12. Całkiem fajny dzień Dodała Mary Ann Lupin Środa, 25 Czerwca, 2008, 19:02
Obudziłam się dość wcześnie: dziewczyny jeszcze spały, a za oknem było trochę ciemno. Wpatrywałam się w jedną z kolumienek mojego łóżka, próbując przypomnieć sobie, czemu mam taki paskudny humor. A potem nawiedziła mnie wizja wydarzeń z nocy. Black.
Ogarnęła mnie gorycz. Czemu nie słuchałam mamy, gdy mówiła, że nie wolno hasać nocą po szkole? Dopiero teraz sobie o tym przypomniałam, ale wtedy była tak podniecona wizją Hogwartu, że puściłam to mimo uszu.
Wstałam i podeszłam do okna. Na dworze padało. Westchnęłam. No tak, to już ponad połowa października, dni będą coraz krótsze. Zanim się obejrzę, będzie już Boże Narodzenie. Usiadłam na małym, gotyckim okienku i rozejrzałam się po osnutych mgłą błoniach. Na wschodzie, w przerwie między dwoma deszczowymi chmurami niebo różowiało. Cisza napierała na moje uszy. Dziwna ta szkoła, ale o wiele lepsza niż te, do których dotychczas uczęszczałam.
Znowu stanęły mi przed oczami wydarzenia z ostatnich dwóch miesięcy. To takie dziwne, jeszcze wtedy, na wakacjach żyłam życiem zupełnie innej osoby. Na powiekach zalśniły łzy, gdy przypomnieli mi się moi rodzice, prawdziwi rodzice. Stracili dla mnie żywot. Gdzie tu sprawiedliwość? Zawsze będą dla mnie najważniejsi, wiem o tym.
Postanowiłam spakować się na dziś. Podeszła do komódki i sięgnęłam po plan. Opieka nad magicznymi stworzeniami, znowu zielarstwo, wróżbiarstwo, dwa razy zaklęcia… A co to?
Zerknęłam na jedną z dzisiejszych przegródek: Starożytne runy/Mugoloznastwo. Podział na grupy? Do której mam iść? Przestudiowałam plan w całości i znalazłam znowu, tym razem w poniedziałkowym rozkładzie starożytne runy, ale bez mugoloznastwa obok. To samo było z mugoloznastwem w piątek. W planie znajdowała się jeszcze jedna nieścisłość: Wróżbiarstwo/Numerologia. A dzisiaj miałam samo wróżbiarstwo, bez numerologii…
Chyba spytam się Remusa, o co biega. Ubrałam się w szatę i już miałam wychodzić, gdy od strony łóżek dobiegł mnie zaspany stęk Lily.
-O rany, Mary Ann. Poczekaj na mnie…
Wedle rozkazu, stałam przy drzwiach czekając, aż Lily obrobi się. Dopadła do mnie wreszcie.
-Odrobiłaś transmutację i zielarstwo?
Wytrzeszczyłam oczy.
-A miałam?- odparłam pytaniem.
Lily uniosła brwi.
-Nie, ale lepiej pokazać, że nie wykorzystujesz tego, że nauczyciele nie wymagają od ciebie. A kiedy skończy się taryfa ulgowa, to co? Nie pozbierasz się! Chodź do biblioteki, tam jeszcze nie byłaś, to super miejsce!
-Ależ Lily!- przeraziła mnie perspektywa odrabiania lekcji, już się trochę odzwyczaiłam.
-Cicho! Idziemy odrabiać lekcję, pomogę ci! Pokażemy im, na co cię stać. I nie kręć mi tu noskiem!
Szłyśmy do biblioteki, a na korytarzach panowała cisza.
-Lily, wiesz, która godzina? Masz świadomość, co o tej porze robią NORMALNI uczniowie?
-Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje!- odparła dziarsko
Zaczęłam skomleć, ale Lily wsparła ręce na biodrach i zmierzyła mnie taksującym spojrzeniem
-Ale z ciebie leń! Następnym razem urządzę ci taką pobudkę, jakiej nawet Huncwoci nie potrafiliby zainicjować w swoich najbardziej finezyjnych projektach!
Tym argumentem skutecznie mnie zgasiła.
Biblioteka to było istne cudo! W moich szkołach zazwyczaj w pomieszczeniu niesłusznie nazywanym biblioteką stało dziesięć lichych regalików na krzyż, a tu? Dwa piętra ogromnych regałów, balkoniki, schody, drabiny, poziomy… Nawet moja imponująca biblioteka domowa jakoś bledła przy tym zbiorze tysięcy ksiąg, nagromadzonych przez wieki.
Usiadłyśmy przy jednym ze stołów, a Lily poleciała po książki. Z głębokim, rozpaczliwym westchnięciem cierpiętnicy wyciągnęłam z torby pióro i kałamarz, a następnie rolkę pergaminu.
Kolejną rzeczą zupełnie odmienną do moich przyzwyczajeń ze szkoły było używanie pergaminu. Zamiast zeszytu-kilka rolek notatek. Bardzo fajnie, ale gdzie to wszystko trzymać? Już w zeszytach miałam bałagan, a teraz zwyczajnie nie mogłam pozbierać się z tym wszystkim i rolki mi się mieszały. Na szczęście nie piszemy tak dużo, lekcje są raczej praktyczne, chyba. Przynajmniej tak wywnioskowałam z mojego poprzedniego dnia.
-No!- Lily położyła z hukiem kilka ciężkich książek na stole.- Do pracy! Najpierw zielarstwo, to nasza dzisiejsza lekcja!
Od razu zanotowałam sobie w głowie postanowienie: nigdy więcej nie odrabiać lekcji z Lily Evans! Nie rozumiałam nic z tego, co ona mi mówiła, ale wytrwale brnęła dalej.
-Nie, nie tak, Meg! Nie zrozumiałaś nic z trzeciego punktu? Poza tym, „Wnykopieńki” pisze się razem…
Maglowała mnie tak jeszcze z pół godziny, a we mnie narastał frustracyjny ryk.
Gdy skończyłyśmy, Lily odetchnęła głęboko, jakby miała do czynienia z wyjątkowo ciężkim przypadkiem. Ja siedziałam cicho, stłamszona, jak nigdy.
-Dobra. Jest już za piętnaście ósma, mamy jeszcze czterdzieści pięć minut do lekcji. Siedź tu, a ja pójdę odłożyć księgi…
Wstała i znikła między regałami.
-Cześć, siostra!- usłyszałam wesoły okrzyk, po chwili do mojego stołu dosiedli się Remus i James. Uśmiechnęłam się do nich.
-Gdzie podzialiście Petera?- zapytałam
-Jeszcze śpi.- odparł Rogacz- Razem z Syriuszem.
-Peter i Syriusz? No tak, mogłam się twego spodziewać…
James parsknął śmiechem
-Nie, to nie tak, po prostu oboje jeszcze śpią. Przepraszam, muszę oddać książkę…
Oddalił się, a Remus przeniósł na mnie wzrok.
-Co masz taki nieszczęśliwy wyraz twarzy?
Zastanowiło mnie jego pytanie, lecz po chwili już znałam odpowiedź.
-To przez tego twojego kumpla, jak on się tam wabi… Syriusz…- warknęłam
Remus zrobił obrażoną minę
-No wiesz!...
James opadł ciężko na krzesło i zawiesił na mnie wzrok.
-Jak tam? Pierwszy szlabanik, co?
-Spadaj- mruknęłam
-Jak możesz mnie tak ranić! Nie lubisz mnie już?- zakrzyknął dramatycznie
-Wiesz, gdybym cię nie lubiła, moja odpowiedź byłaby bardziej dosadna!
James wyszczerzył zęby. Wyglądał teraz bardzo ładnie.
-Dzięki! W każdym razie: tak trzymaj, dziewczyno! Fajni ludzie mają szlabany! Tylko sztywniaki… Jak tam, Evans?
Lily właśnie wyszła zza jednej z półek. Na widok chłopaków jej uśmiech spełzł z twarzy niczym ciecz. Uniosła oczy ku górze, patrząc wymownie w sufit, odwróciła się na pięcie i poszła sobie. James patrzył chwilę jeszcze w to miejsce, po czym odwrócił się do nas, lekko przygaszony. O co tu chodzi?
-Ej, ludzie- mruknęłam, przerywając ciszę.- O co chodzi z tymi podziałami na grupy?
Wyciągnęłam z torby plan i wskazałam na pole.
-No więc.- zaczął Remus rzeczowym tonem- To są przedmioty dodatkowe. Możesz sobie wybrać, czy idziesz na starożytne runy, czy na mugoloznastwo. To samo z wróżbiarstwem i numerologią. Nie musisz wybierać dwóch przedmiotów(na przykład, Peter chodzi tylko na wróżbiarstwo), ale musisz chodzić na minimum jeden z nich.
-A jakby ktoś chciał na wszystkie?
-To musi iść do McGonagall i z nią pogadać. Po prostu, pójdziesz na tą lekcję, którą wybierzesz, wtedy na pewno zostaniesz zapisana jako uczennica tego przedmiotu. My musieliśmy wybierać pod koniec tamtego roku, którego z tych przedmiotów będziemy się uczyć.
-To co mi radzicie?
-Zapisz się ze mną na wróżbiarstwo, tam jest niezła zlewka!- parsknął James
-Zlewka?- powtórzyłam- A z czego się tak zlewasz?
James przybrał przymulony wyraz twarzy i zaczął przemawiać skrzekliwym, rozmarzonym głosem.
-Moi najukochańsi uczniowie! Widzę niezwykłe wypadki, które wkrótce nawiedzą naszą rzeczywistość! Strzeżcie się: pełnia jest blisko…
Remus zmarszczył czoło, a James przestał zachowywać się dziwnie, i przytulił mocno wyrywającego się Remusa.
-Przepraszam, Luniaczku!!! Nie chciałem palnąć głupoty! Ty wiesz, że cię kocham!!!
-Tak, tak…- wystękał zmiażdżony Remus, a James go puścił- Odczuwam to aż za dobrze…
Parsknęłam, a Remus zwrócił się do mnie.
-Nie słuchaj go. Wróżbiarstwo to strata czasu…
-Wcale nie!- wpadł mu w słowo James- To najśmieszniejsza godzina w tygodniu…
-Ja chodzę na numerologię, to fascynująca rzecz! A z tamtych dwóch wybrałem starożytne runy. To dopiero jest ciekawy przedmiot, takiego drugiego nie ma!
-Dobra, pójdę na starożytne runy.- mruknęłam po chwili namysłu.- A to drugie? Co jest lepsze?
-Numerologia.-powiedział Remus
-Wróżbiarstwo.-zawołał w tej samej chwili James
-No dobra. Pójdę na…wróżbiarstwo.
-No, świetny wybór!- ucieszył się James
-No, trudno.- mruknął Remus- Nie będę wnikał w twoje wybory…
Wstałam.
-Odprowadzicie mnie na śniadanie? Nie znam drogi, a Lily zwiała…
-Nie ma sprawy!- rzekł James i wziął mnie pod rękę, robiąc przy tym śmieszną, wyniosłą minę.
-Niech madame łaskawie raczy wziąć swoje rzeczy. Pański lokaj odprowadzi panią na posiłek.
Parsknęłam i wzięłam torbę. Ruszyliśmy wszyscy ku Wielkiej Sali. Nastrój Rogacza udzielił
mi się i po chwili zaczęłam udawać wyniosłą damulkę.
-Co z pana za lokaj, panie Potter? Za co panu płacę, prawdziwy lokaj powinien nosić rzeczy swojej pani!
-Przepraszam najserdeczniej, już panią odciążam. Ta torba jest na wskroś ciężka…
-Wyglądacie, jak para idiotów.- parsknął mój brat
-Idiotą to ty możesz sobie sam być! Nie obrażaj mojej wasalki…
Remus westchnął ciężko.
-Po prostu stwierdzam to, bo ludzie się patrzą.
-A niech się patrzą- wrzasnął James na cały korytarz- Fajni ludzie zwracają uwagę mas!
-Nie rób siary!- mruknął Remus, ale i tak nieźle się przy nas ubawił
Dotarliśmy do Wielkiej Sali. Kiedy usiedliśmy, nad sufitem zaczęły krążyć…sowy!
-Sowy!- zawołałam- Co one tu robią?
-Przyleciały do krewnych.- rzekł poważnie Rogacz, a kiedy posłałam mu zdumione spojrzenie, wyjaśnił:
-No co? Nie wiedziałaś, że Ślizgoni pochodzą w prostej linii od zwierząt?
Mój brat i ja zaśmialiśmy się, a James zaczął mi tłumaczyć odwiedziny sów.
-Przynoszą pocztę. Przylatują tu codziennie.
-To dlaczego wczoraj ich nie było?
-Były. Ale ty tak byłaś zajęta rozmową z fajnym Jamesem i jego świtą, że ich nie zauważyłaś…- powiedział Rogacz i wyszczerzył zębiska- A ja ci się nie dziwię. Widok Jamesa przyćmiewa wszystko inne… Hej Łapa, ŁAPSKO!!!
Do Sali wszedł Peter, ale, niestety, nie sam.
Wstałam szybko, żeby odejść, ale w miejscu, gdzie stał mój talerz, usiadła sowa z listem.
-To do mnie?- zapytałam
-Najwyraźniej tak. Otwórz.- poradził Rogacz
-A jak mnie ugryzie?
Remus wytrzeszczył oczy.
-To jak ty odbierałaś listy, które ci wysyłałem?
-Rodzice odbierali je od sów. O nie.- mruknęłam do siebie ostatnie zdanie, bo dosiedli się do nas Peter i Black.
-Daj mi rękę.- powiedział łagodnie James
-Co? A na co ci moja ręka?- zapytałam poddenerwowana, bo patrzyła na mnie cała czwórka Huncwotów, w tym Black.
James zrobił wyczekujący wyraz twarzy, więc podałam mu dłoń. Delikatnie zbliżył nasze dłonie do listu. Sowa się nie ruszała, ale ja chyba zrobiłam się czerwona, bo poczułam się dziwnie.
-No, a teraz odczep list. Jak udziabnie, to mnie. Osłaniam cię, nie bój się!
Odwiązałam list od nóżki sowy, a James delikatnie oddalił nasze dłonie z listem od sowy, która odleciała.
-No widzisz? Wszystko było okej, prawda?- zapytał wesoło, a ja kiwnęłam głową, zdziwiona własnym milczeniem.
-Żebyś nie był taki delikatny pojutrze, na meczu- mruknął Black
-Idę. Cześć, braciszku! Pa, James! Smacznego, Peter!- wstałam, i skierowałam się do Lily, siedzącej samotnie na końcu stołu.
-Pojutrze jest jakiś mecz, o co biega?- zapytałam.
-Och, chodzi o quiddicha.
-Że co proszę?- byłam pewna, ze Lily się przejęzyczyła.
-Quiddich. To gra czarodziejów, wytłumaczę ci…
Tłumaczyła mi dobre pięć minut.
-No, a kiedy szukający złapie znicza, masz koniec gry. Kumasz?
-Nie! Nic z tego nie rozumiem…
Lily westchnęła.
-Trudno, pojutrze zobaczysz… Póki co, chodźmy na ONMS. A, przy okazji, McGonagall kazała mi ci to dać.- wręczyła mi mały rulonik z pergaminu.
Wyszłyśmy na tereny przyszkolne. Niebo przesłoniły ciemnoszare chmury, ale nie padało.
Przeczytałam liścik od McGonagall, w którym pisało, że szlaban mam w piątek, o szóstej wieczorem.
-Czyli pojutrze- mruknęła Lily, oddając mi liścik.- Zdradź mi, za co ten szlaban?
Opowiedziałam jej wszystko.
-No, nie przejmuj się. Szlabany, słyszałam, potrafią być łagodne… Z tego, co tu pisze, będziesz patroszyła ropuchy, to nie tak źle…
-Nie tak źle?- zapytałam, zrozpaczona- Boję się pytać, jakie są najgorsze szlabany. Może czyszczenie sklepienia Wielkiej Sali bez użycia magii?
List sowi był od rodziców. Cała lista kazań, a o szlabanie nic nie było. Może jeszcze nie wiedzą?
Na NMOS zajmowaliśmy się gumochłonami, co było wyjątkowo nudne. Profesor Kettleburn był miły i ciekawie wszystko tłumaczył, ale same gumochłony po prostu praktycznie się nie poruszały. Bardziej interesująco zrobiło się dopiero pod koniec lekcji, gdy James i Black wysadzili jednego gumochłona, wkładając mu do otworu gębowego petardę. Wszyscy zostaliśmy spryskani pozostałościami po nim, a chłopcy dostali szlaban, tak dla odmiany.
-No co?- usłyszałam Jamesa- chciałem tylko go zmusić do ruchu, biedak miał takie nudne życie…
Po opiece mieliśmy zielarstwo, więc przerwę spędziłyśmy na błoniach. Lily pokazała mi jezioro.
Na zielarstwie pani Sprout pochwaliła nasze projekty.
-Świetnie, Lupin. Nie musiałaś tego robić, ale świetnie, naprawdę! Obie, ty i Evans, dostajecie dziesięć punktów.
Nie powiedziałam jej, że to w sumie Lily zrobiła za mnie ten projekt.
-Teraz jest wróżbiarstwo, lub, jeśli ktoś chodzi na numerologię, to wolna lekcja.- oznajmiła Lily
-Idziesz na wróżbiarstwo?- zapytałam.
-Tak, ja chodzę na wszystkie dodatkowe przedmioty.- mruknęła, a ja nie zdarzyłam jej spytać, jak to robi, bo podszedł do nas ten tłustowłosy chłopak.
-Lily, chodź, muszę z tobą pogadać.- odeszli
Stałam sama na korytarzu, dopóki ktoś nie złapał mnie w pół od tyłu, i nie zaczął ciągnąć korytarzem.
-Cześć, piękna! Idziemy na zlewkę, nie ociągamy się!
-James, ale mnie wystraszyłeś!
-Chodź, nie ma czasu do stracenia!
Doszliśmy do złotej drabiny, prowadzącej do klasy wróżbiarstwa.
-Gdzie zgubiłeś świtę?- zapytałam
-Remus poszedł na numerologię, a reszta… Chyba w klopie, nie wiem.
Klasa wróżbiarstwa była naprawdę niezwykła. Wyglądała bardzo nastrojowa, ale była też duszna. Ja i James usiedliśmy na końcu, na podwyższeniu. Zamiast krzeseł były pufy.
W końcu do sali zaczęły się schodzić grupki uczniów, Gryfonów i Ślizgonów. Peter i Black usiedli razem, niedaleko nas, a Lily usiadła z dziwnym, czarnowłosym chłopakiem. Patrzyła na mnie z niedowierzaniem, po czym zaczęła skrobać cos piórem na kawałku pergaminu.
Do sali weszła dziwna kobieta. Miała szeroką twarz. Obwieszona była dziwną biżuterią, tonami amuletów. Była przysadzista, ubrana w kolorowe chusty i jedwabie, włosy upięła w luźny kok. Zaczęła przemawiać cichym głosem.
-Moi najmilsi, dzisiaj zajmiemy się…
Nie wytrzymałam i parsknęłam śmiechem. Po prostu James zaczął skrzeczeć słowo w słowo z nią, bardzo dobrze naśladując jej alt.
-…Szklane kule znajdują się na waszych stołach. Oddajcie się wpływowym prądom atmosfery panującej w tym pokoju i odnajdźcie w nich przyszłość.
Każdy wlepił otępiały wzrok w kule.
-Widzisz coś?- zapytałam
-Widzę, że nie pierze tych obrusów. Patrz, jakie uświnione…
Na naszym stoliku wylądowała kartka. Był to list. Otworzyłam.
„Co jest? Czemu siedzisz z Potterem?”
No tak, to Lily. Czemu o to się pyta?
„Ty siedzisz z tym chłopakiem, mam prawo z Jamesem siedzieć”
Odesłałam różdżką liścik
Kiedy wyszliśmy z sali, kierując się na zaklęcia, James parsknął.
-Nawet nie skapnęła się, że doszedł ktoś nowy! Ale niezawodny jasnowidz, no nie?
Uśmiechnęłam się.
-Muszę z tobą pogadać- to Lily staranowała mnie, odciągając od Jamesa.
-Co jest?
-Czemu z nim siedziałaś, przecież to palant!
-Ja tak nie uważam… Ale co, to źle?
-Nie, po prostu martwię się o ciebie!
Uśmiechnęłam się zdziwieniem.
-A może on ci się podoba?
Reakcja Lily nie była taka, jakiej się spodziewałam. Zdenerwowała się, jak nie wiem co.
-Myślisz, że on mógłby mi się spodobać?! ON?! Mylisz się, mylisz!!!
Uciekła, zostawiając mnie samą. Zabrzmiał dzwonek. Dlaczego tak to ją ruszyło?
Zauważyłam ze zgrozą, że nie ma przy mnie nikogo. Jak ja znajdę klasę od zaklęć? Chcąc, nie chcąc, błądziłam trochę po zamku, aż McGonagall znalazła mnie i zaprowadziła do klasy. Usiadłam sama, bo wszystkie ławki były już zajęte.
-Witam, panno Lupin, jestem profesor Flitwick. Właśnie ćwiczymy zaklęcie przywołujące, otwórz podręcznik na siedemdziesiątej drugiej…
Lekcja zaklęć była bardzo fajna, a ja, o dziwo, dawałam sobie nieźle radę. Na drugiej godzinie cały mój dobry humor prysł-znowu przez Blacka.
Otóż Huncwoci nieźle dokazywali, w końcu nauczyciel trochę się zdenerwował.
-Potter, do panny Lupin! Przesiadaj się! Albo nie, ty tu szczególnie rozrabiasz, wobec tego usiądziesz pod moją katedrą, a Black przesiądzie się do Lupin.
Wytrzeszczyłam gały. Co za pech!!! Ja to mam szczęście!
Do klasy weszła McGonagall
-Czy mogę porwać Evans na chwilę?- zapytała
Tymczasem Black usiadł obok mnie, a ja odsunęłam się od niego.
-Witam, księżniczko- warknął mściwie.
-Spadaj, idioto!- odwarknęłam, niestety zbyt głośno. Cała klasa, łącznie z McGonagall(Flitwick na szczęście nie usłyszał, bo użerał się z Jamesem) odwróciła głowy w moją stronę.
-Co ty opowiadasz, Lupin?- zapytała zdumiona profesorka- Black nie jest żadnym idiotą!
Black wyglądał na wniebowziętego. Chyba nie dowierzał własnym uszom. Odwrócił się do klasy, wskazywał na siebie i robił miny, jakby chciał powiedzieć „Słyszeliście? Ona mówi o mnie! Powiedziała, że nie jestem idiotą!”. Cała klasa zaczęła klaskać i gwiżdżeć na cześć Blacka, a on uśmiechnął się, jakby chciał powiedzieć "No widzicie? Ma się ten potencjał! Nie jestem idiotą, to nowość!"
-Przeproś, że go nazwałaś idiotą- poprosiła profesorka
-Przepraszam, że jesteś idiotą.- zwróciłam się do Blacka
-Lupin!
-No dobrze. Przepraszam, że nazwałam cię idiotą…
McGonagall odwróciła się od nas, a ja dokończyłam zdanie.
-…bo lubię nazywać rzeczy po imieniu.- Black zmrużył oczy ze złością.
Po zaklęciach ja i Remus poszliśmy na runy. Remus miał rację-ten przedmiot był rewelacyjny! Lily nie rozmawiała ze mną przez całą lekcję, a ja nie wiedziałam, co mam powiedzieć, by ją udobruchać. Postanowiłam milczeć. Może sprawa rozejdzie się po kościach?
-Astronomia- mruknęłam do brata, gdy wyszliśmy z klasy.
-Dopiero wieczorem.- powiedział- Wtedy, gdy widać gwiazdy, ale jest tyle chmur, pewnie znów będzie sama teoria. W poniedziałki mamy teorię, a dziś praktykę, ale nie zawsze niebo jest czyste, to jasne.
Na nieszczęście chmury były. Po tym wszystkim Remus zaoferował się pomóc mi w lekcjach. Gdy już się wyrobiliśmy, poszłam spać. Czułam, że życie tu będzie ciekawe, zapowiadało się rewelacyjnie…
11. Black-my enemy number one! Dodała Mary Ann Lupin Sobota, 14 Czerwca, 2008, 23:02
Mam nadzieję, że tytułu nie muszę tłumaczyć.
Niestety, nie mogłam dodać noty wcześniej, przykro mi.
-Połóż się spokojnie, nic ci nie będzie…
-Nie! To boli, bardzo!
-Zaraz się tym zajmę! Daj mi szansę!
-Nie! Maaaamooo!!!
-Ach, te dzieci…
Rozbudziłam się z półsnu. Całą twarz oblepiał mi bandaż, więc nic nie widziałam, ale wyraźnie słyszałam wrzaski, porównywalnie brzmiące do odgłosów, jakie wydaje osoba, którą obdzierają ze skóry.
Czułam na twarzy swędzenie, ale bąble zniknęły. Zdarłam bandaż jednym, szybkim ruchem, bo mnie irytował. Szybko posmarowałam usta wazeliną, by mnie nie piekły. Usiadałam na łóżku.
Znajdowałam się wciąż w szpitalu. Łóżka stały przy kamiennych ścianach, kilka zajmowali śpiący uczniowie. Strzeliste sklepienie znajdowało się wysoko, lecz, mimo wszystko, było tu przytulnie. Przez wąskie, gotyckie okna widać było świecący srebrną poświatą rogalik i gwiazdy.
Na łóżku obok rzucał się jakiś pierwszak. Wyglądał, jakby zaczynał mu się atak epilepsji. Powtarzał wciąż „Mamo!”, a pielęgniarka już spieszyła po odpowiednie eliksiry. Wrzask był nie do wytrzymania, więc zatkałam uszy. Ugh, nie ma to jak foch… Zastanawiało mnie tylko, czemu inni, którzy spali, nie powyskakiwali z łóżek z dzikim zawołaniem „Co się stało, ludzie? Kogo tną?”. Może tu często odbywają się takie cyrki, więc pielęgniarka dała każdemu coś na kamienny sen?
Kobieta zniknęła za drzwiami, byłam pewna, że mnie nie zauważyła. Podeszłam do dziecka. Spostrzegłam, iż był to młody Gryfon, ten sam, którego wczoraj nabrałam, że wpadłam pod pociąg.
-A co ci się stało?- szepnęłam, łapiąc go za ramiona, by przestał zachowywać się, jak wesz na grzebieniu.
Chłopczyk tak się zdziwił moim widokiem i reakcją, że zachłysnął się i spoczął. Patrzył na mnie wytrzeszczonymi oczyma, wzrok wlepiał w moje włosy, był zafascynowany. Dręczyła go cicha czkawka. Zrobiło się cicho.
-Boli mnie noga…-pisnął i spazmatycznie wciągną powietrze do płuc.
-Pokaż…-delikatnie podwinęłam nogawkę jego spodni. Nie było śladu żadnej rany.
-Przecież nic tu nie ma… Czy wiesz, co ci jest?
-Powiedzieli, że złamią mi nogę…
-Kto?- zaniepokoiłam się. O co chodzi?
-Oni.- odparł cichutko.
-Jacy oni?- zapytałam.
-Ślizgoni!- zaczął chlipać.
-Co?!- wytrzeszczyłam oczy. A więc jest tak źle? Nasza nienawiść i rywalizacja jest tak wielka? Tak niezdrowa? -Ślizgoni cię zaatakowali?
-Taak!!- zaczynał płakać głośniej.
-Cii!- uciszyłam go.-Opowiedz mi spokojnie o tym, a obiecuję, że się zrewanżujemy!
Chłopczyk przestał płakać.
-Naprawdę?- w jego oczach zamigotał podziw.
-Oczywiście!- odparłam.
-Szedłem sobie, a tu podeszła do mnie paczka Ślizgonów. Wykręcili mi ręce i zaczęli się nade mną znęcać. Potem ustalili, że złamią mi nogę, i chyba to zrobili.
-Nie chcieli funtów?
Chłopiec spojrzał na mnie ze zdziwieniem. Zrozumiałam swój błąd.
-To znaczy… Czy nie chcieli galeonów? Lub czegoś drogiego…?
-Nie!
-Tak po prostu cię zaatakowali? I nikomu nie doniosłeś?!
-Nie, bo oni zagrozili, że połamią moją siostrzyczkę, jak tylko trafi do Hogwartu… Buu!!!
Rozpłakał się na dobre. Usłyszałam kroki, dałam więc susa do łóżka.
-Masz, nastawię ci kość, ale tu już się prześpisz, nie będziesz wracał do dormitorium.
Kiedy wreszcie pielęgniarka poszła sobie, usiadłam na łóżku chłopca.
-Przysięgam ci, że zapłacą za to wszystko, i jeszcze odszczekają pod stołem przeprosiny. A ty musisz pójść do Dumbledore’a! Albo ja sama się tam udam…
Chłopczyk miał taką błogą minę, że uśmiechnęłam się do niego.
-Jejku! Kochana jesteś!- niezgrabnie mnie przytulił, na tyle, ile mu pozwalała złamana kończyna i oderwał się ode mnie, lekko speszony.
-No, a teraz śpij. Jutro musisz mieć energię, bo wróg zaczyna się nas bać, gdy widzi, że nie może nas złamać psychicznie…
Chłopczyk złożył głowę na poduszce, na jego buzi malował się uśmiech.
Bez zastanowienia ruszyłam do wyjścia, by opowiedzieć Lily o tym, jacy potrafią być Ślizgoni.
Sama nie wiem, czemu byłam dla tego chłopca taka miła. Może po prostu zrobiło mi się go żal?
Korytarze oświetlał wąskimi pasmami światła księżyc, a ja wędrowałam nimi w absolutnej ciszy. Tylko odgłos stukania moich obcasów odbijał się echem od ścian.
Szłam przed siebie, gdy nagle przystanęłam. Przecież kompletnie nie wiem, gdzie jest Pokój Wspólny! Nie byłam jeszcze na pewno w tej części zamku, w której się obecnie znajdowałam. Stałam tak w bezruchu chyba pięć minut, zastanawiając się, co robić. Nagle usłyszałam kroki. Uff, ktokolwiek to będzie, może zaprowadzi mnie pod portret Grubej Damy…
Kroki ucichły, ale na korytarzu nikogo nie było. O co chodzi?
-Kto tam?- zapytałam nieśmiało
Cisza.
-Wiem, że ktoś tu jest…- mruknęłam i zmrużyłam oczy. Moja czujność wyostrzyła się.
Nagle usłyszałam( a może mi się wydawało?) bardzo niewyraźne szepty, ledwo słyszalne, nawet w tej absolutnej ciszy.
Zrobiłam krok naprzód. Po prostu wiedziałam, że ktoś tu jest, czułam czyjąś obecność.
Nagle poczułam coś znajomego. Wbiłam wzrok w dywan, by skojarzyć fakty.
-Black- powiedziałam głośno i stanowczo- Czuję twoje perfumy, może byś wyszedł z łaski swej? Wiem, że tu jesteś…
Cisza. A potem…
Syriusz Black pojawił się znikąd na środku korytarza. Jego wargi rozciągnęły się w wesołym uśmiechu, a on sam ukłonił się teatralnie, przesadnie nisko.
-Buon giorno, signorina!- rzekł beztrosko, gdy już się wyprostował.
-Jesteś lingwistą?- zapytałam z podziwem, a on zmarszczył czoło, widocznie zastanawiając się, po czym na jego twarzy znów pojawił się uśmiech, jakby przed chwilą wciąż tam był, znowu się rozweselił.
-Też cię lubię!- zawołał wesoło, a ja pokręciłam głową z politowaniem.
-Co tu robisz?
-Nie twój babski interes- wciąż się szczerzył, a mnie zaczynało już to irytować.
-Miły jesteś- ton mojego głosu ochłodził się- Mógłbyś powiedzieć, ale nie, to nie, łaski bez!
Syriusz zmrużył oczy.
-Tajemnica…- powiedział powoli
-Dobra, oszczędź sobie- warknęłam. Denerwował mnie. Jego idiotyczny wyszczerz, ręce w kieszeniach. Miałam go dosyć. Nawet nie wiem, czemu tak n mnie działał, ale, bynajmniej, nie zastanawiałam się nad tym obecnie.
-Nie musisz o wszystkim wiedzieć.- mruknął. Jego twarz i głos także przybrały chłodną barwę.
-Nawet nie mam ochoty. Nie interesują mnie twoje zakichane tajemnice.- Chciałam już sobie iść, ale nagle, prosto na mnie ze ściany wyleciał duch jakiejś kobiety. Przeleciał przeze mnie i znikł w ścianie. Cofnęłam się gwałtownie, bo uczucie było okropne, niczym zimny prysznic i wpakowałam się na zbroję. Łoskot był tak straszliwy, że mógłby postawić na nogi trzy przedszkola. Sparaliżowało mnie na moment.
Kiedy otworzyłam oczy i odjęłam dłonie od uszu hełm zataczał jeszcze ostatnie kręgi na podłodze. Zaległa absolutna, napięta cisza. Blacka zamurowało, szybko się jednak ocknął.
-Brawo!- warknął- Ty to masz talent!
-Czego?!- rzekłam ze złością- Masz coś do mnie?
Wzrok Blacka z mojej twarzy przeniósł się na wylot korytarza za mną. Oczy mu się rozszerzyły, po czym bezceremonialnie chwycił mnie za ramię.
-Co ty…?
Nie zdążyłam dokończyć zdania. Black pociągnął mnie ku sobie, obrócił plecami do siebie, jednym ramieniem oplatając moje ramiona i klatkę piersiową, dłoń drugiej ręki kładąc na moich ustach, by je zakneblować. Plecami prawie dotknął ściany, bo szybo do niej dopadł, potem syknął:
-James, peleryna!
Kompletnie nie wiedziałam, do kogo mówi, ale zaraz poczułam dziwny ruch, i…stałam, tak jak stałam wcześniej, przygwożdżona do Blacka, lecz obok tkwił James Potter, nie wiadomo, skąd tam się wziął, a wszyscy znajdowaliśmy się pod półprzezroczystą tkaniną. Na korytarzu rozjaśniało się; widocznie ktoś szedł, niosąc coś zapalonego.
Zza węgła wylazł Filch, w ręku miał latarnię. Rozglądał się bacznie, przystanął. Nagle uświadomiłam sobie całą groteskę owej sytuacji: ja i Black, przygwożdżeni do siebie, obok stoi James, przykryci jesteśmy jakąś tkaniną, Filch przed nami, panuje cisza. Ta absurdalna sytuacja może i byłaby lepsza, ale woźny i tak nas zaraz zauważy, nie wiem, po co nam ta tkanina. Filch podszedł do zbroi i przyjrzał jej się uważnie.
-Irytek…- mruknął pod nosem, po czym odszedł, rozglądając się czujnie.
Odczekaliśmy chwilę w bezdechu, by potem wypuścić oddech ulgi. James ściągnął z nas tkaninę, a Black mnie puścił, wycierając z obrzydzeniem dłoń o spodnie.
-Co ty miałaś na ustach?- zapytał z obrzydzeniem- Eliksir Zagęszczający?
-To jest WAZELINA, imbecylu!- warknęłam, a Black zmrużył oczy, choć nie wiem, czy dlatego, że ni w ząb nie wiedział, co to jest wazelina, czy dlatego, że nazwałam go imbecylem.
-Zmiatamy stąd- mruknął James przerywając naszą przyjacielską konwersację i założył ponownie pelerynę- Chodźcie!- usłyszeliśmy jego głos
-Nie wejdę razem z nim pod jeden płaszcz- powiedziałam, wskazując na Blacka
-Nie strzelaj fochów!- zdenerwował się Black
-Nie mówiłam do ciebie!- warknęłam- Nie rozmawiam z matołami!
-Słuchaj, najlepiej, jak cię tu zostawimy, a ty usiądziesz sobie i poczekasz, aż jakiś szarmancki dżentelmen cię stąd zabierze, na przykład Filch…
-Nie rozkazuj mi! Zajmij się lepiej czymś konstruktywnym, choćby sprawdzeniem, czy cię nie ma na końcu korytarza!
Black zrobił się czerwony ze złości, ale nie wybuchnął.
-Wiesz co? Żałuję, że wyszedłem specjalnie dla ciebie spod peleryny…
-Ja też żałuję, że wyszedłeś- warknęłam- Więc żywię nadzieję, że sobie pójdziesz i znikniesz mi z oczu, bo mam mdłości…
-Och, ale jesteś miła!
-Dzięki, nawzajem. To ty zacząłeś!
-Ja?! Ja zacząłem? Fajnie! Najlepiej na wszystkich wszystko pozwalać! No jasne! Odczep się, James.-warknął przez ramię, widocznie tamten go pukał.
-Przestańcie!- usłyszeliśmy głos Rogacza- Tu krąży Filch…
-Mam to w nosie!- zawołałam ze złością
-Oczywiście, nie obchodzi cię, że przez ciebie możemy wszyscy dostać szlaban, bo ty tu jesteś najważniejsza, może każesz nam jeszcze przed tobą klękać, rozkapryszona księżniczko?!!- krzyknął Black, był bliski stracenia panowania nad sobą
-Lepiej się opanuj, idioto, bo zaraz zamkną cię w wariatkowie!!! Jest coś nie tak z twoim mózgiem, a kiedy mówię ci prawdę, że to wszystko twoja wina…- wrzasnęłam, ale Black przerwał mi, wybuchając:
-WSZYSTKO MOJA WINA, TAK?!! MAM COŚ NIE TAK Z GŁOWĄ?!! WIESZ CO, MOŻE MI ZARAZ POWIESZ, ŻE TWOJE WŁOSY TO TEŻ MOJA WINA?!?!- ryknął
Przegiął.
-Powtórz to- powiedziałam krótko. Zalewała mnie zimna nienawiść.
-James, przestań!- krzyknął przez ramię i odwrócił się. Zamarł. Przeniosłam wzrok w to samo miejsce.
-No, no- złośliwy uśmiech wykrzywił wargi Filcha- Waszą przyjacielską rozmowę słychać wszędzie. Przerwę wam to romantyczne spotkanie. Za mną.
Ruszył korytarzem, a ja i Black za nim. Wszyscy milczeliśmy. Nie wiedziałam, jaką karę możemy otrzymać za rozwalenie tej zbroi.
Nagle usłyszałam niewyraźny szept Blacka:
-Nie, Rogacz, idź do dormitorium…
Po krótkim czasie stanęliśmy przed jakimiś drzwiami.
-Do środka- warknął ochryple woźny
W środku siedziała McGonagall. Na nasz widok wyprostowała się zdumiona.
-Oni chodzili po korytarzu! Zbili zbroję!- Filch był wkurzony
-Filch, zostaw nas- mruknęła nauczycielka i podeszła do nas. Miała surową minę.
-Dlaczego chodziliście po szkole? Czekam na wyjaśnienia.
Zaskoczyło mnie to.
-To nie można chodzić w nocy po szkole?- spytałam
McGonagall i Black wytrzeszczyli na mnie oczy.
-Oczywiście, że nie! Nie czytałaś regulaminu? Przecież to jest zabronione!
-Nie czytałam, nie wiem, gdzie jest…- Było to kłamstwo. Frank powiedział mi, gdzie wisi regulamin.
-A ty, Black, czemu nie śpisz?- spytała ostro
Black milczał.
-Minus trzydzieści punktów!
Wytrzeszczyliśmy oczy.
-To za ciebie, Black. Panna Lupin nie czytała regulaminu, ale ona i ty macie szlaban! Nie chcę, by to się powtórzyło! Marsz do łóżek!
Wyszliśmy z jej gabinetu, kierując kroki do dormitorium i nie odzywając się do siebie.
Szlaban… Wszystko przez tego kretyna. Czy dostanę wyjca? Co napiszę rodzicom w liście? W tej chwili nienawidziłam Blacka całym sercem.
Położyłam się do łóżka, lecz przed uśnięciem skupiłam każde włókno mego ciała na nienawiści do Blacka. Znów przed oczyma pojawiła mi się jego zakazana gęba, uch, nie znoszę go! Żałowałam, że to nie jest naprawdę, dopadłabym wtedy do niego i wypatroszyła gołymi rękoma. Chociaż, może i dobrze, że nie stoi przede mną naprawdę, i tak mam go po dziurki w nosie. Zaczęłam obgadywać Blacka sama ze sobą i ogarnęła mnie mściwa radocha. Po chwili usnęłam, trochę już spokojniejsza…
10. Huncwoty to kłopoty Dodała Mary Ann Lupin Czwartek, 05 Czerwca, 2008, 12:10
Usiadłam gwałtownie na łóżku. Lily i jakaś dziewczyna rozmawiały półgłosem, ale odwróciły się w moją stronę, gdy tylko zobaczyły, że nie śpię
-Auu! Skurcz!- pomacałam łydkę, czując niemiłosierny, narastający ból
-Cześć, Meg!- Lily uśmiechnęła się do mnie szeroko
-Nie znamy się jeszcze. Jestem Alicja Silverwand- uśmiechnęła się do mnie jakaś życzliwie wyglądająca dziewczyna.
-Mary Ann, ale możesz mi mówić Meg- wyszczerzyłam zęby, i wygramoliłam się z łóżka. Udałam się do łazienki, by odbyć poranną toaletę i ubrać się w szkolną szatę. Zauważyłam dopiero teraz, że krawat z szarego zrobił się czerwono-złoty, a na obrzeżach szaty i bezrękawnika pojawiły się czerwone wstążeczki. Była też czerwono-złota naszywka z lwem i nazwą mojego domu.
Kiedy z powrotem weszłam do dormitorium, Alicji już nie było, a Lily stała przy drzwiach z oczekiwaniem wypisanym na twarzy.
-Profesor McGonnagall poprosiła mnie, abym zaprowadziła cię na dół. Chcesz iść ze mną?
-Chyba nie. Umówiłam się już z moim bratem na dole. Ale może pójdziesz z nami?
-O nie nie nie!- obruszyła się ruda- Tylko nie z nimi! Tylko nie z Huncwotami! Trudno, to na razie!
I wyszła z dormitorium, a ja ruszyłam za nią. Ciekawe, dlaczego nie chciała iść ze mną i z chłopakami? Odpowiedź nasunęła mi się dość szybko: Lily wyglądała na osobę ułożoną, porządną i zorganizowaną, a z tego, co wiem, kumple Remusa są całkowitym przeciwieństwem ułożonych, porządnych i zorganizowanych.
Zeszłam na dół. Oczywiście, Remusa nie było. Wydarłam się więc przez cały pokój:
-Lily, hej, LILY!
Evans odwróciła się do mnie dosłownie krok przed portretem. Doszłam do niej.
-Remus zachował się jak zwykły facet. Nie czeka na mnie, bo pewnie jeszcze smacznie chrapie. Zejdziemy razem do Wielkiej Sali?
-Oczywiście!- rozpromieniła się
Wyszłyśmy więc z Pokoju Wspólnego.
-Pewnie nie możesz się doczekać lekcji, co?- zagadnęła Lily
-Wiesz, jeszcze się nad tym nie zastanawiałam. Ale jakby się teraz zastanowić… No, to będzie nowość w moim życiu!
-Jak to się stało, że nie przyszłaś do Hogwartu tak, jak reszta? Pewnie ci przykro… Nie ujawniłaś zdolności, czy jak?
-Nie, ujawniłam, ale…- zastanawiałam się, czy Lily jest odpowiednim kandydatem do tego, by jej opowiedzieć o wszystkim- Po prostu. Rodzice nauczali mnie do tej pory…
-Kiedy ja przybyłam do Hogwartu nie mogłam się połapać w tym wszystkim… Ale po miesiącu można się przyzwyczaić. Zresztą, o Hogwarcie wiedziałam już wcześniej…
-Jak to? Przecież jesteś z rodziny mugoli.
-Tak, ale zanim dostałam list, mój przyjaciel opowiedział mi o tym wszystkim, i zapewniał, że jestem czarownicą. On sam ma mamę czarodziejkę, ale jego ojciec jest mugolem…
Doszłyśmy do Wielkiej Sali
-Gdzie siadamy? Nie chcę znowu siedzieć wśród pierwszaków.- zapytałam, kierując kroki w stronę stołu Gryffindoru.
-Usiądź na razie sama, macha do mnie Sev…
I odeszła w stronę obcego stołu. Rzuciłam okiem na mój stół, szukając sensownego miejsca. Nagle dostrzegłam mojego brata i jego bandę. Miał na mnie czekać, co jest?
-Czy przypadkiem nie miałeś na kogoś czekać, hę?- zapytałam chłodno, pochylając się nad stołem naprzeciwko Remusa. Podniósł leniwie oczy znad książki i sięgnął po łyżkę.
-Do nich miej pretensję, nie do mnie, ja chciałem na ciebie poczekać, ale mnie zawlekli…
-Kto cię zawlókł? Na pewno nie ja…- obruszył się Syriusz. Obracał w szczupłych palcach jakieś kolorowe coś. Więcej tego znajdowało się w kartonowym pudełku, opatrzonym napisem „Fasolki Wszystkich Smaków Bertiego Botta”.
-No tak.- odgryzł się James- Tobie się nie chciało. Tobie się nigdy nie chce wykonywać żadnych prac fizycznych.
-Ale jestem w drużynie, nie? Siadaj sobie, nie bronię ci.. .
Wskazał mi wolne miejsce obok siebie, naprzeciw Remusa, i włożył do ust fasolkę.
-Dzięki za pozwolenie- mruknęłam chłodno, siadając, a Syriusz skrzywił się, i wypluł fasolkę, która wylądowała na talerzu jakiejś trzecioklasistki. Ona i jej towarzyszka rozejrzały się z obrzydzeniem, ale kiedy odkryły, że fasolka należała do Syriusza, rzuciły się na nią z piskiem.
Syriusz udał, że tego nie zauważył, i odwrócił z powrotem głowę w moją stronę. Jedna brew znikła w jego czarnych kosmykach, a twarz wyrażała znudzenie i frustrację.
-Mówiłaś coś?- zapytał, a ja znów poczułam zniewalający zapach perfum.
-Rety!- zawołał James i złapał się za głowę- Co one robią?! Czy nie wiedzą, że ślina Łapy jest jedną z najniebezpieczniejszych trucizn? No i ten odór…
Remus uniósł pełną irytacji twarz znad miski i spojrzał na Jamesa.
-Słuchaj, dziecko, ja jem. Mógłbyś to uszanować i nie gadać o ślinie Syriusza?
-Masz rację, to niestrawny temat…
-Słuchajcie, ja się od was przesiadam- oświadczyłam- Jeśli tak wyglądają wasze inteligentne rozmowy…
-Zwykle są jeszcze gorsze- wpadł mi w słowo Syriusz- Trafiłaś na całkiem przyzwoitą…
-Nie słuchaj go- mruknął Peter- Lubi, jak się o nim gada…
Syriusz wykrzywił twarz i ponownie wypluł fasolkę, krztusząc się. Obśliniona fasolka brzdęknęła o pusty, srebrny dzban po mleku, który wydał cichy, dźwięczny odgłos, przypominający gong. Spojrzałam na niego z najwyższą odrazą, ale on, wciąż krztusząc się, rzekł.
-No co? Smakowała tak, jak cuchnie mój skrzat domowy…
-Jako i ty, szlachetny waćpanie, wonią tą jesteś przesiąknięty na wskroś!- zawołał James poważnym głosem, a Syriusz cisnął w niego garścią fasolek.
Zauważyłam, że Huncwoci, jak to nazwała ich Lily, są jakby zaspani. Wczoraj mieli tyle energii, a teraz? James jadł powoli śniadanie, Peter męczył się z jakimś wypracowaniem, Remus czytał książkę, a Syriusz, chyba najbardziej znudzony z nich wszystkich, bawił się fasolkami.
-Co jesteście tacy zaspani?- zapytałam
-Zaspani?- powtórzył James- Nie… Drzemią we mnie nieprzebrane źródła energii! Ale uaktywniają się zwykle po drugiej lekcji…
-A co z resztą?
-U Remusa uaktywniają się najwcześniej, jeszcze przed lekcjami! U Petera, hmm… Dopiero po obiedzie… A u Syriusza? Jakoś…w nocy!- James wyszczerzył zęby.
-Ha ha, bardzo śmieszne.- warknął Łapa.
Remus podniósł oczy znad książki i spojrzał na niego tak, jak na pacjenta patrzy lekarz, który nie do końca rozumie diagnozę.
-Co jesteś dzisiaj taki rozmemłany?- zapytał
-Jaki?! Nie, po prostu nie spałem za dobrze…Dzień dobry, profesor McGonnagall! Piękny dziś dzionek!
-Lizus…- mruknął niedosłyszalnie James, a nade mną stała już kobieta, która wczoraj prowadziła mnie na Ceremonię Przydziału.
-Panno Lupin, oto plan lekcji… Dzień dobry panie Black, szlabanu nie cofnę, przykro mi…
Profesor McGonnagall podała mi pergamin z tabelą i poszła sobie. Syriusz zaklął pod nosem i złapał mój rozkład zajęć.
-Hej!- zawołałam, oburzona.
-Heh, masz taki sam rozkład tygodnia, jak my!
-No! Przecież jesteśmy w jednej klasie, nie?
Cała czwórka podniosła na mnie niedowierzający wzrok. Pierwszy ocknął się James.
-Niezły żart. Najlepszy, jaki dziś słyszałem.
-To nie żart!- rzekłam
-No, to powodzenia! Możesz śmiało postawić łóżko w bibliotece…- zawołał Peter
-Sorry, ale ktoś na mnie czeka.- oznajmiłam, obserwując Lily, która patrzyła na mnie wyczekująco, stojąc pod olbrzymimi drzwiami- Miło było spożyć z wami posiłek, ale już sobie idę…
Wyrwałam oniemiałemu Blackowi plan z ręki, i skierowałam się w stronę Lily, pozostawiając Huncwotów z minami, jakby byli świadkami inwazji UFO.
Lily spojrzała na mnie ze współczuciem.
-Co, musiałaś siedzieć z Potterem i tą całą pomyloną bandą? Jesteś cała?
Parsknęłam śmiechem.
-Który to Potter?- nagle uświadomiłam sobie, że mój braciszek nie napisał w żadnym liście, jakie nazwiska mają jego kumple.
-Ten najbardziej beznadziejny… W okularach…
-James?- skrzywiłam się. Akurat Jamesa polubiłam najbardziej. Nagle coś mi się przypomniało. Mama powiedziała: „Nie słuchaj Jamesa Pottera i Syriusza Blacka”. Czyżby uważała ich za wariatów? A potem nasunął mi się mój brat: „Syriusz? Pasowalibyście do siebie…”. A więc Remus uważa, że pasuję do wariata? Oj, ten mój brat! Zresztą, wcale nie uważam, że pasuję do Syriusza, wręcz przeciwnie. Nawet nie wiem, czy go polubiłam.
-Nie James, tylko Potter!- warknęła ruda, a potem złagodniała- Jaką masz pierwszą lekcję? Zaprowadzę cię pod salę…
-Mam tam, gdzie ty, no przecież! Jesteśmy w tej samej klasie!
Lily z zatroskaną miną podeszła do mnie i położyła mi dłoń na czole, jakby sprawdzając, czy nie mam gorączki.
-Co ty robisz?- zapytałam, zdziwiona
Lily zmrużyła oczy z niedowierzaniem
-Naprawdę jesteś w tej samej klasie? No, bo to normalnie jest niemożliwe… Wiesz, ile miałabyś zaległości? A na pewno zrobią ci egzaminy z trzech lat… Powiedz, że jesteś w pierwszej klasie!
-Jestem w czwartej klasie.- odparłam spokojnie.
-Nie wierzę.- Lily pokręciła głową
-Co mamy pierwsze?- zerknęłam do tabeli, nie zwracając uwagi na Evans- Hmm, eliksiry. Świetnie!
Ruszyłam wolno w stronę schodów, a Lily popędziła za mną.
-Wiesz, mogę ci pomóc. Trochę posiedzimy w bibliotece, ale nadrobisz wszystko w kilka miesięcy! Może Severus ci także pomoże…
Doszłyśmy do dormitorium po torby, a ja zastanawiałam się dlaczego ta ruda dziewczyna tak bardzo chce się mną opiekować. Może jest po prostu dobroduszna? Może w jakiś sposób czuje się za mnie odpowiedzialna.
-Eliksiry są w lochach.- tłumaczyła Lily, gdy schodziłyśmy kamiennymi, ponurymi schodami w dół, zagłębiając się w zimny półmrok.- Zawsze w zimie noszę rękawiczki, tu się nie da wytrzymać… O nie, Ślizgoni!
Pod kamiennymi drzwiami zgromadziła się już grupka czternastolatków w szatach z zielonymi akcentami. Dostrzegłam przylizańca, który wczoraj popchnął mnie na ścianę. Pod ścianą, z dala od „zielonej” grupki, stało kilku Gryfonów. Odniosłam wrażenie, że obie grupy nie darzą się sympatią. Może to tylko przywidzenie?
-Eee, Lily?
-Hmm?
-Czy Ślizgoni nas… nie lubią?
Lily wstrzymała oddech.
-No cóż, łagodnie to określiłaś. Tak. Szczerze, to nas nie trawią. A raczej my ich. Ale tak naprawdę…
Obie z Lily przystanęłyśmy w połowie drogi do drzwi. Od strony, od której przyszłyśmy, słychać było dziwne odgłosy, jakby nadciągało stado rozpędzonych mamutów.
-Co, do…
Po schodach, z których właśnie zeszłyśmy, zbiegało, na łeb na szyję, czworo rozszalałych chłopaków. Minęli nas ze śmiechem, torby powiewały za nimi, kilka książek trzymali. Wpadli do jakiejś sali.
-Świetnie. Huncwoci!- mruknęła Lily.- Zrobili zbędny wicher, i nawet nie powiedzieli „przepraszam”!
Po chwili po schodach zszedł jakiś dziwny człowiek, używając takich przekleństw, że zaczęłam wątpić w dobre przykłady w tej szkole.
-Znowu ci kretyni, te…
Tu zaklął siarczyście.
-Ty!- warknął do Lily- Widziałaś ostatnio tych czterech … Tych najgorszych…
-Nie- odparła chłodno Lily.
Człowiek odszedł, mrucząc pod nosem obelgi.
Otworzyłam usta, by spytać kto to, ale Evans mruknęła „Nic nie mów. Filch.”.
-Filch?
-Woźny. Jest nowy, ale okropny, naprawdę.
Zza drzwi wychyliła się głowa rozbawionego Syriusza, w tym czasie portal prowadzący do klasy eliksirów otworzył się i stanął w nich jakiś brzuchaty, wąsaty pan w średnim wieku. Wyglądał na dość miłego, ale wiem, że pozory niekiedy są mylne. Odezwał się grubym głosem:
-Do klasy, uczniowie! Nie ociągać się, mamy dziś mnóstwo roboty.
Cała masa, razem z moją skromną osobą weszła do komnaty.
Ślizgoni trzymali się siebie, Gryfoni siebie. Huncwoci stanęli przy jednym stole, Lily z tym dziwnym, czarnowłosym chłopakiem, którego wczoraj widziałam, też ustawili się przy jednym ze stołów. Obok nich ulokowała się już Alicja.
-Mogę z tobą?- zapytałam ją
-Jasne!- uśmiechnęła się
Postawiłam kociołek na stole, wyłożyłam wagę i składniki, pergamin, atrament, pióro i książkę do eliksirów.
-Jak się nazywa nauczyciel eliksirów?- spytałam półgębkiem Alicji
-Slughorn. Pseudonim Ślimak.
-Aha. Jest ostry?- przeczuwałam odpowiedź
-Nie! Jest bardzo miły i ogólnie…ludzki. Wyrozumiały.
Nagle odezwał się tubalny głos. To profesor Slughorn odezwał się zza biurka:
-Dziś uwarzymy sobie Eliksir Rozweselający. Na poprzedniej lekcji było trochę teorii na jego temat, teraz przejdziemy do praktyki. Oho! Byłbym zapomniał!- uśmiechnął się w moją stronę.- Panno Lupin, jestem profesor Horacy Slughorn. Witam cię serdecznie! Mam nadzieję, że szybko nadrobisz zaległości. Jakbyś miała jakieś wątpliwości-proś o pomoc!
Odchrząknął.
-Kto mi powie, jaki jest główny składnik Eliksiru Rozweselającego?
Lily zabrała głos prawie natychmiast:
-Wszystkie są równie ważne.
Slughorn uśmiechnął się
-Doskonale, Lily! Podchwytliwe pytanko! Pięć punktów dla Gryfonów. No, do roboty!
Szybko zrozumiałam, że na kilka następnych miesięcy nie wystawię nosa za drzwi biblioteki.
Eliksiry okazały się takie trudne! Nic nie rozumiałam, a Alicja musiała mi wciąż coś tłumaczyć. Mój eliksir pod koniec lekcji nie wyglądał wcale tragicznie, ale chyba tylko dzięki Alicji, bo sama bym się tam chyba skichała, a i tak nici by z tego wyszły.
Na szczęście jakoś to minęło i Slughorn zawołał:
-Na następną lekcję napiszcie esej na temat proporcji poszczególnych składników tego eliksiru. Pół rolki wystarczy- klasa jęknęła, a ja z nią( jak ja to napiszę?!), ale profesor powiedział- Ty, Mary Ann, nie musisz. Do…
To, co się potem stało, przeszło do historii mojego krótkiego życia jako wczesne stadium zawału. Przed oczyma dostrzegłam krótki, denerwujący ruch. Coś wpadło do kociołka Lily, by ułamek sekundy potem wybuchnąć z ogłuszającym hukiem i obryzgać nas wywarem( to znaczy mnie, Lily, Alicję i trochę tego chłopaka). Z kociołka wydobywał się gryzący dym, a Slughorn już do nas pędził, by sprawdzić, co się stało, ale ja tego nie widziałam. Opierałam się na ławce z tyłu i trzymałam kurczowo za serce, dysząc ciężko. Lily zamurowało. Stała, z otwartymi ustami, cała upaprana. Alicja usuwała ze stoickim spokojem wywar, a chłopak klął, na czym świat stoi i też czyścił szatę. Ślizgoni wyli z uciechy.
Lily odwróciła głowę w stronę Huncwotów( wszyscy ryczeli ze śmiechu, tylko James stał, jak zagipsowany) w oczach miała żądzę mordu.
-Potter…- warknęła cicho. Wyglądało na to, że to James rzucił czymś, a z tego, co mi podpowiadała intuicja, nie taki był jego cel ataku.
Następnie Evans podeszła do chłopaków i… zaczęłam współczuć Jamesowi. Dziewczyna dopadła do niego, chwyciła oburącz jego szatę z przodu, i zaczęła nim potrząsać, niczym szmacianą lalką, a on nawet się nie bronił, tak bardzo go to zatkało.
-TY WYWŁOKO, TY…! CHCESZ MNIE ZABIĆ??!! ZDAUNIŁO CIĘ KOMPLETNIE, PALANCIE?!?!
Wrzaski Lily odbijały się od kamiennych ścian, mieszając z rykiem Ślizgonów i Huncwotów. Nie wytrzymałam. Wypadłam z komnaty na łeb, na szyję, i ruszyłam szybko korytarzem. Dogonili mnie trzej Huncwoci.
-Jesteś brudna, czekaj…- Syriusz, wciąż krztusząc się ze śmiechu, sięgnął po różdżkę, ale ja złapałam go za przegub.
-Co?...
-Nie dzięki. Remus mnie wyczyści. Jemu ufam.
Syriusz nachmurzył się
-No wiesz! Ale jesteś niemiła!
-Po prostu cenię własne życie.
Remus wyciągnął różdżkę i wyczyścił mnie. Tymczasem z komnaty wyszła Lily. Była tak wkurzona, że nie podejrzewałam jej o to. Nawet jej włosy zdawały się elektryzować. Minęła nas, nie zaszczycając spojrzeniem. Niestety, była ciągle upaćkana eliksirem, nawet bardziej, niż przed chwilą ja, lecz wyglądało na to, że nie do końca to do niej dociera.
-Dlaczego jej dokuczacie?
Nieco spoważnieli.
-Nie dokuczamy- odparł Peter.- Po prostu, James nie trafił w ten kociołek, co trzeba. Petarda miała trafić do Smarkerusa…
-Jak na złość. Ale miał pecha, nie chłopaki?- mruknął Remus, po czym wszyscy troje ruszyli na górę.
Zostałam sama, ale do czasu. Z klasy eliksirów wypadł James. Wyglądał, jakby nie do końca wiedział, gdzie jest. Oparł się o kamienną ścianę, obok mnie i westchnął ciężko.
-Dlaczego?- zadał retoryczne pytanie
Wzruszyłam ramionami. Nie wiedziałam, że tak się przejął tym atakiem Lily. Może to było rzeczywiście aż tak upokarzające?
Potter spojrzał na mnie ze zrezygnowaniem
-Wiesz, jak dotrzeć na wróżbiarstwo?- zapytał bez entuzjazmu
-Nie- przyznałam, zgodnie z prawdą. Chwycił mnie za przegub.
-Chodź- mruknął, i poprowadził mnie w stronę schodów, prowadzących na górę.
Szliśmy bez słowa, w grobowych nastrojach, dopóki James nie zatrzymał się przed srebrną klapą, prowadzącą na górę. Po srebrnej drabinie wspinało się kilku Puchonów. Na ten widok Potter klepnął się z całej siły w czoło.
-Kretyn… Mamy teraz transmutację! Ale jestem… Jesteśmy już spóźnieni! Mary Ann, lecimy, McGonnagall nas oskalpuje…
Popędził korytarzem, a ja za nim. Fajnie, spóźnię się do McGonnagall…
Pięć minut później James wpadł ze mną do jakiejś klasy. Wszyscy siedzący odwrócili głowy w naszą stronę. Dostrzegłam Lily, kręcącą głową z politowaniem. Trochę mnie to zdenerwowało, szczególnie, że w tym momencie McGonnagall podeszła do nas. Wiedziałam, że zaraz zrobi nam obciach przy całej klasie Gryfonów
-Czekam na wyjaśnienia- oznajmiła zwięźle, lecz chłodno.
-To moja wina, pani profesor- oznajmiłam, zanim Potter otworzył usta- Zmyliłam go, bo i mnie pomyliły się dni.
Wiedziałam, że McGonnagall prędzej, czy później dowie się o aferze na eliksirach. Nie chciałam jeszcze bardziej pogrążać Rogacza.
-Jeśli jeszcze raz coś takiego się zdarzy, odejmę Gryfonom punkty. Siadajcie.
Ja i James usiedliśmy razem, ignorując natarczywe spojrzenia Huncwotów.
Eliksiry wydawały się być trudne, ale to pesteczka przy transmutacji. Kompletnie nie kojarzyłam o czym McGonnagall mówi! Czułam się, jakbym była opóźniona w rozwoju.
Kolejna lekcja, historia magii, okazała się bardzo dziwna. Prowadził ją duch! Starałam się notować, co on mówi, ale przyuważyłam, że nieomal cała klasa śpi! To był szok.
-Jak ci idzie z tym wszystkim?- zapytała Lily, gdy szłyśmy łagodny zboczem, prosto do cieplarni, by odbyć lekcję zielarstwa z Krukonami
-Trochę nie łapię tego wszystkiego. To trudne. Trzeba mieć już pewien zasób wiedzy…
Dotarłyśmy do tajemniczych, szklanych domków, w których rosły magiczne rośliny.
Ja i Lily weszłyśmy do cieplarni. W moje nozdrza uderzył smród oparów od roślin, zrobiło mi się też duszno, więc zaczęłam kasłać. Stanęłyśmy blisko stołu, przy którym stała nauczycielka zielarstwa.
-Witam uczniowie! Witaj, panno Lupin! Jestem profesor Sprout. A oto rekwizyt naszej dzisiejszej lekcji.
Schyliła się, i spod biurka wyciągnęła sporą czyrakobulwę.
-Abbot?- zwróciła się do jakiegoś chłopaka- Czym trzeba obłożyć czyrakobulwę, by nie zmarzła? Mówiliśmy o tym na poprzedniej lekcji.
-Eee- chłopak zmarszczył czoło- Łajnem smoka, pani profesor.
-Nie prawda!- zaperzyłam się, a wszyscy odwrócili głowy w moją stronę. Na twarzach malowało się niekłamane zdumienie.- Łajno smoka wysusza czyrakobulwę, jest zbyt żrące. Najlepsza jest zwykła ziemia.
Pani Sprout uśmiechnęła się.
-Doskonale! No, nie wiedziałam, że masz taki zasób wiedzy, moja droga. Dziesięć punktów dla Gryffindoru!
-Skąd to wiedziałaś?- szepnęła Lily
-Po prostu, moja mama i ja zajmowałyśmy się czyrakobulwami, i coś mi tam tłumaczyła…
W kolejnej części lekcji przesadzaliśmy czyrakobulwy. Lily i ja pracowałyśmy z jakąś Puchonką o imieniu Kate.
-Nie, ostrożniej…- mruknęła Kate, gdy Lily wyszarpywała czyrakobulwę z doniczki
-Co za… Nie chce wyjść… OJ!
Czyrakobulwa strzeliła ropą, prosto w moją twarz.
-AAAA!- jęknęła- Nienawidzę tych roślin!
Strasznie szczypało, a ja nic nie widziałam. Czułam, jak pojawiają się bąble… Wytarłam trochę ropy, by widzieć cokolwiek.
-Ojej. Spokój!- usłyszałam Sprout.- Panno Lupin- do szpitala!
-Ale gdzie on jest?
Sprout westchnęła
-Black, zaprowadź Lupin do skrzydła szpitalnego.
Syriusz ruszył żwawo do drzwi.
-Albo nie. Black, zostajesz, chcę, żeby dotarła tam w jednym kawałku… Lupin, ty pójdziesz z siostrą, wiem, że się nią zaopiekujesz.
Blackowi entuzjazm ewidentnie opadł, tymczasem Remus chwycił mnie pod ramię i pokierował w stronę zamku.
-Ty to masz szczęście…- mruknął- Dobrze, że nikt cię nie pozna, ale siara…
-Ojej!- usłyszałam krzyk kobiecy, bo przez bąble nic już nie widziałam.- Połóż się, zaraz cię opatrzę… Lupin, zmykaj…
Leżałam na łóżku i syczałam z bólu, gdy tylko pielęgniarka przemywała bąble.
-Teraz się zdrzemnij. Sen to najlepsze lekarstwo.
A więc próbowałam usnąć, jak mi doradziła. Po pół godziny nareszcie zapadłam w sen, zapominając o bólu…
9. Dużo wrażeń! Dodała Mary Ann Lupin Czwartek, 22 Maja, 2008, 22:07
Nocię dedykuję moje przyjaciółce-Madzi, bo ostatnio jest wyjątkowo przybita, jeszcze bardziej, niż zwykle
…Jeszcze chwila dzikiej podróży przez popielną zamieć…
…I wypadłam z rusztu, mordką w przód, prosto na piękny dywan, który zaraz zrobił się szary od popiołu. Wyczułam pod palcami rękojeść kufra z całym moim dobytkiem, i wstrzymałam oddech, czekając na wybuch gniewu dyrektora, już w myślach widząc nowoczesną uczelnię i wąsatego, łysawego grubasa, pełniącego funkcję dyrektora. Reprymenda nie nastąpiła, w związku z dywanem, więc błyskawicznie wstałam, bardzo zaciekawiona, jak ta szkoła różni się od mojej dawnej budy. Ogarnęło mnie miłe zaskoczenie. Dlaczego? Gabinet dyrektora w niczym nie przypominał gabinetu w starej szkole.
Wystrój był podobny do tego z mojego domu, ale bardziej gotycki. Przez strzeliste, smukłe okna wpadała smuga jasnego, srebrzystego światła księżyca, który, na szczęście dla Remusa, był w jednej z faz, a nie w pełni. Na gołych, kamiennych ścianach wisiały ruszające się portrety jakichś mężczyzn. Pokój był okrągły, wysoki, bogato wystrojony. A przede mną stał niezwykły człowiek. Długa broda sięgała mu do kolan, ubrany był w niezwykle bogatą szatę i tiarę. Nie potrafiłabym powiedzieć, ile lat miał, na pewno dużo, no, i przy tym był wyjątkowo wysoki. Sprawiał wrażenie niebanalnej osobowości, a gdy w oczach ukrytych za połówkami okularów zamigotały wesołe błyski, jeszcze bardziej utwierdziłam się w tym przekonaniu.
Staruszek odchrząknął teatralnie.
-Przepraszam za dywan…- wymamrotałam, bo nic innego nie przyszło mi do głowy.
-O, nic się nie stało- rzekł pogodnie mężczyzna- I tak był brudny, a odkąd dostałem na nim ataku niestrawności, jest wręcz hmm… No, panno Lupin! Witam w Hogwarcie! Jestem Albus Dumbledore, dyrektor. Najpierw chciałem cię przeprosić za tą przykrą pomyłkę. Nie wiem, czy dasz sobie radę, ale twój tata powiadomił mnie o tym, że nauczał cię materiału z poprzednich lat. Możesz wybrać, czy chcesz uczęszczać do pierwszej klasy, razem z jedenastolatkami, czy chodzić, tak jak powinnaś, do klasy czwartej, co jest oczywiście ryzykowne. Ale ja wierzę w twój potencjał do nauki, więc nie zniechęcaj się! Teraz wybór należy do ciebie.
Zastanowiłam się. Nie wyobrażam sobie odrabiania czterech lat w jeden rok, ale chodzenie do klasy z maluchami? Ale siara… Może warto zaryzykować?
-Chyba wolę iść do klasy czwartej…
Dyrektor spojrzał na mnie uważnie
-Na pewno? No cóż, jeśli tak chcesz… Z pewnością twój brat oprowadzi cię lepiej po szkole, niż kto inny, więc póki co trzymaj się go. Nawet ja gubię się czasem w tych murach…
Podszedł szybko do kominka i rzucił szczyptę srebrzystego proszku w płomienie, które zmieniły odcień na zielony.
-Minerwo, przybyła, możemy zaczynać!
Z kominka wyszła starsza czarownica. Miała chłodny wyraz twarzy, a ja poczułam nagle, że jestem wyjątkowo zagubiona.
Kobieta uśmiechnęła się do mnie przyjaźnie. Odmiana była szokująca.
-Minerwo, chyba już wszyscy się zgromadzili, zaprowadź pannę Lupin. Ja muszę jeszcze spisać ją w czwartej klasie…
-Albusie, czy dziewczyna sobie poradzi?
Spojrzeli na mnie, kobieta z troską, Dumbledore przyjaźnie.
-O, niewątpliwie. No, panno Lupin, czas ruszać na ucztę powitalną…
-Proszę za mną.
Kobieta ruszyła w stronę dębowych drzwi, a ja, chcąc, nie chcąc, ruszyłam za nią.
-A mój bagaż, pani profesor?- zapytałam grzecznie, gdy schodziłyśmy ze schodów.
-Zastaniesz go przy swoim łóżku. Przy okazji… Co wiesz o Hogwarcie?
-No, że są cztery domy: Ravenclaw, Gryffindor, Slytherin, i… Nie pamiętam ostatniego…
-Hufflepuff. Och, a propos… Zaczekaj tu na mnie…
I popędziła z powrotem, zostawiając mnie na kamiennym korytarzu, oświetlonym jedynie pochodniami. Pod krzyżowo-żebrowym sklepieniem nie wisiał żaden żyrandol, w ścianie brakowało okien.
„Fajna atmosferka” pomyślałam, a potem usłyszałam głosy. Podeszłam cichutko pod najbliższy róg korytarza, starając się nie stukać obcasami.
-Mówię ci, to jest już przesada…- głos był pełen pogardy- Ciągle łazisz z tą szlamą…
-Nie nazywaj jej tak!- drugi głos był wyraźnie poirytowany- Jest taką samą czarownicą, jak ty, czy ja!
-No wiesz? Nie poniżaj się… Jesteś ze Slytherinu, człowieku! Nic dziwnego, że te cztery szmaty z Gryffindoru tak ci lubią dokuczać…
Błysnęło. Usłyszałam łoskot, jakby coś ciężkiego zwaliło się na posadzkę.
-Jesteś już martwy, Snape! Kiedy odpowiedni ludzie przejmą władzę w kraju, to ja będę cię zwalał na ziemię!
Zza węgła wypadł na mnie jakiś blondi-przylizaniec.
-Z drogi!- warknął, popchnął mnie na ścianę i odszedł.
Za nim zza rogu korytarza wychylił się chudy chłopak. Miał czarne, długie, tłuste włosy. Patrzył na plecy tamtego z wyraźną niechęcią. Trzymał różdżkę w pogotowiu. A potem mnie zobaczył. Wytrzeszczył oczy, a różdżka drgnęła niebezpiecznie. Przyszło mi do głowy, że może tu też odbywa się jakieś „kocenie” jak w innych szkołach.
-Mnie nie trzeba zwalać- zawołałam nerwowo
Chłopak utkwił spojrzenie najpierw w moich włosach( jak zwykle), a potem jego wzrok powędrował na krawat. Zauważyłam, że mój jest szary, a jego w zielono-srebrne pasy.
-Jesteś tą nową… Tą Lupin! Uch!
Wyminął mnie z nienawiścią w oczach, i ruszył w stronę, gdzie udał się przylizaniec.
-Świetnie. Nie ma to jak sława.- mruknęłam do siebie
-Panno Lupin, proszę za mną!
Kobieta stała na środku korytarza, trzymając jakiś połatany łachman. Ruszyła w kierunku, w którym udali się moi towarzysze, a ja za nią.
Szłyśmy długo. Wiedziałam już, że Hogwart to najniezwyklejsze miejsce, jakie w życiu widziałam. Był to ogromny, niewiarygodnie zagmatwany zamek. Wszystko zdawało się tu być przesiąknięte magią, a ja nie wiedziałam, gdzie patrzeć, i czy kiedykolwiek się w tym wszystkim połapię. Wreszcie, po kilkunastu minutach marszu stanęłyśmy przed olbrzymimi, zdobionymi drzwiami, zza których dochodził gwar głosów.
-Kiedy drzwi się otworzą masz śmiało wejść do środka. Nie rozpraszaj się, kieruj kroki w moją stronę, otrzep ubranie z sadzy, na litość Boską!- tu trzepnęła mnie raz starym łachmanem- Usiądziesz na stołku, a ja nałożę ci na głowę Tiarę Przydziału, która wyznaczy ci twój dom. Zrozumiałaś?
Miałam straszliwą ochotę zasalutować i krzyknąć „Yes, sir!”, ale tylko kiwnęłam głową, a kobieta ruszyła w stronę jakichś małych drzwi.
Rozejrzałam się po otoczeniu. Sala w której byłam, miała olbrzymie rozmiary. Otrzepałam się trochę z sadzy, poprawiłam fałdki szaty i stałam, wsłuchując się w przytłumiony gwar. Nagle poczułam coś dziwacznego. Stres! Naokoło splotu słonecznego pojawił się niemiły ucisk, ręce mi się spociły i zziębły, poczułam ból dolnej części brzucha. Tam będzie mnóstwo ludzi! O nie, ja chcę wiać! I tylko jeden Remus przyjazny! Wszyscy będą się na mnie bezczelnie gapić! Nagle uświadomiłam sobie z całą mocą, że mam czarno-rude włosy. To będzie dla gapiów szok, a potem zaczną się ze mnie zlewać…
Już ruszyłam w stronę schodów, gdy drzwi otworzyły się na oścież, ukazując tłumowi przy pięciu stołach jakiegoś biednego wymoczka z rudo-czarnymi lokami.
Długa sala wyglądała wspaniale. Sufit wyglądał jak prawdziwe niebo! Nad każdym z czterech równolegle postawionych stołów wisiał kolorowy proporzec, piąty stół stał prostopadle do reszty. Na honorowym miejscu dostrzegłam Dumbledore, a u stóp podwyższenia na którym stał stół dostrzegłam krzesełko, a obok niego kobietę z łachmanem w rękach. Zamarłam. Mam przejść tak daleko?! Westchnęłam głośno i ruszyłam w jej stronę. Nade mną lewitowało tysiące świec, a w Sali panowała absolutna cisza. Nawet nie starałam się rozglądać za Remusem, ale czułam jego wzrok na sobie, tak samo, jak wzrok wszystkich ludzi. Uświadomiłam sobie z rozpaczą, że krawat dyndał mi…z tyłu pleców, ale nawet nie śmiałam go poprawiać. Moje buty nieznośnie stukały. Wreszcie, po nieprzyzwoicie długim czasie, usiadłam na krześle, a kobieta nałożyła mi na głowę łachman.
Zaległa cisza, a potem…
-Hmm. Szkoda, że nie chodzisz do tej szkoły odtąd, odkąd powinnaś, bo wybór może okazać się trudny… Masz cechy wszystkich domów, ale tylko w jednym cię umieszczę… Najmniej pasujesz do Hufflepuffa… Do Slytherinu też cię nie przydzielę… Ravenclaw czy Gryffindor? Jesteś potomkinią Roweny Ravenclaw, więc to będzie najtrafniejszy wybór…
„Chcę do Gryffindoru, tam, gdzie Remus!” pomyślałam z rozpaczą.
-Gryffindor? To może zaważyć bardzo na twojej przyszłości, a chęć dostania się do Gryffindoru to być może tylko przelotna ochota, by być blisko brata. Lecz jeśli tak chcesz, niech zostanie…GRYFFINDOR!
Ostatnie słowo usłyszał już cały tłum ludzi. Rozległ się oklaski, krzyki, świsty, kiedy zdjęto mi tiarę, zobaczyłam też mojego brata, jak miota się przy jednym ze stołów z radością wypisaną na twarzy. Uśmiechnęłam się szeroko na jego widok. Przyszywani rodzice mogli mi zastąpić prawdziwych, ale brat to zupełna nowość… Byłam pewna, że nigdy nie będę mówić o moim braciszku, jak większość znajomych mi koleżanek: „Ten dupek! Znowu zepsuł mi rozmowę z Michaelem!”
Ruszyłam ku stołowi przy ścianie z prawej strony. Zauważyłam, że nad nim wisi proporzec koloru czerwono-złotego, z wielkim lwem. Usiadłam nieśmiało na brzegu ławy, kontemplując jedynie złoty talerz, pucharek, sztućce. Z rozpaczą spostrzegłam, że naokoło siedzą same jedenastolatki! W dodatku gapią się na moje włosy! Udałam że tego nie widzę, i przeniosłam wzrok na Dumbledore’a.
-No, a więc panna Lupin została przyjęta do Gryffindoru, tak, jak jej brat, Remus. Żywię jedynie nadzieję, że pomożecie jej tutaj się zadomowić, co już wcześniej powiedziałem. A teraz: jedzcie!
Stoły dosłownie znikły pod nagłym pojawieniem się znikąd żarcia. Nie mogłam uwierzyć. To wszystko byłoby dla mnie kiedyś kategorycznie niemożliwe, a teraz… Tyle się zmieniło!
Nie byłam na tyle głodna, by rzucić się na jedzenie. Nałożyłam sobie tylko kilka strączków fasolki, tymczasem pierwszaki jadły wszystko, co napotkały na drodze.
-Co ci się stało z włosami, hę?- zapytał jeden, wyjątkowo głupio wyglądający chłopiec.
Przez chwilę przeszło mi przez myśl, że na pewno by mnie ukarali za znęcanie się nad dziećmi, gdybym cisnęła w niego fasolką, więc wolałam nie ryzykować
-Czy wiesz, co to jest pociąg?- zapytałam słodko
-No pewnie!- napuszył się pierwszak
-No to wyobraź sobie, że pod niego wpadłam i odtąd noszę perukę, bo mi włosy skosił…
Jakieś dziecko parsknęło w swój talerz, a chłopiec miał wyjątkowo skupioną minę. Uznałam, że rozumowanie o tym, czy pociąg może skosić włosy zajmie chłopca na długo, szybko więc dokończyłam fasolkę, a na stołach pojawiły się desery.
Tym razem nic nie wzięłam, bo kompletnie nie miałam na to ochoty. Ludzie, czy to z mojego domu, czy innych, gapili się na mnie z zaintrygowaniem, niektórzy, przy ostatnim stole, patrzyli z niechęcią.
Kiedy wreszcie uczta dobiegła końca, cała masa ruszyła do drzwi. Remusa porwał tłum ludzi, choć widziałam, jak próbował się do mnie przepruć.
Przede mną stanął nagle jakiś chłopak z mojego domu.
-Hej, McGonnagall kazała mi cię zaprowadzić do naszego salonu. Jestem Frank Longbottom, prefekt. Chodź ze mną, zaprowadzę cię. Aha, i staraj się zapamiętać drogę, jutro będziesz musiała dotrzeć do sal lekcyjnych.
Po wyjątkowo długiej drodze, doszliśmy do portretu kobiety w różowej sukni.
-To portret Grubej Damy. Co tydzień zmienia ona hasło do naszego salonu, który jest za jej obrazem. Nikomu z innego domu ani słowa o naszym haśle! Będę podawał hasła na tablicy ogłoszeń, wisi ona w salonie. Nasze obecne hasło brzmi „Truskawkowy dżem”
-O tak!- zagruchała kobieta na obrazie, i otworzyła przejście do pięknego, przytulnego saloniku, w którym roiło się od ludzi, siedzących przy kominku na fotelach, stojących przy ścianach, odrabiających lekcje.
Salon był rewelacyjny!
-Sypialnie dziewcząt są po prawej stronie- Frank wskazał na jedno wylotów schodów- Tam stoi już twój bagaż, tak sądzę. To cześć, Mary Ann!
Udałam się po schodach na górę, starając się nie zwracać uwagi na ludzi, gapiących się na mnie. Otworzyłam jedno z drzwi i zauważyłam trzy łóżka z kolumienkami, purpurowymi kotarami, szafkami przy łóżkach… To wszystko wyglądało bardzo przytulnie i miło. Dwa łóżka był ewidentnie zajęte(rozrzucona pościel), ale przy jednym stał mój kufer. Podbiegłam do niego i otworzyłam, dla pewności. Nagle usłyszałam coś dziwnego, jakby syrenę alarmową. Zbiegłam po schodach, ciekawa, co to.
-No, Luniaczku! Są na to inne sposoby, nie pamiętasz?- usłyszałam rozbawiony głos
Na dywanie u stóp schodów do naszej sypialni leżał mój braciak, minę miał skwaszoną.
Trójka chłopaków zlewała się z niego, gdzieś na tyłach salonu.
-Ja tylko chciałem dostać się do mojej siostry!- powiedział wyniośle Remus, a ja parsknęłam śmiechem, więc się odwrócił.
-Meggie!- wrzasnął, i rzucił się na mnie. Objęliśmy się.
-Remi!
-To kompletny zaskok, Dumbledore dopiero przy obiedzie nam powiedział, że przybędziesz! Ja nie mogę, tak się cieszę… Chłopaki, chodźcie!
Ku nam ruszyło trzech chłopaków, kiedy byli blisko wyczułam jakieś męskie perfumy, niewątpliwie od któregoś z nich. Był to szlachetny, wyjątkowo uwodzący zapach. Nigdy takiego nie czułam, ale wiedziałam, że jest najpiękniejszym męskim zapachem, jaki kiedykolwiek wąchałam.
-Oto moja siostra, Mary Ann…
-…lub, jak kto woli, Meg…
-Właśnie. A to jest kolejno: Peter, James, Syriusz.
-Siema!- odpowiedzieli chórkiem.
Petera jeszcze nigdy nie widziałam. Był niski, pulchny, miał wodniste, małe oczka, spory, długi nos, i jasne włosy. Przez myśl przeszło mi, że jest chyba najbrzydszy, i zrobiło mi się przykro, gdy pomyślałam, że może być też gorzej traktowany przez ludzi spoza paczki.
Jamesa poznałam już w kominku. Szczerzył się do mnie, ukazując białe zęby. Był mojego wzrostu, miał okulary, kruczoczarne, potargane włosy, krzaczaste brwi i śliczne, orzechowe oczy.
Syriusz był ewidentnie najprzystojniejszy, miał czarne włosy, trochę dłuższe, niż James, kilka kosmyków opadało mu na twarz. Poza tym był trochę wyższy ode mnie, i miał szare oczy, ciemne brwi, białe zęby, które także wytrzeszczył. Zdenerwował mnie trochę jego arystokratyczny chłód w oczach i nonszalancki uśmieszek.
-A więc poznałam sławetnych ludzi, którzy wzbogacają kiesy wytwórców wyjców.- powiedziałam, po czym uniosłam jedną brew- Remus, jutro zaczekaj na mnie w salonie, musisz mi pomóc dotrzeć na śniadanie. Dobranoc wszystkim!
Ruszyłam do sypialni. Umyłam się, i ubrałam w piżamę. Gdy ścieliłam łóżko, do sypialni wkroczyła rudowłosa dziewczyna. Najpierw zatrzymała się, zaskoczona, ale szybko odzyskała równowagę i uśmiechnęła się
-Cześć Mary Ann! Jestem Lily. Lily Evans!
Spojrzałam w jej piękne zielone oczy, i po raz pierwszy poczułam, że jakaś rówieśniczka jest szczera i ma dobre intencje.
-Mów mi Meg!
Pogadałyśmy odrobinę przed snem. Dowiedziałam się od Lily że jest z rodziny mugoli, więcej niestety z jej życia nie usłyszałam, bo poczułam się bardzo senna, a ona to zauważyła.
-Jutro czeka cię ważny dzień, może lepiej pójdź już spać, wyglądasz na zmęczoną.
-Dobranoc, w takim razie.
Położyłam się, a Lily poszła się myć.
Po raz pierwszy poczułam tej nocy, że wreszcie znalazłam prawdziwą niszę do życia. Tyle jest tu do odkrycia, zwiedzania… Powoli zapadłam w niespokojny sen.
8. Nieoczekiwana podróż Dodała Mary Ann Lupin Piątek, 09 Maja, 2008, 22:22
Drogi pamiętniczku!
Dlaczego tak rzadko piszę? To proste-nie mam czasu.
Mieszkam już miesiąc w moim prawowitym domu, ale wciąż nie mogę przyzwyczaić się do magii. Dosłownie wieję, gdzie pieprz rośnie, gdy w kuchni pojawia się nagle któryś z rodziców przy pomocy teleportacji. Albo nie mogę zrozumieć mamy. Ona wszelkie obowiązki, nawet te najprostsze, wykonuje czarami! Nie wiem, czy potrafi zrobić cokolwiek z tych zwykłych czynności, które zwykle robią mugolskie gospodynie. Muszę jej pomagać przy drobiu i krowach-to bardzo niewdzięczne zadanie. Ale jeszcze gorsze od zwierząt są te dziwne rośliny. Niektóre wymagają szczególnej opieki. Albo ostrożności!
Do tego ciągle wydaje mi się, że wszystko, za co się wezmę, knocę. Jakoś tydzień temu przewróciłam CAŁY kredens, a co z tego wynika, stłukła się cała zastawa, jaką mamy. A to wszystko przez ten głupi widelec, który wleciał pod niego. Ledwo uciekłam przed przewracającym się, stukilowym meblem! Na szczęście mamy różdżki, i rodzice mogli naprawić szkodę. Innym razem przewróciłam tacę z jakimś eliksirem w kilku flaszkach. No i była niezła jatka, szczególnie, że eliksir… wywołał małe fajerwerki. Po tym mama mnie cuciła chyba z godzinę, tak oberwałam, a włosy stały mi potem w słup jeszcze z trzy dni.
Zdaję mi się, że nigdy nie przyzwyczaję do magii moich odruchów, mózgu, myśli. Bardzo mi z tym ciężko. W końcu teraz muszę wszystko znów podporządkować w życiu na nowo, tym razem pod nowy system, którego nie do końca rozumiem. Czuję się, jakbym urodziła się dopiero miesiąc temu, no!
Jeśli chodzi o mojego brata, to bardzo za nim tęsknię! Przysyła mi listy tak często, jak może, czyli co trzy dni. Raz długo nie pisał i się na niego wkurzyłam-dopóki mama mi nie przypomniała, że Remus jest obecnie wilkołakiem i leży w bezpiecznym dla innych ludzi miejscu. Z tego co wiem to rodzice wysyłali mu już trzy wyjce w tym roku! Wyjec to taki list, który rodzice wysyłają uczniom, gdy ci coś przeskrobią, i to jest okropna kara, bo treść takiego wyjca słyszy cała szkoła. Przynajmniej tyle z tego zrozumiałam. Z niego i tych jego kolegów muszą być niezłe rozrabiaki!
Nie mogę pozbierać się po utracie rodziców. Ciągle powstrzymuję się od myślenia o nich, bo zachowuję się jak fontanna, za każdym razem gdy o nich pomyślę. Jest mi tak źle bez nich, czuję się osamotniona i nie mam z kim pogadać. I jeszcze mam poczucie, że to przeze mnie! Gdybym tak nie stała w tej kuchni, i czekała na wyjaśnienia, gdybyśmy uciekali od razu… Kocham obecnych rodziców, ale wiem, że nigdy nie zastąpią tych poprzednich, to po prostu niemożliwe.
Ostatnio zdałam sobie sprawę z potęgi ludzkiej podświadomości. Pamiętasz, pamiętniczku, ten dziwaczny sen z wtorku przed pożarem domu, który ci opisywałam? Ten z kobietą i jej orzechowymi oczami. To była moja biologiczna mama. Dziwne, że to zaklęcie nie wymazało jednak całkowicie jej obrazu z pamięci dziecka. Zdumiewające jest również to, że normalnie nigdy bym jej sobie nie przypomniała, a jednak wystąpiła w moim śnie-czyli czymś, nad czym człowiek nie panuje.
Jeśli chodzi natomiast o tych ludzi, którzy spalili mi dom, to nie wiem, kim oni są, ale kiedyś ich dorwę!
Moi rodzice już z miesiąc temu wpadli na pomysł: dali mi wszystkie księgi Remusa z poprzednich lat nauki i kazali je przeczytać! Czułam się jakbym odrabiała jakąś horrendalną-giga pracę domową. Mimo wszystko, świat czarów jest bardzo ciekawy. Mało zapamiętałam, ale rodzice udzielają mi codziennie lekcji-tata z historii magii, eliksirów, zielarstwa i opieki nad magicznymi stworzeniami(niestety tylko teorii), a mama-latania na miotle(ale takiego profesjonalnego, nie podobnego do tego, w jaki sposób po raz pierwszy zasiadłam na miotle), zaklęć(używam jej różdżki), transmutacji i obrony przed czarną magią. Nauczyłam się już kilku przydatnych rzeczy.
Kiedy rodzice są w pracy, nudzę się okropnie, ale znalazłam już sposób na nudę, mianowicie idę do biblioteki. Przeczytałam kilka niezłych ksiąg! W jednej, na przykład, znalazłam całe drzewo genealogiczne mojej rodziny! To dopiero była lektura. Przy każdym z członków mojej rodziny umieszczony był obrazek danej osoby, ja również tam byłam. Doszłam nawet do tego, że ja i Remus pochodzimy od Roweny Ravenclaw, a z tego co mówiła mi mama to jest ona jedną z założycielek Hogwartu!
-Mary Ann!- usłyszałam pewnego wieczoru z dołu wrzask taty, gdy czytałam właśnie o wampirach.
-Co?!
-Zejdź na dół, muszę z tobą poważnie porozmawiać!
Zeszłam posłusznie, by po chwili usiąść przy stole w kuchni.
-Czy coś się stało złego?- zapytałam, zdziwiona
-Wręcz przeciwnie. Gadałem dzisiaj z Dumbledorem.
-No i?- zapytała mama
-Powiedział, że gdyby to od niego zależało, chodziłabyś do Hogwartu już od ponad trzech lat. Ale twoich rodziców ścigali ludzie z Ministerstwa, a im się nie chce nikogo zmuszać do szkoły, bo nie jest obowiązkowa. Wystarczyło, że twoi opiekunowie powiedzieli kilka razy „nie”, a ci dali im spokój. Szczególnie, że nic nie wiedzieli o tym, że pochodzisz z rodziny magicznej, a nie mugolskiej.
-Co to ma wspólnego ze mną?
-No więc Dumbledore zaproponował, że cię przyjmie do czwartej klasy w tym roku, a zaległości na pewno nadrobisz, bo sądząc po poziomie inteligencji naszej rodzinki, tobie też jej nie brak.
-Co?!- wstałam od stołu- Mam chodzić do Hogwartu? I ty myślisz, że potrafię nadrobić zaległości z TRZECH LAT NAUKI?!
-Jeśli nie chcesz, nie będziemy cię pchać. Ale okres nauki w Hogwarcie to siedem najszczęśliwszych lat każdego czarodzieja. Będziesz potem tego żałować.
-John, nie mów tak! Przecież ona by się nie wyrobiła!
-Uważasz ja za tępą? My mieliśmy W ze wszystkich owutemów, Remus to najinteligentniejszy i najlepszy uczeń w szkole. A ona będzie nieszczęśliwa całe życie!
Wyobraziłam sobie moment, gdy Remus przyjeżdża na wakacje, a potem znowu go nie ma przez cały rok. On jest szczęśliwy, ale ja? Smutna perspektywa. Zresztą tyle już zrobiłam. Przeczytałam tyle książek, owszem, z początku może być ciężko, ale potem jakoś będzie. Wszyscy tak niezwykle sławią ten Hogwart, może rzeczywiście jest to super szkoła?
-…w Beauxbatons mogliby ją przyjąć, tam jest wyższa stopa wiekowa!- usłyszałam głos mamy, gdy już wyrwałam się z zadumy.
Tata skrzywił się.
-W Beauxbatons? Pod egidą Maxime? To już lepiej ją wykształcić samemu! Mary Ann, może wypowiedz się sama, jak chcesz?
Zaległa cisza, a tata wpatrywała się we mnie zachęcająco.
-Ja chcę tam, gdzie Remus.
Tata aż podskoczył z uciechy.
-No widzisz, Rejo? Mądre dziecko!
-Ależ John!...
-Muszę jutro z tobą wybrać się na Pokątną. To dopiero miejsce, zobaczysz!
Tak więc kolejnego dnia tata wsypał trochę srebrzystego proszku w płomienie kuchennego kominka, a one zabarwiły się na zielono.
-To jest…
-…Sieć Fiuu, wiem.
-Dobra. Musisz wejść w płomienie i wypowiedzieć bardzo wyraźnie adres miejsca, do którego chcesz się udać. Przyciśnij łokcie do siebie, zamknij oczy i uważaj na to, którym rusztem masz wylecieć.
-Co?!
-Obserwuj mnie.
Ojciec wszedł w zieloną ścianę ognia i powiedział głośno: „Ulica Pokątna”, po czym zniknął.
Mama podeszła do mnie.
-Nie bój się, to nic złego. Musisz tylko wyraźnie wypowiedzieć adres!
Weszłam z trwogą w zielone płomienie, na szczęście nie były gorące.
-Ulica Pokątna!
To było najdziwniejsze uczucie, jakiego kiedykolwiek doznałam. Czułam się jak w jakiejś pralce, pełnej popiołu. Wreszcie wyleciałam na zimną posadzkę.
-No widzisz? Wszystko było dobrze!
To tata stał nade mną, cały w popiele, tak jak ja. Wstałam, otrzepałam się trochę, i ruszyłam za tatą. Wyszliśmy z jakiegoś dziwacznego pubu na skwerek. Tam tata przytknął różdżkę po kolei do kilku cegieł, a one utworzyły w jakiś sposób wejście…na najbardziej niezwykłą ulicę, jaką kiedykolwiek widziałam. Roiło się tu od ludzi w różnych szatach, wystawy, jedna po drugiej przyciągały mój zaintrygowany wzrok. Czego tu nie było!
-Chodź, dziś rano wyciągnąłem już trochę pieniędzy z Gringotta, więc nie zobaczysz goblinów, ale następnym razem zabiorę cię ze sobą. Póki co, kupimy książki. Chociaż nie… Remus ma już komplet, będziecie, niestety, skazani na siebie. Przykro mi, nie mamy za dużo pieniędzy, a książki są drogie… Wiesz, kochanie, że lecisz do Hogwartu już dziś wieczorem? Dumbledorem już wszystko załatwił!
Tak więc kupiliśmy kociołek, ingrediencje do eliksirów, kilka innych gadżetów, szaty, a na koniec poszliśmy do Ollivandera. Na to czekałam od początku-na własną różdżkę.
Najpierw wytwórca zmierzył rozpiętość ramion, i kilka innych odległości.
-Wreszcie idziesz do Hogwartu, panno Lupin.- zagadnął wesoło po tym, jak tata wytłumaczył cel wizyty- Różdżka wybiera sama czarodzieja, miejmy nadzieję, że będziesz zadowolona ze swojej, bo różdżka jest wyjątkowo ważna, oj tak.
Musiałam chwytać bardzo dużo różdżek, a pan Ollivander ciągle nie był usatysfakcjonowany.
Wreszcie jedna wywołała dziwne uczucie gorąca pod palcami.
-No!- ucieszył się Ollivander- To dobra, szlachetna różdżka. Piętnaście cali. Drzewo różane. Włos z ogona jednorożca. Znakomita do rzucania zaklęć obronnych. Proszę o nią dbać!
Na koniec tata i ja udaliśmy się do zwykłego sklepu z ubraniami w Londynie. Musieliśmy wcześniej zamienić trochę kasy na mugolskie funty. Wybrałam kilka czarnych, fioletowych i zielonych bluzek, kilka par spodni w podobnych barwach, bo te trzy kolory są moimi ulubionymi. Tata trochę kwękał, że nie chcę żadnej spódnicy, co według niego było co najmniej dziwne.
Potem taka sama sytuacja zdarzyła się w obuwniczym.
-Powinnaś nosić buty na obcasach, jak każda szanująca się czarodziejka!
-Ale ja nie znoszę obcasów, wystarczy, że buty do szkolnych szat już są na kilkucentymetrowym obcasie, to mi naprawdę wystarczy.
Pomimo skwaszonej miny ojca wybrałam czarne tenisówki z cholewami, trzy zwykłe pary tenisówek w moich ulubionych kolorach, a na koniec tata wcisnął mi jeszcze fioletowe balerinki.
-Jestem padnięty!- tata opadła na krzesło w kuchni po położeniu na dębowym stole całych, kilkukilogramowych zakupów.- Twoja córka nie lubi spódnic, nie chce obcasów. Co z niej za dziewczyna?
Mama wytrzeszczyła oczy.
-Mary Ann, musisz wziąć to wszystko na górę, do pokoju. Tam stoi kufer, zapakuj to wszystko ładnie, i zejdź na obiad.
Poszłam do mojej sypialni, i pootwierałam wszystkie paczki po kolei. To było śmieszne uczucie, jakby to były jakieś prezenty. Każdego z przedmiotów i ubrań musiałam dotknąć, obejrzeć bardzo dokładnie, zanim nie położyłam w idealnym porządku w kufrze. Poleciałam do łazienki, zabrałam szczoteczkę, szczotkę do włosów i mydło. Na koniec, z pewną nostalgią, na stercie mugolskich ubrań złożyłam moje stare ubranie, z boku wetknęłam glany. To były żywe wspomnienia wydarzeń ostatnich kilku tygodni. Wyjęłam szaty szkolne, położyłam na łóżku i zbiegłam na obiad.
-Przygotuj się, kochanie, zaraz polecisz do Hogwartu.- powiedział tata
Po posiłku wpadłam znowu, by schować piżamę i ubrać się w szkolny mundurek. Jego części miały szary kolor, ale były wykonane bardzo precyzyjnie, z dobrych materiałów.
Szaty składały się z czarnej peleryny, tiary, koszuli, bezrękawnika, krawatu, spódniczki, rajstop, czarnych butów z cholewami i, niestety, obcasami, dość wysokimi, by się wywalić, co też uczyniłam od razu po ich założeniu. Wstałam, klnąc płynnie, a do pokoju weszła mama.
-Masz wszystko?
-Tak, mamo! Te buty są idiotyczne, czuję się jak na szczudłach!
-Przyzwyczaisz się, ja noszę wyższe. Masz wszystko?
-Ten zwrot formułujesz już dziś dziesiąty raz. TAK, MAM WSZYSTKO!
-Dobra, John!
Wszedł tata, a mama rozpaliła w moim kominku.
-Rozmawiałem przed chwilą z Dumbledorem. Oczekuje cię w swoim gabinecie, Sieć Fiuu została podłączona.
Mama zaczęła płakać i objęła mnie
-Znowu cię nie będzie! Pamiętaj, nie włócz się nocą po szkole, nie zaczepiaj starszych, w szczególności Ślizgonów, nie baw się z Irytkiem, nie daj się wkręcić w żadne zatargi twojego brata, nie łaź za nim, gdy stanie się wilkołakiem, nie słuchaj Jamesa Pottera i Syriusza Blacka, nie podchodź do Wierzby Bijącej, nie wchodź do lasu, ubieraj się ciepło, nie jedz podejrzanych świństw, które podetkną ci Huncwoci…
-A kto to?
-Tak, kochanie, najlepiej nie wychodź poza obręb swojego dormitorium! Rejo, ona ma już czternaście lat! A ty do niej mówisz, jakby była niedorozwinięta! - westchnął tata
-Właśnie, mamo, bez kazań, dobra?
-Kochanie, wyślij nam list przez sowę, Remus ci wszystko wytłumaczy. Trzymaj się go, ale bez przesady, bo z niego też jest niezłe ziółko! No, chodź do taty!
Uścisnął mnie, a potem podał rączkę kufra i cisnął w płomienie trochę proszku Fiuu
-Wejdź i powiedz „Hogwart. Gabinet dyrektora!”
Wstąpiłam po raz drugi tego dnia w zielone płomienie, ciągnąc za sobą kufer. Obróciłam się ku moim rodzicom i uśmiechnęłam się nerwowo. Odwzajemnili uśmiech, mama przez łzy.
-Hogwart. Gabinet dyrektora.
I ruszyłam w kolejną niezwykłą podróż, obserwując jedynie zielone światło, oświetlające moje zamknięte powieki…
7. Wspomnień i domu czar... Dodała Mary Ann Lupin Poniedziałek, 05 Maja, 2008, 21:09
Obudził mnie miarowy stukot deszczu w szybę okna. Wrześniowe ciepło dawno należało już do przeszłości, za to w pokoju było piekielnie zimno. W piecu już nie płonął ogień.
Z początku nie wiedziałam, co się dzieje; leżałam w aksamitnej pościeli, nie słyszałam żadnych odgłosów z ulicy, moje oczy utkwione były w wielgachnym żyrandolu, całym z czystego kryształu. Dopiero po chwili wróciła mi świadomość wczorajszego dnia. Wydawało mi się, że wczorajszy poranek pod drzewem, spanie w tej wilgoci to było życie zupełnie innej osoby. To niemożliwe, aby żywot jednej osoby zmienił się tak diametralnie w ciągu jednego dnia!
Dzisiaj jest dopiero niedziela. Jeszcze tydzień temu planowaliśmy z rodzicami wypad do Londynu. Przeszedł mnie skurcz na myśl o przedwczorajszej panice związanej z testem z matmy. Gdyby się nic nie stało, dziś bym się kuła. Pomyślałam o Sandrze. Ciekawe, czy wie, że „umarłam”. Może w mojej szkole jutro będzie wielki apel na mój temat. Aż parsknęłam, gdy wyobraziłam sobie symboliczną minutę ciszy na moją cześć! Ciekawe tylko, do jakiej szkoły teraz trafię?
Usiadłam na łóżku i wrzasnęłam, ile sił w płucach:
-Mamo!
Nikt nie odpowiedział. Założyłam aksamitne balerinki, stojące przy łóżku i pokuśtykałam do drzwi. Ostatnie trzydzieści sześć godzin mojego życia dały o sobie znać: miałam zakwasy w każdym mięśniu.
Zeszłam powoli na dół. „Ciekawe, która godzina?” przeszło mi przez myśl. Wszędzie panowała absolutna cisza, moje kroki odbijały się echem od ścian.
Doszłam do kuchni, tu także nikogo nie było. Pozaglądałam do szafek kuchennych i znalazłam trochę jedzenia. Żaden z produktów nie był opakowany w jakiekolwiek opakowanie ze sklepu. Czyżby jedzenie zdobywali w jakiś średniowieczny sposób?
-Ale gdzie mam ugotować mleko?- zapytałam sama siebie, i wyciągnęłam olbrzymią kanę z mlekiem.
Na blatach było tylko kilka niewielkich palenisk. Nie dostrzegłam kurków od gazu, a także nie mogłam znaleźć zapałek.
-Prymitywność- mruknęłam, wściekła- Trudno, zjem sobie zimne.
Znalazłam kilka zimnych tostów i trochę zbożowych ciastek. Nie było to może królewskie śniadanie, ale zaspokoiłam głód. Nagle zauważyłam coś na stole. To był list:
„Kochanie, ja i tata jesteśmy w pracy, wrócimy wieczorem.
Zjedz śniadanie i coś porób. Nie dotykaj flaszek z dużego
kuchennego regału; są w nich eliksiry, które mogłyby Cię
skrzywdzić. Mama”
-Zapamiętam- mruknęłam i ruszyłam do pokoju, głowiąc się nad jakimś zajęciem. W pokoju ubrałam się w moje stare ubrania.
Podeszłam do okna. Szary świat wydawał mi się taki monotonny! Nie widziałam zbyt wiele poza lasem koron drzew i pokrytą mokrymi liśćmi ziemią, chociaż mój pokój był na wieży, dość wysoko. Już ruszyłam ku drzwiom, bo wpadł mi do głowy pomysł, by coś poczytać we wielgachnej bibliotece, gdy nagle usłyszałam hałas przy kominku.
-Cześć, siostra!
-Aaaach!- wrzasnęłam, bo na kominku płonął zielony ogień, a w płomieniach tkwiła… głowa Remusa.
-Podejdź bliżej, nie będę się darł przez cały pokój- powiedział spokojnie
-Co… co ty tam robisz?!
-Nudziłem się i postanowiłem cię nastraszyć, podejdziesz już?
Podeszłam, sztywna, niczym tyka i uklękłam przy kominku
-Wystraszyłem cię? Przepraszam. To jest sieć Fiuu, gadam z tobą przez kominek w Hogwarcie. Siecią Fiuu się także podróżuje. Czy wszystko gra? Nie nudzisz się? Ała, James!
-To ostatnie było do mnie?- zmarszczyłam brwi
Remus parsknął śmiechem i podjął przerwany wątek:
-Nudzisz się? To ja ci radzę: zwiedź sobie dom! Tu jest mnóstwo zakamarków, których nawet ja nie znam, bo budynek jest naprawdę spory i ma zawiłą architekturę. Możesz też polatać po terenie, albo coś poczytać…
-Właśnie miałam…- zaczęłam, ale na moich oczach z lewej strony głowy Remusa z płomieni wyłoniła się głowa jakiegoś chłopaka w okularach. Wyszczerzył zęby. Zauważyłam, że miał wyjątkowo ładne oczy.
-Siema! Jesteś siostrą Lunatyka?
-Lunatyka?- powtórzyłam zdziwiona, ale chłopak nie zareagował, bo Remus jęknął głośno, jakby mu ktoś nadepnął na dłoń.
-No nie, Łapa, nie pchaj się tu!
Po chwili po drugiej stronie głowy mojego brata pojawiła się twarz innego chłopaka, z ciekawością rozglądającego się po pokoju. Był tak przystojny, że na moment mnie zamurowało. Nigdy nie widziałam kogoś takiego! Przeniosłam wzrok na Remusa, by się nie zdradzić tym chwilowym osłupieniem.
-Powiedz mi- rzekłam- Ciągle mówiłeś, że jesteśmy biedni, ale ten dom jest urządzony z przepychem! Może nie nowoczesnym, lecz jednak.
-Mój dziadek, tata mamy, przegrał prawie cały majątek w szachy. Resztę przepił. Pochodzimy ze starożytnych rodów czystej krwi, ale rodzice muszą pracować za marną kasę. No, i autorytet spadł do zera. Ale domek został po pokoleniach!
-Nie macie teraz lekcji przypadkiem?- zapytałam podejrzliwie
-Nie. Nauczycielka od zielarstwa wyjechała na kilka dni. Mamy wolną lekcję!
Remus wyszczerzył zęby, a ja westchnęłam. Nie wiem czemu, ale zrobiło mi się przykro.
-Masz fajne włosy, wiesz?
To powiedział ten przystojny chłopak. Patrzył na mnie przenikliwie, z lekkim uśmieszkiem i jakimś arystokratycznym chłodem. Ogarnęła mnie fala gniewu. Cały jego urok już prysł. Jak mógł zrobić uwagę na temat tak drażliwy?!
-Luniaczku!- zagadnął- Czemu ty takich nie masz?
-Bo nie. Peter, nie pchaj się, ała!
-Glizdogon, co ty wyrabiasz?!- wrzasnął chłopak w okularach, a ten z drugiej strony Remusa jęknął:
-Jesteś za gruby, nie wciśniesz się. Gdzie z tą ręką, Glizdek!
-Wyglądacie kompletnie idiotycznie- rzekłam z ironią.
-Dobra, siostra, już spadamy. Pa pa! Wyślę ci sowę!
Remus cmoknął w powietrze na pożegnanie, i głowa znikła. Jego kumpel z prawej strony posłał mi nonszalancki uśmieszek i także się wycofał.
-Tak na pożegnanie ci powiem, że jestem James- zagadnął wesoło okularnik- Ale możesz mi mówić Rogacz- dodał po chwili namysłu- Auu! Nie, zaczekajcie, sam wyjdę!
I znikł, podejrzewam, że go wyciągnęli siłą.
Wstałam z kolan, i ruszyłam na podbój mojego domu. Najpierw wyszłam na dwór, wcześniej jednak założyłam jakąś pelerynę z kapturem, która wisiała przy drzwiach.
Wszędzie było mokro, siąpiła mżaweczka . Okrążyłam dom, ruszając w stronę sadku. Przewiesiłam się przez obślizgły, sczerniały pal, i przyglądałam się roślinom. Były dziwne. „Ciekawe, co to za okaz?” pomyślałam, i dotknęłam bąbla na jednej z roślinek. Pękł, opryskując mi dłoń cuchnącą cieczą. Na skórze pojawiły mi się bąble. Strasznie bolało.
-Ała! Przeklęty badyl! – jęknęłam ze łzami w oczach, delikatnie wytarłam resztę mazi o trawę. Wróciłam do domu, przewiązałam dłoń jakimś materiałem i znów wyszłam, tym razem okrążyłam z daleka sad.
Z tyłu domu rozciągał się rządek kilku mniejszych pomieszczeń. W jednym znalazłam kury, w innym krowy, a w jeszcze innym było mnóstwo starych rupieci. W ostatnim, najmniejszym, stały z trzy miotły. Chwyciłam pierwszą lepszą, na rączce miała starty prawie już napis „Powietrzna gwiazda”. Skoro czarownice latają na miotłach, może i ta miotła lata? Wsiadłam ostrożnie, czując się wyjątkowo durnie, i odbiłam od podłoża.
Tak się przeraziłam, że prawie zleciałam: miotła pofrunęła do góry. Przylgnęłam płasko do rączki, czując, że to może poprowadzi ją na ziemię, i słusznie. Miotła skierowała się ku podłożu, a ja zleciałam z niej, mniej więcej pół metra nad glebą.
-Nigdy więcej! Wracam!
I ruszyłam do domu, ściskając opuchniętą dłoń przy ciele.
W kuchni odkryłam jakieś drzwi, prowadzące do nieznanej mi części domu.
Zaglądałam do wszystkich pokoi, napotykanych po drodze. Większość stanowiły opuszczone sypialnie, łazienki, salony. Remus miał rację: dom był jak labirynt.
Napotkałam wreszcie na schody. Wiele z drzwi na piętrze było zamkniętych, z wyjątkiem łazienki, jakiegoś gabinetu i jednej sypialni, całej na żółto. Rozejrzałam się po niej. Na biurku stało ruszające się zdjęcie dwóch bobasów, Remusa i mnie. Było też kilka osobistych akcentów. To na pewno sypialnia rodziców!
Pomimo niechęci do grzebania w cudzym, zajrzałam do biurka. Znalazłam kilka kawałków dziwnego papieru, butelki z atramentem, jakieś ptasie pióra., i inne drobiazgi. Potem podeszłam do biblioteczki i wodziłam wzrokiem po tytułach na grzbietach książek. Kilka woluminów wyjęłam, przyglądając się zawartości. Był bardzo stare.
-„Eliksir piękności. Jak wyglądać lepiej, niż inni”, autorstwa Nocturre Fairywood. Hmm, moja praprababka?
Wyciągnęłam księgę i usłyszałam zgrzyt. Biblioteczka uchyliła się, niczym drzwi, ukazując wylot kamiennych schodów na górę.
Zawahałam się, lecz po chwili ciekawość przeważyła. Ruszyłam po zimnych stopniach, prosto na górę.
Znalazłam się w małej, kamiennej komnacie bez okien. W powietrzu unosił się kurz. Nie stało tu nic. Nic, prócz drewnianego stołeczka na samym środku. Podeszłam tam.
Na stołeczku stało jakieś kamienne naczynie, co więcej, wypełnione nieznaną substancją, o nie wiadomo jakim stanie skupienia. Ściągnęłam brwi w niemym zdumieniu. Co to może być? Dotychczasowe spotkania z magią przeświadczyły mnie w przekonaniu, że nie wolno dotykać nieznanych substancji.
Pochyliłam się nisko nad misą. Zobaczyłam jakiś pokój z góry. Schyliłam jeszcze niżej głowę, niefortunnie stykając nos z substancją. Poczułam, że osuwam się w jakiś dziwny wymiar. Po chwili stałam w kuchni. O co biega?!
Przy stole siedziała ciężarna kobieta. To była matka…
-Mamo? Co się dzieje?- zapytałam, ale nie odparła. Dotknęłam jej ramienia. Nic. Do kuchni wszedł nieogolony, niechlujnie ubrany człowiek. Niósł…mnie. Zrozumiałam. To było wspomnienie mamy! Ale jak to możliwe?
-Rejo? Przytul Mary Ann, zanim…no wiesz. To ostatni raz.
-John! Może się uda? Może sobie poradzimy?
-Mamy mało pieniędzy. Remus jest wilkołakiem. Oczekujesz dziecka. Brownowie podpisali już akta. Wszystko przeciw nam i Mary Ann…
-Mama! Gdzie Lemusi?- zapytałam piskliwym głosikiem czterolatka
Mama przytuliła mnie mocno, łkając. Ojciec również to uczynił, po czym posadził mnie na stole.
-Gotowa?- spytał, celując we mnie różdżką, a mama kiwnęła, chlipiąc, wyciągnęła swoją.
-OBLIVATE!- krzyknęli naraz. Dziecko na stole zaczęło płakać… Mama osunęła się na ziemię, lamentując rozdzierająco…
Upadłam na posadzkę, nie mogąc się ruszyć.
-Dotknęłaś czyrakobulwy, dziecko!
Mama przemywała mi palce jakimś eliksirem, a tata chodził naokoło.
-Jesteś już naszą córką, pełnoprawnie. Wszystko załatwiłem!
-Do jakiej szkoły mnie poślecie?- zapytałam z lękiem
-Szkoły? Najlepiej by było do Hogwartu, ale nie wiem, czy cię już teraz przyjmą. Pogadam z Dumbledorem.
-A jak nie? To gdzie?
-Nigdzie. Sami cię wykształcimy, szkoła nie jest obowiązkowa.
-Ale super!
-Pozostaje jeszcze jedna kwestia: kto zabił Brownów? Ten ktoś czyhał na ciebie, w to nie wątpię. Jesteś w niebezpieczeństwie. Jeśli to był mugol, to nic, ale jeśli czarodziej… No nic, nie będę cię straszyć.
-Wiecie co?- zagadnęłam cicho- Cieszę się, że tu jestem.
Rodzice uśmiechnęli się z wdzięcznością.
6. Kolejne rewelacje Dodała Mary Ann Lupin Środa, 30 Kwietnia, 2008, 21:02
Przepraszam, że nie dodałam notki w niedzielę, jak obiecałam, ale tata pracował. Teraz zrekompensuję Wam to długaśną notą !
Pierwszą rzeczą, jaką odczuły moje zmysły po usłyszeniu tak absurdalnego stwierdzenia była reakcja Remusa. Odwrócił gwałtownie głowę w moją stronę, jego brwi zbiegły się w jedną krechę, a ja parsknęłam śmiechem z politowaniem.
-Zabawne!...
Tym razem tata Remusa zmarszczył brwi
-Nazywasz się Mary Ann Lupin…
-Brown!...
-…urodziłaś się dziesiątego marca, razem ze swym bratem bliźniakiem, w Winchester, wychowywali cię Julia i George Brown.
Prychnęłam. To jakiś absurd!
-Przede wszystkim, nazywam się BROWN, a nie Lupin.
-Głupio by było, gdybyś nie nosiła nazwiska swoich opiekunów, szczególnie, że miałaś nie wiedzieć o swej prawdziwej tożsamości.
Otworzyłam usta, by się dalej kłócić, ale nie przyszedł mi do głowy żaden sensowny argument.
To wydało mi się jakieś przewrotne. Najpierw pożar, utrata wszystkiego, potem wiadomość, że rodzice nie byli moimi rodzicami, a teraz to. Czyżbym spotkała właśnie ludzi, których powinnam znać od poczęcia? Czy kiedykolwiek ustanie lawina wydarzeń sypiąca się obecnie na moją głowę?
-To niemożliwe- powiedziałam z lekkim uśmiechem
-Dlaczego?- spytał ojciec Remusa
-To niemożliwe, abym natrafiła akurat na moich rodziców, kiedy szukałam schronu. Nie możecie być moimi rodzicami, to by było po prostu niemożliwe. Mylicie mnie z kimś innym może…
-Przecież cię rozpoznajemy!- fuknął tata Remusa- Twoje włosy… nikt takich nie ma!
-Przecież nie mogliście widzieć moich włosów, kiedy miałam kilka tygodni, bo zakładam, że wtedy…
-Nie. Nie wtedy.- odezwał się wilgotny głos. Mama Remusa zalana była łzami.
Zaległa dziwna cisza, a każdy patrzył na mnie. Teraz zrozumiałam, dlaczego ta cisza w ogóle egzystuje. Oni czekają, aż zacznę zadawać niewygodne pytania, a do mojej głowy cisnęło się ich tak wiele…
-Dlaczego mnie zostawiliście?- spytałam głucho.
Cisza się przedłużyła, tymczasem rodzice Remusa przenieśli wzrok na syna. Mieli zakłopotany, smutny wyraz twarzy. Miałam już tego dość.
-Wiecie co? Po prostu już sobie pójdę, dobra? I tak nie wierzę, żebyście byli moimi prawdziwymi rodzicami…
-Nie wierzysz nam?- zawołał mężczyzna rozdrażnionym tonem
-Dajcie mi dowód.- odpowiedziałam słodko, ale uśmiech spełzł z mojej twarzy, bowiem człowiek podbiegł do dębowej komody i wyciągnął jakieś arkusze. Następnie wyciągną kilka zdjęć zza framugi drzwi jednej z szafek kuchennych. Podszedł z tym do mnie.
-A teraz?
Na zdjęciu widniały dwa urocze bobasy, chłopiec i dziewczynka, niewątpliwie rodzeństwo, przytulające się do siebie, i bardzo szczęśliwe. Chłopiec miał brązowe włosy, a dziewczynka… no właśnie! Zatkało mnie. Rudo-czarne kosmyczki… To byłam ja.
-Ojejku… To zdjęcie jest jakieś… Ono się rusza!
Dopiero teraz zwróciłam na to uwagę, i to był prawdziwy szok. A mnie się wydawało, że to jakiś prymitywny dom!
-Gdyby się nie ruszało, to byłoby dziwne, no nie?- zapytał zakłopotany ojciec- A oto twoje papiery adopcyjne…
Podał mi jakiś arkusz. Data sprzed dziesięciu lat… A więc miałam cztery lata? Powinnam w takim razie pamiętać moich rodziców! Ale przecież ja nic nie pamiętałam, nigdy…
-Nie pamiętam was- żachnęłam się
-No to prawidłowo- powiedział ojciec
-Słucham?- dlaczego niby? Chyba mózgu razem z pamięcią mi nie wyrwali…
-Rzuciliśmy na ciebie Oblivate, abyś nie pamiętała nas. Wiem, że trochę brutalne to zaklęcie utraty pamięci, ale naszym celem było to, byś była szczęśliwa, nie tęskniła za nami, i co najważniejsze, byś nas nie szukała.
-Zaklęcie.- powtórzyłam głucho- Chcecie mi teraz wmówić, że umiecie robić czary? Ale dobry żart!
Tata Remusa zmarszczył czoło
-No tak, czary, chyba chodzisz do Hogwartu, prawda?- spytał ostrożnie
-Do czego?
-Jak to, to ty nic nie wiesz?- tym razem to mama Remusa zapytała
-O czym mam wiedzieć niby?
-Nie teraz, Rejo, to będzie osobna przeprawa.- wtrącił ojciec- Mary Ann, jesteś gotowa usłyszeć historię swej adopcji?
Kiwnęłam głową, chociaż bardzo chciałam usłyszeć, o co chodziło z tymi czarami.
-No więc tak. Wszystko zaczęło się… No dobra, od początku. Urodziłaś się razem ze swoim bratem, Remusem, on był pierwszy, potem zaraz ty. Było to dla nas coś wspaniałego, szczególnie, że tak długo nie było pewne, czy wszystko z wami będzie w porządku. Ale było. Przez te cztery lata byliśmy najszczęśliwszą z rodzin, a kiedy mieliście te czwarte urodzinki w drodze było następne dziecko… Mnie i Rei wydawało się niemożliwe, że po tylu latach udręki przyjdą wreszcie słoneczne dni radości. Planowaliśmy dużą rodzinkę. Niedoczekanie!
Tu zrobił pauzę, i mówił dalej, nieco chłodniejszym tonem:
-Kiedy mieliście te cztery lata, przytrafiło się nam coś straszliwego. Konkretnie Remusowi. Najzwyczajniej w świecie pogryzł go wilkołak…
-Chyba wilk?...
-Nie, wilkołak!
Zaczęłam się śmiać. To jakiś dom wariatów!
-Wilkołaki nie istnieją!
-Ależ oczywiście, że istnieją!
-Ale…
-Mary Ann, proszę! Nie przerywaj mi! No więc pogryzł go wilkołak. Oczywiście mowy nie było o większej ilości dzieci w naszym domu, Remus stanowił już wystarczająco dużo problemów i zagrożenia. Ledwo się utrzymywaliśmy przedtem, a co dopiero z wilkołakiem! Po wielu kłótniach, nieprzespanych nocach, i naradach postanowiliśmy oddać cię do adopcji, głównie ze względu na twoje bezpieczeństwo. Nie trafiłaś do domu dziecka, dopilnowaliśmy z mamą, aby otrzymali cię opiekunowie z najwyższej półki, miałaś trafić prosto z naszych rąk pod ich pieczę. Oczywiście musieliśmy latać po tych wszystkich urzędach mugoli, zależało nam na niemagicznych opiekunach…
-Mugoli?...A co to?
-Akurat trafiło nam się pewne młode, bardzo nieszczęśliwe, bogate małżeństwo. Nieszczęśliwe, bo nie mogło mieć dzieci. Na marginesie, nie zastanawiało cię nigdy, dlaczego masz inny kolor włosów i oczu niż twoi rodzice, którzy, o ile pamiętam, byli blondynami? Brownowie byli bardzo szczęśliwi, mogąc cię adoptować. Obserwowaliśmy ich z rok, a potem… Zostałaś sama.
-I to wszystko? Jesteście pewnie zadowoleni z tej głupiej wymówki, co?! Jak mogliście mi to zrobić!
-Właśnie, nie mogliśmy. Twoja mama płakała za tobą otwarcie przez trzy lata. Potem pozostał jej tylko niemy smutek. Ale przez pierwszych kilka miesięcy miała takie napady żałości, że… urodziła martwego synka.
Zamilkłam. A więc miałam jeszcze braciszka…
-Powiedz mi.- rzekł ojciec po długiej przerwie- Co wiesz o magii?
-A co mam wiedzieć? Przecież magia nie istnieje.
-Mylisz się. Jesteśmy czarodziejami, Remus także. A ty jesteś czarodziejką.
Parsknęłam śmiechem.
-Przecież magia to pojęcie abstrakcyjne, absurdalne! Jeszcze jakbyście mi dali dowód, ale takich dowodów nie ma…
Ojciec wyciągnął zza pazuchy jakiś prosty lśniący patyk, machnął krótko, a przez otwarte okno wleciał kamień. Szok, jaki przeżyłam, był podwójny, bo ojciec zaraz zamienił ten sam kamień w… kociaczka. A potem z powrotem w kamień. Zaniemówiłam.
-Czy jesteś magiczna?
-Dlaczego ja?- zapytałam zszokowana- Nigdy nie robiłam abrakadabra różdżką…
-Słuchaj, Mary Ann, to bardzo ważne! Czy KIEDYKOLWIEK zdarzyło ci się coś dziwacznego, nieuzasadnionego konkretnym, racjonalnym argumentem?
-Nie, chyba nie…
-Jesteś zatem charłaczką?- zapytała ze strachem matka
-Czekaj, daj jej się zastanowić… Jesteś pewna, córeczko?
Pomyślałam przez chwile. Kiedyś potrąciłam stół z włączonym żelazkiem, a ono zaczęło na mnie spadać. Tak się wystraszyłam poparzeń, że nawet nie uciekałam. Ale żelazko wróciło spokojnie na swoje miejsce. To było co najmniej dziwne…
-Tak, były takie rzeczy…
-A dostałaś list z Hogwartu?- spytał ojciec z jakąś dziwną gorączką
-Co? Jaki list? Nic nie dostałam!
-Jak to!- oburzyła się matka- To niemożliwe!
-Chociaż nie… Chwila!- coś sobie uświadomiłam. Przecież były jakieś listy! Tylko ja ich nawet nie dostałam. Poza tym, przed tymi listami uciekali moi rodzice.
-Były listy, nawet sporo…-mruknęłam- Ale ich nie przeczytałam. Skrzętnie ukrywali je przede mną moi rodzice. Za nic nie chcieli, abym tam trafiła!- przetoczyła się w mojej pamięci ostatnia rozmowa moich ukochanych wychowawców.
-No, skoro byli niemagiczni, nie dziwię się… Zapewne wydało im się to dziwne, a nawet niebezpieczne… Bo niby skąd mogli wiedzieć, co to Hogwart?
Ogarnęło mnie nagłe wzruszenie. Moi przybrani rodzice tak bardzo mnie kochali, że chcieli mnie ustrzec przed każdym niebezpieczeństwem. Dużo musiało ich kosztować takie przenoszenie się z miejsca na miejsce. Ale na pewno bardzo się o mnie musieli bać.
-Czy ja dobrze rozumiem?- ozwał się Remus, który już chyba otrząsnął się z pierwszego szoku. Szybki jest!- Powinnaś chodzić teraz ze mną do Hogwartu już czwarty rok?
-Tak, powinna!- obruszył się ojciec- Szczególnie, że jest czarownicą! Nie rozumiem, dlaczego tak nie jest, ale się dowiem…
Zaległa cisza, a ja wykorzystałam ją do spowolnienia moich myśli, które pędziły, jak oszalałe. To wszystko było takie nierealne! Nie dość, że odnalazłam moich autentycznych rodziców, to jeszcze dowiedziałam się o jakichś czarach!
-Myślę, że zostaniesz już teraz z nami, dziecko. Tak powinno być zawsze, teraz już cię nie zostawimy! Chcesz zobaczyć swój… pokój?
Przytaknęłam. Ruszyliśmy zatem w stronę pokoju Remusa, czułam się wyjątkowo nieswojo. Gdy stanęliśmy w niewielkim korytarzyku( w tym, z którego wchodziło się do pokoju mojego brata), ojciec ruszył w stronę tych drugich drzwi, które srebrną klamkę miały w kształcie kwiatu róży.
-Alohomora- mruknął ojciec, machając różdżką w stronę klamki, i drzwi się otworzyły.
Stanęliśmy w bardzo zakurzonym, opuszczonym pokoju. Wszystkie meble przykrywała gruba warstwa kurzu. Zauważyłam pewną prawidłowość: pokój Remusa był bliźniaczy, z tym, że u niego głównym motywem ozdobnym był liść, a u mnie róża. Jego meble zrobiono z hebanu, moje z kości słoniowej. U mnie wszystko było zielone, u niego szare. Tak więc pod moimi nogami rozpościerał się zielony dywan w różyczki, ściany i fotel obijała taka sama połyskliwa, zielona tkanina w róże, która występowała także jako zasłony, baldachim, i narzuta na łóżku. Kolumienki łóżka były chyba najpiękniejsze: wyrzeźbiono na nich z wyjątkową dokładnością kaskady róż, delikatnie spływających na podłogę. Podobnie wyglądały nóżki biurka i fotela. Na środku stało jednak coś, co ogólnie do niczego nie pasowało: było ze zwykłego drewna. Podeszłam do ów mebla. Była to kołyska dziecięca. Zakurzona pościel w jakieś roześmiane kociaki, była rozrzucona, jakby ktoś wyjął dziecko z kołyski w pośpiechu. Albo był tak zaabsorbowany, że nie zwracał uwagi na to, co się wokół niego dzieje. Na brudnym dywanie leżała jakaś maskotka, także przykryta kurzem. Ogarnęła mnie jakaś dziwna nostalgia. Powinnam tu mieszkać. Od zawsze. Do tego pokoju zapewne nikt nie wchodził od dziesięciu lat, był zamknięty.
-Mary Ann, jest już dziesiąta. Jesteś wykończona, idźmy spać. Dam ci piżamę, idź się umyć, a ja tu zrobię porządek.- głos matki, który usłyszałam zza pleców był jakiś wilgotny.
-Remus, idziemy. Zaraz pogadasz z siostrą- i ojciec wyszedł, ciągnąc braciszka za sobą.
Mama zaprowadziła mnie na dół, do łazienki, całej na czarno, dała mi jakąś aksamitną, koronkową koszulę nocną i wyszła „robić porządek”.
Gdy znowu wróciłam do pokoju wszystko dosłownie lśniło. Naprawdę nie wiem, jak ona to zrobiła w pięć minut. Znikła także kołyska, na kominku płonął ogień.
-Piękny pokój, prawda?- zagadnęła mama- należał do mojej prababki. Ona wypromowała słynny eliksir piękności. Naprawdę kochała róże… Szkoda, że zmarła tak młodo…
-Ile miała lat?
-Około trzydziestu. Spadła z tych schodów. Mój pradziadek i jego mała córeczka bardzo to przeżyli… szczególnie, że prababcia była brzemienna…
-To straszne!
-No, to śpij dobrze! Jutro, jak wrócę z ojcem z pracy, pogadamy o wszystkim.
Wyszła. Leżałam w bajecznym łożu, w ciemności, i nagle naszedł mnie dziwny strach.
-Co tam, siostra?- usłyszałam dziarski głos, i o mało nie wskoczyłam na baldachim ze strachu
-To ty, Remus?! Walnąć cię?!
-Sorry, nie gorączkuj się! Nie będę cię już straszyć. Słuchaj, wiesz co cię ominęło?! Hogwart to najfajniejsze miejsce na ziemi! I mam tam moich rewelacyjnych przyjaciół! Zaraz ci ich opiszę…
Remus nawijał, jak nakręcony, ale go nie słuchałam, zajęło mnie wyobrażenie, co by się stało, gdyby mój własny brat przyprawił mnie o zawał w dniu, gdy nareszcie moja rodzina i ja możemy być razem… Chyba nie mógłby siadać przez cały rok, tak by go zlali…
-…no, i który ci się najbardziej podobał?
-Nie wiem, ten pierwszy- powiedziałam dla świętego spokoju, chociaż nie wiedziałam czy on ciągle gadał o swoich kumplach, czy już o czymś innym.
-Syriusz? Ach, wiedziałem! Pasowalibyście do siebie…
-Dlaczego?
-Macie podobne charaktery.
-Skąd wiesz? Nie znasz mnie jeszcze tak dobrze!
-Ale czuję, jakbym znał. Idę sobie, zaraz wracam do Hogwartu, siecią Fiuu, wyślę ci list…
Nie zdążyłam zapytać, co to jest, a on już wypadł z pokoju.
To wszystko działo się dla mnie za szybko. Ciągle im jakoś nie ufałam. Była między nami jakaś bariera. No cóż, niektórych rzeczy się nie przeskoczy.
Zaczęłam myśleć o tych, których uważałam za prawdziwych rodziców. Łzy skapywały na jedwabną poduszkę…
5. 180 stopni Dodała Mary Ann Lupin Niedziela, 06 Kwietnia, 2008, 19:52
Postanowiłam ''przełamać'' notkę na pół, bo nie jestem chyba w stanie napisać jej całej. Pozdro i miłej lektury!
Zmarkotniałam. Dom chłopaka wyglądał tak bardzo nietypowo, niecodziennie.
Łagodna skarpa, z której właśnie zeszliśmy, okalała sporą polankę. W dużych odstępach rosły tu cienkie, nagie drzewka, a ziemię pod naszymi stopami pokrywał gruby dywan złotych liści.
Budynek, który przede mną stał, na pewno nie wyglądał nowocześnie, raczej jak jakiś bardzo stary, zapomniany dworek. Był dosyć szeroki, z jego ścian nie wyrastał żaden fundament pojedynczego pomieszczenia. Taki duży prostokąt, można by rzec. Wyglądał ponuro, zbudowany z czarnego kamienia, z poszarzałymi ze starości, drewnianymi drzwiami, i rzędem gotyckich okien na parterze i jedynym piętrze(okna też były drewniane i szare). Dach pokrywał gdzieniegdzie mech, dachówki wyglądały na bardzo stare. Jedynym wyłomem w tej dziwnej, symetrycznej architekturze było to, że lewe skrzydło domu zakończone było kwadratową wieżą, której dach górował o wiele wyżej niż reszty domu, na moje oko to małe okienka tuż pod stropem wieży sięgałyby czwartego piętra normalnego wieżowca. Z prawej strony domu ogrodzony szarymi, drewnianymi palami był ogródek. Nad tym prymitywnym ogrodzeniem górowała jakaś dziwna roślina, zapewne eksperymentalna krzyżówka.
-Chcesz wejść?- usłyszałam głos chłopaka, i, mimo woli, przytaknęłam. Ruszyliśmy więc w stronę drzwi.
-Zapytam mamę, może znajdzie dla ciebie tymczasowy pokój, mamy sporo nieużywanych sypialń po przodkach…
Zdrętwiałam. Co za makabra. Ten dom naprawdę jest taki stary.
Weszliśmy do mrocznego hallu. Doznałam kolejnego przykrego odkrycia: mieszkańcy nie mieli prądu. W całym wąskim korytarzyku płonęło wesoło kilka niebieskich świeczek, umieszczonych w srebrnych kandelabrach. Nigdzie nie dostrzegłam włącznika, czy żarówki.
-Poczekaj tu, zaraz wrócę- mruknął mój towarzysz, i ruszył w stronę drzwi na końcu korytarzyka. Skorzystałam ze sposobności, i rozejrzałam się po tym hallu.
Ściany pokrywała aksamitna, bardzo stara tapeta, wyszywana w drobniutkie wzorki, cała niebieska. Podłogę pokrywał granatowy, wiekowy, ozdobny dywan. Sufit pokrywała także taka sama tapeta, jak na ścianie, zwisał z niego kunsztowny, srebrny świecznik, pokryty pajęczynami. W ścianach, jak już wcześniej opisywałam tkwiły kandelabry, a w ścianie, naprzeciwko której stałam, widniał rząd szarych, drewnianych drzwi, ze złotymi klamkami. Okna za mną zasłaniały ciężkie, zakurzone zasłony, z tego samego materiału, jakim obite były ściany.
Do hallu wszedł chłopak.
-Mama przyniesie ci coś do jedzenia, a ja tym razem mogę cię oprowadzić po domu, jak chcesz…
-Nie chciałabym sprawiać…-zaczęłam, ale jedne z drzwi otworzyły się nagle. Do hallu wszedł jakiś facet z naręczem dziwacznych przedmiotów.
-Ugh, synu, mógłbyś mi pomóc? To są te prototypy z Mini…
Zobaczył mnie, połowa z jego rekwizytów upadła. Jego wzrok machinalnie z mojej twarzy przeniósł się na włosy, co mnie trochę zirytowało, ale już się przyzwyczaiłam.
-Tato, to jest Meg, moja koleżanka- powiedział z lekkim zakłopotaniem chłopak- Ale nie ze szkoły- dodał po chwili, i jakby to było bardzo istotne, spojrzał na niego wymownie.
Nie wiem, co kryło się za tą informacją, ale najwyraźniej mężczyzna załapał to coś, czego ja nie rozumiałam.
-OK.- powiedział ostrożnie- może zaprowadzisz ją do swojego pokoju?
-Chodź, Meg- mruknął mój kolega, i ruszył w prawo, w kierunku drzwi. Weszliśmy do pokoju. A mnie zamurowało. Pokój, w którym się znalazłam, był chyba najpiękniejszym, najbardziej niezwykłym miejscem, w którym miałam okazję przebywać.
Pierwszą rzeczą, jaka rzucała się w oczy były niepozorne meble salonowe, stojące na środku wielkiego, kwadratowego pokoju. Każdy fotel, kanapa i krzesło obite były krwistoczerwonym aksamitem, stały w kręgu naokoło olbrzymiego, okrągłego, dębowego stołu. Pod misternie rzeźbionymi nogami mebli rozpościerał się rozległy, okrągły, czerwony dywan, nieokryta nim reszta podłogi, była wypolerowana, hebanowa. Na stole stał pokaźnych rozmiarów złoty kandelabr z czerwonymi świeczkami. To było pierwsze wrażenie, ale gdy się rozejrzałam, dostrzegłam to, czego nie widać tak bardzo w mdłym świetle świec.
Pokój okrążały bez najmniejszej szpary, półki z książkami. Półki, które kończyły się na wysokości dwóch pięter zwykłego bloku. A więc znajdujemy się w owej wysokiej wieży?
Ciężkie woluminy, setki, może tysiące ksiąg, nagromadzonych przez wieki. Doznałam szoku, przecież tych książek jest naprawdę ogromna ilość! A ja myślałam, że ten chłopak to jakiś biedny analfabeta…
Między blatami kończącymi półki a sufitem było jeszcze co najmniej piętro przerwy. Ściany nad potężnymi regałami wyłożone były czerwonym aksamitem, sufit także, lecz na nim widniały wielkie, złote gwiazdy, wyszywane gęsto, by każdy mógł je zobaczyć( w końcu znajdowały się one bardzo wysoko, bo na wysokości trzeciego piętra zwykłego bloku). W tym pokoju nie było okien.
Zaczęłam rozglądać się za nimi po ścianach, wysoko nad regałami, gdy coś dostrzegłam. W rogu tej olbrzymiej komnaty znajdowały się jakieś wąskie, kręte schody, prowadzące do klapy, gdzieś w kącie sufitu. Klapa wydała mi się naprawdę maleńka, nie mogłam uwierzyć, że ją dostrzegłam. Zaintrygowana, gdzie schody się kończą, zaczęłam wodzić po ich zarysie wzrokiem w dół, i doznałam zdumiewającego odkrycia. Ostatnie stopnie prowadziły na czubek jednego z regałów. Czyżby trzeba było wspinać się po półce, by do nich dotrzeć?
Chłopak, i podszedł do regału, na którym kończyły się schody, pogłaskał po grzbiecie jedną z książek, a regał natychmiast otworzył się, niczym jakieś olbrzymie wrota, ukazując dół schodów i aksamitną ścianę za nimi. Zrozumiałam. Regał po prostu krył część schodów za sobą. Ale nagle coś sobie uświadomiłam: jak on to zrobił? Co się stało, że pod wpływem delikatnego dotknięcia, cały regał się posunął?
-Chodź, ale uważaj: te schody są naprawdę wąskie, dobrze, że jest tu ta żelazna barierka…
Wspięliśmy się więc w górę, a ja starałam się nie patrzeć na bibliotekę pode mną.
-I chodzisz tędy codziennie?- zapytałam, wystraszona.
-Tak, ale najgorsze jest chodzenie w nocy, do toalety- uśmiechnął się. Zapewne sobie ze mnie żartował.
Chłopak nareszcie uchylił klapę w suficie, i chwilę potem, stałam już w maleńkim, bardzo słabo oświetlonym pokoiku, całym obłożonym czarnym aksamitem, z zaledwie jedną świeczką, umieszczoną w świeczniku. Tu z całą pewnością nie było okien, za to, naprzeciwko siebie w ścianie widniała dwójka drzwi. A więc są tu, na górze tylko dwa pokoje?
Chłopak podszedł do drzwi na lewo, przekręcił srebrną gałkę w kształcie liścia, i gestem zaprosił mnie do wnętrza.
Pokój był spory, staroświecko urządzony, jak zresztą cała reszta domu. Ściany i sufit pokrywała identyczna, szara, połyskliwa tkanina, wyszywana listkami. Taka sama wykorzystana była do zasłon w oknie, obicia fotela przy biurku, baldachimu nad łożem, poduszek i narzuty na nim. Dywan zakrywał całą podłogę, był puszysty, szary, wyszywany w ciemne listki. Meble zrobiono z hebanu, były ciężkie, bardzo misternie rzeźbione w kaskady liści, z sufitu zwisał piękny żyrandol z czarnego kryształu. Pokój był no… trudno mi to było określić, ale bardzo mi się podobał, jednocześnie, jakbym w nim już kiedyś była…
-Rozgość się- usłyszałam przyjazny głos obok, i usiadłam na łóżku, natomiast mój towarzysz usiadł przy biurku- nic specjalnego, jesteśmy trochę biedni…
-Co?! Przecież ten dom opływa w mnóstwo bogactw, nie wciskaj mi kitu…
-To tylko tak wygląda.- uśmiechnął się, ale po jego twarzy przebiegł cień czegoś dziwnego.-To są rzeczy naszych przodków, mój praprapraprapradziadek, czy może jeszcze więcej, zbudował ten dom kilka wieków temu, w sumie nic się tu nie zmieniło… To bardzo stary dom.
-Jest taki… no nie wiem… Nie macie tu prądu!
Chłopak zmieszał się.
-Mieli nam założyć, ale…
Ciągle czułam, że tu jest coś dziwnego. Mieszkańcy domu są tacy skryci, sam budynek wygląda bardzo staro… Moja intuicja mnie jeszcze nie zawiodła, a teraz wyraźnie mi coś nie pasiło…
-Do jakiej szkoły chodzisz?- zapytałam, chcąc zmienić temat, ale chłopak wyglądał na jeszcze bardziej zbitego z tropu.
-Doo… do takiej rewelacyjnej szkoły z internatem…
-Gdzie ona jest?
-Nie wiem, w sumie.
-CO?!- zatkało mnie, a chłopak był już naprawdę zakłopotany.
-Teraz powinienem tam być, ale przyjechałem na tydzień-moja babcia umarła.- powiedział, najwyraźniej pragnąc zmienić temat.- Wracam tam dzisiaj w nocy.
-A jak…- zaczęłam, ale z dołu rozległ się kobiecy krzyk:
-Remus! Weź swoją koleżankę i zejdźcie na obiad, na pewno jest głodna.
-Remus? Co za dziwne imię… Założyciela Rzymu, bodajże…
-Tak?- zdziwił się, ale nie tylko on, bo ja też. Czyżby nie znał słynnego mitu?
Zeszliśmy na dół, potem ruszyliśmy w stronę drzwi, za którymi Remus zniknął za pierwszym razem. Włożyłam ręce do kieszeni, ze stresu.
Była to staroświecka kuchnia. Nie dostrzegłam żadnych urządzeń elektrycznych, co mnie nie zdziwiło. Przy stole siedzieli już rodzice Remusa, oboje uśmiechnięci. Kiedy mnie zobaczyli, na obu twarzach zastygł ten sam wyraz niedowierzania( na twarzy taty Remusa już nie tak duży), przenieśli wzrok na moje włosy.
-To jest Meg Brown- przedstawił mnie Remus, i oboje znów się rozpromienili.
Mama Remusa była śliczną, uśmiechniętą kobietą. Miała marchewkowe loczki, i piękne orzechowe oczy, kolorem identyczne z oczami jej syna. Ojciec miał czarne, proste włosy i zielone oczy, był przystojny i wysoki. Kiedy tak się uśmiechali, skojarzyli mi się moi rodzice.
-Usiądź, Meg, zaraz podam zupę…- wstała, a ja wyciągnęłam ręce z kieszeni. Moja legitymacja sfrunęła delikatnie, niestety pod jej stopy.
-Podniosę…- rzekła, gdy rzuciłam się po moją zgubę. Jej wzrok na sekundę spoczął na moim zdjęciu.
Przez chwilę myślałam, że dostała palpitacji. Uśmiech spełzł z jej twarzy, złapała się za serce i opadła na krzesło.
-O Boże, John, to nie możliwe… JOHN!
Ojciec Remusa podbiegł do niej, zerknął na legitymację, a potem na mnie. Był przerażony.
Zaległa paskudna cisza. Remus przeniósł na mnie wzrok, najwyraźniej nic nie rozumiejąc, tak jak ja.
-Jesteś córką George’a i Julii Brown?- zapytał wilgotnym głosem
Zatkało mnie. Skąd on to wie?!
-Tak…
Cisza.
Przełknęłam głośno ślinę, zanim nie powiedział czegoś, co zadźwięczało mi w głowie do końca życia.
-Witaj w domu, Mary Ann. Witaj w domu, córeczko…
CDN
4. Moment zwrotny w życiu... Dodała Mary Ann Lupin Niedziela, 23 Marca, 2008, 23:18
A oto ciąg dalszy, mam nadzieję, tak na marginesie, że Święta mijają wszystkim bardzo dobrze!
Wilgoć, mokro…
Obudził mnie liść, który upadł na moją twarz, niesiony nagłym porywem jesiennego wiatru. Ledwo otwierając oczy, uniosłam się na łokciu, i, prawie natychmiast poczułam potworny ból na całej prawej stronie mojego ciała, bo spałam akurat na tym boku. Gorsza była jednak wilgoć, która przeniknęła z mokrych liści na część mojego ubrania, i teraz tkwiła tam w postaci ciemnej plamy na bojówkach i czarnej bluzie, a tu i ówdzie podoklejały się zeschłe liście i inne elementy leśnego poszycia.
Wstałam z cichym jękiem, i zaczęłam się rozglądać. Zauważyłam, że drzewo pod którym spałam to młoda brzózka, i że jest na tej polanie ich pełno, choć rosły w pewnej odległości od siebie. Niebo nad ich koronami miało szary, przygnębiający kolor, toczyły się po nim ołowiane, deszczowe chmury. Stałam na skraju wioski, która wyglądała naprawdę porządnie, więc ruszyłam wyłożoną kamieniami drogą, z zamiarem kupienia czegoś do jedzenia.
Nagle spostrzegłam coś, czego na pewno nie widziałam w nocy: przystanku autobusowego.
Zapomniałam kompletnie o jedzeniu, ruszyłam natomiast w stronę tabliczki z rozkładem jazdy. Na kartce widniała nazwa Shakespeare’s Settlement-tak nazywało się moje osiedle.
A więc z tej wioski jest połączenie do mojego osiedla, o jak dobrze. Już się bałam, że będę musiała pokonywać trasę z dzisiejszej nocy jeszcze raz, co byłoby niewątpliwie trudne, bo kompletnie jej nie pamiętałam. Zerknęłam na zegarek, była za pięć dwunasta, a autobus do mojego osiedla odjeżdża o dwunastej piętnaście. Stanęłam więc pod jednym z drzew, czekając i rozmyślając nad tym wszystkim.
To, co się dzisiaj wydarzyło, przewróciło moje życie o 45 stopni. Rodzice będą musieli mi dużo wyjaśnić! Najpierw ukrywają przede mną jakieś listy, w dodatku zaadresowane do mnie, potem każą uciekać przed jakimiś wariatami… Już nie wspomnę o tych dziwnych przeprowadzkach z przeszłości. Kiedyś myślałam, że to przez pracę taty. W końcu jego zawód jest bardzo niebezpieczny, ciągle zagraża mu jakaś mafia, lub coś w tym stylu…
Chwileczkę! Przecież tata powiedział do mnie, że z tymi ludźmi da się dogadać, ale dlaczego kazali mi uciekać? Czemu tata pytał się mamy, czy ważniejsza jest praca, czy życie, a wtedy nie wiedział, że słucham? I nagle uformowała się w mojej głowie straszliwa myśl, burząca wszelki spokój. A może tata powiedział tak specjalnie, by mnie uchronić, choć wiedział, że jest w niebezpieczeństwie, a ja, jak ta głupia, poleciałam do lasu?
Uderzyłam się w czoło, przerażona do ostatnich granic, i zaklęłam. Jak mogłam być taka głupia?! Jak mogłam wierzyć w to kłamstwo? Przecież ci ludzie muszą być naprawdę niebezpieczni! Pozostało mi teraz jedynie czekać biernie na pojazd, i mieć nadzieję, że rodzice sobie poradzili. Na myśl o ich śmierci przeszły mnie ciarki.
Tymczasem na przystanku zaczęli się gromadzić ludzie. Niedaleko mnie stał jakiś łysy dziadziuś ze staroświecką siatką w ręku, trochę dalej dwie kobiety, jedna miała około czterdziestki, druga była gdzieś po sześćdziesiątce. Stała jeszcze tu starowinka z chustą na głowie. Wszyscy stali w pewnej odległości od siebie, prócz dwóch kobiet, które rozmawiały z przejęciem, a w ciszy, która tu panowała, słychać było każde słowo:
-No i wtedy, no wiesz, powiedział mi, że nie spełniam warunków, i tak dalej… Mam nadzieję, że nie wie jeszcze o tym dyplomie z sześćdziesiątego piątego, straciłabym moją ostatnią broń… No i co ty myślisz, Eleonolaire?
-Hmm, myślę, że powinnaś rzucić ten etat, bo sobie zaszkodzisz, Marie… O, jest autobus!
Podjechał pojazd, niestety, nie ten, na który czekałam. Pani pod sześćdziesiątkę i starowinka wsiadły do niego, a kilka osób wysiadło, i natychmiast ruszyło w stronę wsi. Na przystanku zostałam tylko ja, dziadek ze staroświecką torbą, i Eleonolaire. Zaległo milczenie, a staruszek, po kilkunastu sekundach wyciągnął z siatki gazetę, i zaczął czegoś szukać po kieszeniach, zapewne okularów.
-O!- zagadnęła przyjaźnie Eleonolaire- Ma pan dzisiejszą gazetę?
-Ano tak- dziadziuś uśmiechnął się, jakby był wdzięczny, że ktoś coś do niego nareszcie powiedział.-Może pani poczytać mi na głos? Okulary chyba zostawiłem w pracy…
-Oczywiście, dziękuję, dopiero co wracam z mojej pracy, jeszcze nie zdążyłam kupić…
Podeszła do dziadka, i wspólnie uchwycili zbiór szarego papieru, komentując poszczególne artykuły
-Hmm, uważam, że podniesienie pensji pracownikom supermarketów to doskonały pomysł, a pan jak myśli? Nareszcie się zmotywują do konstruktywnego działania…
-Droga pani, kto chodzi w dzisiejszych czasach do tych wielgachnych sklepów? Chyba tylko jakieś snoby…
-Ma pan trochę racji, osobiście wole małe, staroświeckie sklepiki… A co pan sądzi o tym sportowcu, Carterze? Mógł lepiej pobiec na tym maratonie, cud, że zajął to trzecie miejsce…
-Przykro mi, droga pani, ale ja nie interesuję się sportem… Och, co za katastrofa, niech pani spojrzy…
Oboje zawiesili wzrok na jakimś artykule, dziadek z mocno zmrużonymi oczami.
-Och, co za tragedia…- mruknęła Eleonolaire-Cała rodzina… To był wypadek, tak?
-Obawiam się, że nie…-westchnął dziadek- Policja twierdzi ponoć, że to było celowe podpalenie, ale nie wiadomo, kto to zrobił… Biedna rodzina, mieszkała na takim porządnym osiedlu, Sheakspeare’s Settlement, tam się nigdy nie zdarzały takie wypadki…
Eleonolaire zaczęła czytać artykuł:
-„Dom spłonął doszczętnie dopiero o czwartej w nocy, dokładna godzina nie jest znana…”
Dobrze, że ktoś tam się obudził, i zawiadomił straż, bo mogłoby się skończyć na kilku domach, nie tylko jednym. I co, wygrzebali już truchła tych biednych ludzi?
-Ponoć tak… A więc dziś w nocy, kiedy ja wylegiwałem się, ktoś tak potwornie cierpiał…Ironia losu…
Posmutniałam. To okropne, kiedy ktoś niewinny umiera w tak straszliwy sposób. I gdzie tu sprawiedliwość?
-Niech pani przeczyta mi ten podpis pod zdjęciem, za mały druk dla mnie…
-„Pan Kinnley pokazuje ruiny domu, gdyż był najbliższym sąsiadem jego lokatorów”- Zdrętwiałam. Kinnley był naszym sąsiadem. Czyżby wspomnianą rodziną byli mieszkający obok niego Lovejoyowie?!-„Mówi naszym dziennikarzom: „Bardzo ich lubiłem, byli moimi przyjaciółmi, zapraszaliśmy się na grilla, pożyczaliśmy wiele rzeczy… Nie mogę uwierzyć, że Brownowie i ich adoptowana córka już nigdy nie zjedzą ze mną pieczonej kiełbasy…”. Odnalezione zostały jak do tej pory dwa ciała dorosłych ludzi, trzecie, należące do ich córki, bez większego powodzenia, jest nadal poszukiwane. Policja podjęła już odpowiednie kroki w celu odnalezienia zabójców Brownów”. Co za okropności wypisują w tych gazetach…
Dziadek i Eleonolaire zajęli się dyskusją na ten temat, ale nie mogli wiedzieć, co dzieje się ze mną, jaki ciężar formuje się właśnie w moim wnętrzu, jak osuwam się w otchłań chłodnego niedowierzania, wisząc zaledwie na włosku nadziei, że to co usłyszałam to nieprawda… Tak, to nieprawda, w naszym domu był czujnik antypożarowy, straż przyjechałaby natychmiast…
-Chwileczkę!- powiedziałam głośno, a tamci się odwrócili w moją stronę- Przepraszam, że słuchałam rozmowy, ale słyszałam że na Sheakspeare’s Settlement w każdym domu jest specjalny czujnik, i, gdyby wybuchł pożar, straż przyjechałaby natychmiast…
-Jak panienka nie wierzy, może panienka sama zerknąć na zdjęcie tej ruiny, to nie może być sztuczne…-mruknął smutno dziadek, a ja podeszłam do trzymanej gazety. Na zdjęciu zobaczyłam dymiące, zwęglone ruiny ładnego domku, obok tkwił kikut czegoś, co kiedyś musiało być pięknym, dorodnym orzechem włoskim… Zauważyłam mój ukochany basen, szopkę na narzędzia taty, żółtą, spaloną trawę w miejscu, gdzie kiedyś mama zasadziła tak długo wyczekiwane wilce…
Ten obrazek spowodował, że to wreszcie do mnie dotarło. Cały ciężar świata runął na mnie, zalewając falą jakiejś nieznanej dotąd, straszliwej głębi rozpaczy, chęci zemsty. Przed oczami zrobiło mi się czarno, miałam ochotę rozedrzeć sobie ubranie na torsie gołymi rękoma, by wydobył się z mojej piersi prawdziwy, nie tłumiony ubraniem, ciężki ryk przeszywającej, pochłaniającej wszelką myśl udręki. Moi rodzice nie żyją, nie żyją… Jestem sierotą, o Boże, to nie możliwe…
Zaczęłam płakać, tak, jak jeszcze nigdy dotąd, nie zważając na towarzystwo, na nic. Ciszę rozdarł mój jęk rozpaczy, po policzkach popłynął strumyczek łez goryczy.
-Spokojnie- zaczęła mnie pocieszać zakłopotana Eleonolaire.- Teraz na pewno są już w lepszym miejscu, wszyscy troje…
-Taaak!- załkałam
-Podjechał autobus, Eleonolaire, jest już dziesięć po.-mruknął zmieszany dziadek
Nie do końca wiedząc, co robię, wsiadłam za nimi do autobusu, kupując szybko bilet do krańcówki, i starając się ukryć łzy. Usiadłam na samym końcu, podkulając nogi pod brodę, i wpatrując się w szybę, pokrytą teraz obficie kroplami deszczu…
Zasnęłam, znużona wszystkim, co mi się przytrafiło, czując jedynie tępą pustkę.
-Proszę się obudzić, to już koniec!- ktoś mnie szturchał, otworzyłam oczy.
Nade mną stał kierowca i z przerażeniem wpatrywał się w moją bladą twarz. Kiedy go minęłam, kierując kroki w stronę drzwi, mruknął coś o ciężkim problemie. Wysiadłam z autobusu, stwierdzając, że jestem na głównej ulicy Londynu. Rozpacz pulsowała we mnie, nie widziałam już sensu w tej głupiej wyprawie, byłam głodna, zmarznięta i niepewna jutra. Gdzie mam teraz się udać? Dokąd zmierzać?
Ruszyłam zatłoczoną, ruchliwą ulicą Londynu, nie bardzo wiedząc, gdzie idę. Szłam tak tą nieznaną trasą, nie widząc jej końca, wciąż przeżuwając na nowo tą samą rozpacz, i trudne pytania. Wsiadłam do jakiegoś autobusu, znów kupując bilet do końca, by niebawem wylądować na przedmieściach Londynu, na jakiejś wsi, która wyglądała, w przeciwieństwie do tej z rana, na bardzo zaniedbaną. Zerknęłam na zegarek, dochodziła osiemnasta. Przeszłam dziś cały Londyn, i padałam już z nóg, a dodatku nie miałam pieniędzy na jedzenie. Głód ssał mnie niemiłosiernie, ale to nie było tak straszne, jak poczucie straty rodziców.
Co mam teraz robić?
Usiadłam na zwalonym drzewku i zaczęłam się zastanawiać nad dalszym rozwojem drogi. Postanowiłam przespać noc w lesie, a potem może dojdę jakoś na pieszo do mojej babci, bo nie mam kasy na transport. Ale co z jedzeniem i piciem?
Łzy popłynęły po moim policzku, zanim zdążyłam je powstrzymać. Dlaczego ja? Dlaczego to ja muszę uciekać i wędrować, bo już nie mam rodziców? Teraz mogę także narazić babcię! Lepiej do niej nie iść! Och, jak ja bardzo kochałam moich rodziców!!! Kto się teraz mną zaopiekuje, mam dopiero czternaście lat! A może pójdę do domu dziecka, i ktoś mnie zaadoptuje? Adopcja… Z początku nie wiedziałam, co mnie zatrzymało przy ty słowie. „Brownowie i ich adoptowana córka…” . Co to ma znaczyć?! Kinnley chyba żartował, ja adoptowana? To niemożliwe, dlaczego tak powiedział? Był najlepszym przyjacielem moich rodziców, jak mógł? Po co to zrobił… „Przyjaciołom powierza się najskrytsze sekrety…” Czyżby wiedział coś, czego ja nie wiedziałam? No, i rodzice nic mi nie mówili o tych listach, to mogli mi też nie powiedzieć o mojej adopcji… Ale to nie możliwe! Przecież ja nie pamiętam, żebym miała innych rodziców! Spróbowałam sięgnąć pamięcią do najwcześniejszego dzieciństwa. Nic. Nigdy nie pamiętałam nic z wczesnego dzieciństwa, co wydawało mi się zawsze dziwne, nienaturalne. Moje najwcześniejsze wspomnienie przypada na piąty rok mego istnienia.
Wyciągnęłam legitymację z lewej kieszeni spodni, przyglądając się zdjęciu. Miałam na nim cztery lata, było to najwcześniejsze zdjęcie, jakie posiadałam. Kędzierzawe, rudo-czarne włoski… Czyżby było możliwe, że dał mi je ktoś obcy? Zawsze zastanawiałam się nad tą odmiennością…
Wybuchnęłam niepohamowanym płaczem, legitymacja upadła na ziemię.
-Czy coś ci jest?- usłyszałam ochrypły głos, gdzieś z na przeciwka, i podniosłam głowę. Przede mną stał, oparty o młode drzewko, chłopak w jakichś łachmanach, i przyglądał mi się z najwyższym zainteresowaniem.
-Nie!- warknęłam- Potrzebuję spokoju!
-Hmm, wyglądasz na zmęczoną, głodną, i zziębniętą. Nie jesteś stąd…
I wyciągnął jabłko, wytarł o spodnie, i smakowicie odgryzł. Wytrzeszczyłam oczy. Skąd on to wszystko wie?
-Dokąd zmierzasz?- spytał po chwili namysłu.
-A co cię to obchodzi?
-Może naprawdę mógłbym ci pomóc? Wyglądasz trzy ćwierci od śmierci, dziewczyno!
Zlustrowałam go wzrokiem. Był przystojny, miał brązowe włosy i oczy, podarte, lecz czyste ubranie, na oko tyle lat, co ja. Podszedł i usiadł obok mnie na drzewku. Łzy popłynęły po moim bladym policzku.
-Powiedzmy, że nie mam już dachu nad głową-mruknęłam niechętnie
-Możesz pójść do mnie na jakiś czas!- ucieszył się chłopak- Moi rodzice chętnie ci pomogą, w domu jest dużo miejsca.
-Ale ty…-zmierzyłam go wzrokiem, a on się zaśmiał:
-Nie jestem taki znowu biedny, nie przejmuj się! Idziemy? Twoja decyzja!
Zamyśliłam się. Do domu zaprasza mnie ewidentny biedak, z nie wiadomo jakimi zamiarami, ale ja jestem bardzo zdesperowana, oj tak…
-OK.-mruknęłam i podniosłam się , a on zrobił to samo i ruszył w głąb lasu.
-A nie do wioski?- spytałam
-Mieszkam w lesie.
Nabrałam podejrzeń. Jakby co, to się obronię glanami…
-Dlaczego tak bardzo chcesz mi pomóc?
-Bo widzę, że takiej pomocy potrzebujesz…
Liście szurały pod naszymi butami, gdy zagłębialiśmy się w las.
-Jak się nazywasz?
-Meg Brown, a t…
-Oto mój domek…-rzekł nagle, gdy zeszliśmy z kolejnej łagodnej skarpy…
CDN
3. Ucieczka w nieznane... Dodała Mary Ann Lupin Wtorek, 18 Marca, 2008, 19:49
Cześć wszystkim, i dzięki, że tu jeszcze w ogóle zaglądacie. Notka trochę przydługa, myślę. A, no i rozwinęła się trochę akcja! I…już niedługo trochę więcej magii…
Obudziło mnie jakieś niejasne poczucie zagrożenia. Deszcz ciął z uporem maniaka w szybę okna. Rozchyliłam zaspane powieki i uniosłam głowę znad blatu biurka.
Lampka biurkowa nawet nie została przeze mnie zgaszona, spałam cały czas przy jej świetle.
Zerknęłam na zegarek-była druga w nocy. Zgasiłam lampkę i złożyłam ociężałą głowę z powrotem na skrzyżowanych ramionach. Chcę spać dalej…Hmm, deszcz nie pada…ale nie padał także, gdy się obudziłam, coś nie tak z moją głową… Dlaczego wydawało mi się, że padało? Uch, co za głupie rozważania dręczą mój i tak już skołatany rozum…Matma źle wpływa na myślenie, najwidoczniej…
Zdałam sobie sprawę, że nie myślę racjonalnie, jak każdy, kto został wyrwany ze snu jakimiś głupimi mrzonkami, urojonymi we własnej głowie. Postarałam się doprowadzić swój mózg do stanu używalności, i znowu uderzyło mnie poczucie, że coś jest nie tak. Rozejrzałam się po ciemnym pokoju, zauważając wąskie pasmo światła na ścianie naprzeciwko drzwi. Jego źródło wydobywało się ze szczeliny pod nimi. A to oznaczało, że rodzice nie spali.
Zdziwiło mnie to: oni kładli się zazwyczaj nie później, niż o północy. Poczułam, że sen odszedł ode mnie na dobre, i z ciekawości, powoli pokuśtykałam do drzwi. Niestety, moje kończyny były wciąż odrętwiałe po niewygodnej dla nich pozycji, w której spałam.
W korytarzyku, przy którym znajdowały się portale do pokoju mojego, i sypialni rodziców, rzeczywiście panowała jasność. Zerknęłam na drzwi sypialni: były uchylone, a z wnętrza ziała ciemność. A więc nie śpią, tylko dlaczego? Ruszyłam w kierunku schodów na parter. Wszędzie było pozapalane światło, a ja schodziłam, jak mogłam najciszej. Przeklęłam w duchu moje głupie przyzwyczajenie do nie ściągania butów po przyjściu do domu, bo ciężkie glany tupały tak głośno, jakby im zależało na zbędnym ambarasie. Kiedy przechodziłam obok kuchni, usłyszałam podniesiony głos taty:
-…wiesz, że najważniejsze dla mnie jest dobro twoje i Meg. Gdyby to nie była poważna sprawa, za nic nie prosiłbym o coś takiego…
-Ależ kochanie!- głos mamy mówił, że jest zdenerwowana- A co ze szkołą dziecka? I z naszymi posadami? Moimi znajomościami? Ogrodem? Chyba trochę przesadzasz…
Przełknęłam ślinę. Czyżby znowu chcieli wyruszyć w to diabelskie tournee po całym świecie?
-Słuchaj, Julio. Praca nie jest tak ważna, jak życie, nieprawdaż?
-Ale po co ta cała zbędna histeria, pytam się. Czyż nie określiliśmy jasno, że nie zgadzamy się? Chyba nasze zdanie troszkę się liczy, w końcu chodzi o naszą córkę…
-Ale o co ci teraz chodzi?
-No, wiesz. Ostatnim razem skończyło się na głupich listach i interwencji jakiegoś wariata. Myślisz, że tacy ludzie mogliby nas zabić? To niedorzeczne, przecież!
-Mówisz o tych zaproszeniach dla naszej córki, do tego wariatkowa?
Zmarszczyłam brwi. Listy? Do mnie?
-No tak, przecież pamiętasz, jak trudno było nam je ukryć przed bystrym wzrokiem Meggie.
Chyba musiała zauważyć, że zachowujemy się dziwnie. W każdym razie twierdzę, że to był beznadziejny pomysł, z uciekaniem z kraju, przecież i tak nas znaleźli! Teraz też tak będzie!
-Obawiam się, kochanie, że mnie nie zrozumiałaś. Tamci to byli tylko… No wiesz…Nieszkodliwi wariaci…Teraz mamy do czynienia z kimś o wiele groźniejszym, i ten ktoś poluje na nasze dziecko…
W kuchni zapadła cisza, nasączona groźbą.
-Skąd to wiesz, George?- zapytała mama, przerażonym głosem
-Przecież wiesz, że jestem agentem w organizacji szpiegowskiej, skarbie. Mamy odpowiednie przyrządy, zresztą, Nelly mi to mówiła, wykryła tych dziwnych ludzi, podsłuchujących moje rozmowy, śledzących mnie, a sama też podsłuchała podobno jakąś rozmowę, no i usłyszała to i owo o ich planach. Znasz Nelly, to moja partnerka, nie oszukałaby mnie!
-To co robimy?- zapytała słabo mama, po dłuższej chwili milczenia
-Uciekamy, i to migiem- mruknął tata- mogą już tu iść…
Weszłam do kuchni z zaciętą miną. Dlaczego nic mi nie mówili o jakiś listach?! Albo o przyczynie tych głupich przeprowadzek?
Musiałam mieć chyba bardzo groźną minę, bo twarz obojga wyrażała strach, jakby do kuchni weszło co najmniej UFO. Stanęłam naprzeciw okna, bo widzieć obydwa oblicza, gdyż rodzice siedzieli do niego plecami.
-Jakie listy do mnie przychodziły?- zapytałam groźnie
-Kochanie, to ty jeszcze nie śpisz?- zdziwiła się z zakłopotaniem mama
-Jakie listy do mnie przychodziły?- powtórzyłam wyraźniej
-Dziecko, teraz nie mamy czasu, zbierz swój najdrobniejszy i najdroższy dobytek do szkolnej torby, i poczekaj na nas w…
-Chcę wiedzieć!
-Wytłumaczymy ci wszystko po drodze, proszę…
Zapatrzyłam się w okno, ale nie ruszałam do pokoju.
-Kiedy zaczniemy być ze sobą szczerzy?- spytałam cicho
-Mary Ann!- powiedział ostrzegawczo tata, ale ja brnęłam dalej.
-Jesteś agentem, dobrze, może i lubujesz się w sekretach ale mama…
-Mary Ann! Jeśli natychmiast nie…
-Ja tylko chcę…- przerwałam mu, ale…zamarłam. Nie, to niemożliwe, o Boże…
-Co się stało, Meggie?
Rodzice podbiegli do mnie, najwyraźniej wystraszeni moim wyrazem twarzy, a ich wzrok powędrował w miejsce, gdzie ja wlepiałam oczy.
Ulicę oświetlał blask lampy. Na tle światła doskonale można było dostrzec ciemne sylwetki, idące ramię w ramię, okrążające powoli ludzkim kręgiem nasz dom, bo, jakimś cudem, były na terenie naszego ogrodu… Musieli sforsować płot… Skradali się cicho, jakby chcieli nas zaskoczyć we śnie…
-George!- wrzasnęła zduszonym głosem mama- George, to oni! Przyszli po Meg!
Zaczęła szlochać. Tata patrzył w okno z zaciętą miną, a potem…
-Biegnij na górę, Meg.- mruknął
-Ależ nie zostawię was tutaj…
-Nie, Meg, oni przyszli tylko po ciebie. Znam tych ludzi, można się z nimi dogadać. Nam nic nie grozi. Uciekaj z domu, najlepiej przez okno, i wróć dopiero po kilku dniach...
-Ale, tato!...
Tata przytulił mnie, w oczach miał łzy. Mama zrobiła to samo, cała zapłakana.
-Kocham was-szepnęłam
-Śpiesz się- mruknął tata, a ja już popędziłam w stronę drzwi kuchni. Wypadłam na korytarz, a potem już gnałam po schodach. Dopadłam do mojego pokoju, i w porę przypomniałam sobie o tym, że okna na górze są zamknięte tak, że nie da się przez nie wyjść.
-Cholera- mruknęłam do siebie. Na dole rozległ się odgłos, który mógł przypominać jedynie hałaśliwe wyłamanie zamka od drzwi wejściowych.
Rozejrzałam się po korytarzyku z rozpaczą. Mój wzrok padł na klapę w suficie, która, o ile się nie mylę, prowadziła na strych. Nigdy tam nie byłam. Warto zaryzykować.
Poleciałam do mojego pokoju po krzesło, i, stojąc na nim, otworzyłam klapę.
Ktoś bezceremonialnie pakował się do domu, na dole było słychać hałasy…
Chwyciłam oburącz krawędzi podłogi na poddaszu, i podciągnęłam się jakoś. Gdy już siedziałam bezpiecznie na strychu, zamknęłam klapę za sobą. Ogarnęła mnie prawie absolutna ciemność. Prawie, bo, tak jak miałam nadzieję, na końcu wąskiego, niskiego stryszku znajdowało się brudne okno, zawalone taką ilością pajęczyny, że ktoś chory na arachnofobię, mógłby dostać palpitacji. Dobrze, że lubię pająki, przeszło mi przez myśl, i ruszyłam na czworaka w stronę okienka.
Poprzedni właściciele musieli być tu całe wieki temu. Kurz fruwał chyba wszędzie, w każdym kąciku, a pajęczyny zwisały tu i ówdzie z sufitu, niczym kurtyny. Na jednej nawet dostrzegłam kątem oka lokatora, pokaźnego krzyżaka, ale nie miałam czasu mu się przyjrzeć, bo na karku wisiała mi sama śmierć. Dobrnęłam wreszcie do okiennicy, i zaczęłam gorączkowo przedzierać się przez las pajęczyn i gniazd pająków. Zdumieni właściciele dewastowanych domów biegali po podłodze i po moich dłoniach, co było niezbyt przyjemne, więc starałam się strząsać ręce. Dobiłam się wreszcie do zamka, uchyliłam okienko, i wyjrzałam na zimną noc.
Wysokość trochę mnie przeraziła, z początku nie wiedziałam, jak mam opuścić dom, by się po drodze nie zabić, ale szybko zauważyłam rozwiązanie: gruba gałąź orzecha włoskiego sięgała na dach nad moją głową, gdybym tylko wstała, mogłabym ująć ją dłońmi i spróbować dojść do pnia, a potem już łatwo będzie.
Wyciągnęłam ręce w górę, objęłam mocno gałąź, i już szłam ku grubemu pniu, czując się jak jakaś gorsza wersja goryla.
Kiedy już doszłam do pnia, szybko zeszłam na dół. Udało się.
Ruszyłam szybko ku ulicy, przeskakując powalony płot. Puściłam się pędem główną drogą, tą, którą zawsze idę do szkoły. Nie miałam najmniejszej ochoty zostawiać tam rodziców, ale zaufałam całkowicie słowom taty o nieszkodliwości moich niedoszłych oprawców.
Glany potwornie mi ciążyły, ale nie mogłam się zatrzymywać. Postanowiłam jednak nie kląć na moje głupie przyzwyczajenia, bo gdybym zdjęła buty po przyjściu ze szkoły, biegłabym teraz boso.
Dopadłam do głównej ulicy w naszym osiedlu, czyli Winter’s Aveniue, która rozwidlała się w dwie zupełnie różne strony. Pytanie tylko: biec w stronę miasta, czy w prawo, czyli na kraniec osiedla? Nigdy tam nie byłam, ale słyszałam o polach uprawnych i ogromnych połaciach lasów, wśród których znajduje się kilka wsi. Wsie? Skoro mam się ukryć, to właśnie w takim miejscu…
Podjęłam na nowo ucieczkę, biegnąc w nieznane.
Po długim czasie dobiegłam do krańca osiedla, i, pędząc dalej asfaltem(bo chodnik już się skończył), spostrzegłam zarys lasu, daleko, daleko przede mną. Nie usiłowałam nawet przerazić się w duchu, na tą odległość, bo zaczynało mi brakować tchu. Rząd latarni właśnie się skończył, pozwalając na to, bym biegła w ciemności.
Wiatr muskał moją twarz, nogi odmawiały posłuszeństwa, oddech był coraz cięższy, ale nie przystawałam, pomagała mi buzująca we mnie adrenalina…Przecież oni z pewnością mnie gonią, ale ja umiem świetnie biegać, więc nie poddam się.
Dotarłam wreszcie do lasu, i ciągle pędziłam asfaltem, starając się nie zerkać na otaczającą mnie groźną i ciemną dzicz. Nie czułam strachu przed niczym innym, jak tylko przed tymi ludźmi. Po pięciu minutach doszłam do wniosku, że dobrze byłoby trochę zmylić trop…
Wpadłam bez ostrzeżenia w gęsty las, z trudem slalomując pomiędzy drzewami. Tu pozwoliłam sobie na trochę wolniejszy trucht, by zaczerpnąć tchu.
Biegłam tak długo, jak nie wiem co. Dopiero po upływie tego czasu przystanęłam, oddychając ciężko i opierając się o drzewo. Rozejrzałam się po lesie, w którym tkwiłam. Nagle zdałam sobie sprawę z mojego paskudnego położenia: byłam sama, w ciemnym lesie, o trzeciej nad ranem, nie wiedząc, gdzie się znajduję obecnie. Nie wspominając już o jakichś dzikich zwierzętach. Nagle poraziła mnie pewna myśl. Dzikie zwierzęta są groźne, to fakt, ale co z psychopatycznymi mordercami, gwałcicielami, czy członkami diabelskich sekt?
Ruszyłam pędem przed siebie, niesiona nagłym strachem o własne życie. W biegu czułam się bezpieczniej. Dobiegłam po pięciu minutach do skrzyżowania leśnych ścieżek, i tam zgięłam się w pół, wspierając dłonie na kolanach, i próbując złapać oddech i zebrać myśli. Zewsząd mogło coś na mnie wyskoczyć, dlatego postanowiłam szybko podjąć decyzję.
Kierunek w prawo odpada, idzie równolegle do asfaltu, który właśnie z takim trudem pokonałam, a więc w stronę osiedla. Ścieżka prowadząca za mną kończyła się zapewne przy asfalcie w lesie. Ścieżka naprzeciw niej też raczej się nie nadawała: zawalona była zwalonymi drzewami. Został mi tylko kierunek lewy, którym to natychmiast ruszyłam, nie mając już siły na bieg.
Szłam już bardzo długo, chyba z dwadzieścia pięć minut, gdy uderzyła mnie straszna myśl: a jeśli ta ścieżka nie prowadzi w żadne konkretne miejsce? Jeśli jest ślepa?
Jeżeli w ciągu godziny nie dotrę nigdzie, to prześpię się w lesie, pomyślałam. Ta perspektywa
nie wydała mi się nawet taka straszna, po tym co przeszłam, zwłaszcza, że byłam coraz bardziej zmęczona, poziom adrenaliny opadał…
Doszłam po około czterdziestu minutach do kamienistej drogi, a las powoli przerzedzał się, ukazując wieś.
Wszędzie panowała cisza, przerywana jedynie szczekaniem i wyciem jakiegoś psa. W żadnym oknie nie paliło się światło.
Szłam wzdłuż wioski, mijając pogrążone w śnie domy. Może gdzieś sprzedadzą mi rano szklankę mleka, czy chleb, w końcu mam trochę kieszonkowego ze szkoły…
Doszłam wreszcie do końca wioski, znużona i zmęczona. Zaczynał się tu kolejny las, z początku dosyć rzadki, potem już bardzo dziki. Ledwie widziałam w ciemności, a oczy zamykały mi się same. Nie ma rady, muszę gdzieś zanocować, by móc jutro wrócić do rodziców na nogach, a nie rzęsach.
Podeszłam do jednego z drzew i położyłam się na mokrej ściółce z żółtych, opadłych liści.
Nie zważając na niewygody, dręczona potwornym bólem nóg i głowy, zasnęłam nieomalże natychmiast...
CDN
Mam nadzieję, że Wam się spodoba, bo włożyłam w tą notkę ogrom pracy!