONY”. Przełknęłam ślinę jeszcze raz, bo moje gardło było jakby obrzmiałe. Litery skakały mi przed oczyma. Ujęłam w dłoń pióro i natychmiast upuściłam je na ziemię.
-Przepraszam,- mruknęłam, schylając się po nie. -już podnoszę.
Knot obserwował mnie uważnie spod oka, w napięciu. Liczył na ten podpis… a więc tak chciał mnie podejść: ja sama złożyłam prośbę o zwolnienie trzymiesięczne… dyplomatycznie usunął mnie w cień na czas nieokreślony…
-Przepraszam bardzo, ale co pan rozumie przez „czas nieokreślony”?- uniosłam wzrok. Zaśmiał się nerwowo i odpowiedział, trąc ręce:
-Wie pani, to tylko formułka, umówmy się, że to będzie oznaczało na razie trzy miesiące. Wystarczy to pani? Czy mi wystarczy? Pytanie, czy wystarczy panu na zażegnanie afery i odkażenie chluby Ministerstwa, panie Knot!
-Tak, oczywiście.- odpowiedziałam, oddychając spokojnie. Trzy miesiące… do sierpnia… Ujęłam pióro mocniej i podpisałam papier, a potem odsunęłam go od siebie gwałtownie.
-Pani Marto, to jest naprawdę najlepsze rozwiązanie, jakie mogę pani zaoferować.- powiedział konspiracyjnie, pochylając się nad biurkiem i patrząc na mnie poufale. -I tak nadużywam swojej władzy, aby przymknąć oko na list Saxa… od pierwszego września, jeśli oczywiście będzie to możliwe, będzie pani mogła do nas wrócić… do tego czasu jednak ktoś panią zastąpi a pani będzie otrzymywać połowę miesięcznego wynagrodzenia wraz z dodatkową odprawą przez pierwszy miesiąc, wynoszącą dziesięć procent. Myślę, że warunki są godziwe, chyba że pani się z czymś nie zgadza? Godziwe… nie zgadza… jak teraz miałabym zaprotestować? Godziwe… a czy pana postępowanie jest godziwe?
-Nie, wszystko w porządku.- odpowiedziałam znowu nienaturalnym głosem i zmusiłam się do uśmiechu. Minister odetchnął (z ulgą), wstał i podszedł do mnie z wyciągniętą dłonią.
-A więc, może pani do końca tygodnia przygotować się do urlopu, oczywiście, proszę zostawić dane i rozpiskę dla zastępcy, żebyśmy nie musieli pani niepotrzebnie fatygować do nas… jutro po południu proszę zgłosić się do kancelarii po odbiór wynagrodzenia i dodatek. Dodatek za milczenie i usunięcie się w cień.
-Tak jest, zgłoszę się.- uścisnęłam jego dłoń i z krótkim „Do widzenia” opuściłam jego biuro.
Pamiętam, że byłam ogłuszona odprawą, jaką mi dał. Nie chodziło o to, że potraktował mnie przyzwoicie, bo, powiedzmy sobie szczerze, wyprawa, jaką dostałam była naprawdę wysoka, ale przeciwko niej i temu quasi - ulgowemu potraktowaniu buntowała się moja dusza oraz godność. Zrobili z ciebie marionetkę, kazali ci siedzieć cicho! , huczały mi w głowie wyrwane z kontekstu myśli, gdy szłam do swojego gabinetu. Niby każdy powinien się cieszyć na moim miejscu, że za zachowanie, jakiego się dopuścił, spotkała go tak łaskawa kara, jednakże ja nie miałam z czego się cieszyć. Rod ostrzegał cię, że tak się stanie… , usłyszałam szept w głowie i poczułam ukłucie w sercu. Usiadłam w fotelu i zamyśliłam się. Tak, to prawda: Rod ostrzegał mnie, ale przed wpływami zwolenników czarnej magii (najczęściej był to synonim wyznawców ideologii Tego, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać)… ale czy co innego było przyczyną twojego urlopu trzymiesięcznego? , zapytał wymownie głosik. Paul Sax kierował się opinią Lucjusza Malfoya… do tego twoje wyjątkowo rażące w gabinecie ministerialnym zachowanie skłoniło go do szybkiej interwencji… czy kłamliwe, wredne artykuły nie są tego przejawem?
Nie potrafiłam sobie odpowiedzieć na to pytanie – a może nie chciałam. Spakowałam najważniejsze dokumenty, dokonałam wszelkich czynności związanych z bliskim „urlopem” i wyszłam. Poszłam na spacer do parku a potem udałam się na Highgate. Kiedy wróciłam do siebie, ściemniało się. Zjadłam coś i położyłam się spać. Tak, nadchodzi kolejny trudny czas , pomyślałam posępnie i wyjrzałam przez okno do zalanego deszczem parku. W połowie weekendu pogoda zmieniła się diametralnie. Od dwóch dni lało nieprzerwanie, a w nocy szalała burza.
Część 40. Dodała Marta Pears
Poniedziałek, 29 Grudnia, 2008, 13:44
I oto specjalnie dla Nutrii wpis czterdziesty oraz tak ubłagany przez nią zgon. Miłej lektury, kochani! Wysłałam wszystkim książkę, proszę sprawdzać pocztę i pisać, jeśli nie doszło, niestety, figle się dzieją non stop.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Nie wiem, gdzie dokładnie byliśmy, ale wylądowaliśmy gdzieś nad morzem, na kamienistej i dość urwistej plaży. Było tu o wiele mniej spokojnie, niż w Londynie - ciemnosiwe fale morza rozbijały się z niemiłym pluskiem o brzeg i wiał słony wiatr. Kiedy podniosłam się i otrzepałam dłonie z piasku, Snape pociągnął mnie w stronę wyjścia z plaży między dwiema wydmami - a bynajmniej ja myślałam, że to wyjście. Tymczasem okazało się, że ścieżka między wydmami w mgnieniu oka zamieniła się w wąwóz wiodący do polany wśród nadmorskiego, rzadkiego lasu. W połowie niego rozdzieliliśmy się, żeby nie wzbudzać podejrzeń, cały czas jednak miałam mojego byłego opiekuna w zasięgu oka.
Wąwozowa droga nie należała ani do najrówniejszych ani do ubitych. Co chwilę zapadałam się w miękkie leje z piasku albo potykałam o zdradliwe korzenie; pełno tam było nierówności oraz dołów, ale doskonale widoczna stała się na tym tle grupa ludzi, tworząca krąg.
Na jej widok serce mi zastukotało nieprzyjemnie, jednakże udało mi się opanować. Łapiąc dech, dołączyłam do śmierciożerców i zajęłam swoje miejsce w kręgu. Gdy już oddech mi się wyrównał a ja rozejrzałam się, poczułam, że żołądek wywrócił mi się do góry nogami.
W centrum kręgu, obok Voldemorta, który lustrował nas wzrokiem, leżał zwinięty człowiek, wyglądający na nieprzytomnego. Był bardzo blady i miał problemy z oddychaniem. Światło księżyca, padające na nas spoza drzew, oświetliło mi część jego twarzy i dzięki temu poznałam w nim Roda Rolleycoata.
-Witajcie, śmierciożercy.- przemówił Lord Voldemort, prześlizgując się wzrokiem po naszych twarzach. Poczułam się tak, jakby wszystko wewnątrz mnie zagotowało się. Na chwilę pociemniało mi przed oczyma, ale w mgnieniu oka opanowałam się na dźwięk mroźnego głosu Czarnego Pana.
-Sprowadziłem was tutaj, abyśmy mogli przyjąć godnie gościa, jaki do nas zawitał. Gość ten jest niezaprzeczalnie wyjątkowy… co niektórzy zapewne mieli z nim już styczność w zeszłym miesiącu, pan Rod Rolleycoat, sekretarz generalny Ministra Magii miał chęć wstąpić w nasze szeregi lecz chęć ta była fałszywa… i zapłacił za nią. Jak widać, nie zniechęciło go to… najwyraźniej pan Rolleycoat polubił te nasze… spotkania.
Coś jakby szyderczy śmiech przemknęło po okręgu z szybkością strzały. Z trudem opanowywałam kotłujące się we mnie uczucia. Nie miałam nawet pewności, czy on żyje… ale czułam, że nawet jeśli, to godziny jego życia są policzone… co on mu zrobił? , myślałam, a zaraz potem przypominałam sobie o swojej roli i tłumiłam te myśli.
Voldemort spojrzał na swoją ofiarę i ponownie na popleczników.
-Krótko nawiązując do spraw formalnych, nim przejdę do przyjemności: pan Rolleycoat jest autorem jakże odkrywczych artykulików, jakie ukazywały się ostatnio w prasie świata czarodziejów. Lucjusz zapewne wie, o czym mowa… Yaxley i Avery również…- spojrzał w kierunku prawej a następnie lewej części kręgu. Domyśliłam się, że tam stoją wspomniani przez niego śmierciożercy, których ciemne sprawki wydobył na światło dzienne Rod. -Choć podejrzenia padły na zupełnie inną osobę, - mimo że nie spojrzał na mnie, uczułam nieprzyjemny, zimny dreszcz -winny całemu zamieszaniu jest pan Rolleycoat. Może nie dysponuję takimi źródłami, jakimi dyrektor Międzynarodowego Urzędu Prawa Czarodziejów, jednakowoż posiadam informacje z pierwszej ręki, powiedzmy tak. O czym on mówi? Czyżby…?
-Od chwili poprzedniej „akcji” nadgorliwego pana sekretarza wymierzonej przeciwko mnie i wam postanowiłem mieć na niego oko. Pamiętacie zapewne, że wówczas darowałem mu życie, ale z pewnością nie zamknąłem tego rozdziału: doszedłem do wniosku, że pan Rolleycoat z wolna acz bezustannie zmierza ku pozycji osoby szkodliwej dla moich planów oraz celów, dlatego też wysłałem do niego zaufaną osobę w postaci Bellatrix Lestrange, która przemieniła się przy użyciu jakże pożytecznego wynalazku w postaci eliksiru wielosokowego o zwiększonej długotrwałości w nową asystentkę sekretarza z doskonałymi referencjami, uroczą Ruth Daniels. Jednocześnie zaś, aby umożliwić panu sekretarzowi swobodę działania oraz uśpić jego czujność, Ruth poinformowała go, że jest aurorem, działającym pod przykrywką nazwiska Ruth Daniels, który ma mu pomóc w wykrywaniu niejasnych spraw z przeszłości osób popierających Tego, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać.
Poczułam, że zaschło mi w gardle. A więc jednak, a więc jednak , kołatało mi się po głowie, gdy patrzyłam na rzucającego się chwilami Roda. Jego powieki drżały w sposób, który przyprawiał mnie niemal o szczyt paniki. Rod, dlaczego byłeś taki naiwny? Dlaczego wcześniej nie dowiedziałam się, że ani Ruth Daniels, ani auror Dolores nie są postaciami rzeczywistymi i godnymi zaufania??
-Przyznajcie, iż był to plan wysoce doskonały w swej prostocie i osiągnął on dwustuprocentowy sukces. Już bowiem w przeciągu miesiąca udało się uzyskać pełne zaufanie pana Rolleycoata do Ruth Daniels oraz niezbite dowody na jego szpiegowską działalność. Postanowiłem więc zaprosić do nas pana Rolleycoata na małą… pogawędkę… ale to już nie ja się nim zajmę. Lucjusz, przekazuję go w twoje ręce. To ty najbardziej ucierpiałeś .- z tymi słowy Voldemort zrobił krok w tył a z szeregu wystąpił Lucjusz Malfoy. Dzierżąc różdżkę w dłoni, podszedł w kilku krokach do zwiniętego ciała i, wycelowawszy w nie, zawołał głosem pełnym satysfakcji i szyderstwa:
- Crucio!
Mój krzyk utonął w krzykach mężczyzny, który nagle otworzył rozszalałe oczy i zaczął krzyczeć z bólu, zwijając się w konwulsjach. Poczułam na sobie wzrok Voldemorta i opuściłam dłoń, którą przyciskałam do ust. Wargi drżały mi, a w gardle czułam potworny ucisk. Nie mogłam nic zrobić i to było najgorsze… błagałam w myślach Boga, aby dał Rodowi siłę na przetrzymanie tortur, choć widząc, co z nim wyprawia Malfoy, z każdą sekundą traciłam nadzieję na to, że on przeżyje. Zamiast tego stałam więc bez ruchu śród innych, ale nie mogłam wtórować im w ohydnym dopingu i plugawych wrzaskach pod adresem ofiary.
Po kwadransie, gdy Rod leżał bezwładnie i tylko nieznaczne, konwulsyjne drgawki odróżniały go od martwego ciała, kolejka zmieniła się. Za Lucjuszem Malfoyem postąpili inni śmierciożercy. Była w tym tylko jedna w miarę jasna strona: nie było ich wielu. Całe szczęście, Rod nie opisał wszystkich… chociaż co to za znaczenie, gdy wystarczyło podrażnić tych, uważanych za najbardziej okrutnych i bezwzględnych?
Nie mam pojęcia, jak długo Rod był torturowany, ale dla mnie były to nieubłaganie długie minuty. Godzina, dwie, może więcej… straciłam rachubę. Musiałam tylko stać i robić wrażenie, jakbym cieszyła się z tego, czego byłam świadkiem, choć nie wyrażałam swoich emocji w sposób tak skrajny, jak inni poplecznicy Voldemorta - nie mogłam, nawet w imię Zakonu nie byłabym w stanie obserwować tortur Roda z uśmiechem na twarzy. Dobrze, że uchodzę w oczach Czarnego Pana za jego kochankę. , przemknęła mi przez głowę zapomniana myśl wraz z mglistym wspomnieniem spotkania na wrzosowisku.
Ocknęłam się ze swojego odrętwienia dopiero w chwili, gdy ostatni śmierciożerca wracał do szeregu. Rod, a właściwie jego zmaltretowanie, splugawione ciało leżało bez ruchu na piasku. Głowa opadła na ramię, ułożone w nienaturalnej pozycji. Z rozcięcia na czole sączyła się krew. Nie wiedziałam, czy go zabili, ale wiedział to ktoś inny.
-Czy to przejaw łagodności czy też łaskawości?- zapytał z echem kpiny Czarny Pan, obchodząc dokoła ofiarę tak, jak obchodzi się cuchnące bagno. -Nasz gość jeszcze nie wydał ostatniego tchnienia… albo ma lepszą odporność na zaklęcia, niż oczekiwałem. Cóż, nie ja będę się trudził wysyłaniem na tamten świat osób niegodnych miana czarodzieja… kończmy już, dochodzi pierwsza. Severusie, wystąp.
Spojrzałam na krąg. Jak zawsze, nie wiedziałam, gdzie stoi mój były opiekun. Zobaczyłam, że występuje po sekundowym wahaniu.
-Oddaję w twoje ręce sekretarza generalnego. Wiem, jak pałasz nienawiścią do wszelkich urzędników… a więc masz możliwość wykończyć jednego z nich.
-Panie, uczynię to z rozkoszą, ale daleko bardziej sprawiłoby to przyjemność Lucjuszowi.- odpowiedział Snape, a ja poczułam kolejny dreszcz. Miałam nadzieję, że wie, co robi, odmawiając.
-Lucjusz zabawił się już tej nocy… bądźmy sprawiedliwi, równość nie jest pojęciem aż tak względnym.- wydało mi się, że w głosie Lorda Voldemorta zabrzmiał ironiczny śmiech. Wzdrygnęłam się. -Dalej, Severusie… nie daj się posądzić o delikatność, nie godzi się… tobie, który wykonujesz wyroki na największych zdrajcach… ty, który zabiłeś nawet swojego byłego ucznia, choć był jednym z twoich ulubieńców…
Ostatnie słowa Voldemorta zagłuszyły we mnie wszystko inne. Z trudem utrzymałam równowagę i zmusiłam się do spojrzenia na Snape’a. Ty, który zabiłeś nawet swojego byłego ucznia, choć był jednym z twoich ulubieńców, ty, który zabiłeś nawet swojego byłego ucznia, choć był jednym z twoich ulubieńców…
-Panie, niczego mniej nie pragnę, jak posądzenia o delikatność.- odpowiedział. Nie zaprzeczył…
-A więc przypomnij sobie, jak wielkim wyzwaniem poniekąd było dla ciebie zabicie Dracona i porównaj go z tym - wskazał pogardliwym ruchem głowy Roda - gniotem. Nie przedłużaj, Severusie. Rób, co do ciebie należy!
- Avada Kedavra!
Las napełnił się zieloną poświatą. Huknęło i już było po wszystkim. Znowu krzyknęłam lecz tym razem byłam doskonale słyszalna. Nie dbałam o to, wraz z wypowiedzianym przez mężczyznę zaklęciem poczułam się tak, jakby zabito mnie. Zachwiałam się; w głowie słyszałam dudniące słowa: A więc przypomnij sobie, jak wielkim wyzwaniem poniekąd było dla ciebie zabicie Dracona… a przed oczyma miałam Snape’a, stojącego z różdżką nad zwłokami Roda. Czarny Pan rozkazał coś i natychmiast paru śmierciożerców wyniosło go na plażę, by pewnie tam rzucić do morza, a reszta zaczęła się rozchodzić.
Szłam na plażę jak w malignie, nie dbając o to, czy idę z tłumem, czy nie. Przeciskając się między śmierciożercami, w mgnieniu oka znalazłam się w wąwozie. Prawie przebiegłam go i gdy wypadłam na piaszczysty brzeg, słony wiatr uderzył mnie z całą siłą w twarz i zapiekł. On zabił Dracona… Severus Snape zabił Dracona… to on… , tłukło mi się po głowie tylko jedno zdanie, niemal odbierając mi zmysły. Nie potrafiłam sobie z tym poradzić, nie wiedziałam, czy targa mną bardziej furia, zawiedzione zaufanie, nienawiść, żal czy też rozpacz.
Zatrzymałam się w byle jakim miejscu tuż przy brzegu, o który rozbijały się fale i spojrzałam na wąwóz. Ktoś jeszcze wyprzedzał innych popleczników i biegł w stronę plaży. Wiatr zsunął kaptur z jego głowy i zobaczyłam mojego byłego opiekuna. Nie jestem w stanie określić, co uczułam na jego widok, ale na pewno było to dalekie od uczuć, jakimi darzyłam go dotychczas. Pokręciłam głową, jakbym mówiła sama sobie Nie, to koniec, nie i rozłożyłam ręce. Zamknęłam oczy i pomyślałam adres Grimmauld Place 12. Słyszałam jego coraz bliższe kroki, ale zaczęłam się już obracać. W momencie, gdy miałam się deportować, poczułam ucisk jego dłoni na swoim ramieniu. Próbowałam ją strząsnąć lecz nie udało mi się to.
Ledwo wylądowaliśmy przed Kwaterą, odsunęłam się od niego gwałtownie. Potknęłam się o kamień i upadłam na ziemię, ale zaraz się podniosłam. Chciał do mnie podejść lecz zawołałam agresywnie:
-Nie!
-Marta, wysłuchaj mnie- zaczął, wbrew mojemu rozkazowi podchodząc bliżej. Odsunęłam się jeszcze dalej, oddychając ciężko. Jego twarz była spięta i bez wyrazu, ale w oczach malowało się coś, na co nie mogłam dłużej patrzeć. -Nie mogło być inaczej, rozumiesz?- powiedział dziwnie cichym głosem.
Jakiś szloch wyrwał się na siłę z mego serca. Przyłożyłam dłoń do ust, ale i tak po moich policzkach płynęły łzy. Patrzyłam na mojego byłego wychowawcę i w głowie słyszałam tylko to: To on zabił! Nie byłam w stanie skupić się na czymkolwiek, widziałam tylko jego twarz… twarz mordercy .
-To ty go zabiłeś…- powiedziałam przez szczękające mi z zimna i czegoś jeszcze zęby. Nawet nie zwróciłam uwagi na to, że przestałam mówić mu per „pan”. -Ty zabiłeś Dracona… zabiłeś go!
-To…
-Milcz!- podniosłam głos. W pierwszej sekundzie zlękłam się a w drugiej jakiś głos szepnął mi: Tak, tak, bardzo dobrze! Krzycz, ile możesz! Należy mu się! O, dziwo, milczał, patrząc na mnie przenikliwie. -Nie chcę słuchać twoich wyjaśnień, nie obchodzi mnie to! Zabiłeś go, rozumiesz?! Zabiłeś! JESTEŚ MORDERCĄ!
-Uspokój się.- powiedział rozkazującym tonem, podchodząc do mnie i w mgnieniu oka łapiąc mnie za ramiona. Próbowałam mu się w szale wyrwać, ale trzymał mnie mocno. Patrzył na mnie gorejącymi oczyma a ja czułam, że jeśli zaraz mnie nie puści, zabiję go. Nienawidziłam go w tamtej chwili za to, że zawiódł moje zaufanie, ale on chyba o tym wiedział.
-Marta, nie mogłem nic zrobić. Musiałem… musiałem… ale to nie tak, że chciałem, tak nie jest.- powiedział znowu tym samym, dziwnym głosem, co przedtem. -Zrozum, musiało tak się stać!
-Nieprawda! Nie wierzę ci! Na pewno… na pewno można było go uratować… na pewno!- ostatecznie wyrwałam się, a może i on poluźnił uścisk. Stałam o dwa kroki od niego, a w tej chwili ziemia rozstępowała się pod moimi nogami i rozdzielała nas przepaścią nie do przebycia. -Mogłeś go ocalić, mogłeś mi powiedzieć!
-Czy ty nie…- zaczął, także podnosząc głos, ale w tej chwili właśnie na placu znikąd pojawiła się Tonks, w błękitnym szlafroku i czerwonych lokach do ramion. Patrzyła na nas co najmniej zastanawiająco.
-Dlaczego nie wchodzicie?- zapytała rzeczowo. -Myślałam, że tu się jakaś burda dzieje.
-Wszystko w porządku, już wchodzimy.- odpowiedział jej Snape. Nie patrzyłam na niego, choć czułam jego spojrzenie na sobie. Tonks zauważyła spięcie, jakie było między nami i wycofała się do środka, mówiąc coś.
Gdy znikła, spięcie sięgnęło zenitu. Nie byłam w stanie przebywać z tym człowiekiem na powierzchni dwudziestu stóp, a co dopiero mówić o patrzeniu na niego czy dyskutowaniu! Snape chciał coś powiedzieć lecz nie dałam mu. Odwróciłam się i ruszyłam w stronę bramy, wiodącej na ulicę.
-Dokąd idziesz?- usłyszałam jego oschły, wzburzony głos. Nie uznałam za słuszne odpowiadać, nie byłam sobą. Czułam się, jakbym dokonała dwudziestu skoków na bungie pod rząd. W oczach mi się ćmiło, w głowie kołowało… nie zauważyłam, kiedy spod moich stóp prysła fontanna piasku. Rzucaj sobie zaklęcia, ile chcesz, nienawidzę cię! , myślałam z nieznanym sobie dotąd stanem duszy, cały czas idąc ku bramie. Prawdę mówiąc, gdyby użył groźniejszego zaklęcia, tylko sprawiłoby mi to ulgę, bo mogłabym odparować… nie, o czym ty myślisz, przestań, zganił mnie drugi głos, ale pierwszy zwyczajnie go wyśmiał.
-Marta, wracaj tu w tej chwili!
-Nie jestem na szczęście już pańską uczennicą i nie może mi pan rozkazywać.- odwróciłam się gwałtownie i spojrzałam na niego tak odpychająco, nienawistnie i drwiąco, jak tylko mogłam. Nieznacznie zmarszczył brwi i szczęki mu drgnęły. Zaśmiałam się okrutnie i wybiegłam za bramę. Nie pamiętam, co robiłam potem, ale ocknęłam się na chodniku przed domem Hermiony i Rona. Mój zegarek wskazywał czwartą rano.
Część 39. Dodała Marta Pears
Czwartek, 25 Grudnia, 2008, 20:10
Wtorek minął mi zaskakująco spokojnie. Od ósmej rano przyjęłam klientów, potem byłam na dwóch sprawach w sądzie i wszystko przebiegało po mej myśli. Nic specjalnego się nie działo i z pozoru wyglądało to, jak normalny dzień pracy. Zbyt normalny, jak na powtórne przesłuchanie i wyproszenie z gabinetu. , pomyślałam, opuszczając budynek Ministerstwa około czwartej po południu. Ten spokój niepokoił mnie o wiele bardziej, niż najbardziej burzliwe dni w pracy, jakie dotąd udało mi się przeżyć.
Sprawa pechowego przesłuchania trapiła mnie nieustannie, a jeśli udało mi się zapomnieć o niej w kieracie obowiązków i różnych zleceń, to było to tylko chwilowe. Spodziewałam się może nie tyle kolejnego wezwania do Międzynarodówki, co wezwania do Ministra, jako że on był najwyższym zwierzchnikiem stróżów prawa, pracujących z ramienia Ministerstwa; brak jakiegokolwiek odzewu z ministerialnej kancelarii nie przynosił mi ulgi lecz jeszcze większy niepokój. Instynkt mi mówił, że to nie wróży niczego dobrego, ale ponieważ także środa i czwartek upłynęły mi podobnie, odważyłam się odetchnąć głębiej.
W piątek od rana miałam upiornych klientów, potrzebowałam tłumacza języka niemieckiego, ale ten jak na złość spóźniał się. W dodatku rano przed wyjściem z domu oblałam się herbatą, chyba po raz pierwszy w życiu, co także nie wprawiało mnie w stan beztroski i radości.
Właśnie w tym motłochu dowiedziałam się, że sensacja króluje na korytarzach Ministerstwa. Nie pamiętam już, kto mi to powiedział, ale wszystko wiązało się z dzisiejszym numerem Proroka Codziennego .
Przejrzałam gazetę w biegu, podczas dziesięciominutowej przerwy w drodze na salę sądową i doskonale zrozumiałam, jak niedoceniany jest mój instynkt; w gazecie bowiem znalazły się trzy wybuchowe, „rewelacyjne” materiały: wywiad z Lucjuszem Malfoyem, artykuł odnośnie wyników śledztwa zleconego przez Saxa połączony z kolejnymi rewelacjami „głosu prawdy” oraz kąśliwy rys mojej biografii plus zdjęcie z CV.
Nie wiem, co mną bardziej wstrząsnęło: czy wypowiedzi szefa Międzynarodówki ( „[…] tak więc, choć nie udało się ustalić ostatecznie tożsamości sprawcy tego haniebnego incydentu, mamy podstawy, by podejrzewać, kto mógł się tego dopuścić. Zdaniem Międzynarodowego Urzędu Prawa Czarodziejów, może to być jedna z prawniczek, której zachowanie podczas przesłuchania otarło się o granice rozsądku. Nic zresztą dziwnego, bowiem osoba ta przebywała w grudniu zeszłego roku oraz marcu bieżącego na zwolnieniu lekarskim, wystawionym przez lekarza, zajmującego się leczeniem chorób psychicznych. Osoba ta również przebywała na oddziale szpitala św. Munga w skutek podjętej próby samobójczej, więc teoretycznie powinniśmy byli się spodziewać takiego jej zachowania. Niestety, zawiodły nas zaufanie oraz wiara.” ), jasno sugerujące, że to ja jestem podejrzaną, czy pełne oburzenia oraz nienawiści słowa, wyrzeczone przez ojca Dracona (w słowach tych m.in. zostałam nazwana nie tylko ‘szlamą’, lecz także odczytałam wyraźne groźby pod moim adresem), czy też artykuł poświęcony właśnie mi, napisany wyjątkowo zjadliwie, z mnóstwem nieprawdziwych, przekłamanych i krzywdzących informacji, głównie pochodzących z najohydniejszych plotek, jakie o mnie krążyły. O ciemnych sprawkach kolejnego ze zwolenników Czarnego Pana, jakiego wziął na warsztat Rod, nie byłam już w stanie nic myśleć. Szczerze zastanawiam się, jak udało mi się dojść na salę sądową i powstrzymać to, co mną targało.
Jeszcze chyba nigdy nie czułam się tak upokorzona i zaszczuta; nawet w najgorszych chwilach konfliktu z klanem Malfoyów nie odczuwałam takiego poniżenia, jak teraz. Udało mi się jakoś przebrnąć przez parę rozpraw, a gdy tylko się zakończyły, opuściłam salę sądową pierwsza. Nie miałam siły wysłuchiwać komentarzy, jakie z pewnością by mnie spotkały.
Trzęsłam się z żalu, poczucia krzywdy i złości; jednocześnie wszystkie te trzy uczucia walczyły w mej duszy o prymat nade mną. Zwyciężyło to drugie, bowiem gdy dotarłam do drzwi swojego gabinetu (musiałam tam wrócić, żeby zostawić dokumenty) i zastałam czekającego pod nimi Roda, bez słowa wpuściłam go do środka, a gdy zamknął za sobą drzwi, pozwoliłam mu wziąć się w ramiona i rozpłakałam się. Liczyłam szczerze na to, że wraz ze łzami spłynie choć część upiornych przeżyć, ale oczywiście, tak się nie stało.
Kiedy odsunęłam się od niego i spróbowałam się uspokoić, Rod zaczął cicho:
-Przepraszam cię. Nie sądziłem, że tak to się skończy, nie chciałem… żeby cię zmieszali z błotem.
-Daj spokój, Rod.- odpowiedziałam, wyciągając chusteczki i przywołując zaklęciem szklankę zimnej wody.
-Marta, naprawdę chciałem tylko ci pomóc, zemścić się na nich za to, że teraz… że teraz nie masz przy sobie Dracona.- odparł niezwykle stanowczo. Upiłam łyk wody i spojrzałam na niego w milczeniu, więc kontynuował. -To są podli, bezwzględni ludzie, skrzywdzili cię niesłusznie i zapłacą za to, obiecuję ci to.
-Rod, daj sobie z tym już spokój.- spojrzałam mu w oczy. Po raz pierwszy nie zależało mi na tym, żeby mnie zrozumiał i chyba właśnie dlatego tak się stało.
-Dobrze.- powiedział spokojnie. -Dobrze, ale jak skończę z nimi wszystkimi. Zostały mi jeszcze dwie osoby… a potem pójdę i przyznam się, że to ja pisałem listy.
-Rod!- niemalże zawołałam z rozpaczą, załamując ręce. -Czy ty nie rozumiesz, że nie o to mi chodzi? Nie chcę, żebyś się przyznawał, nie chcę, żebyś się poświęcał i narażał dla mnie! Po prostu skończ z tym, nie pisz już nic więcej… już wystarczająco dużo złego się stało i nie chodzi tu o mnie, o to przesłuchanie, bo to jest li i jedynie moja wina.
-Co ty opowiadasz? Przecież nic nie zrobiłaś… Marta, co się działo na tym przesłuchaniu?- zapytał łagodniej.
Opowiedziałam mu więc wszystko, nie oszczędzając siebie ani innych. W duchu liczyłam na to, że będzie umiał powiedzieć mi coś pocieszającego, a zarazem racjonalnego i obiektywnego.
Kiedy skończyłam, chwilę milczał, marszcząc czoło. Czekałam na jego opinię, choć co to mogło zmienić? Moja sytuacja jest już i tak wystarczająco parszywa, myślałam gorzko, nic mi nie zostało.
-Wiesz co… moim zdaniem, dobrze zrobiłaś, że im to wszystko wygarnęłaś. To, że wywlekli twoją sprawę i namącili z tym zwolnieniem, jest najlepszym dowodem na to, że się nie pomyliłaś.- powiedział. -Miałem o Saxie lepsze zdanie, ale widać pieniądze mogą wszystko, zwłaszcza te z kieszeni Lucjusza Malfoya. Nie przejmuj się, wszystko będzie dobrze.- dodał na koniec, choć nie jestem pewna, czy w to wierzył: w każdym razie, przeze mnie słowa te przepłynęły bez śladu.
Rod nie miał racji. Wcale nie było „dobrze” - ani dla niego ani dla mnie. Okazało się to następnego dnia, wieczorem.
Pogoda była świetna. Niebo było bezchmurne i usiane gwiazdami, świecił księżyc a powietrze przesycone było zapachem świeżych roślin. Siedziałam w oknie mojego pokoju i patrzyłam na park. Nie mogłam zasnąć, wciąż myślałam o pracy i przewrotnych artykułach w Proroku , zaparzyłam sobie więc kubek mocnej herbaty i usiadłam przy uchylonym oknie z nadzieją, że świeże powietrze, cisza i spokój pomogą mi w zrelaksowaniu się.
W pewnej chwili wydawało mi się, że coś trzasnęło i poruszyło się między drzewami. Wytężyłam więc wzrok, ale ponieważ park wyglądał tak, jak przedtem, uznałam, że to jakiś bezpański kot urządza harce. Nie mogłam jednak udać, że nie widzę postaci w czarnym płaszczu, przemierzającej chyłkiem parkowe trawniki w kierunku muru oddzielającego park od mojego ogrodu.
Zastygłam w bezruchu na parapecie. Pierwsza moja myśl była: „śmierciożerca”, ale w dwie sekundy później zganiłam się siłą za ten wymysł. To jeszcze o niczym nie świadczy, uspokój się , nakazałam sobie, i z różdżką w dłoni zsunęłam się na podłogę. Stanęłam przy ścianie i czekałam, nasłuchując kolejnych odgłosów z napięciem. W duchu pogratulowałam sobie pomysłu uchylenia okna ale zganiłam za włączenie małej lampki przy łóżku. Teoretycznie nie powinno być jej widać, chociaż… .
Drgnęłam, gdy w szybę uderzył jakiś kamień. Uderzył niezbyt mocno -nie stłukł jej- lecz nie na tyle cicho, by nie obudzić mnie, gdybym spała. Zawahałam się a potem ostrożnie wyjrzałam przez okno, jednocześnie starając się samej nie być zauważoną. Niestety, z takiej pozycji niewiele było widać, jednak nie odważyłam się otwarcie stanąć w oknie. Przecież nie wiem, kto to rzucił.
Czekałam, niemal bojąc się oddychać. W chwilę później kolejny kamień uderzył w szybę, tym razem mocniej. Upadł na podłogę. Kucnęłam i po krótkich oględzinach podniosłam go. Okazało się, że kamień był zawinięty w jakiś zwitek papieru. Na nim napisane było: Wyjdź na zewnątrz, bardzo ważna sprawa, nie mamy czasu. Czekam w parku za płotem.
S. Snape Snape? O tej porze? W taki dziwny sposób chce, żebym wyszła? - myśli galopowały w mej głowie, niczym stado dzikich koni. Z jednej strony, nie ufałam karteczce, z drugiej jednak, jej treść, zwłaszcza słowa „bardzo ważna sprawa” i „nie mamy czasu” niepokoiły mnie i sprawiały, że nie mogłam usiedzieć spokojnie w miejscu. Wahałam się wyjątkowo krótko - w pół minuty później, nasuwając kaptur i wciąż trzymając różdżkę w pogotowiu, wyszłam cicho z domu.
Oczy bolały mnie od rozglądania się, żałowałam, że czarodzieje nie wymyślili jeszcze czegoś na wzór noktowizorów używanych w świecie niemagicznym. Kiedy upewniłam się na dwieście procent, że nikogo nie ma w pobliżu, przeszłam chodnikiem kilkadziesiąt stóp i skręciłam na aleję parkową.
Dziwnie się czułam, wkraczając pod korony olchowe i mając nad sobą ciemne, zagadkowe niebo. Przeleciał mnie przykry dreszcz i pożałowałam pochopnego zaufania, gdy zatrzymałam się na alei niedaleko płotu i nikogo przy nim nie było. Ty głupia, wymawiałam sobie, czując, że każdy nerw i mięsień mam boleśnie napięty, a oczy chodzą mi, jak dwa nakręcone bąki, dałaś się kolejny raz nabrać i teraz… - w tym momencie urwałam swoją naganę, bo ku mnie podeszła znikąd postać w kapturze. Czekałam bez ruchu, z różdżką w dłoni, aż się zbliży, czekałam na jeden fałszywy ruch, ale taki nie nastąpił. Miast Zaklęcia Niewybaczalnego czy choćby oszałamiacza postać zsunęła na chwilę kaptur i zobaczyłam przed sobą naprawdę Mistrza Eliksirów.
-To naprawdę ja.- powiedział cicho. -Nie mamy chwili do stracenia, Czarny Pan wzywa nas na zebranie.
-Dziś? Teraz?- zapytałam, kiedy już nałożył kaptur z powrotem. -Co się stało?
-Nie mam pojęcia.- odpowiedział i wyciągnął do mnie rękę. Położyłam bez słowa dłoń na jego ramieniu i zdeportowaliśmy się.